E-book
17.64
drukowana A5
44.06
Syn wiosny

Bezpłatny fragment - Syn wiosny


Objętość:
247 str.
ISBN:
978-83-8324-288-0
E-book
za 17.64
drukowana A5
za 44.06

Każdy bywa czasem na zakręcie. To naturalna kolej rzeczy, życie to nie jest długa prosta, wyboje też nikogo nie dziwią. Jakoś trzeba się turlać do przodu, chociaż nieraz od tej jazdy boli głowa, a innym razem tyłek, bywa, że wrzuci się nie ten bieg, a raz na jakiś czas kończy się paliwo.

Problem polega na tym, że ja przez swoje życie jadę driftem. I bardzo często jest to jazda po bandzie. Czasami wyrzuca mnie z toru, a powrót nie jest taki prosty, kiedy nie ma się ustawionej zbieżności.

I kierownicy.

I hamulców.

Bywa, że pozostaje mi tylko bezsilnie patrzeć na to, jak na pełnym gazie pędzę prosto w mur.


***

Obudziło mnie miarowe stukanie kropli w parapet. Nie deszcz. Raczej coś jak woda skapująca z okna piętro wyżej. Odniosłem wrażenie, że każda z tych kropli uderza mnie prosto w czoło. I nie było to przyjemne muskanie po powierzchni skóry. Jedna po drugiej zamarzały w długi sopel, który coraz głębiej i głębiej wbijał się w mózg. Ból był taki, jakbym rzeczywiście walnął w mur. Niejeden raz.

O otwieraniu oczu na razie nawet nie myślałem, niech rzeczywistość ze swoją jaskrawością zostanie sobie tam na zewnątrz. Jej przejawy docierały do mnie innymi zmysłami, chociaż próbowałem się bronić. Ale ona tak łatwo nie odpuszcza. Jest jak bagno, które jak już złapie za kostki, to po zawodach, prędzej czy później wleje się też pod powieki.

Nie wiadomo skąd powiało chłodem, jakby ktoś otworzył okno lub drzwi. Miałem ochotę szczelniej się przykryć, ale tylko niemrawo poruszyłem ręką i ścisnąłem brzeg poszewki.

— Hej, nie śpisz? Żyjesz?

Wydałem z siebie dźwięk, który mógł oznaczać wszystko, ale dawał wyraźnie do zrozumienia, że skoro reaguję, to nie śpię i żyję.

Poczułem na policzku przyjemny dotyk ciepłej dłoni.

— O rany, jesteś zimny jak nieboszczyk. Chcesz herbatę?

— Aspirynę — wyszeptałem prawie bezgłośnie.

— Boli cię głowa? — Dłoń musnęła tym razem czoło.

— Mhm.

— Trochę ci się wczoraj pomieszało, co?

Nie usłyszałem w tym głosie urazy ani pretensji, chociaż mogłyby być uzasadnione. Może lekką kpinę, ale podszytą serdecznością i zrozumieniem. Spróbowałem się w odpowiedzi lekko uśmiechnąć, bo mimo wszystko cała ta sytuacja była trochę zabawna. O tak, pomieszało mi się. Grubo.

— A barman niby powinien wiedzieć, jak mieszać. — Kołdra przesunęła się po moim ciele, zakrywając ramiona.

— Daj mi aspirynę — powtórzyłem błagalnie, bo to była naprawdę pilna potrzeba. Żarty mogą zaczekać.

— Nie na pusty żołądek. Zrobię ci kanapkę i herbatę, a potem dostaniesz aspirynę, okej?

Nie odpowiedziałem. Ton głosu podpowiedział mi, że i tak już wszystko ustalone.

Znowu zostałem w pokoju sam, w ciszy przerywanej jednostajnym kapaniem. Pod moimi ciężkimi powiekami zaczęły się pojawiać pojedyncze obrazy, a potem całe sceny, składające się na retrospekcję wydarzeń, które jedno po drugim doprowadziły mnie do tego stanu, w tym miejscu, o tej porze.


***

— Świadoma praw i obowiązków,

— Świadoma praw i obowiązków,

— …wynikających z założenia rodziny,

— …wynikających z założenia rodziny,

— …uroczyście oświadczam,

— …uroczy…

Przesłoniłem dłonią twarz i chciałem dyskretnie ziewnąć, ale zmęczony po źle przespanej nocy nie zapanowałem nad sobą i wydałem z siebie głośne westchnienie. Moja dziewczyna szturchnęła mnie tak, że o mało się nie przewróciłem, a oczy wszystkich zebranych w sali ślubów jak na komendę zwróciły się w moją stronę. Nawet Michał z niedowierzaniem zerknął na mnie ponad ramieniem Soni. Urzędniczka rzuciła mi na wpół karcące, na wpół rozbawione spojrzenie.

— Czy świadek zgłasza jakiś sprzeciw? — zapytała. Na sali rozległy się śmiechy.

— Nie, nie. — Uniosłem obie ręce. — Najmocniej przepraszam.

Kobieta w todze skinęła głową i wróciła do udzielania ślubu, a ja, żeby zachować przytomność umysłu, przygryzłem zębami policzki. Raz po raz zbierało mi się znowu na ziewanie, ale nie odważyłem się już choćby uchylić ust.

Wypadałoby się porządnie wyspać, kiedy na drugi dzień występuje się w roli świadka. Wypadałoby ogarniać rzeczywistość, być dla swojego przyjaciela, który właśnie zmienia stan cywilny, wsparciem i pewniakiem. Zrobiłem wszystko, żeby tak się stało, łyknąłem nawet pięć gramów melatoniny i po niej rzeczywiście na chwilę odpadłem, ale coś mnie wybudziło i już przez resztę nocy byłem rześki i w pełni gotowy na nowy dzień, by w końcu nad ranem przekimać płytkim snem trzy godziny i wstać zmulony jak zombie. Kawa nie pomogła, wręcz przeciwnie, jeszcze bardziej mnie rozkojarzyła. A przede mną stało całkiem nowe wyzwanie, wymagające ode mnie choćby minimalnego skupienia.

Szczęśliwie nie zapomniałem wziąć z domu dowodu, nie zgubiłem obrączek, a podpis, który złożyłem na protokole, nie unieważnił małżeństwa Michała i Soni na samym wstępie. Jednak ile mnie to kosztowało, wiem tylko ja. Stres dołożył swoje i byłem po prostu tak wykończony, że momentami dosłownie chciało mi się tylko płakać.

Po ceremonii, która zdawała się ciągnąć w nieskończoność, wreszcie wyszliśmy z tej sali tortur. Michał w przelocie przygarnął mnie ramieniem i poklepał po łopatce.

— Dzięki, Sasza.

— Sorry — powiedziałem ze szczerą skruchą. — Całą noc prawie nie zmrużyłem oka.

— Ja nie o tym — roześmiał się. — Dziękuję za to, że tu ze mną jesteś. Chociaż przyznam, udało ci się na chwilę zostać gwiazdą tego przedstawienia.

— Idziesz? — ponagliła go Sonia, czyli właściwa gwiazda spektaklu, a mnie obrzuciła wzrokiem bazyliszka i mógłbym przysiąc, że zasyczała, wysuwając spomiędzy warg rozdwojony język. Jak śmiałem skraść jej show? I w ogóle, jak śmiałem istnieć na tym samym świecie co ona?

Tak, Sonia mnie nie lubi. Ale ja jej też nie, więc nazwijmy to remisem.

Przeklinałem w duchu dzień, kiedy zgodziłem się zostać świadkiem, bo teraz nie mogłem się tak po prostu zmyć. Musiałem brać w tym udział od początku do samego końca, walcząc z sennością i ze znużeniem, które wywołał we mnie nadmiar wrażeń i obowiązków. Razem z Olą, która była z kolei świadkiem czy tam świadkową Soni, stałem przy świeżo upieczonych państwu Wilczakach, słuchałem życzeń i gratulacji, fraz i frazesów powtarzających się jak melodyjka z katarynki, przejmowałem wręczane młodej parze wiechcie kwiatów i snułem w głowie przyziemne marzenia o swoich domowych ubraniach — luźnych spodniach na gumce i T-shircie. Dopasowany garnitur wrzynał mi się w ciało każdym swoim szwem, czułem, że koszulę na plecach mam już całą mokrą, a kołnierzyk zapięty pod samą szyję, obwiązany dodatkowo krawatem, który Olka poprawiała mi za każdym razem, gdy tylko spróbowałem go poluzować, zaciskając jak na złość jeszcze mocniej niż poprzednio, nie pozwalał nawet swobodniej odetchnąć. Czułem się jak w klatce, wyjątkowo ciasnej i niewygodnej.

Moja matka, także obecna na tym ślubie, patrzyła na mnie maślanym wzrokiem. Dobrze wiem, co się działo w jej głowie. Wcześniej powtórzyła mi chyba z osiem razy, jaki jestem przystojny w tym garniaku i że powinienem zmienić styl, ubierać się bardziej dorośle, a nie ciągle w te dresy. I jak dzisiaj pięknie razem wyglądamy, tacy eleganccy. Zapewne już sobie mnie wyobrażała na kolejnym ślubie, tym razem moim własnym. A wraz ze mną pannę młodą z okrągłym brzuchem, jak Sonia. No nie da rady, mamo. Nie da rady.

Kiedy po życzeniach, toaście i fałszywie odśpiewanym „Sto lat i niech im gwiazdka i takie tam” w końcu się wydostałem z budynku, od razu odszedłem na bok, ignorując prośby, żebym się ustawił na schodach do wspólnego zdjęcia. Z ulgą zaciągnąłem się dymem z cygaretki. Moje szczęście nie trwało długo, bo zaraz podeszła Ola i pacnęła mnie w tyłek tą swoją śmieszną torebunią, w której ledwo mieściły się smartfon i chusteczka do nosa.

— Co ty robisz?

— Palę.

— I co, wszyscy mamy czekać na ciebie, bo tobie się zachciało jarać?

— Nie czekajcie. — Wzruszyłem ramionami. — Nie muszę być na zdjęciach.

— Właśnie, że musisz. Jesteś świadkiem, pawianie. Chodźże. — Szarpnęła mnie za rękaw.

— Zaraz. Jak nie wezmę chociaż paru machów, to zasnę na stojąco.

— Pięć minut jeszcze wytrzymasz. — Zabrała mi cygaretkę i zgasiła ją o murek tak brutalnie, że nie nadawała się już do ponownego zapalenia. Wkurwiłem się.

— Ja pierdolę, nigdy więcej ślubów — mruknąłem pod nosem i podchwyciłem jej wzrok, niemal równie zabójczy jak bazyliszkowe ślepia Soni.


Przez długi czas myślałem, że moja dziewczyna jest idealna. Co miało oznaczać między innymi to, że tak samo jak mnie gówno ją obchodzi, co ludzie powiedzą. Że też ma głęboko w tyłku poszanowanie dla tradycji i konwenansów. I tak było, ale tylko do pewnego momentu.

Magiczna granica została ujawniona, kiedy nasi przyjaciele zaprosili nas na ślub, i to w charakterze świadków. Jak na ironię, to oni złamali wtedy konwenanse, ale tego dowiedziałem się później. W międzyczasie zaś z rosnącym niepokojem obserwowałem zapał, z jakim Ola zaangażowała się w swoją nową rolę, a z jeszcze większym to, jak bezwzględnie oczekiwała tego samego ode mnie. Nie było mowy, żebym wystąpił w zamszowych butach z obrony magisterki, które sprawdziły się już na dwóch weselach i wciąż były wygodne. Wszystko musiało być nowe i na tip-top, pod krawatem, w pełnym rynsztunku. Nie jestem do tego stworzony, wręcz nienawidzę dopasowanych ubrań i sztywnych materiałów, a, i konwenansów, ale nie było dyskusji.

— Tam będą wszystkie nasze koleżanki ze szpitala! — słyszałem za każdym razem, gdy próbowałem coś wynegocjować. Ola po prostu chciała się pokazać, i mnie przy okazji też, więc prezencja musiała być nienaganna. Garnitur, fryzjer, skarpetki pod kolor, już się zapędzała, by mnie wysłać na solarium, ale wtedy to ją wyśmiałem. Bez jaj. I co jeszcze? Regulacja brwi? Doklejane rzęsy? Buty na obcasach, żebym nie był niższy od niej, kiedy założy szpilki?

No cóż, każdy ma jednak jakieś wady, dziwactwa i odpały. Ola w przeciwieństwie do mnie nie jest aspołecznym antysystemowcem i do szopek typu „legalizacja związku”, tak jakby wcześniej związek był czynem zabronionym, podchodzi całkiem na serio. A skoro to dla niej takie ważne, jakoś wytrzymam ten jeden dzień.

Bo tak poza tym, Ola naprawdę jest idealna.


Prosto ze ślubu przetransportowaliśmy się na wesele. Tam już było na szczęście trochę luźniej. Zdjąłem marynarkę i krawat, odpiąłem kilka guzików w koszuli i podwinąłem rękawy, tylko ze spodniami niewiele mogłem zrobić, poza wyciągnięciem z nich paska. Byłem na siebie zły, że dałem się na nie namówić, bo przecież „leżą na panu doskonale” i „masz w nich epicki tyłek”, a nie sprawdziłem w ogóle, jak się w nich siedzi. Wszystko, co było „idealnie dopasowane”, w siadzie stawało się zbyt napięte, usztywnione, nie dając o sobie zapomnieć ani na chwilę. Wierciłem się na krześle jak uczniak, próbując znaleźć optymalne kąty, ale wszystko na nic. Tańczyć nie lubię i nie umiem, więc jedynym ratunkiem było częste wychodzenie na fajkę.

Ola była na mnie coraz bardziej wkurzona. Nie prezentowałem się jak należy, nie byłem tego dnia duszą towarzystwa, dwóm jej koleżankom odmówiłem tańca, uprzejmie ale stanowczo. W ogóle nie dorastałem do jej oczekiwań.

— Na naszym weselu też taki będziesz? — zapytała w końcu. Spojrzałem na nią umęczonym wzrokiem. Fuknęła i z zadartym nosem poszła na parkiet.

Boczyła się na mnie ostentacyjnie, dopóki na oczepinach nie złapała bukietu panny młodej. Humor od razu jej się poprawił i przybiegła do mnie cała w skowronkach.

— Zobacz, co mam!

— Super — odparłem, nie podzielając jej entuzjazmu.

— Byłoby zabawnie, gdybyś to ty złapał muszkę — fantazjowała tymczasem podekscytowana Olka, nieźle już wstawiona zresztą. Ja za to byłem zbyt trzeźwy, pilnowałem się, żeby nie narobić Michałowi wiochy. No ale to się przekładało na niechęć do weselnych zabaw. Nie miałem zamiaru nawet próbować łapać muchy. I bez tego niemal fizycznie poczułem, jak zaciska mi się wokół gardła.

— Idziesz? — szturchnęła mnie moja dziewczyna, kiedy wodzirej rzucił do mikrofonu: „A teraz zapraszamy do nas wszystkich kawalerów, tych z odzysku również!”.

— Proszę cię, chociaż do tego mnie nie zmuszaj.

— No weź — próbowała mnie nakłonić. — Przecież to tylko zabawa.

— Mnie nie bawi. Muszę się przewietrzyć. Idę zapalić — powiedziałem, wstając ze swojego miejsca przy stole.

— Znowu?!

— Znowu.

— A idź i nie wracaj, pawianie — usłyszałem. Rzuciłem jej szybkie spojrzenie, ale już siedziała nadąsana.

— Ola… — spróbowałem ją zmitygować. Jednak jej mina i poza jednoznacznie dały mi do zrozumienia, że albo pójdę po tę cholerną muszkę, albo zemsta będzie słodka. Ale moja cierpliwość właśnie tu się skończyła. Nie będę ganiał za muszką jak jakiś pieprzony pajac.

Dopiłem resztę wina z kieliszka i wyszedłem na zewnątrz. Tam na szczęście było trochę spokojniej, większość gości dała się złapać na lep weselnych tradycji. Zrobiłem kilka kroków w kierunku ławeczki stojącej przed głównym budynkiem, ale uświadomiłem sobie, że nie po to wstałem od stołu, żeby teraz siadać. Poszedłem więc dalej, popalając cygaretkę i ciesząc się tą chwilą samotności. Lubię być wśród ludzi, pod warunkiem, że mogę od czasu do czasu naładować w ciszy baterie.

