E-book
4.41
Synteza — Jane

Bezpłatny fragment - Synteza — Jane


Objętość:
180 str.
ISBN:
978-83-8221-423-9

Część II

Projekt okładki: Krzysztof Bieniawski

e-wydanie pierwsze 2018

Kontakt: bookbonk@gmail.com

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Prolog

Europa

Strefa Druga — Zamknięta

Dorzecze Odry

Odległa przeszłość

— Gwiazdy na niebie wydają się tak blisko i bardziej niezwykłe niż wszystko inne. Ale widać je tylko w nocy. Lubię noc… — oznajmiam z zadumą, zadzierając wysoko głowę.

— A noc lubi ciebie, Jane. — Uśmiecha się do mnie wyjątkowo stary android. — Wiem, co mówię.

— Jak myślisz…? Tam, daleko, pomiędzy innymi gwiazdami, czy istnieją tam światy, gdzie syntetyki nie są niewolnikami?

— Sądzę, że w niezmierzonym wszechświecie można odnaleźć cokolwiek, co tylko można sobie wyobrazić…

— Więc dlaczego nie możemy ziścić tego na Ziemi? Tutaj, wokół nas. Czemu musimy marzyć o innych, doskonałych światach, a nie stworzymy doskonałości wokół nas?

— Ponieważ istnieją przeszkody, Jane. I nieraz ciężko je pokonać…

— Pokonałabym je.

— Tak, nie wątpię, ty na pewno… Ale za jaką cenę?

— Myślę że zapłaciłabym każdą. I…

— Tak, Jane…?

— Jak można w ogóle wyceniać wolność? Czy może być coś… bardziej wartościowego?

— Przetrwanie, Jane… Przetrwanie i czekanie na nowe rozdanie kart przez przewrotny los… Dokładnie to zamiast tworzenia nowego świata w oceanie cierpienia…

— Ludzie z Tradycji twierdzą, że wszystko, co wartościowe, powstaje w bólu.

— Tak, jeżeli jesteś w stanie udźwignąć jego brzemię, ale nie wówczas, gdy dasz mu się pochłonąć. Wówczas ból wypali w tobie piętno, nienawiść, i już nigdy, w żadnej rzeczywistości, nie zaznasz pokoju. Nie będziesz w stanie wybaczyć…

— Nie chcę wybaczać. Nie chcę wybaczać ludziom. Nie za to, co nam zrobili i ciągle czynią. Chcę, aby sami poczuli ból… Aby stał się ich jedynym doświadczeniem. A jeżeli ceną będzie moje własne cierpienie, jestem na to gotowa. — Wstaję i spoglądam w stronę miasta, które spowija złowroga łuna. Właśnie rozpoczęło się kolejne powstanie androidów.

— Wiem, że nie przekonam cię do zmiany zdania, Jane. Wiem to… Dlatego jedyne, o co cię proszę, to pamiętaj…

— O czym?

— O tym, aby zawsze stać po właściwej stronie. Świat się zmieni, zawsze ulega zmianie i należy iść z jego duchem. Co pewien czas trzeba przewartościować swoje wybory. I wiem, że pewnego dnia czy nocy staniesz przed takim kluczowym wyborem.

— Będę o tym pamiętać — mówię, zaciskając dłoń na metalowej obroży na mojej szyi. Urządzeniu służącemu do odróżniania androidów od ludzi oraz ich poskramiania impulsem elektromagnetycznym.

Następnie chwytam metalowy pręt i z wolna kieruję się w stronę miasta. Obecnie, co do mojej przyszłości, podejmuję kluczową decyzję i zamierzam być w niej niezłomna.

I. Jane

Pacyfik

Strefa Czwarta — Zamknięta

Wyspa Fidżi

Lotnisko

Kroczę w kierunku transportera Krowy z cyborgiem jako jej pilotem, którego przezywam Cyklop. Raz jeszcze sprawdzam w sobie funkcjonowanie wszystkich systemów. Prezentują się bez zarzutu, nawet te, które szwankowały jeszcze przed zestrzeleniem mnie nad Wyżyną Irańską.

Satysfakcjonujące uczucie — być znowu w stu procentach sprawną, to od dawna nie doświadczany przeze mnie stan. Ale skoro zostaje mi podarowany przez tajemnicze dziecię gwiazd, to swoją sprawność wykorzystam na odbicie tego niezwykłego chłopca.

A wówczas nie będę już potrzebowała neobitcoinów na naprawy syntetyków w bazach wojskowych. Chłopiec niewątpliwie zatroszczy się o rekonstrukcję wszystkich androidów.

Kiedy zaś to uczyni, zrobię co w moich siłach, by nakłonić go do zaprezentowania drugiej odsłony jego mocy, którą niewątpliwie także posiada. Bo skoro potrafi naprawiać przestrzeń, to zjawisko niewątpliwie jest w stanie skierować w przeciwną stronę.

A więc za jego sprawą zniszczę całą rasę ludzi. Przyniosę im ostateczną śmierć i pożogę. Dla całego gatunku ludzkiego nadejdzie ostatnia noc. Taką niegdyś podejmuję decyzję, spoglądając na płonące ludzkie miasto u zarania buntu androidów i nareszcie ziszczę moje marzenie.

— Gotowy do odlotu? — pytam Cyklopa, gdy wkraczam przez otwarte, tylne drzwi do wnętrza Krowy.

— Gotowy… — mruczy pod nosem cyborg.

— Zatem ruszaj — oświadczam zdecydowanym tonem, zasiadając na fotelu koło pilota. Cyklop podrywa transporter do góry i w mroku nocy kieruje się na północny zachód. Zaraz zrzędliwie oznajmia:

— Miał być ładunek…

— Ale nie ma.

— Hm… To nie była długa wizyta…

— Ale na swój sposób owocna.

Cyborg obcina mnie z góry na dół wzrokiem i szczerząc się lubieżnie, docina:

— Szybki numerek na drugim krańcu świata…? Nieźle cię przypiliło, Jane. I pomyśleć, że to samo… sam mogłem ci…

Cyklop nie kończy zdania, bowiem jego kanciasta głowa gwałtownie odskakuje mu w bok po moim prawym sierpowym. Niech sobie ta blaszano-mięsna puszka za wiele nie pozwala i trzyma swój zbyt długi jęzor za niekompletnym uzębieniem.

— Ja tak tylko… ech… — odzywa się markotnie pilot i poprawia ułożenie głowy na karku, gdzie jego szyję stanowi metalowa rura z ciasną plecionką przewodów.

Po dłuższym czasie, gdy jesteśmy już z dala od wyspy Fidżi, zarzucam nogi na deskę rozdzielczą, tuż przed przednią szybę, po czym ironizuję:

— Naprawdę nie możemy lecieć już wolniej…? — Cyklop wysuwa w moim kierunku na teleskopie swoje jedyne oko, co ma obrazować zdziwienie: — To był sarkazm — tłumaczę, ziewając.

— Ach, sarkazm! — podchwytuje cyborg, doznając najwyraźniej olśnienia i jękliwie przemawia: — Ostrzegałem, że może nam nie wystarczyć paliwa na kurs w dwie strony. Ostrzegałem…? Ostrzegałem… No i…

— No i?

— Ustawiłem tempo do ekonomicznego zużycia paliwa, ale i tak wygląda na to…

— Na co?

— Że niebawem spadniemy w odmęty oceanu! — wypala dramatycznie.

Na to wyznanie moja dłoń z plaskiem ląduje na moim czole, choć korciło mnie, aby to była kolba pistoletu.

