E-book
14.18
drukowana A5
31.78
Syndykat Technopol

Bezpłatny fragment - Syndykat Technopol


Objętość:
181 str.
ISBN:
978-83-8351-476-5
E-book
za 14.18
drukowana A5
za 31.78

Syndykat Technopol

Porucznik Konstanty Dębołęcki w czasie swojej długiej kariery trafił do niewielu równie ponurych miejsc. Aż trudno uwierzyć, że Partia wybrała ten skrawek umęczonej ziemi na miejsce, w którym wstanie nowy, lepszy dzień. Cud miał wskrzesić zardzewiałą maszynę Polskiej Republiki Ludowej. Niczym manna z nieba miał wylądować na pustych półkach, rozesłany przez wielki rozdzielnik towarów w każdy zakątek kraju. Już Trybuna Ludu obwieszczała w sieci Jantar wielki triumf polskiej myśli technologicznej, a telewizyjna gwiazda Szymon Krawiec zapraszał czerwonych prominentów i radzieckie delegacje, gdy kolejny cios spadł na te jałowe ugory.

Znaleźli się pod czerwonym punktem nawigacji. Opancerzona nysa zatrzymała się pośrodku betonowego pustkowia. Zgasły ekrany obrastające ciasny kokpit. Zomowiec huknął wielką rękawicą w kask, budząc zawieszony wyświetlacz.

— Jeden zelmer jest nad gorzelnią, drugi wisi nad kanałem — zameldował milicjant.

— Niech oddalą te odkurzacze, aż tutaj je słychać. Nie chcemy, żeby się zorientowali.

Porucznik Dębołęcki wysiadł i zapalił. Niezdrowa łuna Katowic biła zza czarnych hałd. Byli w samym środku przemysłowej strefy, w której niekończące się kolumnady kominów nasączały chmury trucizną. Najgorszy był jednak ten smród zepsutej konserwy. Mieszał się z gryzącym w płuca oddechem mazutu i wgryzał w skórę. To znak, że byli niedaleko.

Ruszyli między hałdami węgla i potłuczonego szkła. Minęli zacinający się ekran propagandowy — Rok 2029 rokiem przyjaźni polsko–radzieckiej. Porucznik miał tylko trzech osiłków z pałkami szokowymi, jednak nie spodziewał się oporu. Nie mieli do czynienia z zaciekłymi wrogami ludu, ale ze zwykłymi szkodnikami. Na swoje nieszczęście te pasożyty żerowały na szczególnym organizmie. Niby każdy kombinował, sprzedawał Prusakolep za mydło, zdobywał talony na sieć i doładowania do karty towarowej. To nie był jednak zwykły przekręt. Ślaskie zakłady wyrobów mięsopodobnych były oczkiem w głowie sekretarza Kociołka i partyjnej wierchuszki.

— Wejdziemy tam kulturalnie. Zgarniemy figurantów i oczyścimy zakład prac pod przybycie ekip śledczych — zarządził porucznik Dębołęcki.

Podeszli do ciężkich wrót. Fabryka w niczym nie zdradzała niezwykłego przeznaczenia. Zrujnowany moloch z prefabrykatów, ozdobiony neonem i kiściami rozstrojonych ekranów.

Gdy Dębołęcki zadzwonił wideofonem, na pękniętym ekranie pojawiło się wielkie oko.

— My do dyrektora kombinatu.

— Kierownik zmiany Ropniak, kłaniam się nisko.

— Wpuścicie nas?

Otworzył im wystraszony człowiek w białym kitlu

— Już panowie władza są. Oczywiście, już wpuszczam na zakład. Jesteśmy gotowi.

— Nikogo z załogi nie uprzedzaliście? — zapytał surowo Dębołęcki.

— Nie, nikogo — zapewnił Ropniak. Widać było, że ma za sobą nieprzespaną noc. Bał się i nic dziwnego. Nie było ludzi niewinnych. Programy szpiegujące zawsze znajdą coś, co obniży twoją punktację obywatelską.

— Chcemy iść do dyspozytorni.

— Już prowadzę.

— I jeszcze jedno. Załatwcie nam jakieś maski. Niedobrze się robi od tego smrodu.

— Czy dyrektor został już uprzedzony? — zapytał Ropniak.

— Tak — skłamał wojskowy. Nie mógł przecież przyznać, że dyrektor jest w rękach Wojskowych Służb Wywiadowczych. Za niegospodarność dostanie ładnych parę lat.

Przez wąskie okna sali kontrolnej widać było wnętrze monstrualnej hali. W półmroku czerwonych halogenów dostrzegł baseny i ludzi w maskach gazowych, polewających ich zawartość wodą. Inni chodzili z jakimiś urządzeniami i dokonywali pomiarów.

— To jest to? — zapytał porucznik. Zimna gula przesunęła mu się w górę przełyku. Miejmy to już za sobą — pomyślał, starając się nie patrzeć na przejaskrawione zbliżenia na ekranach. Miał ochotę zatkać uszy, żeby nie słyszeć tego syczenia. Przypominało mu respirator. Tak samo oddychała jego matka, gdy kilka lat temu pozwolili mu odwiedzić ją w szpitalu. Patrzył wtedy na opadającą pompę i zastanawiał się, kim była ta osoba za ceratową zasłoną, która kiedyś zadenuncjowała własnego męża, by mieć na odurzacze i bimber. Dla pielęgniarek była dogorywającą pijaczką. Tak też ją zapamiętał.

— Towarzysze obywatele — powiedział do mikrofonów wystających z aparatury — proszę o uwagę.

Ludzie w kombinezonach stanęli jak wryci. Trzej zomowcy weszli już na halę. Z tej perspektywy wyglądali jak opancerzone żuki.

— Tu mówi porucznik WSW Konstanty Dębołęcki. W związku z zagrożeniem radiologicznym ogłaszam dla zakładu kwarantannę do odwołania. Zachowajcie spokój, nie oddalajcie się. Partia dba o wasze bezpieczeństwo. Obywateli o nazwiskach, które wyczytam — sięgnął do kieszeni po telefon — proszę o wystąpienie z szeregu.

Tak jak podejrzewał. Któryś spanikuje i będzie chciał zwiać jak karaluch po zapaleniu światła. Postać oderwała się od reszty i rzuciła w czerń hali. Porucznik nacisnął przycisk i fabrykę wypełniła piekielna syrena. Przez komunikator kazał jednemu z zomowców ruszyć w pościg. Może strzelać bez rozkazu.

Na bajtku wybrał numer do majora Korolca.

— Jak tam sytuacja? — zapytał dowódca. Ekran telefonu pokazywał tylko statykę.

— Pod kontrolą. Zamknęliśmy zakład. Jeden się urwał.

— To jak to mówicie, że pod kontrolą?

— Zelmery go namierzą.

— A inni?

— Posłusznie czekają.

— Jeśli tak mówicie, to daję cynk ekipie. Dobrze się spisaliście. Zasłużyliście na wczasy.

— Dziękuję majorze.

Dębołęcki uruchomił wiatrak i zapalił ostatniego importowanego. Rozchylił żaluzje i spojrzał jeszcze raz na halę. Ludzie w gumowych kombinezonach nadal tam stali. Wrogowie ludu, którzy ukradli partyjne mięso.

Inżynier Rzeszotarski inaczej wyobrażał sobie klinikę Technopolu. Zamiast sterylnej czystości były podejrzanie brudne sprzęty i komputery stare nawet jak na standardy PRL. Odsiedział swoje w kolejce, wpatrując się w niekompletną szachownicę zatłuszczonych płytek i ekran wyświetlający pochody pierwszomajowe na tle idealnych Miast Ciągłych. Ileż to już lat Partia karmiła masy nadzieją na życie na słonecznych tarasach schodzących ku Wiśle. Wstęp do innego wymiaru nowoczesności mieli jedynie prominenci. Większość znała świat przyziemny i pachnący zatrutym powietrzem.

Symbolem tych nierówności był prężnie rozwijający się syndykat zbrojeniowy Technopol. Od kiedy nastąpiły przetasowania u szczytu władz, macki jego wpływów zaczęły sięgać coraz to dalszych rejonów życia. W końcu dosięgnęły będącej w zarodku biotechnologii, nafaszerowały ją sterydami pieniędzy ze Związku Radzieckiego i uczyniły królową nauk.

Pielęgniarka przesunęła w jego kierunku wysięgnik. Obdrapany monitor wyświetlił ciąg komend i obracającą się głowę pacjenta. Syntezator mowy całkowicie zniekształcił głos Pola Raksy. Co za chałupnicze półśrodki i amatorskie podejście. Inżyniera Rzeszotarskiego ogarniał lęk na samą myśl, co czeka go za drzwiami gabinetu.

Wziął głęboki oddech i wpisał datę, 23 listopada 2029 roku. Cel wizyty — zastrzyk. Sprowadzono go do roli petenta, który udowadnia urzędowi, jak bardzo się stara. Ze zredukowaną punktacją obywatelską każda czynność podlegała autocenzurze. Partia wystawiła mu dwóję i musiał pokazać, że zasługuje na więcej.

Nieważne, która frakcja miała teraz największe wpływy, system traktował swych poddanych jak niepokorne dzieci, które należy zdyscyplinować i nauczyć wstydu. Tak właśnie się czuł — zawstydzony, nieforemny i nie na miejscu. Podobny do karalucha, który pełzł przez szpitalne płytki w stronę telewizora, wyświetlającego twarz sekretarza Kociołka. W przejaskrawionych barwach jego oblicze miało kolor świeżej szynki. Mówił zresztą o aferze mięsnej.

Gdyby Rzeszotarski tak się nie bał, może sięgnąłby po pokrętło, by posłuchać, co ma do powiedzenia pierwszy sekretarz. Sam najwyższy urzędnik władzy ludowej wygłaszał tyradę w jego sprawie. W końcu to z powodu afery mięsnej Rzeszotarski trafił do przychodni, wciśniętej między stołówkę i zakłady Polchem. Z obrzmiałych warg Kociołka wyczytał tylko dobrze znane słowa — uchybienie i wichrzyciele. Czy padło tam też słowo skazani? W pewnym sensie Rzeszotarski już został osądzony. Na razie zaocznie, gdyż próbował się wykręcić niczym przygnieciony robak.

