E-book
7.35
drukowana A5
21.28
Synkopa

Bezpłatny fragment - Synkopa


5
Objętość:
64 str.
ISBN:
978-83-8155-635-4
E-book
za 7.35
drukowana A5
za 21.28

1.1

Masywne okno z widokiem na sąsiedni budynek przepuszczało tylko kilka promieni słońca. W zależności od pory roku, czas, kiedy mogłem wygrzewać się pod tymi promieniami w moim pokoju, ciągle się zmieniał. A jednak to właśnie ten przywilej, który nie był cechą powtarzającą się wtedy, kiedy tego potrzebowałem, dał mi szansę, żeby przekonać się, jak niewidzialna warstwa kurzu wędruje po moim pokoju. Zbierał się nie tylko na otaczających mnie przedmiotach, takich jak stolik nocny, ale także na cienkich ścianach, które trzęsły się każdego ranka ze względu na uderzenia sąsiada. Wszystko za sprawą skrzypiącego łóżka, w którym co noc spał truposz, grający na instrumentach smyczkowych.

Urodziwszy się bez prawa wyboru, wziąłem na siebie ciężar zwany życiem. Jako dziecko, obdarzone wyjątkowym darem do konfrontacji z własnym szczęściem, często musiałem radzić sobie z trudnościami, których można było uniknąć bez większego wysiłku: czy to z gorzką prawdą, którą głosiłem niewłaściwie wobec moich rodziców, czy z ośmieszaniem rówieśników, próbujących zrozumieć moje irracjonalne działania.

Wystarczyłoby jedno spojrzenie, żeby pojąć ogromną historię smutku, sączącą się spod mojej skóry.

Dni mijają niepostrzeżenie, gdy nie ma w nich nic niezwykłego. Podobnie jak wielu ludzi żyjących na tym świecie, miałem swój własny harmonogram, za którym starałem się podążać. W związku z tym nie mogłem nie zauważyć, że moje istnienie wyróżniała pewna ekscentryczność, ponieważ nie byłem stworzeniem, które wysiadywało biurowy fotel w jednym z elitarnych, wielopiętrowych budynków. Byłem przekonany, że życie, na które byli skazani ludzie, ciągle liczący swoje oszczędności, nigdy nie będzie podobne do życia zwykłego ulicznego muzyka. Stojąc przez kilka godzin dziennie, musiałem coraz częściej wbijać gwoździe w podeszwy starych butów, starając się nie myśleć o tym, że zaczynam rozpadać się na kawałki. Skrzypce zaczęły mi już ciążyć, dlatego rezygnując z nich na korzyść wiolonczeli, stworzyłem taboret ze starej, drewnianej skrzyni i kilku gwoździ. Zawsze kierowałem się ku znanemu bulwarowi, trzymając swoją nieskomplikowaną konstrukcję w jednej ręce, a starą wiolonczelę w drugiej. Wydawało mi się, że ludzie potrzebują różnorodności, mimo że nigdy nie poświęcali wystarczającej uwagi ulicznemu grajkowi. Szczerze mówiąc, nie spotkałem jeszcze muzyka grającego na podobnym instrumencie gdzieś w tłumie, w każdym razie, nie ma w naszym mieście nikogo takiego jak ja. Nie ma się czym chwalić, ale nie ma też się czego wstydzić: bycie wyjątkowym w naszych czasach nic nie znaczy. Tylko dzięki własnym staraniom miałem wystarczająco dużo pieniędzy na to, aby od czasu do czasu kupić coś do jedzenia. Pokój, w którym mieszkam, nie jest aż tak drogi, żebym nie mógł w nim zostać, chociaż w zeszłym tygodniu musiałem sprzedać kontrabas, który należał do mojego ojca — muzyka lokalnej orkiestry. Zaskoczyło mnie tylko to, że kupujący przyszedł ze swoim futerałem, zostawiając mój w tym samym miejscu, w którym przez cały czas zbierał kurz. Wydawało mi się, że zawsze postępowałem tak, jak chciał tego mój ojciec, choć nigdy mi o tym głośno nie mówił. Jego wieczne monologi o muzyce i blask w oczach sprawiły, że zrozumiałem jego nieskończoną miłość do tego, czym się zajmował. Poza tym, nasza komunikacja ograniczała się do skrawków bezsensownych fraz i czasami to niedopowiedzenie doprowadzało mnie do osłupienia.