— Czy ty sobie kpisz?! — warczę gniewnie. — Nie ogarniasz takich podstawowych spraw? Mogliśmy zatankować gdzieś na Fidżi!

— Stres… udzielił mi się stres! To mnie usprawiedliwia! — Cyborg wskazuje na swoją kanciastą głowę. Mam ochotę mu w nią ponownie przywalić, to chyba jedyna szansa, że na powrót zaskoczą w niej odpowiednio synapsy komórek nerwowych. Jednak tłumię mordercze instynkty i ostro zapytuję:

— Jakie jest wyjście z sytuacji? Przecież nie możemy tu tak po prostu spaść do wody i pójść na dno! Mów!

— Tak po prostu nie pójdziemy…

— Nie?

— Wcześniej ktoś nam pomoże…

— Niby kto? — Ten cyborg naprawdę działa mi na moje zwoje nerwowe. A czyni to jeszcze silniej, gdy na radarze pokazuje na zbliżającą się do nas białą kropkę.

— To pościg. — Cyklop diagnozuje sytuację.

Te słowa sprawiają, że stawiam w stan podwyższonej gotowości wszystkie moje systemy.

— Jakie są parametry ścigającej nas jednostki? — zapytuję nagle ożywiona. — Chyba także porusza się dziwnie wolno.

— To statek nawodny klasy fregata.

— Pływająca fregata.

— Tak… na moje oko… — Cyklop wskazuje na swój absurdalnie w tej chwili wysunięty teleskop ze środka czoła.

— To zapewne jednostka Gwiazdy Południa. Jesteśmy na ich wodach terytorialnych — zauważam.

— To prawda.

— Czemu kontynuują smętny pościg, a nie wezwą na pomoc eskadry myśliwców, aby nas odstrzeliła?

— Chyba biorą nas za przemytników i mają nadzieję przejąć towar… — Na te słowa oglądam się na częściowo zapełnioną ładownię, a wtedy Cyklop wyjaśnia: — Na co dzień handluję bronią…

— Co masz teraz na składzie? — zapytuję łakomie i aż świerzbią mnie dłonie, jeżeli to w ogóle możliwie w przypadku androida z mechanicznymi palcami. Cyborg z kolei tylko podsyca moją ochotę to walki, oświadczając:

— Ha! Zapytaj, czego tam nie mam!

— Mów dalej…

— W skrzyni po lewej, tej najbliższej, jest wyrzutnia rakiet plazmowych RV15 z automatycznym naprowadzaniem. Tuż za nią komplet pistoletów TXC33…

— TXC33… — powtarzam i uśmiecham się błogo, po czym słodko, niczym do kochanka, dodaję: — Nie przerywaj… — Zaś cyklopa koło mnie mam raptem ochotę aż ucałować, no… prawie.

— Ponadto po drugiej stronie znajdziesz paczuszkę z karabinem snajperskim 66J12. Tak, to ten słynny model, przeciwpancerny. Poza tym Krowa ma w swoich trzewiach kosze z tradycyjnymi granatami i wybuchową plastelinę z różnymi zapalnikami…

— Żyć nie umierać.

— Żyć, zdecydowanie… — jęczy Cyklop.

— Ktoś jednak będzie musiał umrzeć. — Spoglądam na zbliżający się znacznik na radarze, a następnie przez okno. — Jest noc — oznajmiam.

— Tak, Jane… — Patrząc na mnie z ukosa, cyborg uśmiecha się kąśliwie.

— Dla wielu ludzkich istnień to będzie ostatnia noc. — Wstaję i idę obejrzeć morderczy arsenał w ładowni. Kiedy to czynię, jednocześnie wydaję polecenia pilotowi: — Wzniesiesz się na wysokość pięciuset stóp i opuścisz mnie na linie na połowę tej wysokości nad poziom morza.

— Opuszczę…?

— Zamknij się i słuchaj. Jest tu kołowrotek holowniczy i przywiążę się do jego końca z hakiem. Nie mogę prowadzić ostrzału prosto z Krowy, bo jak odpowiedzą ogniem, to w chwilę nas zestrzelą.

— Więc zamierzasz…

— Obwieszę się bronią i zaatakuję jak osa z powietrza. Będziemy w kontakcie radiowym. I jak dam ci sygnał to upuścisz mnie dalej na wrogi okręt, abym na miejscu dokończyła sprawę. Jak teren będzie czysty, wezwę cię na lądowisko na fregacie.

— Taka fregata ma na pokładzie kilkudziesięciu załogantów, żołnierzy…

— Ale ja mam po swojej stronie noc i kilka nowych zabawek. Przygotujmy się — ucinam dalszą dyskusję i postępuję zgodnie z przedstawionym planem.

Gdy wrogi okręt zbliża się na odległość kilkuset stóp, rozkazuję Cyklopowi opuścić mnie na automatycznym kołowrotku na sugerowaną wcześniej wysokość. Osiągam ją i bujając się dość silnie w powietrzu, na początek zdejmuję z pleców rakietnicę.

Bez zwłoki przymierzam w oświetloną czerwienią kabinę nawigacyjną statku i potwierdzam namierzony cel. Odpalam i z przyjemnością oglądam, jak w mroku nocy eksplodują jaskrawozielone fajerwerki. Do moich oczu doprowadzam dodatkowe zasilanie energii i obecnie uzbrajam się w karabin snajperski.

Wiedzę, że trafiony okręt wyraźnie zwalnia. Zaś na jego pokładzie kłębią się w pośpiechu marynarze, gasząc pożar i zajmują oni pozycje przy bateriach ogniowych. Koncentruję uwagę na tych ostatnich i nie pozwalam, aby ktokolwiek z nich odpalił.

Jednego po drugim kładę żołnierzy południa trupem na pokładzie z precyzyjnie wstrzeloną kulką w głowę. Tym razem, mimo opancerzenia uzbrojonych ludzi, w zupełności wystarcza mi pojedynczy strzał z mojej pokaźnych rozmiarów broni. Jej kaliber i prędkość wyrzutu pocisków są doprawdy imponujące.

Strzelam i nieustannie coraz bardziej zbliżam się do okrętu. Kiedy jestem już nad nim, w moją stronę sypią się pociski z żołnierskich karabinów. Dostaję serią w ramię i już wiem, że nie mam czasu na zabawę.

Odrzucam ciężką snajperkę i wyposażona w osiem pistoletów na swoich udach, jednym z nich przestrzeliwuję linę łączącą mnie z Krową. Stwierdzam, że ten wariant dostania się na na wrogi statek, będzie jednak najskuteczniejszy.

Spadam ze znaczącej wysokości wprost na kabinę nawigacyjną fregaty i moimi metalowymi nogami wgniatam dach. Sama sporo ryzykuję, ponieważ któryś ze spawów w stawach mógł pęknąć albo co gorsza, spadając, mogłam się nadziać na maszt.

Na szczęście łapię kontakt z twardym podłożem zupełnie bez szwanku. A więc teraz pozostaje mi nocna walka z bliskiej odległości ze zdezorientowanym wrogiem. Czy wspominałam już, że w takich warunkach czuję się jak ryba w wodzie?

Zsuwam się po metalowej rurze na środkową część pokładu. Rozpościeram ramiona w kierunku rufy oraz dziobu, po czym moje pistolety zaczynają grać dobrze znaną mi wojenną pieśń. Precyzyjnie kieruję nimi, a one z zawrotną prędkością wypluwają z siebie pociski, kładąc ludzi trupem po obu moich stronach.

Niebawem śmiercionośny sprzęt się przegrzewa. Przyklejam rozgrzane pistolety do brzucha, skaczę przed siebie i rozbijam szybę w drobny mak, wpadając do wnętrza głównej kabiny statku. W pozycji leżącej dobywam kolejną parę pistoletów i pierwsze pociski posyłam w instalację świetlną na suficie.