— Obywatel Piotr Rzeszotarski proszony do środka! Obywatel Rzeszotarski do gabinetu — krzyknęła do mikrofonu pielęgniarka, nie spuszczając oczu z krzyżówki.

— Mam wejść? — zapytał szeptem sam siebie.

— Obywatelu, będziecie tam tak siedzieć?

Nawet w dzieciństwie nie bał się pobierania krwi, a teraz ledwo mógł opanować drżenie rąk. Był zdrowy jak ryba, nie licząc sezonowego podtrucia smogiem i lekkiego napromieniowania, które wynosił z pracy. Jak na czterdziestolatka z kraju demoludów, był w niezłej formie. Tak przynajmniej mówił lekarz, gdy pierwszy raz pobrali mu wymaz i zaproponowali nietypową współpracę. Amnestia za eksperyment. Brzmiało lepiej niż dziesięć lat w więzieniu z gitowcami.

Zgięty w pół, wślizgnął się do środka. Gabinet nie napawał optymizmem. Zamiast okien wisiały widoczki sielskich krajobrazów i wypłowiałe plakaty. Gwiazdor partyjnej sieci Jantar, Szymon Krawiec patrzył ze ściany z kpiącym uśmiechem.

— Proszę zdjąć koszulę i się położyć — polecił doktor, wskazując brązową ławeczkę.

Poczuł, jak jego plecy przylepiają się do zimnego syntetyku. Rękę położył na metalowej obręczy. Co za pechowy zbieg okoliczności sprawił, że się tutaj znalazł — pomyślał. Tysiące razy śledził rozwój wypadków, aż zaczęły żyć własnym życiem. Jego pamięć stopiła się z szumem informacyjnym i zwykłymi plotkami, które obrosły aferę mięsną jak cuchnąca narośl.

Miał przed oczami tamten dzień. Baseny białkowe wypełnione cuchnącą pulpą, która miała uchronić kraj przed klęską niedoboru. Społeczeństwo przymusowych jaroszy pracowało mniej wydajnie. Fetor był nie do zniesienia, więc wszyscy nosili maski przeciwgazowe. Nie tylko dlatego zresztą. Chodziło też o prawdziwą kurację radiacyjną, jakiej poddawano puc mięsa, który miał trafić na puste pułki. Przechylali się przez barierki i przytykali liczniki Geigera do wielotonowej szynki, rosnącej jak żywe ciasto na sterydowych drożdżach. Mierzono pozaustrojowe mięso dojrzewające w kadziach, ale nie ich spracowane ciała, wypluwane przez gumowe wrota komory dekontaminacyjnej. Zielone, niewygodne skafandry miały ich chronić przed skażeniem. Okazało się jednak, że nie uchroniły wszystkich.

— Inżynier pracował dla zakładów mięsnych Technopolu? — zapytał lekarz znad pudełka ekranu, na którym przesuwały się kolumny danych.

— Tak jest, zgadza się.

— Dyrektor uprzedzał, że nas odwiedzicie — powiedział poważnie lekarz. Spojrzał na Rzeszotarskiego z nutą współczucia. Odczekał, jakby chciał dać inżynierowi chwilę do namysłu. Oboje jednak wiedzieli, że nie ma wyboru.

— Wie pan inżynierze, to dość specyficzny zastrzyk. Chce być z wami całkowicie szczery. Taka kuracja rzadko, żeby nie powiedzieć nigdy, nie była stosowana u kogoś, kto nie był wyczynowym sportowcem. Słyszał pan o słynnych enerdowskich pływaczkach albo bułgarskich siłaczkach?

— Sterydy?

— Nie do końca. To, czym tam się zajmowaliście w tym Instytucie Przemysłu Mięsnego?

— Odżywianiem wyrobów mięsopodobnych.

— To chodzi o to mięso, które rośnie poza zwierzętami.

— Można tak powiedzieć. Dokładnie modyfikowany pozaustrojowy produkt mięsopodobny.

— Nie brzmi zbyt apetycznie, przyzna pan. Zdrowe to jest? Zjadliwe przynajmniej?

— Jeśli ktoś zna wiejską kiełbasę, to mu pulpa nie posmakuje, a jeśli ktoś nie widział w życiu zwierząt, to jaka różnica, czy mięso na półce przyjechało z hodowli, czy z fabryki. Do żurku i pierogów się nada. Partia nie naciskała na walor smakowy, ale na podniesienie średniego spożycia kalorii w społeczeństwie. Nowa technologia napędza zresztą cały łańcuch produkcyjny, zwiększa zapotrzebowanie na wiele towarów od spulchniaczy po odpowiednie systemy komputerowe.

— A co pan tam dokładnie robił? — zapytał lekarz, by odwrócić jego uwagę od igły, którą pobierał roztwór.

— Byłem kierownikiem drużyny pomp, podających pokarm do basenu C, gdzie rosło mięso na golonkę. Odpowiadałem za ich bezpieczeństwo, a trzeba było uważać. Proces produkcji wymaga, żeby było ciemno i wilgotno. Byłem tam praktycznie od początku, jak jeszcze tkanka ledwo obrastała kratownicę. To były takie farfocle koloru startego kolana, jak to ktoś kiedyś określił. Nie wyglądało to za dobrze, ale potem zrosło się i zrobiło pulchne. Pochwalę się, że awansowałem od najprostszego operatora szlaucha, aż po kierownika — opowiadał z zadowoleniem Rzeszotarski, jakby zdążył zapomnieć, że wszystko to zostało już zaprzepaszczone.

Doktor pokiwał głową, wpiął fiolkę z roztworem do gumowego spustu skomplikowanej maszyny i zasępił się nad wynikami, które pojawiły się na brązowym ekraniku. Głos znany z komunikacji miejskiej oznajmił — zgodność proporcji.

— Teraz lekko nakłuję. Może zaboleć — powiedział lekarz, wbijając igłę w sztywną z nerwów

rękę.

— To nic takiego — powiedział z ulgą Rzeszotarski, przytrzymując wacik. Czuł, jak

wstrzyknięty płyn wędruje w górę żyły, wypełniając ją ciepłem.

— Dobrze się czujecie?

— Lekko swędzi, ale to nieważne — zapewnił go inżynier, choć zrobiło mu się słabo. Krew odpłynęła z twarzy, poczuł mrowienie, jak wtedy gdy pierwszy raz na koloniach wypili z kolegami wódkę. By odwrócić uwagę od narastającej słabości, miał ochotę opowiadać lekarzowi o swojej pracy w katowickiej fabryce. Nie mógł tylko wspomnieć o pracownikach, którzy przemycali noże, odkrajali zbytnio napromieniowane odrzuty i zabierali do domowej lodówki. Wiele rodzin jadło dzięki temu sztuczną wieprzowinę. Potem jednak przyszli ludzie z dozymetrami, wpisywali wartości w siwertach i bekerelach. Niektórzy z pracowników przyjęli wyjątkowo duże dawki. Tak inspekcja odkryła inne nieprawidłowości w zakładzie, brak higieny i nieprzestrzeganie norm.

On też brał mięso do domu, zawiózł rodzinie narzeczonej, a nawet wymienił na talony sieci Jantar. Potem jeden z techników z jego zmiany wpadł do kadzi, bo obluzowała się barierka. Rzeszotarski był wtedy kierownikiem zmiany. Aresztowali go z innymi, w dniu, w którym Kurier Wieczorny i sieciowy portal Trybuny Ludu obwieściły wykrycie afery mięsnej. Z dnia na dzień stał się wrogiem ludu.

— Może pan już iść. Jest szansa, że wystąpią zawroty głowy, bezsenność, poty i lekka gorączka, ale szybko minie. Kolejny zastrzyk za tydzień. Do tego czasu proszę pić przegotowaną wodę, nie przemęczać się — powiedział doktor i wrócił do wyświetlaczy.

Gdy Rzeszotarski wrócił na zewnątrz, zapadł już zmierzch. Po drugiej stronie dyszały przemysłowe kotły, a przez pachnące dymami powietrze niósł się metaliczny pogłos pracy. Niebo ponad kratownicą Polchemu nabrało czerwonej barwy.

Z klekotem silnika zatrzymał się przed nim pordzewiały Polonez. Pomyślał, że to do niego. Z samochodu wygramolił się gruby pasażer w skórzanym kaszkiecie, obrzucił go niechętnym spojrzeniem i zapalił.

— Dobrze się pan czujesz?

— Tak, tak — wyszeptał Rzeszotarski i oparł się o obdrapany terminal komputerowy Meriwa.

— Pijecie od razu po robocie? — zapytał tamten.

W odpowiedzi Rzeszotarski zwalił się na chodnik. Ostatnim co widział, były okna bloków odbijających krwistą łunę hutniczych pieców.

Gdyby nie wiedza wyniesiona z Akademii SB, kapitan Wiktor Rozwadowski nigdy nie rozwikłałby zagadki tajemniczych nagrań. Być może nigdy nie wróciłby znów na rodzinny Śląsk i nie zanurzył się w torfie swojej przeszłości. Analogowy szum i łamiący się głos lektora z innego wymiaru, od początku zwiastowały trudne śledztwo. Filtr radzieckich programów deszyfrujących nie znajdował żadnych ukrytych wiadomości zostawionych przez podziemną Solidarność. W obliczu bezradności radzieckiej myśli technicznej wkroczyć musiała ludzka dedukcja.

Odkrycia dokonał w grudniowe popołudnie, zapuszczając się w pordzewiałe labirynty warszawskiego kombinatu przemysłowego. Wysoko w górze opalizowało zasnute smogiem niebo, przesłonięte przez kratownice napowietrznych łączników i skomplikowaną strukturę maszynerii. Między nimi wspinały się praskie blokowiska, a ekrany emitowały partyjne slogany.