Jedyną rzeczą, z której mogłem być dumny po tylu latach odczuwania presji społecznej, był fakt, że udało mi się pozostać sobą, mimo wszystkich trudności, które pojawiają się przed tak zamkniętymi ludźmi, jak ja. Niezależnie od mojej chwiejnej psychiki, zawsze wyróżniał mnie niewzruszony spokój, który budził w ludziach pewne podejrzenia. Patrząc na mnie, próbowali wycisnąć mnie jak cytrynę, zostawiając tylko skórkę, z której nie ma pożytku. Tak więc, moje otoczenie próbowało znaleźć we mnie to, co było im dobrze znane. Ludzie nie rozumieją, jak nieświadomie zmieniają swój świat w powtarzającą się melodię winylowej płyty, utkwionej w gramofonie minionych lat. W moim życiu nie było nic prócz tego, co tworzyłem na co dzień w swojej głowie, jak niewidomy architekt grający na wiolonczeli. Nigdy nie myślałem o życiu i moim miejscu w świecie, prawdopodobnie dlatego, że nie miało to dla mnie żadnego znaczenia. Po lądowaniu człowieka na Księżycu, życie nie stało się bardziej interesujące.

Na zewnątrz kropił deszcz i jedyne, czego chciałem w tej chwili, to mała filiżanka mocnej kawy, która dałaby mi siłę, żeby dotrzeć do domu. Zawsze chodziłem do kawiarni na pobliskiej ulicy. W tym miejscu było tak mało ludzi, że nie musiałem czuć się dziwnie, spędzając tutaj niecałe dziesięć minut. Ponadto na ścianach wisiały obrazy lokalnych artystów, które od czasu do czasu się zmieniały.

— Poproszę kawę. — powiedziałem do kobiety za ladą.

Jej oczy były tak duże, że wprawiały mnie w zakłopotanie, ilekroć na nią patrzyłem, choć trwało to raptem dwie sekundy. Dobrze znała tego truposza, który nie je przez cały dzień, a wieczorem, przychodząc do niej, zamawia jedną filiżankę kawy.

— Bez cukru? — spytała.

— Tak, jeśli można.

Jakim bezsensownym wydawało się to pytanie, biorąc pod uwagę, że zadawała je codziennie, nie zmieniając swojego niezadowolonego wyrazu twarzy. Siedząc przy stoliku obok okna, obserwowałem, jak coraz więcej sztucznego światła na ulicy pochłania ciemność, która nadeszła dzisiaj szybciej, ze względu na zmianę czasu. Jednak pogoda w tym mieście nie zwiastowała żadnych zmian. Kiedy w końcu dostałem swoją filiżankę kawy, nagle przypomniałem sobie dzisiejszy sen, o którym myślałem podczas mojej gry.

Znalazłem się w ciemnym, zakurzonym pokoju, przypominającym mi mój barłóg, w którym spałem każdej nocy, w oczekiwaniu na następny ranek. Widziałem, jak kurz kręci się w słabym świetle lamp. Przede mną stała dziewczyna. Była odwrócona do mnie plecami. Jej włosy były splecione wokół ołówka, który utrzymywał całą konstrukcję. Nie mogłem zrozumieć, kim jest i mimo że nic o niej nie wiedziałem, pragnąłem poznać jej duszę. W przerażającej ciemności prosiłem ją, żeby się do mnie zbliżyła, ale ona, wykonując drobne gesty, jakby prostując gęste włosy, nie zrobiła nic, co pomogłoby mi zrozumieć, czy w ogóle mnie słyszy. Jedno było jasne: nie chciała, żebym ją rozpoznał. Nagle poczułem przerażenie tak obezwładniające, że postanowiłem spojrzeć jej w twarz, ale gdy tylko zacząłem się do niej zbliżać, natychmiast odsunęła się kilka kroków w tył. Kiedy próbowałem się poruszać, było mi tak ciężko, jak gdybym utknął w jakimś bagnie i nie mógł się z niego wydostać. Wbrew własnej woli skierowałem wzrok na głowę nieznanej dziewczyny. Po wielu próbach wyciągnąłem rękę, by dotknąć jej ramienia, a potem, modląc się, aby to się skończyło, obudziłem się. Moje ciało było zlane zimnym potem, co wywołało we mnie głębokie uczucie wstrętu.

