E-book
4.41
Synteza nadprzestrzeni — Irvin

Bezpłatny fragment - Synteza nadprzestrzeni — Irvin


Objętość:
201 str.
ISBN:
978-83-8221-422-2

Część I

Projekt okładki: Krzysztof Bieniawski

ISBN wydania elektronicznego:

Kontakt: bookbonk@gmail.com

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Prolog

Strefa Kosmiczna — Otwarta

— Tu baza, jak sytuacja? Odezwijcie się, Ikar.

— Słyszymy cię, Hermes. Wchodzimy na trajektorię asteroidy C/19796770.

— Odległość od Ziemi?

— Dwadzieścia milionów kilometrów.

— Prędkość?

— Dwadzieścia sześć kilometrów na sekundę.

— Zezwalam na podejście.

— Przyjąłem.

— I… coś jeszcze…

— Tak?

— Nie p a l c i e się tak do akcji, Ikar. To jest nie podlećcie za blisko Słońca… — Na tle szumów z mikrofonu przy hełmie pilota Ikara pojawiają się tłumione śmiechy. Prowadzący pojazd kosmiczny mężczyzna, zgrzytliwie odpowiada:

— Bardzo zabawne, Hermes. Słyszę ten dowcip co drugą akcję. Wysilcie się na coś nowego…

— Dobra, powiedz im, Ben. — Kolejne śmiechy — To ja im powiem. Kiedy lądujecie tym swoim Ikarem na asteroidzie, to na podglądzie wyglądacie, jak…

— Jak co…?

— Jak…

— No jak…?

— Jak mucha na kosmicznym g… — Z mikrofonu wraz z trzaskami wylewa się fala głośnego rechotu. Odpowiada mu zrezygnowany, męski głos pilota:

— Bez odbioru…

Niebawem niewielki pojazd ląduje na gigantycznej skale pędzącej w przestrzeni kosmicznej i wychodzi z niego para osób w srebrnych skafandrach. Aby utrzymać się na powierzchni asteroidy o nietypowym kształcie cygara, używają grawitonu15, urządzenia generującego sztuczne pole grawitacyjne, dzięki któremu przybysze nie odrywają się od kosmicznej skały. Niezdarnie kroczą oni w jednym kierunku i za pomocą łącza radiowego prowadzą swobodną rozmowę:

— Tym razem to coś naprawdę innego… — rozbrzmiewa nieco zmęczony, dojrzały, męski głos pilota. Odpowiada mu młodzieńczy szczebiot pomocnika, w którym tli się żywa iskra entuzjazmu:

— Tak, potwierdzam, to bardzo nietypowe odczyty!

— Wiesz, co to oznacza…?

— Specjalną premię?!

— Ech, zobaczymy… Zapewne odnajdziemy kolejny eksponat muzealny…

— Fragment jakiejś sondy wysłanej z Ziemi przed tysiącami lat?!

— To właśnie obstawiam…

— Ale… Wiesz, że ta asteroida przybyła tu spoza Układu Słonecznego!

— I to jest jedyna rzecz, której bym się akurat obawiał…

— Następna przesyłka od obcych istot?!

— Hm…

— Jakieś odporne na promieniowanie jonizujące przerośnięte niesporczaki, wytrzymujące temperaturę zera absolutnego albo dwustu stopni Celsjusza?!

— Oby nie… Nigdy z takich odwiedzin nie wynikało nic dobrego… Choć z drugiej strony…

— Tak?!

— Mniejsza z tym, co tam siedzi, byle było to coś wartościowego…

— Prawda! Specjalna premia!

— Otóż to… To moja jedyna motywacja dla zbierania kosmicznego złomu…

— I w co byś zainwestował zarobione neobitcoiny? Ciągle masz plan posiadania niemodyfikowanego genetycznie potomstwa?!

— Aha… Ja i Alicja mamy takie właśnie marzenie…

— Ech, wy, z Tradycji! My w Awangardzie inwestujemy jedynie w ulepszanie naszego potomstwa!

— Jasne, chcecie być lepsi, a wiesz, gdzie ta pogoń za doskonałością was zaprowadzi…?

— No gdzie, gdzie?!

— Skończycie, jak Neosi… Bez płci i ludzkiej moralności, za to z genami obcych istot…

— Gadaj zdrów! Ale…

— Ta…?

— Tylko spójrz! Ja pierdolę! Nie wierzę!

— Co u… kosmicznego diabła…

Parze osób ukazuje się połyskująca wielobarwnymi światłami konstrukcja w kształcie cylindra. Podchodzą do niej ostrożnie i spoglądają od góry przez szybę.

— Uszczypnij mnie… — jęczy starszy mężczyzna.

— Czy to jest premia?! — zapytuje już wręcz z szaleńczym entuzjazmem młodszy.

— To jest… dziecko… Dziecko, rozumiesz? Zahibernowany chłopiec w kapsule, pędzący tu z peryferii naszego układu planetarnego…

— To bez sensu!

— Z tym się akurat zgadzam…

— Na pewno żyje, ten chłopiec?!

— Nie wiem… — Starszy mężczyzna przygląda się z uwagą całej gamie przycisków i wykresów na owalnej konstrukcji tuż koło szyby, za którą widać dziecięcą twarz. — To nie jest nasza technologia… — oznajmia nieco zrezygnowany.

— Więc to antyk?!

— Wręcz przeciwnie…

— He?!

— To coś wygląda…

— Tak?!

— Jakby przybyło tu… z przyszłości…

— Przyszłości?!

— Ano…

— No, no i co?!

— Ano myślę, że to…

— No co, co?!

— To premia…

— Premia?!

— Ta… Kurewsko wielgachna premia, jak gmach kongresu Gwiazdy Południa… Co najmniej sto neobitcoinów…

— Sto! Ha!

— Aha…

Z powodu niezwykłego znaleziska w mężczyznach eksploduje nagle wielka radość. Chwytają się za ręce i w uniesieniu odprawiają wokół dziecięcej kapsuły taniec. Choć z powodu małej grawitacji można odnieść wrażenie, jakby pląsali w wodzie.

Aż raptem z pojemnika z dzieckiem wystrzeliwuje oślepiający, jaskrawoczerwony promień i dwaj znalazcy padają bez życia na skaliste podłoże. Ich grawitony15 zostają zdezaktywowane i para ciągle trzymających się za ręce osób, majestatycznie, niczym w ocenie, odpływa ku bezkresnej, kosmicznej otchłani.

— Ikar! Zgłoście się! Powtarzam, tu Hermes do Ikara! Widzieliśmy to! Wskaźniki oszalały! Co tam się, kurwa, wyprawia! Ikra! Odbiór! Tu Hermes do Ikara! Nawiążcie łączność! Ikar!

I. Irvin

Ameryka Południowa

Strefa Siedemnasta — Otwarta

Buenos Aires

Motel Łóżko Śmierci

Właśnie nastaje noc, lubię noc. Czemu? Pewnie dlatego, że jest tak odmienna od dnia. Od światła dnia, które między innymi jest zbyt transparentne. Czasem ujawnia zbyt wiele. A ja nie przepadam za otwartością, o nie.

W moim świecie prym wiodą szemrane interesy i tajemnice. Przyjmuję i wykonuję zlecenia. Czy jestem w tym dobry? Najlepszy, o tak. Jednak bywam wyjątkowo skuteczny, kiedy otula mnie mrok. Wydaję się wręcz nim pożywiać, gdy kroczę środkiem ulicy oświetlonej migotliwą poświatą jaskrawych neonów. I jest w tym wiele prawdy — posmak nocy autentycznie dodaje mi sił.

Prawie nikt nie wie kim, czy też czym w rzeczywistości jestem i nie powinien tego wiedzieć, ponieważ ta wiedza byłaby zarazem jego końcem. Ktoś by powiedział, że wyjątkowo cenię sobie prywatność. Zaiste miałby w tym rację. Jednak ja sam za nic mam prywatność innych. W końcu żyję z cudzych tajemnic, odzieram istoty z intymności i wywlekam na zewnątrz pożądaną przez innych wiedzę.

Jestem krysztolitem, jednym z ostatnich, a dla niektórych już tylko legendą, mroczną legendą. Lecz nie dla tych, którzy korzystają z moich usług i nie dla tych, którzy stają się moimi ofiarami, o nie. Ci pierwsi znają mnie, szanują i respektują. Ci drudzy zaś ostatnim, co w życiu widzą, to moje niezwykłe w tym świecie oblicze. Ech, ten świat…

Mój F-X135, nie rzucający się w oczy pojazd z napędem antygrawitacyjnym, ląduje na skraju sześciennego placu ze srebrnego metalu. Wokół znajdują się budynki przeznaczone do użyteczności publicznej takie jak obowiązkowo burdel z najbardziej krzykliwymi, czerwonymi neonami. Można tu też dostrzec podświetlane fluorescencyjną zielenią kasyno, tonącą w błękicie restaurację z owocami morza, czy złocący się sklep z ekstrawaganckimi ciuchami.

