E-book
2.94
Świetlany mrok Piąta z Dziewięciu

Bezpłatny fragment - Świetlany mrok Piąta z Dziewięciu


Objętość:
158 str.
ISBN:
978-83-8221-418-5

Tom V


CZĘŚĆ VII

© Copyright byKrzysztof Bonk

Projekt okładki: Marta Frąckowiak

e-wydanie pierwsze 2017

Kontakt: bookbonk@gmail.com

Wszelkie prawa zastrzeżone.

I. Wierna służka Arabel

Świadomość powróciła. Najpierw zmysły wychwyciły łagodne kołysanie. Następnie do uszu dziewczyny doszedł miarowy stukot, zdawało się, końskich kopyt. Rozchodzący się wokół zapach, przywodził na myśl kwitnące łąki. W końcu Gisha zdecydowała się otworzyć oczy.

Zorientowała się, że leży na końskim grzbiecie przewieszona przez siodło. Nie miała skrępowanych rąk ani nóg.

Gwałtownie usiadła i wbiła wzrok w jadącą z boku kobietę. Uśmiechnęła się łagodnie, gdy zobaczyła w jej osobie swoją służkę. Raptem bardzo spoważniała, przypominając sobie ostatnią scenę rozegraną z jej udziałem.

— Jak śmiałaś…? — powiedziała do niej z dworską manierą, okazując wielkie niezadowolenie. Kobieta spojrzał na nią i swobodnie puściła do niej oko. — To jakieś kpiny? — zapytała wyniośle Gisha i nawróciła konia.

— Zostań ze mną. Ze swoją wierną służką, Arabel — usłyszała dźwięczny, kobiecy głos.

— A to niby czemu? — rzuciła przez ramię.

— Stałam się dla ciebie, jak powietrze. Nie możesz mnie opuści, moja pani.

— Nie wiem, co w ciebie wstąpiło ani, co robisz. Ja wracam do obozu i tobie radzę, a właściwie nakazuję ci uczynić to samo. Tam się z tobą rozmówię. — Dziewczyna pogalopowała co sił w stronę przeciwną od dotychczasowej. Szybko jednak wróciła. Do tego z wytrzeszczonymi oczymi i gwałtownie oddychając.

— Zatem lekcję posłuszeństwa mamy już za sobą — oświadczyła pogodnie Arabel.

— Posługujesz się magią…? — wydusiła się z siebie, powoli dochodząca do siebie Gisha.

— Słuszne spostrzeżenie. Magia jest na mojej służbie, podobnie jak ty teraz, moja pani.

— Ale to ty jesteś moją służką… — Dziewczyna spojrzała na Arabel z wyrzutem. Ta wzruszyła obojetnie ramionami i rzekła:

— Raz ty służysz innym, a innym razem oni służą tobie. Takie jest życie i nie ma co się obruszać, przyzwyczajaj się.

— Otóż nie, nie zamierzam się przyzwyczajać — powiedziała dumnie dziewczyna. — Jestem po części emanacją Bogini Mroku i dobrze wiesz, co się z tobą stanie, kiedy wpadnę w gniew! — Zacisnęła dłonie w pięści.

— Zapewniam, że będziesz potulna jak baranek, jak… puchata owieczka…

— Czyżby?

— Ano tak. — Arabel, jakby od niechcenia wskazała na liczne sakwy przytroczone do swego siodła

— Magia… — zawyrokowała zrezygnowanym głosem Gisha i całkiem uszło z niej powietrze.

— Tak. Nie wzbudzisz w sobie gniewu, postarałam się o to.

— Zatem… Dlaczego mnie porwałaś? Zaraz… wspominałaś coś o najwyższych kapłankach.

— Słuszna uwaga. Wynajął mnie Zakon Światła.

— Ach… To mnie akurat nie dziwi. — Dziewczyna przypomniała sobie ostatnie, dramatyczne spotkanie z najwyższymi kapłankami i zaraz się poprawiła: — To jest nie dziwi mnie to, że najwyższe kapłanki pragną mnie pojmać. Lecz jestem wstrząśnięta tym, że ty… że własnie ty bierzesz w tym procederze udział. Sądziłam… — Gisha zawiesiłą głos i żewnie dodała: — Myślałam, iż coś nas łączy, coś więcej…

— Wspólne ineteresy, moja pani, wspólne interesy — oznajmiła słodko Arabel. — Początkowo byłaś głowną beneficjentką naszego układu, gdy usługiwałam ci i zaspokajałam cię w łożu. Teraz natomiast role się odwróciły. Obecnie to ja bradziej skorzystam na twojej osobie.

— Interesy… — Dziewczyna sie zamyślił, po czym złożyła ofertę: — Niewątpliwie jestem w stanie porzelicytować najwyższe kapłanki. Uwolnij mnie, a w zamian uczynię cię szlechecką panią i nadam ci wiele ziem, obsypię irium. Do końca swoich cykli snu będziesz opływała w luksusy. Co ty na to?

— Wystarczy mi moja siostra — wypaliła Arabel i z przepięknym uśmiechem spojrzała w niebo, niemal w same jaśniejące promienie słońca.

— Siostra…? — Krzywiąc się, Gisha z trudem wycisnęła z siebie to słowo. Niestety wspomniana osoba była jedną z nielicznych rzeczy, jakiej zapewne nie była w stanie ofiarować. I okazało się to prawdą,

— Zakonniczki uwięziły moją siostrę i zawarłam z nimi uład, że dokonamy wymiany. Twoja osoba, za moją siostrę — padło wyjaśnienie.

— Mam smoka… — zaczęła nieśmiało Gisha. — Mogłabym polecieć na nim do Kryształowej Śwątyni i wymusić szntażem uwolnienie twojej siostry…

— To możliwe — zgodziła się kobieta. Dziewczyna uśmiechnęła się i w przypływie pewności siebie postanowiła iść za ciosem:

— Do tego moja oferta uczynienia z ciebie szlachcianki pozostaje aktualna. Także całą twoją rodzinę mogę uczynić dobrze sytuowaną.

— To niezwykle szczodre z twojej strony, moja pani.

— A więc się zgadzasz. — Gisha w zachwycie złożyła dłonie na piersi.

— Wykluczone.

— Ale… — nie mogła uwierzyć w odrzucenie oferty.