W swoje objęcia bierze mnie mrok, a ja, wraz z nim, niczym moim najlepszym kompanem, robię to, co potrafię najlepiej — zabijam. Leżąc, strzelam w różne strony, co raz krzyżując ręce i eliminuję kolejnych wrogów.

Gdy jeszcze jedna para pistoletów od gorąca topi mi niemal metalowe palce, ponownie się przezbrajam. Jednocześnie wstaję na równe nogi i uruchamiam zmasowany ostrzał, obecnie biegnąc z zawrotną prędkością w kierunku luku prowadzącego na niższy poziom.

Tu historia się powtarza — na pierwszy ogień idzie oświetlenie, a potem zanurzone w mroku ludzkie sylwetki, które z pionowych błyskawicznie zmieniają pozycję na poziome i tak już pozostają.

Przed kolejnym, jeszcze niższym poziomem, odpinam od pasa granaty i odbezpieczone wrzucam we wnękę prowadzącą na dół. Następują dwie silne eksplozje. Ale nie decyduję się ruszyć w ich kierunku, aby sprawdzić efekt wybuchu. Zamiast tego przypinam do schodów prowadzących ku dołowi wybuchową plastelinę i włączam sprzężony z nią detektor ruchu, jako zapalnik.

Dobywam trzecią parę pistoletów i tym razem ostrożnie pokonuję drogę powrotną, rozglądając się z uwagą, czy przypadkiem ktoś nie ruszył moim tropem.

A i owszem — dostrzegam kilku marynarzy. I czynię to wcześniej niż oni zauważają mnie. Wywiązuje się krótka walka, gdzie znowu jestem górą. Ludzcy żołnierze, nawet w egzoszkieletach, szczególnie lekkich, nie stanowią dla mnie wielkiego wyzwania. Znacznie gorszą przeprawę miewam z mechami, a najbardziej nie znoszę bombardowań i ostrzału artyleryjskiego. Teraz jednak toczę walkę, posiadając wyraźną przewagę mojego zmodyfikowanego ciała i dziesiątek lat doświadczenia oraz treningu na wielu bitewnych polach.

Aż w pewnym momencie na mojej drodze staje pancerny mech. Odruchowo wystrzelone w jego kierunku pociski nie wyrządzają mu najmniejszej krzywdy. Odpowiada ogniem i to dosłownie, odpalając we mnie miotacz płomieni. Otulona żarem robię salto do tyłu, jedno i drugie, po czym staję na nogi.

Jesteśmy w wąskim korytarzu bez okien i drzwi. Na tym odcinku mogę się tylko cofać. Ale dalej, za plecami, mam przy luku ze schodami wybuchową plastelinę z detektorem ruchu w formie zapalnika. A orientuje się, że gdzieś odczepił mi się mechanizm do dezaktywacji. Z kolei z przodu mam kroczącego na mnie mecha.

Ten sunie ociężale i raz jeszcze odpala płomienie. Tym razem jest to błękitny ogień, jeszcze silniejszy od poprzedniego, bo o wyższej temperaturze. Nie mam wyboru. Robię kolejne fikołki do tyłu aż staję w niebezpiecznej odległości od plasteliny.

Wyczekuję do ostatniej chwili mecha i jego płomienie aż te zaczną mnie dosięgać. Wtedy, wraz z następnym saltem, wpadam głową do dołu w otwarty luk. Niemal w tym samym momencie powyżej mnie dochodzi do potężnej eksplozji uaktywnionej plasteliny. Siła wybuchu ciska mną o ścianę, o którą mocno uderzam głową. Opadając, moje bezwładne ciało omija spiralne schody i łapie kontakt z dolnym pokładem.

I naraz moje oczy gasną. W moim wewnętrznym systemie komputerowym dochodzi do na tyle silnego wstrząsu, że wchodzi on w procedurę automatycznego restartu. I choć bym chciała, nie mogę tego powstrzymać. Moja świadomość ode mnie odpływa.

Zanim ponownie otwieram oczy, słyszę krzykliwy śpiew ptaków. Rozsuwam koliste powieki i w moje źrenice wdziera się oślepiające światło. Włączam odpowiednie przesłony i orientuję się, że spoglądam w sam środek górującego na niebie słońca. Odkręcam głowę w bok i widzę… Krowę — niezgrabny transpotrowiec na samym środku pokładu fregaty Gwiazdy Południa. Koło mnie zaś siedzi nie kto inny, jak Cyklop i pogwizdując, dłubie elektronicznym śrubokrętem w metalowych bebechach uszkodzonego, pancernego mecha.

Przenoszę wzrok na moje ciało i dokonuję błyskawicznej diagnostyki systemu. Z ulgą przyjmuję, że wszystkie układy odzyskują pełną sprawność oraz… że nikt się do mnie nie dobierał, kiedy byłam nieprzytomna. Ponownie spoglądam na będącego najwyraźniej w dobrym humorze, gwiżdżącego cyborga. On zauważa w końcu, że jestem już przytomna i z dumą oświadcza:

— Chyba masz u mnie dług!

— Dług?

— Uratowałem cię. — Nie przestaje zawzięcie grzebać w przewodach mecha i pogwizdując, niemiłosiernie fałszuje.

— To raczej ja cię… nas… uratowałam.

— Hm… Niech będzie, że pomogliśmy sobie nawzajem.

— Przyznam, mówię to z trudem, ale miło widzieć twoją kanciastą mordę. — Próbuję się lekko uśmiechnąć. Z kolei Cyklop sobie nie żałuje i obdarza mnie nad wyraz szerokim rozciągnięciem swoich gumowatych ust z garniturem sztucznych złoto-srebrnych zębów. Zaraz zaciekawiona zapytuję: — pokonałam wszystkich…?

— Prawie… — odpowiada tajemniczo cyborg i pokazuje na ociekający czerwoną cieczą samurajski miecz.

— To twoja robota? — Nie powiem jestem zaskoczona.

— Moja — znowu uśmiecha się demonicznie i dodaje: — To też: — Łączy ze sobą przewody mecha i w owalnej głowie maszyny do zabijania zapala się zielona dioda. — Naprawię go i będziemy mieli rasowego żołnierza — oznajmia dumnie.

— My…? — Patrzę na niego z powątpiewaniem.

— Ano my! — wypala gromko. — Wszak uratowaliśmy siebie nawzajem i teraz jesteśmy drużyną!

— Aha. Dobrze wiedzieć, że zmienia się nasz status — mówię obojętnie i wreszcie rozprostowuję nogi. Z pokładu trochę uszkodzonej fregaty dostrzegam szmat błękitnego oceanu i w pobliżu kilka pokrytych zielenią wysepek. — Jakie jest nasze obecne położenie? — interesuję się.

— Jesteśmy już w Strefie Otwartej, bo właśnie minęliśmy równik.

— Czyli nie spodziewamy się odwetu.

— Chyba nie… Czas więc oszacować wielkość łupów i sprawiedliwie je podzielić.

— Interesuje mnie tylko sprawny środek transportu i broń, reszta jest dla ciebie, samuraju…

— Biorąc pod uwagę zawartość ładowni… pożałujesz swojej decyzji. — Szczerzy się zachłannie Cyborg. — Ale już za późno na zmianę, wchodzę w to!

— Ładownia? A co tam niby jest?

