E-book
2.94
Świetlany mrok Trzecia z Dziewięciu

Bezpłatny fragment - Świetlany mrok Trzecia z Dziewięciu


Objętość:
193 str.
ISBN:
978-83-8221-416-1

Tom III

Projekt okładki: Marta Frąckowiak

ISBN wydania elektronicznego:

e-wydanie pierwsze 2017

Kontakt: bookbonk@gmail.com

Wszelkie prawa zastrzeżone.

I. Porwanie

Świadomość powróciła. Najpierw zmysły wychwyciły łagodne kołysanie. Następnie do uszu kobiety doszedł miarowy stukot, zdawało się, końskich kopyt. Panujący wokół zapach, przywodził na myśl kwitnące łąki. W końcu Kati otworzyła oczy.

Zorientowała się, że leży na końskim grzbiecie, przewieszona przez siodło. Nie miała skrępowanych rąk ani nóg.

Rozejrzała się. Tuż koło niej jechała konno dojrzała kobieta. Po chwili Kati była już pewna. Była to ta sama osoba, która niespodziewanie wtargnęła do jej domostwa. Posiadała rude, kręcone włosy, nieco szczurzą twarz i bliznę na lewym policzku. Jej płowy koń miał przytroczone do siodła liczne, pękate sakwy.

— Przebudziłaś się, szmato…? — oznajmiła leniwie rudowłosa postać, nie spoglądając nawet na przewieszoną przez koński grzbiet kobietę. Ta z trudem usiadła w siodle i chwyciła wodze. Popatrzyła wokół, rozglądając się za innymi osobami. Jednak poza bezkresną, ukwieconą równiną, otaczającą kamienny trakt, nie dostrzegła żywej duszy.

— Gdzie moje dzieci…? — zapytała zamierającym głosem zaniepokojona Kati.

— Chłopiec jest na razie bezpieczny, a dziewczynka, cóż… — usłyszała w odpowiedzi.

— Co się stało z Nakis?! — krzyknęła już na dobre zdenerwowana Kati.

— Panuj nad swoim głosem, szmato — warknęła rudowłosa kobieta i po raz pierwszy zaszczyciła rozmówczynię spojrzeniem swoich intensywnie zielonych oczu.

— Mów! Gdzie moja córka?! — Nie zważała na ostrzeżenia Kati.

— Zniknęła… — odparła na powrót obojętnie rudowłosa kobieta.

— Zniknęła…

— Tak… Przepadła jak kamień w wodę. Jak kamień rzucony w toń Szmaragdowego Oceanu…

— Dość tego! — Kati nawróciła konia.

— Nigdzie nie odjedziesz.

— Nie powstrzymasz mnie!

— Ja? Nie muszę… Sama do mnie wrócisz i to bardzo potulna…

— Chyba kpisz?! — Kati spojrzała na ułożenie słońca na niebie i pognała co sił w stronę, gdzie jak sądziła leżała stolica księstwa Varnes.

Po drodze atakowały ją wszystkie dramatyczne sceny, jakich była ostatnio świadkiem. Przed oczyma stanęła jej walka zakapturzonego mężczyzny z niewidzialną istotą. Czyżby varekai? Przypomniała sobie, jak na czele uzbrojonej grupy wtargnęła do jej domostwa Waltari, która z niezrozumiałych przyczyn poszukiwała Nakis. I wreszcie wzdrygnęła się na wspomnienie próby gwałtu na niej, na Kati, przed którym uratowała ją ta rudowłosa kobieta. Każde z tych wydarzeń było bardziej niepokojące od poprzedniego.

Nagle gnająca konno uciekinierka, złapała się ręką za gardło. Poczuła, że coraz bardziej się zaciskało tak, że wręcz niemożliwe było swobodne nabranie do piersi tchu. Zupełnie jakby niewidzialny wąż oplatał jej szyję i coraz silniej dusił.

Kati raptownie wstrzymała konia i objęła gardło obiema dłońmi — na dobre zaczęła się dusić. W przerażeniu popatrzyła w kierunku swojej porywaczki. Ta zastygła w miejscu i wyglądało, jakby oczekiwała uciekinierki z powrotem. Naraz uniosła rękę i wykonała zapraszający gest w swoją stronę.

Spanikowana Kati przypomniała sobie jej słowa, o tym, że nigdzie nie odjedzie. Krztusząc się, pogoniła rumaka do rudowłosej kobiety. Z każdą chwilą przybliżania się do niej jej gardło ulegało rozluźnieniu i wreszcie mogła zaczerpnąć strużkę powietrza. U celu stanęła w miejscu i już głęboko oddychając, pokornie zwiesiła głowę.

— Mówiłam ci, szmato. Nigdzie nie odjedziesz — przemówiła spokojnie rudowłosa kobieta. — Uwiązałam cię, jak sukę na postronku i dla własnego dobra lepiej nie szarp łańcucha, bo zanim go zerwiesz, to się udusisz. A teraz przeproś. — Kati milczała. — Powiedziałam, przeproś!

— Przepraszam…

— Tak już lepiej…

— To magia…? — Wskazując na swoją szyję, Kati niepewnie spojrzała na kobietę.

— Powiedzmy, że magiczny proszek. — Pogładziła przytroczone do siodła sakwy.

— Kim jesteś i czego ode mnie chcesz?

— Mów mi An… — Kobieta uśmiechnęła się lekceważąco. Odgarnęła z twarzy rude loki i dodała: — Wyznaczono za ciebie nagrodę. Mówiąc wprost, porwałam cię dla okupu.

Kati nie dowierzała tym słowom.

— Kto wyznaczył okup i dlaczego? — dopytywała.

— Niejaki Alif, najwyższy prorok Świetlistej Drogi, szmato.

— Alif…

— Tak… Mam za ciebie dostać sześćset korali irium. Ładna sumka, nieprawdaż? — An odetchnęła głębiej i sama zadała pytanie: — Tak właściwie to, co jest w tobie takiego cennego, szmato? — Kati ponownie zamilkła. — Nie igraj ze mną… — wysyczała rudowłosa kobieta.

— Przyszłość…

— Że co…? — Skrzywiła się.

— W pewien sposób znam przyszłość… — odparła w zamyśleniu Kati.

— To przepowiedz mi moją — powiedziała drwiąco An.

— Twojej nie znam…

— To kiepska z ciebie wróżka, niewarta oferowanej ceny. Ale może ktoś ma względem ciebie jeszcze inne zamiary… — An popatrzyła z pewnym podziwem na zgrabną figurę Kati. Uprowadzona kobieta odezwała się błagalnym głosem:

— Proszę, wypuść mnie, zapłacę…

— Nic z tego. Zwykłam dotrzymywać danego słowa. Obiecałam cię dostarczyć do cesarskiej stolicy i zrobię to. Za kogo ty mnie masz, szmato?

— Dlaczego mnie tak nazywasz…?

— Bo nią jesteś — warknęła z pogardą An — szmatą. Wielką szlachcianką, która całe życie nie skalała swoich delikatnych rączek pracą. O, przepraszam! Całą twoją pracą było zapewne przymierzanie sukni, biżuterii, smakowanie wykwintnych potraw i wydawanie na świat kolejnych szlacheckich bachorów! Nienawidzę takich, jak ty, szmato — zakończyła z nienawiścią w głosie.

— Nic o mnie nie wiesz…

— Wystarczy, że na ciebie spojrzę. Chcesz powiedzieć, że moje oczy mnie okłamują?

— Tak.

— Zatem może się jeszcze o tym przekonamy, ale nie teraz. Teraz zaś nastaw do mnie swój szlachecki dziubek. Kati spojrzała na An, a ta dmuchnęła jej w twarz niebieskim proszkiem. — Doskonale. Nie ważne, jak wyszczekaną masz jadaczkę, zamilkniesz i nie puścisz pary z ust. — Kati chciała coś powiedzieć, ale zaskoczona zorientowała się, że tylko poruszała ustami, z których nie wychodzą żadne dźwięki. Na co An parsknęła: — Ha! Wyglądasz równie żałośnie, co ryba wyrzucona na brzeg. Zachowuj się, mamy gości…

Naprzeciw jadącej pary na kamiennym trakcie wyłoniła się dwójka jeźdźców; potężny, jasnowłosy mężczyzna i kobieta z kapturem przerobionym tak, że skrywał połowę jej twarzy. Kiedy cała czwórka znalazła się koło siebie, wstrzymała rumaki.

