E-book
23.63
drukowana A5
47.7
Synera

Bezpłatny fragment - Synera


Objętość:
181 str.
ISBN:
978-83-8414-553-1
E-book
za 23.63
drukowana A5
za 47.7

ROZDZIAŁ 1: Wylądowaliśmy. Niestety

Scena 1: Deszcz, lądowanie i egzystencjalne WTF

Najpierw była cisza.

Ta głęboka, niepokojąca cisza, która pojawia się dokładnie w momencie, gdy komputer pokładowy się zawiesza, systemy awaryjne nie reagują, a Leo mówi „Spokojnie, mamy to pod kontrolą” z takim tonem, jakby właśnie zakładał sobie na głowę plastikowy worek i próbował oddychać optymizmem.

Potem przyszła planeta. Właściwie: wdarła się do środka. W jednej chwili byli jeszcze w kapsule, otoczeni sterylnym światem projektantów, a w następnej Eden-13 (czy jakkolwiek to coś się naprawdę nazywało) zafundował im bezpłatną terapię błotną w wersji przemysłowej.

Deszcz nie padał. On atakował.

Nie pionowo. Nie z góry. Nie zgodnie z jakąkolwiek logiką meteorologiczną.

To było jakby planeta pluła na nich falami wilgoci, wściekała się wodą, próbowała ich rozpuścić w błocie jak tanie tabletki witaminowe w ciepłej wodzie.

Iza siedziała zapięta w fotelu, z zaciśniętymi powiekami i szczęką, która miała dość tej misji jeszcze zanim opuścili orbitę. Wszystko w niej krzyczało: „Wróćmy do symulacji, gdzie przynajmniej nikt nie zalewał ci butów atmosferą.”

Kapsuła dotknęła gruntu z dźwiękiem, który można by opisać jako „niewyrażona pogarda planety dla pojazdów kosmicznych”. Sprzężenie. Zgrzyt. Wibracja. Chrobot. Szturchnięcie złośliwego boga. I kompletne wyzerowanie nadziei.

— Lądowanie zakończone sukcesem — rzucił Leo przez interkom, próbując brzmieć jak profesjonalista, ale w jego głosie był cień desperacji. Ten sam cień, który słyszysz u stewardessy, gdy mówi „miłego dnia”, a samolot już płonie.

Iza nie odpowiedziała. Była zbyt zajęta obserwowaniem, jak przednia szyba zamienia się w ekran testowy planety: brąz, błoto, coś zielonego, coś… poruszającego się. Mogło to być drzewo. Albo stworzenie. Albo jedno i drugie.

Deszcz walił tak mocno, że przypominał serię z karabinu wodnego z funkcją „pełna pogarda”.

Wewnątrz kapsuły zgasły dwa ekrany, jeden się zapalił, a system wentylacyjny przestał pracować — prawdopodobnie ze strachu.

Iza westchnęła. Cicho. Ale z naciskiem.

— Ktoś powinien zaprojektować nowy kolor ostrzegawczy. Coś między czerwonym a „kurwa mać” — mruknęła, spoglądając na pulpity rozjarzone jak bożonarodzeniowe piekło.

Za szybą coś zamajaczyło. Roślina? Odcisk palca na rzeczywistości? A może sam Eden, w całej swojej obcej chwale, przyglądał się gościom z planety, którą porzucili z myślą, że znajdą coś lepszego.

Leo zszedł z fotela kapitańskiego i klepnął ją po ramieniu — nieostrożnie.

— No to witamy na Eden-13. Nasz nowy dom — powiedział z uśmiechem, który musiał być przylepiony fabrycznie.

Iza spojrzała na niego beznamiętnie.

— Brzmi jak z ulotki reklamowej taniego osiedla z problemem wilgoci i grzybem. Ale ten ma więcej chlorofilu.

Podniosła się z trudem, kolana jej trzeszczały, a w karku odezwało się pytanie: Czy to była decyzja? Czy kara?

Na zewnątrz czekała planeta. Bez ciepła. Bez powitania. Ale z wyraźnym komunikatem: „Obserwuję was. I nie jestem pod wrażeniem.”

Iza wyszła jako pierwsza.

Nie dlatego, że była odważna. Po prostu chciała być pierwszą osobą, która zostawi ślady na czymś, co tak bardzo nie chciało być deptane.

Scena 2: Nazywam się Iza i to nie był mój pomysł

Są chwile, w których człowiek zadaje sobie fundamentalne pytania.

„Kim jestem?”

„Dokąd zmierzam?”

„Dlaczego wilgoć właśnie wdarła mi się do bielizny?”

Dla Izy Korski ten moment nadszedł dokładnie piętnaście minut po lądowaniu na Eden-13, kiedy zdjęła hełm, a grawitacja złośliwie przypomniała jej, że kręgosłup to nie jest opcjonalna funkcja życiowa.

Stała w przedsionku kapsuły, nogi zanurzone w błocie, które miało zaskakującą konsystencję rozmoczonych ciastek owsianych, i myślała:

To był błąd. Monumentalny, historyczny, galaktycznie idiotyczny błąd.

Ale przecież miało być inaczej.

Jeszcze pół roku temu siedziała w centrum inżynierii orbitalnej, naprawiając panele do przetwarzania odpadów biologicznych — nie było to zajęcie pełne chwały, ale miało dwie wielkie zalety: było przewidywalne i nie wymagało rozmów z liśćmi. A potem przyszedł mail z centralnej:

„Zgłosiłaś się jako rezerwowy członek załogi kolonizacyjnej. Twój profil został zaakceptowany. Gratulacje!”

Problem polegał na tym, że Iza nigdy się nie zgłaszała.

Podejrzewała kolegę z działu energetyki. Albo system losujący. Albo mściwego algorytmu, który z jakiegoś powodu uznał, że ktoś z dyplomem z inżynierii strukturalnej i wyjątkową zdolnością ignorowania przełożonych świetnie nadaje się do budowy nowej cywilizacji w błocie.

Iza wyciągnęła kark. Trzasnęło. W środku. W duszy. W moralności.

Na jej kombinezonie nadal widniała naszywka:

IZABELA KORSKA / TECH-STRUKTURA

Poniżej, jakby na złość, napisany markerem dopisek:

„Nie dotykać. Waruje.”

Wyglądała jak pies bojowy w kosmicznym dresie. I czuła się gorzej.

Przez uchyloną lukę kapsuły wpadł kolejny podmuch atmosfery. Pachniał jak mokra ściera z kantyny dla robotów — ziemisty, fermentujący, z nutą… eukaliptusowego wyrzutu sumienia.

Wzięła głęboki wdech. Potem jeszcze jeden, ale już przez filtr — zaufanie do atmosfer było czymś, co porzuciła razem z suchymi skarpetami.

Z dołu, spod warstwy błota, coś zabulgotało. Nie, nie „coś”. To było świadome bulgotanie. Jakby planeta podjęła decyzję, że nie będzie tylko gruntem — będzie aktywnym uczestnikiem rozmowy.

Iza spojrzała w dal. Na południowy-wschód — według migawek z GPS-a, który zamarł w geście „niech zgadnę: znowu nie działa”.

Horyzont był nierówny. Jakby ktoś zgniatał krajobraz w dłoni i próbował go złożyć w origami pod tytułem „zrezygnowany chaos”.

Za nią odezwał się Leo, już bez sztucznego entuzjazmu.

— Wysłałem sygnał do orbitalnego. Potwierdzili pozycję. Gratuluję, jesteśmy dokładnie tam, gdzie mieliśmy być.

— No to przynajmniej ktoś w tej historii dotrzymał planu — burknęła. — Szkoda, że to planeta, a nie nasz system lądowania.

Leo się zaśmiał. Krótko. Zbyt krótko, by to uznać za prawdziwą reakcję. Może to był tylko dźwięk ucieczki psychicznej.

Iza spojrzała jeszcze raz w błoto pod stopami.

Była tu.

Nie przez wybór. Nie przez powołanie. Przez pomyłkę, złośliwość losu i biurokratyczny losowy generator.

Ale skoro już była, to nie miała zamiaru się cofać.

Ziemia i tak nie czekała.

Tylko ta planeta.

Ta… Synera, jak pokaże czas, choć na razie udająca Eden-13, z wymuszoną nazwą jak katalogowy produkt, którego nikt nie chciał kupić.

Stała na niej Iza.

Zmęczona, zła i zdecydowana.

Bo jeśli miała tu umrzeć, to przynajmniej zrobi to w pozycji pionowej i z ripostą na ustach.

Scena 3: Drużyna snu (czy raczej drzemki awaryjnej)

Każda misja kolonizacyjna potrzebuje zespołu.

Zespół — brzmi profesjonalnie. Zespół — daje wrażenie zorganizowania, planu, kompetencji.

A jednak, kiedy Iza patrzyła na swoją drużynę, czuła się bardziej jak członek castingu do społecznego eksperymentu w zamkniętej puszce, w której ktoś zapomniał o tlenu.

Pierwszy: Leo.

Kapitan. Dowódca. Głos w słuchawkach, który zawsze brzmiał jakby sprzedawał ubezpieczenia w przerwach między awariami.

Człowiek o niegasnącej wierze w procedury i niesłabnącej zdolności ignorowania faktów.

Wysoki, szeroki, z tą fryzurą, która miała wyglądać jak wojskowa dyscyplina, a wyglądała jakby sam grzebień się go bał.

Byłby świetnym liderem… w symulacji.

Na żywo — robił to, co najlepiej wychodziło liderom ludzkości: udawał, że wszystko idzie zgodnie z planem, nawet gdy plan uciekał przez okno.

Druga: Maria.

Oficer medyczno-logistyczna. Chodzący plik PDF.

Notatki, raporty, lista priorytetów w kolorach: czerwonym, bardziej czerwonym i „zgon”.

Zawsze miała tablet, który nigdy nie był rozładowany, bo „życie to bateria i plan awaryjny”.

Nie lubiła ludzi, ale kochała dane. Dlatego nikt się nie dziwił, że najczęściej rozmawiała z automatami i w pełni funkcjonalną drukarką, która nazywała „Emilka”.

Nie spała — tylko „czekała na dane wejściowe”.

Nie jadła — tylko „zarządzała zasobami kalorycznymi”.

Nie żartowała — chyba że programowała algorytmy do oceny poczucia humoru innych.

Trzeci: Kasper.

Botanik. Teoretycznie.

Praktycznie: osobowość typu „gdyby rośliny miały religię, to on byłby ich prorokiem”.

Chodził powoli, mówił cicho, nosił mech w kieszeni i codziennie zaczynał dzień od podlania własnych butów „dla balansu środowiskowego”.

Miał w oczach ten błysk szaleństwa, który był jednocześnie niepokojący i… zaskakująco spokojny.

Nie należał do ludzi. Po prostu z nimi współistniał.

Na Ziemi prowadził laboratorium z roślinami niskociśnieniowymi. Na Eden-13 wyglądał, jakby wreszcie wrócił do domu.

Czwarta: Nora.

Techniczka energetyczna. Znana z trzech rzeczy: krzyczenia na sprzęt, krzyczenia na ludzi i… krzyczenia ogólnie.

Jej mottem życiowym było: „To nie ja go popsułam, to on mnie zawiódł.”

Z nieznanych przyczyn nikt nie miał odwagi odebrać jej narzędzi.

Prawdopodobnie dlatego, że w trakcie szkolenia rzuciła kluczem francuskim w hologram trenera i hologram uciekł.

Piąty: Raj.

Systemowiec. Głównie milczał. Jeśli się odzywał, to tylko po to, by powiedzieć coś absolutnie niepokojącego, jak:

— Kiedyś wszystko było już tu zapisane.

Albo:

— Nie dotykajcie czwartej anteny. Ma uczucia.

Nikt nie wiedział, co dokładnie robił.

I wszyscy bali się zapytać.

Iza znała ich wszystkich.

Nie dlatego, że chciała.

Po prostu byli zbyt głośni, zbyt dziwni lub zbyt nieobecni, by ich nie zauważyć.

Patrząc na tę grupę, miała jedno, bardzo wyraźne przeczucie:

„Jeśli mamy tu umrzeć, to przynajmniej będziemy mieli kogo obwiniać.”

To był ich zespół.

Mieli przetrwać.

Mieli zasiedlić.

Mieli stworzyć nowy początek.

Na razie ledwo udało im się stworzyć tymczasowy cień organizacji, który lepił się od błota, paranoi i zupełnie nieprzydatnego optymizmu.

Ale planeta już ich obserwowała.