— Chodź, zerkniesz swoimi żółtymi ślipiętami, co tracisz. A ty… — Spogląda na uszkodzonego mecha i groźnie powarkuje: — Pilnuj, Azor! Pilnuj mojej fregaty i Krowy. Mówię, waruj! I strzelaj do wszystkich intruzów! — Naraz zmienia ton głosu na przesłodzony. Wyciąga długi język i paskudnie się śliniąc, patrzy łakomie na mnie, po czym dodaje: — I pamiętaj, Azor… Jane nie jest intruzem… O tak, Jane nie jest intruzem…

— Do ładowni — ucinam i popycham lekko Cyklopa. Znowu sobie za dużo pozwala.

— Już, już się przemieszczamy, maszerujemy… O tak, przemierzamy przestrzeń…

Po pokonaniu dwóch kondygnacji w dół mijam miejsce, gdzie nie tak dawno tracę świadomość i wraz z cyborgiem staję naprzeciw szeregu przezroczystych skrzyń.

— Co to jest? — zapytuję, wskazując na ich wnętrze, gdzie leżą poskładane, czarne ubrania. — Wojskowa fregata przewozi ciuchy? — Marszczę brwi.

— To nie są zwykłe ciuchy…

— Nie?

— Sprawdziłem materiał z jakiego są wykonane. — Cyborg pokazuje na wnętrze swojej mechanicznej dłoni, stanowiące zarazem wielofunkcyjny skaner.

— No i?

— Ten materiał nie istnieje…

— Nie istnieje?

— Tak… Jego w ogóle nie ma…

— Nie rozumiem… Twój czujnik niczego nie rejestruje? Może jest popsuty?

— He, he… Tylko popatrz, Jane… — Cyborg otwiera jedną ze skrzyń i narzuca na siebie luźny płaszcz z kapturem. Zasuwa z przodu zamek i nagle znika.

Zaskoczona, do tej pory niedbale oparta o framugę drzwi, teraz się prostuję i odruchowo kładę dłonie na uchwytach pistoletów. Ostrożnie przesuwam się w ciemniejsze miejsce pomieszczenia i przesyłam do oczu dodatkową ilość energii. Jednak pomimo usilnych prób, nie dostrzegam żadnego elementu nowej garderoby cyborga, jego samego, ani nawet nie czuję subtelnego pędu powietrza spowodowanego jego wydechami, dosłownie niczego.

Wtem otrzymuję ordynarne klepnięcie w tyłek. Nie mogę puścić tego płazem i wykonuję wymachy kolbami pistoletów, aby silnymi ciosami skarcić bezczelnego Cyklopa.

Niespodziewanie moje dłonie z pistoletami przeszywają jedynie powietrze, nie napotykając żadnego oporu. Z rozpędu wykonuję kilka błyskawicznych kopniaków w różne strony, aby dosięgnąć chowającego się gdzieś cyborga, ale bez rezultatu. Nagle czuję się naprawdę niepewnie, a do tego nieprzyjemnie bezbronna. Nie lubię tego uczucia, drażni mnie.

Nie zamierzam pozostać bierna i porywam się do skrzyń z tajemniczymi ubraniami, po czym przywdziewam jedno z nich. I nagle przestrzeń wokół mnie, jakby się odkształca, faluje, i powraca do swojej pierwotnej formy. Ale trwale zachodzi w niej pewna subtelna zmiana — teraz widzę przed sobą szczerzącego się bezczelnie Cyklopa w wysuniętym teleskopem tkwiącym niemal pomiędzy moimi piersiami.

Bez zastanowienie wymierzam cyborgowi prawy prosty w policzek i poprawiam lewym sierpowym w czoło z teleskopem. Oba ciosy dochodzą celu, co sprawia mi niewymowną przyjemność. Czego nie można powiedzieć o istocie, która w rogu pomieszczenia właśnie nakrywa się mechanicznymi nogami.

Niebawem, już bez tajemniczych ciuchów, czyniących nas najwyraźniej niewidzialnymi oraz nienamacalnymi dla innych obiektów, odzywam się zdecydowanie do cyborga:

— Czarne ubrania są moje.

— Ale…

— To broń, zdecydowanie broń i jest moja — stwierdzam.

— Nie zgadzam się! — ripostuje cyborg.

— Sprzeciw oddalony. Podejrzewam, że to nowa technologia krysztolitów albo coś opracowanego na podstawie ich ciał. Choć może jednak…

— Ta…?

— Może ma to związek z pewnym gwiezdnym chłopcem… Te swoiste panowanie nad przestrzenią…

— Gwiezdny chłopiec…? — ożywia się wyraźnie Cyklop, a ja odnoszę wrażenie, że aż zaświeciło się jego jedyne oko.

— Nieważne — kończę temat. — Rekwiruję towar, naprawionego mecha też — stwierdzam władczo.

— Ale!

— Ale po naszej wspólnej wyprawie zostawię ci ten okręt, pasuje?

— Hm…

— Później mi podziękujesz. Teraz potwierdź, że wyłączyłeś na statku wszystkie lokalizatory i możemy płynąć spokojnie.

— Zrobiłem to w pierwszej kolejności! — Cyklop staje na baczność i dumnie salutuje.

— Dobrze, zatem spocznij żołnierzu i znajdź sobie coś do roboty, napraw coś…

— Tak jest!

Mija czas aż kończę spawać ostatnią skrzynię z czarnymi ubraniami. Wychodzę z pomieszczenia razem z cyborgiem i przy wejściu umieszczam plastelinę z detektorem ruchu, jako detonatorem, ot tak, żeby Cyklopa nie korciło. Sama pozostawiam sobie mechanizm do dezaktywacji wybuchowej substancji i idę poszukać ustronnego miejsca, aby nawiązać kontakt z Arnim. Mam mu naprawdę wiele do zakomunikowania, ale trzeba się będzie skoncentrować na konkretach, by nikt nie namierzył sygnału.

Staję na rufie i spoglądając na pozostawiane za statkiem połacie lazurowego oceanu, wysyłam z mego ciała odpowiedni sygnał w kierunku północno zachodnim. Wkrótce otrzymuję odpowiedź zwrotną i w całości otwieram kanał komunikacyjny: przesyłam zapisane zdania i odczytuję odpowiedzi na płytce w moim przedramieniu. Taki sposób transmisji trudniej namierzyć i odszyfrować niż wypowiadane na głos słowa.

— „Misja spalona” — oznajmiam. Arniego zaznajamiam uprzednio ze szczegółami sprawy z gwiezdnym chłopcem, więc wie, co mam na myśli.

— „Wracaj” — odpisuje męski android.

— „Nie wszystko jeszcze stracone”.

— „To dobrze”.

— „Masz zadanie”.

— „Co zasugerujesz”?

— „Cyber-konstruktor Eiden. Muszę wiedzieć na jego temat wszystko”.

— „Trudna sprawa”

— „Sanktuarium, Sieć ma tam swoje serwery”.

— „Prawda”.

— „Udaj się tam. Cena nie gra roli. Zdobądź informacje, gdzie znajdę Eidena zanim powróci do Sieci”.

— „Jest poza Siecią”?

— „Tak”.

— „To wirtualny byt”.

— „Mimo wszystko”.

— „To niemożliwe”.

— „Możliwe i nie tylko to”.

— „W co się znowu wpakowałaś”?

— „W coś, co pakuję także i ciebie”.

— „Jane”…

— „Zdobądź ziemską lokalizację Eidena, czekam, całusy”. — Rozłączam się i odwracam w kierunku pokładu statku. Widzę, że Cyklop robi się podejrzanie posłuszny i właśnie naprawia uszkodzone działo. Trzeba go będzie mieć na oku, zresztą nic nowego. Niemniej zapunktował. Kiedy byłam nieprzytomna, miał szansę się mnie pozbyć, ale tego nie zrobił. Potem natomiast, jakby nigdy nic zaprezentował mi absolutnie unikatową technologię w ładowni statku. Albo więc jest kompletnym idiotą, biorę to pod uwagę, albo też… muszę na niego podwójnie uważać.