— Niech mnie porwą fale Szmaragdowego Oceanu! — ryknęła An i lekceważąco dodała: — Kogoż ja tu widzę, toż to sam niezwyciężony jaśnie świetlisty Sageon! — Splunęła na drogę.

— To ci niespodzianka… — odparł zgrzytliwie wojownik.

— Przedstawisz nas sobie? — zapytała leniwie, towarzysząca mu Orsis.

— To jest… — Marszcząc się na twarzy, Sageon z mozołem szukał odpowiednich słów.

— To jest twoja niedoszła żona — syknęła oskarżycielsko An. — Ta sam, którą porzuciłeś, aby uganiać się za żałosnymi proroctwami.

— Phi! — prychnęła Orsis. — Niedoszła żona, to dopiero brzmi dumnie…

— A tyś co za jedna, szmato?! — rzuciła do niej wyzywająco An. A zanim się zorientowała, miała przy gardle ostrze miecza świetlanego mroku.

— Jak mnie nazwałaś…?! — cedziła przez zęby Orsis. — Odszczekaj to, suko, albo na drugim policzku zrobię ci bliznę do kompletu…

— Przestańcie! — krzyknął gniewnie Sageon. — Chwycił kobiecą dłoń zaciskającą się na świetlanym mroku i przepraszająco powiedział do Orsis: — Wybacz tej kobiecie i przyjmij przeprosiny z moich ust. Ona nie chciała. Ma trudny charakter.

— A ja mam łatwy?! — Orsis zmroziła wojownika wzrokiem i skaleczyła twarz An. Podjechała do niej konno. Palcem wytarła z policzka krew i oblizała ze smakiem, po czym spokojnie pojechała dalej.

— Ciekawe masz towarzystwo — powiedziała An, gdy półkobieta się oddaliła.

— A twoje? — Sageon popatrzył podejrzliwie na Kati, która przybrała na twarzy cierpiętniczy wyraz.

— Wiesz, czym się obecnie trudnię, więc wiesz, kogo masz przed sobą.

— Gdybym odnalazł w sobie dość sił, zabiłbym cię — powiedział surowo wojownik.

— Ale nie masz dość sił. Poza górą mięśni na zewnątrz, w duchu jesteś słaby, jak dziecko, zawsze byłeś. Zasłaniając się służbą dla światła, zawsze wybierałeś łatwiejszą drogę — mówiła oskarżycielsko An.

— Mogłaś podążać razem ze mną, proponowałem ci to… Sama wybrałaś inaczej — bronił się wojownik.

— Kpisz?! Co to był za wybór?! Zamiast rodziny i domu zaproponowałeś mi wieczną tułaczkę! Zaprowadzić światło w mrok! Ha! Wiesz, co o tym myślę oraz o tobie?! To! — splunęła Sageonowi prosto w twarz. On otarł ślinę i ze smutkiem oświadczył:

— Prawdą jest, że cię skrzywdziłem. Nie chciałem, aby tak się stało. Choć teraz widzę, że ponoszę o wiele większą winę, niż sądziłem. — Przeniósł spojrzenie na Kati, po czym wbił nienawistny wzrok w An i kontynuował: — Widzę, że z kobiety, którą kiedyś ceniłem, nie zostało dosłownie nic. Nic poza mrokiem, który wypełnił jej duszę i dla którego postanowiła żyć. A skoro tak, nie mamy sobie nic do zaoferowania i nie mam ci do powiedzenia nic więcej, żegnaj. — Sageon wyminął parę kobiet i ruszył z wolna w ślad za Orsis.

— Tak, jesteś winien! — krzyczała za nim wściekle An. — Całe moje życie to jedno wielkie pasmo rozczarowań ludźmi! A największe takimi, jak ty, którzy ponoć mienią się tymi dobrymi! Ci są najgorsi! Rozumiesz?! Najpodlejsi ze wszystkich! Więc jedź! Zejdź mi z oczu! Uciekaj! Nigdy już mi się nie pokazuj! I pozwól mi was jeszcze bardziej nienawidzić! Was! Dobrych ludzi!

An naraz zamilkła. Z jednego z zawiniątek przy siodle coś wyciągnęła i zademonstrowała przed Kati. Był to odcięty dziecięcy palec z połyskującym sygnetem, błyskotką, jaką Kegen podarował Albiemu. Rudowłosa kobieta ściągnęła sygnet z palca i włożyła do swojej kieszeni. Zaś część dziecięcego ciała wcisnęła Kati za dekolt.

— Żebyś wiedziała, że ze mną nie ma żartów, szmato. Rozczaruj mnie jeszcze czymkolwiek, a każę moim ludziom podesłać tu całą, dziecięcą dłoń — wycedziła wściekle, spoglądając na zalewającą się łzami, przerażoną twarz porwanej kobiety. — Właśnie, masz cierpieć. Wszyscy powinni cierpieć nie mniej niż ja.

II. Zdrajczyni

Wszędzie na łóżku była krew. Biało-czerwone prześcieradło owinęło się wokół zranionej kobiety, a ona ściśle zawiązała je wokół swego brzucha, aby zahamować obfite krwawienie.

Następnie stoczyła się boleśnie na podłogę i czołgała w kierunku wyjścia, zostawiając na parkiecie czerwoną smugę. Wsparła się rękoma na drzwiach i nadludzkim wysiłkiem dosięgła klamki. Przejście się otworzyło i Waltari padła bezwładnie na korytarz.

Stąd miała już widok na salon. Dostrzegła w nim górę męskich trupów z poderżniętymi gardłami i morze czerwonej krwi na podłodze. Wtedy opuściła ją reszta nadziei, a wraz z nią także świadomość.

Waltari ocknęła się, jako więźniarka w obskurnej celi. Ograniczona kratami przestrzeń była do tego stopnia niewielka, że kobieta ledwie mogła się w niej obrócić, a o wstaniu na równe nogi nawet nie było mowy. Zresztą Waltari i tak nie zdołałaby się podźwignąć do pionu. Po zadanej jej ranie oraz dużej utracie krwi była kompletnie wyczerpana i z trudem utrzymywała otwarte powieki. Zorientowała się też, że została opatrzona — jej rana była niechlujnie zabandażowana.

Być może więc dane będzie Waltari przeżyć, przynajmniej pewien czas. Jednak czy tego pragnęła? Wcale nie była pewna. Sięgając myślami do ostatnich wydarzeń, wciąż nie mogła uwierzyć, że sprawy poszły aż tak bardzo źle. Mroczne dziecko jej się wymsknęło. Oddział najemników jakimś cudem wycięto w pień, a ona sama leżała ledwie żywa z raną w brzuchu w zatęchłej celi.

A bynajmniej nie były to największe dramaty, jakie ją dotknęły, o nie. Najbardziej bolała zdrada. Jej własna wobec Drugiej z Dziewięciu oraz zadana jej samej przez Alistri. Choć kiedy z bólem przypominała sobie słowa swojej kochanki, brzmiały one, jak wyrok za grzechy Waltari.

Tak, zasłużyła na sztylet w swych trzewiach, ale czy to wystarczało, by zdjęła z siebie brzemię hańby, złamanej przysięgi, niedotrzymanego słowa danego Drugiej z Dziewięciu? Nie czuła tego, przepełniało ją rozgoryczenie. Tak bardzo zawiodła okaleczoną kobietę, zawiodła siebie i wszystkich wokół.

W kolejne cykle snu stan umysłu więźniarki nie uległ zmianie. Pogrążyła się w marazmie doglądana od czasu do czasu przez starego medyka. Jej fizyczne zdrowie z czasem się poprawiało, jednak psychika, jak legła, tak pozostała w gruzach.