Od kiedy zamknął swoją najważniejszą w życiu sprawę, zsyłano go coraz głębiej w skorodowane trzewia miasta. Dobrze wiedział, że to nie przypadek. Nie mogli go oficjalnie ruszyć, bo kapitan miał kruchą protekcję z góry. Starali się więc, jak mogli, by odsunąć go od najważniejszych spraw. Rozwadowski sprzeciwił się przełożonym i złamał wszystkie rozkazy, a jednocześnie nikt nie mógł zaprzeczyć, że pokonał spisek Technopolu, uratował Partię i SB od klęski. Nie mówiąc o ocalonych istnieniach. Na szczęście nikt nie rozpamiętywał, że tak naprawdę chciał po prostu ocalić samego siebie. Rok temu, tam na dachu huty nie zastanawiał się zresztą nad motywacjami. Tak zostało do dziś. Paradoksalnie to właśnie pryncypia Konduktu wyryły w nim przekonanie o słuszności wcześniej powziętych decyzji. W sztywnym systemie zasad, które wpojono nowemu komunistycznemu golemowi, nie było miejsca na wahanie.

— Cześć, tu Olaf — odezwał się zmęczony głos w słuchawce bajtka.

— Cześć kolego — odpowiedział kapitan i natychmiast pożałował. Olaf nie był już jego kolegą z wydziału. Przynajmniej nie poprzez oficjalne kanały. Prywatnie pozostał już tylko on. Nie mógł liczyć ani na Siwego, którego zepchnął ze schodów, gdy uciekał przed aresztowaniem, ani na Annę, która nie odzywała się, od dnia, w którym powstrzymał Technopol przed skażeniem miasta, ani tym bardziej na przełożonego, który winił go za zatajenie faktów i działanie na własną rękę. Co by było, gdyby tego nie zrobił? Może zesłaliby go na prowincję, by pilnował krawężnika, albo od razu na lobotomię, by zapomniał kilka niewygodnych faktów. Zresztą, być może jedynie odwlekał nieuniknione. Gdy skończy się protekcja z góry, niechybnie trafi na śmietnik historii.

— Major kazał mi się zapytać jak sprawa tych kaseciarzy.

— Nie mógł zadzwonić sam?

— Nie wiem Wiktor, wiesz, jak jest. Więc jak operacja? — zapytał Olaf.

— Jestem w ich kryjówce.

— Potrzebujesz wsparcia?

— Nie. Pusto tu. Tylko szczury i smród.

— Jesteś pewien, że to tam?

— Odkurzacze śledziły dokładnie to miejsce.

— Eh, znowu sprzątamy po Zelmerach. Niedługo nas, starych uboli zastąpią operatorzy — westchnął Olaf.

— Nie martw się, niedługo ich też wymienią na komputerową inteligencję.

Kapitan Rozwadowski przemknął przed oczami obraz dronów wiszących nad dachem Huty Warszawa. Świst wirników i nadciągającej burzy. Wizja katastrofy, która zatrułaby miasto, wyprowadziła ludzi na ulice i przetasowała układ sił. Scenariusz powtarzający się z każdym kolejnym cyklem partyjnych rządów — Gierek, Gomółka, Jaruzelski, Kociołek.

— To, co mam zameldować majorowi?

— Znajdę fanty i wynoszę się stąd. Jutro dostanie raport na stację. I opis kaset, jeśli będą.

Kasety faktycznie były. Widok prostokątów czarnego plastiku wcale go nie zdziwił. Podziemna Solidarność wpadła na nowy pomysł, by uniknąć cyfrowej inwigilacji. Analogowe nośniki istniejące poza siecią Jantar, pozwalały im przekazywać informacje bez pozostawiania wirtualnego śladu. Nie mogli ścigać się z zaawansowaną myślą technologiczną na innowację, postanowili więc cofnąć się o kilka etapów modernizacji. Schowali się w przeszłości, kultywowali przestarzałe technologie i równie stare idee.

Melina konspiratorów mieściła się w kilku złączonych komórkach piwnicznych. Dookoła tylko gruz, opuszczone kamienice, wystygłe ślady życia. Spakował wszystko w ceratową torbę i wyniósł na obłażące płatami szarości podwórko. Resztę przedmiotów, które kondukt uznawał za niegroźne, wyrzucił przez rozbite okna pawilonu pralni.

Wrócił na ulicę. Pachniało kominami, zupełnie jak na jego rodzinnym Śląsku. Pamiętał z dzieciństwa coraz mniej, ale nigdy nie zapomni tego nieba przyprószonego sadzą. Zatrute powietrze wślizgiwało się przez wypaczone chłodem okna, wdzierało się przez tetrowe szmaty, których używali jako prowizorycznych maseczek. Życie w oparach mazutu, w cieniu rozpadających się hut i nowych, rosnących jak na drożdżach zakładów, nie należało do najbardziej radosnych, ale i tak poczuł zastrzyk tęsknoty. Ciekawe, czy da się, inaczej myśleć o tej mitologicznej epoce życiorysu. Jakie by nie było, to przecież do szczęścia wystarczy sam fakt, że życie wydaje się nieskończone, a człowiek niezniszczalny. Pewną nadzieję mogła nieść szansa, że na starość człowiek znów zdziecinnieje, a do tego może i stanie się religijny.

Kapitan Rozwadowski ruszył wzdłuż rozsypujących się kamienic, nie zważając na złe spojrzenia z bram. Nie było sensu się śpieszyć. I tak czekało go mnóstwo pracy na komisariacie.

Gdy mijał pomnik czterech śpiących, rozdzwonił się jego bajtek. Nie zdążył odebrać, przeciskając się przez zakorkowane skrzyżowanie. Drogę zabiegli mu jacyś ludzie ciągnący wózki z rupieciami na Dworzec Wileński. Podążał za nimi ciekawski, milicyjny czterowirnikowiec.

Rozwadowski spojrzał na zielony wyświetlacz. Numer nic mu nie mówił. Gdy przejeżdżał przez most, bajtek znów się odezwał. Rozwadowski podpiął kabel głośnika.

— Nie mogę teraz rozmawiać…

— Proszę się nie rozłączać kapitanie — przerwał mu komputerowo emulowany głos.

— Przedstawcie się — rzucił zaskoczony kapitan.

— Nie mogę. Nie teraz. Wkrótce się dowiecie. Musimy porozmawiać.

Rozwadowski był ostrożny. Co, jeśli to test konduktu? W końcu słynny metasystem Kontynuacji Doskonalenia i Treningu służył nie tylko prowadzeniu esbeka za rękę od Akademii SB po emeryturę, ale i kontrolowaniu jego lojalność. Nie wykluczone, że ktoś na górze chce go wyeliminować. W końcu pokonując Technopol na dachu Huty Warszawa, narobił sobie wielu wrogów. Był wręcz pewien, że syndykat prędzej czy później się do niego dobierze. Może nawet wyręczy ich ktoś z jego przełożonych. W końcu złamał wszelkie możliwe zasady i gdyby nie protekcja z ministerstwa, już dawno marnie by skończył.

— O czym mamy rozmawiać? Jeśli chcecie złożyć donos, to proszę użyć programu — donoszę.

— Chodzi o was — wibrował komputerowy głos — gdy spotkamy się na miejscu, wszystkiego się dowiecie.

— Gdzie chcecie się spotkać?

— Tam, gdzie kiedyś krótko mieszkaliście z bezdomnymi.

A więc przeszłość go dopadła. Już wiedział, kto dzwoni.

Inżynier Rzeszotarski z trudem wcisnął się gumowy skafander. Opuchnięte ciało ledwie mieściło się w ciasnym kokonie. Zrobiło mu się jeszcze bardziej duszno. Musiał dziś uważać, by nie wpaść do kadzi. Po wymuszonej aresztowaniami przerwie mieli ręce pełne roboty.

— Jak zdrowie? — Z czerwonego półmroku wyłonił się jego towarzysz z drużyny. Inżynier zastanowił się, czy w tym pytaniu jest jakaś pułapka. Czyżby koledzy wiedzieli o tym, co mu robili w klinice Technopolu? Możliwe, że nie był jedyny. Czy innym też coś wstrzykiwali w zamian za odpuszczenie win?

— Dobrze, dlaczego pytasz?

— Mamy nowego szefa — powiedział konfidencjonalnie towarzysz z drużyny.

Rzeszotarski odruchowo spojrzał w górę, w stronę dyspozytorni. Metalowe żaluzje zakrywały wnętrze, a podwieszone kiście ekranów wyświetlały pulsujący wizerunek sekretarza Kociołka.

— Nie widziałem Domańskiego, Jarosza ani Witkiewicz.

— Cześć załóg wróciła na służbę niekompletna.

Rzeszotarskiemu cisnęły się na usta słowa — aresztowania, eksperymenty, Technopol.

— Wiesz coś o tym? — Nie odpuszczał kolega.

— Coś się stało.

— Co takiego? — drążył tamten, a Rzeszotarski nabrał pewności, że jego też przekabacili. Tajny Współpracownik numer dwa milion dwieście. Jedni robili to dla dodatkowych przydziałów na karcie towarowej, doładowania impulsów sieci Jantar, inni ze strachu lub z czystej złośliwości. W czasach odpowiednich aplikacji na bajtka donosicielstwo było łatwiejsze niż wystanie w kolejce za papierem toaletowym. Łatwiej było spowiadać się maszynie niż człowiekowi.

— Kim jest nowy szef? — odbił piłeczkę Rzeszotarski.

— Jakaś szycha prosto z Technopolu. Syndykat potajemnie przejmuje władzę — rzucił tamten, powtarzając znaną plotkę.

Rozmowę przerwał im chrzęst łańcuchów nadjeżdżających nad basen. Syrena rozdarła halę i do środka wleciał świeży puc mięsopodobny. Głośnik zachrzęścił — keks wieprzowy w trzeciej solance. Przystąpić do odkażania.

Uwijali się, jak tylko mogli, zdyscyplinowani przez ostatnią wizytę Służb Bezpieczeństwa. Załogę szybko przywrócono, gdy w sali zaczęło śmierdzieć zleżałym mięsem. Starannie zmywali biały nalot, który pokrył pulpę i mierzyli ilość bakterii. Wszystko należałoby ponownie wyjałowić odpowiednią dawką promieniowania, ale poziom radiacji mógł wtedy uczynić produkt niejadalnym. W czasie krótkiej nieobecności rozplenił się jeszcze gorszy wróg. Karaluchy wypełzały milionami odnóży z każdej szpary fabryki. Prusakolep kładł kolejne fale plagi, po których przychodziły nowe. Nie mieli instrumentów, które pozwoliłyby im zmierzyć ile chemii osiada przy tym na produkcie.