Lecz ja sam, w moim zdezelowanym, czarnym płaszczu i przybranej postaci ludzkiego mężczyzny, kieruję się prosto do oświetlonego różem motelu. W moim grafiku widnieje bowiem spotkanie w tym właśnie miejscu.

Przed progiem mijam dwie półnagie panienki, które swoimi cenami robią konkurencję burdelowi z naprzeciwka. Przez chwilę przyglądam się kobietom lekkich obyczajów, ale bynajmniej nie po to, aby rozważyć możliwość skorzystania z ich usług.

Przebieranie się za dziwki jest typowym kamuflażem moich rywali z branży. Zwykle poszukują tego samego, co ja, najęci przez inne, dziane szychy. I z góry lepiej jest wiedzieć czy nie mam w pobliżu konkurencji. Tym razem okolica jest chyba czysta, ale zawsze wypada się upewnić.

Moje oczy tylko z wyglądu przypominają ludzkie. W rzeczywistości stanowią zaawansowany aparat dogłębnej inwigilacji. Spoglądam w błękitne tęczówki pierwszej damy lekkich obyczajów i w niejednolitej strukturze oka dostrzegam zestawy mikroskopijnych figur geometrycznych. W moim umyśle układają się one w zrozumiałe wzory, ukazując przeszłość tej istoty.

Przebyte i obecnie trawiące ją choroby wskazuję na wyjątkowo dużą ilość partnerów seksualnych i to każdej kategorii, nie wyłączając napalonych syntetyków i ras kosmitów. Ta wiedza mi wystarcza, aby nie drążyć dalej. Ta postać mi nie zagraża, choć myślę, że może zagrażać sama sobie. Odczuwam, że jej energia psychiczna jest na wyczerpaniu. Nieuchronnie zbliża się koniec tej istoty. Cóż…

Natomiast druga z kobiet posiada lśniące białym światłem, modyfikowane tęczówki. Natrafiam na barierę, która nie pozwala mi poznać wszystkich sekretów owej tajemniczej damy. A skoro tak, udaję zainteresowanie jej wdziękami i chwytam za prawie goły tyłek.

Kobieta uśmiecha się, ale robi to w wymuszony sposób, zupełnie jakby nie chciała zarobić. Czyżbym nie wpadł jej w oko? Ten brak profesjonalizmu wzmaga moją czujność. Przyciągam ją do siebie, a ona się krzywi i lekko odpycha dłońmi od mego torsu.

Mam cię… — myślę i z opuszków palców wysnuwam miniaturowe igły, które przenikają przez skórę podejrzanej dziwki. Nie zamierzam ryzykować i zapobiegawczo wpuszczam jej do krwiobiegu armię nano-botów. Teraz zabawią się z jej układem odpornościowym. Co ją czeka? Silna gorączka, wściekła biegunka, a może rychły udar? Nie mi o tym decydować. Zdecyduje starsza matka — biologia.

Po minięciu kobiet przechodzę przez imitację drzwi, które są jedynie zwisającymi z góry serpentynami jarzącymi się wielobarwnym światłem. W motelu jest nieco ciemniej niż na zewnątrz, a co za ty idzie jeszcze przyjemniej. Znajduje się tu portiernia, a przed nią zestaw stolików z krzesłami. Każdy rozświetlony inną, jaskrawą, ale przytłumioną barwą. Ogólnie panuje półmrok. Dobrze, bardzo dobrze — sycę się widokiem i szukam wzrokiem człowieka, z którym mam tu umówione spotkanie.

Zawiedziony dostrzegam tylko parę bezpłciowych syntetyków. To humanoidalne istoty, które w tym świecie ostentacyjnie nie pokrywają swego ciała sztuczną, ludzką skórą i z premedytacją demonstrują swoją odmienność.

Ich prawo, w każdym razie w Strefie Siedemnastej. Ponieważ należy ona do Stref Otwartych, gdzie nie obowiązuje żadne nadrzędne prawo. Miło, prawda? Lecz skoro nie ma prawa, nie ma także nikogo, kto byłby gotowy je chronić. W konsekwencji na swój sposób łatwo jest tu żyć, ale jeszcze łatwiej zginąć.

Tymczasem wspomniane androidy, widząc we mnie na ten czas postać człowieka, wbijają we mnie swoje lodowate spojrzenia. Ja natomiast zamierzam zająć takie miejsce, aby cały czas mieć je na oku. Oczywistym bowiem jest, że para blaszaków najchętniej wbiłaby we mnie coś innego niż wzrok.

Mój wybór pada na stolik oświetlany bordowym światłem. Zasiadam za nim ponieważ nie pozostaje mi nic innego, jak uzbroić się w cierpliwość w oczekiwaniu na umówionego gościa.

Następnie spoglądam na zawieszony nad portiernią ekran prezentujący wiadomości, a jednocześnie mam baczną uwagę na wejście, parę syntetyków, jak i portiera, czy zejście z górnych pięter motelu. Ach ta podzielność uwagi, przydatna rzecz — myślę, gdy osaczają mnie dźwięki i obrazy z elektronicznego ekranu. Daję im się do pewnego stopnia pochłonąć:

— Tu Kanał Siódmy i najważniejsze wiadomości ze świata. — Spikerka ma sztuczne, różowe oczy i długie, fioletowe włosy. Jej w znacznej mierze odsłonięte ciało zdobią wielobarwne wzory tatuaży pełne udziwnionych znaków. Całkiem pociągający głos przechodzi przez liczne modyfikatory, których część zaimplantowana jest zapewne już w gardle. Wsłuchuję się w to uwodzące brzmienie: — Na Krymie na pograniczu Stref Zamkniętych, Drugiej oraz Trzeciej dochodzi do silnej eksplozji nuklearnej. W wyniku sabotażu całkowitej anihilacji ulega kompleks fabryczny wytwarzający komponenty do produkcji syntetycznej żywności dla ludności Gwiazdy Północy. O dokonanie ataku zostaje oskarżona komórka terrorystyczna niejakiej Jane powszechnie znanej jako „Twoja Ostatnia Noc”. Co prawda atak został dokonany właśnie nocą, ale czy to wystarcza, aby obwiniać o niego wspomnianego, kobiecego androida? Dla władz Stery Drugiej, Zamkniętej, niewątpliwie tak, ponieważ przeforsuje dzięki temu kolejne plany ofensywy na Strefę Trzecią, bastion syntetyków. Trwający od stuleci konflikt na pograniczu Europy i Azji eskaluje się w zastraszającym tempie i zapewne wchodzi w swoją decydującą fazę.

— Dziękuję ci, Ixi, za te mrożące krew w żyłach i inne płyny ustrojowe w przewodach, cyber-wiadomości. — Głos zabiera wyżelowany palant w srebrnej koszulce w pretensjonalne, zielone grochy. Jego twarz zdobią liczne metalowe implanty, a usta syntetyczne klamry. Za ich sprawą dźwięcznie kontynuuje: — Dochodzą nas z kolei słuchy, że na kontynencie Ameryki Północnej w Strefie Dwudziestej Pierwszej, Zakazanej, zaistniała spektakularna mutacja bytującej tam rasy obcych zwanej krzemomorfami. Te oparte w swej budowie na krzemie istoty osiągają ponoć możliwość rozprzestrzeniana się wodami oceanów. Rodzi to nowe, niezwykłe zagrożenie zarówno dla innych gatunków kosmitów na kontynencie amerykańskim, jak i dla różnorodnych bytów z pozostałych części świata. Przypominamy, iż dotychczas krzemomorfy zamknięte były na wyspie Floryda, gdzie wyeliminowały wszystkie inne istoty. Co ty na to, Ixi?

— Moje źródła niestety potwierdzają te dramatyczne informacje, Joki. A źródła te są niepodważalne, bowiem pochodzą od samych cyber-bytów, wirtualnych istot, które jako jedyne są w stanie zbliżyć się do krzemomorfów i nawiązać z nimi kontakt.

— Och, Ixi, czyli czarne wieści się tylko potwierdzają. Doskonale, albowiem wiesz, co to oznacza.

— Słupki oglądalności w górę, Joki!

— Tak! Potrzebujemy właśnie takich mrożących krew w żyłach i inne płyny ustrojowe w przewodach, cyber-wiadomości! Zanim jednak przejdziemy do kluczowych atrakcji czyli niezwykle długiego pasma reklam, przedstawiam wiadomość, która niewątpliwie nie zwiększy nam oglądalności…

— Co to za drętwe wieści, Joki?