Trochę na uboczu, w zazielenionej części podwórza, stał pawilon z kilkunastoma miejscami do siedzenia wokół niskiego, okrągłego stołu. Wcześniej cieszył się niemałym powodzeniem, przyciągając gości między innymi zapachem grillowanego mięsa, teraz jednak opustoszał. Ruszt już ostygł, a na stole zostało sporo niedojedzonych porcji ze sztućcami ułożonymi w pozycji „jeszcze tu wrócę”. Sięgnąłem po kawałek zimnej, przypieczonej kiełbaski, pewien, że jej właściciel i tak dawno o niej zapomniał. Potem podniosłem jedną ze stojących na stole butelek, ale była opróżniona do dna. Sprawdziłem następną. To samo.

— Cześć — usłyszałem za plecami. Odwróciłem się i zobaczyłem Adama. Kiedyś, dawno temu, chyba w poprzednim życiu, on, Michał i ja byliśmy nierozłączni jak trzej muszkieterowie. Nie widzieliśmy się chyba z… naście lat. Wymieniliśmy wcześniej w locie zdawkowe uprzejmości, ale nie mieliśmy jeszcze okazji dłużej porozmawiać.

Oprócz nastu lat Adamowi przybyło też naście kilo, ubyło za to włosów. Wyglądał na swój wiek. Wesolutki, z butelką sekta w dłoni, podszedł bliżej i zagaił:

— Jak ty to robisz, stary?

— Co takiego? — nie zrozumiałem.

— W ogóle się nie starzejesz. Kiedy ja cię ostatnio widziałem? Chyba na moim własnym weselu?

— Tak jakoś będzie.

— No. A wyglądasz dokładnie tak samo. Nawet bęc ci nie rośnie. — Klepnął mnie po brzuchu.

— Bo biegam — wyjaśniłem. — Jak przestaję, to rośnie.

— Aaa, chyba że tak. Chcesz? — Podał mi butelkę. Wziąłem ją i napiłem się przyjemnie chłodnego sekta. Rewanżując się, poczęstowałem go cygaretką. Podziękował gestem ręki.

— Rzuciłem trzy lata temu. Za dużo kasy puszczałem z dymem.

— To gratuluję, mnie się nie udało — przyznałem.

Próbowałem rzucić palenie przed wakacjami, Ola mnie usilnie do tego namawiała. Żeby zająć czymś szczękę, zacząłem żuć żelki, takie długie, w kształcie dżdżownic. Od nich miałem ciągle zabarwiony kącik ust na różne kolory, od fajek ostatecznie nie udało mi się odzwyczaić, a dodatkowo uzależniłem się od żelków. Brawo ja.

— A co u ciebie tak w ogóle? — zainteresował się Adam. — Co w życiu porabiasz? Pewnie nie jesteś już barmanem?

— Weekendowo jestem. A na co dzień robię tłumaczenia. Trochę też piszę, ale to mi się mniej opłaca.

— Ale co piszesz? Książki?

— Nie, no. Opisy produktów, teksty pod SEO…

— Pod co?

— Reklamowe — uprościłem.

— A, okej. I tłumaczenia? Z chorwackiego?

— Tak, ale nie tylko. Różne mam zlecenia.

— No tak. Zapomniałem, że rozmawiam z poliglotą. To chyba całkiem niezła fuszka?

— Nie narzekam — przyznałem. — Kasa niezła, a biuro mam w domu.

— To całkiem odwrotnie niż ja. — Adam rozejrzał się po stole i też upolował kawałek zapomnianej kiełbaski. — Mnie w domu prawie nie widują.

— A co robisz?

— A jeżdżę autokarami. Kawał Europy zwiedziłem.

— Super! — Pamiętałem, że jego marzeniem było jeździć tirami po Stanach, ale autokarami po Europie też nie brzmiało źle. — To w domu chyba faktycznie rzadko bywasz.

Adam zrobił kwaśną minę.

— No, to jest minus. Chociaż z drugiej strony, dzieciaki już są duże, a z Dominiką… — Obejrzał się kontrolnie, czy przypadkiem jego żona nie pojawiła się w pobliżu — …wiesz, jak to jest. Czasami dobrze się za sobą trochę stęsknić. — Roześmiał się jakoś wcale tak niewesoło. — Ale właśnie, słyszałem, że ty też się żenisz? Kiedy?

Wydąłem wargi, wypuszczając z płuc powietrze. Każda, dosłownie każda osoba, z którą dzisiaj rozmawiałem, zadawała mi to samo pytanie.

— Nieprędko — mruknąłem.

— Pewnie też dopiero jak dzieciak będzie w drodze? No i słusznie. Nie ma się co śpieszyć.

Jakie to wszystko dla ludzi jest proste. Ślub, dzieci, potem jeszcze obowiązkowo chrzciny. Gotowy schemat. Wymigiwałem się od tego skutecznie przez trzydzieści pięć lat, ale wystarczyło, żebym zrobił w tym kierunku jeden mały krok i moja przyszłość już była oczywista, wszystkie kolejne ruchy rozpisane w standardowym harmonogramie. Nie istniał alternatywny scenariusz.

Żeby uniknąć odpowiedzi, pociągnąłem z butelki porządny łyk. Przeliczyłem się jednak. Gaz połaskotał mnie w podniebienie i poczułem, jak alkohol rośnie mi w ustach, prawie wychodząc nosem.

— Coś ci powiem. — Adam nachylił się w moją stronę i ściszył głos, zgoła niepotrzebnie, bo owszem, na podwórzu zaczęli pojawiać się ludzie, głównie fajkowicze, ale kręcili się raczej w pobliżu budynku z salą weselną. — Ja tam nigdy nie wierzyłem w te pogłoski o tobie. Mówiłem, kto jak kto, ale Sasza? W życiu. No i kto miał rację? Adam miał rację. Czyli ja.

Starając się nie popluć sektem, spojrzałem na niego pytająco.

— No, wiesz. Kiedyś się mówiło, że jesteś gejem i takie tam. — Strzelił minę, jakby się czymś zawstydził. — Że niby ten Bartek to był twój… chłopak? To znaczy ja bym nic do tego nie miał, ale na co ci to. Geje mają u nas przejebane.

Mógłbym mu odpowiedzieć, że nie jestem gejem i nie skłamać, ale miałem usta pełne gazowanego wina. Dlatego nie zareagowałem też na hermetyczny żarcik:

— Co prawda wszyscy wiemy, że dobrze wyglądasz w sukienkach, no ale to jeszcze nie dowód na to, że lubisz facetów. — Puścił do mnie oczko i roześmiał się głośno, zadowolony z dowcipu.

Nie wierzę. Raz. Raz jeden przebrałem się za dziewczynę. W czasach liceum. Oczywiście właśnie tym zapisałem się w historii. A poza tym geje nie ubierają się z reguły w sukienki, ogarnij temat, człowieku.

Adam zawsze postrzegał świat dosyć zerojedynkowo. Łączył fakty po linii prostej, nie doszukując się niuansów. W sumie trochę mu zazdroszczę takiego podejścia, ja mam diametralnie inne, i jak wiedzą wszyscy moi znajomi, potrafię skomplikować nawet sposób na zagotowanie wody w czajniku, jednak trochę mnie wkurza, kiedy dla kogoś wszystkie litery z LGBTQIA plus cała reszta alfabetu oznaczają jedno i to samo.

Zanim przełknąłem wino, pojawiła się przy nas Ola, ubawiona i zadowolona. Foch jej przeszedł jak ręką odjął, a z jakiego powodu, nie musiałem się długo domyślać.

— Tu jesteś! A wiesz, kto złapał muszkę? — zapytała wesoło, lekko się chwiejąc na wysokich szpilkach. Oparła się dłońmi o moje ramię, żeby złapać lepszą równowagę.

— Nie wiem.

— Marcin! No i musiałam z nim zatańczyć. Jesteśmy oficjalnie nową młodą parą — zachichotała i zrzuciła buty, stając boso na podeście pawilonu.

Marcin. I wszystko jasne. Jej sfrendzonowany były, wciąż zakochany, gotowy na jej każde skinienie. Czasami aż mi było go żal, chociaż ze zrozumiałych względów nie darzył mnie wielką sympatią. Starał się jednak nie okazywać tego zbyt ostentacyjnie. W ogóle był całkiem spoko gościem i gdyby nie tło naszej znajomości, to czuję, że moglibyśmy się nawet zakumplować.

— Gratulacje — odparłem bez emocji. Byłem tak zmęczony, że sekt, zamiast rozweselać, zaczynał mnie już usypiać.

— Stary, ja bym na twoim miejscu uważał — ostrzegł mnie Adam i wyciągnął rękę po butelkę. Podałem mu ją. — Jeszcze Marcin sprzątnie ci narzeczoną sprzed nosa.

Tego, że to ja mu ją sprzątnąłem, i to dwa razy, też nie chciało mi się wyjaśniać. Wyobraziłem sobie natomiast, jak się rzucił po tę muchę, pewnie jeszcze bardziej gorliwie, niż dziewczyny po bukiecik. Olka za to wybuchnęła perlistym śmiechem, jakby właśnie usłyszała najlepszy dowcip na świecie.

— Babcia Michała powiedziała, że pasujemy do siebie — przypomniała sobie. — „Bylibyście taką ładną parą!” — zacytowała, komicznie modulując głos. Mnie tym nie rozbawiła.

— No to już, droga wolna — mruknąłem wkurzony.

— Ej, no weź. — Szturchnęła mnie w ramię. — Przecież to tylko żarty. Wiesz, jaka jest babcia Michała. Ma już swoje lata.

— Dlatego musisz powtarzać po niej wszystkie głupoty?

— Czyżbyś był zazdrosny? — Ola spojrzała na mnie filuternie.

— Nie! — W życiu bym się do tego nie przyznał.

— Oj, chyba troszkę. — Spróbowała mnie połaskotać po żebrach, ale odsunąłem się zdecydowanym ruchem, naburmuszony, i wyciągnąłem z paczki kolejną cygaretkę.

— Jezu, jaki ty jesteś dzisiaj beznadziejny.

— To idź do Marcina.

— Ej no, misiaczki, nie kłóćcie się. Taki piękny wieczór. I taka piękna kobieta — wtrącił się Adam i puścił oczko do Oli. Rozchichotała się od razu, laskom to jednak niewiele potrzeba. Wdali się w wesołą rozmowę, w której ja już nie uczestniczyłem. Odniosłem wrażenie, że moja świadomość zaczyna się pomału wyłączać, jak światła gaszone jedno po drugim w długim korytarzu. Z uczestnika wydarzeń zmieniłem się w obserwatora, czując niemalże, jak patrzę z boku nawet na samego siebie, stojącego wśród ludzi z uprzejmym, wymuszonym uśmiechem, oczami płonącymi od niewyspania i uczuciem, że od niewygodnych ubrań mam poobcierane już całe ciało. Zdjąć te szmaty, wziąć chłodny prysznic i walnąć się nago do łóżka, tylko tego chciałem.

Nie pamiętam, co się działo dalej. Obudziłem się dobrze po drugiej na sofie w ogrodowym pawilonie, zmarznięty, z obolałym od karkołomnej pozycji kręgosłupem. W sali wciąż grała muzyka, słyszałem głośne śmiechy i śpiew. Nad sobą zobaczyłem Michała, który właśnie próbował mnie przykryć marynarką. Nie bez trudu usiadłem, wziąłem ją od niego i narzuciłem sobie na plecy.

— Wszystko w porządku, Nowi? — zapytał, siadając na fotelu obok.

— Mhm.

Był lekko wstawiony, ale przytomny. Ze swoją ponad stukilową masą nie upijał się tak łatwo, no i przede wszystkim umiał nad tym panować, kiedy było trzeba. Michał to nie jest człowiek, który urżnąłby się na własnym weselu.

— Przyniosłem ci wodę. — Podał mi małą mineralną.

— Dzięki.

Wypiłem niemal pół butelki na raz, przepłukując suche usta.

— Wiesz, że to ja powinienem się dzisiaj stresować, a nie ty, prawda? — rzucił żartobliwie, patrząc na moją wymiętą twarz. — To nie należy do obowiązków świadka. Nieprzesypianie nocy w zastępstwie za pana młodego również. Naprawdę aż tak to przeżywasz?

— Nie wiem. — Pomasowałem palcami powieki zmęczonych oczu. Te dwie godziny niewygodnego snu nic mi nie dały, poza jeszcze większym rozmemłaniem.

— Myślisz o tym, jak to będzie u was? — spróbował zgadnąć i, co tu dużo mówić, nie pomylił się. Ta cała impreza była dla mnie męcząca z jeszcze jednego powodu. Ludzie nie dawali mi ani na chwilę zapomnieć o tym, że jestem następny w kolejce. Z każdej strony byłem zasypywany pytaniami, no to kiedy, kiedy, kiedy wy?

Wyraz mojej twarzy chyba wystarczył za odpowiedź.

— Spójrz na to od jasnej strony. Przynajmniej przeżyłeś to jako świadek i będziesz na świeżo. Na twoim własnym ślubie już cię nic nie zaskoczy. — Michał nachylił się w moją stronę i poklepał mnie po udzie.

— Poza faktem, że biorę ślub? — zadałem retoryczne pytanie. Roześmiał się, ale mnie wcale nie było do śmiechu, więc i on zaraz spoważniał.

— Jedź już do domu — zaproponował. — Zamówię wam taksówkę. I tak spisałeś się na medal. Mam nadzieję, że będę równie dobrym świadkiem dla ciebie. Jeśli oczywiście to mnie wybierzesz.

To był moment, w którym powinienem go zapewnić, że tak, oczywista sprawa, nie ma innej opcji. Ewentualnie Tobiasz, no ale Michał, z racji przyjacielskiego stażu, miałby jednak pierwszeństwo. Był tylko jeden problem…

— Michał, muszę ci o czymś powiedzieć.


***

Był czerwiec, kiedy pojechaliśmy z Olą na pierwsze wspólne wakacje. Zaplanowałem dla nas objazdówkę po Chorwacji. Zaczęliśmy od Zagrzebia. Pokazałem jej Górne i Dolne Miasto, ale także blokowisko po drugiej stronie Sawy, na którym spędziłem dzieciństwo. Odnalazłem mój blok, a w nim okna naszego dawnego mieszkania. Drogę, którą byłem odprowadzany do szkoły. Plac, gdzie bawiłem się z innymi dzieciakami. Osiedle jak osiedle, trudno wpaść w zachwyt. Tym bardziej nie przypuszczałem, że będę tymi widokami tak poruszony. Gdybym wiedział, może wcale nie odważyłbym się pojechać. Widocznie nawet najsłabsza scenografia, która była tłem dla dzieciństwa, automatycznie staje się najpiękniejszym krajobrazem na świecie.

Potem wyruszyliśmy w stronę Rijeki, by magistralą w kilku etapach dojechać do Makarskiej. Od dawna marzyła mi się taka podróż, w sumie myślałem nawet o Dubrowniku, ale wtedy harmonogram stawał się zbyt napięty, bez szans na jakikolwiek dłuższy odpoczynek. Zostawiłem więc Dubrownik na następny raz.

Wyjazd był fantastyczny. Odpoczywałem tak, jak nie miałem okazji odpocząć od dawna, chociaż kawał czasu spędzałem za kierownicą. Jednak trasa była przyjemna, nam się donikąd nie śpieszyło, a krajobrazy sprawiały, że moje oczy nie raz stawały się dziwnie mokre i musiałem zjeżdżać na najbliższy parking, żeby trochę opanować wzruszenie. Widok Adriatyku powoli kruszył we mnie najbardziej skostniałe fundamenty, wydobywając z nich urywki wspomnień. Nie byłem tam od lat, właściwie od dziecka. Wymazałem te pejzaże z pamięci, by móc jakoś funkcjonować w kraju, gdzie morze było zimne i sine, przerażające tak, że nawet nie chciałem się do niego zbliżać. Ojciec próbował mnie do tego przekonać, raz, drugi, ale uciekałem z płaczem przed tą nieprzezierną, nieprzewidywalną otchłanią. Przypominał mi, że przecież kochałem kąpiele w morzu. Tak, ale w moim, a nie w tym, odpowiadałem przez łzy. W moim ciepłym, łagodnym, lazurowo czystym Jadranie, na okolonych wzgórzami plażach jugosłowiańskich wysp. W końcu ojciec dał sobie spokój. Dopiero kilka lat później, już jako nastolatek, sam się odważyłem na bliższy kontakt z Bałtykiem. Ale czy go kiedykolwiek pokochałem? Nie. Wzbudzał we mnie podobne odczucia, jak moja matka, kiedy na moją sugestię, że zjadłbym coś słodkiego, odpowiadała: „To weź sobie jabłuszko”.