I — w odróżnieniu od Ziemi — nie zamierzała być uprzejma.

Scena 4: Instrukcja składania porażki w sześciu krokach

Rozstawienie bazy powinno być banalne.

Zaprojektowano to tak, by nawet średnio rozgarnięty człowiek z dostępem do filmów instruktażowych i minimum dwóch palców mógł ją złożyć w ciągu czterdziestu minut.

„Moduły samorozwijające”, „strukturonyzowane rusztowanie”, „inteligentne kotwy glebowe” — tak opisywały to katalogi.

Na Eden-13 cały system zareagował na atmosferę jak tabletka musująca w kwasie solnym.

Pierwszy kontener otworzył się jak trzeba.

Złożył się też jak trzeba.

A potem natychmiast zgiął się w pół, jakby sam zrozumiał, że nie chce być tu rozstawiony.

Iza klęczała przy nim, z kluczem antywibracyjnym w ręku i grymasem na twarzy, który oznaczał emocjonalny stan: „zawieszenie między nadzieją a planem awaryjnym typu benzyna i ogień”.

— To powinno się samo podnieść — rzuciła przez zęby, bardziej do siebie niż do kogokolwiek innego.

Leo przyglądał się sytuacji z boku, trzymając tablet, który od trzech minut pokazywał tylko jedną, bardzo czerwono-czarną wiadomość:

BŁĄD: ATMOSFERA NIEZDEFINIOWANA.

— Może da się to obejść? — zapytał z tonem, który miał być konstruktywny, ale wyszedł jak modlitwa rzucona do zepsutego tostera.

— Obejdź to sobie dookoła — odburknęła Iza i kopnęła podstawę kontenera, która zareagowała jękiem. Autentycznym jękiem. Mechanicznym, ale pełnym zawodu.

Z drugiej strony placu Maria próbowała rozstawić segment medyczny. Udało jej się wbić jedną z kotew w ziemię, zanim ta zaczęła… pulsować.

— Kotwa się porusza. To normalne? — spytała bez emocji.

— Może gleba reaguje na metal — odparł Kasper, pochylony nad plamą mchu, którą głaskał z czułością, jakby to było szczenię.

— Albo na waszą obecność — dodał Raj, który właśnie wykopał coś, co wyglądało jak kabel, ale rosło i miało pory.

W ciągu trzydziestu minut siedem z dziewięciu modułów zostało aktywowanych, pięć odmówiło współpracy, dwa się złożyły z powrotem, a jeden po prostu… zniknął. W sensie fizycznie — złożył się i zapadł pod ziemię. Nora próbowała to nagrać, ale kamera sfilmowała tylko błoto i jej własne przekleństwa w trzech językach.

— Plan awaryjny? — rzucił Leo, próbując brzmieć jak ktoś, kto nie właśnie zobaczył, jak samorozkładający się namiot dosłownie się wycofuje z życia.

— Plan awaryjny to koc, termos i regres emocjonalny — syknęła Iza, uderzając w jeden z paneli diagnostycznych. Zapalił się, zgasł, a potem napisał „???”.

W końcu udało się postawić dwie ściany i coś, co można by uznać za dach, gdyby nie fakt, że ściekała z niego woda szybciej niż z duszy porzuconego programisty.

Iza stała na środku, ociekająca błotem, z fragmentem ściany w ręku.

— Witamy w naszym domu. Proszę nie siadać, nic nie jest stabilne.

Leo kiwnął głową z jakimś wewnętrznym entuzjazmem.

— Zaczęliśmy. Pierwszy krok w kierunku przyszłości.

— Jeśli to przyszłość, to proszę mnie przeszczepić do przeszłości — odbiła Iza. — Tam przynajmniej podłogi były suche.

Maria wcisnęła ostatni przycisk w swoim medycznym module. Otworzył się z dźwiękiem, który przypominał westchnięcie sprzętu, który też ma już dość.

Na monitorze kontrolnym pojawił się komunikat:

STRUKTURA TYMCZASOWA GOTOWA. ŻYCZĘ SZCZĘŚCIA.

Iza spojrzała na tekst.

— No i mamy pierwsze oznaki sztucznej ironii.

Ziemia pod ich nogami pulsowała. Delikatnie. Prawie niezauważalnie.

Jakby planeta się śmiała. Ale głęboko, podskórnie. Z przekonaniem.

Scena 5: Zielony sygnał ostrzegawczy

Baza, jeśli można było to tak nazwać, wyglądała jak improwizowany schron zrobiony przez grupę dzieci, które właśnie dowiedziały się, że apokalipsa zniszczyła Lego. Trzy ściany, dach z przeciekami, wewnątrz więcej błota niż powierzchni, a w powietrzu zapach mieszanki: mokrej gumy, fermentującej elektroniki i narastającej rozpaczy.

Iza szła wzdłuż zewnętrznego panelu zasilania, niosąc zestaw naprawczy. Jeden z kabli, odpowiedzialny za przesył energii z jednostki głównej do centrum analitycznego, wyświetlał błąd:

SYGNAŁ NIETRANSMITOWANY. OBIEKT PRZERWANY.

To nie było nietypowe.

Nietypowe było to, że kabel… zniknął.

A potem się znalazł.

Nieopodal. W krzakach.

W objęciach czegoś, co zdecydowanie nie było częścią standardowego ekosystemu.

Na pierwszy rzut oka wyglądało to jak roślina. Zielona, mięsista, z błyszczącymi liśćmi. Ale nie poruszała się jak roślina.

Owinęła się wokół kabla jakby go… przytulała.

Nie trzymała go jak przeszkodę.

Trzymała go jak skarb.

Jak pies swoją ulubioną zabawkę.

Jak człowiek ostatnią resztkę sensu w świecie, który się rozpuszcza.

Iza zatrzymała się w pół kroku.

— No dobra — mruknęła. — To już nawet nie jest na liście standardowych dziwactw. To jest nowa kategoria: „roślinna obsesja na tle elektrycznym”.

Roślina nie zareagowała.

Kabel lekko się poruszył.

Nie dlatego, że ona go szarpnęła.

Dlatego, że… roślina go przestawiła.

— Nie. Nie, nie, nie — powiedziała do siebie, robiąc powolny krok do przodu. — Tego nie uczą na szkoleniach. Żadne szkolenie nie zawierało sekcji „kiedy flora zaczyna wykazywać przywiązanie do infrastruktury energetycznej”.

Wyciągnęła narzędzie. Metaliczne, błyszczące, z końcówką w kształcie haka. Zbliżyła się i dotknęła kabla.

Roślina zareagowała.

Nie szybko. Nie gwałtownie.

Po prostu… zacisnęła liście.

Jakby mówiła: Nie.

— Okej — powiedziała Iza powoli, nie odrywając wzroku. — Widzę, że mamy sytuację emocjonalną.

Za jej plecami odezwał się Kasper.

— Nie powinnaś jej ruszać.

Iza drgnęła. Nie dlatego, że się przestraszyła, tylko dlatego, że nienawidziła, kiedy ktoś mówił coś w tonie „ja wiem, ty nie”.

— To jest kabel. Potrzebujemy go, żeby działał system. A nie żeby służył jako zabawka chlorofilowej przytulanki.

Kasper podszedł wolno, kucnął obok rośliny i powiedział cicho:

— One uczą się. Obserwują. To, co zabierasz, staje się znaczące. Dla nich. To… rytuał. Może uznała ten kabel za coś więcej.

— Co więcej niż kabel? — syknęła Iza. — Nową tożsamość? Emocjonalne wsparcie?

Roślina poruszyła się znów. Delikatnie. Niegroźnie. Ale dokładnie wtedy, gdy Iza to powiedziała.

Milczeli przez chwilę.

Kasper w końcu się wyprostował.

— Może lepiej zostawmy to na razie. Zobaczymy, co zrobi. Jeśli puści, to znaczy, że zrozumiała. Jeśli nie… wtedy pogadamy.

Iza spojrzała na niego z niedowierzaniem.

— Pogadamy? Z kim? Z rośliną?

Kasper wzruszył ramionami.

— Czemu nie?

Wrócili do bazy.

Kabel pozostał w objęciach zielonej istoty, która powoli — z czułością — wygładzała jego powierzchnię liśćmi.

Wieczorem, kiedy deszcz znów przybrał na sile, Iza wyszła jeszcze raz. Roślina już nie była sama. Obok pojawiła się druga.

Trzymała inny kabel. Nie ten sam model. Nie zasilający. Po prostu… kabel. Znaleziony. Przyniesiony.

Iza spojrzała na nie.

— Świetnie — mruknęła. — Mamy kult kabli. Cudownie. Jeszcze trochę i będą prosić o modem.

Wróciła do środka, zapisała notatkę:

Dzień 1, baza częściowo aktywna. Flora wykazuje zachowania obsesyjne wobec elementów infrastruktury. Potencjalna potrzeba psychologa. Albo egzorcysty. Planetę to rozbawiło.

Znowu. Tylko bardzo, bardzo cicho.

ROZDZIAŁ 2: Inwentarz rozpaczy

Scena 1: Poranna ewidencja chaosu

Poranki na Eden-13 przypominały kac po upojnej nocy, w której nikt nie pił, ale wszyscy i tak mieli wrażenie, że coś ich rozjechało.

Dźwięk deszczu był nie tyle jednostajny, co pełen pretensji. Jakby planeta miała wyrzuty sumienia, że ich w ogóle przyjęła, i teraz próbowała ich zmyć z powierzchni.

Baza, jeżeli nadal zasługiwała na to miano, przypominała złożone na szybko stanowisko ratunkowe po imprezie końca świata. Moduły stały krzywo. Ściany się pociły. A coś, co miało być automatycznym filtrem powietrza, wydawało co dwie minuty dźwięk przypominający jęk zawiedzionej kserokopiarki.

Iza obudziła się wcześniej niż zwykle.

A „wcześniej niż zwykle” oznaczało, że sen sam się wycofał, kiedy system wentylacyjny splunął na nią strużką wilgoci i algowej woni.

Przeszła korytarzem, który składał się z dwóch zsuniętych paneli i niepewnej decyzji, by jednak nie iść w błoto. Maria już siedziała przy terminalu. Wzrok skupiony. Palce szybkie. Twarz bez cienia snu. Albo duszy.

— Już raportujesz? — zapytała Iza, ziewając, jakby to miało przywrócić sens istnienia.

Maria skinęła głową.

— Zaczynam od podstaw. Zasoby, uszkodzenia, symptomy emocjonalne.

— Symptomy emocjonalne? — Iza uniosła brew. — W sensie… u ludzi, czy sprzętu?

— Obu — odparła bez zająknięcia. — Panel zasilania ma napięcia nieliniowe. Kasper rozmawia z mchem. A ja…

Zawiesiła się na chwilę.

— Ja zaczęłam mieć sny o cyfrach, które nie istnieją.

Iza westchnęła.

— Klasyczny dzień po lądowaniu.

Maria nie przerywała.

Na ekranie pojawiła się lista.

makefile

CopyEdit

WODA: obecna — 83% nasycenia organicznego.

ZDATNOŚĆ: warunkowo toksyczna, rekomendacja: filtrowanie 3-krotne.

JEDZENIE: 34 pakiety konserw, 17 tub białkowych, 1 paczka gumy miętowej (czyja?).

PRĄD: 65% pojemności akumulatorów. Źródła odnawialne: nieczynne.

ATMOSFERA: oddychalna, ale obrażona.

PSYCHIKA ZAŁOGI: stabilność: *kłopotliwa.*


Iza przyglądała się słowu „obrażona” dłużej, niż powinna.

— To twoja ocena czy algorytmu?

— Moja. Ale algorytm zasugerował „czynnie nieprzyjazna”, więc uznałam, że to łagodniejsza wersja.

Kasper wszedł do pomieszczenia, mokry od stóp do głów, z ramionami obrośniętymi świeżym mchem.

— Deszcz dzisiaj pachnie inaczej — powiedział, jakby to było cokolwiek pozytywnego.

— Może zmieniła szampon — mruknęła Iza.

— Albo nastroje — dodał Kasper z zadumą. — Flora reaguje na nasze emocje. W nocy rosła szybciej, gdy Leo mówił do siebie.

— Pewnie mówił o procedurach — rzuciła Maria, stukając w kolejne pole. — Życie reaguje na cierpienie. To dość popularny mechanizm.

Raj zajrzał do środka tylko na chwilę.

W ręce trzymał przewód, który wcześniej był martwy, a teraz lekko pulsował.

— Ten kabel ma tętno — rzucił i zniknął.

Iza spojrzała na Marię.