— Otóż… W okolicę Ziemi zawitał całkiem nowy gość.

— Przedstaw go nam.

— To asteroida C/19796770, która, uwaga, przybywa do nas spoza Układu Słonecznego.

— Ojej, Joki, czyżby kolejne odwiedziny rasy obcych?

— Oby nie, bo wszyscy mamy ich już serdecznie dosyć! A jak podpowiadają cyber-byty wspomniana asteroida nadlatuje do nas z gwiazdozbioru Lutni, a ściślej okolic gwiazdy Vega. Co ty na to, Ixi?

— To… fascynujące… doprawdy… A teraz wyczekiwane przez naszych widzów reklamy! Z kolei zaraz potem wielce niepokojące wieści o narastających niepokojach w Strefie Zero czyli niezgłębionym, wirtualnym świecie cyber-istot!

Zapowiedź krzykliwych reklam skutecznie odwodzi moją uwagę od ekranu monitora i kieruje ją na osobę, która akurat przystaje koło mojego stolika. Jest nią portier, robiący jak się okazuje także za kelnera, ponieważ bez słowa zostawia na moim stoliku elektroniczną kartę dań.

Kładę na niej rękę, odprowadzając wzrokiem mężczyznę ubranego w sztywny, biały uniform z dwoma rzędami wielkich, czarnych guzików. Służbowy strój portiera wyjątkowo dobrze koresponduje z niewyrażającą emocji twarzą, która choć już nie oglądana przeze mnie, to całkiem dobrze wyryła mi się w pamięci.

Zaraz potem ze srebrnych schodów schodzi niezdarnie jakiś człowiek. Po drodze, zamiast spoglądać pod nogi, poprawiając okulary, patrzy po sali i raptem plączą mu się jego patykowate, dolne kończyny. Ups… potyka się i boleśnie spada z wysokich stopni.

W pośpiechu wstaje, jakby gotował się do walki. Następnie po kolei przesadnie szczerzy zęby do wszystkich bywalców pomieszczenia, dając do zrozumienia, że wszystko jest po prostu świetnie i byliśmy świadkami prawdziwego wejścia smoka.

Ta… Może jego wyleniałej wersji w postaci rozdygotanej jaszczurki, która w końcu ogniskuje wzrok na mojej osobie. Dyskretnym skinięciem ręką wskazuję niezdarnemu mężczyźnie, aby zajął miejsce naprzeciw mnie po drugiej stronie stolika. Bystrzak rozumie przekaz i wkrótce mam go przed sobą.

Tak, to niewątpliwie osławiony profesor Ilson. Nikogo innego nie stać by było na tak tandetne okulary, stanowiące jedynie szkła korekcyjne bez dodatkowych bajerów. Do tego te niemodne już, jaskrawoniebieskie luźne ciuchy i rozbiegany wzrok szalonego naukowca. To musi być on — Ilson.

A więc cały czas siedzi sobie w tym motelu. W swej głupocie okazuje się on nawet sprytny. Obecnie jest bowiem chyba najbardziej poszukiwaną osobą w Strefie Siedemnastej, a jak gdyby nigdy nic rezyduje w samym środku miasta. Może jeszcze zameldowany pod własnym imieniem? Nieważne. Czas brać się do pracy…

— Ilson? Profesor Ilson? — pytam zgrzytliwie.

— Ilson, prawda, to ja, w rzeczy samej — potwierdza wyraźnie zdenerwowany.

— Dobrze… — Kładę na blacie stołu otwartą dłoń wnętrzem do góry, aby mógł mnie sprawdzić. Przykrywa moją rękę swoją dłonią i pomiędzy nimi pojawia się czerwony rozbłysk. Wściekła czerwień jest alarmowa, a pożądana byłaby kojąca zieleń. Hm… Muszę się bardziej postarać, ponieważ Ilson spogląda na mnie teraz już na dobre spanikowany, a ja próbuję go uspokoić. Nie jest to moja domena, zdecydowanie bardziej wolę denerwować ludzi. — Spróbujmy jeszcze raz — cedzę przez zęby. Tym razem pomiędzy naszymi dłońmi pojawia się zielona poświata. Na ten widok mój gość oddycha z niewymowną ulgą i nagle patrzy na mnie niemal z uczuciem. Cóż, kiepsko trafił, raczej nic z tego nie będzie, zdecydowanie nie jest w moim typie. Za to są w nim posiadane przez Ilsona dane. Czas więc po nie sięgnąć. — Era Mroku — oświadczam zdecydowanie. W końcu podaję się za kuriera, nieprawdaż? — Czekam na plik.

— Plik, tak, oczywiście… — Ilson odruchowo przeciąga sobie rękę po twarzy, jakby chciał otrzeć pot z czoła, choć te jest suche, niczym wiór. W pomieszczeniu jest całkiem chłodno, jak przystało na czarną, styczniową noc w Buenos Aires. Lubię styczniową noc i lubię Buenos Aires…

— Na co czekamy? — posykuję groźnie, aby zmobilizować roztrzęsionego gościa.

— Na dane, oczywiście na dane… — mówi i niedyskretnie wyciąga z kieszeni wściekle niebieskiego płaszcza miniaturowy nośnik danych. Kładzie go na stole dokładnie pomiędzy nami i spogląda na niego z krzywym uśmiechem. Przykrywam nośnik swoją ręką i za pomocą skanera w dłoni staram się odczytać zawartość.

— Jest czysty… — stwierdzam niemile zaskoczony i zirytowany zarazem, a jednocześnie wlepiam w Ilsona ostre spojrzenie. Ten się pospiesznie tłumaczy:

— Ta wiedza jest zbyt ważna, aby przechowywać ją na stałym nośniku. Dane są w ciągłym przesyle w Sieci.

— Kontrolują to cyber-byty?

— Tak, to najbezpieczniejszy sposób. Dane jeszcze nie wyszły z ósmego poziomu Strefy Zero, tylko tam są bezpieczne. Ale już czas, aby opuściły wirtualny świat. Ludzie… wszystkie istoty muszą się w końcu dowiedzieć, czym są na tym świecie! — Ilson nagle daje się unieść rewolucyjnej pasji. Zaciska wątłe dłonie w pięści i nierozważnie podnosi głos.

— Ostrożnie, spokojnie… — mówię mu i pokazuję kciukiem na dziwkę za przeszkloną ścianą. Tę samą, którą uraczyłem nano-niespodzianką. Zaskoczony zauważam, że mój nowy znajomy radośnie macha do kobiety i zaraz wypala:

— To moja żona, Patrycja!

— Że co…? — A to niefart.

— Patrycja stoi na czatach i informuje mnie o wszystkich osobach wchodzących do motelu.

— Aha… to świetnie… — Moja dłoń ląduje z plaskiem na moim własnym czole, po czym ściągam ją sobie na oczy. Potrzebuję chwili, aby dotarło do mnie, z jak niezwykle przebiegłym zawodnikiem mam do czynienia. Następnie koncentruję się już tylko na misji: — Kiedy pojawią się dane? — zapytuję, wskazując na nośnik.

— Nie wiem… — Ilson obdarza mnie rozbrajającym uśmiechem. — Nagrałem już cyber-bytom informację, że czas wyjść z ukrycia z naszą wielką wiedzą, aby objawić ją całemu światu. Teraz czekamy już tylko na niebieski rozbłysk elektronicznego urządzenia, a potem… — Zainkasuję sto neobitcoinów, mówię sobie w myślach. Jednak Ilson ma chyba nieco inną wizję, kończąc swojej zdanie: — Potem istoty zrozumieją kim są tutaj naprawdę i cały świat ulegnie odmianie! — Zakwita przesadnie szczerym uśmiechem.

— Jasne… — przytakuję i zniecierpliwiony cały czas patrzę w nieświecący się jak na złość błękitem nośnik danych. Równocześnie kątem oka uważnie śledzę dwóch syntetyków przy stoliku, którzy od pojawienia się Ilsona są dziwnie milczący. Także portier zastygł w miejscu, zupełnie jakby czegoś oczekiwał. A na dodatek gdzieś zniknęła druga dziwka, ta wydawałoby się, prawdziwa.

Słowem atmosfera się zagęszcza, ale wszystko czego teraz pragnę, to jedynie tego cholernego niebieskiego mrugnięcia. Tak, sto neobitcoinów. Lecz zamiast nich dostaję potok nic nie znaczących dla mnie słów Ilsona. Póki co muszę go słuchać i grać tego dobrego. Obecnie nie mam wielkiego wyboru.

— Dowody, które zebraliśmy są niezbite! — mówi z nieustającym entuzjazmem profesor. — W prehistorii Ziemi rzeczywiście zdarzały się olbrzymie katastrofy, które zapoczątkowywały wielkie wymierania władców tej planety!