Po skończeniu tradycyjnej, wieczornej kawy, wyszedłem na zewnątrz, czując, jak zimny wiatr dotyka mojej twarzy. Zazwyczaj, gdy szedłem ulicami tego miasta, nie chciałem z nikim nawiązywać żadnego kontaktu. Dlatego moje oczy zawsze patrzyły w dół — nie inaczej było i tym razem.

Gdybym musiał się zdiagnozować, powiedziałbym, że jestem tylko człowiekiem. Ktoś, kto zaczyna karierę artysty, by grać na scenie, za każdym razem musi udawać, że jest jedynie rolą. Byłem takim samym artystą, ale moją rolę mogła odegrać zwykła, tekturowa kopia, która niczym nie różni się ode mnie. Widzowie są zachwyceni, śmieją się ze mnie, widząc w mojej osobie brakujący element doskonałej gry. Wszystko, czego potrzebowałem, aby znaleźć spokój, to ukryć się w futerale od wiolonczeli, a gdy zasnę, być może usłyszę cichy głos nadziei.

Deszcz nie przestawał padać, spływając po mojej twarzy, wartej tylko miejsca na tablicy podejrzanych. Przy takiej pogodzie nie można zobaczyć niczego, prócz tego, co już doskonale znasz. Mijając miejscowy kościół, zbudowany z cegły, której barwa przypominała mi gęstą krew, taboret, zrobiony ze skrzynki pocztowej, wypadł z moich mokrych rąk. Podnosząc go, zauważyłem czyjąś obecność, z powodu której czułem się nieswojo. Po prawej stronie zobaczyłem mężczyznę na wózku inwalidzkim, siedzącego przed czarnym, marmurowym posągiem Jezusa Chrystusa, postawionym kilka lat temu w pobliżu kościoła. Nie mogłem zrozumieć, dlaczego siedział w strugach deszczu, jednak nie byłem człowiekiem, który zapytałby, czy potrzebuje jakiejś pomocy. Nie byłem w stanie pomóc sobie samemu, użalając się nawet nad własnymi oszczędnościami na zakup parasola, który pozwoliłby mi nie moknąć tego wieczora. Po kilku krokach odwróciłem się ponownie, aby zobaczyć obraz, który wywołał we mnie tak sprzeczne emocje. Mężczyzna siedział na wózku w tym samym miejscu, a jego oczy wpatrywały się we mnie, i Bóg mi świadkiem, mimo tak nieprzyjemnej pogody, widziałem, jak mówił coś, czego nie mogłem usłyszeć. Poczułem kołatanie serca, ogarnął mnie nagły lęk. W tym momencie dotkliwa była każda zmiana w moim ciele — usta stawały się coraz bardziej suche, a źrenice rozszerzały się, jakbym znowu zaczynał cierpieć na bezsenność. Nagle podniósł rękę i zaczął do mnie machać, powstrzymując swoje ciche mamrotanie. Nie mogąc tego znieść, pobiegłem do domu, zostawiając za sobą niewidzialne ślady wstrętu. Potykając się o kamień na środku chodnika, upadłem na ziemię. Wtedy taboret, który ponownie wypadł mi z rąk, roztrzaskał się o ziemię, udowadniając moją teorię, że nadaję się tylko do wykonywania kompozycji muzycznych. Nie odwracając się, wstałem z mokrej ziemi i kontynuowałem bieg, mocno trzymając się rączki futerału, w którym znajdował się sens mojego życia.

Kilka minut później byłem w swoim pokoju. Znajoma atmosfera uspokoiła mnie, tworząc poczucie bezpieczeństwa. Poza tym, płacąc za mieszkanie pieniędzmi zarobionymi na sprzedaży kontrabasu, mogłem ponownie włączać beznadziejne ogrzewanie, coraz szybciej zasypiając. Starałem się nie myśleć o tym, co się stało, dlatego spoglądając w lustro nad umywalką, nie mogłem wyprać unurzanych w błocie spodni.

Czasami musiałem patrzeć na moją twarz przez wiele godzin, nie znajdując w niej niczego nowego — te same zmarszczki na czole, identycznie nieszczęśliwe spojrzenie. Jednak dziś, widząc własne odbicie, coraz bardziej chciałem się go pozbyć, zawieszając lustro jakąś szmatą. Powiesiłem spodnie na oparciu krzesła w pobliżu grzejnika, aby rano były już suche. Odrzucając wszystkie myśli, postanowiłem wcześniej pójść spać, nadal pozostając sam w swoim skrzypiącym łóżku.