— Istnieje także inna ewentualność — oświadczyła Arabel. — Mianowicie taka, że każesz mnie pożreć swojemy smokowi i zapomnisz o kłopotliwej sprawie.

— Nie zrobiłabym tego, daję słowo — zaklinała się Gisha.

— Gdyby ten świat był zbudowany na słowach danych drugiej osobie, już dawno obróciłby się w gruzy. — Kobieta ponownie puściła do dziewczyny oko. Ta odezwała się smętnie:

— Ale zakonniczkom postanowiłaś zaufać…

— Komuś trzeba zaufać, a najwyższe kapłanki mają całkiem dobrą reputację.

— Zaiste wspaniałą, porywając ci siostrę…

— Moja siostra jest złodziejką oraz morderczynią i w zasadzie zasługuje na to, aby ponieść karę, stając się świetlistą varekai. No ale… to w końcu moja siostra, prawda? Arabel zaszczyciała więzioną dziewczynę łagodnym spojrzeniem swoich bęłkitnych oczu, poprawiła złote loki na głowie i opromieniła piękną twarz jeszcze pięknięjszym uśmiechem, co zwykle. Spoglądająca na nią Gisha, spróbowała jeszcze uderzyć w sentymentalną nutę:

— Było nam razem tak dobrze, tak dobrze… Wiesz, prawie się w tobie zakochałam, wspominałam ci o tym… Właściwie to… Kocham cię!

— Jeżeli zechcesz dotrzymać mi towarzystwa na moim posłaniu w porze przeznaczonej na sen, nic nie stoi na przeszkodzie — zaszczebiotała uciesznie Arabel.

— A potem puścisz mnie wolno…?

— Nie ma mowy.

— Więc chyba własnie straciłam ochotę…

— Daj znać, jak zmienisz zdanie, moja pani.

Gisha zaczęła powoli tracić nadzieję, iż dane jej będzie odzyskać wolność. Rozejrzała się smętnie po bezkresnej równinie pełnej dojrzewających zbóż i jęknęła:

— Ten świat… Miałam go zjednoczyć, miałam odtworzyć Zjednoczone Królestwo Światła i Mroku. Zapanowałby prawdziwy pokój. I ty… ty mi to uniemożliwisz, tak wielką rzecz…

— Wszystko co zostanie odtworzone i tak ponownie obróci się w pył. Nie miej złudzeń, moja pani — oświadczyła niemal radośnie Arabel.

Gisha ciężko westchnęła. Naraz przypomniała jej się stoczona niedawno bitwa. To, jak przeistoczyła się w żądne śmierci i zniszczenia demoniczne monstrum. Wspomniała także niezmierzony ocean trupów po bitwie i wcześniej Kimriego wyznającego miłość do Wirona. Wreszcie samego młodzieńca z rodu Witarion, którego chciała się pozbyć w białych rękawiczkach, stawiając go na pierwszej linii frontu z zardzewiałą piką w dłoniach. Naraz poczuła się naprawdę źle.

— Nie chcę jeść — oświadczyła w odpowiedzi na wyciągniętą ku niej dłoń kobiety, w której trzymała kwałek chleba z miodem.

— A powinnaś, moja pani, powinnaś — usłyszała w odpowiedzi.

— Niby czemu?

— Nie możesz myśleć tylko o sobie.

— Nie myślę tylko o sobie… — Znowu wspomniała bliskie jej osoby.

— Więc jedz. — Kobieta zachęcająco potrząsnęła chlebem aż skapnęła z niego kropla słodkiej, bursztynowej polewy.

— Nie mam apetytu…

— Niedługo będziesz miała i to za dwoje.

— Co przez to rozumiesz…? — Gisha spojrzała niepewnie na Arabel.

— Kiedy byłaś nieprzytomna, sprawdziłam ci puls, pani.

— I co…?

— W twoim łonie niedawno poczęło się dziecko. I zdaje się wiem nawet, kto jest szczęśliwym ojcem.

II. W niebiańskiej jaskini

Barbet nie miała akurat pod ręką do obgryzania mięsiwa, więc z zamiłowaniem obgryzała własne pazury. Pochłonięta tą czynnością i oparta o ścianę niebiańskiej jaskini, stała obok Eingen oraz Marint i Danena.

— Odchodzimy — oznajmiła chłodno Marint. Posiadała na twarzy maskę, która przysłaniała jej lico do tego stopnia, że widoczne było tylko jedno oko okaleczonej kobiety. Taką przesłonę Eingen uczyniła z kawałka twardej, zwierzęcej skóry. Wcześniej kobieta pielęgnowała rany Marint i Danena. Teraz zaś zwróciła się do odchodzącej pary z pretensją:

— Powinniście coś ofiarować za udzieloną pomoc.

— Zachowacie życie. Czy to mało? — zapytała retorycznie Marint i rzuciła do Barbet: — Ruszamy.

— Zostaję — odparła dziewczyna i przeszła do obgryzania pazurów drugiej ręki, gdzie zamiast ludzkich paznokci posiadała szpony jakiegoś mrocznego drapieżnika.

— Jesteś pewna? — dopytała jeszcze Marint. A wobec obojętnego wzruszenia ramionami dziewczyny, poszła w ślad za kulejącym Danenem, który zagłębił się już w mroku.

Gdy para się oddaliła, Barbet poszła na skraj najobszerniej części niebiańskiej jaskini skąd dobiegały żywiołowe odgłosy walki. Przyczaiła się i ukradkiem obserwowała, jak niedawno poznany mężczyzna ćwiczył walkę z dzieckiem światła. Obaj zaopatrzeni byli w drewniane miecze i co pewien czas, zdyszani, robili sobie krótką przerwę na pogawędkę.

— Jak na pięciolatka nieźle walczysz — pochwalił chłopca mężczyzna.

— Ale wyglądam na dziesięć lat, prawda?! — odparł z entuzjazmem.

— Nie zaprzeczę. — Uśmiechnął się dorosły instruktor walki.

— Nie mogę się wręcz doczekać, kiedy jeszcze bardziej urosnę!

— Z twoim tempem podejrzewam, że będzie to dość szybko. A… — zamyślił się mężczyzna. — Możesz mi powiedzieć, co słychać u mojej żony?

— W tej chwili?

— Tak.

— Czuję… Czuję, że siedzi samotnie w swojej komnacie w pałacu w Altris i wyszywa złociste kręgi na płótnie.