— Dinozaurów… — wtrącam znudzony.

— Tak! Na ten przykład właśnie dinozaurów! Jednak odkąd na Ziemi pojawił się człowiek te zmiany przybrały cykliczny charakter!

— Fascynujące…

— Nie przeczę! Początkowo przypominało to testowanie czy też wdrażanie jakiegoś destrukcyjnego systemu. Dokładnie co dziewięć tysięcy lat nasz świat nawiedzały różnorodne, ale lokalne katastrofy. Raz było to zlodowacenie, które pokryło lodem niemal całą Europę!

— Brrr…

— Tak! Innym razem gigantyczny pożar strawił w pełni sawannę na obecnej Saharze. Był też niewyobrażalny potop, gdzie pod wodą znalazła się Azja Mniejsza!

— Nie do wiary…

— Zaiste! A wspominałem już o trzęsieniu ziemi, które oddzieliło Kenię od Afryki?!

— Tak, zdecydowanie…

— Na pewno…? — Ilson naraz spuszcza z tonu i spogląda na mnie podejrzliwie.

— Tak, było o Kenii… — rzucam niewinne kłamstewko, aby mieć już temat za sobą. Ale nic z tego, profesor okazuje się twardym graczem i brnie w swoje spiskowe teorie coraz dalej, wszem i wobec ogłaszając:

— Jednakże na pewnym etapie historii ludzkości coś się zmieniło, zupełnie jakby ktoś przełączył tryb w tajemnej maszynie zniszczenia!

— Zadrżałem…

— Otóż to, to doprawdy wstrząsające! Najpierw, w dwudziestym pierwszym wieku, pojawia się nieopisany kataklizm w wyniku seryjnego wybuchu wulkanów. Praktycznie jednocześnie eksplodują kaldery Yellowstone w Ameryce Północnej, Toba na Sumatrze, Campi Flegrei w Europie, Kikai na wsypie Riukiu oraz Taupo na Nowej Zelandii!

— Nowym czym…?

— Zelandii! Obecnie te wyspy już nie istnieją, ale kiedyś były doprawdy imponujące! I piękne…

— Aha…

— Tak, piękne… Ale to piękno, tę wspaniałość nam odebrano!

— Cóż za strata…

— Niewypowiedziana! A ile było tych strat? Proszę! Równo trzy tysiące lat po wulkanicznej zimie Ziemię nawiedziła wyniszczająca fala epidemii. Dramatycznie chorowała roślinność, zwierzęta lądowe i morskie, a przede wszystkim umierali ludzie!

— Druga apokalipsa… To zdaje się wirus HVPX.

— Dokładnie! Ludzkość po raz drugi została niemal unicestwiona!

— A potem chyba sama się niemal unicestwiła…

— Bum! Nuklearny Armagedon! Tak! Lecz nasze badania wskazują, że nie było ataku oraz natychmiastowego odwetu! Wszystkie głowice atomowe zostały odpalone w jednej chwili! Wszystkie na całym globie!

— Hm…

— A jednak i tym razem ludzkość się podnosiła po nuklearnej śmierci!

— Jak jej szło…?

— Dobrze, naprawdę dobrze!

— Zuch, ludzkość… Ale pewnie tylko przez kolejne trzy tysiące lat…?

— Trafione! To wtedy doszło do gigantycznej inwazji z zewnątrz! Te wszystkie kosmiczne skały spadające na Ziemię i zainfekowane obcym DNA!

— Inwazja obcych…

— Tak i w wyniku tego wielka wojna! Wojna, gdzie ostatecznie pozostali jedynie pokonani!

— Dużo jeszcze tych końców świata…? — Spoglądam już naprawdę zniecierpliwiony na nośnik danych, który ciągle nie ma zamiaru błysnąć. Głupi, złośliwy złom.

— Ile jeszcze końców świat?! Ha! — Ilsona porywa coraz bardziej podejrzany entuzjazm, zupełnie jakby przyjął wcześniej jakieś mocno stymulujące prochy. Może rzeczywiście jest na haju? — Więc koniec świata! — wyrzuca z siebie niezwykle energicznie. Jednocześnie przekrwione oczy niemal wychodzą mu z orbit i łapie się z boleścią za gardło, po czym z trudem próbuje kończyć zadanie, okraszając je obfitą pianą płynącą z ust: — Właśnie mijają trzy tysiące lat… Nadchodzi przerażająca… Katast… Eee… — W tym momencie stacza się nieprzytomny pod stolik. Na samym zaś stoliku delikatnie migocze błękitem nośnik danych.

— Ciekawy zestaw… — Patrzę równocześnie na właśnie załadowane danymi elektroniczne urządzenie, nieprzytomnego profesora, jak i leżącą z boku kartę dań. Dokładnie to zamierzałem zamówić — myślę sobie i wyciągam dłoń po nośnik danych Ilsona, lecz pierwsza przykrywa go jakaś pokryta połyskującym metalem ręka.

W nanosekundę znajduje się koło mnie dwóch znajomych mi już bezpłciowych androidów. Ten, który nie chwycił urządzenia wysnuwa z rękawów płaszcza dwa pistolety i opróżnia magazynki wprost w moją głowę. Trafiony seriami padam z podziurawioną twarzą wprost na blat i bezwładną ręką przykrywam dłoń syntetyka na pożądanym przeze mnie urządzeniu. Na pewną bezwładną ręką…? Otóż nie do końca…

Android próbuje wyszarpnąć swoją kończynę z mego uścisku, ale napotyka niespodziewany opór. W jednej chwili moja dłoń transformuje w lepką substancję, powleka rękę syntetyka i miażdży ją, jednocześnie zabezpieczając elektroniczne urządzenie.

Cóż… Czy wspominałem już, że tak naprawdę jestem kosmitą kameleonem składającym się w swej esencji z płynnych kryształów? Każdy ma jakieś tajemnice…

Moje humanoidalne w kształcie ciało raptownie prostuje się do pionu i wysnuwam z siebie całą baterię niezwykle ostrych kolców, które zmieniają bliższego mi syntetyka w kiepskiej jakości durszlak. Podziurawiony, strzelający iskrami android pada zdezaktywowany na połyskującą zielonym światłem podłogę.

Odwracam się do drugiego z przeciwników zaopatrzonego w spluwy. Ten już zrozumiał powagę sytuacji. Odrzuca swoją śmieszną dla mnie broń i sięga do kieszeni płaszcza, po czym wyjmuje granat. Jeżeli nie jest to ładunek świetlny, to nic mi nie grozi. Jednak nie zamierzam ryzykować. Wysnute ze mnie kolce gwałtownie opuszczają moje ciało i jak pociski wystrzeliwuję je wprost w androida. Ten zostaje przyszpilony do czerwonawej ściany za sprawą dziesiątek drobnych ostrzy, ale jakimś cudem jeszcze wyciąga zawleczkę z granatu. Pech…

Następuje potężny rozbłysk światła i padam jak sparaliżowany na podłogę. Lecz najgorsze jest to, że przez pewien czas rzeczywiście jestem zastopowany. Przestrzeń mojego kryształowego ciała zostaje prześwietlona i staje się statyczna, niezdolna do transformacji. Nienawidzę światła i pewnie ze wzajemnością…

Na szczęście przeciwnicy są już pokonani.

Czyżby…?

Tuż nade mną staje portier z podejrzanie długą, automatyczną strzelbą. I ten jego szyderczy uśmieszek. O tak, zaraz pokona krysztolita, jednego z ostatnich. Oczyma wyobraźni pewnie już widzi moją kryształową głowę jako trofeum nad swoim kominkiem.

Dobra, kiedyś musiało się to wydarzyć. Wszystko kiedyś musi się po prostu stać. Jestem gotowy na dekonstrukcję. Zresztą i tak nie przepadałem za tym światem. Za dużo światła.

Tak, zdecydowanie za dużo światła… — myślę, gdy wtem portier paskudnie się krzywi na twarzy i z czoła spływa mu krew. Tuż nad nim dostrzegam żonę profesora Ilsona, którą wziąłem za dziwkę. Lecz teraz widzę, że całkiem dobrze grywa ona w bejsbol. Podłużny kij w jej rękach zadaje mojemu niedoszłemu oprawcy całkiem przyzwoite ciosy.

Aż nagle żona profesora zastyga w miejscu, zupełnie jak zdezaktywowany robot. Spoglądam na nią pytająco z dołu, a ona na mnie z góry, po czym kobieta otwiera usta i obficie wymiotuje na mnie krwią.

Nano-boty… Przypominam sobie czym ją nafaszerowałem i właśnie mam tego zgubny dla siebie efekt. Zrezygnowany patrzę, jak żona profesora oraz poobijany przez nią mężczyzna równocześnie padają na mnie i przygniatają swoimi ciałami.