Dlatego też nie zrobiła na Waltari większego wrażenia wiadomość, że jeden z jej najemników przeżył i wyjawił władzom Varnes, że to właśnie ona jest słynną w Kardanorze kobietą w purpurze. Jej zalany krwią strój zdawał się to tylko potwierdzać. Kolejną informacją była ta, że uznano ją winną zbrojnego ataku na domostwo państwa de Szon. Natomiast ostatnie przyniesione jej wieści mówiły o skazaniu jej na wydanie w ręce Ordów w zamian za okup.

Wszystkie te wiadomości przyjęła z absolutnym spokojem niczym sprawiedliwe wyroki losu.

III. Książę

Kegen przekroczył konno bramy miasta i skierował się do książęcego pałacu w Altris. Towarzyszyło mu zasnute chmurami niebo i przygnębiająca atmosfera na ulicach. Niestety od masakry mieszkańców miasta sprzed kilku lat niewiele zmieniło się tu na lepsze. Ulice nadal były wyludnione, a samo Altris zaczęło nosić miano przeklętego szczególnie po wybuchu tu epidemii czerwonej zarazy, która zadała ostateczny cios z wolna odradzającej się stolicy księstwa. Obecnie była to w zasadzie kiepsko ufortyfikowana twierdza wojskowa. W pustych domostwach skoszarowano żołnierzy, którzy wyprawiali się stąd, aby zaprowadzać porządek w pochłoniętej anarchią niegdyś bogatej krainie.

Zbliżając się do bramy pałacu, Kegen wrócił myślami do momentu swojego odjazdu ze stolicy księstwa Varnes. Początkowo gnał stamtąd jak szalony byle dalej od miejsca pełnego upokorzeń. Myślał tylko o tym, aby uciec od tamtych ludzi i już nigdy nie wracać. Jak się okazało z dziećmi z opuszczonego przez niego domu w Varnes nie łączyły go żadne więzy krwi, a z obecną tam Kati przysięga małżeńska.

Te prawdy wydawały się prawdziwymi przekleństwami i chociaż Kegen pragnąłby im zaprzeczyć, to nie potrafił. Mała Nakis ze swoim sączeniem jadu w jego uszy była aż nazbyt przekonująca. I na ten czas wszystko podpowiadało Kegenowi, że była ona dzieckiem mroku.

Ten fakt po prostu porażał. Jednak nie mniej bulwersujący fakt stanowiło to, że gdy jego umysł ochłonął i przeszło mu wzburzenie najzwyczajniej w świecie poczuł w sercu tęsknotę. Lecz tęsknotę nie za swoją dawną żoną, oskarżoną o konszachty z mrokiem, ale, o ironio losu, za obecną Kati, którą wciąż, nie mógł w to uwierzyć, odbierał w swoim sercu jako jedyną ukochaną.

— Bądź pozdrowiony, panie. — Strażnicy przed pałacem skłonili się zgodnie i jeden z nich zajął się koniem Kegena. O sam zeskoczył na ziemię i ruszył na spotkanie z siostrą.

Sprężystym krokiem przemierzał znane sobie strojne korytarze, lecz ogołocone z dawnego bogactwa. Słynne obrazy, zdobne wazy, czy popiersia w ostatnich latach zwyczajnie stąd ukradziono bądź sprzedano je, aby pokryć rosnące długi księstwa.

Wreszcie Kegen pozostawił za sobą zarówno korytarze, jak i myśli o wydarzeniach z Varnes i zawitał do sali, gdzie władcy Arii zwykli udzielać audiencji.

Na tronie u szczytu komnaty zastał siostrę, księżną Palis. Wyraźnie znudzona siedziała niedbale i nonszalancko kiwała nogami. Jak zwykle ubrana była w wyjątkowo elegancką suknię, tym razem błękitną, poprzeszywaną złotymi wstążkami. Palce kobiety wręcz tonęły w połyskujących pierścionkach, a jej obszerny dekolt szczelnie zasłaniał misterny naszyjnik z irium. Obowiązkowo nosiła też na uszach gustowne kolczyki, w tej chwili z pereł. Farbowane złote włosy miała ułożone w kok, wznoszący się wysoko do góry. Sama jej twarz może nie była największej urody, ale pod silnym makijażem wydawała się emanować wręcz boskim pięknem.

Spoglądając na niezwykle wyszukany wizerunek siostry, Kegen znowu pomyślał o swej obecnej żonie i o tym, jak skromnie się ubierała. Prawie nie używała biżuterii i stroniła od mocnego makijażu. Skarcił się za to, że kolejny raz pomyślał o żonie nad wyraz ciepło.

— Witaj, bracie… — rzuciła tymczasem w powietrze Palis, gdy zauważyła przybyłego mężczyznę.

— Witaj — odparł chłodno. Kurtuazyjnie pocałował siostrę w policzek i oddalił się na stosowną odległość.

— W listach przedstawiłam ci swoją ofertę. Jeżeli więc nie masz nic przeciwko, podpisz stosowne dokumenty i każde z nas uda się w swoją stronę… — oznajmiła leniwie Palis, spoglądając na swoje imponującej długości złote paznokcie.

Kegena nie zdziwiło ani wyzute z emocji powitanie, ani tym bardziej to, że jego siostra od razu przechodziła do sedna sprawy. Rodzeństwo de Szon, szczególnie od śmierci ich rodziców, nigdy nie było sobie zbyt bliskie, nie wyłączając ich starszej siostry, Elei.

— Więc…? — niecierpliwiła się księżna.

— Żądasz zbyt wiele — oświadczył sztywno Kegen, który był zdeterminowany, aby negocjować warunki przejęcia książęcego diademu. — Dobrze wiesz, że księstwo znajduje się w katastrofalnym stanie i to pod każdym względem. Musisz zadowolić się mniejszą kwotą.

— Nie zapomniałeś o czymś…?

— O czym?

— Ja nic nie muszę… Jestem księżną…

— Ale nie chcesz nią być i nie chcesz być tutaj.

— Zatem mogę wyznaczyć regenta, nieprawdaż…? — Kobieta spojrzała lekceważąco na Kegena i dodała: — Mogę też zastawić resztę książęcych ziem, podnieść jeszcze podatki, a nawet… sprzedać niektóre ziemie Elei… Zresztą komukolwiek…

Po zasłyszanych słowach, Kegen ze złością popatrzył nie na siostrę, ale parę chroniących ją strażników. Gdyby nie oni, z chęcią własnoręcznie przywołałby Palis do porządku. Zamiast tego powściągnął emocje i wyraził się w opanowany sposób. Wiedział, że nie posiadał żadnych istotnych kart przetargowych.

— Dobrze zatem… Otrzymasz wszystko, czego żądasz.

— Rozsądnie, bracie…

— Jednak…

— Jednak…?

— Nie otrzymasz od razu całej kwoty. Będę cię systematycznie spłacał, co roku.

— Z odsetkami…

— Trzy procent.

— Pięć…

— Cztery.

— Powiedziałam pięć! — Uniosła się naraz Palis i uderzyła piąstką w swoje siedlisko.

— Otrzymasz pięć… — odparł, tłumiący w sobie gniew Kegen. — Każę sporządzić odpowiedni dokument.

— Byle szybko. Jestem już spakowana.

— Więc dokąd ostatecznie wyruszasz?

— Naprawdę cię to interesuje…?

— Po prostu…

— Zamieszkam w stolicy księstwa Ottoro, Ludolf.

— Ciekawy wybór…

— Cały świat oszalał. Nic tylko wojny, epidemie i masakry — oznajmiła pretensjonalnym tonem Palis. — Jedynie w stolicy księstwa Ottoro można jeszcze odpocząć od tego zgiełku. W szacownym towarzystwie zamierzam uczęszczać na polowania i do teatru. Tak bardzo brakuje mi prawdziwego, dworskiego życia… — mruknęła tęsknie księżna i wstając z tronu, dodała: — Udanego panowania, książę, w tym czymś, co kiedyś mieniło się księstwem — ziewnęła.