— Znowu…? — Mężczyzna popatrzyła na chłopca z pewną rezerwą.

— Ależ tak, mówię prawdę! — zaklinał się chłopiec. Po krótkiej przerwie w walce chwycił drewniany miecz i z pasją zaatakował mężczyznę. Ten zrobił zręcznie unik, po czym swoją bronią wytrącił Huvemu oręż z ręki. Następnie odsapnął i spokojnie do chłopca rzekł:

— Poćwicz trochę sam. Niedługo wrócę. — I ruszył w kierunku niezauważonej przez niego Barbet. Ta bezszelestnie cofnęła się prawie do wylotu jaskini i schowała za wypukłością w skale. Dalej obserwowała, jak mężczyzna udaje się do przykucniętej na ziemi Eingen i ją obłapia.

— Przestań — powiedziała kobieta i zabrała męskie dłonie ze swojej talii. — Przeszkadzasz mi.

— W czym?

— Odchodzę.

— Dokąd? — zaniepokoił się mężczyzna.

— Wyruszam z dzieckiem do Altris do obiecanego mi domu.

— Więc, chcesz powiedzieć, że…?

— Czuję, że jestem brzemienna.

— To wspaniale… — Uśmiechnął się z dumą mężczyzna i objął kobietę. Ta znowu zdjęła sobie jego ręce ze swego ciała. On dał za wygraną i stanął trochę z boku. — Jak myślisz, to może być jeszcze jeden chłopiec? — zapytał z nadzieją.

— A w czym gorsza będzie córka?

— Przepraszam, nie chciałem… — Skrzywił się na twarzy z lekkim zakłopotaniem Kegen. Kobieta nic nie odpowiedziała, tylko dalej zbierała swoje rzeczy do worka sporządzonego ze zwierzęcych skór. — Życzyłbym sobie, abyś jeszcze pewien czas tu została… — To było silniejsze od niego, położył dłoń na kobiecym biodrze.

— Muszę wyruszyć, kiedy mam płaski brzuch. Potem będzie trudniej — oznajmiła Eingen i kolejny raz zsunęła męską dłoń ze swego ciała.

— Nie chcę zostać tu tylko z chłopcem i tamtą pokraczną dziewczyną…

— Więc sprowadź sobie jakąś kobietę. Zapłać, to znajdziesz taką.

— Chcę ciebie.

— Odchodzę — potwierdziła swoją decyzję Eingen. — Zostawiam ci porcję ziół dla dziecka światła. Kiedy wypije wszystkie, nie będzie już potrzebował nowych, będzie ostatecznie wyleczony. — Kobieta wstała z niemowlęciem w nosidełku zawieszonym na piersiach i zarzuciła sobie skórzany worek na plecy.

— Poczekaj na mnie — oświadczył z powagą mężczyzna.

— Po co?

— Nie darowałbym sobie, gdyby naszemu dziecku coś się stało w mroku. Pożegnam się na pewien czas z Huve i będę ci towarzyszył aż do światła. Potem tu wrócę.

— Jak chcesz.

Barbet postąpiła po cichu w ślad za mężczyzną i zobaczyła, jak wręcza chłopcu długi nóż. Co ciekawe, w jakiś sposób polubiła dziecko światła. Nie raz już rozmawiali i czuła, że miała na niego silny wpływ. Teraz natomiast Huve był uzbrojony i właśnie usłyszała, że zostanie tylko z nią. Pomyślała więc, że niebawem przyjdzie im może nawet wspólnie zapolować. Utwierdziła się w przekonaniu, iż podjęła słuszną decyzję, pozostając tu, w okolicach tego dziecka. Zanosiło się bowiem na to, że mogli się razem równie dobrze i krwawo bawić, co Danen z Marint.


*


— I jak tam twój przyszywany tatuś? — zapytała leniwie mała Nakis i wreszcie oderwała główkę lalce należącej do kilkuletniej córki Ozaesza, przy wielkiej uciesze tej ostatniej.

— Kegen jest wspaniały! — wyrzucił z siebie z entuzjazmem Huve. — Doskonale walczy i pokazuje mi różnorodną technikę władania mieczem. Dzięki niemu stanę się niepokonany!

— Jesteś dla niego tylko narzędziem. — Mała Nakis przyjęła pluszowego niedźwiadka z rączek Oloe, córki głowy rodu Ordów i mówiła dalej: — Jak każdy, Kegen chce cię po prostu wykorzystać dla własnych celów. Twoje szczęście, że wasze cele są zbieżne. Chcecie zniszczyć mrok.

— I zniszczymy!

— To wspaniale, naprawdę wybornie… miłosierne dziecię światła. — Mała Nakis wbiła paznokcie w pluszaka i rozdarła mu brzuch, zasypując dywan trocinami, na co Oloe uciesznie zaklaskała w malutkie dłonie.

— Mrok jest źródłem zła i musi odejść, nie odwiedziesz mnie od mojej misji!

— Twojej misji? Chcesz powiedzieć, że sam ją sobie wyznaczyłeś…?

— Właściwie, to nie… — Chłopiec nieco spuścił z tonu.

— A zdradź mi, dziecię światłości, ile to zła doświadczasz, wczuwając się w życie ludzi w krainach światła, hę? Sporo jest tego, nieprawdaż?

— Cóż…

— No właśnie. — Mała Nakis cisnęła rozprutym miśkiem o regał z dziecięcymi zabawkami.

— O co ci właściwie chodzi? — zapytał z pretensją Huve.

— Sama nie wiem… — Mała Nakis popatrzyła z krzywym uśmiechem na córkę Ordów. — Może o to, że to, co sobie planujemy i co zamierzamy, wcale nie jest tym, czego się po tym możemy spodziewać.

— Masz na myśli swoją obecną sytuację?

— Ha! No właśnie! — wybuchła naraz entuzjazmem mała Nakis. — Otóż zamarzyło mi się zostać porwaną do ciemnego, mrocznego lochu i chciałam, aby Sageon oraz Alistri musieli wyrżnąć dziesiątki ludzi, by mnie odbić. A zostałam oddana do niańczenia jakiejś głupiej smarkuli w jej słodkiej komnacie, okropność! Świat jest taki niesprawiedliwy!

— Naprawdę wolałabyś być w lochu…? — nie dowierzał Huve.

— Zdecydowanie.

— Dlaczego?

— W lochu jest ciemno.