— Pracownik Rzeszotarski proszony o podejście do dyspozytorni. — Inżynier myśłał, że się przesłyszał. — Obywatelu Rzeszotarski proszę na górę — powtórzył głośnik. Chciał zaprotestować, powiedzieć, że ma zadanie do wykonania. — Obywatelu zapraszam. — Oddał szlauch kolejnej osobie z brygady i nienaturalnie szybko ruszył na górę. Zimny glut strachu stanął mu w gardle, wolał mieć to jednak za sobą.

— No i jak się czujecie? — zapytał nowy kierownik. Przystojny, młody przedstawiciel nowej klasy sukcesu, pławiącej się w promieniach jutrzenki wolnego rynku. W ociekającym, gumowym skafandrze Rzeszotarski poczuł się żałośnie.

— Dobrze, dobrze, to znaczy wszystko w porządku, pracujemy nad… — wyjąkał inżynier, niepewny czy tamten usłyszał.

— Możecie zdjąć skafander. Muszę się przyzwyczajać do tej chemii, poznać tutejsze warunki — nowy kierownik starał się być przyjazny — Herbaty?

— Tak, poproszę — zgodził się Rzeszotarski ku swojemu zdziwieniu. Powinien odmówić? Tak, na pewno powinien.

— Wiecie, że nie pytam o pracę — kontynuował ze zbyt długim uśmiechem kierownik — chodzi mi o zastrzyki.

— Ach tak. — Złożył dłonie w niekontrolowanym, idiotycznym geście — Wszystko dobrze, to znaczy czuje jakieś skutki, ale nie mają one wpływu.

— Jakie skutki? — zapytał już całkiem poważnie kierownik, zostawiając Rzeszotarskie samego w bolesnym grymasie uśmiechu.

— Jak przy grypie. Tak bym to określił — odparł, głupio kiwając głową.

— Nie jestem lekarzem, ale powierzono mi zadanie zadbanie, aby każdy człowiek z załogi był zdolny do efektywnej pracy.

Inżynier prawie poczuł wdzięczność za ten przejaw troski. Jak nisko płaszczyć się, by nie rozgniewać przełożonych?

— Będę zgłaszał wszystko lekarzowi.

— Nie tylko lekarzowi. Zgłaszajcie wszystko mi i przedstawicielowi WSW, który do nas dołączy. Technopol zrobił dla nas dużo dobrego, żeby wyjaśnić wszystkie uchybienia w zakładzie. Musimy sprostać oczekiwaniom. Macie jakieś pytania?

— Nie, nie chyba nie.

— Hm, to niedobrze. Dobry pracownik powinien zadawać pytania. No dobrze, ale przynajmniej wróciliście do pracy. To jest w tej chwili najważniejsze. Jest jeszcze kilka ważnych zasad. Domyślacie się, o co chodzi?

— Żeby nie rozmawiać o tym — tłumaczył się jak uczeń.

— Żeby nie rozpuszczać niepotrzebnych plotek. Nie dawać ludziom pożywki. To nikomu nie służy. Na pewno nie wam. Jak to mówią — im ciszej jedziesz, tym dalej zajedziesz.

Rzeszotarski wyszedł z poczuciem ponownego dopasowania. Ten młody, zdolny prominent uosabiał ojcowskie, choć surowe oblicze Partii.

Przed drzwiami stał już kolega, z którym wcześnie rozmawiał, a za nim kolejnych dwóch robotników z jego brygady. Nabierał pewności, że nie jest jedynym, którego zaszczepili. Łatwiej było znieść niedolę w grupie. Potem dowiedział się, że jest jednym z kilku wybranych z całego zakładu i znów zaczął się zastanawiać, czym sobie na to zasłużył. Przypomniał sobie, jak w podstawówce był zagrożony oblaniem klasy. Świat przenicowany na zewnątrz i poczucie wytrącenia z normalności to najłagodniejsze określenia na tą budzącą grozę sytuację.

Potem na stołówce po raz pierwszy złamał zakaz dany mu przez kierownika z Technopolu. Hałas rozmów i oślepiające lampy dawały poczucie bezpieczeństwa. Przez gumową śluzę wszedł jego znajomy Pękalski, odebrał w okienku swój przydział zacierkowej i skierował się na wolne miejsce obok Rzeszotarskiego.

— Jak wrażenia? — zapytał kolega Pękalski.

— Normalnie, dobre.

— Serio pytam. Spodziewasz się czegoś?

— W sensie? — starał się wyczuć intencję rozmówcy.

— Daj spokój, oni chyba nie sądzą, że będziemy trzymali język za zębami. Jak myślisz, co to za zastrzyki?

— Skąd o nich wiesz? — zapytał zaskoczony Rzeszotarski.

— Też je dostałem. Pewnie wcisnęli ci to samo — odpuszczenie kary za podkradanie mięs w zamian za udział w eksperymencie.

— Nie wiem, ale pewnie tobie także mówili, że nie powinniśmy o tym głośno paplać.

— Wiedziałem, że tobie też to dali — niemal ucieszył się Pękalski, głośno przeżuwając sparciały chleb — Moim zdaniem to wszystko jest połączone. Wejście Służby Bezpieczeństwa, aresztowania. To nie było SB, tylko WSW. Wojsko, Technopol. Oni się nie lubią, prawda. Ubecja z wojskowymi — stwierdził Pękalski.

— Nie wiem, czy nie lubią. To polityka. Po prostu walczą o wpływy. Partia nie jest monolitem, są różne frakcje — kluczył Rzeszotarski

— Technopol zdobywa wpływy, a sekretarz Kociołek słabnie. Mówią, że o mało nie zrzucili go ze stołka. Pamiętasz, jak rok temu w telewizji pojawił się ten Kordian? Jakaś konkurencja Solidarności.

Rzeszotarski czuł, że cały jego plan wewnętrznej emigracji znowu się nie uda. Znów go wywlekali na światło dzienne, nie pozwalali ukryć się w bezpiecznej skorupie ignorancji. Schylić głowę i wyobrażać sobie, jak w jakimś cyfrowym archiwum jego wskaźniki powoli wspinają się w górę. Co za syzyfowe prace wciąż udawać, że jest się wzorowym obywatelem, odlanym od sztancy, bezmózgim golemem, by później znów ktoś strącił cię w dół rankingu. Może, zamiast wtopić się w masę, należało raczej wyjść Partii naprzeciw, jakby to nazwali w zachodnich korporacjach, będących mikroskopijnymi kopiami wschodnioeuropejskich dyktatur — być proaktywnym elementem. Nie, chyba tego słowa nie by nie użyli — raczej proaktywnym konsumentem, wartością dodaną.

— Wiesz co, nie rozmawiajmy o tym. Lepiej niech tak zostanie — powiedział Rzeszotarski.

— Rozumiem, nie chcesz mieć kłopotów. Nikt ich nie chce, tylko że myślałem, że rozmawiamy jak kolega, z kolegą, jak…

Inżynier nie słuchał szyderstw Pękalskiego. Uznał, że każdy ma inny sposób na przeżycie

traumy. Nie może go winić ani on nie powinien go osądzać. Tak, był tchórzem, ale miał zamiar przeżyć.

Zupa przestała smakować czymkolwiek. Nie czuł nawet jej zapachu. W zasadzie to nie czuł nawet smrodu chemikaliów ani przepoconych swetrów jego towarzyszy z brygady. Kolejny objaw, który skrupulatnie zamelduje lekarzowi. To musi być element szczepienia. Przetestują jakieś nowe lekarstwa na promieniowanie i dadzą mu spokój. Wszystko znów było w porządku.

Porucznik WSW Dębołęcki pierwszy raz został zaproszony na jedno z wyższych pięter Ministerstwa Rozwoju. Mógł teraz śmiało powiedzieć, że zrealizował komunistyczny sen o karierze syna ubogich chłopów do pioniera. Zajęło mu to ponad dwie dekady, ale dopiął swego. Teraz wszystko powinno się potoczyć szybciej. Etap ambitnego aparatczyka miał już za sobą. Był teraz starym wygą, który wydeptał swoje ścieżki i wyrobił znajomości. Wspinanie się po drabinie hierarchii, było dla niego naturalnym odruchem. Takim jak zapewnienie przetrwania sobie i swojej rodzinie. Nie potrafił rozumować inaczej, nie było powodów by wątpić. Wystarczyło łapać okazję, by wspiąć się wyżej. Okazje takie jak ta.

Sunął w górę wzdłuż niebotycznych ścian Miasta Ciągłego. Wszystko tu było wyłożone tym grobowym kamieniem — kanciasty świat czerwonej biurokracji. Nadmiaru przestrzeni nie dało się najwidoczniej wysprzątać. Niczym błoto zamiecione pod ściany tu i ówdzie walały się śmieci. Może to ogrom budynków sprawił, że stracił orientację odległości.

Czekał. Ławki pod napowietrznymi łącznikami zajęli akademicy i rozprawiali o niezrozumiałych dla niego sprawach.

— Akopian uważa, że tolerancja na małe dawki rośnie, dlatego możemy je z roku na rok podwyższać.

W Technopolu naukowcy cieszyli się wyjątkowymi względami. Nic dziwnego, w końcu Syndykat rościł sobie prawo do pchania naprzód postępu technologicznego w kraju. Partii nie udało się z nim rozprawić, nawet po sprawie Kordiana i zdemaskowaniu nieudanego spisku, który miał podkopać władzę sekretarza Kociołka.

— Panie poruczniku — proszę za mną — powiedziała sekretarka, drobiąc w jego kierunku na cieniutkich szpilkach.

— Dyrektor już na pana czeka — powiedziała, stając na baczność przed kamerą wideofonu. Zamek zachrzęścił i drzwi otworzyły się samoistnie.

Zdyscyplinowana geometrycznie przestrzeń biura była snem o przyszłości twardogłowych technokratów. Za podłużnym oknem płonął i czerniał krajobraz Śląska.

— Porucznik WSW Dębołęcki. Polecano mi was. Najlepszy sepcjalista w swojej dziedzinie. Głównie kontrwywiad, ale łapał pan też wszelkiej maści spekulantów i wichrzycieli. Mam rację?

— Zgadza się.

— Do tego skromny i zdyscyplinowany. Właściwy człowiek na swoim miejscu. Zresztą, poniekąd zajęliście się już sprawą kradzieży sztucznego miesa.