1.2

Nigdy wcześniej nie spałem tak spokojnie, jak tej nocy. Słysząc za oknem śpiew ptaków, których nigdy nie było widać, poczułem w łóżku niezwykłe ciepło, które nie pozwalało mi wstać. W takich momentach nie jest jasne, czy nadal śpisz, czy niepostrzeżenie zaczynasz się budzić. Obracając się na lewą stronę, moja dłoń dotknęła czegoś miękkiego. Nagle otwierając oczy, ujrzałem przede mną to, czego mógłbym spodziewać się tylko we śnie. Obok mnie, w miejscu, które zawsze było puste, leżała naga dziewczyna. Wyskakując z łóżka, zamarłem z otwartymi ustami i nie mogłem uwierzyć własnym oczom. Powoli zbliżając się do okna, przeżywałem koszmar, który nie chciał się skończyć: ze wszystkich sił starałem się obudzić, ale był to jeden z tych snów, które przerywa dopiero nadejście uczucia głębokiego strachu. Opierając się dłońmi o parapet, zamknąłem oczy i policzyłem do dziesięciu, aby zrozumieć czy to prawda, czy tylko wymysł mojej podświadomości. Powoli unosząc powieki i kierując wzrok na moją zmiętą pościel, znowu widziałem osobę, która znajdowała się tam z niewytłumaczalnego powodu. Oczy dziewczyny były zamknięte, a ona, jakby w ciasnej trumnie, leżała po lewej stronie mojego łóżka, trzymając ręce wzdłuż ciała. Krok po kroku, ostrożnie podszedłem i powoli pochyliłem się, żeby usłyszeć jej oddech. Nie usłyszawszy niczego, położyłem rękę na miękkiej szyi, żeby sprawdzić jej puls. Kiedy dotarło do mnie przekonanie, że dziewczyna nie żyje, wpadłem w panikę i zupełnie przestałem rozumieć, co się ze mną dzieje. W nieprzytomności upadłem na podłogę i zacząłem cicho płakać. Kilka razy próbowałem ponownie przeżyć wczorajszy dzień, który skończył się dla mnie tak samo, jak każdy inny, za wyjątkiem kilku szczegółów, ale i one nie pomogły mi znaleźć odpowiedzi na moje pytania.

Nagle przypomniałem sobie dzieciństwo, kiedy nie mając pewności, co do mojej przyszłości, chodziłem na wieczory poetyckie, które odbywały się na świeżym powietrzu, w opuszczonym amfiteatrze. Pamiętam scenę, na której ludzie z różnych sfer społecznych, w podeszłym już wieku, czytali monologi własnych dusz. Ich nogi się nie trzęsły, a głos był pełen emocji. Jakby słowa, z których były skonstruowane wszystkie losy, miały bezpośrednie znaczenie dla tego, co działo się podczas ich występów. Nigdy nie miałem okazji wyjść na tę scenę, gdzie poruszenie przekraczało dozwolone granice. Po części działo się tak dlatego, że moja skłonność do poezji była porównywalna do możliwości ptaka, próbującego dotrzeć do innej planety. Co więcej, charakter, którym byłem obdarzony, nigdy nie pozwoliłby mi zbliżyć się do schodów prowadzących na górę.

Pewnego zimnego wieczoru, jak zwykle, siedziałem na swoim miejscu w audytorium tamtego amfiteatru. Ludzie powoli zaczynali zbierać się do wyjścia, kiedy nagle zobaczyłem starca z kartką papieru w dłoniach, zbliżającego się do mikrofonu. Siedząc w ostatnim rzędzie, musiałem uważnie słuchać każdego słowa, wypowiadanego podczas czytania tego wiersza. Dając znać o swoim przybyciu ciężkim oddychaniem, które z lekkością rozprzestrzeniało się po okolicy, starzec zatrzymał ludzi, którzy wstali z miejsc. Wydawało mi się, że będę pamiętał ten wiersz do końca życia, ale teraz mogłem przypomnieć sobie tylko jego pierwsze wersy:

„Ponownie żywą w Tobie widzę,

twe gardło nożem przecinając,

bo kocham Cię i nienawidzę,

we śnie ten koszmar przeżywając”.