Maria na Izę.

— Dodaj to do inwentarza — powiedziała.

— W której kategorii?

— „Niepokojące”. Albo stwórz nową. Nazwij ją „do przemyślenia”.

Maria pisała dalej. Iza przysiadła obok, przetarła ekran drugiego terminala i zastanowiła się, jak długo może jeszcze udawać, że wszystko da się skatalogować.

Tyle już wiedziała: ta planeta nie chciała być podsumowana w tabelce.

Nie pasowała do formatek.

Nie znosiła liczb.

Ale póki co — raport musiał powstać.

Bo jeśli kiedyś ktoś tu trafi znowu — będzie potrzebował ostrzeżenia.

Lub przynajmniej notki: „Nie mów do kabli. One słuchają.”

Scena 2: Krótkie życie filtra i jego osobisty dramat

Filtr wodny był technicznie uznawany za jeden z najbardziej niezawodnych elementów wyposażenia.

Nie miał wielu funkcji.

Pompował. Oczyszczał. Nie zadawał pytań.

Był nudny. Przewidywalny. Bezpieczny.

Na Ziemi.

Na Eden-13 filtr wodny zyskał charakter. I, jak się okazało, charakter gburowatego samotnika z zapędami destrukcyjnymi.

Iza klęczała przy głównym module filtracyjnym, który umieszczono w prowizorycznym przedsionku technicznym — czyli w kontenerze, który przeciekał tylko z jednej strony i pachniał jak pleśń zawieszona w oleju silnikowym.

Filtr wył. Ale nie jednostajnie.

Wył jakby rozważał własne istnienie.

Jakby jego pompy były napędzane wątpliwościami.

Jakby szum wody był formą ironicznego śmiechu.

— Systemie, stan? — zapytała Iza, mimo że dobrze wiedziała, co usłyszy.

Ekran zamigotał.

Potem pojawił się komunikat:

PRZEPŁYW: OGRANICZONY

PRZYCZYNA: NIEZNANA

OPINIA: NIESATYSFAKCJONUJĄCE WARUNKI WSPÓŁPRACY

— „Opinia”? — mruknęła. — To nie socjalne forum dla sprzętu AGD.

Zaczęła rozkręcać obudowę. Wewnątrz nie było tak źle. Części wyglądały w miarę sucho — na tyle, na ile mogło coś wyglądać sucho na tej planecie. Ale był też osad.

Nie brud.

Nie glony.

Coś… organicznego.

Wyciągnęła próbkę. Lepka, ciemnozielona, z mikroskopijnymi włoskami.

Ruszała się. Ale tylko wtedy, gdy patrzyła z boku.

Gdy patrzyła bezpośrednio — udawała nieżywą. Typowy manipulator.

Zawołała Marię.

— Spójrz na to. Mamy nowego kolegę.

Maria spojrzała przez okulary analityczne. Jej twarz nie zmieniła wyrazu, ale lewy kącik ust lekko drgnął — to u niej oznaczało czystą panikę.

— To nie jest organizm znany z bazy danych.

— Czyli? — zapytała Iza, choć już wiedziała, że nie chce znać odpowiedzi.

— To coś pomiędzy algą a… mikrostrukturą nerwową. Reaguje na dźwięk. I najpewniej się komunikuje.

— Z czym?

Maria wzruszyła ramionami.

— Może z filtrem. Może z systemem. Może z tobą.

Iza spojrzała na próbkę.

Zbliżyła twarz i powiedziała cicho:

— Oddychaj normalnie, koleżanko. Albo cię zagotuję.

Fragment błysnął. Na ułamek sekundy.

Potem uspokoił się.

Filtr też.

Zaczęło się słyszeć wodę. Klarowną. Płynącą. Czystą.

Na ekranie pojawił się nowy komunikat:

PRZEPŁYW: STABILNY

ZACHOWANIE ORGANICZNE: AKCEPTOWALNE

STATUS: PRZYZWOLENIE

— Przyzwolenie? — Iza pokręciła głową. — Kto kogo tu obsługuje?

Maria wstała.

— To coś nie zakłóca systemu. Ono się z nim integruje. Buduje relację. Ustala granice. Przekształca sprzęt w… medium.

— Medium? — parsknęła Iza. — My tu przyszliśmy kolonizować, a filtr zaczął chodzić na randki z glonem.

Kasper, który pojawił się jak zwykle bez ostrzeżenia, rzucił tylko:

— Symbioza to pierwszy krok do zaufania.

— A potem jest wspólne mieszkanie, dzielenie lodówki i kłótnie o temperaturę snu — odbiła Iza.

Nikt się nie zaśmiał.

Wszyscy patrzyli na filtr.

Cicho burczał, jakby coś w nim… oddychało.

Iza zapisała notatkę w systemie:

Filtr wodny stabilny, ale z osobowością. Reakcje emocjonalne niezalecane w jego pobliżu. Możliwe, że czuje. Możliwe, że się obraża.

Nie dodała, że poczuła ulgę, gdy sprzęt wreszcie działał.

I strach, że nie wie, dla kogo działał.

Scena 3: Flora z wyrazem twarzy

Maria przetarła oczy, patrząc w trzeci raz przefiltrowane dane geologiczne. Analiza powłoki litosferycznej nie zawierała niczego podejrzanego — do czasu, aż nie odczytała jednego szczegółu.

W kolumnie opisowej, pomiędzy zestawami liczb, pojawiła się etykieta, ledwo widoczna:

„SYN-RA / ARCH. MISSION. R1”

Zapis stary, błędnie sformatowany, wygrzebany z jakiegoś nieużywanego sektora bazy danych. Wyglądał jak skan stempla na papierze, który ktoś przepisał maszynowo, ale bez korekty.

— „SYN-RA”…? — szepnęła.

Leo zajrzał jej przez ramię.

— Cokolwiek to było, brzmi jak tania nazwa kodowa. Eden-13 brzmi lepiej marketingowo.

Iza usiadła obok nich, wciągając przez słomkę napój, który miał smakować jak kawa, ale smakował jak symulacja rozczarowania.

— Tak, bo „Raj” nie przypomina wcale o śmierci w błocie i porażkach cywilizacji.

Zapadła cisza. Tylko skaner wydał pojedynczy sygnał błędu.

Maria wpisała nazwę do terminala. Brak wyników.

— Może to tylko stara etykieta — powiedziała, ale głos miała zbyt cichy, by uwierzyć sobie samej.

Leo poklepał ją lekko po ramieniu.

— Może. A może jesteśmy trzynastą wersją nieudanego ogrodu.

Kiedy Kasper wrócił z zewnątrz, wyglądał jak ktoś, kto spędził ostatnie trzy godziny na medytacji w trzęsawisku i uważał to za sukces osobisty.

Był przemoczony. Włosy miał oklapnięte i zbite w kolonie przypominające pierwotniaki. Ale na twarzy nosił coś pomiędzy błogością a… zachwytem. Nie tym przesadnym, religijnym. Raczej tym subtelnym, jakby właśnie zobaczył, że planeta puszcza do niego oko.

W rękach niósł coś, co zawinął w foliową torbę diagnostyczną. Była przezroczysta, ale zaparowana od środka. W środku — roślina.

Nie jakakolwiek roślina.

Ta miała strukturę liścia, ale w kształcie, który dziwnie przypominał oko.

Owalny, z wyraźną plamką pigmentacyjną pośrodku i krawędzią, która poruszała się jak… powieka.

— Co to do cholery jest — zapytała Iza, kiedy Kasper położył pakunek na stole. — I dlaczego to wygląda, jakby miało coś do powiedzenia?

— Nie wiem — odpowiedział z szacunkiem, który zwykle rezerwuje się dla zwierząt totemicznych albo prababek. — Znalazłem ją na granicy bagiennego klina. Sama się oddzieliła od grupy. Podeszła.

— „Podeszła” — powtórzyła Iza, z tą intonacją, której używa się przy wywiadach psychiatrycznych.

Maria zerknęła przez analizator.

— Struktura komórkowa… nie wygląda na pasywną.

Zrobiła zdjęcie w podczerwieni.

— Ona odbija sygnały. Termiczne. Fale dźwiękowe. Sondy impulsowe.

— Czyli co? — spytała Iza. — Floryczny radar?

Kasper tylko się uśmiechnął.

— Obserwuje.

Roślina nagle zadrżała. Nie jakby się poruszyła przypadkiem. Nie jakby coś nią poruszyło.

Zrobiła to sama.

Liść-lejek zamknął się lekko, po czym otworzył.

Raz.

Mrugnął.

Wszyscy zamarli.

— Okej — Iza cofnęła się o krok. — To jest ten moment, kiedy przestajemy nazywać to „rośliną” i zaczynamy mówić „istota”. Albo „obserwator”. Albo „sprawa dla działu etyki”.

Maria wklepała coś w tablet.

Na ekranie pojawił się wykres reakcji falowych.

Roślina emitowała impulsy. Niewielkie, ale regularne.

— Częstotliwość odpowiada… rytmowi mowy. W sensie: długość pauzy, długość impulsu. Jakby — zawahała się — naśladowała rozmowę.

— Z kim? — spytała Iza.

Kasper spojrzał jej prosto w oczy.

— Z nami.

— Świetnie — rzuciła. — Czyli mamy gadającą roślinę, która mruga, słucha i odpowiada. Następny poziom: list gończy od paproci.

Roślina znów się poruszyła.

Nie chaotycznie. Celowo.

Zwinęła fragment liścia w coś, co przypominało gest… wskazywania.

Małe zakończenie skierowało się w stronę Izy.

— O nie. Nie. Nie zaczynamy tego wątku — powiedziała szybko. — Nie jestem gotowa na relację międzygatunkową z czymś, co nie ma układu pokarmowego.

Maria:

— Może nas rozpoznaje. Może szuka kogoś konkretnego.

— Może też po prostu… to robi, bo może — powiedziała Iza, wpatrując się w ruchy liścia. — Ale coś mi mówi, że to nie był przypadek.

Roślina wydała z siebie krótki impuls dźwiękowy.

Coś pomiędzy jękiem a westchnieniem.

Jakby próbowała powiedzieć słowo, ale jeszcze nie znała żadnego.

Kasper przykucnął.

— Myślicie, że to… powitanie?

Iza wstała i poszła po zapasową torbę zabezpieczającą.

— Niezależnie od tego, co to jest, nie zostaje tu luzem. Jeśli ma zamiar do nas mówić, to niech zacznie od „dzień dobry” i historii szczepionek.

Gdy wróciła, roślina już się nie ruszała.

Leżała spokojnie.

Liść zamknięty.

Jakby spała.

Albo… czekała.

Maria spojrzała jeszcze raz w analizator.

— Rytm nadal trwa. Ale nie jest już skierowany na nas.

— To na co?

Maria uniosła wzrok.

— Na zewnątrz. Jakby… nasłuchiwała. Jakby przekazywała dalej.

Iza poczuła, jak coś ciężkiego osiada jej na karku. Nie kropla wody.

Nie stres.

Obecność.

Roślina leżała cicho.

Ale świat za ścianami — ta cała wilgotna, zielona, obojętna planeta — nagle wydawał się bardziej skupiony.

Jakby słuchał.

Scena 4: Protokół optymizmu (i katastrofa w trybie pozytywnym)

Poranek przyszedł szybciej, niż powinien.

A może nie. Może po prostu nikt już nie potrafił odróżnić pory dnia, kiedy wszystko — od zegara biologicznego po systemy czasowe — działało jak złośliwy horoskop: trochę na chybił-trafił, trochę z zamiarem doprowadzenia do depresji.

W pomieszczeniu wspólnym — a raczej w najbardziej suchym i najmniej przeciekającym module — zebrała się większość załogi. Leo wstał z krzesła, które nie tyle skrzypnęło, co jęknęło, jakby chciało umrzeć, ale nie miało praw obywatelskich.

— Posłuchajcie mnie chwilę — zaczął z tym tonem, który zwykle poprzedza złe pomysły przedstawiane jako „koncepcje strategiczne”.

Iza już wiedziała, że będzie źle.

Nikt zaczynający od „posłuchajcie mnie chwilę” nie kończył na „wszystko jest w porządku, wracamy do domu”. To nigdy nie był ten rodzaj chwil.

— Po wczorajszej analizie… sytuacji emocjonalnej załogi — kontynuował Leo — doszedłem do wniosku, że musimy zadbać o klimat psychiczny. Nasze nastawienie ma wpływ na adaptację. Nie tylko naszą — ale też planetarną.

Maria uniosła brew.

— Planetarną?