— Akcja przebiegła sprawnie. Rozpracowaliśmy ich i odprowadziliśmy darmozjadów w ręce prokuratury.

— No, prawie cały zakład — zakpił dyrektor. — Powiedzcie mi proszę, co jest nie tak, że ludzie czują się tak bezkarnie?

— Musimy rozpowszechniać kontrolę.

— Otóż to. — Uderzył w stół dyrektor. — Partia stworzyła Archiwum, ranking obywatelski, zakupiła licencję na inteligentne programy, w powietrzu latają drony i co? Wszyscy dalej rozkradają kraj. Wiecie, czego nam trzeba? Potrzeba nam efektywności, wydajności, planowego nadzoru. Stara dobra Partia za tym nie nadąża. Nasz syndykat jest forpocztą tych zmian, które muszą objąć pozostałe dziedziny życia. Musimy zarazić Partię nowoczesnością. Technologie mamy nowe, tylko wciąż myślimy w stary sposób.

Dyrektor zasunął żaluzję, odcinając ich od pomarańczowego blasku.

— Jakie jest moje zadanie? — zapytał Dębołęcki.

— Racja, racja. Do rzeczy. — Zapalił dyrektor. Wypuścił gęsty kłąb dymu podświetlony przez strużkę światła. — Zakłady Mięsopodobne są dla nas kluczowe. To strategiczny obiekt, dzięki któremu będziemy mogli zdobyć przewagę. Powiedźcie mi pułkowniku, czego ludzie najbardziej potrzebują?

— Nie wiem, pracy?

— Pracę wszyscy akurat mają. To niekwestionowana zasługa władzy ludowej. Ludziom brakuje dobrego żarcia. Brakuje im kalorii i mięsa. Choćby było podrabiane, mięsopodobne. Zakłady Mięsopodobne im je dadzą, tak jak FSO daje ludziom samochody. Co z tego, że nieefektywnie. Wiecie, że to jednak wielka bujda?

— Szczerze mówiąc…

— Pewnie nad tym nawet się nie zastanawialiście. Nie rozwiążemy problemu, jak to mówią, tymczasowych przerw w zaopatrzeniu. Nie zapełnimy kartek dodatkowymi przydziałami. Wiecie, że wyżywienie tonowej pulpy mięsopodobnej wymaga olbrzymiej liczby elektrowatogodzin, nie mówiąc o kosztach takich jak technicy, sprzęt, wszechobecne radionuklidy.

— Więc dlaczego to takie ważne?

— Pokazówka. Poza tym jest też drugie dno. I teraz, po przydługim wstępie przechodzimy do konkretów. Wybaczcie towarzyszu, na starość zrobiłem się gadatliwy — generał dyrektor podszedł do stacji Meriwy i wcisnął kombinację klawiszy. Uruchomiły się opływowe ekrany monitorów. Porucznik Dębołęcki z podziwem dostrzegł mnogość różnorodnej technologii. Oprócz najbardziej popularnych Meriw z Zabrza pysznił się plastik małej Mazovii i Neptuna, połyskiwały opływowe Odry, skrzyły się nawet radzieckie Cyrkony i czechosłowackie Uranie. Istny dowód na demokratyczność wschodniej myśli technicznej.

— Widzicie te linie dostaw na mapie aglomeracji śląskiej? To wycinek z programu wielkiego rozdzielnika towarów, przełożony na zrozumiałą dla człowieka wizualizację. Nie zawsze już rozumiemy, czym kieruje się nasz centralny kalkulator. Widzicie tę ścieżkę poruczniku? Poznajecie co to za zakład?

— Zakłady Mięsopodobne, a ten drugi to chyba Odzysk w Rudzie Śląskiej.

— Zgadza się, to Odzysk. Teraz jest tam nasz nowy obóz reintegracji społecznej.

— To jakaś nowa instytucja?

— Nowa i nowatorska. Można powiedzieć, że pionierska. W tej dziedzinie jesteśmy niczym Gagarin opuszczający atmosferę — pysznił się dyrektor — Mięso jest ważne. Musicie czuwać nad tym, żeby nic już nie zakłóciło działania fabryki. Dużo ważniejsze jest jednak to, co powstaje w podziemiach Odzysku. Zakłady Mięsopodobne dostarczają nam zasobów ludzkich. Musieliśmy skorzystać z instytucji, którą w całości kontrolujemy. Aresztowania w aferze mięsnej są nam na rękę.

— Rozumiem, że to wewnętrzna operacja Technopolu.

— Słusznie dedukujecie. Całą operację przeprowadzimy pod pozorem zwykłego systemu dostaw. Nikt, włącznie z inteligentnymi programami wielkiego rozdzielnika nie powinien się zorientować.

— Czym jest ten ukryty projekt?

— Wszystkiego dowiecie się w swoim czasie. W skali, z jaką się mierzymy, nie wszystko musi być dla nas jasne. Może na przykład wy zrozumiecie coś, czego nie dowiem się ja. Trzeba dużo pokory, żeby to zaakceptować. Nie musimy wiedzieć wszystkiego. Nawet ja nie muszę.

Wszystko zniknęło. Gdy ostatni raz kapitan Rozwadowski był w podziemiach niedokończonej stacji metra na Szwedzkiej w Warszawie, spotkał tu bezdomnego Tadka, który stał się jego przewodnikiem po ukrytym świecie tuneli. Po Tadku nie było śladu, a jego melina zalała fala śmieci z pobliskiego wysypiska. Może w końcu dopadł go samozwańczy król podziemi Szpak, a może po prostu otruł się wąchanym codziennie klejem.

Nie miał zamiaru spotkać Szpaka, więc usiadł u wylotu tunelu. Grudniowy wiatr hulał wśród rupieci, wciąż nie chcąc okazać światu łaski i przykryć go białą narzutą śniegu. Kolejna bezśnieżna zima. Partia prognozowała dobre zbiory, a naiwni ludzie plotkowali, że radiacja i opiłki zatrutego powietrza w jakiś magiczny sposób blokują opady.

Pułkownik Balcerzak z trudem przedzierał się przez stertę gruzu. Ten rok odcisnął na nim swoje piętno, szybko przewijając do przodu taśmę życia. Pod obszernym płaszczem wyglądał jak zwykły zmęczony cywil.

— Panie pułkowniku, mogliście wybrać wygodniejsze miejsce.

— Eh, miejsce jest dobre — machnął ręką stary esbek — Na uboczu. Poza tym myślałem, że zechcecie odwiedzić miejsca związane z waszą najlepszą akcją. Nie jest pan sentymentalny. Nie? Jesteście jeszcze młodzi. Jak tam na komendzie, dają Panu żyć?

— Dobrze — skłamał kapitan.

— To dobrze, ale chyba wiecie, że to nie potrwa wiecznie. Nie oszukujmy się, nasz wiceminister nie będzie nim wiecznie. Brutalna prawda jest taka, że powstrzymując Technopol przed wysadzeniem huty, uratowaliście siebie, ale tylko na chwilę.

— Uratowałem też was. Nie prosiłem się o to wszystko — sarknął Rozwadowski.

— Tak, tak, oczywiście. Zwykle o nic nigdy się nie prosimy. Nie mamy wyjścia, póki starczy nam czasu musimy…

— Pułkowniku, zaprosiliście mnie po to, by powspominać, czy chcecie czegoś ode mnie?

Balcerzak usiadł na skraju betonowej płyty.

— Martwi mnie wciąż Technopol. Nie dość, że ostatnia próba zamachu na hutę i przewrotu wcale ich nie obciążyła, to przez ten

rok znacznie urośli w siłę. Coraz większa część aktywu widzi w nich szanse wyjścia rakiem z komuny. Boję się, że nie wróży to nic dobrego. System, który zaserwuje nam Technopol, to jak wejście z deszczu pod rynnę. Nie tak sobie to wyobrażałem ani Kordian w Teorii Konspiracji. Dlatego musimy coś sprawdzić.

— W ramach pracy dla opozycji?

— Opozycji już nie ma. Robimy to w ramach dobra publicznego.

Rozwadowski przycupnął na krzesełku kempingowym. Wziął kamyk, rzucił nim bez sensu w pustkę.

— To już chyba rozumiem, dlaczego mnie tu sprowadziliście. Chcieliście wzbudzić we mnie sentyment? Znowu mam ratować świat? Tylko że jest jedna mała różnica — wtedy nie miałem wyboru. Byłem pod ścianą.

— Teraz też jesteście — rozweselił się niespodziewanie Balcerzak. — Wyrok został na was wydany, tylko jest odroczony. Musicie iść wyżej po protekcję. Może i do samego sekretarza Kociołka, jeśli będzie trzeba. Partyjny beton trzyma się jeszcze mocno. Nie wszyscy mają ochotę na rządy Technopolu.

— Nie wiem. Co to za sprawa?

— Jesteście z Katowic prawda?

— Ze Świętochłowic. Tylko że szybko zabrali mnie stamtąd do Akademii.

— Zgadza się i dobrze się składa. Jesteście swój. Pojedziecie na Śląsk.

— Bez rozkazu mnie nikt nie puści.

— Rozkaz się wymyśli. Nad czym teraz pracujecie?

— Bzdura. Sekta kaseciarzy. Tak na nich mówią. Kolportują filmy religijne na VHSach.

— Hm, na pewno w Katowicach znajdą się jacyś kaseciarze. Mam jeszcze na tyle wpływów, żeby załatwić wam chwilowe przeniesienie. Oficjalnie będziecie szukać tych swoich sekciarzy. Przyłożycie się, zdobędziecie zaufanie, a po godzinach dowiecie się co tam Technopol szykuje.

— Skąd wiecie, że coś szykuje?

— Powiedzmy, że odnowiłem znajomość z moim starym przyjacielem od Teorii Konspiracji. Teraz już nie jest Kordianem, Partia dała mu drugą szansę. Podesłał mi cynk. Mają tam zakłady wyrobów mięsopodobnych. Nieefektywny potwór, który dostarcza radioaktywną mielonkę do GPSów. Robią tam coś jeszcze. Wykorzystują swoich pracowników. Niedawno zrobili łapankę i czymś ich faszerują. Jeśli to rozwikłamy i podeślemy odpowiednim ludziom w Partii, to możemy wiele zyskać.