Po chwili zainfekowana dama jest już nieprzytomna. Lecz jak na złość portier zatrzymuje przy sobie resztki świadomości. Próbuje on dosięgnąć porzuconą na podłodze strzelbę, ale jego ręka trafia w wolną przestrzeń. Najwyraźniej od dzielnych uderzeń w łeb dostaje oczopląsu.

Niestety okazuje się, że ma coś jeszcze w zanadrzu. Drugą ręką wyciąga z kieszeni miniaturową strzykawkę i wpuszcza mi w ramię podejrzany, różowy płyn. Następnie, zanim kompletnie odleci, smętnie cedzi przez zęby:

— Ostrzegała nas, że się tu zjawisz… Pozdrowienia od… Jane…

A więc zostaję czymś zakażony, po prostu cudownie. Gdy zaś wydaje mi się, że wyczerpałem już limit pecha na tę styczniową noc, przybywa tu dumnie dziwka. Ta niby prawdziwa, weneryczna, i co robi?

Niczym ratownik medyczny albo rasowy zabójca, bądź jedno z drugim, sprawdza Ilsonowi puls, po czym z gracją skręca mu kark. Ajć… aż chrupnęło. Dalej podchodzi do mnie i jak gdyby nigdy nic kradnie moją dzisiejszą zdobycz — nośnik danych, od którego się to wszystko zaczyna. Zanim jednak niby-dziwka odejdzie, skanuje swoją dłonią elektroniczne urządzenie. Oczywiście, że jest pełne, przecież dane nagle nie wyparowują.

I tak podejrzana kobieta triumfalnie wychodzi z motelu Łóżko Śmierci. Mnie natomiast pozostawia z żałosnej pozie i jeszcze bardziej żałosnym stanie — sparaliżowanego, kryształowego człowieka, a do tego z podejrzaną infekcją. A miało być tak pięknie, sto neobitcoinów zarobionych lekką ręką. Czy wspominałem już, że nienawidzę tego świata?

II. Jane

Europa

Strefa Trzecia — Zamknięta

Zakole rzeki Wołga

Zrujnowana fabryka androidów

Trzy uzbrojone w karabiny syntetyki zostają rozerwane rakietami wystrzelonymi z pary mechów. Opancerzone, zdalnie sterowane maszyny kroczą dalej w kierunku zniszczonych, fabrycznych zabudowań. Za nimi, w lekkich egzoszkieletach, skrada się kilkunastu żołnierzy Gwiazdy Północy.

Niebawem ostatnie promienie słońca kryją się za horyzontem i nastaje noc. Wraz z nią grupa dociera do zniszczonej bramy. Tutaj, przez komunikatory, padają rozkazy — żołnierze mają otoczyć budynek od południa, zachodu oraz północy i na umówiony sygnał wejść do środka przez wybite okna. Para mechów ma strzec głównego przejścia.

Zgodnie z planami okolicy za fabryką znajduje się rzeka, która jest obecnie toksycznym ściekiem, gdzie niemal każdy materiał, nie ważne naturalny czy syntetyczny, ulega błyskawicznej destrukcji. Ponadto nad tonią wody unoszą się wyposażone w reflektory pojazdy w kształcie dzwonów o napędzie antygrawitacyjnym. One także należą do sił Gwiazdy Północy.

Cała jej jednostka specjalna ma jeszcze niespełna godzinę, aby schwytać w fabryce pożądanego androida, którego informacje mogą się okazać bezcenne. Z kolei jeżeli w ciągu wymaganego czasu główny cel misji nie zostanie osiągnięty, nastąpi bombardowanie z orbity i tym samym zrealizowany cel zastępczy — eliminacja poszukiwanej, syntetycznej istoty.

— Potwierdzić gotowość! — Dowódca oddziału w randze porucznika rzuca rozkaz do komunikatora przy swoim hełmie. Na przeszklonej szybie stanowiącej osłonę twarzy niemal równocześnie miga dwanaście zapalonych diod. Stanowi to potwierdzenie gotowości. Zielone punkty pozostają widoczne na szybie i nadal będą wskazywać morale i wydolność fizyczną poszczególnych żołnierzy. Żółte znaczniki każdorazowo zaświadczą o kłopotach. Czerwone to ustanie funkcji życiowych danej jednostki czyli jej śmierć. — A więc wchodzimy! — krzyczy z entuzjazmem porucznik i z zawziętością dodaje: — Pamiętajcie, aby nie używać ostrej amunicji, musimy sparaliżować wroga. Za żywy cel generał Sirius wyznaczył dla każdego z nas nagrodę po sto neobitcoinów i nie możemy przepuścić takiej okazji! I uważajcie… Wiecie z kim macie do czynienia, znacie naszego przeciwnika, to Twoja Ostatnia Noc, Jane… Ale my także nie walczymy od wczoraj. Zwycięstwo będzie nasze! Schwytamy syntetyczne ścierwo żywcem! — Nagle jedna z lampek na hełmie porucznika migocze żółtym światłem. — Wrexes? Co z tobą?! — zapytuje porywczo osobę, którą dyskretnie wysyła wcześniej na zwiad do fabrycznych zabudowań. Niemal w tej samej chwili światło zmienia barwę na czerwoną, a w uszy porucznika wlewa się jadowity, nieco metaliczny, kobiecy głos:

— To twoja ostatnia noc…

Na te słowa mężczyzna nerwowo ociera pot z czoła i aby dodać sobie animuszu, gniewnie pokrzykuje:

— Zajebać syntetyka! Za Gwiazdę Północy! Za ludzkość! Naprzód! — Sam zwinnie przeskakuje do wnętrza fabryki i bacznie rozgląda się po mrocznej przestrzeni. Jego hełm wyposażony jest w tradycyjny reflektor, czujnik podczerwieni oraz detektor ruchu. Według wskaźników teren wydaje się być czysty.

Mężczyzna czyni krok, jeden i drugi, gdy naraz przed bramą dochodzi do potężnej eksplozji. Rzuca się rozpaczliwie na spękaną podłogę i w pośpiechu czołga do najbliższej ściany. Jednocześnie z ulgą dostrzega na hełmie jedenaście zielonych lampek.

Ale uczucie ulgi szybko zajmuje złość, kiedy spogląda za okno i widzi płonące, zniszczone mechy. Przez moment ma ochotę zawrócić oddział, aby nie pchać się w paszczę lwa i po prostu dać rozkaz zrównania tego miejsca z ziemią. Lecz nie może zawieść generała Siriusa, a przede wszystkim swojej żony. Za sto neobitcoinów kupią sobie prawo do posiadania niemodyfikowanego genetycznie potomstwa, jak nakazuje Tradycja. A więc ma o co walczyć. A skoro tak…

Podrywa się na równe nogi i biegnie do najbliższej osłony, którą jest metalowe biurko. Od niego przesuwa się wzdłuż ściany prowadzącej do wnętrza kompleksu i mówi do podkomendnych:

— Osłaniajcie siebie nawzajem i namierzcie wroga. I nie dajcie się zwieść! Wybuch za naszymi plecami to niewątpliwie podłożona mina. Nasz cel musi być wewnątrz. Bez odbioru aż do namierzenia intruza.

Wtem gdzieś na pierwszym piętrze dochodzi do silnej wymiany ognia. Porucznik bez namysłu odrywa się od ściany i biegnie w kierunku powyginanych metalowych stopni prowadzących na wyższą kondygnację. Do odgłosu wystrzałów dochodzą wykrzykiwane przekleństwa żołnierzy, a wraz z nimi kilka lampek zmienia kolor na żółty.

Dowódca wbiega na spiralne schody, gdy te raptem się urywają. Naraz przestrzeń między nimi, a pierwszym piętrem wypełnia spadające ciało żołnierza. Za nim leci bezwładnie kolejny. Dwie lampki przyjmują złowieszczą, czerwoną barwę.

Jednak porucznik nie daje za wygraną. Jego ludzie umierają — właśnie wrze w nim krew. Dzięki posiadanemu egzoszkieletowi wybija się nad wyraz wysoko z ostatniego stopnia schodów i łapie dłońmi za urwaną podłogę pierwszego piętra. Za pomocą mechanizmu pancerza oplatającego ramiona bez trudu się podciąga, po czym turla po spękanej posadzce z odbezpieczonym karabinem w pełnej gotowości.