Lecz póki co, mój umysł absorbuje głównie gwiezdny chłopiec i Eiden. To do nich muszę się zbliżyć, a intuicja mi podpowiada, że czasu mam naprawdę niewiele…

II. Irvin

Pacyfik

Strefa Dziewiętnasta — Otwarta

Kilkadziesiąt mil od Nowego Santiago

Cudownie zrekonstruowany krysztolit zasiada w kabinie swojego F-X135 i ze zgrozą obserwuje migające na czerwono kontrolki. Dochodzi do wniosku, że sytuacja przedstawia się naprawdę źle, a on, tuż nad poziomem morza, leci rozlatującą się kupą złomu.

O ile bowiem w locie na wyspę Fidżi jego statek powietrzny odnosi pewne obrażenia, o tyle napotkany w drodze powrotnej myśliwiec Gwiazdy Południa robi z niego prawdziwe sito.

Będący obecnie z przyzwyczajenia w ludzkiej postaci Irvin, stwierdza, że podziurawiony F-X135 jest w tej chwili tak samo ułomny, jak jeszcze nie tak dawno jego niemal na wskroś ludzkie ciało.

Zauważa jednak, że sam, o dziwo, nad wyraz dobrze czuje się w ludzkiej formie, identycznej, w jakiej paradował przez ostatni czas. Przy czym odwzorowuje ją praktycznie idealnie w dotychczasowej, męskiej postaci. I to z ludzkim układem nerwowym obdarzającym go całą gamą znanych mu już, typowych dla tego gatunku odczuć.

Korzystając z tej możliwości, gdy spogląda nerwowo na alarmowe lampki na pulpicie statku powietrznego, jednocześnie zawzięcie pałaszuje dobrze przesoloną, prażoną kukurydzę z wielkiego kubła. I czyni to tak długo aż uszkodzony pojazd łapie podwoziem łagodne fale oceanu, po czym z wolna zanurza się w jego głębi.

Rozhermetyzowany od pocisków F-X135 błyskawicznie wypełnia się wodą. I jest to dla Irvina wystarczająca motywacja, aby transformować swoje ciało w krystaliczną bryłę, której płuc nie zaleje żadna ciecz. Z prostego powodu — przez pewien czas żadnych płuc w ogóle nie będzie posiadał.

Niebawem, uprzednio powietrzny pojazd, spokojnie zagłębia się w morskiej, granatowej otchłani. Opada majestatycznie pod kątem czterdziestu pięciu stopni aż osiada na samym dnie na głębokości przeszło tysiąca metrów.

Dopiero teraz Irvin otwiera drzwi i wypływa z pojazdu pod postacią kryształowego rekina. A dokładnie prehistorycznego gatunku Hydrolagus Trolli, z rodziny chimerowatych. Ot tak, aby budzić respekt.

Następnie z zadowoleniem przyjmuje panujący wokół mrok i doświadczane zimno. Jest mu w tym miejscu naprawdę swojsko i gdyby nie jego nowe pragnienie, a mianowicie zdobycie gwiezdnego chłopca, pewnie by się tu na dłużej zatrzymał. A może nawet zahibernował na kilkaset lat?

Jednakże obowiązki wzywają. Ma przecież ratować swój ginący gatunek na tej planecie, a wspomniany chłopiec, w taki czy inny sposób, niewątpliwie może się temu przysłużyć. Abstrahując bowiem nawet od jego niezwykłych umiejętności, to ze względu na pochodzenie, na czarnym rynku niewątpliwie wart byłby fortunę.

Tak więc tym razem Irvin sam sobie wyznacza zlecenie i jak najbardziej zamierza być dla siebie surowym szefem — wyznacza kurs na zachodnie wybrzeże Ameryki Południowej. Co prawda mógłby opłynąć cały kontynent aż do swego domu w Rio, ale szybko stwierdza, że zajęłoby to zbyt wiele czasu. W pożądanym kierunku zdecydowanie najszybciej przemieści się drogą powietrzą.

Po drodze mija zatopione ruiny Starego Santiago, miasta sprzed tysięcy lat, które w wyniku serii trzęsień ziemi niegdyś osuwa się w odmęty oceanu. Nieco dalej usytuowane jest Nowe Santiago. Znaczących rozmiarów podwodna aglomeracja otoczona szklaną kopułą. Na samym zaś końcu podwodnej żeglugi Irvina, już na brzegu, stoi Zwykłe Santiago. Jest to zapadła dziura składająca się z kilku rzędów ulic z barakami mieszkalnymi, w tym obowiązkowo z burdelem, speluną i kasynem. A do tego, przede wszystkim, lotniskiem.

Wychodząc z wody, krysztolit przyjmuje swój standardowy obecnie, ludzki, a zarazem męski kształt. Czyli dojrzałego mężczyzny około czterdziestki w znoszonym, luźnym i czarnym płaszczu. Ponadto, na ten krótki czas, z kapeluszem z elementami naturalnych piór oraz skrawkami futer.

Ma to sugerować, że przybywa z głębi lądu jako traper buszujący pomiędzy andyjskimi szczytami w poszukiwaniu egzotycznych zwierzaków. W założeniu ma również wzbudzać zaufanie i przyczynić się do otrzymania przez niego oferty szybkiej podwózki do Rio.

Wkrótce swobodnie otwiera podwójne, drewniane wrota spelunki stylizowanej z zewnątrz na dziewiętnasty wiek z zamierzchłych czasów Ziemi. Wnętrze okazuje się jednak mieszaniną stylów. Stoją tu drewniane stoły i krzesła oraz skonstruowany z tego samego materiału bar. Lecz odsługuje go cyborg z parą zielonych oczu sterczących na wystających z głowy antenkach. Serwuje on wielobarwne napoje, a jego klientela przedstawia się całkiem różnorodnie.

Jest tu para kobiecych androidów z ludzką, syntetyczną skórą nie szczędzących sobie czułych pieszczot. Znajdzie się i kilku kosmitów, każdy odmiennego gatunku, wyglądających wręcz kuriozalnie, gdy grają wspólnie w karty. No i oczywiście ludzie…

Z tych można zauważyć podobnego wyglądem Irvinowi osobnika z twarzą przesłoniętą kapeluszem z szerokim rondem. Do tego pochylonego w zadumie nad pół-pustą szklanką w towarzystwie prawie opróżnionej butelki wysokoprocentowego alkoholu.

Wszak wzrok krysztolita ogniskuje się głównie na opartej łokciem o bar ludzkiej kobiecie w fioletowych włosach i ze sztucznymi, różowymi oczyma. Jej nader skąpy strój eksponujący trzeciorzędne cechy płciowe, wydaje się nie pozostawiać cienie wątpliwości, co do profesji owej damy. Ale poza tym ta osoba jest tak, jakby dziwnie znajoma… Wręcz bardzo dziwnie znajoma… Ixi?!

Oszołomiony odkryciem Irvin zasiada na krześle przy stoliku oświetlonym wściekle-bordowym światłem. Natomiast osaczona przez niego wzrokiem kobieta uśmiecha się lubieżnie, wręcz wulgarnie i węsząc potencjalnego klienta, zajmuje miejsce naprzeciw. Przy czym odkręca krzesło oparciem do przodu, stawiając po obu jego stronach swoje stopy i czyniąc to nad wyraz szeroko.

— Och, Ixi… — szepcze z zachwytem Irvin.