Teraz wchodziłem do wody przy każdej nadarzającej się okazji, mimo że miejscami była jeszcze dość chłodna. Pozwalałem jej, by swobodnie unosiła mnie na powierzchni albo nurkowałem do samego dna. W końcu czułem, że jestem we właściwym miejscu, że świat i ja nareszcie staliśmy się kompatybilni. Człowiek w siedemdziesięciu procentach składa się z wody? Być może. Ale jakość tej wody ma znaczenie. Moje siedemdziesiąt procent to z pewnością Adriatyk.

— Jak to z tobą jest? — spytała pewnego dnia Ola, patrząc na moje zaszklone po raz kolejny oczy, z którymi już się nawet przed nią nie kryłem. — W tej swojej bałkańskiej połowie jesteś bardziej Serbem czy Chorwatem?

I to jest pytanie z rodzaju tych, czy jestem bardziej homo czy hetero. Jestem jednym i drugim, zależnie od okoliczności, a jednocześnie żadnym z powyższych. Najchętniej w ogóle bym się w tej kwestii jednoznacznie nie określał. Dlatego kto nie musi, o tym nie wie.

Podobnie ma się sprawa z moim pochodzeniem. Urodziłem się w Jugosławii, nie w Serbii czy Chorwacji. Jugo już dawno nie ma, pomału dorasta pokolenie, które już nawet jej nie pamięta, a ludzie wciąż domagają się etykietek, deklaracji, lubią wyraźne opowiadanie się po konkretnej stronie. Lubią sobie porządkować świat binarnie, chociaż nie bez powodu funkcjonuje takie pojęcie jak spektrum.

Gdyby spytać moją matkę, bez wahania odparłaby, że jest Serbką, chociaż nawet w jej przypadku jest to ciut bardziej skomplikowane. Ja już nie mam tej pewności. Ale mówienie ludziom, że moja krew jest jugosłowiańska, rzadko ich satysfakcjonuje, podobnie jak odpowiedź, że jestem bi. Następne, co po tym słyszę, to „No tak, ale…”

I tak można ciągnąć ten temat bez końca.

— Mój kraj dzieciństwa to Jugosławia — odpowiedziałem Oli przez ściśnięte gardło. — Nie chcę się opowiadać po żadnej stronie.

— Rozumiem — odparła i nie pytała więcej. Podziękowałem jej za to w duchu.

Była naprawdę świetną towarzyszką na tej wyprawie. Nie miała wygórowanych wymagań, nie marnowała pół dnia na strojenie się i pacykowanie, chodziła w trampkach i ani razu nie narzekała, że bolą ją nogi. Do wszystkiego podchodziła z uśmiechem, nawet do drobnych trudności, tak jak wtedy, kiedy na miejscu zaplanowanego noclegu zastaliśmy tylko wielkie zdziwienie naszym przyjazdem. To oczywiście ja coś pojebałem z datami, gospodarze spodziewali się nas równo za miesiąc, lecz mimo to znalazło się dla nas spanie, chociaż nie tak komfortowe jak to, na które liczyliśmy. Ale i tak było lepszą opcją, niż spanie w samochodzie.

W końcu dojechaliśmy do Splitu. I tu się skończyła moja sielanka.

Wieczorem wybraliśmy się na spacer na plażę, żeby obejrzeć zachód słońca. Siedzieliśmy pod palmą na kamiennym murku, popijając piwo. Olce włączyło się gadanie, mnie dla odmiany nie, więc głównie monologowała, czego słuchałem jednym uchem, zapatrzony w ciemniejącą, łagodnie falującą wodę. Wiedziałem tylko, że tematem przewodnim jest ślub Michała i Soni, który Ola przeżywała, jakby miał być jej własnym.

— Wiesz, że nie powinniśmy być oboje ich świadkami? To podobno przynosi pecha — rzuciła nagle kuriozalnym stwierdzeniem, którego nie mogłem pozostawić bez komentarza.

— Naprawdę wierzysz w takie zabobony? Myślałem, że jesteś mądrzejsza.

Roześmiała się i dała mi lekkiego kuksańca w ramię.

— Nie wierzę. Inaczej bym się nie zgodziła na to, żebyś był świadkiem.

— To dobrze — odetchnąłem, ale poczułem, że zasiała we mnie jakieś ziarno niepokoju. Człowiek to jednak głupi jest. — A ten pech działa już teraz czy dopiero po? Jakby co, mamy assistance.

— O samochód bądź spokojny. — Zaśmiała się znowu. — Chodzi raczej o to, że możemy nigdy nie stanąć na ich miejscu.

— Na jakim ich miejscu?

— No, na miejscu Soni i Michała. No wiesz, jako młoda para — dodała, patrząc w moje coraz szerzej otwarte oczy.

Tym razem już nie odpowiedziałem. W głowie zaczęły mi się układać pewne fakty, na które wcześniej w wakacyjnej euforii i lekkim odklejeniu nie zwracałem uwagi, więc czekały oczywiście na idealny moment, by zaatakować mnie szturmem. Ola, nie doczekawszy się mojej reakcji, zaczęła mówić dalej, ale ja już w ogóle jej nie słuchałem. Czułem się tak, jakby wokół mnie zaczęła krążyć natrętna mucha, a potem kolejna, i następna, a w końcu cały rój, a w ich brzęczeniu rozpoznawałem urywki naszych wcześniejszych rozmów.

Do tej pory byłem przekonany, że Ola tylko teoretyzuje, mówiąc o nas w kontekście małżeństwa. Że jest pod wrażeniem zbliżającego się ślubu naszych przyjaciół, z nami w roli świadków. Że te jej pytania, czy podobają mi się obrączki z białego złota, albo co sądzę o białej sukni w Urzędzie Stanu Cywilnego, albo jakie nazwisko by mi się najbardziej u niej podobało — jej, moje czy może łączone — są zadawane bez ukrytego podtekstu, dla rozrywki, żeby się razem pośmiać. Ale teraz w końcu zrozumiałem.

Ona tego wszystkiego po prostu chciała. Obrączek, białej sukni, mojego nazwiska.

Jak w transie wstałem z murku i zacząłem powoli iść wzdłuż brzegu, jakby w nadziei, że ten rój much zostanie w tyle. Olka dogoniła mnie po kilku krokach i o coś zapytała, ale równie dobrze mogła zadać to pytanie po chińsku. Gorączkowo starałem się pozbierać jakiekolwiek myśli. Wypite wcześniej piwo bynajmniej mi w tym nie pomagało, wrodzona konstrukcja mojego biegunowego mózgu również nie. W końcu przystanąłem, bo poczułem, że nie jestem w stanie równocześnie wykonywać dwóch czynności na raz, to znaczy iść i myśleć. Dobrze, że chociaż nie zapomniałem o oddychaniu.

Ola spojrzała na mnie zdziwiona.

— Sasza, wszystko okej? Co się stało?

Nabrałem powietrza, ale nic nie powiedziałem. Czułem, że ta sprawa już nie wyjdzie mi z głowy. Najlepiej więc będzie wyjaśnić to sobie tu i teraz, i resztę urlopu spędzić w spokoju…

Wiem, jak to brzmi. Teraz, z perspektywy czasu wyraźnie dostrzegam idiotyzm mojego toku myślenia. Ale wtedy naprawdę myślałem, że to jedyne słuszne rozwiązanie. Szczerość. Gra w otwarte karty. Ubicie złudnych nadziei w zarodku, zanim wykiełkują w niemożliwy do wykarczowania baobab.

— Ola… — zacząłem, starając się jakoś delikatnie dobrać kolejne słowa, tak, by nie sprawić jej przykrości, a tylko zaznaczyć, że nie pójdziemy tą drogą, co Michał i Sonia.

No i zrobiłem to idealnie. Po prostu, kurwa, idealnie.

— A ty byś chciała się chajtnąć?

Jej twarz momentalnie się rozpromieniła. Rzuciła mi się na szyję z radosnym okrzykiem i zanim zdążyłem się zorientować, co się właściwie stało, usłyszałem:

— Tak! Tak! Tak!


***

Michał wysłuchał mojej opowieści ze spokojem, chociaż w jej trakcie coraz częściej gryzł dłonie albo pakował je do oczu, ciężko wzdychając.

— To znaczy, że wcale tego nie chcesz? — upewnił się, kiedy skończyłem.

— Nie.

— Kurczę, a ja się tak ucieszyłem, kiedy Ola zadzwoniła do Soni z tym newsem.

— Przykro mi, że cię rozczarowałem — odparłem, sam rozczarowany, że zamiast okazać mi wsparcie, on mnie jeszcze pogrąża.

— Nowi, przecież tu nie chodzi o moje rozczarowanie, tylko o twoje życie. Myślałem, że wreszcie robisz odważny krok, w dodatku z Olą, no nie mogłoby się ułożyć lepiej…

— Nie, Michał. Nadal jestem tchórzem — mruknąłem. — Oraz idiotą, który nie panuje nad własnymi słowami. Ja jej się wcale nie oświadczyłem, stary. To jest po prostu grube nieporozumienie.

— Właśnie widzę. I co zamierzasz z tym fantem zrobić?

— Nie wiem.

— Sasza… — westchnął po raz kolejny, z twarzą wyrażającą szczere zatroskanie. — Sasza… Na litość boską. Ona nosi pierścionek od ciebie, który uważa za zaręczynowy. Zdajesz sobie sprawę, że z tego etapu nie ma bezbolesnego odwrotu?

— Tego się właśnie obawiam — przyznałem. To prawda, miała też pierścionek. Od momentu tego fatalnego pytania przystawała przed każdym stoiskiem z biżuterią, z oczyma lśniącymi nie mniej niż te wszystkie błyskotki. Udawałem, że nie wiem o co chodzi, dopóki nie zapytała otwarcie:

— To co, może kupisz mi w końcu coś na palec?

— Dobrze — zgodziłem się z rezygnacją. — Wybierz sobie, co chcesz.

Wybieranie trwało dobre pół godziny, może dłużej. Podchwyciłem wzrok sprzedawcy, tak samo znużony jak mój, chociaż oczywiście bez słowa skargi podawał jej kolejne sztuki. Zagadałem do niego po chorwacku, ucieszył się, że turyści z Polski w końcu się uczą języka, więc wyjaśniłem mu, że w połowie jestem jego rodakiem. Ucieszył się jeszcze bardziej. Zdążyliśmy sobie opowiedzieć całkiem niezły kawał życiorysów, zanim usłyszałem w końcu:

— Chcę ten.

— Proszę. Pamiątka z Chorwacji — zaznaczyłem, kiedy zapłaciłem za wybrany pierścień. Czułem, że w tym momencie oszukuję już tylko samego siebie, próbując sobie wmówić, że nic się nie stało, to się wyjaśni, to się odkręci. Nie, kurwa, nic się nie odkręci. Przekazała już tę radosną nowinę przez telefon rodzicom, bratu, Soni. Michał zdążył mi pogratulować, moja matka również. Absurd tej sytuacji mnie przerastał. Jedynym pozytywnym aspektem był seks, lepszy niż kiedykolwiek wcześniej. Olka naprawdę dawała mi z siebie wszystko, ale po tym czułem się jeszcze bardziej podle, jakbym jej podstępem podbierał coś, co do mnie nie należało.

— I co ty z tym zrobisz? — powtórzył Michał. Sprawiał wrażenie, jakby całkiem wytrzeźwiał. Spojrzałem na niego bezradnie.

— Nie wiem, Mike. Nie wiem.

— Chcesz z nią być? Kochasz ją?

— Tak — odparłem bez cienia wątpliwości. — Tylko nie chcę tego pieprzonego ślubu. Może po prostu na tym pierścionku poprzestaniemy i…

— Sasza, nie. — Wszedł mi w słowo. — Nie możesz tego odwlekać w nieskończoność. To ci się odbije paskudną czkawką. A poza tym wieczne narzeczeństwo to najgorsze, co możesz zrobić Oli. To tak, jakbyś psu na łańcuchu położył przed nosem kawałek kiełbasy pięć centymetrów poza jego zasięgiem. Tak się nie robi.

Jego metafora była obrazowa i skuteczna.

— Masz rację — kiwnąłem głową, chociaż treść żołądka podeszła mi do gardła.

Michał popatrzył na mnie z namysłem.

— A może po prostu pójdź za ciosem? I tak razem mieszkacie, myślisz, że ślub wiele zmieni?

— Kurde, nie wiem. Nawet do tego się jeszcze do końca nie przyzwyczaiłem, Mike. Jesteśmy razem dopiero pół roku, kto się chajta po takim czasie?

— Nowi. — Mój przyjaciel odchrząknął znacząco. — Może ty z nią ustal, od kiedy razem jesteście. Albo nie! — przeraził się chyba, że wezmę to dosłownie. — Nic nie ustalaj, lepiej ja ci powiem. Ola twierdzi, że od roku. I że oświadczyłeś się jej właśnie w rocznicę.

— Rocz…?! Aaa… — Chociaż jedna kwestia mi się w końcu wyklarowała.

— A poza tym może faktycznie nie mieszkacie ze sobą długo, ale przecież znacie się od lat — perswadował Michał. — Sam mi mówiłeś wiele razy, że to najlepsza przyjaciółka, jaką miałeś. No słuchaj, żona, która jest najlepszą przyjaciółką? To jak trafić szóstkę w totka.

Żachnąłem się i wstałem z sofy. Podszedłem na skraj pawilonu i złapałem za jedną z rurek stelażu, kiedy nieoczekiwanie zakręciło mi się w głowie.

— Tak, to wszystko prawda, ale ja nie chcę brać ślubu, rozumiesz? Nie chcę. W dołku mnie ściska, kiedy o tym pomyślę.

— Ale dlaczego? — Wstał za mną i podał mi wodę, którą zostawiłem na podłodze przy siedzisku. — Pij, nawodnij się trochę.

Chyba myślał, że wypiłem za dużo wódy, ale ja byłem po prostu zmęczony. Posłusznie opróżniłem jednak buteleczkę do końca.

— Czego się boisz? Samego ślubu czy tego, co będzie po nim? Powiedz mi, zwerbalizuj to — naciskał, nieodrodny syn swego ojca, psychiatry.

Usiadłem na drewnianym podeście pawilonu i podparłem głowę rękami. Zaraz przepalą mi się styki, pomyślałem. Naprawdę jechałem już na rezerwie, a on jeszcze cisnął temat, który dosłownie spędzał mi sen z powiek.

— Ja się nie boję. Po prostu nie chcę. Weź tego swojego psa na łańcuchu i wepchnij mu tę kiełbasę do tyłka, wmawiając mu, że przecież sam o nią prosił. Rozumiesz w końcu?

Michał ciężko klapnął obok mnie i położył mi na ramieniu dłoń.

— Czy to ma związek z twoją… — zaczął i wtedy nie wytrzymałem. Rzeczywiście, moja metafora nie była zbyt fortunna, ale czy ludzie wszystko muszą sprowadzać do jednego?

— Nie, kurwa! To nie ma związku z moją orientacją! — odparłem trochę zbyt nerwowo i o wiele za głośno.

Popatrzył na mnie bez cienia urazy.

— Chciałem zapytać, czy to ma związek z twoją obawą przed bliskością. Wydawało mi się, że sobie z tym poradziłeś, ale widzę, że chyba nie do końca.

Nie odpowiedziałem. Zresztą nie musiałem, to było boleśnie oczywiste.

Bliskość jest dla mnie trudnym tematem. Jednocześnie jej szukam i przed nią uciekam. Im więcej dostaję swobody od moich partnerów, tym piękniej się im odwdzięczam. Jednak tym razem sytuacja była patowa. Ledwo co dałem się zwabić w bliższą relację, przekonać do wspólnego zamieszkania, chociaż po ostatnim niepowodzeniu obiecałem sobie, że nigdy więcej, ledwo się odważyłem wpuścić kogoś w moje życie, może na chwilę, może na dłużej, ale na pewno bez deklaracji, bez obietnic, całkiem na luzie…

A już byłem zaręczony.

Wbrew mojej woli.

W taki szajs to chyba tylko ja mogę się wpakować.

— Omawiałeś ten temat na terapii? — Michał zadał kolejne pytanie, na które nie miałem ochoty odpowiadać zgodnie z prawdą.

— Jeszcze nie.

— To może warto? — podsunął. Nie odpowiedziałem. Terapię olałem już kilka miesięcy temu, kiedy tylko poczułem się szczęśliwy i zdrowy. Dobrze o tym wiedział, a ja wiedziałem, że on wie, chociaż nie poruszaliśmy w rozmowach tej wrażliwej kwestii. Skończyłoby się to tylko niepotrzebnym sporem.