— I jak niby mam przeniknąć w struktury Technopolu? Zresztą, przecież mnie dobrze tam znają. Wiedzą kto ich zatrzymał na dachu huty.

— Nad tym szczerze mówiąc, jeszcze nie myślałem. To już musicie wymyślić wy. Dacie radę prawda? Tego was przecież uczy kondukt.

Technopol naśladował dobre wzorce zza Oceanu. Kultura odzysku w działaniu. Zamiast wyrzucać, by zgniło, skaziło ziemię toksycznymi odpadami, znów zrobić z tego użytego. Przy czym u nas kiedyś udoskonalą tę doktrynę. Przedmioty będą trwałe, ale gdy już nadejdzie ich czas, zostaną przekształcone, by znów służyć ludziom. Partia uczyła, że tam, na Zachodzie opacznie rozumiano odzysk. Robiono rzeczy celowo naznaczone śmiercią, z mnóstwem bezużytecznych funkcji, a cały aparat reklamy miał w ludziach zbudować poczucie winy. Nie dość szybko konsumują, niedostatecznie się starają, by nadążyć w wyścigu, który nie ma mety. W bezsensownym cyklu reprodukcji kolejne fazy starzeją się błyskawicznie. Część trafiała na śmietnik, inne roztapiano i znów formowano w rzekomo nowy produkt. Ludzie na zachodzie musieli marzyć o czymś trwałym, o chwili przerwy w tym maratonie postępu. Ludzie za wschodzie oddaliby wszystkie swoje polonezy, meblościanki i zelmery za kolejne cyferki nowych modeli.

Porucznik Dębołecki podbił kartę w terminalu przed spółką Odzysk. Zielone rurki neonu zapętlono w okręgu symbolizującym motto zakładu — nic się nie zmarnuje.

Okolica wyglądała raczej jak zaprzeczenie szczytnej idei. Zmielona miazga metalu, betonu i plastiku, jakby jacyś kosmiczni śmieciarze postanowili zdeponować swój ładunek akurat nad Rudą Śląską.

— Niech porucznik pomoże. Drzwi zakopały się w pyle. Tych tylnych nie używaliśmy. O chyba poszły. Witajcie, wybaczcie mam brudne ręce. Starszy mechanik Piotr Sobieraj — pokazał rękawice spływające czymś brunatnym — załóżcie lepiej maskę, jesteśmy w dziale odpadów chemicznych.

Porucznik dał się poprowadzić w głąb budynku. Szli długo przez korytarze wymalowane zieloną emalią, metalowe łączniki, hale pełne kurzu wirującego w stożkach światła.

— Tutaj odbieramy biochem, a tam zaczyna się już rozbiór elektroniki.

— A gdzie jest to, no wiecie...gdzie się bada te nowe środki. Gdzie trafili pacjenci z Zakładów Mięsopodobnych?

— Tutaj jest wejście, tutaj poczekalnia, a tam pokój szczepień — kierownik wskazał na skromne zagłębienie, do którego prowadziła betonowa pochylnia. Było tam kilka krzeseł, stół z Meriwą, wejście do skromnego gabinetu. Na pierwszy rzut oka, sprzęty wyglądały, jakby zabrano je ze szpitalnej rupieciarni.

— To jest laboratorium Technopolu? — zapytał z niedowierzaniem porucznik Dębołęcki.

— No tak...może nie wygląda zbyt imponująco, ale spełnia swoje zadanie.

— A gdzie mieszkają ludzie, których wybrano do tych badań.

— Nigdzie, to znaczy w domu. Na razie przyjeżdżają tu po prostu na własną rękę. Pracujemy nad tym, żeby umożliwić im stałe zakwaterowanie.

— I nikt nie sprawuje nad nimi nadzoru? Przecież...no przecież tak nie może być.

— Nie było takich wytycznych. Meldują się lekarzowi, który kieruje tą terapią.

— Co dokładnie im robi?

— Hm, powiedzmy, że to jest poza moim zasięgiem. Poczekajcie, zadzwonię, może akurat kogoś tam mają, to sobie porozmawiacie.

Wideofon zatrzeszczał. Pokazała się czarno–biała twarz z lekarskimi słuchawkami i jeżdzącą w poszukiwaniu ostrości kamęrą na oku.

— Dzień dobry doktorze, mamy tu tego gościa z...no ze służb.

— Z jakich służb? — zapytał lekarz wyraźnie niezadowolony, że mu przerwano.

— Porucznik WSW Dębołęcki. Chciałbym porozmawiać o badaniach — wciął się stanowczo agent.

— Nie uprzedzono mnie — żachnął się doktror. — No dobrze, przyprowadźcie pana porucznika.

Niskim korytarzem zaprowadzono go do poczekalni, szczelnie wypełnionej rażącym blaskiem halogenów. Zawieszony nad drzwiami gabinetu zabiegowego komunikator wycharczał — poczekajcie, proszę chwilkę, mam pacjenta.

Porucznik usiadł naprzeciwko jedynego oczekującego. Dobrze zbudowany człowiek z lekko przekrzywionym nosem patrzył gdzieś w bok.

— Czekacie na swoją kolej? — zapytał masywnego mężczyzny porucznik. Tamtego nie speszyło nowe towarzystwo. Wydawał się po prostu bardzo zmęczony. Wyglądał, jakby starał się uspokoić oddech po długim biegu. W głęboko osadzonych oczach było jednak coś jeszcze. Nazywali to wstrząsem pourazowym.

— Czekam, a wy następni? — Atleta odpowiedział grubym głosem.

— Nie, ja porozmawiać z doktorem. Wy z zakładu?

— Nie, ja w ogóle skądinąnd.

— To jak tu trafiliście? — dopytywał porucznik, widząc, że atleta nie stara się unikać odpowiedzi.

— Ja ze Związku Zapaśników.

— Czekajcie...czekajcie. Nie startowaliście w kadrze? Pokonaliście tego olbrzyma z RFN-u — Uderzył dłonią o kolano.

— Tak, zdarzyło się — W oku pojawił się na błysk.

— No, ale jak to? W takich warunkach? Wy, olimpijczyk? — zdziwił się porucznik Dębołęcki.

Atleta tylko wzruszył ramionami i chlipnął na sucho. Porucznikowi zrobiło się przykro, patrząc na sportowca w tak żałosny stanie. Ciekawe jak długo siedział już w tej ponurej poczekalni, słuchając posępnych dźwięków maszyn na wyższych poziomach.

— Wolno mi o coś spytać? Nie musicie...ale wiecie, może będę mógł coś pomóc. Chyba się tutaj na nic nie leczycie prawda? Po co was tu wezwali?

— Dostaję jakieś szczepionki. Podobno mają mi pomóc w pokonaniu kontuzji, ale na razie jest tylko gorzej.

Z pokoju wyszedł pacjent, kurczowo ściskając jakiś dokument. Podświetlony napis nad gabinetem zmienił się na — wejść. Na wyższych kondygnacjach hali pojawili się palacze w granatowych kombinezonach.

— Poruczniku — zachrobotał głośnik — proszę, wejdźcie.

Lekarz zaprosił gościa na taboret. Chwilę zapatrzył się na pożółkły Rubin, gdzie płynęły fale wykresów.

— Z czym przychodzicie? — zapytał w końcu doktor, tak jakby miał przed sobą zwykłego pacjenta.

— Jakby to powiedzieć, przysłano mnie, żebym dbał tu o bezpieczeństwo.

— Hm, jak pan widzi, raczej nic nam tu nie grozi.

— Oprócz chmury azbestu, oparu klejów i wytapianej rtęci.

— Takie mamy warunki. Nic na to nie poradzę.

— Panie doktorze, tak nie może być — zaprotestował porucznik.

— Pan mi mówi, jakby to ode mnie zależało — odparł doktor, odkażając narzędzia. Wyłączył wielką, okrągłą lampę, nogą zwolnił jęczącą sprężynę leżanki, domknął metalowe szuflady.

— Co tu w zasadzie robicie?

— To wam nie powiedziano? — zapytał retorycznie lekarz — Więc wiecie tyle, co ja.

— Jak to, nie wiecie, na co ich leczycie? To niemożliwe.

— Wszystkie jest możliwe, a to nawet prawdopodobne. Zresztą, nie leczymy ich. Przysyłają mi zdrowych.

— To znaczy, że poddajecie ich jakimś eksperymentom?

— Tak można to ująć. Badamy wszystko, o co nas proszą.

— Czyli w jakim kierunku ich badacie? — dociekał porucznik.

— No, jakby to powiedzieć. Skutków ubocznych, tylko nie wiemy czego. Przypuszczam, że to kwestia przeszczepów.

— Wybaczcie doktorze, ale nie znam się na nowoczesnej medycynie. Jakich przeszczepów, organów?

— Nie do końca. Może brakuje mi słowa. Chodzi chyba o wszywanie ludziom różnych urządzeń. Filtr węglowy w krtań dla górników, pochłaniacz izotopów zamiast ust pracowników zakładów mięsopodobnych, dla atletów wymiana zużytych ścięgien na sprężyny.

— Kto kieruje tą przychodnią?

— Kto tam czeka na zewnątrz?

— Jeden pacjent, ten olimpijczyk.

Doktor pokiwał głową i ściszył głos.

— Badania zlecił sam dyrektor Technopolu na Śląsk. Myślałem, że jesteście wtajemniczeni. Do niego pójdźcie. Jak już u niego będziecie, mogę mieć do was prośbę?

— Prośbę? Tak, oczywiście.

— Poproście o bandaże. Są w rozdzielniku niedobory, a bardzo mi ich brakuje.

Tego nie miało prawa tam być — pomyślał inżynier Rzeszotarski, kiedy paraliż przysenny zaczął ustępować, oddając mu jego własne ciało. Jakaś dziewczyna w babcinym swetrze siedziała tyłem do niego. Obróciła się, ale podobne do szczotki włosy porastały całą głowę. Stoczył się wraz z pościelą pod łóżko i byłoby to nawet śmieszne, gdyby nie nieznośnie wrażenie nieważkości.

— Nie czuję podłogi. Coś się stało — wyjęczał inżynier Rzeszotarski i szybko tego pożałował. Ostatnie słowa zapętliły się w jego systemie myślowym i nie chciały opuścić obiegu.