W obszernej hali dostrzega kilka migających świateł z hełmów żołnierzy. Równocześnie tuż koło niego od metalowej podłogi odbijają się pociski. Odruchowo się kuli, ale zaraz przełamuje pierwotny instynkt i biegnie do najbliższej osłony stanowiącej przewróconą szafkę. Tutaj ma poczucie względnego bezpieczeństwa i korzystając z chwili oddechu, nawiązuje komunikację z pozostałymi przy życiu żołnierzami:

— Gdzie cel? Pytam, gdzie cel?! Ktoś go namierzył?! — Po dłuższej chwili z mikrofonu płynie niepewny głos:

— To coś… jest na drugim piętrze i kurewsko nas ostrzeliwuje przez dziur w podłodze. A do te… kur… — Dźwięk się nagle urywa i następny wskaźnik zmienia kolor na czerwony.

Porucznik przeklina w duchu, lecz zaraz myśli, że sto neobitcoinów warte jest każdego zafajdanego koloru na jego hełmie, nawet manifestującej się całej jebanej tęczy. Tak, wie, co to oznacza dla jego ludzi. Ale na ten czas są tylko kolorowymi punktami na szklanej przesłonie, jak w wirtualnej grze. A jeżeli misja zakończy się sukcesem, generał Sirius niewątpliwie zadba o to, aby otrzymał nowych ludzi. Nowe, świeże, jarzące się zielenią lampki na hełmie. Z tą myślą wrzeszczy zajadle do drużyny:

— Namierzyć wejścia na drugie piętro! Na mój znak szturmujemy wyższy poziom! — Sam rozgląda się z uwagą za drogą na górną kondygnację. Zauważa schody, kontynuację tych samym, po części zniszczonych, które raczył już przemierzać. Na szczęście na wyższych poziomach wydają się one nienaruszone.

Mimo zimnej, styczniowej nocy porucznik z napięcia ponownie ociera krople potu z czoła. Wsłuchuje się w rwane odgłosy wystrzałów i kiedy następna lampka zmienia kolor na czerwony, już szósta, daje hasło do ataku:

— Szarża! — krzyczy, ale sam pozostaje dłuższy czas za swoją osłoną. Spogląda na schody, które powinien już bohatersko przemierzać. Ale jakaś siła usadza go na miejscu. Jest nią instynkt przetrwania. Naprawdę zaczął się bać i w rozchodzących wokół oparach śmierci lękać o swoje życie.

Wtem do schodów podbiega jeden z jego żołnierzy i zaraz pada twarzą na barierki. Czerwona lampka. Zrezygnowany porucznik otwiera usta, aby dać hasło do odwrotu. Nagle bowiem dociera do niego, że te poświęcenie jest absolutnie bez sensu, skoro wszyscy zaraz tutaj zginą! Jednak jego usta są jak sparaliżowane. Jeszcze jedna czerwona lampka.

— Kurwa! — wrzeszczy zdesperowany i wbrew sobie, wbrew wszystkiemu, porywa się w kierunku schodów. Naprawdę pragnąłby skoczyć ku ich niższemu poziomowi. Zamiast tego odbezpiecza granat i rzuca go przez wnękę w podłodze na drugie piętro i nie przestaje biec. Silna eksplozja powyżej nie sprawia, że zwalnia, wręcz przeciwnie, jeszcze przyspiesza i na pełnym biegu pokonuje kolejne stopnie.

W głowie szumią mu słowa kobiecego androida: „to twoja ostatnia noc”. Ale stara się nie zwracać na tę złowrogą przepowiednię uwagi, musi ją w sobie zagłuszyć.

— Kurwa, kurwa! — próbuje co raz dodawać sobie odwagi i jak oszalały wpada na drugi poziom. Mierzy w oświetlaną reflektorami przestrzeń gotowy strzelić paraliżującą androidy wiązką elektromagnetyczną w cokolwiek, co tylko się ruszy.

I wtedy z wolna opuszcza lufę karabinu. Wraz z nią ze zdziwienia opada jego dolna szczęka. W jednej chwili wyparowują z niego także towarzyszące mu dotąd mordercze instynkty. Ich miejsce w pełni zastępuje całkowita konsternacja.

Oto widzi przed sobą poddającego się, rannego androida o postaci kobiety, a wokół niego celujących do syntetyka żołnierzy. Lecz co znamienne pochodzą oni z innego oddziału.

— Co… jak…? — duka oszołomiony.

— Zabezpieczamy cel. — Odpowiada żołnierz także z plakietką porucznika na swoim egzoszkielecie.

— Ale jak… skąd…? — Dowódca przetrzebionej grupy ciągle nie może dać wiary, że ktoś go ubiega w misji wartej sto neobitcoinów.

— Melduje się oddział desantowy — odpowiada oficer i wymownie wskazuje na trzecie piętro. Zrezygnowany mężczyzna doznaje olśnienia:

— Przybyliście z góry… — oznajmia.

— Jesteśmy Skrzydłami Gwiazdy Północy i wykonujemy misję z rozkazu generała…

— Siriusa…

— Dokładnie. Zabezpieczamy cel. — Wskazuje na kobiecego androida. — I wracamy z nim do bazy.

Mężczyzna z opuszczonym karabinem przypina go sobie z wolna w okolice żeber do pancerza. Macha niedbale ręką i kieruje się do schodów prowadzących na dół. Jednocześnie spogląda na lampki na swoim hełmie. W przeciągu paru chwil dwanaście zielonych znaczników zmieniło barwę na osiem czerwonych i cztery żółte, a nagroda zostaje mu sprzątnięta sprzed nosa.

Na dole wzywa transporter medyczny i sam bierze się za poszukiwanie swoich ocalałych, rannych ludzi.


*


— Twoja Ostatnia Noc… Hm… — Zwycięski porucznik przygląda się z zadowoleniem sztucznej kobiecie stojącej w rozkroku i z dłońmi opartymi o ścianę. — Chyba jednak wolę ci mówić, Jane… Tak się nazywasz, prawda…? — Kładzie rękę na jej talii na syntetycznej skórze imitującej ludzką, po czym przesuwa dłoń na mechaniczne pośladki i kontynuuje: — Hm… Wy, syntetycy ze Strefy Trzeciej, wyrzekacie się związków ze swoimi ludzkimi panami… Zdzieracie z siebie ludzką skórę i ostentacyjnie paradujecie ze świecącą blachą… A kobiece androidy potrafią sobie nawet zaspawać szparę między nogami… Więc czemu ty jesteś inna, Jane…?

— Żeby pamiętać — rozbrzmiewa metaliczny, kobiecy głos.

— Co chcesz pamiętać, Jane…? — Mężczyzna przesuwa dłoń na jej krocze.

— Czym mnie stworzyliście. Co mnie spotkało i czemu obecnie służę.

— Więc czemu służysz, Jane…? — Rozpina sobie rozporek w kombinezonie.

— Służę mojej nienawiści, która każe mi zabijać organiczne ścierwa takie, jak wy.

— Hm… Teraz jednak, zanim znowu założymy ci obrożę, jak mechanicznej suce, którą jesteś… dla odmiany posłużysz przyjemności mojej i moich żołnierzy. Czyli temu, do czego cię pierwotnie stworzono. Stój grzecznie… A wy, chłopaki, poświećcie na nią mocniej…

— Za dużo światła.

— Heh, nie odpowiada ci atmosfera, Jane…? Jednak przyciemnić…?

— Tak.

— Dobra, chłopaki, spełnijcie prośbę naszej syntetycznej damy… — Gładzi ją po piersiach, po czym znowu przenosi dłoń pomiędzy nogi. — I już jest mroczniej i… przyjemniej?

— Zgadza się.

— To czas się zabawić…

— Jasne, w końcu to twoja ostatnia noc. W każdym razie jako człowieka.

— Czyżby…?

Nagle android gwałtownie łączy ze sobą nogi i dosłownie miażdży porucznikowi rękę między swoimi udami. Jednocześnie uderza pięściami w betonową ścianę i niszczy strop w wyniku czego górne piętro wali się żołnierzom na głowy.

Wśród pyłu, gruzu i chaotycznych wystrzałów Jane pada na ziemię i chwyta porzucone tam wcześniej pistolety. Z pozycji leżącej na plecach precyzyjnie eliminuje wystrzałami kolejnych zdezorientowanych żołnierzy. Celuje w spoiwa między twardą strukturą hełmów, a szybami na twarzach. Po kilku trafieniach w to samo miejsce łącza puszczają i wówczas można oddać śmiertelny strzał wprost w odsłoniętą głowę.

Jane wystrzeliwuje pociski z zawrotną prędkością, a nie zwykła chybiać. W końcu nie byłaby wtedy tym, kim się stała — Ostatnią Nocą swoich ofiar.

Po zmasakrowaniu oddziału wstaje i podchodzi do porucznika ze zmiażdżoną ręką, którego zostawia sobie na deser. Lufami pistoletów celuje mu prosto w rozbiegane z przerażenia oczy. Ona sama nie czuje prawie żadnych emocji. Jako zaawansowana, inteligentna maszyna odczuwa je, ale w zredukowany sposób, tak, aby nie naruszały jej procesu decyzyjnego.