— Racja…

— A tak jestem w świetle z niespełna rozumu idiotką, którą bawi niszczenie zabawek.

— To małe dziecko, po prostu ciekawią ją nowe rzeczy.

— Nie tylko ją, prawda? — zapytała kąśliwie mała Nakis.

— Co masz tym razem na myśli…? — zapytał ostrożnie chłopiec, spodziewając się ze strony swej rówieśniczki kolejnego szyderstwa.

— Nie zapominaj, że spoglądam w mroku twoimi oczyma i widzę jak powłóczysz wzrokiem za tą szkaradą, Barbet.

— To córka Kegena…

— I oczywiście mu o tym nie powiesz, prawda?

— Nie przyjąłby tego dobrze…

— O wiele lepiej przyjmuje kłamstwa o swojej cnotliwej żonie, a w rzeczywistości puszczalskiej mojej drugiej matce.

— W ogóle przestanę dzielić się z tobą tym, co się dzieje w świetle. — Naburmuszył się raptem chłopiec.

— W porządku — odparła mała Nakis. Wstała i od niechcenia kopnęła wózek dla lalek, aż przejechał całą dziecięcą komnatę. — W takim razie skoncentruję sie na patrzeniu przez twoje oczy i będę głośno wzdychała za każdym razem, kiedy tak dziwnie patrzysz na tą Barbet.

— Nic nie rozumiesz… To pierwsza dziewczyna, jaką wiedziałem na własne oczy…

— Ona nie jest do końca człowiekiem.

— Mimo wszystko bardzo przypomina człowieka światła.

— I co, zakochasz się?

Chłopiec się zarumienił.

— Nie chcę z tobą o tym rozmawiać — oświadczył zdecydowanie.

— Ale i tak będziesz, bo…?

— Wiem, bo zamkniesz oczy i nie doświadczę światła — rzucił zgrzytliwie Huve.

— O, proszę, ktoś się zaczyna denerwować.

— Wiesz co…? Żebyś sobie nie myślała, to odpowiem ci tak, jak mnie nauczyła Barbet — warknął z zawziętością chłopiec.

— To znaczy jak?

— Zamknij się, łysa pizdo!

III. Smacznego

Alif zasiadł do suto zastawionego stołu. Pomyślał, że co prawda Kati de Szon okazała się podłą zdrajczynią i jej rękoma nie zdobędzie władzy nad Kardanorem, ale po klęsce Elei w tymże królestwie najwyższa kapłanka też nie położy swej łapy nad górzystą krainą. Słowem zapanował pat, a on spokojny o swoje życie i władzę mógł zająć się tym, co cenił sobie najbardziej. Mianowicie masową konsumpcją wykwintnych dań.

Zanim jednak uszczknął choć odrobinę czegokolwiek, rozejrzał się z uwagą po towarzyszących mu w jadalnej sali osobach. Po jego bokach tradycyjnie stało sztywno dwóch zaufanych strażników. Nieco w głębi komnaty naprawdę oddany mu kucharz. Z kolei naprzeciw, w roli testerki żywności, zasiadała rudowłosa kobieta z blizną na policzku. Przy czym odniósł dość niepokojące wrażenie, że to niezbyt dobrze mu znana rudowłosa kobieta z blizną na policzku.

— Czy my się aby znamy…? — zwrócił się do niej podejrzliwie prorok.

— Ależ oczywiście — odparła swobodnie. — Miałam okazję już służyć Waszej Eminencji i otrzymałam nawet coś za to.

— A co takiego…? — nie ustawał w dociekliwości prorok.

— Stosowną nagrodę.

— No właśnie… — westchnął nie do końca uspokojony odpowiedzią Alfi i popatrzył na pozostałe osoby w pomieszczeniu. Jednak te wydawały się w pełni akceptować słowa kobiety podającej się z służącą mu osobę, niejako potwierdzając jej tożsamość.

Wobec tego prorok postanowił nie zwlekać dłużej z posiłkiem. Zogniskował uwagę na rozstawionych przed nim potrawach i zaciekawiony zwrócił się do kucharza:

— Czym też zostanie w tym cyklu snu uraczone me podniebienie?

Kucharz, czyniąc to nad wyraz śpiewnym głosem, czym prędzej usłużnie odpowiedział:

— Na obiad, Wasza Eminencjo, przeznaczono egzotyczne potrawy z dalekich krain. Same najwykwintniejsze specjały reprezentujące sobą jedynie niepowtarzalne smaki. — Prorok zachęcił go gestem dłoni, aby odkrywał kolejne półmiski. Ten czynił to z upodobaniem, mówiąc: — Proszę bardzo, mamy tu miniaturowe marynowane ośmiornice ze Szmaragdowego Oceanu. Także smażone mięsożerne mrówki z Przeklętej Rubieży, jak również wędzone węże wodne aż z krainy Xarantis… Oczywiście nie zabrakło czegoś delikatniejszego, w tym zupy z doreskich żab…

— No właśnie… — Ślinił się coraz bardziej prorok, spoglądając na wymienione potrawy. — A czemu wszystkie dania pokryte są taką samą wielobrawną przyprawą? — wyraził pewne zdziwienie.

— Ach… Jest to ostatnie kulinarne szaleństwo, które pozwoliłem sobie sprowadzić aż z drugiej strony świata. — Kucharz zatarł z uciechy dłonie i nie wiedzieć czemu spojrzał na rudowłosą kobietę. Ta spokojnie skinęła mu głową, a on dał się bez reszty porwać swojemu entuzjazmowi: — To niezwykle wręcz egzotyczna przyprawa, Wasza Ekscelencjo! — zaznaczył. — Wprost z Marletti! Miasta będącego kulinarną stolicą drugiego krańca świata!

— Nigdy nie słyszałem o tym mieście…

— Więc teraz, Wasza Eminencjo, słyszysz!

— No właśnie… — mruknął prorok, całkowicie już skoncentrowany na swoim obiedzie i pochwycił drewniane sztućce w swe serdelkowate palce.

— Smacznego… — oznajmiła, zasiadająca z drugiej strony stołu rudowłosa kobieta.

— Ano smacznego… — przytaknął prorok i pogrążył się w świecie kulinarnych doznań, serwujących jego wrażliwemu podniebieniu nieopisany bukiet nowych smaków.