IV. Bez litości

Mimo bezapelacyjnego triumfu w toczącej się wojnie w Kryształowej Świątyni nikt nie świętował. Można było wręcz odnieść wrażenie, że jedyną beneficjentką sukcesu na obu frontach została Elea. Pozostałe zakonniczki zdawały się nie podzielać jej entuzjazmu i trwożnie spoglądały na Najwyższą z Dziewięciu. Kobietę, którą w bieżącej chwili otaczały zaledwie cztery pozostałe w Świątyni Światła najwyższe kapłanki.

Podczas trwających obecnie obrad najwyższej rady, które w zasadzie stały się jedynie miejscem do wygłaszania referatów, wszystkie kobiety poza Eleą zwiesiły głowy. Ona sama niskim, charczącym głosem, dumnie przemówiła:

— Łaska Świetlistej Bogini, a zatem i zwycięstwo, jest przy nas, siostry. Rozpoczęła się wielka wojna i nie spoczniemy, dopóki ostatni nasz wróg nie padnie martwy bądź nie ukorzy się przed nami. Na cesarskich ziemiach rebelia dobiegła końca. Pozostawimy tam garnizon złożony z sześciu tysięcy zbrojnych zakonniczek, aby zaprowadziły ład na ziemiach proroka, także, aby miały oko na poczynania jego samego. Nasze wojska muszą tam pozostać również po to, aby być wyraźnym sygnałem dla wolnych miast, że jest to nasze terytorium. Z wolnych miast dochodzą nas bowiem sprzeczne informacje i na ten czas nie jesteśmy w stanie dokładnie przewidzieć, jak mogą się one zachować. W każdym razie niektóre z nich. Z tego też względu ziem zakonnych również nie pozostawimy całkowicie bezbronnych. Natomiast do Królestwa Malgun wyślemy armię liczącą dwadzieścia tysięcy zakonniczek z zadaniem zdobycia stolicy królestwa, Sentun. Aby zapewnić sobie sukces w tej batalii, nasza armia otrzyma wsparcie kilku setek varekai. — Elea ciężko odkaszlnęła w dłoń raz i drugi, po czym kontynuowała: — Wiem, co sobie myślicie, siostry. Święte varekai powinny wyruszyć we wszystkie strony świata, by odnaleźć dzieci światła i mroku. Zgadzam się z tym całkowicie, ale najpierw musimy zgnieść wrogów bezpośrednio zagrażających Świątyni Światła. Nasi szpiedzy donoszą, że księstwa Varnes, Ottoro i Lumio przygotowują wspólnie potężną armię i plan wsparcia swojego sojusznika z Malgun. Dlatego będziemy nieustannie nękać ziemie tego królestwa, aby jak najszybciej doszło do zbrojnej konfrontacji i decydującej bitwy, którą wygramy. Dopiero wówczas nastroję varekai na nową misję poszukiwania dzieci światła i mroku. Z innych spraw… — Zanim Najwyższa z Dziewięciu wznowiła referat, ponownie zaniosła się paskudnym kaszlem. Wyjęła z zakonnej sukni złotą chustkę i tamując nią usta, długo nie mogła powstrzymać spazmów. W końcu uspokoiła się i mówiła dalej: — Nadal nieznany jest nam los najwyższych kapłanek; Waltari, Magi oraz Gishy. I wiem, co sobie myślicie, siostry. Że w obliczu ich przedłużającej się absencji i braku wieści od nich powinniśmy rozpocząć procedurę przyjęcia w poczet naszych sióstr nowych najwyższych kapłanek, by ku czci naszej Bogini osiągnęły świętą liczbę dziewięciu… Jednakże tak się nie stanie! — wychrypiała Elea i uderzyła gwałtownie otwartymi dłońmi w dziewięciokątny stół. — Nastały zbyt trudne i niepewne czasy, aby zaprosić między nasze szeregi nowe osoby. Byłoby to zbyt ryzykowne i nieodpowiedzialne. Najpierw musimy zwycięsko zakończyć wojnę, bezwzględnie. Dopiero potem zajmiemy się uzupełnieniem naszego zgromadzenia… — Elea ciężko odetchnęła. — Tymczasem w Królestwie Kardanor może niebawem dojść do kolejnego przełomu w wojnie domowej. Ród Ordów pozbierał się po klęsce w pierwszej bitwie z rodem Kelle i wraz z nowo sformowaną armią ruszył oblegać stolicę królestwa, Ebrim. To wszystko, siostry…

Nastała cisza, w której rozbrzmiał rozdygotany od emocji, kobiecy głos:

— Otóż nie… to nie jest wszystko… — wycedziła przez zęby jedna z najwyższych kapłanek i wstała od stołu. Wyciągnęła z zakonnego habitu sztylet, uniosła wysoko i z wymierzonym w Eleę ostrzem ruszyła wprost na nią.

Najwyższa z Dziewięciu nawet nie drgnęła. Aż w chwili pełnej napięcia najwyższa kapłanka zadała jej cios ostrzem w bark, po czym pozostawiła sztylet w ciele Elei. Zakryła sobie dłońmi usta i wstrząśnięta wycofała się w róg komnaty.

Wszystkie kobiety w sali zamarły. Zaś Elea, jakby nigdy nic powolnym ruchem wyciągnęła sztylet ze swego ciała. Na kryształowy stół skapnęły z ostrza zielone krople.

Na ten widok z kobiecych ust wydobyły się błagalne szepty i westchnięcia. Natomiast Elea wstała i poszła w stronę zakonniczki, która śmiała podnieść na nią rękę. Ta osunęła się po ścianie na kryształową podłogę. Zakryła twarz dłońmi i cicho łkała:

— Litości, błagam…

Jednak Elea, jak zwykle nie zamierzała być litościwa. Raz za razem szatkowała ostrzem ciało najwyższej kapłanki, dźgając ją metodycznie w czułe miejsca. Czyniła to tak długo, aż znaczną część parkietu pokryła czerwona krew.

Następnie odstąpiła od zmasakrowanej ofiary i do pozostałych, absolutnie przerażonych kobiet niskim głosem wycharczała:

— Zamykam obrady…

V. Droga bezwzględności

Kierując się z księstwa Varnes do niebiańskiej jaskini na terenach klanu wilków, Danen nie omieszkał składać po drodze krwawych wizyt w ludzkich siedzibach. Obecnie nie robiło mu już żadnej różnicy czy należały one do wspomnianego klanu, do ludzi z Arii czy Artów. W każdej wiosce dokonywał krwawej masakry i zanim posilił się krwią za każdym razem, będąc jeszcze pod wpływem bitewnego szału, pragnął posiąść Marint.

Nie inaczej sprawy przedstawiały się w napotkanym właśnie artyjskim obozie. Pośród porwanych namiotów i zakrwawionych, ludzkich zwłok Danen klęczał za pośladkami Marint. Obejmował ją w pasie i odbywał z nią iście zwierzęcy stosunek. Nie bacząc na ranioną szponami zwiastuna mroku kobietę, po prostu wyczekiwał swego spełnienia.

Ona zaś, nie wydając żadnego odgłosu, wsparta na łokciach trzymała palec na ustach i ze smutkiem spoglądała przed siebie. Leżała tam przerażona dziewczyna przygnieciona ciałem zmasakrowanego mężczyzny i ze strachem w oczach patrzyła w oczy Marint.

Naraz Danen stęknął z ulgą i zastygł w bezruchu. Potem podźwignął się z wolna na nogi.

— Teraz świeża krew — wychrypiał.

Marint ubrała się i chwyciła miskę, którą zawsze miała przy sobie. Podeszła do ciała najbliższej z martwych kobiet. Przykucnęła przy nim, a wtedy ponownie usłyszała złowrogo wypowiedziane słowa:

— Powiedziałem świeża krew.

Marint spojrzała pytająco na Danena, a on wskazał na ukrywającą się pod zwłokami przerażoną dziewczynę.