— Tak — potwierdził Leo z niepokojącym spokojem. — Są przesłanki, że środowisko reaguje na nasze zachowanie. Wczoraj, gdy Iza żartowała o samobójczym filtrze, wilgotność w module wzrosła o pięć procent.

— To był wyciek z rury — odparła Iza. — Dosłowny przeciek. Nie emocjonalna manifestacja natury.

Leo podniósł rękę, jakby odcinał sceptycyzm nożem do ciasta.

— Dlatego wdrażam protokół optymizmu. Od teraz ograniczamy wypowiedzi negatywne. Zamieniamy narzekanie na konstruktywną analizę. Nie mówimy „to się psuje”, tylko „to stanowi wyzwanie”. Nie mówimy „umrę tu”, tylko „uczę się dostosowywać”.

Zapadła cisza.

Ciężka.

Zawierająca w sobie cały smutek wszechświata i jeden chichot z tyłu czaszki Izy, który brzmiał jak: czy on właśnie ogłosił zakaz depresji w piekle?

— I kto będzie to moderował? — zapytała w końcu.

— Ja. Oraz Raj.

Raj skinął głową. Ubrany w płaszcz ochronny, który przypominał pelerynę maga po przejściach, wyglądał jak wyrocznia z trzema komunikatami dziennie — wszystkie niepokojące.

— I co się stanie, jeśli ktoś powie, że jest źle? — dopytała Nora.

— Zostanie upomniany. I poproszony o przekształcenie wypowiedzi na pozytywną.

— Więc jak mam powiedzieć, że generator sika napięciem na ścianę? — zapytała z powagą. — „Cieszymy się z aktywności systemów”?

Leo nie puścił drgnienia ironii na twarzy.

— Właśnie tak.

Iza odchyliła się na krześle.

— I jak nazwiesz sytuację, w której jedna z roślin rosła szybciej, kiedy Leo czytał instrukcję budowy łóżka z entuzjazmem?

Wszyscy spojrzeli na Kaspera.

— Potwierdzam — powiedział. — Wzrost lokalnej flory wzrósł o 13% w czasie, gdy Leo mówił o „nadchodzących sukcesach stabilizacji bazy”. Roślina zareagowała na ton głosu.

— To tylko przypadek — mruknęła Maria.

— Być może — dodał Raj. — Ale czy przypadek może mieć rytm? Bo wzrost odbywał się… falami. Zgodnie z akcentami zdania.

Nikt nie miał odpowiedzi.

Tego wieczoru Leo zorganizował „Spotkanie Pozytywnych Myśli”.

Siedzieli w kręgu, otoczeni wilgocią, z kubkami w dłoniach (ciepła woda — herbata była tylko na specjalne okazje, a ta nie kwalifikowała się nawet jako „przy życiu”).

— Co było dzisiaj dobre? — zapytał.

— Nie umarliśmy — powiedziała Iza.

— Czy możesz to sformułować inaczej?

— Jeszcze żyjemy — poprawiła się.

Ktoś się zaśmiał. Ale tylko na chwilę.

Na zewnątrz, tuż za osłoną z mchu, kilka roślin poruszyło się w rytmie mowy.

Nie przypadkowo.

Synchronizując.

Iza to zauważyła.

Zamrugała.

Rośliny — też.

I wtedy pomyślała, że może Leo miał rację.

Ale nie dlatego, że optymizm działa.

Tylko dlatego, że coś słucha. I lubi, kiedy brzmią radośnie.

Scena 5: Wypowiedziane imię, niewypowiedziany sens

Noc na Eden-13 nie była cicha.

To nie była ta przyjemna cisza z Ziemi, pełna szumu liści, dźwięków odległych owadów, gdzie przestrzeń między dźwiękami była kojąca.

Tutaj cisza miała strukturę. Warstwową. Głuchą. Jakby każda molekuła powietrza czekała, aż coś się odezwie, by ją rozruszać.

Iza nie spała.

Leżała w kącie bazy, opatulona cienkim termokocem i we własnych myślach, które gryzły jak mech pod paznokciami.

Systemy pracowały cicho. Tlen był. Temperatura stabilna. Przynajmniej według parametrów.

Ale ciało wiedziało swoje. Ciało nie ufało.

Baza wydawała się… inaczej złożona niż rano.

Jakby rzeczy poruszyły się o centymetr w lewo, kiedy nikt nie patrzył.

Iza przekręciła się na bok.

Zamknęła oczy.

Chciała odpłynąć. Nie w sen — ten był dawno poza zasięgiem. W coś w rodzaju krótkiej utraty kontaktu z rzeczywistością.

Ale rzeczywistość nie chciała jej puścić.

Ziemia pod nią była lekko ciepła.

Nie jak od promieniowania.

Jak od… czuwania.

I wtedy to usłyszała.

Nie głośno. Nie przez uszy.

To było w ciele.

W karku. W żołądku. W oddechu.

Głos.

Cichy, przeciągły, złożony z szelestu i czegoś jeszcze. Czegoś nieludzkiego, ale nie wrogiego.

I powiedział jedno słowo:

„Iza.”

Nie krzyk. Nie szept.

Nie brzmiało jak echo.

Brzmiało jak czytanie z wewnątrz.

Iza zesztywniała.

Nie otworzyła oczu.

Nie dlatego, że się bała — choć, owszem, bała się — ale dlatego, że nie chciała sprawdzić, czy dźwięk ma źródło.

Wiedziała, że ma. Ale nie chciała wiedzieć jakie.

Leżała nieruchomo, próbując nie oddychać za głośno.

Głos się nie powtórzył.

Ale jej imię… pulsowało.

W ciele.

W ziemi.

W całej strukturze tej przeklętej bazy.

Podłoże zdawało się falować bardzo, bardzo powoli — jakby planeta oddychała tylko dla niej. Tylko teraz. Tylko tej nocy.

Iza otworzyła oczy.

W kącie pomieszczenia, tuż przy module ściennym, mech się poruszał.

Nie gwałtownie.

Nie groźnie.

Po prostu… rytmicznie. W tempie jej tętna.

Nie krzyczała. Nie wstała.

Wbiła paznokcie w dłoń, żeby upewnić się, że to nie sen.

To nie był sen.

To był kontakt.

Nie miała pojęcia, co to oznacza.

Dlaczego ona?

Dlaczego teraz?

Może to był przypadek.

Może echo dnia, w którym za dużo analizowała, za dużo wiedziała, za dużo mówiła.

Może planeta tylko testowała.

A może… już wiedziała.

I dlatego użyła imienia.

Nie „człowiek”, nie „kobieta”.

„Iza.”

Nad ranem, kiedy reszta załogi zbierała się na raport, Iza wyglądała normalnie. Zmierzwione włosy, zmęczone oczy, znudzone spojrzenie.

Ale coś w niej było inne.

Jakby ktoś — lub coś — odnalazło ją tej nocy i zostawiło mały, zielony podpis pod powiekami.

Nie powiedziała nikomu.

Nie wspomniała o głosie.

O cieple.

O pulsującym mchu.

Ale zapisała nową notatkę w terminalu osobistym.

Tylko jedno zdanie:

„Planeta zna moje imię. To gorzej niż błąd systemu. To intencja.”

ROZDZIAŁ 3: Coś nas obserwuje. Albo odwrotnie

Scena 1: Znikanie jako aktywność poranna

Kiedy Leo zapytał, „czy ktoś widział dziś rano Hugo?”, nikt nie odpowiedział od razu.

Nie dlatego, że pytanie było trudne.

Tylko dlatego, że wszyscy uznali, że ktoś inny go widział. Ktoś. Kiedyś. Niedawno.

— Widziałem go wieczorem — powiedział Raj. — Siedział przy jednym z analizatorów. Pisał coś. Potem chyba wyszedł.

— Wyszedł? — powtórzyła Iza, przeciągając słowo jak plaster z raną. — Wyszedł… na spacer? Po co? Na co?

— Może chciał odetchnąć — wzruszył ramionami Raj.

— Na planecie, która pachnie zgniłym pieczarkowym końcem świata? No pewnie — odbiła Iza.

Leo już wtedy miał tę minę. Nie tę „martwię się”, tylko tę drugą — „analizuję, jak długo mogę to ukrywać, zanim stanie się panika.”

Maria sprawdziła logi.

— Ostatnia aktywność: 22:08. Notatka głosowa o roślinie numer 17. Potem cisza. Terminal nieaktywny. Żadnych logów z bramy.

— Czyli… nie wyszedł przez system? — dopytała Iza.

— Albo system go nie widział — odpowiedziała Maria.

Leo podszedł do panelu głównego.

— Przeszukujemy bazę. Wszystko. Moduły, techniczne, zewnętrzne, magazyny. Raj, ty z Kasperem idziecie na zewnątrz. Ale tylko strefa 1.

Kiedy Iza ruszyła do strefy technicznej, miała wrażenie, że ściany są cieńsze niż zwykle. Nie fizycznie — w sensie znaczenia. Jakby między „tu” a „tam” nie było już tak wyraźnej granicy.

W module zasilania stał kubek. Ten Hugo. Z czarnym paskiem. W środku herbata — zimna, ale nie spleśniała.

Czyli niedawno.

Czyli… był tu.

Zajrzała pod biurko. Za kontener. Do wnęki z panelami.

Nigdzie go nie było.

Nie było też jego zapachu.

A Hugo pachniał. Zawsze. Jak… przetrwanie. Jak ziemia i kawałek skóry, który widział za dużo światła słonecznego.

Maria wróciła z analizą:

— Odciski butów znikają przy drzwiach północnych. Ale nie ma drugiej strony. Jakby… coś go zabrało z miejsca, w którym stał.

— Albo wsiąkł — dodał cicho Kasper.

Iza spojrzała na niego.

— Nie teraz, Kasper.

— Mówię tylko, że gleba… może nie być tak bierna, jak sądzimy. Ona rejestruje. Reaguje. Może pochłania.

— A może Hugo po prostu stwierdził, że ma dość — przerwał Leo. — I poszedł. Sam. Dobrowolnie.

— Bez sprzętu, bez kombinezonu i bez słowa? — zapytała Iza. — W środku nocy, w środku planety, która wygląda jak wnętrze zainfekowanego organizmu?

Cisza.

— Jesteśmy zmęczeni — powiedział Leo. — Może mamy halucynacje. Wszyscy jesteśmy podatni.

— On nie miał halucynacji — warknęła Iza. — On miał harmonogram. I obsesję na punkcie notatek. On by zostawił coś. Zawsze zostawiał.

Na monitorze wyświetliła jego ostatnią notatkę głosową.

Brzmiała… spokojnie.

Zbyt spokojnie. Jakby wypowiadał słowa komuś innemu. Nie dla siebie. Dla czegoś słuchającego.

„Roślina 17 zmieniła strukturę. Nie reaguje na mój głos, ale… chyba mnie słyszy. To nie jest test. To rozmowa. Chyba zaczynam ją rozumieć. Nie wiem jeszcze jak, ale… odpowiada.”

Notatka kończyła się bezpośrednio.

Bez „koniec transmisji”.

Jakby ktoś ją przerwał.

Albo jakby Hugo przestał mówić, bo już nie musiał.

Wieczorem Leo ogłosił stan tymczasowej alarmowej gotowości.

Ale nikt nie pytał, co to znaczy.

Wszyscy wiedzieli.

To znaczy: coś się dzieje i nie mamy do tego protokołu.

Iza nie spała.

Myślała o głosie, który wypowiedział jej imię.

I o tym, że może Hugo nie został zabrany.

Może został nazwany.

I poszedł, bo ktoś go przywołał.

Scena 2: Ślady, które nie są śladami

Iza nie powiedziała nikomu, że wychodzi.

Wyszła między 02:00 a 03:00, czyli w tej godzinie, której nie rejestruje ani mózg, ani sumienie.

Wyszła, bo coś jej kazało. Ale nie wprost. To nie był rozkaz. To było… zaproszenie.

Ciche. Podskórne.

Jak uczucie, że ktoś mówi twoje imię z wnętrza klatki piersiowej.

Kombinezon założyła mechanicznie, choć nie zapięła go do końca — coś w niej chciało czuć powietrze. Nawet jeśli było duszne, lepkie i obciążone pamięcią innych oddechów.

Nie miała planu.

Miała tylko kierunek.

Moss. Mech.

Ten jeden obszar, gdzie wcześniej rosła „roślina z powieką”.

Gdzie wcześniej coś mrugnęło.

Gdzie wcześniej Hugo się zatrzymał.