Znów mam dziewięć lat, moje oczy są otwarte szeroko, jak nigdy przedtem, a w żyłach pulsuje przepływająca krew. Wspominając tego mężczyznę, którego ręce trzęsły się tak bardzo, że z pewnością upuściłby szklankę wody, zobaczyłem jakiś niewidoczny związek, łączący zapomnianą przeszłość z nieokreśloną teraźniejszością. Wstając z podłogi swojego barłogu, próbowałem się pozbierać. Umyłem twarz zimną wodą, starając się wymyślić, co należy z tym zrobić. Czasami było mi tak trudno skoncentrować się na aktualnych wydarzeniach, że emocje, których doświadczałem, pozostawały gdzieś poza moim zasięgiem. Kiedy dotarło do mnie, że nie będę w stanie zrozumieć, skąd wzięło się ciało młodej dziewczyny w moim pokoju, postanowiłem wymyślić najlepszy sposób na pozbycie się go, bez wzbudzania jakichkolwiek podejrzeń. Gdybym poinformował o tym policję, natychmiast zostałbym zamknięty w więzieniu, postanowiłem więc nikomu o tym nie mówić. Rozejrzałem się w nadziei, że znajdę odpowiedź na moje pytanie i zobaczyłem pusty futerał od kontrabasu, leżący na szafie. Kiedy zrzuciłem go na podłogę, sąsiedzi zaczęli pukać w ścianę, niczym dzięcioły w grubą korę młodego drzewa. Musiałem wymyślić, gdzie zabrać dziewczynę, aby nikt jej nie znalazł, a na wypadek, gdyby tak się stało, ukryć wszelkie ślady prowadzące do mnie. Pierwszą rzeczą, która przyszła mi do głowy, było to, że trzy ulice dalej znajdowała się plaża z otwartym wejściem na molo. Biorąc pod uwagę lokalny klimat, plaża zawsze była tak pusta, jakby nikt w tym mieście nie kochał morza. Kiedy zbliżałem się do niej, żeby włożyć ciało do futerału, nagle zatrzymałem się i usiadłem na łóżku. Wydawało mi się, że nigdy wcześniej nie spojrzałem na tę dziewczynę tak, jakbym patrzył na żywą osobę. Ja, niepocieszony i melancholijny, w tym momencie uchwyciłem piękno kobiecego ciała, niedostępne dla mnie przez wiele lat. Poczułem swoje odrodzenie, jakbym uwolnił się od murów, które ograniczały mój dostęp do namiętności panujących na tej ziemi. Jak piękna była jej sylwetka, zupełnie nieporównywalna z tymi, które widywałem na płótnach wielkich artystów. Wyglądała na około dwadzieścia pięć lat. Jej pierś, jakby uformowana z gliny, miała tak idealną formę, że w olbrzymiej ciszy zacząłem uwielbiać ciało, które kiedyś miało szczęście żyć. Jej twarz była tak wyrazista, że w każdym szczególe widziałem idealne cechy nieidealnego świata. Jedyne, co było poza moją kontrolą, to oczy, których nie mogła mi pokazać, bez względu na to, jak bardzo by się starała. Dotykając jej ciemnych włosów, przestawałem odczuwać bicie mojego serca.

Wyobraziłem sobie, że jestem truposzem, leżącym obok niej. Mając przy sobie prawdziwe piękno, którego nie sposób zrozumieć w krótkich sekundach zachwytu, życie wydało mi się bezsensowne. Patrząc na nią, było mi trudno opisać swoje emocje, co sprawiało, że znowu stałem się więźniem własnego strachu. Biorąc ciało w swoje ręce, po raz ostatni spojrzałem na jej twarz, która wydawała mi się cudem. Ostrożnie włożyłem dziewczynę do futerału i zamknąłem w nim bez żadnych problemów. Zegar na ścianie pokazywał godzinę jedenastą.