— Coś się stało. Coś się stało. Coś się stało — powtarzał coraz bardziej obcy głos w jego głowie.

Wpatrywał się w swoją rękę, liczył linie papilarne, chcąc zatrzymać proces rozpływania się rzeczywistości. Spojrzał w lustro i potarł oczy. Rozmyły się w cieliste smugi. Skóra spłowiała jak stary plastik. Zielone kafelki w łazience zmieniły się w prekambryjską dżunglę. — Tylko nie karaluchy — wyjęczał i uciekł z powrotem do sypialni.

Musiał wrócić do łazienki. Dziura toalety wydawała się jedynym rozsądnym przejściem między wymiarami. Byle nie trafić do tego, który mu się śnił wczoraj. Pałac, żywopłot, umęczone istoty, obdarte aż do wnętrzności, błotne nimfy żyjące w kanałach.

Obudził się i spojrzał na ręce. Trochę nie jego, ale jakoś trzymały się ciała. To znów ten koszmarny sen. Otworzył okno, by wywietrzyć kwaśny pot. Widok szaroburego podwórka w żółtej mżawce jakoś go uspokoił. Znajomy zapach kominów osadził go w rzeczywistości.

Zanim zasnął, dzwonił chyba na pogotowie. Miał już nawet ułożoną kwestię — czuje się, jakby wypił kilka mocnych herbat pod rząd, omdlewa, boi się. O dziwo automatyczna sekretarka uprzedziła go, że jest któryś tam w kolejce czekających na zgłoszenie. Darował sobie, zaparzył rumianku i położył się spać.

Po przebudzeniu dopił zimny napar i usiadł przed stacją. Meriwa chrzęściła spokojnie, zastanawiając się nad czymś w swoim krzemowym mózgu. Zostało mu wystarczająco dużo talonów sieciowych. Najwyżej ostatni tydzień stycznia obejdzie się bez dostępu do Jantaru.

Do głowy nie przychodziło mu żadne sensowne pytanie. Obawiał się, że nawet jeśli coś było, to programy cenzurujące dawno to usunęły. Musiałby zejść głębiej ku kopalniom Jantaru, w strefę nieautoryzowaną przez Partię. Tak się składało, że trochę się na tym znał. Wciągnął go kolega jeszcze na studiach. Szmuglowanie informacji z zakazanej strefy sieci, przedzieranie się za wirtualną żelazną kurtynę, podpatrywanie co Partia wie o tobie i twoich znajomych. Jakoś cudem uniknął internowania pod zarzutem szpiegostwa i obiecał sobie, że nigdy do tego nie wróci. Dziś zresztą pajęczyna cenzury już okrzepła, uzbrojona w radzieckie programy całkiem skrępowała ruchy użytkowników. Chodziły oczywiście legendy o podziemnej sieci wolnej od Wielkiego Brata. Ktoś mu kiedyś mówił o Sztruksie, o jakiejś sekwencji listopadowego człowieka, ale nikt do końca nie wiedział czym były.

Znalazł sennik staropolski, poradnik zielarza, encyklopedię medyczną i strony wróżbitek. Ani słowa o fantasmagorycznych wizjach po zastrzykach. Bał się znów zadzwonić na pogotowie. Jeszcze przyślą milicję, by aresztowała go pod zarzutem brania odurzaczy.

Na bajtku wybrał numer Pękalskiego. Kolega z fabryki był ostatnio chętny, by rozmawiać o aresztowaniach. Ciekawe czy będzie miał coś do powiedzenia na temat skutków ubocznych szczepienia.

— A cześć, cześć. Nie spodziewałem się telefonu o tej porze.

Rzeszotarski dopiero teraz zorientował się, że dochodziła północ. Musiał stracić rachubę czasu. Nie powinien był dzwonić, w końcu to też może być odnotowane. Nie mówiąc o tym, że bajtek może być na podsłuchu.

— Przepraszam. Chciałem tylko… — Nie można tak po prostu zadzwonić do kogoś wieczorem, do kogo nigdy się nie dzwoniło. Nawet nie pamiętał, skąd miał jego numer. Ludzie z fabryki nie trzymali się razem po pracy.

— Chodzi o...no wiesz… — chciał mu ułatwić Pękalski.

— Tak, chciałem zapytać, jak samopoczucie.

— Też to widziałem. Karolina oglądała w sąsiednim pokoju wywiad Szymona Krawca, ja majsterkowałem. Świeciła się tylko stołowa lampa, ale zobaczyłem ją wyraźnie.

— O czym ty mówisz? — zapytał Rzeszotarski, ledwie tłumiąc wzbierające przerażenie.

— Syrena karaluch. Ona bardzo cierpiała. Zrobili jej coś strasznego.

— Chodziło mi...dlaczego...nie wiem, co się dzieje — wyjęczał Rzeszotarski, stwierdzając, że jego kolega z pracy jeszcze bardziej odkleił się od rzeczywistości. Pomyślał, że musi koniecznie wyjść z domu. Źródło tych zwidów musiało leżeć w jego kamienicy. Tylko dlaczego Pękalski też majaczył?

— Tobie też to zrobili. Wstrzyknęli tam jakiś ściek, który trafił prosto do mózgu. Widzimy wije blokowe — oznajmił spokojnie Pękalski.

Rzeszotarski rozłączył słuchawkę. Paranoja Pękalskiego potęgowała tylko jego lęki. Nie pocieszało go to, że nie jest z tym sam. Pewnie zresztą był, bo skąd mógł wiedzieć, czy naprawdę rozmawiał teraz z Pękalskim. Jak to się nazywa? Solipsyzm — wiara, że cały świat jest wytworem twojej wyobraźni. Filozofia skrajnej schizofreni, ale być może prawdziwa. Dlaczego okaleczone syreny miały być mniej realne niż Partia i on sam.

Pękalski oddzwonił do niego. Potem dobijał się co kilka minut. Rzeszotarski wyciszył bajtka i położył się spać. Senność okazała się silniejsze niż strach.

— Odin, dwa, tri — obudził go kilka godzin później poranny teleseans leczniczy Kaszpirowskiego. Cały kraj od kamienic takich ja ta, przez nieskończone blokowiska, po zapadłe pegeery, siadał przed swoim Rubinem lub Elektronem i liczył na powrót do zdrowej matrycy normy. Inżynier Rzeszotarski doszedł do wniosku, że dla niego to już niemożliwe.

Nie miał pojęcia co mu wstrzyknęli, ale umierał z głodu. Nie dlatego, że nie miał co jeść, ale dlatego, że wyczyścił już prawie całą kartę towarową i nadal było mu mało. Wystał swoje w sznurze ludzi, zapłacił nawet babie kolejkowej, by wpuściła go przed siebie i zdobył zapas kartofli. Pożerał teraz rozgotowaną papkę przed ekranem swojej jednostki stacjonarnej Meriwa i roztrzęsiony przeglądał sieć Jantar. Pięć razy sprawdził czy dzisiaj na pewno sobota. Chyba miał dreszcze. Nie odebrał telefonu od Marii. Nie w takim stanie. Jego narzeczona miała go za dobrego człowieka, ułożonego i umiejącego dostosować się do trudnych warunków. Może nie typ przedsiębiorczego cwaniaka, ale kogoś, kto umie pływać w mętnych rozlewiskach XXI wieku. Nie wspomniał jej ani o aferze mięsnej, ani o swoich podziemnych zainteresowaniach, ani tym bardziej od zastrzyków Technopolu, które miały go uchronić przed sądem.

Zanurkował głębiej w sieć, starając się nie patrzeć na znikające talony wirtualne. Nie powinien tego robić w tym momencie. Programy blokujące, które jeszcze kilka lat temu pozwalały zatrzeć za sobą wirtualny ślad, dziś mogły być bezużyteczne wobec radzieckiej myśli informatycznej. Poczucie winy pojawiło się niczym rosnący garb spiętych mięśni. Pozorna wolność w Jantarze bywała pułapką. Im głębiej się zapuszczałeś, tym mocniej przyciągałeś uwagę SB.

Od trzech, może dwóch lat nie ryzykował. Gdy skierowano go do pracy w Zakładach Mięsopodobnych, skończyły się wycieczki w niebezpieczne rejony sieci. Kiedyś zarywał noce, by odnaleźć resztki rozbitej Solidarności. Nigdy się nie udzielał, wiedząc, że opozycyjne strony roją się od prowokatorów. Potem przeczytał Teorie Konspiracji i poznał Marię, co ostatecznie wybiło mu te głupoty z głowy. Książkę dostał na zapomnianym końcu bazaru. Opozycyjny bestseller, który zalegał u ludzi w pawlaczach obok książek Sołżenicyna i nagrań radia Wolna Europa. Książka przekonała go, że lepiej pielęgnować opór w sobie, aż nadejdzie właściwy moment. System, który dawno przekroczył swoją datę ważności, sam się rozpadnie. Rok temu były wydarzenia związane z Kordianem i dziwne transmisje, które wzbudziły ferment, ale był zbyt pochłonięty pracą, żeby to śledzić. A teraz popełnił błąd i wpadł w miażdżące tryby mechanizmu. Jechał na taśmociągu wprost w objęcia zgniatarki. Obserwatorzy z SB i komputerowe programy miały zmielić jego życie.

Nie pozwoli na to. Nie, teraz gdy go okłamali i wstrzyknęli galaretowate świństwo. Tyle razy przekonywali, że to niegroźne, że odzyska dzięki temu wiele punktów w rankingu obywatelskim. Mówili, że nie będzie to bez znaczenia przy wyliczaniu kwantyfikatorów przed jego wyrokiem w aferze mięsnej.

Nie mógł tak po prostu czekać, aż eksperyment zmieni jego mózg w roztrzęsioną galaretę. Musiał jak najszybciej dostać się do znajomego lekarza. Nie było to łatwe. Raz, że tamten mieszkał w Śląskim Mieście Ciągłym, gdzieś na wysokości Chorzowa, dwa, że był już wieczór i ulice zostały zablokowane pod pozorem smogu.