Po znacząco długi czasie Alif się względnie nasycił, pochłaniając niemal wszystko, co uprzednio postawione zostało na stole. Mimo to nie omieszkał zażyczyć sobie deseru. Jednakże, co było zupełnie nie w jego stylu, gdy na tacach wniesiono słodkie łakocie, odczuł w trzewiach pewien dyskomfort.

— Wina… — zwrócił się nieco skwaszony do kucharza. Ten czym prędzej napełni złoty puchar proroka rubinowym trunkiem.

— Służę uniżenie, Waszej Eminencji — szepnął z oddaniem.

— No właśnie… — Prorok wychylił jednym haustem puchar wina, aby wspomóc procesy trawienne. Zamiast tego nagle wyczuł w brzuchu intensywny ruch, zupełnie jakby coś zaczęło w nim pływać i pląsać, obijając się o ściany jego monstrualnego żołądka.

Wtem Alif zrobił wielkie oczy. Był wręcz przekonany, że coś kąsało mu wnętrzności. Zrobiło mu się naprawdę niedobrze.

— Będę rzygał… — jeknął żałośnie. Gwałtownie wymusił wymioty i w fontannie dopiero co wypitego wina wypadła na stół żywa żaba. Zarechotała ochoczo i skoczyła żwawo na podłogę. W ślad za nią stoczył się sam prorok.

Na swoje nieszczęście odbierał on w swym wnętrzu coraz intensywniejszy ruch licznych stworzeń, gryzących go i pożerających wręcz od środka. Złapał się wielce boleściwie za swe brzuszysko i rzężąc, wybałuszał oczy. Jednocześnie rozpaczliwie przebierał drugą dłonią, aż pochwycił obrus i razem z zastawą ściągnął go wprost na swe opasłe ciało.

Zasypany półmiskami oraz talerzami przekrwionymi oczyma dostrzegł nad sobą wianuszek spokojnie przyglądających mu się osób; poważnych strażników, uśmiechniętego kucharza, jak i z miną pełną nieskrywanej drwiny, rudowłosą kobietę. Ta ostatnia podniosła z podłogi kostki cukru i podała je stojącym mężczyznom. Ci jedli z jej ręki niczym trójka wiernych rumaków, a ona klepała ich poufale po policzkach.

Lecz Alif nie był w stanie analizować tej niedorzeczności. Z ust pociekła mu krew i wyszła mu z przełyku armia żarłocznych mrówek, które zaczęły wgryzać się w jego mięsisty język oraz usta. Pragnął wrzeszczeć, wzywając na pomoc straż, ale coś niewytumaczalnego mu to unimożliwiało — w doświadczanym koszmarze kompletnie stracił głos.

Wtem doznał gwałtownego skurczu jelit i jakieś zwierzę rozpruło mu trzewia, po czym w kałuży krwi wyśliznęło się na parkiet. W absolutnym przerażeniu dostrzegł spożytego wcześniej drapieżnego, wodnego węża. Ten skierował się z powrotem w rozerwaną jamę brzuszną i tam niebawem zniknął.

Równocześnie odchodzący od zmysłów z bólu Alif, miał wrażenie, że dostrzegł także sylwetkę machającego mu ręką Markapa, sługi Erna. Po chwili zaś w uszy wlał mu się jadowity głos rudowłosej kobiety:

— Agonia trochę potrwa i nie będzie zbyt komfortowa, za to okraszona niezwykłymi doznaniami, bólem na granicy utraty świadomości. Jednak trzeźwość umysłu pozostanie z tobą do samego końca, twojego końca, tłuściochu, zadbam o to. — W powietrzu rozpylony został zielony proszek. — Przy okazji, prawie bym zapomniała. Twoja ostatnia uczta jest z dedykacją od niejakiej Kati de Szon, niniejszym przesyłam od niej pozdrowienia, od osoby, która stoi tuż koło ciebie, Wasza Eminencjo.

Wtem Prorok naprężył się niewyobrażalnie, ale nie z powodu doświadczanych katuszy. Oto tuż nad sobą zobaczył pochylająca się nad nim z uśmiechem swoją dawną panią z Arii, która dla odmiany obdarzyła go nad wyraz przesłodzoną mową:

— Za swoje przewiny posmakuj cierpienia i śmierci, to moja słodka zemsta… Lecz zanim skonasz, sama sprowadzę na ciebie mrok. Pożegnaj się z promieniami jaśniejącego słońca, proroku… — Po tych słowach położyła mu palce na powiekach i z całych sił zaczęła wciskać do wnętrza czaszki pękające gałki oczne.

IV. Więźniarka zakonu

Kobieta leżała zmęczona na łóżku w zamkniętej na klucz, kryształowej komnacie. Tak, bez wątpienia była już kobietą, nie dziewczyną. Właśnie powiła córkę, którą jej odebrano. Na wspomnienie swojego dziecka, nie spoczywającego przy matczynej piersi, Gisha na powrót skuliła się w sobie i złożyła ręce na łonie — wydawało się takie puste. Tak bardzo brakowało jej tej niewinnej, małej istotki noszonej jeszcze tak niedawno pod własnym sercem, że te zdawało się wkrótce pęknąć z rozpaczy.

Minęło kilkanaście cykli snu i nic nie uległo zmianie. Gishy nie dane było ujrzeć wydanego przez nią na świat dziecka. Nieustannie karmiono ją tylko i trzymano niemal w całkowitej izlacji. Czasem odwiedzały ją jedynie zakapturzone, ubrane na czarno kapłanki. Rozbierały ją do naga i kładły na parkiecie, po czym okaleczały w różnych częściach ciała i wlewały w rany tajemnicze mikstury. Niekiedy zabierały w fiolkach jej ciemną krew.

Gisha nie miała pojęcia przedmiotem jakikich badań, czy rytuałow się stała. Natomiast poza tymi wydarzeniami w jej otoczeniu nie działo się absolutnie nic i odkąd trafiła do Świątyni Światła nikt nie udzielał jej jakichkolwiek wyjaśnień. Nie miała zatem pojęcia, co działo się z jej córką, ze światem wokół. Momentani nie wiedziała już nawet, co działo się z nią samą.

Coraz więcej czasu spędzała, wyglądając po prostu ze swego więzienia. Śledziła otępiale lazurowe wody jeziora Amadest, jawiące się dość niewyraźnie przez ściany z półprzezroczystych kryształów. Spoglądała tak na wodną toń i czasem wyobrażała sobie, że zanurza się w niej głęboko i naprawdę wolna znajduje się w zupełnie innym świecie pełnym wodorostów oraz pływających ryb.