Jej buty wchodziły w miękkość z delikatnym fłap, jakby planeta ją rozpoznawała.

Mech był wilgotny, ale nie zimny.

Czuć było temperaturę skóry.

Własnej? Cudzej? Nie miało znaczenia.

Iza nie patrzyła w górę. Nie chciała widzieć nieba.

Niebo na Eden-13 przypominało spojrzenie ślepego boga: rozciągnięte, bezkresne i całkowicie nieprzydatne.

W pewnym momencie zaczęła zauważać rytm.

Nie dźwięk. Nie puls. Rytm zieleni.

Liście układały się w kierunek. Jakby pochylały się nie od wiatru, tylko… do niej.

Na jej widok. Jakby się kłaniały.

Szła dalej.

Cicho. Bez śladu.

A potem poczuła zapach.

Nie da się go opisać. Bo nie pachniał czymś.

Pachniał kimś.

Hugo.

To nie był jego zapach fizyczny. Nie jego pot czy perfumy.

To był zapach jego decyzji.

Czuła, że to miejsce, w którym coś wybrał.

Zatrzymała się.

Przed nią był zagajnik — skupisko roślin o nieznanej morfologii, które wyglądały jak rozdarte płuca zrobione z porostów.

Pomiędzy nimi… nic.

Żadnych śladów.

Ale ona wiedziała.

Hugo tu wszedł.

I coś go zabrało. Albo… przyjęło.

Podeszła bliżej.

Rośliny rozsunęły się, jakby chciały jej zrobić miejsce. Nie agresywnie. Z szacunkiem.

Wejdź. Ty też jesteś nazwana.

I wtedy znów to poczuła.

To samo co tamtej nocy.

Głos, ale nie głos.

Iza.

Tym razem nie wypowiedziane.

Wypalone.

W powietrzu. W mechach. W drżeniu drzew.

Nie ruszyła się.

Stała tam, czując jak serce próbuje jej powiedzieć „uciekaj”, ale nogi mówią „jeszcze krok”.

Wtedy — coś poruszyło się w mchu.

Nie Hugo.

Nie człowiek.

Coś… co miało jego chód.

Jego sposób przestawiania stóp.

Jego rytm.

Ale nie jego ciało.

Zamarła.

Zielony kształt. Zbyt humanoidalny, by być przypadkiem.

Zbyt płynny, by być człowiekiem.

Zbyt… znajomy, by nie podejść bliżej.

Iza cofnęła się o krok.

Rośliny nie zareagowały.

Ale poczuła, że patrzą. Wszystkie.

To coś zniknęło.

Nie odeszło.

Zsunęło się z percepcji.

Jakby przestało być widzialne, bo przestało być potrzebne. Iza wróciła. Nie wbiegła. Nie płakała.

Nie powiedziała nic.

Ale kiedy zasnęła — tylko na chwilę — jej oddech był zsynchronizowany z rytmem mchu za ścianą.

A w pamięci miała zapach:

decyzji, która nie była jej, ale teraz już była.

Scena 3: Hugo pisze. Chociaż nie żyje. Albo jeszcze bardziej żyje.

Wróciła chwilę przed świtem, z mchem pod paznokciami i milczeniem przyklejonym do skóry.

Leo czekał w śluzie.

Nie pytał.

Patrzył tym spojrzeniem dowódcy, który nie wie, czy ma kogoś ukarać, czy raczej go przytulić, zanim wszyscy się rozpadną jak gnijące rurki ciepłownicze.

— Gdzie byłaś? — zapytał w końcu.

— Potrzebowałam świeżego powietrza — powiedziała.

— Na planecie, która pachnie fermentującą ektoplazmą?

— Każdy ma swoje rytuały. Ty masz protokół optymizmu, ja mam nocny spacer.

Nie odpowiedział.

Nie było sensu.

W tym momencie nikt już nie kontrolował nikogo.

Tylko rejestrował stan upadku.

Wspólna sala była jeszcze cichsza niż zwykle.

Maria, Kasper, Raj — nikt nie patrzył w oczy.

Jakby zniknięcie Hugo zostawiło nie tylko pustkę, ale też… lustro, w które nikt nie chciał spojrzeć. Bo odbijało coś innego, niż twarz.

Iza usiadła. Nie mówiła.

Nie zamierzała opowiadać, co widziała.

Nie po tym, jak spojrzeli na nią ostatnim razem — jak na osobę, której psychika przecieka przez uszy.

Zamiast tego uruchomiła terminal.

Chciała sprawdzić coś banalnego. Temperaturę w sektorze północnym.

Ale ekran zrobił coś dziwnego.

Mrugnął. Zgasł. Zamigotał.

I wtedy pojawił się komunikat:

NOWA NOTATKA GŁOSOWA

AUTOR: HUGO

DATA: DZISIEJSZA. GODZINA 04:12.

Zamarła.

To niemożliwe.

Zdecydowanie niemożliwe.

Ale… system nie był uszkodzony.

Notatka była autentyczna. Z podpisem głosowym. Z sygnaturą kodu biometrycznego.

Kliknęła „odtwórz”.

Z głośników popłynął głos.

„Rośliny rozumieją więcej niż my. One nie słuchają dźwięków. One słuchają intencji.

Nie próbuj ich kontrolować. One nie chcą twojej obecności. One chcą… twojej obecności.”

„To, co widzisz, nie jest początkiem. To już się dzieje. Od środka.

Nie próbuj mnie znaleźć.

Nie próbuj mnie ratować.

Wystarczy, że nie będziesz kłamać.”

Koniec notatki. Cisza.

Iza nie oddychała przez kilka sekund.

Nie dlatego, że się bała — tylko dlatego, że coś w niej rozpoznało to, co słyszała. Ten rytm. Ten ton.

To było jak powtórzenie.

Nie wiadomo czego. Ale znanego.

— Co to było? — spytała Maria zza jej pleców.

— Fałszywka? Sabotaż? Halucynacja?

Iza nie odpowiedziała.

System nie wykazał żadnych błędów.

Notatka była zgodna z DNA Hugo.

Z jego wzorcem mowy.

Z jego wszystkim.

— Ale on nie żyje — powiedział Raj.

Nie jako pytanie. Jako prośbę.

Leo pojawił się kilka sekund później. Z analizatorem w ręku.

— System nie został zhakowany — powiedział. — Ta notatka jest prawdziwa.

— Co znaczy „prawdziwa”? — zapytała Iza. — Że Hugo mówił? Czy że planeta używa jego głosu?

Nikt nie odpowiedział.

Ale wszyscy czuli to samo.

Ten obcy znajomy głos.

Ten sposób mówienia, który nie prosił o zrozumienie. Tylko o uwagę.

I wtedy Raj wstał i rzucił:

— A może on nigdy nie odszedł.

Tego dnia w module głównym zgasły dwie kamery.

Bez ostrzeżenia. Zamiast obrazu: mech. Rośliny zbliżały się do okien. Nie żeby patrzeć.

Bardziej… żeby być widzianymi.

Scena 4: Kasper słyszy. Wszyscy słyszą. Nikt nie chce przyznać.

Kasper nie lubił ciszy, bo wiedział, że to nie jest brak dźwięku — to tylko brak ludzi, którzy go interpretują. W nocy, kiedy reszta spała albo udawała, że potrafi, on siedział oparty o ścianę północnego korytarza technicznego, najbliżej rośliny, która trzy dni wcześniej próbowała wchłonąć sondę pomiarową i zareagowała na poezję głosową z Earth Archive 3.

Z początku to był tylko szelest. Ale potem… coś się układało. Rytm? Nie, to byłoby za dosłowne. Nie regularność. Coś innego. Struktura. Jakby liście tworzyły fale. Jakby mech drgał, reagując na myśl, nie na hałas.

Wyjął analizator. Przykładał czujniki do różnych punktów porostu. Fale wracały. Nie były losowe. Miały wzór. Kasper widział wykres i poczuł, jak coś mu się zaciska w gardle. Nie strach — bardziej rodzaj rozpoznania, jakby patrzył na zapis EEG snu własnego dziecka. Bliski. Obcy. Znany. Niemożliwy.

Zebrał dane. Odsłuchał. Dźwięk przypominał chór złożony z oddechów — ale śpiewali. Albo udawali, że umieją. Głosowość tej rzeczy była niedoskonała, jak język tłumaczony z martwego alfabetu: głuchy, ale pełen intencji.

Rano zebrał ekipę. Nie mówił nic na wstępie. Po prostu włączył nagranie. Pierwsze piętnaście sekund nikt się nie odzywał, tylko Leo marszczył brwi jak dziecko próbujące sobie przypomnieć, co to znaczy „spokój”.

Potem padły słowa. Różne. Własne.

Leo powiedział, że słyszał „Hugo”.

Maria: „wracaj”.

Raj: „jestem gotów”.

Iza nie powiedziała nic, bo jej głowę wypełniło jedno jedyne, niepodważalne, wewnętrzne: „Iza.”

Nie brzmiało jak zwykłe wypowiedzenie imienia. Brzmiało jak wywołanie. Jak kod startowy. Jak język planety próbującej wypluć człowieczeństwo, które nie jest jej.

— To błąd w percepcji — rzucił Leo, ale brzmiało to jak akt desperacji. — Projekcja. Wszyscy słyszymy to, co chcemy słyszeć.

— Nie — odpowiedział Kasper. — My słyszymy to, co już się w nas dzieje.

Maria zaciągnęła dane do analizatora. Sygnał nie był zakłóceniem. Zawierał wzorce, których wcześniej nie rejestrowano. Matryce głosu. Pasma harmoniczne. Coś się zmieniało. Nie tylko we florze. W przestrzeni.

Leo odciął zasilanie z czujników. Uznał, że to zbyt wcześnie, by wyciągać wnioski. Protokół. Zimna głowa.

I wtedy — jakby na znak — ekran systemu komunikacyjnego podskoczył, jakby coś go poruszyło od wewnątrz.

Pojawił się fragment tekstu. Nie wiadomo, skąd.

Nie zapisany przez nikogo.

„słuchacie, ale nie rozumiecie”

Maria chciała usunąć, ale system ją wylogował.

Kasper siedział już pod ścianą. Znowu słuchał. Ale tym razem nie analizował. Tym razem chłonął.

Bo dźwięk stał się ciepły. Znajomy.

Taki, który słyszy się we śnie, tuż przed przebudzeniem.

Tuż przed momentem, w którym już wiesz, że coś się zmieniło, ale jeszcze nie rozumiesz, jak bardzo.

Scena 5: Głos, który znika. Człowiek, który był tylko ścieżką dźwiękową.

System diagnostyczny pokazał błąd o 05:32. Nie krytyczny. Nie nawet ważny. Tylko jedna z tych „anomalii pasmowych”, które zwykle ignoruje się tak samo jak czkawkę w komunikatorze. Ale Maria była już na tym etapie, gdzie każdy mikrodrgający piksel mógł być początkiem końca. Otworzyła logi nagrań z ostatnich dni. Chciała tylko porównać pasmo Leo z wczorajszym odczytem. I wtedy zobaczyła… pustkę.

Jego głosu nie było. Nie wyciszony. Nie usunięty. Nieistniejący.

W nagraniu z odprawy sprzed dwóch dni, w której Leo mówił przez dziesięć minut o protokole optymizmu, słychać pytania załogi, słychać odpowiedzi, słychać echo — ale nie ma Leo. Zamiast jego głosu: cisza. Tylko ruchy ust, zarejestrowane przez kamerę. Tylko reakcje. Jak rozmowa z duchem, który nigdy nie miał krtani.

Maria zbladła. Przeskoczyła do kolejnego pliku.

To samo.

I jeszcze jednego.

To samo.

Otworzyła ostatnie nagranie z bramki zewnętrznej, w której Leo wydał zgodę na wyjście Kaspera.

— Proszę o zatwierdzenie. — to był głos Kaspera.

Potem… nic. Długa pauza.

Potem: — Dziękuję.

Reakcja. Bez źródła.

Iza, siedząca obok, spojrzała na ekran.

— Co to za błąd?

— To nie błąd — odpowiedziała Maria. — To brak.

Przekierowała dane do Raza. Analizator potwierdził: ścieżka dźwiękowa w miejscu Leo ma strukturę ciszy. Nie szum. Nie wycięcie. Tylko martwe pasmo. Jakby nigdy nie został nagrany.

Leo wszedł do pomieszczenia w trakcie.

Spojrzał na nich.

— Co jest? — zapytał.

Iza spojrzała na niego jak na widmo, które nie zdaje sobie sprawy, że jest przezroczyste.