Robiło mu się gorąco, jakby postawił przed sobą termowentylator. Wyłączył Meriwę i wyszedł w deszcz. Jego kamienicę otaczały masywne wieże przemysłowe. Szymon Krawiec z telebimu reklamował sklepy Baltona, a komputerowa Pola Raksa zachwalała Prusakolep. W kiosku modułowym chrapał pijany dozorca. Obok zamkniętego Społem świecił się terminal Iwona. Wbił kod bramy. Był wolny.

Podszyta smogiem mgła dawała poczucie bezpieczeństwa. System Czuwaj był oślepiony. Drogą przez zrujnowane peryferia dotarł pod masyw betonu, nakrapiany punkcikami heksagonalnych okien. O ile nadwiślańskie Miasta Ciągłe były jak wiszący ogród, to Ciąg Śląski przypominał monstrualną fabrykę. Klatka 27, mieszkanie 842. Przeszedł jeszcze kilometr, zastanawiając się, czy to strach, czy zastrzyki odebrały mu siły.

— Halo? Kto tam? — odezwał się zaspany głos Waldka.

— To ja Rzeszotarski. Wybacz.

— Co się stało? — Głos był bardziej zmęczony niż zatroskany. Czego się spodziewał? Że przyjmie go w godzinę policyjną z otwartymi ramionami?

— Mogę wejść?

— To nie najlepsza pora. Ania i córka się obudziły. Może jutro?

— Tylko na chwilę. Potrzebuję porady i sobie pójdę.

— Dobrze wchodź, ale tylko na chwilę.

Winda ruszyła. Przez rozety w prefabrykatach widział opadający horyzont. Rozległa

panorama zadziałała pokrzepiająco

— Waldek, ja naprawdę nie chce przeszkadzać.

— Za późno — zażartował kolega, ale zabrzmiało na poważnie — no dobra, dobra wejdź.

— Cześć Anna, przepraszam ja tylko…

— Cześć Wiktor, chcesz herbatę? Macie tu kanapki z dżemem. Skąd ty przyszedłeś?

Przewróciłeś się?

— Tak poproszę. Wszystko w porządku. Znaczy, szedłem na okrągło. Co tam słychać?

— Tak sobie, powiem szczerze. Wiesz, ojca teraz wzięliśmy do siebie. Ma ołowice, górnik więc wiesz. No i zobaczymy, jak długo to jeszcze potrwa. Tak to wszystko po staremu. Za to córka nam zdrowo rośnie.

— Ładnie tu macie. Normalnie, boazeria, meblościanka, wszystko jak w normalnym bloku.

— Dziękuje. Jest, jak jest. Trudne sąsiedztwo. Tu nie żyją prominenci. Raczej wysiedleni z biedablokow. Potrzebowali lekarza i komputer nas tu zesłał. Taki los. No dobrze, ale mów co się stało? — Zmienił temat Waldek.

— Mam kłopoty, nie będę oszukiwał.

— Domyśliłem się. Zachorowałeś? — zapytał Waldek.

— Nie wiem właśnie.

— Jak to nie wiesz?

— Ty jesteś lekarzem. Myślałem, że mi powiesz.

— To, co ci jest?

Rzeszotarski podszedł do okna. Horyzont rozmyty światłami blokowisk, kopalni i huczących zakładów. Ciężki przemysł mielił jałową ziemię, wysysał osocze i wtryskiwał w korzenie olej i chemikalia. Pozbawiona swej limfy przyroda obumarła aż po horyzont.

— Wiktor musisz się streszczać. Jest późno. Żona i córka się boją. Nie chcemy mieć problemów. Wiesz, o co chodzi?

— Wstrzyknęli mi coś. Najpierw wylali z zakładu i zaproponowali układ — wydusił z siebie i poczuł jak czerwienieje na twarzy.

— Dobra, dobra, nie chcę wiedzieć więcej. Załatwmy to szybko. Waldek pobrał mu krew i schował w spłuczce.

— I co teraz?

— Zbadam w przychodni i dam znać.

— Mogę iść?

— Tak.

— Dziękuję.

— Niepotrzebnie. Nie zadzieraj z nimi. I błagam cię, nie mów, że u nas byłeś.

Inżynier Pękalski znów to zrobił. Napił się wódki w skarlałym lasku przy murze huty i powlókł się na dworzec, żeby kupić bilet nad morze. Na początku było mu wszystko jedno, ale potem otrzeźwił go instynkt ucieczki. W zasadzie to nie wiedział, dlaczego to zrobił. Minęły już dwie doby, od kiedy mu odbiło. Ostatnim co pamiętam, był telefon Rzeszotarskiego, któremu zastrzyki najwidoczniej też nie służyły.

Pomyśleć tylko, że jeszcze niedawno największym zmartwieniem było, czy wielki rozdzielnik towarów przypisze mu więcej punktów na wyroby mleczarskie, albo czy doczeka się talonów na importowane towary w Peweksie. Wystarczył jednak jeden błąd i stał się odrzutem zaprogramowanego społeczeństwa. Wypadł z orbity swojego szarego życia i zmierzał prosto w pustkę. Nie było bowiem życia poza systemem kontroli. Albo żyłeś w pobliżu promieniującej ciepłem Partii, albo zamarzałeś gdzieś w podziemiu.

Za oknem przesuwał się nijaki krajobraz, błotnisty rozbryzg prowincji, proste układanki miast, betonowe włókna blokowisk i morza torów. Pogranicze odpychało i kusiło zarazem, było strefą niczyją, emanującą obietnicą złudnej wolności.

Musiał jeszcze tylko gdzieś zadzwonić.

— Cześć Maciek, jak tam u ciebie? — zapytała zatroskana matka. Wyobraził ją sobie siedzącą w przyciemnym pokoju, z telewizorem włączonym na cały regulator z powodu problemów ze słuchem. Długo z żoną załatwiali jej radziecki aparat słuchowy, ale ktoś ich wyprzedził w kolejce. A potem to już oni potrzebowali pieniędzy.

— Dobrze. To znaczy, nie dobrze.

— Coś się stało? Dzwonili do mnie z Katowic. Jakiś pan ciebie szuka. Mówią, żebyś nie

robił nic głupiego. Co się stał Maciuś, powiedz — zapytała matka.

— Nie, nic się nie stało. Po prostu… — załamał mu się głos. Ktoś zajrzał do przedziału. Stukot kół się wzmógł. Kogoś szukali, ale chyba nie jego — przyjadę na chwilę.

— Wypiłeś coś synku. Nic się nie przejmuj.

— Przestań, błagam — wykrztusił przez zaciśnięte zęby — powiedziałem, że przyjadę.

— Tak koniecznie przyjedź. Nagotuje obiadku.

— Będę wieczorem.

— Tak to jedź już prosto do domku.

Opadł na podłogę. Miał ochotę skulić się w kłębek w brudnej toalecie i zapaść w nieskończone rojenia o szczęśliwszym życiu. Dokąd uciekać? Przecież prędzej czy później będzie musiał się poddać. Najpierw odwlekał ten moment, pijąc pod monopolowym z żulami, potem gdy się wykruszyli, próbował przegnać świt, pijąc za hutą, ale zrobiło się tak nieznośnie, że postanowił iść gdziekolwiek dalej. W najbardziej oczywiste miejsce. Śledczy na pewno odwiedzili już jego byłą żonę, pilnowali czy w akcie desperacji nie poszedł porwać dziecka z przedszkola, a wkrótce zjawią się u jego matki. Może choć dadzą mu się przespać jedną noc w swym dawnym, przymałym łóżku, zapaść się w nim z nadzieją, że nigdy nie obudzi się z marzeń o lepszej przyszłości.

Wyszedł na korytarz, gdzie turkot kół zagłuszał jego myśli. Zamknął oczy i zapadł się w miąższ swojej rozpaczy, powracał do czarnej grzybni pierwotnego stanu. Tym stanem był instynktowny lęk, od którego starano się odgrodzić betonem cywilizacji. On ten habitat opuścił i pędził w stronę pustki. Gdzieś na granicy pojmowania błąkało się dobrze znane odczucie wstydu. Wszyscy od urzędników obsługujących wielki kalkulator punktacji obywatelskiej po telewizyjnego proroka postępu Szymona Krawca karmili ludzi papka wstydu za samych siebie, za ich marność i biedę, nasączali ich gorzką żółcią kompleksów. Miał ochotę je zwrócić ze wszystkimi toksynami, które wchłonęło jego ciało, uwiezione w tym niedokonanym czasie.

Z nicości wyrwał go pisk hamulców. Pociąg zatrzymał się w Zawierciu. Dworzec zbudowany był w duchu zrehabilitowanego socrealizmu. Im bardziej czerwone elity odchodziły od swych ideałów, tym bardziej starały się je manifestować w formie. Masy żyły więc w siermiężnej epoce poza czasem, a prominenci pławili się w zachodnich luksusach. Na dworcowym ekranie przesuwał się napis — Uwaga na cyfrowe bomby propagandowe zrzucane przez zachodnich podżegacz. Zgłoś, gdy zauważysz niepokojące treści w sieci Jantar.

Do środka weszli milicjanci z owczarkami i pałkami szokowymi. Zdezelowany dron zawisł nad peronem. Te wysłużone modele były nieobliczalne. Nikt nie wiedział, co im strzeli do ich elektronicznego mózgu.

— Wszyscy zostają na miejscach!

— Kłaniam się nisko panie władzo — powiedział jakiś urzędnik w typie donosiciela.

— Szukamy kogoś.

— Proszę bilety — rzucił surowo konduktor. Za jego plecami kręcili się już siepacze z ZOMO. Pękalski drżącą ręką oddał potwierdzenie z terminalu. Konduktor spojrzał na niego podejrzliwie. Zaraz jego dane pomkną łączami sieci Jantar i system podniesie alarm. Milicjanci dostana na interfejs ostrzeżenie, że legitymowany obywatel jest poszukiwany.

Coś huknęło na zewnątrz. To dron obił się o pordzewiała wiatę, goniąc uciekającego wyrostka. Mundurowi rzucili się do wyjścia, rozpychając pasażerów.

— Łapać gapowicza! — krzyknął ktoś w biegu.

— Uprasza się o zachowanie porządku — zachrzęścił megafon — Partia dba o nasze bezpieczeństwo, wspomóżmy jej wysiłki.

Tym razem nie chodziło o niego. Dostał kolejna szanse na dotarcie do celu.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 14.18
drukowana A5
za 31.78