Siedząc tak ze swym wyobrażeniem w kryszatłowej wieży, zamykała wtedy w płucach nadmiar powietrza i trwała tak na bezdechu. Aż kiedy znowu musiała zaczerpnąć powietrze, czar pryskał, po czym z bólem uzmysławiała sobie, że wciąż była zamknięta w więzieniu z kryształów bez żadnych widoków na ocalenie.

A może też żadne olcalenie nie miało się dokonać? Myśla tak coraz częściej. Może po prostu oszalała i właśnie ponosiła zasłużoną karę, ponieważ wcześniej czymś srogo zawiniła. Może więc nigdy nie opuściła swojego pierwotnego świata. Być może zamiast na kąpiele w jeziorze Amadest wybierała się na potajemne schadzki z kochankiem. Zaszła w niepożadaną ciążę, przez co straciła status najwyższej kapłanki i Elea uwięziła ją w kryształowej wieży, odbierając jej bękarta.

Tak, w doświadczanej rzeczywistości wydawało się to o wiele bardzej prawdopodobne niż podróż w przestrzeni i czasie. Bo jakże to? Latanie na smoku? Przeistaczanie się w Boginię Mroku? Wreszcie posiadanie wielkiej władzy i w pływów, by jednoczyć Zjednoczone Królestwo Światła i Mroku? Wolne żarty. Na ten okrutny czas brzmiało to aż nazbyt niedorzecznie. Do tego stopnia, że nie sposób było tego traktować inaczej, jak wytworów bujnej wyobraźni osoby, której umysł był zwyczajnie zabużony.

— Wypuście mnie, błagam! — Naraz Gisha wyrwała się z letargu i jak osaczone zwierzę gwałtownie podbiegła do kryszatłowych drzwi i w histerii uderzała je z całych sił pięściami. — Zrobię wszystko! Wybaczcie mi, siostry! Zrobię wszystko, błagam! Wypuście mnie! Będę służyć! Będę wam służyć! Będę służyć na zawsze! — krzyczała rozpaczliwie, by w końcu zmęczona ponownie osunąć się bezradnie na kryształową posadzkę. Zawlokła się do łókża i legła w nim, by schować twarz w dłoniach i ronić łzy za wszystkim, co utraciła: swoim dzieckiem, wolnością i jasnym umysłem. Czuła się tak niewyobrażalnie samotna i słaba, że było to wręcz niepojęte.

W pewnym momencie za kryształowymi drzwiami dało się słyszeć jakieś poruszenie i widać było przesuwające się, ludzkie cienie. Gisha domyślała się, że zakonna siostra zaraz uchyli drzwi, aby wsunąć do środka tacę z jedzeniem. A jeżeli Gisha rzuci się w jej kieunku, by skamleć o litość, wówczas taca zostanie rzucona w kąt sali, jedzeni upadnie na podłogę, a ona sama otrzyma uderzenie w twarz, gdy będzie się siłować, aby opuścić komnatę.

Nie, dość już miała ran zarówno na duszy, jak i na ciele. Zdecydowała, że tak samo, jak od dłuższego czasu, pozostanie bierna. Niech zakonna siostra postawi na posadzce tacę ze strawą. Potem Gisha zje w ciszy i w spokoju, a następnie odstawi resztki pod drzwi wraz z zakrytym pokrywą kubłem, do którego załatwiała potrzeby fizjologiczne.

Tymczasem uchyliły się wrota i tym razem wydarzyło się coś zupełnie niezrozumiałego. Choć było to niepojęte w progu stanął jakiś mężczyzna. Tylko jakim cudem, skoro tylko kobietom wolno było przekraczać bramy Świątyni Światła?

Spoczywająca na łóżku Gisha, przyłożyła sobie dłoń do czoła, jakby chciała sprawdzić czy przypadkiem nie nawiedziła jej gorączka. Głowa była chłodna. Czyżby więc coraz bardziej traciła zmysły? Zaraz doszła do wniosku, iż zapewne tak, ponieważ odniosła dziwne wrażenie, że rozpoznaje postać przed sobą. Osobę, która nie miała prawa tu stać i zapewne nigdy nie istniała poza jej zwichrowanym umysłem.

— Wiron… — wyszeptała bezwiednie i nieufnie przyglądała mu się dalej. Jego ubranie było podarte i naznaczone krwią. Twarz nosiła ślady obrażeń, a ponadto wyrażała głęboki smutek.

Wtem mężczyzna runął do przodu i padł niemal bez życia na kryształową posadzkę. Zanim zamknęły się drzwi, Gisha dostrzegła w przejściu kilka uzbrojonych, postawnych zakonniczek.

— Witaj… — wydyszał ledwie żywym głosem Wiron i pozostając na podłodze, nie podnosił głowy. Kobieta powoli wstała z łóżka i ukucnęła przy nim. Ostrożnie wyciągnęła ku niemu dłoń i przeczesała po włosach, zupełnie jakby nie dowierzała, że był prawdziwy. A jednak czuła go tak wyraźnie pod opuszkami palców, naprawdę. I naraz wszystko, co niegdyś przeżyła z tym młodzieńcem, a obecnie już mężczyzną, przeżyła z nim na jawie czy wyłącznie w swoim umyśle, stanęło jej przed oczyma.

— Czy jesteś prawdziwy…? — zapytała słabym głosem, który wydał się, jakby nie jej.

— Tak, jestem, zawsze byłem — padła odpowiedź, która zabrzmiała nad wyraz szczerze. Sprawiła ona, że Gisha uwierzyła słowom mężczyzny. Wtuliła się w jego ciało, rozpłakała się żewnie i długo nie mogła powstrzymać potoku łez.

Po dłuższym czasie usiedli razem na kryształowej podłodze, opierając się plecami o łóżko. Pierwszy odezwał się Wiron, czyniąc to wyjątkowo smutnym głosem:

— Wiem, że zawiodłem i to zawiodłem podwójnie… Tak wiele czasu zajęło mi to, aby dowiedzieć się, gdzie przebywasz. A kiedy już posiadłem tą wiedzę, cóż… — Wzruszył bezradnie ramionami. — Przybyłem, by cię uwolnić, ale nie zdołałem i sam zostałem pojmany…

— Nie zawiodłeś mnie… — oznajmiła pokornie Gisha. — Byłam przekonana, że oszalałam… I wszystko, co przeżyłam w tym świecie tak naprawdę się nie wydarzyło, a było tylko ulotnym snem. Ale jesteś dowodem na to, że nie jestem ułomna na umyśle. A więc ty… ty jako jedyny mnie nie zawiodłeś… — Pocałowała Wirona w policzek.