Postanowiłem ubrać się jak najszybciej, aby zrealizować ustalony plan. Koncentrując się na własnych myślach, zacząłem ubierać swój codzienny strój. Spodnie, które wczoraj próbowałem wyprać, już wyschły. Założyłem długi płaszcz, zarzuciłem na plecy futerał, w którym znajdowała się nieznana mi osoba i otworzyłem drzwi pokoju. Moje nogi trzęsły się tak bardzo, jakbym był na pokładzie statku, przepływającego przez epicentrum najsilniejszej burzy. Śpiew ptaków, który obudził mnie rano, skończył się tak szybko, jak mój sen, o którym przypomniałem sobie dopiero następnego dnia. Wychodząc z budynku, nie spotkałem ani jednej osoby, skręciłem więc w lewo, aby podążać drogą, którą chodzili tylko turyści, szukający schronienia. Zawsze wyróżniała ich pewna pomysłowość, typowa dla ludzi w nietypowym środowisku. Ich oczy wyrażały ogromną chęć przygody. Problem w tym, że to miasto nie witało gości z otwartymi ramionami. Właśnie dlatego zawarłem tak mocny związek z jego samotnymi uliczkami, z którymi mogłem się utożsamiać. Było pochmurno, ale deszcz, wbrew swojemu życzeniu, nie dotykał mieszkańców znanych mi zakątków. Miasto było tak puste, że przez chwilę poczułem się bezpieczny. W tej sytuacji była to myśl wyjątkowo głupia, ponieważ na plecach niosłem zwłoki młodej dziewczyny, o której nic nie wiedziałem. Moja szczupła sylwetka nie pomagała mi w tym zadaniu. Ładunek ciążył mi tak bardzo, że każda sekunda mojej wycieczki wiązała się z próbą wymyślenia nowego sposobu rozwiązania tego problemu, ale poszukiwania kończyły się niepowodzeniem. Piętrzące się przede mną trudności miały wprawdzie charakter fizyczny, jednak w żaden sposób nie osłabia to szkód moralnych poniesionych dzisiejszego ranka.

Nagle zza rogu wyszedł mężczyzna z psem na smyczy. Przypomniałem sobie jego twarz, która dzień i noc wyrażała niezadowolenie i brak zaangażowania w związku z tym, co działo się wokół niego. Przechodząc na drugą stronę ulicy, futerał, mocno zawieszony na moich barkach, spadł na ziemię. Nieznajomy, który starał się mną nie interesować, spojrzał z nienawiścią, gdy jego pies, jak oszalały zaczął się na mnie rzucać z głośnym szczekaniem. Poczułem nagły skok adrenaliny, wiedząc, że oczy zdradzają mój niezrozumiały stan. Szybko podnosząc futerał i wrzucając go z powrotem na swoje ramiona, kontynuowałem wycieczkę, starając się nie odwracać. Czując dziki głód, zacząłem głęboko oddychać, aby tlen wypełnił moje ciało od środka i nie pozwolił mi upaść na kolana. Widziałem w tym coś błogiego, jakby dusza dotykała ukrytego cudu, którego nie można było ujrzeć. Tak bardzo chciałem zamknąć oczy i zbliżyć się do tego, co czułem wewnątrz siebie. Po chwili zrezygnowałem jednak z tego pomysłu, bojąc się swojego stanu. Skręcając obok starego antykwariatu, poczułem smak soli, palący ranę na moich ustach.

Wiatr stał się silniejszy, coraz trudniej było mi iść. Podnosząc smutne oczy, zobaczyłem morze, którego fale uderzają o skały z taką mocą, że wydawało mi się, jakbym dostrzegł niewidzialne drgania wielowiekowego fundamentu.

Tak jak oczekiwałem, plaża była pusta. Zdjąłem futerał ze swoich ramion i położyłem go na piasek. Udając, że przyszedłem tutaj w celu ujrzenia rozległych przestrzeni morza, usiadłem i postanowiłem przyzwyczaić się do roli. Odetchnąłem i zacząłem się rozglądać. Jednak nie było tu ani jednego budynku, z którego ktoś mógłby mnie oglądać, nawet przez wybite okna. Nie było również pary, która przybyłaby tutaj, by ugasić pragnienie drzemiące w beznadziejnym związku, kroplą nieokiełznanego szczęścia. Wstając z miejsca, chwyciłem futerał w obie ręce i zbliżając się do krawędzi, wrzuciłem go do głębokiego morza. Bez zastanowienia fale podniosły ciało, ukryte w miejscu przeznaczonym dla instrumentu. Patrząc na to, jak się oddala, uświadomiłem sobie, że być może to jedna z szans na wypełnienie pustki, rozdzierającej moje serce. Zamęt był natury duchowej i tylko w moich rękach było rozwiązanie własnych problemów. W moim wnętrzu nie było niczego, co miałoby prawdziwą wartość. To uczucie było nie do zniesienia, dlatego podążyłem naprzód, wiedząc, że postępuję słusznie. Pamiętam piasek, który unosił się za moimi śladami i wiatr, opierający się mojemu pragnieniu.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 7.35
drukowana A5
za 21.28