— Nie… — wyszeptała nie mniej wstrząśnięta Marint, która tak bardzo pragnęła ocalenia choć jednej istoty w wiosce. — Nie! — krzyknęła rozpaczliwie.

— Ależ tak. Poderżnij jej gardło i napełnij naczynie. Jeżeli tego nie zrobisz, sam wyssę z niej krew. Zadam jej nad wyraz powolną i bolesną śmierć.

— Nie! — Ze łzami w oczach Marint cisnęła w Danena miską. Uzbroiła się w dwa sztylety i zagrodziła mu drogę do dziewczyny. Ten uśmiechnął się pobłażliwie.

— Miałaś mi służyć całą sobą, już zapomniałaś? — oświadczył.

— Ale… — zająknęła się — przecież ci służę, ale… — brakowało jej słów.

— Już dobrze. Po prostu podnieś miskę. Poderżnij dziewczynie gardło i wykonaj swoją powinność.

Marint padła bezradnie na kolana i zaczęła łkać. Z kolei Danen pokiwał z dezaprobatą głową. Wyminął klęczącą kobietą i przykucnął nad rozdygotaną z przerażenia dziewczyną. Pogłaskał ją czule po włosach ludzką ręką i zerknął z ukosa na Marint.

— Ostatnia szansa — powiedział.

Kobieta, nie przestając szlochać, upuściła ostrza i schowała twarz w dłoniach. W tej chwili rozległ się rozdzierający dziewczęcy wrzask. Trwał długo i nasycał przestrzeń przeraźliwymi wibracjami przedagonalnych dźwięków. Potem zapadła złowroga cisza.

— Nasyciłem się — oznajmił spokojnie Danen. Stanął koło Marint i położył jej dłoń na ramieniu. — Musisz się jeszcze sporo nauczyć — dodał. — W tamtej dziewczynie została jeszcze krew. Została dla ciebie i tym razem nie użyjesz miski.

VI. Połowa księgi

Po zdobyciu Azzarisz, miasta-twierdzy Imperium Agaszika, na dobre zadomowili się w nim najeźdźcy z Kardanoru. Zapasów było tu w bród, w tym dobrego wina, którym świętowano wielkie zwycięstwo.

Już następnego cyklu snu po zajęciu miasta w tutejszym pałacu miała się odbyć wielka uczta. Gisha sama ją ogłosiła i zdecydowała się na nią zaprosić nie tylko swoich dowódców oraz najdzielniejszych żołnierzy, ale także prominentów miasta, aby ułożyć sobie z nimi poprawne relacje.

Wcześniej jednak poszła wraz z Wironem do tutejszego gigantycznego archiwum. Znajdowało się ono w jedynym w swoim rodzaju budynku ze stali i wielobarwnego szkła tak wytrzymałego, którego niemal nie sposób było potłuc. Sama budowla wznosiła się na kilkanaście kondygnacji i prezentowała jako okazała piramida.

Wnętrze tejże piramidy było równie niezwykłe. Ściany stanowiące pasma stali poprzedzielane kolorowym szkłem przywodziły nieco na myśl kryształowe przestrzenie w Świątyni Światła. Co bardzo specyficzne układ korytarzy przypominał serpentynę. Był to w zasadzie spiralnie wznoszący się podest od parteru po sam szczyt, gdzie po drodze ulokowano wrota do niezliczonych pomieszczeń.

Gisha z Wironem zdążyli się już dowiedzieć, że najcenniejsze księgi przechowywano w komnacie na samym szczycie i tam też kazali się zaprowadzić jednemu ze skrybów.

Na miejscu stanęli przed czterema regałami. Dziewczyna, która zaznajomiona była przez matkę z pisanym językiem Agaszika zorientowała się, że każdy regał zawierał księgi opisujące wydarzenia innej ery.

Najpierw podeszła do regału czwartej ery, czyli najbardziej współczesnych dziejów. Następnie biorąc w dłonie poszczególne księgi, zdmuchiwała z nich grubą warstwę kurzu i odczytywała na głos tytuły:

— „Hodowla i oswajanie wężowych skalentów”, „Magiczne proszki ludzi mroku”, „Tajemnica Szmaragdowego Oceanu”, „Magia żywiołów”, „Studium magii krwi dzieci światła i mroku”, „Znaczenie Pasa Gwiazd”, „Szaleństwo władców Kariny Dores”, „Magiczne gatunki Morza Potworów”…

Naraz Wiron potężnie kichnął od unoszących się w powietrzu drobinek kurzu. Wytarł chustką nos i zapytał:

— A jest tu coś o poszukiwanym przez nas Świetlistym Promyku?

— W księgach czwartej ery chyba nie… Zobaczymy, jak tytuły z wcześniejszej ery… — Gisha ponownie zaczęła czytać: — „Historia Królestwa Mroku”, „Historia Królestwa Światła”, „Powstanie Królestwa Kardanoru”, „Tajemnica trzech rodów Kardanoru”, „Narodziny dziewięciu czarnych strażników”, „Uświęcenie pierwotnej komnaty światła”, „Uświęcenie pierwotnej komnaty mroku”…

— Skryba zaznaczył, że w indeksie ksiąg archiwum nie ma księgi pod tytułem Świetlisty Promyk — wtrącił Wiron. — Więc jaki tytuł zwróci twoją uwagę?

— Szukam czegoś poświęconego proroctwom. To powinno wystarczyć. — Gisha stanęła przed księgami drugiej ery i wzięła się za ich przeglądanie: — „Narodziny i upadek Zjednoczonego Królestwa Światła i Mroku”, „Demony i gadzie plemiona”, „Esencja świetlanego mroku”, „Klątwa dzieci światła i mroku”, „Bitwa na Przeklętej Rubieży”, „Powstanie Kryształowej Świątyni Światła i Zakonu Światła”, „Powstanie Kryształowej Świątyni Mroku”, „Klątwa zwiastunów mroku”, „Klątwa świetlistych varekai”…

— Ciekawe… — Gisha zainteresowała się ostatnim tytułem i przekartkowała kilka stron. — Więc można odczynić urok… — oznajmiła. Trzymaną księgę odłożyła na bok i stanęła przed ostatnim regałem. — Pierwsza era… — wyszeptała z respektem.

— Narodziny świata — stwierdził uroczyście Wiron.

— Tak… — zgodziła się dziewczyna i tym razem czytała z narastającym przejęciem: — „Konfrontacja Bogiń Światła, Mroku i Ziemi, a powstanie świata”, „Magiczny oręż świetlanego mroku”, „Pierwotny Mur”, „Pierścienie światła i mroku”, „Proroctwo o końcu świata”… jest… tego właśnie szukałam… — powiedziała Gisha. Z ostatnią księgą usiadła na krześle za biurkiem i z uwagą zaczęła ją analizować. Na coraz bardziej poważnej twarzy dziewczyny raz po raz stroszyły się ciemne brwi.

— Podziel się wiadomościami, co? — zagadnął łakomie Wiron.

— To wszystko jest bardzo dziwne… — odparła wyraźnie skonfundowana.

— Mimo wszystko nadstawiam ucha.

— Ta księga mówi zagadkami, które za pomocą różnych szyfrów można interpretować w wieloraki sposób.

— Czyli jest bezużyteczna…?

— Nie to miałam na myśli. Jednego z szyfrów do interpretacji tego typu dzieł nauczyła mnie matka.

— I taki odczyt stosujesz?

— Zgadza się. I za jego sprawą mogłabym wysnuć wniosek, iż z tej księgi wynika, że opuściłam swój pierwotny czas tuż przed całkowitą zagładą mroku. Kilka lat później rozpalone zostało bliźniacze słońce po drugiej stronie globu…

— Chyba żartujesz? — Młodzieniec wybałuszył oczy i sam popatrzył na zapisaną księgę, choć nie potrafił czytać w prezentowanym języku. Natomiast dziewczyna mówiła dalej:

— Jest to niesamowite, ale… chyba zostałam w tej księdze wymieniona jako Świetlisty Promyk. Ten, który za sprawą niebiańskiej jaskini przekroczył bramy czasu i spowodował wzrost potęgi Zakonu Światła. Ja byłam… — Gishy zabrakło na moment tchu. — Byłam pierwszą w historii Zakonu Najwyższą z Dziewięciu…

— Hm… — Wiron przyjrzał się krytycznie dziewczynie i markotnie oświadczył: — Ale teraz przecież nie jesteś Świetlistym Promykiem, więc kim? Jest coś o tym w prezentowanej księdze?