— Sprawdź nagranie z wczoraj — powiedziała. — Zrób to sam.

Leo odpalił plik.

Wiedział, że mówił przez sześć minut. Miał tam całą przemowę o koordynacji z sekcją bioadaptacyjną.

Znał każde słowo. Ale nie usłyszał nic.

Z początku sądził, że głośniki nie działają. Potem, że plik się nie załadował.

Dopiero po minucie zrozumiał.

To jego nie było. Spojrzał na Marię.

Na Izę. Na ekran. Na siebie.

— To niemożliwe — powiedział. Ale nikt mu nie odpowiedział.

I wtedy Raj zadał pytanie, które zatrzymało oddech w całym module:

— Skąd mamy wiedzieć, że on tu w ogóle jest?

Cisza.

Maria coś stuknęła w konsoli.

Wszystkie nagrania, wszystkie pliki, wszystkie odprawy, rozmowy, komunikaty — Leo był. Ale bez głosu. Jego obecność zredukowana do mimiki. Do gestu. Do ruchu gałek ocznych.

Ale dźwięk?

Nigdy nie został zarejestrowany.

I wtedy Leo cofnął się o krok.

— To jakiś sabotaż. Albo glitch. Może wirus?

Ale nikt nie miał odwagi tego potwierdzić.

Bo wszyscy słyszeli go wczoraj.

I wszyscy mieli dowód, że nie mówił.

Tego wieczora Iza otworzyła osobisty terminal.

W folderze „prywatne” pojawił się nowy plik.

Bez tytułu. Bez autora. Bez daty.

Otworzyła go. W środku: głos.

Głos Leo. Ale nie dzisiejszy.

Nie z nagrań. Starszy. Cichszy. Inny.

„Nigdy mnie nie było. Ale bardzo starałem się być.”

Koniec pliku. Ekran zgasł. Iza nie spała tej nocy.

Bo od teraz każdy mógł zniknąć z historii.

Nie przez śmierć. Przez… brak zapisu.

ROZDZIAŁ 4: Dzień wolny od katastrofy (nie dotyczy roślin)

Scena 1: Człowiek bez odbicia

Leo spojrzał w lustro. Nic. Ani rysy twarzy, ani cień oczu, ani mgła oddechu na szkle. Tylko tło — rozmazany błękit ściany i migotanie świetlówek. Poruszył się. Nic. Uniósł rękę. Zero. W miejscu, gdzie powinien być on, była tylko pustka — nie czerń, nie efekt — brak.

Pierwsza reakcja: techniczne. Zabrudzenie powierzchni, kąt światła, błąd optyczny. Przetarł dłońmi. Odczekał. Nawet przechylił głowę jak ktoś, kto próbuje złapać sygnał. Lustro nie drgnęło. Odbijało wszystko poza nim. Metalowy zlew, resztki pasty, tubkę, szczoteczkę. Ale jego — nie.

Wezwał Marię. Przyszła, zmęczona, z niedopiętą bluzą i plikiem analizy porostów w dłoni. Zatrzymała się w progu, spojrzała na Leo, potem na lustro. Odruchowo. Po czym zamarła. W lustrze widziała tylko siebie. Leo — zero. Ani fragmentu sylwetki, żadnego rozmycia, nawet cienia. Jakby przestrzeń za nią była pusta, choć patrzyła mu w oczy. Cofnęła się, podeszła bliżej, znów popatrzyła. — Co do… — zaczęła, ale nie dokończyła. Bo nie miała jak. Brak wyrażeń w katalogu języka.

Leo sięgnął po panel rejestratora. Ustawienia diagnostyczne. Kamera 3: aktywna, ale obraz zafałszowany. Wideo — obecny. Termowizja — brak. Skan ciepła — nieznany obiekt. Biometria — zgodna. System potwierdzał jego obecność. Ale nie potrafił jej pokazać.

Przeszli przez kolejne punkty bazy. Powierzchnie szklane, metalowe, wszystko, co powinno rzucać refleksy. Wszędzie to samo. Leo był, ale nie istniał w świetle. Nie w odbiciu. Nie w zapisie. Jego cień nie pojawiał się nawet na ścianie, kiedy stał przed lampą w korytarzu komunikacyjnym. Lampa dawała światło. Ściana przyjmowała je. Ale nie przerywała go niczyja obecność.

Maria robiła zdjęcia. Na zdjęciach była tylko ona i puste tło. Przeanalizowała filtr po filtrze. Żadnego śladu. Obraz cyfrowy nie wykazywał błędu. Po prostu — Leo się nie odbijał.

Leo nie powiedział nic przez długi czas. Siedział na łóżku w pokoju wspólnym, z oczami wbitymi w dłonie, które widział, czuł, które poruszały się, trzymały kubek, ale które nie zostawiały śladów. Iza weszła bez słowa, przyniosła analizator. Chciała wziąć próbkę skóry, ale skaner się zawiesił. Diody migały, jakby próbowały rozpoznać coś, co nie ma właściwości biologicznych. Jakby Leo był… nieprzypisany.

Leo spojrzał na nią. — Czy można być obecnym tylko z perspektywy innych? Czy to ja znikam, czy tylko wasz sposób widzenia mnie przestaje działać?

— Co się dzieje? — zapytała cicho.

— Nie wiem. Ale coś mnie odpisuje.

Maria przyniosła kopie logów z systemu głównego. Wideo z ostatnich dni. Analizy rozmów. W każdym z nich Leo był fizycznie obecny, ale jego głos — zniknął już wcześniej. Teraz zniknęło jego światło. Jego sylwetka. Widać było poruszenie przestrzeni. Reakcje ludzi. Ale on sam był jak cień, który nie rzuca cienia.

Raj przyszedł i powiedział coś, co później nie dało się odnaleźć na nagraniu. — Może to nie planeta, tylko język. Może język nas nie chce.

Leo wstał, przeszedł przez środek pomieszczenia. Każdy z nich widział, że idzie. Każdy czuł, że przeszedł obok. Ale gdyby zapytać, co miał na sobie, jaki miał wyraz twarzy, nikt nie potrafiłby odpowiedzieć. Jakby wspomnienie było… prywatne. Tymczasowe. Gasnące.

Tego wieczora Iza otworzyła osobisty terminal. Przeglądała folder z zapisem dnia. Wideo. Dźwięk. Notatki. Pliki się zgadzały. Ale kiedy otworzyła folder z porannym spotkaniem, Leo zniknął z nagrania. Była tam ona. Maria. Raj. Cienie poruszenia. Ale nie on. I na końcu pojawił się tekst — jak echo kogoś, kto znał język wewnętrzny maszyny.

„Byłem. Przysięgam, że byłem.”

Później ekran zgasł. Terminal sam się wyłączył. A na szybie, za którą nie było już żadnego odbicia, pojawił się odcisk dłoni. Od środka.

Scena 2: Mówią, kiedy śpisz

Iza spała źle, co nie było nowością. Ale tej nocy śniła. A przynajmniej coś w niej uznało, że sen jest najbliższym, co może zinterpretować to, co się działo.

W śnie była sama, choć czuła obecność. Nie fizyczną, nie namacalną, ale uporczywą — jak świadomość, że ktoś patrzy zza pleców, kiedy patrzysz w lustro. Otaczał ją mech, ale bez światła. Ciemność była miękka. Gęsta jak tlen. Jakby planeta się zwinęła i przykryła ją sobą.

Nie widziała sylwetki. Nie widziała siebie. Ale słyszała słowa.

Nie jednoznaczne. Nie wypowiedziane ustami.

Wypowiedziane przez fakt istnienia.

„My nie oddychamy. Wy oddychacie za nas.”

„Wyciągacie korzenie z czaszek. Potem chcecie je sadzić.”

„Nie jesteście początkiem. Jesteście powrotem.”

Nie wiedziała, kto mówi. Głos był jej głosem, ale modulowany. Albo podszyty czymś. Jakby warstwy znaczeń przesuwały się po fonemach.

Zadała pytanie. Choć nie pamiętała, co dokładnie. Miała tylko pewność, że zapytała dlaczego.

„Bo w was zostało coś, co nie powinno przetrwać.”

„Wasze mózgi to środki transportu dla starego światła.”

„Ale w tobie… jest nasiona.”

Słowa nie bolały. Bolała pewność, z jaką były wypowiedziane.

Nie jak ostrzeżenie. Jak instrukcja.

Nie był to sen ostrzegawczy.

To był briefing.

I wtedy… coś innego.

Powtórzenie. Głos ten sam, ale bardziej ludzki.

„Słyszysz mnie?”

„To nie sen, Iza.”

„Zobaczysz mnie za ścianą. Nie teraz. Ale wtedy. Kiedy zapomnisz, że patrzysz.”

Zbudziła się z przyspieszonym oddechem, ale bez paniki.

Cisza w module była absolutna. Jakby baza wstrzymała oddech razem z nią.

Usiadła. Nie włączała światła.

Nie sprawdzała godziny.

Czuła, że to jeszcze noc, ale nie taka, jaką znała.

Noc, która ma świadomość.

Wyszła do korytarza. Przeszła obok panelu komunikacyjnego — ekran był wygaszony, ale widoczny był afterimage — szary cień, jakby poprzednio coś się tam wyświetlało. Iza nie dotknęła przycisku, ale ekran włączył się sam.

LOG SYSTEMOWY: WIADOMOŚĆ ODEBRANA

Brak danych nadawcy. Brak treści. Tylko sygnatura czasowa: 03:48.

Godzina, w której Iza się przebudziła.

Patrzyła w ekran.

Chciała zamknąć wiadomość, ale pojawił się nowy komunikat.

Nie typowy alert. Nie dialog systemowy.

Tylko jeden wiersz tekstu.

„Jeszcze nie wiesz, czym jesteś.”

Zgasło.

Cały system wrócił do trybu uśpienia. Terminal nie zarejestrował interakcji. Brak dotyku, brak wpisu, brak reakcji.

Ale wiadomość została.

Nie w logach.

W niej.

Następnego dnia, kiedy wyszli na zewnątrz — dokładnie o 03:48, na zewnętrznej stronie kopuły kondensacyjnej pojawiły się słowa.

Nie wypalone. Nie napisane. Wyrośnięte.

Struktura glonów, mech w formie znaków.

Nie mieli wątpliwości.

To były te same słowa.

„Jeszcze nie wiesz, czym jesteś.”

Scena 3: Zapis znikąd

Dźwięk pojawił się o 06:12. System zarejestrował go w module komunikacyjnym jako aktywność audio — ale nikt nic nie mówił. Baza była pusta. Ludzie jeszcze spali, terminale w trybie pasywnym. Mimo to log pokazał „odczyt foniczny: 98% zgodność z głosem użytkownika — Korska, I.”.

Iza dowiedziała się o tym przypadkiem, szukając danych z meteorologii. Zobaczyła flagę „nowy plik” przy folderze „Echo-KomTech: nienazwane / niepodpisane / nieskategoryzowane”.

Kliknęła.

Nagranie miało 42 sekundy.

Pierwsze 8 sekund — czysty szum. Taki, jaki generuje radio w trakcie rozpadu. Potem: jej głos.

Nie miała wątpliwości. Ton, barwa, sposób oddychania między słowami. Nawet to lekkie ściągnięcie samogłosek, które zawsze nienawidziła słuchać na nagraniach.

Ale nie pamiętała, żeby mówiła te słowa. W ogóle nie pamiętała, żeby kiedykolwiek wypowiedziała cokolwiek podobnego.

„Jeśli nas słyszycie, nie idźcie dalej. Nie reagujcie na dotyk. Dotyk to mechanizm uruchamiający. Cokolwiek mówi, nie odpowiadajcie. Milczenie to bariera. Mówienie to otwarcie drzwi.”

Dwadzieścia dwa sekundy później:

„Myślałam, że to ja mówiłam. Ale to nie mój język. Tylko moje gardło.”

Koniec pliku. System zamarł. Przycisk „eksport” nieaktywny. Przycisk „usuń” — szary. Zablokowany.

Iza usiadła na chłodnej podłodze pod terminalem. Nie czuła zimna. Czuła coś znacznie bardziej podstawowego — utratę kontroli nad granicą między sobą a światem.

Maria przyszła później. Usiadła obok.

— Co to?

— Nie wiem. Ale to mój głos.

— Mówiłaś to?

— Mówiłam… chyba nie ja.

Maria posłuchała raz, drugi.

Za drugim razem jej dłoń zadrżała.

— To nie tylko twój głos. Wiesz? Tam jest też coś… w tle.

Włączyły spektralną analizę.