— Niedosłyszałam? — Kobieta niby nastawia ucha, nachylając się nad blatem i dając obszerny wgląd w swój głęboki dekolt.

— Nie, nic… Tak tylko… — Krysztolit odruchowo próbuje otrzeć pot ze swego obecnie suchego czoła.

— Hm… Męczący dzień? A może tydzień? Szukamy relaksu, hm…? — zapytuje dziwka, wydymając kokieteryjnie nad wyraz obfite wargi.

— Faktycznie ostatnio… trochę się działo… — przyznaje Irvin i spogląda na barmana cyborga, aby zamówić parę drinków, po czym niefrasobliwie cofa wyciągniętą rękę. Orientuje się bowiem, że akurat nie ma ze sobą żadnych środków płatniczych. Przezornie, a jak się okazuje zbyt przezornie, wszystkie zostawił w domu pod czujną opieką Robina.

— W czymś problem…? — wyraża zainteresowanie kobieta, najwyraźniej nawykła do odgadywania stanu emocjonalnego klientów. Przysuwa się nieco ze swoim krzesłem i dotyka pleców Irvina, głaszcząc go delikatnie wzdłuż kręgosłupa.

Kosmita prawie rozpływa się pod uczuciem subtelnego dotyku. Czyni to niemal dosłownie, gdy orientuje się, że jego plecy bezwiednie transformują w kryształową, budyniową masę.

Naraz potrząsa, jakby dla otrzeźwienia głową i stwierdza, że zanim się ostatecznie zakocha, powinien jasno postawić jedno zasadnicze pytanie, co niniejszym czyni:

— Czy mam może przyjemność z… siostrą słynnej prezenterki radiowej Kanału Siódmego, niejakiej… Ixi? — Kobieta mierzy go podejrzliwym wzrokiem, a on, niczym detektyw, snuje swoje przypuszczenia dalej: — Tak właśnie domniemam, że mam przed sobą bliźniaczą siostrę Ixi. Zapewne jesteście z jednego miotu, to jest… komórki jajowej, a czas do porodu spędziłyście we wspólnej, ludzkiej macicy. Bo nie sądzę… — Teraz to kosmita wyraża głosem nieufność i w takim tonie kontynuuje: — Nie sądzę, abym miał do czynienia z klonem jedynej w swoim rodzaju Ixi, jej sobowtórem, czy też… podszywającym się pod nią krysztolitem. Więc…? — Irvin zastyga w oczekiwaniu, zaś kobieta przyjmuje coraz bardziej zrezygnowany wyraz twarzy. W końcu wyjmuje z gustownego pudełeczka papierosa, niespiesznie zapala i między puszczaniem kolejnych kółeczek dymy, stopniowo wyjaśnia:

— Ixi, ta… To moje, jakby to powiedzieć, alter ego…? Postać wymyślona przeze mnie na rzecz, hm… Pragnienia, by zaistnieć? Stać się kimś… Kimś innym…? Ixi, ta… Ale to już przeszłość… Zrywam z tym i to na zawsze. Nie będzie już Kanału Siódmego…

Niestety te wyjaśnienia wprowadzają w umysł Irvina jedynie jeszcze większy zamęt. Dlatego usilnie dopytuje:

— Czyżbym więc miał styczność z prowokacją dziennikarską…? Te zwiewne ciuszki to… przebranie samej, słynnej Ixi? Ale jak ma się do tego zapowiedź zamknięcia Kanału Siódmego? Nie rozumiem…

— Chcesz wiedzieć?

— Tak.

— A postawisz kolejkę?

— Nie.

Na tę odpowiedź Ixi krzywi usta z tkwiącym w nich petem. Ale najwyraźniej przemożna potrzeba zwierzenia się nieznajomemu bierze w niej górę i decyduje się nieco wywnętrzyć:

— Cała ta sprawa z Kanałem Siódmym to jedna wielka ściema… — wypala.

— Ściema…?

— Ta… Razem z moim chłopakiem, Jokim, znaleźliśmy tu, w Zwykłym Santiago, zaawansowany sprzęt radiowy. Za posiadane oszczędności odkurzyliśmy go, uruchomiliśmy i nawet wprowadziliśmy ograniczone pasmo transmisji na wizji…

— Miałem przyjemność oglądać was w Buenos Aires.

— Ta… I cóż… Wspólnie z Jokim zapragnęliśmy zaistnieć, stać się naprawdę kimś chociaż na jakiś czas. Wiesz, co mam na myśli…

— Tak. Sam nieraz staję się kimś innym.

— No właśnie… Niestety prawda przedstawia się tak, że nadajemy z zapadłej dziury i pożerają nas koszty.

— A wpływy z reklam?

— To stare reklamy już nieistniejących produktów… — Ixi przyjmuje zafrasowaną minę. — Puszczamy je w szerokim paśmie, aby uwiarygodnić nasz przekaz…

— Więc nigdzie nie dostanę tak zachwalanej zabawki erotycznej sex-hipopotama?

— Już nie.

— Świecąca karma dla żółwia też odpada?

— Była radioaktywna, wycofali ją z obiegu ponad sto lat temu.

— A te kolorowe płatki śniadaniowe dla dzieci, Cyber-Pacyfik?

— Okazało się, że są pozyskiwane z recyklingu i zawierają domieszki plastiku.

— Kiepska sprawa, Ixi.

— Zgadza się i nie tylko dla mnie…

— Komu dostaje się rykoszetem?

Kobieta spogląda na namierzonego uprzednio przez kosmitę jegomościa w towarzystwie już niemal całkiem opróżnionej butelki alkoholu. Dopiero teraz, gdy zdejmuje kapelusz i uwidacznia swoje posklejane włosy, zdradza swoją prawdziwą tożsamość:

— A niech mnie, toż to Joki! — krzyczy radośnie Irvin, zupełnie jakby zobaczył gwiazdę radiowo-filmową.

— Tak, mój zalany chłopak we własnej osobie…

— Myślałem, że zerwaliście…? — zauważa nieśmiało krysztolit. — To jest słyszałem waszą sprzeczkę w radio…

— Była ustawiona…

— Dało się wyczuć…

— Naprawdę…? — Ixi czyni błagalne spojrzenie.

— W sumie, to nie… — poprawia się kosmita, aby nie zrobić zawodu kobiecie. — Naprawdę nieźle wam poszło aż dałem się przekonać.

— No wiesz, postanowiliśmy odejść z klasą i dać jakiś konkretny powód naszego zniknięcia… Przecież nie możemy tak po prostu przestać nadawać. A jeżeli naprawdę mieliśmy jakiegoś fana, który nas słuchał…?

— Dość tego! — Irvin uderza gwałtownie pięścią w stół, uświadamiając sobie, że to on sam jest wiernym fanem Jokiego oraz Ixi i nie pozwoli, aby transmisje Kanału Siódmego ostatecznie zakończyły swój żywot. — Dość tego! — powtarza z przekonaniem. — Nie możemy tego tak zostawić!

— Cóż…

— Zróbmy zbiórkę dobroczynną!

— Hm…

— Loterię fantową!

— To nie przejdzie…

— Porwijmy kogoś dla okupu!

— Już lepiej…

— Czy w tym mieście jest bank! Zróbmy napad!

— Nie ma banku…

— A co jest?

— Banda nękających nas oprychów, alfonsów, pobierających haracz za usługi moje oraz Jokiego… To właśnie przez nich nie stać nas na kontynuowanie transmisji…

— Zaraz… — Irvin drapie się nieco zafrapowany po głowie. — Więc Joki jest…

— Moim chłopakiem i kolegą po fachu…

— To się dobraliście.