— To jest właśnie najdziwniejsze. W indeksie księgi znaki, które można interpretować, jako moje imię wymieniane są do samego końca, do ostatniej strony i to wiele razy, ale…

— Tak…?

— Ta księga nie ma drugiej połowy kartek… — Gisha podniosła opasłą książkę z biało-czarnymi okładkami i oglądała ją ze wszystkich stron, jakby spodziewała się znaleźć brakującą część, bezskutecznie.

— Trochę to irytujące… — stwierdził Wiron. — Czyli to w tej drugiej części zawiera się zapewne odpowiedź, dlaczego i kim obecnie jesteś…

— Sądzę, że tak…

— Hm… Tak sobie myślę o alternatywnej wersji wydarzeń… Czy to nie do niej może odnosić się druga część księgi? — zauważył młodzieniec. — Być może władcy Agaszika zabrali drugą część i umieścili ją w jakimś sekretnym, świętym miejscu, ponieważ chcieli wierzyć właśnie w tę wersję, gdzie Imperium być może przetrwało.

Przybyła para zgodnie spojrzała na skrybę. Ten w geście bezradności wymownie rozłożył ręce. Z kolei dziewczyna zadumała się i po chwili odparła:

— Jeżeli miałbyś rację, to od obecnego momentu wszystko może dziać się inaczej, zgodnie z brakującą wersją wydarzeń z księgi proroctw… I cały świat wkroczył na nową ścieżkę…

— I na ten przykład w przyszłości ze świata nie odejdzie mrok.

— Albo wydarzy się coś znacznie gorszego… — Gisha poparzyła z przestrachem na Wirona. On odpowiedział jej przekornie rozbrajającym uśmiechem.

— Dość tego! — Uderzył niespodziewanie pięścią w stół. Gisha spojrzała na niego zaskoczona. Młodzieniec zaś chwycił ją za rękę i pociągnął silnie za sobą, mówiąc: — Księgi księgami, proroctwa proroctwami, ale zaraz zaczyna się bal! Zapraszam i pierwszy twój taniec należy do mnie!

W odpowiedzi Gisha roześmiała się serdecznie. Poczuła, jakby nagle spadł z niej wielki ciężar i pobiegła wraz z Wironem na dół piramidy i dalej aż do lśniącego w słońcu pałacu.

Kiedy zziajana dotarła do sali balowej, okazało się, że wszyscy goście byli już obecni i czekali tylko na nią. Ona zaklaskała ochoczo w dłonie i muzycy rozpoczęli grać ustalony wcześniej repertuar.

Na początek zaintonowali znaną niemal wszystkim majestatyczną melodię do tańca światła i mroku. Legendy głosiły, że ta właśnie muzyka wyłoniła się spontanicznie z przestrzeni, gdy Boginie Światła i Mroku zawarły ze sobą pokój.

Z wolna wirując między innymi parami, Gisha wreszcie zatraciła się w nowym doznaniu i zapomniała o całym świecie. Tańcząc z Wironem z przyjemnością przyglądała się młodzieńcowi, to innym parom, gdzie żołnierze Kardanoru tańczyli z damami z Azzarisz, jak i zwykłymi pokojówkami, czy nawet przebranymi za damy dziwkami, ponieważ wiele miejscowych szlachcianek odmówiło przybycia na bal.

Aż zagrano nową, skoczną melodię zwaną pląsającym skalentem i tym razem każdy z biesiadników tańcował w pojedynkę. Roześmiana Gisha przytupując i przyklaskując w takt muzyki, podziwiała odbijające się na szklanym parkiecie postacie. Było je widać także na ścianach i suficie, które również skonstruowane były na bazie szkła oraz stali.

W pewnym momencie tańcująca dziewczyna straciła Wirona z oczu, ale nie przejmowała się tym, tylko w najlepsze bawiła się dalej. Gdy wtem ktoś złapał ją za ramię. Był to nie kto inny, jak tak bliski jej obecnie młodzieniec, który dopiero co obejmował ją w tańcu. Ujęła go za dłonie i chciała porwać się z nim w taneczny Wir. On jednak, przekrzykując muzykę, wrzasnął:

— Smok!

— Co takiego?! — Dziewczyna pomyślała, że się przesłyszała.

— Mroczny smok! — darł się jeszcze donośniej Wiron i poprowadził Gishę na zewnątrz sali. Tutaj, gdzie było już względnie cicho, przemówił ponownie, aczkolwiek równie gromko: — Moi ludzie donieśli mi, że w tutejszych katakumbach odkryli niezwykłego smoka!

— Nie musisz już tak krzyczeć. — Wciąż szybko oddychająca od włożonego w taniec wysiłku Gisha, przytkała sobie uszy.

— Racja, przepraszam…

— Nic nie szkodzi. Chodź, chcę zobaczyć odnalezioną bestię.

Wiron chwycił dziewczynę za rękę i pociągnął ze sobą. Przemierzyli niewielki odcinek miasta i weszli do podziemi pilnowanych przez strażników Kardanoru.

W półmroku rozświetlanym nielicznymi pochodniami dało się wyczuć silny zapach siarki. Przeszli długi, szeroki korytarz i stanęli w progu znacznej wielkości pomieszczenia. Na jego środku leżał olbrzymi, czarny smok z ciałem gęsto upstrzonym ostrymi kolcami.

— Niesamowite… — wyszeptała przejęta Gisha. — Skąd on się tutaj wziął…?

— To trofeum z ostatniej wojny imperium Agaszika z siłami mroku. Smok należał podobno do jednego z dziewięciu czarnych strażników.

— Czarnych strażników…

— Tak.

Gisha zrobiła krok w kierunku mrocznej bestii, na co ta otworzyła parę czarnych jak smoła ślepi.

— Uważaj — ostrzegł dziewczynę Wiron. — Chciałem pokazać ci smoka, ale nie chciałbym, aby cię spalił na popiół.

— Zionie ogniem?

— Jak to smok… — Wzruszył ramionami Wiron.

— Myślałam, że smoki żyją tylko w legendach…

— Jak widać, jedna z legend ożyła — skwitował młodzieniec. Z kolei Gisha uczyniła jeszcze jeden krok w kierunku bestii. Tym razem z monstrualnych nozdrzy gada buchnęła gęsta para. — Naprawdę nie uważam, aby to był dobry pomysł… — zazgrzytał zębami Wiron, w odpowiedzi na zbliżająca się do smoka Gishę.

— Przecież mam w sobie mrok. Nie pamiętasz? — rzekła i postąpiła naprzód.

W tej chwili przestrzeń wypełnił potężny snop ognia. Dziewczyna odskoczyła jak oparzona, ponieważ rzeczywiście dosięgnął jej ogień. W mgnieniu oka spłonęła część jej czarnych włosów i zajął się dół błękitnej sukni, w którą była ubrana. Wiron pomógł szybko ugasić materiał eleganckiego ubioru, po czym markotnie oznajmił:

— Ostrzegałem…

— To nic, to nic… — powtarzała roztrzęsiona Gisha i gładziła się po przypalonych włosach, to po nadpalonej sukni. — Jak wyglądam? — zapytała z przestrachem.

— Płomiennie… — Uśmiechnął się Wiron. Objął dziewczynę i pocałował. Potem spojrzał z dezaprobatą na smoka i smętnie zawyrokował: — Proponuję zgładzić bestię.

— Nie — odparła zdecydowanie Gisha.

— Więc co zamierzasz…?

— Uwolnię smoka.

— Niby po co? — zdziwił się Wiron.