— A w ogóle to wiesz co? Nienawidzę cię — wyznał znienacka Michał. — Ja się Soni oświadczałem trzy razy, zanim usłyszałem „tak”. Trzy razy! Już myślałem, że się nigdy nie przełamie. A ty? Mówisz i masz!

Spojrzałem na niego zbolałym wzrokiem. Czy to naprawdę moja wina, że ludzie zazwyczaj dostają coś dokładnie odwrotnego niż to, czego pragną?

— Nie no, żartowałem, Nowi. Kocham cię — zapewnił. — Dlatego tak bardzo bym chciał, żebyś i ty w końcu znalazł szczęście. I spokój.

Mnie by wystarczyło już nawet to drugie.

— Mike, nie mów o tym nikomu — poprosiłem na koniec naszej rozmowy. Trochę żałowałem swojej szczerości, ale musiałem się w końcu komuś wygadać. Co prawda Michał nie podał mi na tacy złotego rozwiązania, tak jak na to liczyłem, tylko raczej ciągnął w drugą stronę, ale przynajmniej mnie wysłuchał.

— Pewnie, że nie powiem — zapewnił mnie poważnym tonem. — Bo ja mam, Sasza, nadzieję, że ty to jakoś ogarniesz i za jakiś czas wręczysz mi zaproszenie na wasz ślub. Po prostu.

Pokiwałem głową. Śmiałem bardzo wątpić w jego słowa, ale to już postanowiłem zachować dla siebie.


***

To oczywiście nie był koniec tamtej historii. Kiedy Olka mnie zbombardowała tymi swoimi „tak”, stanąłem jak słup soli, nawet nie oddychając. Po chwili jednak zaczerpnąłem tchu, odsunąłem od siebie moją dziewczynę i popatrzyłem w jej roziskrzone oczy. Nadal miałem nadzieję, że zaraz wszystko sobie wyjaśnimy i będzie gites.

— Kochanie, ale ja… — zacząłem. Nie słuchała. Zaczęła tańczyć wokół mnie, wywijając kurteczką, którą miała zarzuconą na ramiona, cała szczęśliwa, zapewne zanurzona już w świecie swoich wyobrażeń o ślubie idealnym.

— Ola — niestrudzenie próbowałem zwrócić jej uwagę. — Posłuchaj mnie. Ja nie…

— No wiem, wiem. — Zbliżyła się, roześmiana, i zaplotła mi ręce na karku. — Nie masz pierścionka. Nie szkodzi. To i tak były najpiękniejsze oświadczyny, jakie mogłam sobie wymarzyć. Plaża, zachód słońca, palmy… No i ty. — Dotknęła dłonią mojego policzka i skłoniła mnie do pocałunku, a potem złapała za rękę i pociągnęła za sobą. — Chodź. Mam przeczucie, że w pokoju czeka na ciebie coś ekstra.

Poszedłem za nią bez słowa.

Dlaczego, dlaczego nigdy nie mogę w porę ugryźć się w język albo przynajmniej formułować swoich myśli w sposób jednoznaczny i strawny dla wszystkich zainteresowanych? Dlaczego zawsze muszę palnąć coś, co jest albo niestosowne, albo nieadekwatne, albo nieodwracalne? Czy mój dwubiegunowy mózg ma w ogóle jakieś połączenie z aparatem mowy?

Idiota. Jestem pieprzonym idiotą, wyrzucałem sobie przez całą drogę.

W pokoju, mimo usilnych starań Olki, nic się nie wydarzyło.

— Ej, no co jest? — spytała rozczarowana.

— Nie wiem. Może jestem za bardzo zmęczony — odparłem nieuważnie, wciąż mieląc w głowie to, co się wydarzyło na plaży, i starając się wykoncypować, co z tym fantem zrobić.

— Akurat dzisiaj? Kiedy mamy podwójną okazję do świętowania?

Podwójną? Najwyraźniej o czymś zapomniałem, ale wolałem już nie wnikać. Teraz już wiem. Rocznica. Tylko nie jestem pewien, czego. Pierwszego bzykania? Najwyraźniej trudno mi jest osadzić w czasie początek naszego związku. Dość płynnie przeszliśmy z fazy przyjaciół do fazy przyjaciół z benefitami, a potem… do fazy narzeczonych. Szlag!

— No co ja ci poradzę? To nie zależy od mojej woli — odparłem. — Daj mu już spokój i chodź się przytul.

Posłuchała mnie i przylgnęła całym ciałem. Już otwierałem usta, żeby w końcu wyartykułować jakieś sprostowanie, kiedy usłyszałem:

— Nawet nie wiesz, jaka jestem szczęśliwa. To najlepszy dzień w moim życiu! Kocham cię, Sasza.

Westchnąłem. Najlepszy dzień w jej życiu… I co, teraz jednym zdaniem miałbym zamienić go w najgorszy? Dla niej i dla siebie przy okazji pewnie też?

Postanowiłem, że powiem jej rano.

I ta decyzja to był kolejny błąd.

Obudziłem się późno. Niewyspany, zmęczony snem o ucieczce przed niewidzialnym zagrożeniem przez ruchome piaski, które z każdym krokiem wciągały mnie coraz głębiej i głębiej, a to, co chciało mnie złapać, coraz mocniej dmuchało mi w kark lodowatym oddechem. Przez kilka chwil dochodziłem do siebie, powoli rozumiejąc, że to był tylko sen. Potem przypomniałem sobie, co się wydarzyło wczoraj. Może to też był tylko sen? One czasami bywają tak realistyczne… Łudziłem się przez moment, dopóki nie dobiegł do mnie głos Oli. Siedziała na balkonie i rozmawiała z kimś przez telefon, co chwilę się śmiejąc.

— Tak, na pewno… Nie, niczego źle nie zrozumiałam. O rany, no co mógł powiedzieć? Zapytał, czy za niego wyjdę. …Tak, dokładnie w takich słowach. …Nie mam jeszcze, myślę, że to był totalny spontan. Znasz go. …Oj, przestań. …No, ale przecież nie mogłam powiedzieć „nie” tylko dlatego, że nie dał mi pierścionka… To Sasza, drugi raz nie zapyta. …O rany, przecież nie to jest najważniejsze, daj spokój. …Jasne, wyślę ci zdjęcie. Pa pa, kochana! Pozdrawiamy was gorąco!

Przekonałem się wtedy po raz kolejny, jak ludzie chętnie słyszą to, co chcieliby usłyszeć, a nie to, co zostało faktycznie powiedziane. Dotarło też do mnie w pełni, że odwrót nie będzie taki prosty. Cokolwiek teraz powiem, cokolwiek zrobię nie po jej myśli, możliwy efekt jest tylko jeden: płacz, histeria, nieszczęście. I będzie po wakacjach, a byliśmy zaledwie w połowie wyjazdu.

Ale kiedy w takim razie jej o tym powiedzieć? Jak już wrócimy do domu? Uważałem to za dobry pomysł, dopóki faktycznie nie wróciliśmy do domu. Do tego momentu wiedzieli już wszyscy, a ona była dla mnie słodsza niż kiedykolwiek wcześniej, chociaż tak naprawdę nigdy nie miałem powodu, by na nią narzekać. Nawet jeśli czasami się wkurzała, szybko jej przechodziło, a ja znałem kilka niezawodnych trików, które jeszcze ten proces przyśpieszały. Przeczuwałem jednak, że tym razem powiedzenie prawdy odwróci sytuację diametralnie, cała słodycz zmieni się w megakwas, i to taki, który szybko nie minie, a, no co tu dużo mówić, było mi po prostu za dobrze, żebym chciał zmian. Postanowiłem więc, że wyprę to ze świadomości. Będę to ignorował tak długo i skutecznie, dopóki samo się w magiczny sposób nie rozwiąże. Jaki to miał być sposób, jeszcze nie wiedziałem, ale miałem nadzieję, że skończy się to pomyślnie dla nas obojga, na przykład Ola pewnego pięknego dnia powie:

— Wiesz Sasza, kocham cię, ale ten cały ślub to bzdura. Masa niepotrzebnych wydatków tylko po to, by podpisać jakiś papier. Może lepiej niczego nie zmieniajmy, co?

A że w przekonywaniu samego siebie jestem mistrzem, uwierzyłem w to bardzo szybko.


***

Nie rozumiem, z jakiego powodu ludzie biorą śluby. Co takiego magicznego jest w tej całej ceremonii, w wymienianiu się obrączkami, w składaniu sobie obietnic, co do których nikt nie może być pewien, że ich dotrzyma. Co więcej, dla większości ludzi to jedyny słuszny scenariusz. A kiedy ty? A kiedy wy? Słyszę to regularnie. Nie tylko od matki. Rzecz jasna tylko pod warunkiem, że akurat mam dziewczynę, a nie chłopaka. Wtedy nawet nie ma o tym mowy.

Jak można obiecywać komuś coś na zawsze w życiu, którym rządzi tymczasowość? Ja o niepewności jutra przekonałem się bardzo wcześnie. Miałem niecałe dziewięć lat, kiedy razem z rodzicami przyjechałem do Polski, nie na jakiś czas, jak starali się mnie na początku przekonać, a już na zawsze. Nigdy nie miałem wrócić do domu, do mojego pokoju w mieszkaniu na trzecim piętrze, do kolegów z podwórka, klasy w szkole. Życie zmieniło się totalnie i nieodwracalnie w zaledwie parę dni, zaszczepiając we mnie lęk, który nadal ma się dobrze, chociaż nie mam już dziewięciu lat, a prawie trzydzieści sześć. Jednak pewnych zasad trzymam się konsekwentnie. Nie warto się przywiązywać, lepiej wszystko traktować jako przemijające. To pozwala uniknąć naprawdę wielu rozczarowań.

Nie tylko mnie zmienił ten wyjazd bez możliwości powrotu. Matkę, którą pamiętałem zawsze uśmiechniętą, wesołą, chętnie żartującą z byle czego, po przyjeździe do Polski częściej widziałem zadumaną, błądzącą myślami całkiem gdzie indziej. Przez długi czas nie miała pracy, dopiero po kilku latach zatrudnili ją na uniwersytecie. Ojciec pracował więc za dwoje, prawie nigdy nie było go w domu, a myślę, że trochę też specjalnie uciekał przed naszymi problemami z adaptacją. On ich nie miał, po prostu wrócił do swojego kraju. Nie rozumiał do końca, dlaczego matka tak rzadko się uśmiecha, a ja, dotąd grzeczny, miły i poukładany, chwalony przez wszystkich dokoła, sprawiam nagle tyle problemów w domu i w szkole.

Teraz wiem doskonale, że po prostu oboje mieliśmy poważną depresję. Tylko że ona ze swoją dość szybko trafiła do lekarza, a moja, niespecyficzna, maskowana — rozwijała się we mnie w najlepsze, zanim przez jakiegoś wybitnego pedagoga nie została w końcu uznana za ADHD. Jak bardzo nietrafna była to diagnoza, przekonałem się dopiero wiele lat później. I jak małe szanse powodzenia miało leczenie innej choroby, niż należało. Tak naprawdę tylko pogorszyło sytuację.

Moją matkę leczył z depresji ojciec Michała. Wybór był oczywisty, w końcu był przyjacielem mojego ojca od czasów szkolnej ławki, tak jak później Michał moim. Zaufanie jego kompetencjom zostało przyznane niejako z automatu. I nie chcę ich podważać, absolutnie, to dobry specjalista, bez wątpienia. Po prostu w tamtych czasach istniał dość powszechny pogląd, że depresja to wyłącznie przypadłość dorosłych.

Wilczak nigdy sobie nie darował tego przeoczenia. Było mu strasznie głupio, pluł sobie w brodę, że lecząc matkę nie zorientował się, że mnie dręczy ta sama choroba. Nie raz słyszałem, jak po wielu latach wciąż po raz kolejny przepraszał za to mojego ojca.

— Nie mogę sobie tego wybaczyć, Witek — mówił. — Twój chłopak tyle wycierpiał, i to z mojej winy. A nawet Michał mi mówił: tato, on nie jest niegrzeczny, tylko strasznie smutny. Gdybym tylko go posłuchał…

Te wszystkie problemy, nakładające się na siebie i wzajemnie potęgujące, rozsadziły naszą rodzinę od środka. Starzy nigdy już nie odbudowali między sobą dawnej bliskości. Wydaje mi się, że matka jakoś podświadomie winiła ojca za tę przymusową emigrację, chociaż przecież dobrze wiedziała, że to było najlepsze, a w zasadzie jedyne rozsądne wyjście. W Zagrzebiu nie była bezpieczna, żadne z nas nie było. Obwiniała go także, już całkiem jawnie, za to, co działo się ze mną. Za moje kiepskie oceny, ciągłe uwagi w dzienniczku, a nawet za bóle brzucha, które według niej były spowodowane przez polskie jedzenie, bo wszystko co polskie było przecież gorsze niż jugosłowiańskie.

— Tak, masz rację, na pewno byłby zdrowszy, gdyby oglądał trupy na ulicach — odpowiadał ojciec ze złością.

Ich małżeństwo trwało bardziej z rozsądku, z przyczyn ekonomicznych i z troski o mnie, niż z miłości. Tej ostatniej zapomnieli chyba spakować do walizki, kiedy wyjeżdżaliśmy z Jugosławii. Nawet ja pamiętałem ich całkiem innych wobec siebie, czułych, zakochanych, chociaż z drugiej strony długo nie zauważałem, że dzieje się coś złego. Dzieci lubią idealizować rodziców i ich relację, wierząc do końca, że mama i tata przecież się kochają. Tymczasem to po cichu umarło w polskim chłodnym klimacie. Gdyby nie ślub i wspólne dziecko, każde z nich poszłoby w swoją stronę i może znalazło szczęście gdzie indziej, ale nie, oni grzęźli w tym do końca, nawet wtedy, gdy już na dobrą sprawę nie mieli powodu.

I w tym tkwi właśnie drugie źródło mojej niechęci wobec tej instytucji.

Za dużo widziałem, za dużo wiem. Za bardzo nie ufam sam sobie w to, że w obliczu jakichkolwiek problemów nie zdezerteruję, nie odetnę się od rodziny jak mój ojciec, który w końcu machnął sobie na boku drugiego dzieciaka, utwierdzając mnie w przekonaniu, że przysięga małżeńska jest gówno warta. Za bardzo szanuję drugiego człowieka, żeby naobiecywać mu czegoś, czego sam nie jestem pewien.

I jeszcze jedno. Nie mam ADHD. Mam ChAD. Dlatego nie chcę nikogo na stałe ze sobą wiązać. Ze sobą, z moją depresją i z tym drugim biegunem, który osobiście uwielbiam, ale doskonale zdaję sobie sprawę, jak trudny bywam wtedy do zniesienia i jak łatwo mi przychodzi zakręcić z kimś na boku. Wiem, że to zawsze jest złe, ale mam silne przekonanie, że z obrączką na palcu staje się jeszcze gorsze. Nie chcę tego robić komuś, kogo kocham. Chcesz mieć otwartą furtkę, to nie zamykaj jej na klucz. Proste.

Powinienem Oli o tym wszystkim szczerze powiedzieć, zamiast brnąć w tę fikcję. Powinienem wiedzieć, czym się kończy uciekanie przed problemem. Jednak wiedzieć o czymś, a znaleźć w sobie siłę, by to zrobić — to czasami są dwie całkowicie różne rzeczy.

Szczególnie, kiedy dzieje się za dobrze.


***

Wiedziałem, że stoi nade mną i obserwuje moją twarz. Nie musiałem otwierać oczu, słyszałem doskonale, kiedy wychodzi z pokoju, jak robi w kuchni kanapkę i herbatę, kiedy wraca i waha się, czy się odezwać, bo myśli, że może w międzyczasie zasnąłem. Wśród wielu innych deficytów słuch mam akurat doskonały, aż za bardzo. Nieraz w nocy nie daje mi spać, bo kiedy wreszcie ucichną hałasy, ja dopiero wtedy słyszę wszystkie szmery, szumy miasta, rozmowy za ścianą, bulgoty w rurach. Można zamknąć oczy, ale nie można zamknąć uszu, czegoś tu natura do końca sobie nie przemyślała, pozostawiając mnie na lodzie, skazanego na bezsenność z jeszcze jednego idiotycznego powodu.

— Nie śpię — odezwałem się w końcu.