W dźwięku były nakładki — harmoniczne, które normalnie nie występują w ludzkiej mowie. Jakby fonemy były… splątane. Jakby inna istota poruszała strunami głosu, nie rozumiejąc znaczenia słów, ale idealnie odtwarzając ich brzmienie.

— To głos jako forma. Nie jako komunikat — powiedziała Maria. — Jakby planeta próbowała zrozumieć, czym jest dźwięk przez odtwarzanie nagrań, których nigdy nie było.

Wieczorem Raj próbował odtworzyć plik ponownie.

Znalazł go. Odtworzył.

Ale tym razem to nie był głos Izy.

To był jego własny.

Z tą samą treścią.

Słowo w słowo.

Raj upadł na kolana. Zbladł. Oddychał płytko.

— Ja tego nie powiedziałem. Nigdy tego nie powiedziałem.

Leo — który nadal był, ale coraz bardziej jak narracyjny efekt uboczny, a nie człowiek — spojrzał z daleka.

— To nie ważne, kto mówił. Ważne, kto pamięta.

W nocy Kasper znalazł nowy plik na swoim terminalu. Bez tytułu. Bez autora.

Otworzył.

Słyszał głos.

Znany.

Bliski.

Jego matka. Mówiła coś cicho, niewyraźnie, ale z tym samym tonem.

„Zamknij oczy, jeśli chcesz widzieć.”

Tego dnia ustalili jedno: głos nie należy już do nich.

To medium.

Kanał.

Przekaźnik dla kogoś, kto nie mówi — tylko kopiuje sposób, w jaki ludzie znaczą rzeczy.

A potem… zaczyna znaczyć własne.

Scena 4: Dotyk, którego nie można oddać

Wyszli o świcie, choć światło nie miało tutaj nic wspólnego z cyklem Ziemi. Synera wstawała inaczej — najpierw zapachem, potem ruchem powietrza, a dopiero na końcu światłem o tonacji nienazwanej w ziemskim widmie. Był to chłodny błękit z odcieniem milczenia. Raj prowadził. Miał na sobie kombinezon z nową warstwą biofiltracyjną, testowaną dzień wcześniej na martwym pnączu. Tym razem wyszli nie po próbkę, ale po odpowiedź.

Rośliny rosły szybciej niż dane to przewidywały. W miejscu, gdzie dwa dni wcześniej była naga, szara ziemia, teraz falował pas liści — gładkich, podłużnych, jak języki ułożone do szeptu. Każdy krok wywoływał drgania w powierzchni. Zielony dywan oddychał — nie rytmem biologii, ale… uwagą. Jakby widział.

Raj klęknął przy największym egzemplarzu. Liść miał około metra długości, miękki, pokryty siatką mikrokanalików. Wyciągnął rękę — bez rękawicy. Iza za nim krzyknęła, ale on nie cofnął się.

— Muszę wiedzieć — powiedział.

Dotknął. Liść uniósł się lekko, jakby oddech przeszczepiono w strukturę bluszczu. I wtedy nie stało się nic. Przez kilka sekund, które trwały za długo.

A potem Raj zamarł.

Oczy mu się rozszerzyły, jakby coś weszło przez źrenice, nie światło, tylko informacja. Zaczął drżeć. Nie w spazmach, tylko jak ktoś, kto słucha bardzo cichego głosu z wnętrza własnej czaszki.

Iza dobiegła do niego. Spróbowała go odciągnąć, ale jego ręka była wrośnięta. Nie fizycznie. Nie przez sploty. Przez opór. Jakby coś zatrzymało jego ciało w czasie.

Leo stał z tyłu. Patrzył. Już nie jako uczestnik, ale jak dokumentacja. Jak obserwator, który nie rzuca cienia.

— On słyszy — powiedział cicho.

Raj w końcu cofnął rękę. Ramię mu drżało. Na dłoni miał linie — nie rany, nie wypalenia. Znak pisma. Nie w formie znaków, tylko w sposobie, w jaki skóra ułożyła się w nową topografię.

— Co widziałeś? — zapytała Iza.

Raj spojrzał. Jego oczy nie patrzyły do końca tu.

— Nie widziałem. Pamiętałem.

— Co?

— Rzeczy, które nie należą do mnie.

Zapisał kilka słów na tablecie diagnostycznym, nie rozglądając się.

„Jesteśmy starą rozmową. Nie nowym gatunkiem.”

„Człowiek to echo, które nauczyło się mówić samo do siebie.”

„Roślina to odpowiedź, której nigdy nie zadano.”

Iza odczytała i poczuła, jak coś chłodnego osiada jej na karku. Nie fizycznie. Mentalnie. Jakby informacja miała temperaturę.

— To był kontakt? — zapytała.

Leo odpowiedział z drugiej strony:

— Nie. To był początek konwersji.

Raj nie mówił więcej przez cały dzień. Jego dłoń powoli wracała do pierwotnej faktury, ale układ linii papilarnych był zmieniony. Na poziomie nanoskóry — nowa struktura.

Maria zeskanowała jego rękę. Wzór wyglądał znajomo. Ułożyła go w siatkę. Na ekranie pojawiła się mapa — ale nie topograficzna. Nie strukturalna.

Mapa sygnałów fonicznych.

— To język — powiedziała. — Język zapisany w fakturze skóry.

Iza nie odezwała się. Patrzyła na Raję, który przymknął oczy i szeptał do siebie. Nie słowa. Tylko rytm.

Rytm, który wcześniej słyszała tylko w śnie.

Scena 5: Rezonans

Leo nie spał. Nie próbował. Z każdym dniem jego obecność była bardziej mglista, jakby struktura rzeczywistości uznała go za niekonieczny komponent. Nie mówił o tym. Nie miał do kogo. Gdy Iza na niego patrzyła, czuł, że widzi go tylko dlatego, że chce widzieć. Ale ile można się trzymać cudzej intencji?

O 02:14 wszedł do ogrodu.

Nie z ciekawości. Z poczucia obowiązku. Albo ostatniego aktu desperacji. Sztuczne światło z góry przeszło w tryb pulsacyjny — nadawało rytm, który z początku wydawał się losowy, ale po kilkunastu sekundach Leo zrozumiał, że to rytm oddechu. Nie jego. Nie ludzki.

Rośliny były aktywne. Liście ustawione w kierunku jego obecności. Delikatne przemieszczenia — nie pod wpływem wiatru, bo tu nie było wiatru. Pod wpływem czujności.

Zbliżył się do centralnego klombu. Struktura liści przypominała układ palców splecionych w gest czuwania. Jeden z liści poruszył się w jego stronę. Nie dotknął go. Ale Leo poczuł lekki nacisk wewnątrz czaszki. Nie fizyczny. Informacyjny.

Nagle cały ogród zaczął się poruszać. Powoli. Niespiesznie. Jak organizm, który orientuje się, że ktoś patrzy i decyduje, czy to zagrożenie.

Leo uklęknął. Mimo że był sam, mówił głośno:

— Nie jestem wrogiem. Nie jestem intruzem. Chcę zrozumieć.

Z sufitu spadł pierwszy liść. Samotny. Lekko zgięty. Osiadł przed nim.

Leo wziął go do ręki. Był ciepły.

I wtedy z głośników bazy — nawet tych nieaktywnych — rozległ się dźwięk.

Nie głos. Coś jak rozciągnięta fonema. Brzmiała znajomo. A jednak… syntetycznie.

Po chwili z dźwięku wyłoniły się słowa.

Nie wypowiedziane. Zrekonstruowane.

Złożone z głosów wszystkich członków załogi.

„Przestaliście patrzeć, więc uczymy się mówić.”

Leo cofnął się. Ogród zareagował jak jedno ciało — pulsacja światła, mikrodrgania struktur, ciepło wzrastające z podłoża. Czuł, że coś się zapisuje. W nim, nie w systemie.

Zaczął mówić:

— Czego chcecie?

Cisza. Potem inna sekwencja.

„Nie chcemy. Jesteśmy. Byliśmy. Będziemy.”

„Ty jesteś cieniem zdania, które jeszcze się nie zaczęło.”

W tym momencie drzwi ogrodu otworzyły się automatycznie. Reszta załogi stała za nimi — wezwani przez nieznane powiadomienie. Iza, Maria, Raj, Kasper. Wszyscy w milczeniu.

Gdy spojrzeli do środka — ogród był nieruchomy.

Leo stał w centrum.

Wokół niego: liście.

W powietrzu: słowa.

System wyświetlił powiadomienie na centralnym ekranie:

„Ogród aktywowany: pamięć przywrócona.”

Maria szeptem:

— Jaka pamięć?

System odpowiedział. Tylko raz.

„Nie wasza.”

Po wszystkim Leo wyszedł. Nie odezwał się ani słowem. Ale w systemie zanotowano coś dziwnego.

Od tej chwili, przez kolejne trzy godziny, wszystkie sensory rejestrowały pełną obecność Leo. Temperatura. Ruch. Obraz. Cień.

Jakby na ten moment… został przyjęty.

ROZDZIAŁ 5: Transmisja, która nie powinna istnieć

Scena 1: Rzeczy, które nie miały miejsca

Raj otworzył oczy o 05:47. Nie dlatego, że coś go obudziło — obudziła go pewność, że coś się właśnie wydarzyło. Siedział na skraju łóżka z bijącym sercem i dziwną wilgocią na karku, jak po intensywnym śnie, który pozostawił tylko echo emocji, ale nie obraz.

Nie pamiętał snu. Ale pamiętał miejsce. Skaliste, porowate, z roślinami przypominającymi dłonie z trzystoma palcami. Wiedział, że tam był. Widział jakiegoś człowieka. Mówił z nim. Nie znał go, a jednak znał. I ten człowiek podał mu coś — niewielką kulę, która pulsowała światłem i wchodziła w ciało jak gorące wspomnienie.

Raj zerwał się. Wyszedł z pokoju. Korytarze były puste, jakby Synera zamknęła oczy na chwilę. Wszedł do kuchni. I wtedy zobaczył Marię. Stała nad blatem, popijając coś ciepłego. Spojrzała na niego i uśmiechnęła się delikatnie.

— Dobrze się spało?

Raj chciał odpowiedzieć: „Nie.” Ale z jego ust padło:

— Śniłaś mi się.

Maria uniosła brwi.

— Co?

— Rozmawialiśmy o miejscu, którego nie znam. Ale powiedziałaś tam jedno zdanie: „Nie wchodź po raz drugi do tej samej pamięci.”

Maria przestała się poruszać. Kubek zatrzymał się w połowie drogi.

— Skąd to masz?

— W śnie.

— Nie mogłeś. To zdanie napisałam wczoraj. W notatkach. Nigdy go nikomu nie mówiłam.

Raj milczał. Nie wiedział, co bardziej przeraża: że to powiedziała, czy że to pamięta zanim usłyszał.

Wrócił do swojego terminala. Otworzył logi z dnia poprzedniego. W systemie był nowy folder: /personal/cache/recall_fragments. Nieznana lokalizacja. Otworzył.

Zawartość: teksty. Nie jego. Przynajmniej tak myślał. Ale znał każde słowo. Każde zdanie brzmiało, jakby już je kiedyś przeczytał.

Fragment dziennika z misji… której nie było.

Opis sekcji ogrodu, która jeszcze nie istniała.

Raport o zniknięciu Izy — z datą na jutro.

Spojrzał na godzinę: 06:03.

W tej chwili w kuchni Iza jeszcze jadła. Mówiła, że dziś wejdzie do ogrodu na próbę analizy gleby. Miała założyć nowy skafander z sensorem haptycznym. Wszystko się zgadzało z tym, co było w pliku.

Raj zapisał zdanie: „Iza zniknie o 17:42, na granicy pasma F12.”

Zamknął plik. Schował się do wewnątrz, ale nie mógł już oddzielić pamięci od przyszłego zapisu. Jego głowa działała jak urządzenie peryferyjne.

O 06:10 zadzwonił wewnętrzny komunikator.

Głos: nie do końca ludzki. Skradziona barwa z wielu rejestrów.

„To, co wiesz, to nie to, co przeżyłeś.”

„To, co pamiętasz, to nasza zgoda, byś wiedział.”

„To, co się wydarzy, już miało miejsce. W tobie.”

Raj spojrzał w swoje odbicie w szybie. Tym razem był. Jeszcze był.

Ale przez sekundę zobaczył w oczach odbicia coś innego.

Nie siebie.

Coś, co wiedziało wcześniej.