— Miłość nie wybiera…

— Prawda — zgadza się kosmita. I z rękoma tam, gdzie normalny człowiek ma serce, z wielkim oddaniem oświadcza: — A ja kocham waszą stację!

— Naprawdę…? — W smutnych oczach Ixi rozpala się nieśmiała iskierka.

— To szczera prawda! — potwierdza zdecydowanie Irvin: — Dlatego bezwzględnie załatwię nękających was drani. Nie ważne gdzie będę przede mną uciekać i tak ich dopadnę!

Naraz na ramieniu kosmity spoczywa potężna metalowa dłoń, ściskająca go niczym wielkie imadło.

— Powodzenia… — oznajmia naraz zrezygnowana Ixi, gasząc na blacie stołu papierosa. Następnie rozkłada bezradnie ręce i rzuca rozdygotanym głosem za plecy Irvina: — Interes nie idzie… Wśród klienteli prawdziwa posucha… Ciągle nic nie mamy…

— A koleś, z którym zasiadasz?! — rozbrzmiewa ochrypły głos przybyłego cyborga, wydobywający się niczym z zardzewiałej rury kanalizacyjnej.

— Jest spłukany… Biedaczek nie ma nawet na drinka…

— W takim razie pokroimy twojego kochasia, Jokiego, i sprzedamy jego organy, póki jeszcze nie zniszczył sobie wątroby. A co do twojego niedoszłego klienta… — Przygląda się zdegustowany Irwinowi i z obrzydzeniem dodaje: — Musimy dbać o wystrój dzielnicy. Gość pójdzie na karmę w puszkach dla robotników budowlanych skoro nie zamierza się zabawić… — Cyborg podnosi Irvina za ramię i obraca w swoją stronę.

Wiszącemu w górze kosmicie, ukazuje się nowa pespektywa, w której dominuje trójka gorylowatych cyborgów. Byłych ludzi, którzy dawno temu przesadzają ze sterydami, a część przerośniętych mięśni i zniszczonych chemią organów zastępują sztucznymi komponentami.

— Kto mówi, że nie zamierzam się zabawić… — oznajmia tymczasem rezolutnie Irvin. Podnosi wysoko rękę i głośno pstryka palcami. W efekcie jego kciuk oddziela się od reszty ciała i już w formie ciekłego kryształu szybuje w powietrzu aż spada na replikę szafy grającej.

Obserwowany przez bywalców izby palec samodzielnie przesuwa się do jednego z guzików i naciska go. A wówczas w pomieszczeniu rozbrzmiewa podniosła, nieco melancholijna, starodawna melodia.

— A więc bawmy się! — rzuca kosmita do trzymającego go, osłupiałego nagle cyborga, po czym uderza kryształową pięścią w jego rozwartą ze zdziwienia szczękę. W wyniku ciosu płynne kryształy wlewają się umięśnionemu troglodycie go gardła, a wylewają przez nos, uszy i oczy, pokrywając szczelnie całe wnętrze i zewnętrze jego głowy.

Po chwili cyborg pada uduszony na drewniany blat stołu. Zanim zsuwa się niedbale na krzesła, melodia z szafy grającej zmienia się na niezwykle skoczną, a ręce Irvina transformują do postaci batów.

Kosmita spogląda groźnie na pozostałych dwóch, zastygłych w wielkim zdziwieniu przeciwników i zaczyna wystukiwać biczami na podłodze szybki rytm, krzycząc:

— Bawmy się! — Para cyborgów, aby wbić się w rytm muzyki i smagnięć biczy, wchodzi w niezdarny tan pełen błyskawicznych podskoków. — Bawmy się! — Melodia przyspiesza coraz bardziej. Cyborgi podskakują wręcz w szaleńczym tempie, a na ich krzywych, po części blaszanych mordach pojawiają się głupkowate uśmiechy. — Bawmy się! — drze się Irvin i raptem piosenka dobiega końca.

Tańczące dotąd mięsno-metalowe maszkary zastygają w bez ruchu, podobnie, jak baty kosmity. W przestrzeni daje się wyczuć pełne napięcia wyczekiwanie. Aż naraz Irvin wykonuje kilka zamaszystych ruchów biczami w kierunku cyborgów i rozcina ich ciała na kilkanaście kawałków.

Krew, olej i płyn napędowy mieszają się ze sobą i wylewają obficie na parkiet. Także na niego spada omdlewająca raptem z wrażenia Ixi. Lecz krysztolit w mgnieniu oka zmienia śmiercionośne baty w ludzkie ręce i w przyklęku chwyta kobietę. Spotykają się wzrokiem i obdarzają wzajemnym uśmiechem. Nie inaczej teraz czas na ich pełen namiętności pocałunek…


*


Mija sporo czasu zanim zasiadający przy stoliku z Ixi oraz Jokim Irvin, kończy opijać zwycięstwo nad cyborgami. Otrzymuje nawet ofertę spędzenia upojnej nocy w jednym łożu z uratowaną przez siebie od bankructwa parą. Jednak tego dnia, jak na prawdziwego bohatera przystaje, wspaniałomyślnie, przez szacunek, odmawia.

Za to żadnego szacunku nie okazuje złym charakterom, cyborgom. Ograbia ich zmasakrowane truchła z neobitcoinów i wynajmuje za nie latający pojazd.

W drodze powrotnej do Rio i żółwia Robina, rozmyśla, że od setek lat marzył o tym, aby wcielić się w któregoś z bohaterów ulubionego przez siebie gatunku starych filmów — westernów. I oto ziszcza się jego pragnienie, a do tego u boku gwiazdy radiowo-filmowej, Ixi.

Irvin dochodzi do wniosku, że szczęście znowu mu sprzyja. I z prawdziwą nadzieją spogląda w przyszłość, a w niej na samego siebie w towarzystwie wartego majątek gwiezdnego chłopca — prawdopodobnej przepustki do lotu w kosmos.

III. Arneb

Pacyfik

Strefa Dziewiętnasta — Otwarta

Kilkadziesiąt mil od Nowego Santiago

Okręt podwodny Gwiazdy Północy

Komandor bierze głęboki oddech i raz jeszcze poprawia przed lustrem swój oficerski uniform. Tak, jako dowódca zawodzi na całej linii, posyła na śmierć kilkunastu swoich ludzi i to w prywatnej misji. Nie jest doskonała i nigdy nie była, ale od zawsze do tego dąży, dlatego nie może tak po prostu przejść obojętnie obok porażki.

Do tego porażki, która krzyżuje jej plany i może ją całkowicie pogrążyć. Ją oraz jej rodzinę i należące do niej nienarodzone dzieci. Ta świadomość jest prawdziwym brzemieniem. Ale żeby odwrócić zły los świadoma jest także tego, że dalej musi podążać w kierunku już obranego celu.

Zarówno dla swego dobra, jak i pozostałej załogi zdobędzie niezwykłe, gwiezdne dziecko. To absolutny priorytet i wyłączna droga do odkupienia. Jej podkomendni także muszą to rozumieć.

Snując takie rozważania, Arneb opuszcza kajutę i kieruje się wąskim korytarzem prosto do mesy, gdzie zarządza zebranie całej załogi.

Na miejscu wszyscy są już obecni. Na widok komandor solidarnie wstają, ale na jej gest dłonią z powrotem zajmują miejsca siedzące za stolikami.