— Pan zamawiał śniadanie do łóżka? — usłyszałem. Zabrzmiało to tak komicznie w mojej pożałowania godnej sytuacji, że mimo bólu głowy uśmiechnąłem się.

— Tak. — Powoli uchyliłem powieki. Dałem sobie chwilę na oswojenie się z jaskrawością dnia, po czym podniosłem się bardzo ostrożnie, tak żeby moja czaszka nie rozsypała się przy jakimś zbyt odważnym ruchu na drobne kawałki. Wcale nie chciało mi się jeść, ale za to bardzo potrzebowałem aspiryny. Wiedziałem, że na pusty żołądek jej nie dostanę. To była jedna z zasad niemożliwych do nagięcia.

Kanapka była nie byle jaka. Żadna tam krzywo urżnięta pajda chleba z niedbale rzuconym plastrem sera, jak to zwykle wyglądały kanapki w moim wykonaniu. Nie, tu był świeży pasztecik, kiszony ogóreczek, drobno posiekana cebulka, idealnie dobrana ilość majonezu. Małe dzieło sztuki kulinarnej, które nawet mimo swojej żałosnej formy zjadłem ze smakiem.

— Może jeszcze jedną? — Mój apetyt został przyjęty z zadowoleniem.

— Nie, dzięki. Aspirynę poproszę — upomniałem się. Dopiero wtedy dostałem do ręki szklankę wody i upragnioną tabletkę. Przełknąłem i z ulgą opadłem z powrotem na poduszki.

— Przepraszam za wczoraj. I za dzisiaj — powiedziałem, bo skoro już odzyskałem mowę, to wypadało jakoś nawiązać do tego, co się wydarzyło. — Coś mi chyba bardzo źle weszło. Myślałem, że jestem trzeźwy, kiedy byłem już w dupę pijany.

— Nie przejmuj się. Zdarza się nawet najlepszym zawodnikom. A wiesz co, znam doskonałe remedium na ból głowy.

— Tak? Jakie?

— Lód. A właściwie lodzik. Chcesz?

Zaśmiałem się cicho i spojrzałem w filuterne brązowe oczy. Oto osoba, która nie tylko potrafi mnie rozśmieszyć nawet na łożu śmierci, ale jeszcze przyniesie mi do niego śniadanie i na deser zrobi lodzika.

Czego można chcieć więcej?

Ja w tym momencie chciałem tylko móc patrzeć w te oczy już do końca życia.


***

Nie tylko Ola traktowała mnie przychylniej, odkąd dostała koralowy pierścionek z chorwackiego stoiska. Także matka zaczęła mnie bardziej hołubić, chociaż jedną z jej nadziei zawiodłem na samym wstępie.

— A co wy tak nagle z tymi zaręczynami? — spytała z błyskiem w oku, kiedy po powrocie z wakacji pojawiliśmy się u niej na obiedzie. No cóż, ja byłem nie mniej zaskoczony niż ona, więc taktownie milczałem. Natomiast Ola chętnie podjęła temat.

— A, jakoś tak spontanicznie — powiedziała z szerokim uśmiechem, dokładając sobie na talerz więcej sałatki z ziemniakami. Te to mogła jeść w każdych ilościach, pod każdą postacią. — Może Chorwacja tak na ludzi działa.

Tu trafiła jak kulą w płot, bo matka akurat nie jest wielką fanką Chorwacji. Tam studiowała, to znaczy w Zagrzebiu, tam poznała ojca — to z kolei na wakacjach w Crikvenicy, ale serce ma serbskie i nic tego nie zmieni. Wojna dodatkowo pokomplikowała jej stosunek do kraju, w którym ja spędziłem najszczęśliwsze lata mojego życia.

Tym razem jednak przemilczała tę kwestię, bo nurtowało ją coś znacznie ciekawszego. Ponieważ nie otrzymała satysfakcjonującej odpowiedzi na pytanie zadane wprost, postanowiła tym razem nas podejść.

— A może napijemy się winka do obiadu? — zaproponowała.

— A chętnie — zgodziła się Ola, zupełnie nieświadoma, że moja matka właśnie bawi się w tajnego agenta.

— Naprawdę? — Mina Vesny nieco zrzedła. — To Saszka, przyniesiesz?

Wstałem od stołu, żeby wyjąć z barku butelkę wina i kieliszki.

— Bo ja już myślałam, że może… — Matka znacząco zawiesiła głos. Wtedy Ola w końcu zajarzyła.

— Oj, nie, nie. — Roześmiała się. — Nie jestem w ciąży. No jak, przecież Sasz…

— Białe czy czerwone? — zapytałem trochę za głośno, odwracając się gwałtownie w ich stronę. Ola zobaczyła moją minę i szybko się zreflektowała. Wazektomia to nie mojej matki sprawa, naprawdę.

— Białe? — zaproponowała, zerkając na matkę. Ta nieuważnie kiwnęła głową. Ale nie dała się tak łatwo zagadać.

— Coś mówiłaś? Przecież Sasza co?

— Nie pozwoliłby mi wtedy pić wina — dokończyła Ola bez mrugnięcia okiem.

Odetchnąłem. Na szczęście moja dziewczyna potrafi być dyskretna, a nawet jak się czasami zagalopuje, to umie z tego zgrabnie wybrnąć. Odkorkowałem wino i napełniłem postawione na stole trzy kieliszki. Kiedy usiadłem z powrotem, matka wzniosła toast:

— No to za was, kochani. Szkoda, że nie za was troje, ale i tak bardzo się cieszę, że Sasza wreszcie…

Już byłem pewien, że powie coś w stylu „przestał się wydurniać z tą swoją biseksualnością”, ale ona spojrzała na mnie zaskakująco czule i dokończyła:

— …zrozumiał, co jest w życiu ważne.

Nachyliła się ku mnie i nakryła moją dłoń swoją.

— Teraz w końcu mogę być o ciebie spokojna. — Nie podarowała sobie jednak. — Zobaczysz, synku, że nie ma to jak własna rodzina.


***

I żyli długo i szczęśliwie.

Koniec.

Tylko że to bajka się w tym momencie kończy, a nie życie. Po niej przychodzi proza, a i tak trzeba się cieszyć, póki nie zmieni się w dramat.

Nie tylko małżeństwo moich rodziców spowodowało, że nie jestem fanem bliskich więzi. Moja rodzina zawsze była pełna sprzeczności i konfliktów. To znaczy odkąd zamieszkaliśmy w Polsce. Od tego momentu każdy z nas był nie taki jak trzeba. W Jugosławii nasi bliscy byli mocno rozproszeni, ale gdzie byśmy nie pojechali, wszędzie witali nas z otwartymi ramionami. W Polsce poczułem, że w rodzinie robi mi się jakoś duszno, ciasno, niewygodnie. Szczególnie babcia, swoją drogą bardzo serdeczna osoba, tę serdeczność potrafiła okazywać w specyficzny sposób, doradzając wszystkim wokół, jacy powinni być, jak mogliby zmienić swoje życie na lepsze. Tylko że miała własną wizję każdego z nas, niekoniecznie spójną z naszymi definicjami szczęścia. Nie mogła zrozumieć, dlaczego jej porady nie spotykają się z entuzjazmem, dlaczego jesteśmy tacy uparci i nie chcemy jej słuchać, skoro ona chce przecież dla nas jak najlepiej. Podsuwa nam gotowe rozwiązania, a my dalej swoje. A my zawsze nie tacy, jak ona by chciała.

Mój ojciec był nie taki, bo małomówny, wszystko trzeba na siłę z niego wyciągać, a przecież możemy mówić sobie o wszystkim. Matka była nie taka, bo zbyt wygadana, a kobieta to powinna być skromna i się z mężem zgadzać, wtedy obojgu żyje się lepiej. Oboje byli nie tacy, bo mnie nie ochrzcili, kto to słyszał, to na pewno dlatego tyle ze mną kłopotów. Dziadek nie taki, bo chodził z fajką w zębach i lubił grać w karty, a kto gra w karty, ten ma łeb obdarty. Siostra ojca nie taka, bo leczyła się na wstydliwą chorobę, nerwicę znaczy, a po co, przecież wystarczy wziąć się w garść. Matka nie taka, bo do tradycyjnych przepisów podchodziła kreatywnie, dokładając do gołąbków kiszonej kapusty, a mielone formując w cienkie roladki, zamiast w rozklepane placki. Ojciec nie taki, bo powinien być już ordynatorem i byłby, gdyby nie zmarnował tylu lat w Jugosławii, życie to nie wakacje. Siostra ojca nie taka, bo kto to słyszał w jej wieku tak się czesać i nosić spodnie, spodnie to powinien nosić jej mąż, nic dziwnego, że żaden jej nie chce, skoro sama wygląda jak chłop. Dziadek nie taki, bo na te wszystkie bzdury parskał gniewnie i zabierał mnie do swojego pokoju, żeby mi pokazać wypchane krzyżówki i kolekcję parostków. Ja byłem nie taki, bo wolałem towarzystwo dziadka i nie chciałem trzeciej dokładki prawdziwych gołąbków, bo tak się robi gołąbki, no spróbuj jeszcze, lepsze niż u mamy, prawda?

Potem wracaliśmy do domu, ale ta litania pretensji wcale się nie kończyła. Pałeczkę po babci przejmowała matka, umęczona wysłuchiwaniem jej złotych porad. Według niej ojciec znowu był nie taki, bo nic się nie odezwał, kiedy należało, lepiej milczeć, tak wygodniej. Korona by mu z głowy nie spadła, gdyby raz się sprzeciwił swojej matce i stanął po stronie Vesny. Dziadek był nie taki, bo pokazywał mi martwe zwierzęta i opowiadał myśliwskie historie, spaczając mój niewinny umysł obrazami krwawej masakry. Jeszcze mi się coś ubzdura i nie będę chciał jeść mięsa, tylko tego brakuje z moim słabym zdrowiem. Babcia była nie taka, bo znowu powiedziała coś po polsku, zamiast po rosyjsku, który rozumieliśmy wszyscy, na pewno robiła to specjalnie, żeby wykluczać matkę i z uprzejmym uśmiechem krytykować ją prosto w oczy. Ojciec był nie taki, bo wyszedł z papierosem na balkon, zostawiając je same, i wypił o dwa kieliszki za dużo, a to wszystko przez jego siostrę. Jak kobieta może tyle pić i jeszcze brata namawiać? Siostra była nie taka, bo raz ponura jak sowa, a raz się śmieje ze wszystkiego i gada jak najęta, nigdy nie wiadomo, na co się trafi i jak z nią rozmawiać. Ja byłem nie taki, bo z nudów powywlekałem nitki z nowiuśkiego frotowego ręcznika w łazience, ale co ja poradzę, że się tak fajnie wywlekały, przez całą długość, wystarczyło pociągnąć. A Witek oczywiście znowu nic nie powiedział, wszystko musi brać na siebie Vesna, chociaż połowy tego, co mówi do niej jego matka, i tak nie rozumie.

Ojciec słuchał tego z zaciśniętymi zębami, a na czole nabrzmiewała mu żyła. W końcu wyciągał whisky z barku, nalewał sobie do szklanki i mówił:

— Dajcie wy mi w końcu święty spokój. Lepiej w pracy odpoczywam, niż na tych waszych cholernych obiadach.

I tak było prawie co tydzień, dopóki ojciec się nie wkurwił na dobre i nie zaczął specjalnie brać w niedzielę dyżurów.

Nie ma to jak własna rodzina. Taaak, mamo. Jasne.


***

— Chyba trochę rozczarowaliśmy twoją mamę — stwierdziła Ola, kiedy wracaliśmy piechotą do domu, a właściwie toczyliśmy się po chodniku, najedzeni po kokardę, obdarowani też jak zwykle porcjami na wynos.

— Tym, że nie pękliśmy z przeżarcia? — stęknąłem. Jak to dobrze, że ubrałem się w spodnie na gumce, chociaż oczywiście znowu zostałem skrytykowany za „te moje dresy”, jednak luźne dżinsowe joggery jak zwykle okazały się najlepszym wyborem na obiad do matki. Vesna gotuje tak zajebiście, że trudno nie najeść się na zapas, a jej polsko-bałkańska kuchnia jest nie do podrobienia. Tym razem, uszczęśliwiona naszymi „zaręczynami”, postarała się podwójnie, serwując same moje ulubione potrawy. Po prostu nie byłem w stanie odmówić dokładki każdej z nich, no i miałem za swoje. Gdyby nie dobra przemiana materii i fakt, że lubię się zmęczyć, bo potem lepiej śpię, pewnie już dawno byłbym gruby jak wieprz.

— Nie — roześmiała się Ola. — Tym, że nie doczeka się wnuków.

Wzruszyłem ramionami, a raczej wzruszyłbym, gdyby nie niesione w obu rękach ciężkie torby. Nie chciało mi się mówić z tego obżarstwa. A szczególnie na temat, który prowadził donikąd.

Ola najwyraźniej potrzebowała jakiegoś zapewnienia, że rozczarowanie matki nie dotyczy bezpośrednio jej osoby.

— Myślisz, że ona mnie lubi? — zapytała.

— Tak, lubi cię. U Vesny każda moja dziewczyna ma fory za sam fakt niebycia mężczyzną — powiedziałem całkiem niepotrzebnie, ale mój mózg zamiast w składanie myśli był zaangażowany w proces trawienia tłustej pieczeni w zawiesistym sosie, która wcześniej rozpływała się w ustach, a teraz oblepiała od środka tętnice. Oraz sałatki z ziemniaków. I kompotu z wiśni. I strudla z jabłkami. Uff…

— A, to o to jej chodziło? — przypomniała sobie Ola.

— Kiedy? — nie zrozumiałem.

— No, jak mówiła, że teraz może już być o ciebie spokojna.

— Ach, tak — westchnąłem. Te słowa mogły brzmieć całkiem niewinnie, ale ja dobrze wiedziałem, co się za nimi kryje. Ola, jak widać, też.

— Czyli nadal ma problem z twoją orientacją?

Moja orientacja. Tak, to rzeczywiście jest problem nierozstrzygalny. Gdybym był po prostu gejem, może matka prędzej by to zrozumiała. Ale przecież jestem „normalny”, lubię dziewczyny, więc po jaką cholerę zadaję się z facetami? Tylko i wyłącznie z przekory, z jakiegoś defektu osobowości, który każe mi zawsze iść pod prąd i pokazywać, jaki jestem inny, albo z nadmiernie rozbuchanego libido. Tak ona to widzi, a naszego ślubu wyczekuje z taką niecierpliwością między innymi dlatego, że uważa go za gwarant mojego przejścia na jasną stronę mocy. Teraz wreszcie będzie mogła spać spokojnie, wiedząc, czy raczej wierząc w to, że „dorosłem” i zmądrzałem, i wreszcie przestanę robić jej na złość.

Zamiast odpowiedzieć, tylko zacisnąłem usta. Moja dziewczyna posłała mi współczujące spojrzenie.

Idąc wolnym tempem, doszliśmy do domu w kwadrans. Ściągnąłem trampki bez rozwiązywania sznurówek, nadeptując palcami na pięty, bo z pełnym brzuchem nie chciało mi się schylać. Ola popatrzyła na to z niezadowoleniem.

— Potem narzekasz, że ci się szybko buty niszczą — nie omieszkała mi przypomnieć. — Chodź, rozpakujemy od razu te torby.

Poszliśmy do kuchni i zajęliśmy się przyniesionym prowiantem, przerzucając się jakimiś półsłówkami. Czułem jednak, że w tle czają się kolejne pytania, i nie pomyliłem się.

— Sasza? Ale ty nie jesteś ze mną tylko dlatego, żeby mama była z ciebie zadowolona, co? — palnęła Ola, unikając mojego wzroku.

Spojrzałem na nią z niedowierzaniem.

— Co? Co ty w ogóle…? — To, co powiedziała, wydało mi się tak absurdalne, że nawet nie zdołałem się wysłowić. Na szczęście wystarczył sam wyraz mojej twarzy.

— To dobrze. — Uśmiechnęła się. Sięgnęła do torby po kolejne pudełko i wystawiła je na stół. Myślałem, że to koniec tematu, ale coś jeszcze ją wyraźnie dręczyło.

— A gdybyś tak był z mężczyzną? Myślisz, że jakoś byście to sobie ułożyli?

— Sądząc po tym, jak traktowała Bartka, raczej nie — odparłem.

— A jak go traktowała?

Przez chwilę nie odpowiadałem. Bartek to dość stara historia, a mimo to powrót do niej wciąż jest dla mnie w pewien sposób bolesny, z wielu powodów. To, czego doświadczyłem wtedy ze strony matki, jest właśnie jednym z nich.