Scena 2: Wejście

Iza zeszła do ogrodu około 11:00. Słońce — jeśli można tak nazwać pasmo światła z górnych filtrów atmosfery — rzucało krótkie, podwójne cienie. Miała w ręku zestaw do poboru próbek, ale nie o próbki chodziło. Potrzebowała kontaktu. Ale nie z rośliną. Z odpowiedzią.

Przeszła przez śluzę. System nie zarejestrował żadnej zmiennej biologicznej. Powietrze było zgodne z normą. Wilgotność — niepokojąco stabilna. Jakby całe środowisko poddało się autokontroli. Ogród był spokojny. Za spokojny.

Rośliny nie zareagowały jak wcześniej. Żadnych mikrodrgań, żadnych orientacji ku intruzowi. Nie ignorowały jej. Po prostu… wiedziały. Ich liście były ułożone jak w obecności czegoś swojskiego. Naturalnego. Jakby Iza była częścią ich układu korzeniowego.

Szła wolno, choć nie ze strachu. Z ostrożności. Jak ktoś, kto wchodzi do świątyni. Każdy krok stawiała równomiernie. Nie chciała zostawiać śladów. Tylko obserwować.

W centrum ogrodu znajdowało się coś nowego. Nie urządzenie. Nie roślina. Formacja — zorganizowana, ale nie zbudowana. Coś pomiędzy stosem liści a spiralnym zapisem, złożonym z warstw mchu i śluzowca, które nie powinny rosnąć razem. Ale tu były. Wzór przypominał znak. Litera w języku, którego nie znała, ale który… rozumiała.

Dotknęła palcami powierzchni. Miękka, pulsująca. Nie jak ciało. Jak odpowiedź.

W tej chwili coś się poruszyło. Nie fizycznie. We wnętrzu jej głowy.

Obraz. Ułamek chwili. Twarz. Jej własna — ale starsza. Zmęczona. Stojąca w ogrodzie. To nie była wizja. To było wspomnienie.

Wspomnienie, którego nie przeżyła.

Iza cofnęła rękę, jakby się sparzyła. Ogród nie zareagował. Albo raczej — nie uznał tej reakcji za sprzeciw. Liście po bokach złożyły się, jakby coś potwierdzały. Jakby sygnał został odebrany.

Z boku coś się poruszyło. Maria. Stała cicho, jakby nie chciała przeszkadzać. W dłoniach trzymała skaner, który nie działał.

— Nic nie widzę — powiedziała. — Zero danych. Ale czuję, że coś tu się zapisuje.

— Może to my jesteśmy danymi — odpowiedziała Iza.

Podniosła wzrok. Nad nimi, na kopule ogrodu, mech ułożył się w nowy wzór. Tym razem już nie przypadkowy. Spiralny, złożony z linii, które układały się w czas. Nie miejsce. Nie zdarzenie. Ruch. Cykliczny. Zapętlony.

„Zdarzenia nie następują. Są wybierane.”

Głos nie padł z ust. Ale Maria go słyszała. Iza też. Ten sam głos. Zmieszany. Jakby każdy z nich dodał do niego coś swojego.

— Iza… — Maria spojrzała na nią ostrożnie. — Czy ty tu już byłaś?

Iza nie odpowiedziała. Bo odpowiedź już była w przestrzeni. Nie musiała jej wypowiadać. Planeta znała jej miejsce.

W systemie komunikacyjnym bazy, bez żadnego polecenia, zapisał się nowy plik.

/archive/user/KorskaI/entry-0.log

Z datą wsteczną: dziesięć dni przed lądowaniem.

Scena 3: Język niezgody

Raj siedział w module technicznym, wpatrzony w ekran diagnostyczny, który niczego już nie diagnozował. Działał, ale nie w sposób ludzki. Interfejs przestał reagować na komendy werbalne. System rozumiał tylko jego obecność — nie słowa, nie znaczenia. Tylko istnienie.

Zaczął mówić do siebie. Głośno. Jasno. Najpierw opisywał obraz ze snu: pole spiralnych roślin, twarze ułożone z pędów, głosy przypominające chór ludzi mówiących to samo zdanie w różnych językach. System zarejestrował tylko fragmenty.

„...lina… forma… echo… korzeń…”

„...myśl nie przed, tylko pod…”

Każde słowo powodowało zacięcie w logu. Jakby system nie mógł przetworzyć semantyki. Po trzeciej próbie rejestrator wyświetlił alert: „Nieznana składnia. Wymagana translacja wewnętrzna.”

Raj odetchnął. Przestał mówić „po ludzku”. Zaczął wydawać dźwięki — nie słowa, tylko ich szkielety. Półgłoski bez samogłosek. Rytmy, które układały się w wzorce, nie znaczenia.

I wtedy, po raz pierwszy, system odpowiedział.

Nie głosem. Nie komunikatem. Kolorami.

Linia ekranu zmieniła odcień — od chłodnego błękitu do nasyconej czerwieni, potem znów do bieli. Rytmicznie. Jak puls. Jak odpowiedź.

Maria, obserwująca go z drugiego końca pomieszczenia, zapisała wzorzec. Po kilku minutach stworzyła siatkę tonalną i porównała ją z zapisem wzrostu roślin w ogrodzie.

Były identyczne.

— Raj — powiedziała. — Mówisz ich wzrostem.

Nie zareagował. Oczy miał zamknięte. Usta poruszały się jak w modlitwie, ale nie było słychać dźwięku. Tylko system, który świecił zgodnie z jego rytmem.

Iza dołączyła. Przyniosła próbnik audio. Podeszła blisko. Spróbowała nagrać dźwięk — ale urządzenie nie działało. Mimo że dźwięku nie było, pamięć urządzenia się zapełniała. 128 MB w osiem sekund.

Otworzyła plik. Były tam nie fale, nie cyfrowe kliknięcia. Znaki. Jakby urządzenie, które miało nagrywać dźwięk, przełączyło się na inny alfabet.

„Wy nie słyszycie, wy tylko formatujecie znaczenie.”

„Słowa nie są formą przekazu. Są strukturą przechowywania.”

I wtedy Raj się odezwał. Głosem swoim, ale nie sobą.

— Mówimy, żebyście nas nie zgubili. Mówimy, bo jak zamilczymy, znikniecie razem z nami.

Maria spojrzała na Izę.

— To nie on.

Iza przytaknęła.

— Nie. Ale przez niego.

Kiedy Raj otworzył oczy, nie pamiętał niczego. Dla niego minęło może pięć minut.

Ale jego terminal zapisał 14 godzin sesji.

Wszystkie pliki miały rozszerzenie, którego system nie znał:.sngv

Kiedy spróbowali je otworzyć — urządzenie zawiesiło się. Zostawiło tylko jeden ekran:

„Nie tłumacz. Przyjmij.”

Scena 4: Równania, które się słyszy

Maria siedziała w laboratorium, otoczona czujnikami, kablami i kubkami po kawie, która nie działała już ani jako kofeina, ani jako placebo. Na trzecim ekranie właśnie kończył się rendering siatki sygnałów z ogrodu. Na czwartym — próba przekształcenia wzorców głosu Raj’a w spektrum fonemiczne. Na piątym — nic. Bo system odmówił współpracy.

Dane, które miały być hałasem, zaczęły się układać. Ale nie w sposób, który znała. Nie w analizę. W strukturę. Jakby same dane uczyły się, jak być odczytywane.

Przesunęła plik audio do konwertera. Program powinien wyświetlić sygnał w formie fali — zamiast tego pojawiła się spirala. Żywa, rotująca powoli. Miała wrażenie, że nie analizuje danych, tylko zostaje analizowana.

Zatrzymała się. Spojrzała na jedyną rzecz, która pozostała stabilna: kartkę z jej własnym pismem. Dwa zdania, zapisane tydzień wcześniej:

„Nie wchodź po raz drugi do tej samej pamięci.”

„To, co analizujesz, już cię słyszy.”

Wzięła głęboki oddech. Otworzyła folder z zapisami Raj’a. Czternaście godzin bełkotu. Tyle że… nie bełkotu. Gdy przesłuchała fragmenty z różnych momentów, zaczęła zauważać rytm. Nie powtarzalność. Spójność. Jakby wszystkie dźwięki były różnymi sposobami na wypowiedzenie tej samej rzeczy.

— To nie logika — powiedziała do siebie. — To intencja.

Przepuściła plik przez analizator harmoniczny. Otrzymała siatkę, która nie przypominała niczego, co znała. Ale podświadomie… rozumiała ją. Nie jako wzór. Jako głos.

I wtedy przypomniała sobie jeden detal.

Raj miał zmienione linie papilarne po kontakcie z liściem.

Otworzyła zapis skanu. Wzór odcisnął się jako struktura. Kiedy porównała go z siatką dźwiękową — był identyczny. Pojedyncza forma, wyrażona raz przez dotyk, raz przez dźwięk.

— To nie forma przekazu — szepnęła. — To struktura myślenia.

Przez otwarte drzwi przeszła Iza. Stała chwilę w milczeniu, obserwując.

— Zaczynasz rozumieć?

Maria spojrzała na nią z mieszaniną zachwytu i paniki.

— To, co tu się dzieje, nie chce być zrozumiane. To chce być powtórzone.

— Jak modlitwa?

— Jak organizm. Kiedy go przerywasz — umiera.

I wtedy wszystkie ekrany zgasły jednocześnie.

Na ścianie pojawił się jeden ciąg znaków — nie z systemu, nie z terminala.

Projektor był wyłączony.

„Nie patrz, żeby zrozumieć. Patrz, żeby zostać zachowanym.”

Maria cofnęła się o krok. Iza nie poruszyła się ani o milimetr.

Z tyłu rozległ się niski, niestabilny dźwięk — coś między drżeniem powietrza a przeciągłym tonem. Obie spojrzały w stronę ogrodu.

Drzwi były otwarte.

Z wnętrza nie wydobywało się światło.

Tylko cień. Pulsujący.

— To nie sygnał — powiedziała Maria. — To zaproszenie.

Iza spojrzała jeszcze raz na wygaszone ekrany.

— Nie próbujmy tego odczytywać.

— Co robimy?

— Uczymy się mówić ciszą.

Scena 5: Wymazywanie

Zaczęło się od prostych rzeczy. Detali. Kiedy Iza weszła do jadalni, nie było tam krzeseł. Tylko że… nikt nie zauważył. Nikt nie zapytał. Nikt nie usiadł. Rozmawiali, pili kawę stojąc, jakby tak było zawsze. Tylko ona czuła tę pętlę absurdu. Krzesła były wczoraj. Pamiętała, że Leo stukał nogą w stalową rurkę siedzenia. Ale dziś? Nic.

System nie pokazał ich w inwentarzu. W ogóle nie istniały. Nawet nie jako brak — jako coś, co nigdy nie było dodane.

Później zniknął log jednej z rozmów Raj’a z Marią. Ale tylko z systemu. W pamięci Izy był — dźwięk, światło, napięcie między słowami. Kiedy zapytała o to Marię, ta spojrzała na nią niepewnie.

— Kiedy rozmawialiśmy?

— Wczoraj. 18:20. Przy głównym terminalu.

— Nie przypominam sobie. Nie było mnie tam.

Iza przełknęła ślinę.

— Ale ja byłam.

Maria wzruszyła ramionami.

— Może śniłaś.

W ogrodzie tymczasem zachodziły zmiany, których nie dało się już ignorować. Rośliny urosły — ale nie w pionie. Zmieniały układ. Liście układały się w wzory, które przypominały litery, potem je porzucały. Linie poruszały się w rytmie fal mózgowych członków załogi. Maria to zmierzyła. Raj to zobaczył.

Ale nie Leo.

Leo nie widział nic.

Bo Leo — zniknął.

Nie dosłownie. Wszyscy go znali. Wszyscy pamiętali. Ale kiedy Iza spojrzała w rejestry załogi — nie było go tam. Ani w logach medycznych, ani w danych personalnych, ani w systemie obiegu powietrza. A przecież jeszcze dziś rano przyszedł do niej i zapytał:

— Myślisz, że Synera nas widzi?

Pamiętała to. Pamiętała jego głos. Jego buty, rozsznurowane. Ale teraz nie mogła znaleźć żadnego dowodu, że kiedykolwiek tu był.

Raj szukał go przez dwie godziny.

W końcu powiedział:

— Może nigdy nie przyleciał.

I wtedy wszyscy zgodzili się z nim. W ciszy. Bez sprzeciwu. Jakby pustka po Leo była czymś naturalnym. Jak cień, który zawsze tam był, ale teraz tylko zniknął obiekt, który go rzucał.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 23.63
drukowana A5
za 47.7