— Być może w ten sposób zaskarbię sobie jego wdzięczność. W legendach smoki opisywane były jako mądre zwierzęta.

— Naprawdę odczytujesz w tym monstrum przejawy jakiejkolwiek inteligencji? — powątpiewał młodzieniec. Gisha spojrzała na niego z krzywym uśmiechem i oświadczyła:

— Sama nie wiem, ale i tak zamierzam spróbować.

— A nie zapomniałaś przypadkiem o czymś…?

— O czym?

— To mroczny smok… Przybył w te rejony, kiedy panowało tu zaćmienie. Obecnie promienie słońca go zabiją… Nie możesz go tak po prostu wypuścić na słoneczny świat.

— Nie pomyślałam o tym.

— No właśnie — triumfował Wiron. — A więc palimy bydlaka!

— Wręcz przeciwnie.

— Hę?

— Wezwać mi tu najlepszych krawców z Azzarisz, natychmiast! — zarządziła Gisha.

VII. Dziwka

Od porwania Kati minęło kilka cykli snu. Tajemniczy proszek sprawił, że straciła głos, przez co cały czas była skazana na milczenie. Błagalnie wodziła wzrokiem za mijanymi na trakcie ludźmi, jednak nikt nie raczył odpowiedzieć na te nieme wezwanie.

Tak oto prowadzona przez An Kati dotarła do serca Królestwa Malgun. W czasie przeznaczonym na sen kobiety rozbiły skromne obozowisko i uraczyły się jeszcze skromniejszą kolacją, jaką był zwykły czerstwy chleb i trochę suszonych orzechów.

Po posiłku Kati zwinęła się w kłębek i starała usnąć. Ale nie mogła. Nieustannie dręczyło ją mrowie niepokojących myśli. Rozumiała, że z powodu faktu, że w pewien sposób znała przyszłość, możni tego świata zapragnęli skorzystać z tej wiedzy. Nie rozumiała jednak dlaczego obchodzono się z nią tak brutalnie, uprowadzając ją, a przede wszystkim, dlaczego chciano porwać jej dzieci. Zresztą sama Waltari wydawała się interesować nie samą Kati, a jej córką, Nakis. Dlaczego? Żadna z odpowiedzi nie była satysfakcjonująca. Docierało do Kati jedynie to, że towarzysząca jej An zatrzymała Albiego, natomiast Waltari porwała Nakis. Więc w pewnym sensie jej dzieci wydawały się bezpieczne, o ile sama Kati będzie posłusznie wykonywać wszelkie polecenia porywaczy. Przewracając się z boku na bok, taką właśnie podjęła decyzję. Uczyni wszystko, aby tylko nie dopuścić do dalszego krzywdzenia jej najbliższych. Za nic by sobie tego nie darowała. Z bólem wspomniała odcięty palec Albiego.

Jednocześnie domyślała się, że na jakąkolwiek pomoc ze strony innych osób zapewne nie miała co liczyć. Kegen odjechał do Arii i zanim zostanie powiadomiony o tragicznych zajściach w księstwie Varnes minie niewątpliwie wiele cykli snu. Z kolei z tutejszymi ludźmi nie mogła nawiązać kontaktu ze względu na niemożność wypowiadania słów.

Naraz Kati otrzymała niespodziewane kopnięcie w brzuch. Skuliła się i z boleścią objęła swoje łono, po czym usłyszała pełen pogardy głos An:

— Usiądź łaskawie, jaśnie szmato.

Uprowadzona kobieta spełniła polecenie. Zanim się obejrzała, An chwyciła ją za rękę i sztyletem głęboko rozcięła jej dłoń. Przechyliła ją i ściekającą krwią zaczęła napełniać podstawiony kubek.

— Wystarczy — syknęła, gdy zapełniło się dno naczynia. Usiadła z nim przy ognisku i wrzuciła do środka kilka szczypt wielobarwnego proszku. Całość wymieszała własnym palcem i na moment pozostawiła w płomieniach ognia. Zaraz potem przestudziła, po czym drwiąco rzekła do Kati:

— Wspominałaś, że nic o tobie nie wiem. Akurat mam ochotę na trochę rozrywki i zaraz dowiem się o tobie dosłownie wszystkiego, szmato. — Wzięła do ust łyk sporządzonej mikstury. Skrzywiła się paskudnie i opróżniła naczynie do dna.

Posiedziała chwilę spokojnie i naraz padła na ziemię. Jej oczy wywróciły się białkami do góry. Co pewien czas jej ciałem targały wstrząsy, to doznawała gwałtownych skurczy bądź wydobywała z siebie niezrozumiałe, gardłowe dźwięki. Zdawało się, że zapadła w rodzaj jakiegoś transu.

W końcu się przebudziła. Usiadła ze skrzyżowanymi nogami i obficie zwymiotowała. Następnie dokładnie przepłukała usta wodą. Potrzebowała dłuższej chwili, aby dojść do siebie. Gdy odzyskała wigor, wyraźnie zdziwiona zwróciła się do Kati:

— Cóż za niespodzianka. Naprawdę niezwykłe zaskoczenie niemal, jakbym dostała obuchem w łeb. A więc myliłam się, co do ciebie. Nie jesteś szlachecką szmatą. — Na te słowa w serce Kati wlała się odrobina nadziei, a jej twarz ozdobił nieśmiały uśmiech. An zaś kontynuowała, lecz tym razem głosem ociekającym wręcz nienawiścią: — Sari, tak? Dobre sobie… Oto więc mam przed sobą zwykłą kurwę, morderczynię i złodziejkę, która podszywa się pod kogoś lepszego od siebie. — Splunęła z odrazą Kati prosto w twarz. — Myślałaś, że zamienisz swoje plugawe życie na wiecznie kwitnące szczęście? Jakim prawem?! Jakim prawem ty, kurwo, zasługiwałabyś na szczęście bardziej, niż ja?! Niż inni?! Niedoczekanie twoje… Zaraz przypomnę ci kim, a raczej czym, jesteś. Czym będziesz na zawsze…

An stanęła nad Kati i szarpnęła ją za włosy, ciągnąc do góry. Gdy kobieta wstała, pociągnęła ją w kierunku widocznych w dali zabudowań.

Rozegraną sceną Kati była przerażona. Lecz usilnie starała się nie myśleć o sobie. Wszystkie myśli nieustannie zwracała ku dzieciom, ich dobru. To dla nich musiała przetrwać każdą gehennę. To pragnienie zagłuszało w niej każdy opór.

Wkrótce kobiety dotarły na skraj nędznej mieściny, gdzie mieściła się niezbyt zachęcająca wyglądem stara karczma. Przed nią stała para żołnierzy Królestwa Malgun. Jeden z nich w sile wieku, drugi zaś był młodzieńcem. Oboje w żółto-zielonych mundurach.

An wskazała Kati, aby zatrzymała się tuż przed nimi i wyzywająco przemówiła do żołdaków:

— Chcecie się zabawić? — Bezceremonialnie ściągnęła Kati suknię z ramion, ukazując w jaśniejącym słońcu krągłe piersi. Mężczyzna i młodzieniec solidarnie wlepili w nie wzrok. Aż ten pierwszy, drapiąc się po kroczu, łakomie zapytał:

— Za ile taka księżniczka?

— To zależy.

— Od czego?

— Jaką dziwkę chcecie. Może być arystokratyczną nałożnicą Kati de Szon za trzy korale irium. Albo kurwą Sari z pospólstwa za szczyptę proszku irium. Więc kogo bierzecie?

— To kurwa Sari, zdecydowanie… — odparł mężczyzna. I śmiejąc się lubieżnie, wczepił brudną dłoń w pierś kobiety. Następnie wyjął z kieszeni sakiewkę z proszkiem Irium i wręczył zapłatę.

— Słuszny wybór — oznajmiła An i wskazując na ubłoconą ziemię, dodała: — Zróbcie swoje za rogiem budynku i w takiej pozycji, aby nasza kurwa Sari nie ubłociła sobie sukieneczki. Tego cyklu snu ma jeszcze obskoczyć resztę oddziału, więc ma się prezentować, dotarło?