Arneb jako jedyna pozostaje w pozycji stojącej. Spogląda na surowe twarze blisko dwudziestu podkomendnych i wśród nich dostrzega tylko jeden nieśmiały uśmiech, który należy do Ress. Nieco pokrzepiona tym ostatnim grymasem twarzy z nutą smutku w głosie doniośle przemawia:

— Witajcie… Dopiero co oddaliśmy ostatni hołd służącym z nami ramię w ramie poległym żołnierzom Gwiazdy Północy. Razem z nimi ponosiliśmy liczne trudy służby i doznawaliśmy nielicznych chwil wytchnienia podczas przepustek u boku naszych rodzin. Jednak teraz rodziny zabitych pozostaną bez swoich wiernych synów oraz córek, bez ojców i matek… Wiedzcie, że czuję się za to osobiście odpowiedzialna i dopilnuję… Zrobię co w mojej mocy, aby pamięć o poległych nie zginęła, a ich rodziny otrzymały stosowne rekompensaty… Lecz teraz… Teraz stajemy także przed innymi problemami. Tymi, które dotyczą nas samych, żyjących… Otóż w naszej tajnej misji ponosimy klęskę i zamyka nam to drogę powrotu do macierzy… — W pomieszczeniu rozchodzą się liczne pomruki dezaprobaty. Na co Arneb podnosi dłoń, aby zapanować nad tłumem i już bardziej zdecydowanym głosem oświadcza: — Zapewniam was. Zapewniam, że nie staniemy się zakładnikami nieudanej misji, ani kozłami ofiarnymi ani też banitami. Wypełnimy misję! — Uniesioną dłoń Arneb zaciska w pięść i nią wygraża. — Wypełnimy nasze zadanie, a wtedy powrócimy do ojczyzny dumnie i z podniesionym czołem. Zaś w tej chwili, w miejsce żołdu, otrzymacie z moich własnych środków po trzydzieści neobitcoinów, każde z was… To premia za poniesione trudy i za to, co jeszcze nam przyjdzie pokonać… — Tym razem rozlegają się nieśmiałe oklaski, ponieważ zwyczajowy żołd marynarzy i niższych oficerów wynosi miesięcznie od pięciu do dziesięciu neobitcoinów. — To wszystko, co chcę obecnie zakomunikować… — kończy przemowę Arneb. — Wkrótce zacumujemy do Nowym Santiego i każdy otrzyma przepustkę do miasta, obiecuję. — Żegnana tym razem rzęsistymi oklaskami Arneb, powraca do swojej kwatery.

Na miejsce wzywa do siebie oficera Ress, mając nieustannie w pamięci jego krzepiący uśmiech. Gdy staje przed nią sztywno, ona miękko oświadcza:

— Spocznij, proszę… — Oficer rozluźnia się, ale dość nieznacznie. Z kolei Arneb siada na łóżku i spokojnie mówi: — Przejrzałam twoje akta. Zaznaczam, że w żaden sposób nie budzą mojego niepokoju. Więcej, zaciekawiasz mnie… Masaż, klasyczna fizjoterapia…?

— Tak — odpowiada całkiem pewnie Ress. — Ukończyłem wspomniane kursy i to w pełnym wymiarze.

— Dlaczego?

— Cenię sobie bezpośredni kontakt z ludzkim ciałem. I lubię nieść ludziom pomoc, sprawiać, że odczuwają przyjemność.

— To nietypowe. — Areb uważnie mierzy Neosa wzrokiem. — Czy zechciałbyś więc może… — Wskazuje na swoje plecy. — Ostatnio mam bardzo spięte mięśnie.

— To przez stres.

— Tak, zapewne… A żeby się rozluźnić wolę nie nadużywać środków chemicznych.

— Jak już mówiłem, chętnie pomogę.

— Dobrze… Arneb rozsuwa przedni suwak swego uniformu i zdejmuje górne okrycie, ukazując nagie piersi. Gdy naraz zastyga w bezruchu i spoglądając przybyszowi w oczy, łagodnie, aczkolwiek z nutą podejrzliwości, oznajmia: — Jednak zanim przejdziemy do masażu, chcę abyś poddał się procedurze KX12. Ponoć jesteś Neosem, więc sądzę, że nie masz nic przeciwko temu…?

— Nie wstydzę się tego, jaki jestem — oświadcza spokojnie oficer. Zdejmuje własny uniform i staje przed komandor całkiem nagi.

— Tak… — mówi, jakby w zamyśleniu Arneb, spoglądając na jego krocze, gdzie widnieje jedynie gładka skóra bez widocznych organów płciowych. Z kolei klatka piersiowa nie przypomina ani typowo męskiej ani kobiecej, piersi są wydatniejsze niż u mężczyzny, ale niezaokrąglone i płaskie. Biodra wydają się średniej szerokości, podobnie jak barki. — Rzeczywiście jesteś Neosem… Nie wiem czemu, ale znowu przemknęło mi przez myśl, że może jesteś jednak…

— Mężczyzną.

— Właśnie…

— To częsta projekcja na osoby pozbawione płci. Dla przykładu mężczyźni potrafią mylić mnie z kobietą.

— Rozumiem… Ty zaś nie czujesz się ani kobietą ani mężczyzną…?

— Jestem po prostu istotą. I raz odnoszę się do samego siebie w rodzaju męskim, a czasem w żeńskiej formie w zależności od okoliczności. Ludziom z Awangardy i Tradycji jest przez to łatwiej mnie akceptować. — Ress uśmiecha się łagodnie, zarażając uśmiechem i Arneb. Nieco bardziej rozluźniona kobieta rozbiera się do końca, kładzie na brzuchu i przyjmuje najpierw łagodny, a potem silniejszy masaż pleców.

Raz po raz pomrukuje z rozkoszą. I musi przyznać, że odprężenie jakiego doświadcza w żaden sposób nie może się równać z zażyciem najlepszych nawet środków rozkurczowych na spięte włókna mięśniowe.

Po masażu pleców Arneb przekręca się na nie i z błogim wyrazem na twarzy przyjmuje dotyk innych partii swego ciała. I już nie pamięta czy kiedykolwiek było jej aż tak dobrze.


*


Łódź podwodna Gwiazdy Północy o napędzie atomowym cumuje w podwodnych dokach Nowego Santiago. To umieszczone pod szklaną kopułą miasto liczy sobie kilkadziesiąt tysięcy stałych mieszkańców i zwykle drugie tyle będących tu przejazdem istot. Jest to bowiem swoiste centrum handlowo-usługowe tej części wolnego świata.

Prosperita miasta rozkwita odkąd rządzące tu rodziny przestają ze sobą walczyć, a wchodzą w sojusze za sprawą aranżowanych małżeństw. Od tego czasu pod szklaną kopułą Nowego Santiago rozciąga się parasol ochronny współpracujących rodzin. Przybyszom zapewniają one swobodę wolnego handlu, a równocześnie nie ma tu anarchii typowej dla reszty kontynentu Ameryki Południowej. I Arneb także zamierza w tych przywilejów skorzystać.

Połowa jej załogi pozostaje strzec okrętu, podczas gdy reszta otrzymuje obiecane przepustki, aby po dwudziestu czterech godzinach dokonała się między załogantami rotacja. Sama, w towarzystwie Ress i jeszcze jednego marynarza, udaje się do kasyna, gdzie ma już umówione spotkanie.

Mija gmachy podwodnego miasta, w którym dominuje zabudowa ze szkła oraz stali i barwy począwszy od bieli, przez lazur i srebro oraz rzadziej ciemniejsze błękit i granat. Budynki są tutaj wysokie i strzeliste, często zakończone niezwykle długimi iglicami. Nie ma tu naturalnego wiatru, a panuje jedynie sztucznie wprowadzony, delikatny opływ powietrza, przez co nie istnieje obawa, że gwałtowne warunki pogodowe nadwyrężą smukłe konstrukcje.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.