Otworzyłem lodówkę i zacząłem przekładać rzeczy, żeby zrobić miejsce na półkach. Przy okazji odkryłem w niej garnek z zapomnianą resztką leczo. Powąchałem i skrzywiłem się, po czym odstawiłem garnek na szafkę. Do kibla z tym.

— Nie chcesz o tym mówić? — przypomniała się Ola. — Jeśli nie, to zrozumiem.

Spojrzałem na nią z namysłem. Nigdy na ten temat nie rozmawialiśmy, chociaż właśnie w czasach, kiedy byłem z Bartkiem, przyjaźniliśmy się dosyć blisko. Zresztą nie mówiłem o tym nikomu. Miałem niejasne i nonsensowne poczucie, że jeśli dezaprobata mojej własnej matki wyjdzie na jaw, to wszyscy sobie uświadomią, że ze mną rzeczywiście jest coś nie tak. Dusiłem to więc w sobie, udając, że wszystko jest okej, a ja mam w tyłku to, co myślą o nas ludzie. I miałbym, gdyby tylko Vesna zdobyła się na to, by stanąć po mojej stronie, powiedzieć: to nieistotne, synku, i tak cię kocham. Bądź szczęśliwy z kim chcesz. Ale tak się nie stało, ani wtedy, ani nigdy.

— Jak matka traktowała Bartka? Na dobrą sprawę to nijak. Nie chciała o nim nawet słyszeć, wolała udawać, że nie istnieje — wyznałem w końcu. — Regularnie dopytywała, czy mam dziewczynę, a kiedy próbowałem jej powiedzieć, jak jest, to się na mnie wkurzała za, jak to mówiła, głupie żarty.

— Uuu, to fatalnie.

— No — westchnąłem.

— A twój tata? Też miał problem z tym, że masz chłopaka? — drążyła temat Ola.

— Nie wiem. Nie odzywaliśmy się wtedy do siebie. Ale Michał twierdzi, że nie, podobno ojciec zawsze mnie bronił — przypomniało mi się. — To matka uważała moją orientację za fanaberię. I dalej uważa.

Ola wyjęła z torby ostatnie pudełko, poskładała ją starannie i odłożyła do szafki.

— Ona ma swoje niezłomne zasady, prawda?

— Oj, prawda. — Z tym nie sposób było się nie zgodzić.

— I chyba lepiej jej nie podpadać?

— Na twoim miejscu bym nie próbował — odparłem, przekładając do lodówki pojemniki z jedzeniem.

— Ciekawe, jaką będzie teściową — usłyszałem i wypuściłem z ręki pudełko z sałatką z ziemniaków. Wieczko odskoczyło przy uderzeniu o podłogę, większość zawartości znalazła się na posadzce.

— Kurwa! — zakląłem głośno. Moja ulubiona sałatka. Ale nie czas był nad nią płakać, bo bardziej zachciało mi się płakać nad sobą.

Ten nieoczekiwany zwrot w rozmowie uświadomił mi kolejną konsekwencję mojego nieprzemyślanego pytania rzuconego na plaży w Splicie. Teściowa… Szlag. Dotarło do mnie nagle, że przecież po ślubie ja też będę ją miał.


***

Bycie z kimś w związku pociąga za sobą pewne następstwa, często na początku ukryte, ale ujawniające się z biegiem czasu. Mianowicie zyskuje się wtedy jakby dodatkową rodzinę. Podobnie jak własnej, tej drugiej też się nie wybiera. Dopóki to jest luźny związek, to pół biedy, z większości zobowiązań można się wymiksować, przecież to de facto obcy ludzie. Jednak podpisując papier w urzędzie, zyskam nie tylko żonę. Do kompletu, w pakiecie, także teściową, teścia i szwagra.

Rodzice Oli byli naprawdę w porządku, to po nich miała to swoje pozytywne usposobienie i generalnie nie miałem się czym przejmować, jeśli o nich chodzi, ale nie w tym rzecz. Rzecz w tym, że ja się na to wszystko nie pisałem, tymczasem na każdym kroku czekały na mnie coraz to nowe niespodzianki, tylko utwierdzające mnie w przekonaniu, że to nie dla mnie, że szczęścia w tym wszystkim nie znajdę. Życie właśnie ustawiało wokół mnie palisadę, wbijając pal po palu, a szczelina, przez którą mogłem się wymknąć, była coraz węższa.

Rodzice byli okej, gorzej przedstawiała się sytuacja z jej bratem. Dawno się z nim nie widziałem, i szczerze mówiąc, miałem nadzieję, że już go nigdy nie zobaczę. A tymczasem on też miał się stać moją rodziną. Był całkiem inny niż pozostała trójka Forysiów. Kawał skurwysyna, chociaż oni zdawali się tego nie dostrzegać. Szczególnie Ola idealizowała go sobie na wszelkie możliwe sposoby. Ciekawe, czy gdyby wiedziała, co się wydarzyło między nami naście lat temu, to by zmieniła zdanie. Ale nie wiedziała, a nawet gdybym jej powiedział, nie uwierzyłaby. Przecież Robercik, jej ukochany brat, nie był taki. Nie, wcale.

Mieszkałem wtedy z Tobim. I z Bartkiem…? Tak, Bartek też już z nami był, a szczególnie ze mną. To były nasze początki, jeszcze nikt nie wiedział, co się dzieje, oprócz Oli. To jej się zwierzałem, z nią się przyjaźniłem. Bardzo, może bardziej niż z Tobim. Ona nie oceniała, nie wyśmiewała moich głupich pomysłów, zapewniała mi całkowity komfort psychiczny. Niektórzy nawet uważali nas za parę, i faktycznie przez chwilę mieliśmy się ku sobie, ale rozeszło się to po kościach, kiedy pojawił się mój późniejszy chłopak. Bartek, znaczy.

Nie wiem, co się ubzdurało Robertowi, jakie miał powody, czym mu się tak bardzo naraziłem. W każdym razie pewnego wieczoru pojawił się u nas w pubie i usiadł przy barze, nie spuszczając ze mnie oka. Wiedziałem, że z jakiegoś powodu mnie nienawidzi. Mogłem się tylko domyślać prawdy. Nie pomyliłem się, jak się później okazało. Nienawidził we mnie dokładnie tego samego, co w sobie, po prostu. Musiał mnie wyczuć swoim radarem, który podobno bardzo się wyczula, kiedy jest nastawiony na wykrywanie zagrożeń, a nie potencjalnych partnerów.

Robert był abstynentem, więc nie łudziłem się, że wpadł na piwko. Zniknąłem na chwilę na zapleczu, ale to w niczym nie pomogło, trwał cierpliwie na swoim stanowisku, zbywając pozostałych barmanów. Poczułem się jak zwierzyna, do której celują z ambony. Podszedłem z ociąganiem, ale nie było sensu tego odwlekać.

— Co dla ciebie? — spytałem, jak gdyby nigdy nic.

— Woda gazowana.

Sięgnąłem po szklankę i poszedłem do lodówki po wodę. Postawiłem przed nim jedno i drugie, podałem cenę. Bez mrugnięcia okiem położył na ladzie pięćdziesiąt złotych. Kiedy szukałem w kasie drobnych, żeby wydać mu resztę, w końcu ujawnił, z jakim interesem do mnie przyszedł.

— Słuchaj, Sasza. Mam do ciebie sprawę.

Bez słowa podałem mu dwie dwudziestki i monetę. Spojrzał na mnie jak na wariata i roześmiał się.

— Nie no, zatrzymaj to sobie.

Dobrze wiedziałem, że koleś ma kasy jak lodu. Normalnie ucieszyłby mnie taki napiwek, ale nie od niego. To nie była czysta kasa, Robert w tamtych czasach robił różne szemrane interesy. Nadal nic nie mówiąc, nawet nie dziękując, schowałem pieniądze do kieszeni.

— Przyszedłem cię uprzejmie poprosić, żebyś trzymał się z daleka od mojej siostry. — Powiedział to takim tonem, jakby prosił mnie o, powiedzmy, zmianę piosenki w odtwarzaczu. Tym razem to ja parsknąłem śmiechem. Zawtórował mi, jakby właśnie opowiedział świetny dowcip, ale zaraz spoważniał.

— Nie no, serio.

— Nie wydaje ci się, że Ola ma tu coś do powiedzenia? — zasugerowałem wobec tego. — Jest dorosłą kobietą.

— No właśnie. — Robert z zatroskaną miną pokiwał głową. — Jest kobietą. Kieruje się emocjami. A pomyśleć za nią muszę niestety ja. Odwal się od niej. Mówię serio.

— A jeśli się nie odwalę, to co? — zaciekawiłem się.

— To następnym razem porozmawiamy inaczej.

Posłałem mu krzywy uśmiech. Naprawdę mnie rozbawił. Po tym, co przeszedłem przez ostatnie miesiące, nie dawałem się wtedy tak łatwo przestraszyć.

Do następnej rozmowy nigdy nie doszło. Wkrótce po tej pierwszej ujawniliśmy się z Bartkiem, nie przed wszystkimi co prawda, no ale w najbliższym gronie ciężko było się ukrywać z naszym związkiem. Dodatkowo Bartek wsunął mi do rękawa niezłego asa. Kiedy dałem Robertowi do zrozumienia, czego się o nim dowiedziałem, spróbował mnie jeszcze raz zastraszyć, jednak znacznie spuścił z tonu, a w końcu zaczął mnie starannie unikać.

Swojej orientacji nie ujawnił do tej pory. Wręcz przeciwnie, ma żonę, dzieci, prawdziwa rodzina, chłopak i dziewczyna. Pewnie są razem zajebiście szczęśliwi. Dlaczego się na to zdecydował, na zawsze pozostanie dla mnie zagadką. Kto jak kto, ale jego rodzice i siostra na pewno nie robiliby problemu, gdyby chciał żyć w zgodzie z samym sobą. Ale chyba więcej do powiedzenia mieli tu jego koledzy, sami gangsta, samce alfa.


***

Zrobiło mi się zimno. Może dlatego, że wciąż stałem przed otwartą na oścież lodówką, patrząc bezmyślnie na rozbryzgane wokół moich stóp ziemniaki z zieleniną.

— Sasza! — Głos Olki wyrwał mnie z zadumy. Jego ton wskazywał na to, że chyba usłyszałem ją dopiero za którymś razem. Ostrożnie zrobiłem dwa kroki w tył i spojrzałem na nią nieprzytomnym wzrokiem.

— Co ty masz ostatnio takie zwiechy? — spytała zaniepokojona, podchodząc z szufelką i szczotką w rękach. Przykucnęła i zaczęła zbierać z podłogi sałatkę.

— A mam?

— No, nieraz to można do ciebie mówić jak do ściany.

— To akurat chyba u mnie normalne — starałem się obrócić tę sytuację w żart.

— Raczej niepokojące. — Ola wyprostowała się i spojrzała na mnie poważnie. — Porozmawiaj o tym z lekarzem. Serio. To może mieć podłoże neurologiczne.

— Okej — zgodziłem się, podnosząc pojemnik z resztką sałatki. Machinalnie zamknąłem wieczko i wstawiłem pudełko do lodówki.

— W następną niedzielę mam wolne, może zaprosimy na obiad moich rodziców? — zaproponowała Ola znienacka, w sekundę zapominając o moich potencjalnych neurologicznych problemach. — I Roberta? Jeszcze nie widzieli pierścionka.

Oparłem czoło o chłodną półkę i westchnąłem. A więc to już, nie muszę nawet czekać do ślubu, żeby radośnie spędzać czas z moją nową rodzinką. Tak to teraz będzie wyglądać. Wolne niedziele zajmą nam proszone obiadki to tu, to tam. Całkiem jak za dawnych czasów. Tylko że teraz dziadek nie zabierze mnie do pokoju obok, żeby się pochwalić rozpłaszczonym na ścianie dzikiem i opowiedzieć historię, jak to odyniec szedł prosto na nich, i gdyby nie wyskoczył z boku Reks, ten wyżeł, co się nie bał nawet babci, to byłoby po nich…

— Ty, Sasza? — Ola wpadła na jeszcze lepszy pomysł. — A może twoja mama też by przyszła? Wypadałoby ich w końcu ze sobą zapoznać.

— Dobrze. Jasne — zgodziłem się, no bo czy miałem inne wyjście?

Nie miałem. Wyjścia zatrzaskiwały się przede mną jedno po drugim, i coraz wyraźniej widziałem, że pozostaje mi tylko iść przed siebie szlakiem wytyczonym przez jedno nieopatrznie zadane pytanie.


Nie musiałem długo czekać, by się przekonać, że w swoich przewidywaniach nie pomyliłem się ani trochę. Zawsze mam rację, kiedy akurat chciałbym nie mieć racji.

Po pierwszym wspólnym obiedzie mieliśmy już zaplanowane wszystkie wolne weekendy na resztę lata. W następny — grill u rodziców na działce, potem Vesna w rewanżu zaprasza do siebie, pod koniec sierpnia — znowu działka, tym razem już nie na grilla, a po to, by pomóc naprawić dach przed zimą, przyda się przecież dodatkowa para męskich rąk. Niestety wszyscy poza mną byli raczej podekscytowani tymi pomysłami, w których się wręcz prześcigali. W pewnym momencie już tylko siedziałem z uśmiechem przyklejonym do twarzy i kiwałem głową. Nie musiałem się wypowiadać, moja matka z chęcią mnie w tym wyręczała.

— Przecież Sasza chętnie pomoże! — dowiedziałem się, gdy mój przyszły teść wspomniał o dachu na działce.

— Ależ oczywiście, że będzie wesele! Może nie jakieś wielkie, ale będzie! — Kolejna nowina dosięgła mnie, kiedy matka Oli poruszyła kwestię finansów i ewentualnego wsparcia dla nas, o które nie prosiłem i którego nie chciałem.

Chwili wytchnienia nie miałem nawet na balkonie, bo starzy Olki akurat oboje palą, więc na fajkę wychodzili razem ze mną. A mają to do siebie, że praktycznie nigdy nie przestają mówić. I mają setki pomysłów na minutę. Nawet się nie obejrzałem, kiedy zostałem mimowolnie przypisany do miliona nowych projektów. Poczułem się jak dzieciak, całkiem jak wtedy, gdy jeździłem z rodzicami na wczasy, a ojciec bez zastanowienia zgłaszał swój i mój akces do wszelkich przedsięwzięć, od nazbierania drew na ognisko po udział w zawodach sportowych, nie pytając mnie o zdanie.

Na całe szczęście chociaż Robert się nie pojawił. To znaczy fizycznie, bo jego obecność wyczuwałem na każdym kroku. To był syn i brat z gatunku tych, co mogą naodpierdalać ile wlezie, a i tak będą na piedestale.

— Ojej, to mięsko to by smakowało Robusiowi — zachwycała się moja przyszła teściowa. — Oleńko, koniecznie poproszę przepis.

— A to się, mamo, musisz zwrócić do Saszy — odparła Ola, wprawiając w niemałe osłupienie moją własną matkę.

— To Sasza umie gotować? — zapytała, z widelcem zatrzymanym w połowie drogi między talerzem a ustami.

— Pewnie, że umie. Jeszcze jak. Tylko mu się nie chce.

— A na grilla co byś wrzucił? — włączył się teść. Przyszły, wiadomo, uprośćmy formy.

— Dzwonka z łososia — odparłem. — Podkręcone masłem czosnkowym.

— Dzwonka…? — Matce prawie oczy wyszły z orbit.

— Oj, ale Robuś nie jada ryb — dowiedziałem się od teściowej. — A z mięsa?

— Gurmanską pljeskavicę — rzuciłem bez wahania. W większym szoku nie widziałem Vesny, odkąd się dowiedziała, że lubię chłopaków.

— A co to ta plejskawica? — Matka Oli dowaliła sobie na talerz pieczonych ziemniaczków. Apetyt na węglowodany miała nieposkromiony, całkiem jak moja dziewczyna o zawartości tłuszczu w ciele równej zero. Nienawidzimy takich ludzi. My, zwykli zjadacze chleba, od którego rośnie brzuch, kiedy tylko na moment spuścić go z oka.

— Taki bałkański burger — wyjaśniłem i sięgnąłem po szklankę z mineralną.

— A no tak! — Teściowa klasnęła w dłonie. — Jedliśmy je, jak pierwszy raz byliśmy w Chorwacji. Robusiowi to smakowało, pamiętasz, Rysiu?