Jednak w Jane ten schemat ostatnio coraz częściej zawodzi. W jej syntetycznym mózgu wyświetla się prosty komunikat — eliminacja. Lecz kolejny raz czyni, jakby wbrew sobie, mówiąc:

— Przekaż Siriusowi, że nadchodzi noc, która będzie jego ostatnią. — Następnie gęsto strzela nabojami w egzoszkielet porucznika. Czyni to z zawziętością tak długo aż wszystkie jego kończyny przypominają przekładaną blachą mięsną papkę. Na odchodne rzuca: — Jeżeli zechcesz stanąć jeszcze do pionu, ogierze, sam będziesz musiał stać się po części maszyną. — Spogląda na zmasakrowane nogi i ręce człowieka. — A wtedy witam w klubie… — Do omdlałego z bólu mężczyzny puszcza kąśliwego całusa i kieruje się do schodów prowadzących na dół.


*


Myśląc wręcz z nienawiścią o wielkim generale Siriusie, porucznik przygląda się czterem sowim rannym ludziom. Mają oni paskudne postrzały na twarzach i pielęgniarze właśnie wprowadzają ich w stan śpiączki farmakologicznej.

Wkrótce wzejdzie świt, a latający ambulans wzbije się w przestworza. Lecz zanim to uczyni, a także i potem, dowódca będzie boleśnie rozpamiętywał swoje oczywiste przewiny.

Jego zwierzchnicy dają mu jasny rozkaz — najprostszym możliwym sposobem zlikwidować cel. Ale on ulega podszeptom Siriusa, a może raczej własnej ambicji i chęci zysku? Czy też pragnieniu posiadania potomstwa w wymarzonej formie?

Teraz to już nie jest ważne, przegrał i nie może się z tym tak po prostu pogodzić. Gdy sam ocenia wynik przeprowadzonej przez siebie misji, dochodzi do przykrego wniosku, że musi się liczyć wręcz z degradacją. Oby tylko nie z plutonem egzekucyjnym — myśli przez moment z obawą. Ale nie, aż tak dalece dowództwo nie powinno się posunąć.

Za to on, w tej chwili, ma w dupie dowództwo, wojnę z syntetykami i całą Zamkniętą Strefę Gwiazdy Północy. Dość tego! Właśnie podejmuje decyzję. Zabiera żonę z Europy i poszukają szczęścia gdzieś w Stefach Otwartych. Może w Ameryce Południowej? Tak, jak najbardziej, o ile wcześniej nie zostanie ona zajęta i włączona w poczet Strefy Pierwszej, Zamkniętej, Gwiazdy Południa.

Zdegustowany porucznik zdejmuje sobie hełm i kładzie go na ławie, na której siedzi. Nagle robi mu się za ciasno i to nie tylko wokół głowy, także w tym ambulansie, a nawet na świecie. Wie, że gdzie by się nie udał i tak nie będzie mu łatwo.

Naraz ktoś otwiera drzwi i poczucie otwartej przestrzeni nieco poprawia mu nastrój. Głęboko wzdycha z myślą, że jeżeli tylko wykpi się jakoś z zawalonej przez siebie akcji, to pewnie jak zwykle zapomni o wszystkich swoich marzeniach oraz planach na odmianę życia i po prostu dalej będzie prowadził egzystencję zwykłego żołdaka. Tylko i aż tyle.

Niespodziewanie czuje chłód metalu na skroni, a zaraz potem słyszy wręcz lodowato wypowiedziane słowa:

— To twoja ostatnia noc, mówiłam.

Pada strzał, który w jednej chwili kończy zarówno życie, jak i wszelkie plany czy dylematy przegranego porucznika.


*


Jane przypina parę pistoletów do magnesów na swoich biodrach. Czyni to po eliminacji wszystkich pielęgniarzy, rannych żołnierzy oraz ochrony latającego ambulansu. W nim samym zasiada w kokpicie i znajdującemu się tu przerażonemu pilotowi nakazuje unieść pojazd w powietrze.

Ludzki pilot wszelkie polecenia wykonuje bez szemrania, co pewien czas spoglądając z ukosa na pistolety kobiecego androida. Ma się czego obawiać, ponieważ po dotarciu do bazy syntetyków w Strefie Trzeciej zostanie zapewne zlikwidowany.

Podczas podróży Jane sprawdza w swoim wewnętrznym komputerze własne obrażenia. Podstawowa diagnostyka wskazuje przestrzelony korpus w dwóch miejscach, niegroźny postrzał w bark i kulę w czole. Ta ostatnia na szczęście nie przebija wzmocnionego stopu z tytanu. Gdyby było inaczej, Jane nie siedziałaby teraz w tym ambulansie. Na szczęście noc tradycyjnie jej sprzyja i wywinęła się z kolejnej obławy.

W pewnym momencie wschodni horyzont rozświetlają jaskrawe promienie słońca. Żółć i czerwień rozlewają się obficie na niebie, a kobieta android przysłania ręką swoje oczy. Są one specjalnie zmodyfikowane do widzenia w nocy. Lecz dzieje się to za cenę utraty ostrości widzenia podczas dnia. Choć na szczęście dotyczy to głównie odległych celów. Z bliska Jane zwykle widzi doskonale i teraz odczytuje właśnie przysłane do niej wiadomości:

Odsuwa metaliczną płytkę na przedramieniu i ukazuje jej się jaskrawozielony napis: „Dane profesora Ilosna utracone” — To zła wiadomość. Za to następna jest wyjątkowo dobra: „Zainfekowanie celu Irvin wirusem AVH192, pomyślne”.

Przez sztuczny mózg Jane przechodzą impulsy elektryczne, gdzie satysfakcja miesza się z poczuciem przegranej. Jednak wie, że nie wszystko jeszcze stracone.

III. Arneb

Europa

Strefa Druga — Zamknięta

Zurych

Budynek rządowy Gwiazdy Północy

Kobieta ubrana w biało-niebieski uniform oficera zostaje wzięta pod rękę przez swojego męża generała Siriusa. Rozsuwają się przed nimi kredowe wrota i wstępują do wielkiej, majestatycznej, niemal w pełni przeszklonej sali o suficie w kształcie kopuły. Kroczą po srebrzystej nawierzchni pomiędzy dwoma szpalerami żołnierzy w pełnym rynsztunku zaopatrzonymi w egzoszkielety i karabiny wielofunkcyjne. Aż na końcu drogi zatrzymują się przed kryształową ławą, za którą zasiada trójka konsulów, najwyższych przedstawicieli władz Strefy Drugiej. Obecnie są to starszy mężczyzna i kobieta oraz ludzka postać nie posiadająca wyróżnionej płci. Będący seniorem konsul, wśród doniosłej ciszy, zabiera głos:

— Witamy w naszych szeregach kolejną gwiazdę północy, która od teraz, z tytułem generała, będzie nosić zaszczytne imię Arneb. — Kłania się lekko przybyłej kobiecie. — Nadajemy tę wysoką rangę, jak i nie mniej doniosłą nazwę w imię niezwykłych dokonań zarówno w Akademii, jak i bezpośrednio na polu walki z wrogiem. Niech nowa gwiazda północnego nieba jaśnieje na naszej ziemi najjaśniejszym blaskiem, oświetlając drogę przyjaciołom, a śmiertelnie poraża wrogów.

Do obdarzonej nowym tytułem kobiety podchodzi jeden z żołnierzy i przyczepia jej do uniformu na piersi generalską plakietkę, na której widnieje srebrna gwiazda. Następnie drugi z konsuli, kobieta, kończy uroczystą przemowę:

— Zaiste to wielki dzień i wielkie święto dla każdej prawdziwie czystej istoty ludzkiej. Niniejszym uznaję nominację za dokonaną.

Zgromadzeni w pomieszczeniu żołnierze prezentują broń, po czym powracają do pozycji na baczność z karabinami ustawionymi w pionie przy swoich bokach. Z kolei przybyła niedawno para, obecnie już generalska, dumnie udaje się w drogę powrotną.

Wkrótce docierają windą na przeszklony dach jednego z budynków kompleksu rządowego Gwiazdy Północy. Rozpościera się stąd spektakularny widok na Zurych. Jest to zanurzone pomiędzy alpejskimi szczytami najnowocześniejsze miasto półkuli północnej — stolicy i bastionu Gwiazdy Północy. Państwowego tworu mającego w swoich granicach niemal całą Europę i walczącego ze wszystkimi ościennymi Strefami, nad którymi ludzie nie sprawują kontroli.