— Dziękuję ci za te słowa… Być może, aby usłyszeć je z twoich ust warto było tu jednak przybyć… — Uśmiechnął się kwaśno. Spojrzał na kobietę i sam pocałował ją lekko w usta, po czym już pewniej dodał: — Tak, warto było tu przybyć, niewątpliwie…

Zapadła cisza. Przerwał ją Wiron po tym, jak na dłużej zogniskował wzrok na łonie Gishy:

— Zakonniczki powiedziały mi, że urodziłaś córką… Czy to prawda?

— Tak — odparła kobieta i złożyła ręce na brzuchu.

— Czy… zostałaś zgwałcona? — Popatrzył na Gishę z bólem. Ona przecząco pokręciła głową. — Więc… oddałaś się komuś dobrowolnie? — Na potwierdzenie kobieta opuściła i podniosła powieki. — Rozumiem… Zatem kto jest ojcem, znam go? — zapytał zamierającym głosem.

— To Kimri.

— Kimri…

— Tak. Raz jeden ległam z nim w łożu. Tylko ten jeden jedyny raz i tylko z nim i stało się…

— Kimri… — powtarzał w zamyśleniu zrezygnowanym głosem Wiron.

Spojrzał w bok na kryształową ścianę i mrugając oczyma, starał się jakby przebudzić. — Kimri…

— Tak, Kimri, właśnie on jest ojcem mojego dziecka. Ale to ty ruszyłeś mnie odszukać, właśnie ty udałeś się dla mnie na ratunek… — Kobieta pogładziła mężczyznę po zakrwawionym policzku.

— Musiałem cię odszukać — oznajmił smętnie Wiron. — Przecież mówiłem ci, że cię kocham. — Popatrzył Gishy głeboko w oczy i znowu ją pocałował, ale tym razem dłużej i bardziej namiętnie. Zagłębił ciało pod jej prostą, białą suknię. Dotknął nagiego łona i powiódł dłonią po ciele aż do nabrzmiałej piersi pełnej mleka.

— Nie, poczekaj… — Kobieta złapała jego rękę przykrywającą jej serce i oderwała od swego ciała. — Chcę najpierw wiedzieć, co się wydarzyło po bitwie z krainami światła. Muszę się tego dowiedzieć, teraz — zakończyła zdecydowanie. Wiron westchnął ciężko, ale zabrał dłoń spod kobiecej sukni. Powiódł wzrokiem po komnacie, jakby zbierał mysli i w zadumie oświadczył:

— Po twoim niespodziewanym zniknięciu sprawy się skomplikowały… bardzo się skomplikowały.

— Co się wydarzło? Mów. Cały czas żyję tu w zamknięciu bez żadnych wieści ze świata.

— Po wilekiej bitwie zapanował chaos… Wszyscy czekali aż wrócisz i wydzasz rozkazy. Lecz mijały kolejne cykle snu, a ty się nie pojawiałaś. Więc poszczególni dowódcy twoich wojsk w końcu sami zaczęli się rządzić. I tak na zgliszczach Imperium Agaszika powstały liczne nic nie znaczące księstewka. Z kolei po śmierci króla Kardanoru w jego ojczyźnie wybuchła krwawa wojna domowa i trwa ona nieprzerwanie aż do tej chwili. Podobnie upadek przeżywa pozbawione władczyni i jej potomków Królestwo Sybilli.

— Wypełnia się pierwotne proroctwo…

— Cóż, chyba tak, nie da się tego ukryć…

— A co z Azzarisz? Kto teraz włada miastem?

— Nie wiem tego… — Kiedy ostatnio opuszczałem miasto, panowały tam zamieszki. Uciekłem stamtąd w trwodze o własne życie.

— Więc nie wiesz, czy są jeszcze jacyś oddani mi ludzie…? Nie wiesz także, co z… Kimrim?

— Niestety nie posiadam takowej wiedzy. Gdy dowiedziałem się, że ktoś widział cię jadącą konno w towarzystwie jasnowłosej kobiety, podążyłem tym tropem. Podążyłem w kierunku piątego pierścinia światła i nie wiem czy gdzieś pozostał jeszcze ktoś, kto czeka na ciebie, aby ci służyć…

— Gdzieś tam być może nie… — powiedziała melancholijnie Gisha i słodko dodała: — Ale tutaj, przy mnie, jest ktoś taki… — Pogładziła mężczyznę po klatce piersiowej i zaczęła rozpinać mu guziki koszuli.

— A co z Kimrim…? — zapytał ponuro.

— On… On może i gdzieś tam jest… Ale za to ty jesteś tu… przy mnie, tak blisko… I teraz to ty nawięcej dla mnie znaczysz… — Kobieta zdięła mężczyźnie koszulę i zaczłęła wodzić ustami po jego nagim torsie. On odwzajemnił się namiętnością. Ujął jej twarz w dłonie i silnie całował.

Niebawem spoczeli nadzy na podłodze, której znaczną powierzchnię pokryły niezwykle długie, czarne włosy kobiety. Ona sama czuła na plecach chłód kryształowego parkietu, a na udach, brzuchu i piersiach ciepło męskiego ciała. Lgnęła do niego, obejmowała ramionami i przyciskała coraz mocniej do siebie. Było ono takie prawdziwe. Dopiero teraz zrozumiała, jak bardzo była samotna i jak niewyobrażalnie wręcz łaknęła bliskości drugiej osoby.

Wiron kochał się z nią gwałtownie i sprawiało jej to prawdziwą przyjemność. Po niedawnym porodzie i z powodu braku ruchu jej ciało nie prezentowało się najlepiej, nieco także przytyła. Ale nie dostrzegała, aby kochającemu się z nią mężczyźnie to przeszkadzało. Wręcz przeciwnie, widziała, że z obcowania z jej ciałem czerpał satysfakcję, gdy wodził dłonią po jej obfitych piersiach, pośladkach i udach. Ona sama pragnęłą go, jak jeszcze nikogo i nigdy, coraz więcej i mocniej.