Teść jest minimalnie mniej beztroski i nieco bardziej świadomy. Jest też kurewsko dowcipny.

— Tak, pamiętam. Robuś posmakował wtedy różnych ciekawych rzeczy — odparł, a ja musiałem mocno zacisnąć usta, by nie opluć wodą siebie i wszystkiego dookoła.


***

Z nieznanego mi powodu w naszej małej krainie szczęśliwości po kilku tygodniach coś zaczęło fermentować. Nie twierdzę wcale, że do tej pory nie zdarzały nam się sprzeczki. Owszem, zdarzały się. Ale po nich godziliśmy się zazwyczaj namiętnie i wszystko wracało do normy.

Tak jak wtedy, gdy szukaliśmy tej pieprzonej sukienki na wesele Michała i Soni.

Ile sklepów odwiedziliśmy tamtego dnia…? Nie mam pojęcia, straciłem rachubę. Ze śmiertelnie znudzoną miną snułem się za Olą, która niezmordowanie przekopywała kolejne wieszaki, poszukując idealnej kreacji. Ze mnie jest marny doradca w kwestiach mody, mam od lat swoje niezmiennie ulubione fasony, a sukienka to sukienka, nie noszę, nie znam się.

No tak, racja. Był ten legendarny sylwester, kiedy razem z Michałem przebraliśmy się za laski. Pożyczyliśmy sukienki od naszych dziewczyn, lekko na nas przykrótkie i w przypadku Michała również przyciasne, ich buty na nas w ogóle nie pasowały, ale moje nowiutkie martensy zrobiły robotę, to było wtedy modne, a co miał na nogach Michał, nawet już nie pamiętam.

Obaj mieliśmy wtedy długie włosy, które moja dziewczyna upięła w fantazyjne fryzury. Laska Michała z kolei zrobiła nam makijaż. Przedstawialiśmy się nieznajomym jako Majka i… Sasza. Jemu naturalnie nikt nie uwierzył, że jest dziewczyną. Za to mnie — owszem. Do tego stopnia, że później musiałem udowadniać, że nią nie jestem. Od mojego podpitego wielbiciela w pewnym momencie nie mogłem się już opędzić, nie pomagały argumenty słowne, nawet wypowiadane moim prawdziwym, jak by nie było, raczej męskim głosem.

— Lubię takie ostre laski jak ty, Saszunia — odpowiadał niezrażony na coraz mniej uprzejme prośby o to, żeby się odwalił.

— Lubisz laski czy kutaski? — zapytałem w końcu, wkurwiony. — Chcesz się przekonać, co mam między nogami? To chodź. Tylko najpierw obiecaj, że bez względu na wynik zrobisz mi dobrze. — Złapałem go za rękę i zbliżyłem ją do mojego małego. Gościu wyrwał mi się, nagle najeżony.

— Wiesz co? Jednak jesteś pojebana — uznał. Do dzisiaj nie wiem, o co mu tak naprawdę chodziło, bo jakoś nie wierzę, żeby aż do tego stopnia dał się nabrać. Może rzeczywiście lubił kutaski, tylko nie chciał się przypucować. Może liczył na tajską niespodziankę, a może tylko mnie prowokował, w każdym razie — to było dziwne i na dobre pozbawiło mnie ochoty na takie przebieranki.

No dobra, był jeszcze drugi raz, w Dublinie, kiedy pozwoliłem mojemu koledze zrobić się na drag queen. Ale to on nalegał, nie ja. Zgodziłem się w końcu, bo miałem do niego słabość i liczyłem na to, że może w tej wersji on też coś we mnie zobaczy, ale nic z tego nie wyszło. Cuda wianki przebieranki, a on był hetero, jak się okazało.

W każdym razie sukienki nie przypadły mi do gustu. Nie lubię ich nosić, a tym bardziej kupować. Ten dzień, jak każdy dzień spędzony w galerii handlowej, był dla mnie koszmarem.

Właśnie zaczęliśmy drugą rundę, żeby porównać kiecki, które zakwalifikowały się do ścisłego finału. Bolała mnie głowa od hałasu, bolały mnie plecy od bezsensownego łażenia. Przysiadałem na każdym napotkanym skrawku siedziska i czułem coraz większą tęsknotę za ulubionym fotelem i małą szklaneczką whisky na rozluźnienie. Nawet już nie słuchałem trajkotania Oli, reagowałem jedynie na intonację pytającą przekonującym:

— Mhm.

Działało. Do czasu.

— Co: mhm? — Olka nagle zastąpiła mi drogę z pragnieniem mordu w oczach. Stanąłem w miejscu, zaskoczony.

— No co: mhm? — naciskała dalej. Desperacko poszukiwałem w pamięci jakiegoś punktu zaczepienia. O czym ona mogła mówić? O co pytać? Straciłem wątek już tak dawno temu, że w mojej głowie istniała tylko postapokaliptyczna pustka. W końcu złapałem się brzytwy i pewnym głosem rzuciłem:

— No, tak, słonko. Masz rację, absolutną rację.

To nie był najlepszy manewr.

— Znowu mnie nie słuchasz — usłyszałem. Jej ton nie wróżył niczego dobrego. — Znowu mnie, ośle, nie słuchasz.

— Sorry, zamyśliłem się — przyznałem ze skruchą.

— Zamyśliłeś się. Szkoda, że z tych twoich zamyśleń i tak nigdy nic nie wynika — stwierdziła z furią. Odwróciła się i ruszyła przed siebie. Musiałem się postarać, żeby ją dogonić.

— Ola… Wiesz, że nienawidzę zakupów. Dla mnie wszystkie te sukienki wyglądają identycznie, wybierz sama, ja i tak ci pewnie doradzę najgorszą — powiedziałem pojednawczym tonem. Nie reagowała, więc po chwili dodałem:

— Chodź, usiądźmy gdzieś chociaż na chwilę. Chcesz frytki?

Olka uwielbia frytki. Najbardziej te, które sam dla niej robię, ale generalnie nie gardzi żadnymi. Może sobie na to pozwolić, bo sama wygląda jak frytka. Propozycję rzuciłem więc na pewniaka, święcie przekonany, że ją udobrucham. Jednak tym razem się przeliczyłem. Kwestia sukienki była ważniejsza, niż mi się zdawało. W końcu Ola miała być świadkową panny młodej, ale co to w praktyce oznacza, uświadomił mi dopiero Michał. To druga rola do zagrania w tym przedstawieniu, nawet pan młody jest dopiero trzeci.

Stanąłem w miejscu jak wryty, gdy nawet na mnie nie patrząc, wysyczała jadowicie:

— Mam w dupie twoje frytki. Zejdź mi z oczu, pawianie. Jak nie chcesz pomagać, to chociaż nie przeszkadzaj.

I poszła dalej, nie oglądając się za siebie.

Więc ja po chwili zadumy też poszedłem. W przeciwną stronę. Myślałem, że tego właśnie chce. Tak naprawdę. Żebym zszedł jej z oczu i nie przeszkadzał. Typowy błąd.

Spotkaliśmy się w samochodzie jakieś trzy kwadranse później. Ola wrzuciła zakupy do bagażnika, wsiadła na miejsce pasażera i jebnęła drzwiami tak, że aż mnie serce zabolało.

— Olek, tyle razy ci mówiłem, żebyś tak nie trzaskała — przypomniałem jej wkurzony, odrywając wzrok od ekranu smartfona. Ona nawet na mnie nie spojrzała.

Przez całą drogę nie odezwała się ani słowem. W domu wypakowała torby, sukienkę powiesiła w szafie i zaszyła się w kuchni. Stanąłem w drzwiach z pytającym wzrokiem. O co znowu chodzi? Przecież zrobiłem, co chciała, a teraz strzela mi fochem.

— No i jak? — odezwałem się w końcu. — Którą kupiłaś?

— Pytasz, jakby cię to obchodziło — burknęła.

— Czyli mam nie pytać?

— Jak chcesz.

Słysząc jedną z moich ulubionych odpowiedzi, zorientowałem się, że coś jest jednak nie halo.

— Olka, dlaczego taka jesteś? O co chodzi?

— O nic.

O kurwa, jest źle. Jest naprawdę źle. Zamiast drążyć temat, co wydawało się bezcelowe, postanowiłem jakoś załagodzić sytuację.

— Zrobić coś do jedzenia? — zapytałem. — Pewnie jesteś głodna?

— Nie. — Jej lodowaty ton znowu zbił mnie z tropu. Zawiesiłem się na chwilę, ale spróbowałem jeszcze jednej sprawdzonej metody:

— To może otworzyć wino?

— Za chwilę wychodzę — poinformowała mnie.

— Dokąd? — zdziwiłem się i dopiero teraz zauważyłem, że nawet nie zdjęła butów.

Smartfon Olki krótko zapikał. Rzuciła okiem na wyświetlacz i w przelocie rzuciła:

— Do Soni.

Pogodziliśmy się jeszcze tego samego dnia, jak zwykle. Wróciła do domu późnym wieczorem, wstawiona, wesolutka, rozluźniona. Wypiliśmy razem wino kupione w galerii, pośmialiśmy się trochę ze mnie i z moich bezmyślnych zamyśleń, poszliśmy do łóżka, było naprawdę fajnie. Potem zaprezentowała mi się w swojej nowej sukience, chociaż po seksie rewia mody interesowała mnie równie mocno, co roczne wydobycie węgla w Bogdance. No ale skoro zostałem zapytany, czy chcę zobaczyć, nie mogłem odmówić. Tyle to nawet ja rozumiem.

— I co, ładna? — Ola gięła się w półobrotach, wyraźnie dumna ze swojej zdobyczy.

— Śliczna — zapewniłem. — Taka… yyy… — tu mój repertuar przymiotników modowych się wyczerpał, więc zakończyłem trafnym spostrzeżeniem: — Taka błyszcząca.

I tak wyglądała w ogólnym zarysie nasza codzienność. Przysłowiowe wzloty i upadki, duży szum w komunikacji. Mój daleko idący brak refleksji i zbyt dosłowne traktowanie fraz „O nic”, „Zejdź mi z oczu”, „Nieważne”. Jednak w całej swojej nieidealności ten związek był idealny. Przynajmniej z mojego punktu widzenia.


Spięcia, które zaczęły się pojawiać po naszych „zaręczynach”, były już innej natury. A do ich eskalacji doszło krótko po ślubie Wilczaków. Ola, do tej pory zaangażowana w pomaganie Soni, dopasowywanie sukni na jej rosnącym brzuchu, wieczór panieński i inne atrakcje, które mnie na szczęście omijały, po finale całej tej akcji nagle straciła zajęcie. I wtedy zaczęła się skupiać na naszym ślubie. Co chwilę pokazywała mi na smartfonie jakieś obrączki, wysyłała na komunikator linki do stron z sukienkami, zadręczała mnie wzorami zaproszeń. Każda moja nie dość entuzjastyczna reakcja spotykała się z wielkim fochem i odnosiłem wrażenie, że te fochy się kumulują, co u Olki było nietypowym zjawiskiem. Ona nigdy nie dąsała się długo.

— Czy ty w ogóle chcesz tego ślubu!? — wrzasnęła któregoś dnia, kiedy znowu usłyszała tylko moje „mhm”, i pieprznęła kolorowym czasopismem w kuchenny stół.

Popatrzyłem na nią z namysłem. Z jednej strony to była jakaś szansa, żeby powiedzieć jej prawdę. Z drugiej — wiedziałem, jak to się może skończyć. I nie chciałem takiego końca, bo mimo wszystko dobrze mi z nią było.

Żeby dać sobie chwilę czasu, złapałem ze stołu paczkę cygaretek i wyszedłem na balkon. Zdążyłem wziąć ze dwa machy, kiedy Ola pojawiła się przy mnie. Chyba się samej siebie wystraszyła, jak i tego, co może ode mnie usłyszeć.

— Przepraszam — powiedziała, kładąc mi dłoń na plecach. — Chyba zaczyna mi odbijać.

— Co ty powiesz? — odparłem z przekąsem.

— Sasza, po prostu… — odetchnęła. — Ja mam prawie czterdzieści lat, rozumiesz?

— Ja też.

— No, tobie brakuje jednak trochę więcej. A poza tym jesteś mężczyzną. Masz inny okres ważności.

— Masz rację. Statystycznie zostało mi mniej lat życia, więc powinienem być bardziej przejęty. Tym bardziej, że mój ojciec staro nie umarł. — Wciąż byłem wkurzony, stałem sztywno, nawet nie patrząc w jej stronę.

— Sasza…

Spojrzałem w końcu na nią i zobaczyłem łzy na jej policzkach. Westchnąłem i wyciągnąłem do niej ręce, żeby się przytuliła. Skorzystała z tej oferty skwapliwie. Chwilę trzymałem ją w objęciach, zanim odsunęła się i zapytała jeszcze raz, tylko już całkiem innym tonem:

— Chcesz tego ślubu, prawda?

I jak tu jej nie skłamać i równocześnie nie powiedzieć prawdy?

— Po prostu nie rozumiem, skąd ten pośpiech i presja — odparłem wymijająco.

— Eh… Chodzi o to… — zawiesiła się na chwilę. — Wejdźmy do domu.

Dokończyłem na szybko cygaretkę i zwinęliśmy się z balkonu. Usiedliśmy na rogówce w dużym pokoju.

— No więc o co chodzi? — zapytałem.

— Chodzi o to, że wszystkie moje koleżanki z pracy mają już mężów. Albo miały. Albo mają już drugich.

— A ty musisz być taka jak wszystkie? — zapytałem.

— Nie muszę — przyznała. — Ale czuję się przez nie wyrzucana na margines.

— Jak to na margines?

— No… Nie traktują mnie poważnie. Wykluczają ze swoich „dorosłych” rozmów — zaznaczyła palcami cudzysłów. — Żartują sobie ze mnie, niby życzliwie, ale za każdym razem czuję wbitą szpilę. A kiedy próbuję się wypowiedzieć na jakiś poważniejszy temat, słyszę: „No tak, ale ty jesteś w innej sytuacji. Nie masz dzieci, nie masz męża, tobie jest łatwiej”. Całkiem jakbym żyła na obcej planecie i nie wiedziała nic o oddychaniu tlenem, rozumiesz?

Słuchałem tego z rosnącym niedowierzaniem.

— Olka, co ty mi mówisz? Takie rzeczy naprawdę się dzieją?

— Tak. Gdybym chociaż była rozwódką, miałabym lepsze notowania, a tak to… — Rozłożyła ręce. — Jestem najniżej w ich hierarchii.

— A może ty to źle odbierasz? Może to naprawdę są żarty? — podsunąłem, bo naprawdę wydawało mi się niemożliwe, żeby ktoś się nabijał z czyjegoś stanu cywilnego.

— Nie, Sasza — żachnęła się. — Odbieram to właściwie. Któregoś dnia słyszałam, jak takie dwie się podśmiewają z mojego pierścionka. Że chyba na bazarze kupiony. I że jeśli nasze narzeczeństwo jest tak samo poważne, jak on, to prędzej się doczekają zrównania pensji z lekarzami, niż mojego ślubu.

— Ja pierdolę — sapnąłem. Ola zwiesiła głowę, a po chwili zaczęła mówić dalej.

— Jeszcze do niedawna było łatwiej, bo byłyśmy we trzy. Ale Baśka wyjechała za granicę, a Sonia… Sonia ma swoją przeszłość, więc i tak jej nikt nie oceniał, każdy tylko współczuł. A kiedy zaczęła się spotykać z Michałem, wszyscy im kibicowali, chociaż na takie związki u nas raczej krzywo się patrzy.

— Na jakie związki? — Znowu czegoś nie zrozumiałem.

— No, lekarzy z pielęgniarkami. To przecież dla niektórych mezalians. Ale w ich przypadku nikt nie bąknął złego słowa. I dobrze, ja się cieszę — dodała szybko — tylko że wtedy moja sytuacja jeszcze się pogorszyła, bo jej się w końcu powiodło, i to spektakularnie, a ja… — Jej głos załamał się nagle.

Chciałem jej powiedzieć coś pocieszającego, ale w głowie miałem pustkę. Dotąd nie zdawałem sobie sprawy, że stan cywilny także może być dla kogoś miarą wartości człowieka. Orientacja — to owszem, wiem. Po sobie. Ale nawet hetero się dzielą na lepszych i gorszych? Na jakim popieprzonym świecie ja żyję?