— Więc jesteśmy pierwsi? — Mężczyzna spojrzał z zachwytem na Kati.

— To wasz szczęśliwy cykl snu, do dzieła, nie żałujcie sobie.

Kati oraz żołnierze Malgun zniknęli za rogiem karczmy. An oparła się o drewniany stojak, służący do przywiązywania koni i wsłuchiwała w dochodzące ją odgłosy:

— Odepnij mi pasek od spodni. Grzeczna dziewczynka. Teraz oprzyj się plecami o ścianę. Dobrze. Podnieś nogę, abym ją chwycił pod udo. Wyżej. O właśnie… Masz wspaniałe ciało, cudownie pachniesz i… założyłbym się o mój żałosny żołd, że jesteś szlachcianką, a nie żadną kurwą. A skoro tak, będę miał jeszcze większą przyjemność…

Wsłuchując się w namiętne, męskie westchnienia, An z satysfakcją pomyślała o upokorzeniach zadawanych porwanej kobiecie. Tak właśnie miało być. Im bardziej do kogoś uśmiechnęło się szczęście, tym bardziej powinien cierpieć. Swego czasu tak było z samą An. Była wzgardzoną kobietą. Kochała i została odtrącona. I to z jakiego powodu? Bo on, Sageon, pragnął służyć światu, aby go zbawiać. A więc stało się wręcz przeciwnie. To on był winien całego zła, jakie czyniła An. Gdyby się od niej nie odwrócił całe cierpienie, jakie zadawała innym, nigdy nie miałoby miejsca. To jej zemsta na człowieku, który jej kosztem chciał sprowadzać na świat samo dobro. A więc go nie sprowadzał. To on sam, swoimi decyzjami, stał się przyczyną cierpienia. I jakimś chorym zrządzeniem losu An ciągle czerpała z tego przyjemność.

— Twoja kolej… — Wskazując na Kati, zwrócił się do chłopaka starszy żołnierz i posapując, dodał: — Tego mi było trzeba. Poużywać sobie z przepiękną kobietą, a nie posuwać znowu jakąś ludzką krowę. Po czymś takim człowiek czuje, że to życie ma jednak sens…

— Kiedy…

— Co znowu?

— Sam nie wiem… Ja, ja jeszcze nigdy… — zająknął się chłopak.

— Dalej, tym bardziej stań się mężczyzną. Idziemy na wojnę. Za kilka cykli snu możemy zginąć. Zrób to, bo możesz już nie mieć okazji.

— Ma taką gładką skórę…

— Przestań ją całować. To kurwa. Szlachecka czy nie, piękna, ale kurwa. Powiedziałem, rób swoje.

— Kiedy ja już…

— Skończyłeś w niej?

— Nie… Na uda…

— Ech… Chodź, wracamy do oddziału.

— Kiedy ja nie chcę…

— Że co?

— Jest taka wspaniała… Chcę z nią zostać…

— Teraz mi się jeszcze szczeniaku zakochaj. Powiedziałem, chodź, kurwa!

VIII. Król Malgun

Tuż po klęsce pod cesarską stolicą szczęśliwym trafem Ern zdołał dogonić Markapa. Tym razem zmienił taktykę względem swego kompana i zamiast rozkazywać mu, błagał go i zaklinał, aby ten przystał do niego przynajmniej na pewien czas. To jest dotarcia do bezpiecznej przystani jaką miało być Królestwo Malgun, a w nim królowa Umbria.

Niechętnie, aczkolwiek Markap dał się w końcu uprosić i przystał na propozycję wspólnej podróży. Jednocześnie zaznaczył, że odprowadzi cesarza jedynie do stolicy Królestwa Malgun, Sentun, dawnego Azzarisz.

I tak ruszyli incognito w kapturach nasuniętych na głowy przez ziemie Królestwa Borgin. Przemierzane przez nich tereny jeszcze nie tak dawno bogate i tętniące życiem były teraz wyludnione przez czerwoną zarazę. Częściej niż żywych ludzi napotykali przydrożne, bielejące kości bądź zbiorowe mogiły.

Ponurej atmosfery nie poprawiała aura, która raczyła parę jeźdźców nieustającym chłodnym wiatrem wiejącym od strony mroku i uprzykrzającą podróż mżawką.

Kiedy dotarli do granic Królestwa Malgun, co prawda pogoda uległa nieznacznej poprawie, jednak wraz z pierwszymi promieniami słońca, prześwitującymi przez szare chmury nadeszły nad wyraz druzgocące wieści. Oto armia królestwa została pod Kryształową Świątynią dosłownie starta w proch, a osobiście dowodząca nią królowa Umbria, poległa.

W odpowiedzi na te złowieszczo brzmiące informacje, w pierwszym momencie Ern poczuł autentyczny smutek i zwątpienie. Lecz tuż po nich na jego twarzy zarysował się chytry uśmiech. Nie inaczej. Obecnie to on był jedynym prawowitym władcą Królestwa Malgun.

— Cesarz i król w jednej osobie. Czyż nie jest to wspaniałe?! — zwrócił się niemal z euforią do Markapa.

— Zaiste, jeżeli królewska władza, Waszej Wysokości, okaże się choć trochę stabilniejsza od swej cesarskiej poprzedniczki — mruknął Markap, najwyraźniej nie podzielając entuzjazmu Erna. Ten jednak nic sobie z tego nie robił, tylko w natchnieniu snuł dalekosiężne plany:

— Po dotarciu do Sentun wezmę kąpiel. Wezmę długą, gorącą, cesarsko-królewską kąpiel w towarzystwie najpiękniejszych malguńskich dam. Potem zaś, pachnący, odświeżony i ukojony kobiecym towarzystwem zwołam radę wojenną. Wezwę sojuszników królestwa; księstwa Varnes, Ottoro i Lumio. A równocześnie podległe mi oddziały skoncentruję przy stolicy i rozpocznę intensywną odbudowę malguńskich wojsk. Wszak to bynajmniej nie wszystko! — Ern uniósł rękę z wyciągniętym do góry wskazującym palcem. — Czym prędzej podejmę dyplomatyczne rozmowy z głową rodu Kelle, królem Kardanoru. Zwrócę się także do wolnych miast o opamiętanie i zaszachowanie od północy przeklętego Zakonu i jeszcze bardziej przeklętego proroka. Wszyscy razem zjednoczymy się i weźmiemy ich w mordercze kleszcze. Lecz na tym nie koniec! — Ern zaczął wygrażać zaciśniętą pięścią. — Zwołam również naradę najtęższych głów królestwa, wszystkich uczonym, mędrców, a nawet szarlatanów czy ludzi parających się po kryjomu magią! Otóż musimy! Zaznaczam, musimy znaleźć skuteczne remedium, w jaki sposób pokonać mroczne mgły! W przeszłości już się to dokonało, mianowicie w drugiej erze, więc i teraz jest to możliwe. Ja zaś, cesarz i król, mam niezaprzeczalnego asa w rękawie, to jest w sakwie. — Poklepał przytroczone do siodła pakunki, z których jeden zawierał fiolki z krwią. — Zwyciężymy i tym razem nie posłużymy się żadnym brudnym fortelem, żadną zarazą. — Puścił do Markapa oko. Ten wzruszył obojętnie ramionami i wskazał na horyzont.

— Jeźdźcy, Wasza Wysokość — oznajmił. — Mamy towarzystwo.

— Czy to aby nie są…? — Ern zmrużył oczy i aż przyklasnął w dłonie, krzycząc: — A niech mnie! Toż to zacni żołnierze z Malgun. Będziemy mieli dodatkową eskortę do stolicy! — Pogalopował naprzód, nie zważając na to, że Markap wstrzymał konia. Zatrzymał się tuż przed jeźdźcami, uniósł dumnie pierś i ostentacyjnie oświadczył:

— Ofiara królowej Umbrii nigdy nie zostanie zapomniana. Oto powraca do królestwa jej małżonek, a wasz prawowity król, aby pomścić ukochaną żonę!

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.