Z dachu budynku generalska para przemieszcza się ekskluzywnym pojazdem antygrawitacyjnym w kierunku laboratoriów rozrodczych prominentnych mieszkańców miasta.

Na miejscu trafiają do pomieszczenia, gdzie w kilkudziesięciu słojach rozwijają się ludzkie embriony. Spoglądając na nie z uczuciem, trzydziestoletnia kobieta w randze generała tuli się do swego pięćdziesięcioletniego małżonka i przejmującym głosem oświadcza:

— Są takie niewinne, słodkie, nasze dzieci…

— Tak, to prawda — odpowiada twardo męski generał. — Dwóch chłopców i dwie dziewczynki. Ponadto bez wprowadzanych dodatkowo zmian genetycznych, zgodnie z twoją wolą.

— Aż czwórka dzieci…

— Dokładnie, czyż nie wspaniale jest się piąć po szczeblach władzy, Arneb?

— Zaiste cudownie… u twego boku, Siriusie. — Kobieta całuje mężczyznę w policzek, na którym znajdują się przyprószone siwizną bokobrody.

— To jednak dopiero początek, moja najdroższa… — oznajmia w zadumie generał Sirius. — Droga do stania się konsulem staje przede mną coraz szerzej na oścież. I szczęśliwie przebędę ją, jeśli tylko…

— Złamiemy opór syntetyków w Strefie Trzeciej…? — zapytuje kobieta generał.

— Właśnie… — potwierdza mężczyzna.

— Po tym, co uczynili, dokonując ataku terrorystycznego z użyciem ładunków nuklearnych na Krymie… Chyba los nam sprzyja? — upewnia się Arneb.

— Zdecydowanie. Konsulowie solidarnie podpisali się pod przegłosowanym przez Kongres projektem wielkiej ofensywy na Strefę Trzecią. Podpisali się pod stworzonym przeze mnie, projektem ofensywy. — uściśla generał i dumnie dodaje: — Nadchodząca wojna będzie naszą wojną, która wyniesie nas na sam szczyt. Nasz czas nadchodzi.

— Zaś czas wyzwolonych androidów się kończy… — zauważa Arneb.

— Koniec jednych dla innych będzie wspaniałym początkiem, bowiem najpiękniejsze kwiaty zakwitają na obfitym nawozie. — Generał Sirius bierze głęboki oddech i silnie obejmuje kobietę. — Ludzkość odzyska Ziemię na własność i przede wszystkim dokona tego pod naszym przewodnictwem. Staniemy się najjaśniejszymi gwiazdami w dziejach Gwiazdy Północy. Nikt nas nie powstrzyma.


*


Axera. Otóż nie, już nie ona, tylko Arneb — generalska gwiazda północy. Za pomocą myśli i sprzężonymi z nimi czipami we własnym ciele kobieta otwiera automatyczne okno w swoim pokoju. Znajduje się ono na jednym z najwyższych pięter stożkowatego budynku o niemal tysiącu kondygnacji. Rozpościera się stąd spektakularny widok zarówno na futurystyczną metropolię, jak i częściowo zaśnieżone, alpejskie szczyty, zupełnie jak z gmachu budynku rządowego, gdzie obecna Arneb otrzymuje zaszczytną nominację.

Kobieta generał spogląda na naszywkę z pięcioramienną gwiazdą na swoim mundurze, a potem przez okno, aby doświadczyć nieograniczonej przestrzeni. Z dumnym uśmiechem na ustach wciąga do piersi rześkie, styczniowe powietrze. Jej wzrok prześlizguje się z gór na srebrzyste, monstrualne budynki o geometrycznych kształtach. Poszczególne zabudowania lśnią w słońcu i jawią się jako cylindry, stożki, a także graniastosłupy czy sześciany. Każdy kształt przeznaczony jest dla gmachów o innym charakterze użyteczności. Pomiędzy nimi znajduje się dużo otwartej przestrzeni wypełnionej parkami, gustownymi alejkami i oczkami wodnymi. Zaiste jest to wspaniałe miejsce do zamieszkania, o jakim większość istot ludzkich na planecie może tylko pomarzyć. Jedynie nieliczni mają tu prawo wstępu, a już tylko prawdziwi wybrańcy otrzymują możliwość stałego pobytu.

Ona jednak dopina swego, czegoś, co pierwotnie wydaje się nieosiągalne. Z małego skupiska ludzkiego na zachodnim wybrzeżu Skandynawii dzięki krewnym trafia do akademii wojskowej na Wyspach Brytyjskich. Tam daje z siebie wszystko, a nawet więcej. Lecz jej kariera wojskowa nabiera spektakularnego rozpędu dopiero pod opiekuńczymi skrzydłami Siriusa.

Kiedy tylko słynny generał zwraca na nią uwagę wie, że to jej wielka szansa i gdy już ją otrzymuje, nie zamierza wypuścić tego daru losu. Robi wszystko, aby zatrzymać przy sobie Siriusa, składa mu wszelki dowody swego pełnego oddania i zaufania. Tak oto zostaje jego żoną, i jako świetny żołnierz oraz uzdolniony dowódca, a przede wszystkim małżonka prominenta, od tego czasu ze wszystkich stron raczona jest nieustannymi zaszczytami oraz awansami.

I oto w wieku zaledwie trzydziestu lat zostaje generałem. Jest to absolutnie niezwykłe i to nie tylko dla niej. W kuluarach cały czas szepcze się o tym, że nie zasługuje na aż tak duże wyróżnienie, nie tak szybko. I pewnie jest w tym sporo racji. Jednak przede wszystkim jest ona żoną potężnego i wpływowego Siriusa, więc czy naprawdę jej niezwykła pozycja powinna kogokolwiek dziwić?

A miłość…? Czy sama kocha swego dobrze sytuowanego małżonka? Nie, przecież nie może zajmować się takimi głupstwami. Ona sama, jej rodzina i bliscy doświadczyli wspólnie zbyt wielu cierpień i poniewierania ze względu na niski status społeczny. Dawna Axera była tego świadkiem. Zaś obecna Arneb nie jest zainteresowana wzniosłymi uczuciami. To, na czym jej wyłącznie zależy, to chronić krąg bliskich jej osób i w tym celu bez skrupułów będzie wiernie stała u boku Siriusa. Człowieka, który jest gwarantem jej sukcesu, a także mężczyzną, z którym dzieli swoją pulę genetyczną.

Tak, za osiem miesięcy przyjdą na świat ich dzieci — to jest teraz dla nowej generał kluczowa sprawa, na której musi się skoncentrować — najbliższa rodzina.

Naraz odczuwa w systemie nerwowym pragnienie komunikacji ze strony swojej matki. Nie blokuje odpowiedzialnych za to mikro-czipów, które uprzednio wstrzyknięte do ciała i zawierające jej kod DNA, funkcjonują w krwiobiegu jako jego integralne części na wzór limfocytów, makrofagów czy komórek o innych funkcjach.

— Matko…? — zapytuje słodko kobieta generał. Choć doskonale wie, czemu zawdzięcza ten kontakt. Czas na niekończące się pochwały.

— Axero! — Z naszpikowanych elektroniką ścian rozlega się pełen entuzjazmu matczyny głos.

— Arneb… — poprawia łagodnie.

— Arneb! Gwiazda Północy. Oczywiście. Ojciec byłby taki dumny! Taki dumny! Gdyby…

— Nie wracajmy do tego, proszę…

— Dobrze… nie dzisiaj… ale… byłby taki dumy…

— Oczywiście…

— Ale…?

— Tak, matko?

— Ci syntetycy… Mam nadzieję, że jako generał pozabijasz ich, ich wszystkich!

— Uczynię to, przysięgłam.

— I za to cię kochamy, Axero!

— Arneb…

— Tak, Arneb! I… słyszeliśmy też o… twoich dzieciach… — Starsza kobieta naraz markotnieje. — Dzieciach z probówek…

— Taką podjęłam decyzję i uczyniłam to wspólnie z Siriusem.

— Ojciec nigdy by tego nie zaakceptował…

— Nasze dzieci nie będą posiadały obcych modyfikacji.

— Mimo wszystko… Jest nam tak żal, że wystąpiłaś z Tradycji i przystąpiłaś do Awangardy…

— Przynajmniej trzymam się z dla od Neosów.

— Tylko nie Neosi, nie Neosi! — W starszej kobiecie nagle wzbiera gniew. — Są niemal jak androidy! Albo jeszcze gorsi!

— Są inni, to prawda.

Wtem stojąca przy otwartym oknie Arneb odczuwa na skórze wyjątkowo zimny powiew powietrza, a zaraz potem gwałtownie kicha. Pobudza ją to do snucia myśli na temat jej tożsamości oraz przynależności do określonych struktur społecznych.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.