— Gdybym miała w końcu męża, może inaczej zaczęłyby na mnie patrzeć — odezwała się Ola, pociągając nosem. — Może bym przestała być tą głupiutką Olką, która przebalowała swoją młodość, przegapiła właściwy moment, i teraz ma za swoje. Której pozostał tylko pierścionek z bazaru i naiwna wiara, że ktoś rzeczywiście chciałby, żebym była jego żoną. Kiedyś to one mi zazdrościły fajnego życia, a teraz mogą patrzeć z wyższością. Dlatego tak mi zależy, rozumiesz?

— Aha, czyli nie zależy ci na mnie, tylko na opinii koleżanek? — Coś mi się w jej wypowiedzi nie do końca podobało.

— Nie! — Żachnęła się. — Oczywiście, że przede wszystkim na tobie! Marzyłam, żebyś to był ty, i marzenie się spełniło. Gdyby chodziło tylko o ślub, już dawno wyszłabym za Marcina. Ale czułam, że to nie to. Teraz jestem w stu procentach pewna. Jestem tak pewna, że nie chcę czekać dłużej.

Potarłem ręką czoło.

— No i chwilami trochę się boję, że się jednak rozmyślisz — dodała. — A wtedy to już w ogóle musiałabym rzucić pracę, wyjechać z kraju i zmienić nazwisko. — Zaśmiała się przez łzy.

Szlag. Szlag! Kurwa mać.

W co ja się wjebałem.

I co mam teraz zrobić? Naprawdę się z nią ożenić? Po to, żeby „koleżanki” przestały mieć powód do złośliwości? W czym Aleksandra Nowicka ma być niby lepsza od Aleksandry Foryś? W tym, że podpisała jakiś papier? W tym, że potwierdziła swoją przynależność do innego mężczyzny niż jej ojciec?

W dodatku to przestawała nawet być sprawa między nami. Zauważałem coraz więcej i więcej zaangażowanych w to osób, dla których nasz ślub nabierał wszelkich możliwych znaczeń. Na nowo definiował nasze role, określał pełnowartościowość lub jej brak. Nie pisałem się na branie na siebie takiej odpowiedzialności. To rosło do jakichś absurdalnych rozmiarów.

Oczyma wyobraźni zobaczyłem nas dwoje, stojących w USC, składających sobie przysięgę przed salą pełną ludzi. Ujrzałem, jak Ola wsuwa na mój palec obrączkę, a urzędniczka mówi, że teraz możemy się pocałować, po raz pierwszy na legalu. Poczułem, jak system wciąga mnie w swoje trybiki, jak przez tę wizytę w urzędzie dałem mu znać o sobie, podpisałem dożywotnią umowę z karą za jej przedwczesne zerwanie, nie jestem już wolnym człowiekiem, jestem czyimś ślubnym mężem i system o tym wie. I wtedy zaczął we mnie narastać z początku nieokreślony, a potem coraz bardziej wyraźny lęk, odbierając mi zdolność powiedzenia czegokolwiek. Ola patrzyła na mnie z niepokojem, czekając na moje zapewnienie, że nasze zaręczyny to poważna sprawa i że może już szukać sukienki, wybierać wzory zaproszeń i obrączki, a ja siedziałem jak ten kołek, zatopiony w swojej wizji jak w koszmarze sennym, w którym urwała się winda i spada ze mną w środku, a ja nie mogę nic zrobić i tylko czekam na uderzenie w dół szybu i prawdopodobnie na śmierć.

Wziąłem kilka głębszych wdechów, bo właśnie poczułem, jak na piersiach zaciska mi się metalowa obręcz. Oblał mnie zimny pot, a świat przede mną zaczął migotać jak rozsypujący się matriks. Nie teraz, błagam, nie teraz. Teraz muszę

trzeźwo myśleć, muszę jej coś

odpowiedzieć, muszę…

Zrobić wdech.

Muszę nie umrzeć.

Naraz na karku poczułem chłód.

— Synu, spokojnie — usłyszałem głos ojca, jak żywy, jakby stanął ze mną twarzą w twarz.

O, szlag. Brakuje jeszcze tylko tego, żebym zaczął widzieć duchy. Wiesz, Nowicki, jak to się fachowo nazywa. Psychoza.

— Sasza, wszystko w porządku? — Głos Olki docierał do mnie jak z innego wymiaru. Popatrzyłem na nią jak na kompletnie obcą osobę. Kim ona jest? Czego chce? Zacisnąłem pięści, walcząc z ogarniającym mnie lodowatym lękiem. Skupiałem się wyłącznie na oddychaniu, bo tylko to wydawało się jakkolwiek realne.

Czy właśnie tak zaczynają się choroby psychiczne? A nie, zaraz…

— Co się z tobą dzieje? — Ola obserwowała moje poczynania z coraz wyraźniejszym niepokojem. Sensowne zdania nadal nie chciały układać się w mojej głowie. Czułem tam tylko tępe pulsowanie, tak jakby gęsta mgła, która spowiła mój mózg, rozszerzała się i kurczyła miarowo. Nie wiem, ile to trwało, kilka minut, kilkanaście, kilka godzin?

Całkowicie pewien, że jeśli się zaraz nie ogarnę, to jeszcze dziś trafię z powrotem na oddział zamknięty, panicznie poderwałem się z rogówki i wytarłem w spodnie kompletnie mokre dłonie. Nie, do tego nie mogłem dopuścić. Nie wrócę tam, nigdy w życiu.

— Idę pobiegać — zdecydowałem właśnie w tej sekundzie.

— Teraz? — Moja dziewczyna też się podniosła i poszła za mną do przedpokoju, gdzie już zakładałem w pośpiechu buty, nawet nie myśląc o tym, żeby się przebrać w odpowiedniejsze ciuchy.

— Sasza! Naprawdę wyjdziesz z domu w środku tej rozmowy!?

— Zaraz wracam — zbyłem ją, nie myśląc wiele, bo wszelkie racjonalne przesłanki moich działań zostały daleko w tyle, napędzał mnie jedynie instynkt. On zaś mówił, żeby stąd spieprzać. I spieprzyłem. Dosłownie i w przenośni.

Nie wiem, jak długo biegłem, zanim doszedłem do siebie. Zwolniłem dopiero na alejce w parku. Wtedy do mnie dotarło, co zrobiłem.

To się nazywa idealnie rozwiązany problem.

Dobiegłem do ławki nad stawem, przystanąłem za nią, położyłem dłonie na drewnianym oparciu, i zlany potem, ciężko oddychając, zapatrzyłem się w wodę.

— Kurwa — zakląłem pod nosem.

Kiedy wróciłem do domu, pełen skruchy i nadziei, że jak zawsze pośmiejemy się z moich aspołecznych talentów i pogodzimy się w łóżku, czekał mnie srogi zawód. W mieszkaniu panowała niepokojąca cisza. Oli nie było ani w sypialni, ani w dużym pokoju.

— Ola? — Zajrzałem do kuchni. Tam też jej nie znalazłem. Po prostu nie było jej w domu. Za to na stole, na samym środku, leżał jej koralowy pierścionek.


Nie, nie zostawiła mnie wtedy. Nie wiem gdzie była i nigdy się nie dowiedziałem, ale ważne, że wróciła na noc, chociaż nawet nie chciała słuchać tego, co miałem do powiedzenia. Usiadła przed telewizorem i włączyła film, jakąś romantyczną komedię, ale w ogóle się na niej nie śmiała.

— Ola, przepraszam. Nie wiem, co mnie napadło. Nie potrafię ci tego wyjaśnić — próbowałem zagadać, ale ona była niewzruszona. Spojrzała na mnie lodowatym wzrokiem i odparła beznamiętnie:

— Ja potrafię. Miałeś atak paniki na myśl o ślubie ze mną. A potem spierdoliłeś z domu. Ułatwię ci sprawę, to już nieaktualne.

Zamiast ulgi, bo przecież na taki rozwój sytuacji czekałem od wielu tygodni, poczułem niepokój.

— Ale cała reszta aktualna? — upewniłem się. Ola wzruszyła ramionami.

— Kocham cię — powiedziałem najczulej, jak umiem. Odpowiedziało mi pogardliwe prychnięcie.

— Hej, naprawdę cię kocham. — Usiadłem obok niej i dotknąłem jej dłoni, ale zabrała ją gwałtownie, jakby poczuła na skórze coś obrzydliwego. — Olka, no co ty? Miłość bez cyrografu już nic dla ciebie nie znaczy?

Jej wzrok dał mi jednoznacznie do zrozumienia, że coś mi nie szło z tym przepraszaniem.

— Daj mi spokój. Idź se pobiegać — rzuciła.

— Przecież już dzisiaj biegałem — odparłem zdziwiony. Ola zawyła z wściekłości, zostawiła mnie samego przed telewizorem i zamknęła się w łazience. Popatrzyłem przez chwilę na film, ale nawet tam wszystko się kręciło wokół tematu ślubu, więc nie wytrzymałem dłużej niż kilka minut. Wyłączyłem go i usiadłem do komputera, próbując pozbierać myśli. Musiałem się na czymś skupić, bo bez tego czułem, jak lęk z powrotem wyciąga po mnie zimne macki. Co ja mam jeszcze do zrobienia i na kiedy? O, miałem napisać ten tekst o Plavacach, czerwonych winach, które ostatnio Hubert włączył do naszego asortymentu. Mogę to zrobić właśnie teraz, nie zajmie mi dużo czasu.

Zająłem się swoją pracą i szybko zapomniałem o fochu Olki. Przejdzie jej, jak zwykle. Byłem o tym absolutnie przekonany.


***

Ola potrafiła mi wiele wybaczać. Czasami może nawet zbyt wiele. To nie znaczy, że nie umiała tupnąć nogą, zawalczyć o swoje, a nawet mnie opierdolić, jak było trzeba, ale jej tolerancja na moje jazdy i tak wykraczała ponad przeciętną.

Poznaliśmy się na jednej z licznych imprez u Tobiasza, w czasach, kiedy u niego mieszkałem. A dokładniej, właśnie się wprowadziłem. Byłem wtedy strasznym dupkiem, uważałem chyba, że po tym, jak przydarzyło mi się w życiu trochę chujowych rzeczy, mam do tego prawo. Przejechałem się mocno na kilku najbliższych osobach, co bynajmniej mi nie ułatwiało odnalezienia się w nowej rzeczywistości, która mnie zastała po wyjściu ze szpitala. Byłem mocno pogubiony, w dodatku sam jeszcze nie wiedziałem, kim właściwie jestem. Przyjąłem więc dziwaczną strategię postępowania z ludźmi, która polegała głównie na odstraszaniu i zniechęcaniu ich do siebie. Jak mają się mną rozczarować, niech to się stanie od razu — chyba jakoś tak to miało działać. Albo — jeśli ja mam się na nich zawieść, to lepiej niech oni zawiodą się na mnie. Im szybciej, tym lepiej. Sam już dobrze nie pamiętam, co miałem na myśli. Niestety trochę weszło mi to w krew. Najtrudniej jest się pozbyć złych nawyków, z dobrymi — nie ma takiego problemu.

Z Olą nie było inaczej. Przy zapoznaniu, kiedy z uśmiechem podała mi rękę i powiedziała:

— Miło cię poznać.

Ja odparłem:

— To się jeszcze okaże.

Potem — Nowicki barman roku — głośno zapytałem, kto przyniósł ten gówniany gin. Oczywiście, że Ola i Sonia. Gin z tonikiem był wtedy na czasie, wielu ludzi uważało ten drink za szczyt wyrafinowania, tylko że jak się miesza gówno z gównem, to gówno wyjdzie, o czym nie omieszkałem dziewczyn uświadomić.

No i jeszcze na koniec, żeby utrwalić niezapomniane pierwsze wrażenie, gdy Olka zmieniła muzykę na jakiś swój ulubiony kawałek, wyłączyłem jej to z kolejnym kąśliwym komentarzem, że to impreza, a nie stypa. A ona, zamiast strzelić mi w pysk, jeszcze przeprosiła. Za to Tobi nie zdzierżył i wyciągnął mnie do przedpokoju, żeby powiedzieć kilka ostrych słów.

— Słuchaj, jak chcesz tu mieszkać, to nie traktuj mi tak ludzi. Nie pod moim dachem — rzucił mi w twarz. — Ja nie będę potem za ciebie świecił oczami. A już od Oli to w ogóle wara. To najsłodsza osoba pod słońcem i masz być dla niej dżentelmenem, kapiszi, głąbie? Bo jak nie, to won mi stąd.

Kapiszi. Gdyby kazał mi zwijać manatki, nie za bardzo miałbym gdzie się podziać, więc argument o eksmisji zadziałał bardzo skutecznie. Poza tym to nie było tak, że byłem dupkiem dla samej sztuki czy dla przyjemności. Nie mam aż tak zrytego charakteru, chociaż zdarzało mi się słyszeć, że jest trudny. Po prostu przez jakiś czas nie potrafiłem inaczej.

Tobi jako jedna z nielicznych osób umiał mnie postawić do pionu. Opierdolić z góry na dół, ale jednocześnie okazać tyle wsparcia, żebym nadal chciał słuchać tego, co miał mi do powiedzenia. Co dziwne, Ola też się do mnie nie zraziła. Podczas kolejnych spotkań zagadywała, uśmiechała się, spokojnie słuchała tego, co mówię, i ani się obejrzałem, jak stała się pierwszą osobą, do której się zwracałem z każdą rozkminą, z każdym problemem.

— No widzisz, to jest właśnie Ola — powiedział Tobi. — Dziewczyna ze szczerego złota. Mnie też kiedyś wyciągnęła z megadoła. Życie jej zawdzięczam. Dlatego masz być dla niej, kurwa, miły, bo jak nie, to nie chcę cię znać.

Zrobiłem się dla niej milszy nie dlatego, że mi kazał, po prostu naprawdę na to zasługiwała. Kto wie, jak by się to potoczyło, gdyby właśnie wtedy nie pojawił się Bartek. O tym, że się w nim zakochałem, też dowiedziała się pierwsza.

— Wiesz co, ja chyba jednak jestem gejem — wyznałem jej, po raz kolejny skołowany nieoczekiwanym zwrotem akcji. Już mi się zdawało, że zaczynam czuć coś do niej, raz się nawet całowaliśmy, nie że buzi buzi, całkiem namiętnie, i pewnie by się na tym nie skończyło, gdyby ktoś nam nie przeszkodził, w każdym razie mój mały był chętny. A zaraz potem zjawił się Bartek i znowu wywrócił mi światopogląd do góry nogami.

— No trudno — odparła z uśmiechem. Mnie nie było do śmiechu. Wcale. Fakt, że nie chciało mi się to wszystko posklejać w całość, doprowadzał mnie do rozpaczy.

— Myślisz, że geje czasami lubią kobiety?

— Nie wiem… Może…? Dopóki się nie zorientują, że tak naprawdę lubią chłopaków? No ale ty ewidentnie lubisz Bartka, co nie? — Nie robiła sobie nadziei.

— Tak, ale… jeszcze niedawno mi się zdawało, że lubię ciebie — gubiłem się we własnych myślach, kompletnie nie biorąc pod uwagę pojęcia spektrum. No i jej uczuć, skupiony na własnych do tego stopnia, że zapomniałem, że inni ludzie też je miewają.

Zresztą wtedy mało kto brał pod uwagę inne opcje niż „normalny” i „homo”. W tamtych czasach się o tym tyle nie mówiło, nie było tak łatwego dostępu do Internetu, do jakichkolwiek źródeł, nie było zbyt wielu filmów czy seriali o nieheteronormatywnych bohaterach, a jeśli były, to zwykle przedstawiały odmienną orientację jako problem i wstęp do tragedii. Kto by się chciał w to bawić?

Nie znałem innych podobnych do mnie osób, z którymi mógłbym się wymienić doświadczeniami. Byłem zdany tylko na domysły. No i na fakty. Spodobał mi się mężczyzna, po raz drugi w życiu, może nawet trzeci, więc jak to o mnie świadczyło? Homo. Gej. Pedał, krążyły mi po głowie określenia, które nie do końca były moje, nie dawały się też łatwo polubić. Kim ja jestem, do cholery?

— Słuchaj, a czy ty koniecznie musisz się jakoś nazwać i sklasyfikować? — Ola podsunęła mi myśl. — A może jesteś jedyny w swoim rodzaju? Może po prostu jesteś Sasza?

Spodobało mi się to, co powiedziała. Tak, poniekąd jestem jedyny w swoim rodzaju, ale wkrótce się okazało, że nie aż tak unikatowy, jak myśleliśmy. Właściwą odpowiedź podsunął mi Bartek.

On był taki jak ja.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 17.64
drukowana A5
za 44.06