Po wszystkim, kiedy po miłości odpoczywali na parkiecie, Gisha szepnęła:

— Żywię cichą nadzieję, że pozwolą nam tutaj zostać, razem…

W odpowiedzi Wiron smutno wyszeptał:

— Niestety tak się nie stanie…

— Dlaczego…? — jęknęła kobieta.

— W następnym cyklu snu nas zabiją. Zakonniczki mi to zapowiedziały…

— To niemożliwe… — Gisha zamarła.

— Przykro mi, ale to tragiczna prawda…

— Ale… One odprawiają nade mną rytuały. Potrzebują mnie do czegoś i nie chcą mojej śmierci… Trzymają mnie tutaj już tak długo. — Kobieta poczuła dojmującą niepewnośc i roztrzęsienie. — One pragną… One nie mogą… — zająknęła się.

— Rytuały najwyższych kapłanek posłużyły do tego, aby posiadaną przez ciebie emanację Bogini Mroku przejęło twoje dziecko — wyjaśnił ponuro Wiron. — Twoją córkę zamierzają wychować na najwyższą z dziewięciu, kobietę o wielkiej mocy, a zarazem wobec nich lojalną, króra nie dowie się o istnieniu swojej prawdziwej matki. Ty zaś nie jesteś im już do niczego potrzebna. Ukorzyłem się i wybłagałem zakonniczki, aby pozwoliły mi się z tobą pożegnać, zobaczyć cię ten ostatni raz. Tak właśnie przedstawia się gorzka prawda…

— To, co mi mówisz, jest przerażające — jęknęła bezradnie Gisha i żewnie kontynuowała: — A ja… — Zaczęła cicho łkać. — Ja naprawdę coś dla ciebie znaczę…

— Zawsze znaczyłaś… Niestety nie zdążyłem dostatecznie dojrzeć, aby ci to należycie okazać. A teraz… teraz jest już dla nas za późno, ma ukochana…

V. Mroczne przemyślenia

Nie do końca sprawna, ludzka łydka przeszkadzała mu w szybkim marszu. Na szczęście najgłębsza rana na klatce piersiowej dobrze się zasklepiła.

Z trudem, ale Danen musiał przyznać, że Orsis okazała się od niego silniejsza. Raniąc dotkliwie Marint, wykazała się także prawdziwą bezwzględnością. Skrycie podziwiał ją za to i chyba jej jako jedynej naprawdę się obawiał. Wiedział, że o ile ta zraniona kobieta przeżyje, to podąży za nim w mrok i domyślał się, że w takim układzie dane im będzie jeszcze skrzyżować ze sobą oręż. Jednak na ten czas inne sprawy pochłaniały go znacznie bardziej.

Otrzymał od lorda Dagotha to, czego pragnął, mianowicie mapę krain mroku z zaznaczonymi twierdzami mrocznych lordów. Również posiadł wskazówki, jak dostać się do legendarnych dziewięciu czarnych strażników. I ze wszystkich tych wiadomości zamierzał skwapliwie skorzystać, by stworzyć niepokonaną armię ciemności, za której sprawą przeleje krew niezliczonej rzeszy istot.

Natomiast czy dzięki temu cofnie czas, czy też nie, było mu to obecnie niemal obojętne. Przede wszystkim pragnął absolutnej śmierci i zniszczenia, to wyznaczało sens jego egzystencji. Z kolei, co do kobiet w jego życiu, to zamiast Wilczego Kła miał przecież u swego boku Marint, która teraz wydawała mu się wręcz atrakcyjniejsza.

Z okaleczoną twarzą jeszcze bardziej trafiała w jego gusta. Wreszcie bowiem patrząc na nią, nie musiał spoglądać na znienawidzone oblicze Magi. A głębokie blizny na policzkach, rozcięty nos, usta i ciemny oczodół podsycały w nim mroczne instynkty. Widok tych ran sprawiał wręcz, że pragnął Marint jeszcze bardziej, podniecając się jej zdeformowanym licem. Przez co był naprawdę wdzięczny Orsis za to, co uczyniła jego kobiecie.

Z zaciekawieniem też zauważył, że Marint nie cieripała z powodu utraconej urody. Więcej, kiedy się zorientowała, że Danen gustuje w jej obecnej szpetocie, sama zadawała sobie rany na piersiach, brzuchu i nogach, aby bardziej mu się przypodobać. Dawała Danenowi pić własną krew, a jednocześnie naznaczała swoje ciało kolejnymi bliznami.

Tak oto stawała się dokładnie tym, czego od początku od niej oczekiwał, jego mroczną partnerką, z której duszy odchodziły ostatnie promienie światła, zupełnie, jak działo się to z jego osobą. I musiał przyznać, że przemiana tej kobiety napawała go nieskrywaną dumą.

Lecz jednocześnie nie chciał, aby w przyszłości stała się pół zwiastunem mroku. Nie chciał tego, by była nazbyt silna i niezależna. Miała mu bowiem przede wszystkim nieustannie służyć i to całą sobą. Jej powinnością było oddać mu zarówno całe swe ciało, jak i duszę.

VI. Święte wody

Więziona para została zaprowadza do sali narad w Świątyni Światła wprost przed oblicze ośmiu najwyższych kapłanek. Kobiety przemówiły kolejno. A z powodu ich jednomyślności można było wręcz odnieść niepokojące wrażenie, że wszystkie one składały się na jedną, kompletną osobę.

— Nie jesteś już Mrocznym Promykiem.

— Nigdy nie byłaś świetlistym.

— Nie jesteś już nam potrzebna.

— Stałaś się zbędna.

— Zawadzasz nam.

— Jesteś przeszkodą.

— Czas na twoją śmierć.

— Wybierz jej rodzaj.

Gisha popatrzyła po złocistych szatach i surowych twarzach najwyższych kapłanek i składając ręce, jak do modlitwy z bólem oznajmiła:

— Nie dbam o to, jak przyjdzie mi zginąć. Jedyne, o co proszę, to ostatni raz pokażcie mi moje dziecko…

W odpowiedzi usłyszała:

— Nie jesteś już Mrocznym Promykiem!

— Nigdy nie byłaś świetlistym!

— Wybierz rodzaj swej śmierci!

— Wybierz śmierć!

— Śmierć!

— Śmierć!

— Śmierć!

— Śmierć!

Wobec tak kategorycznych słów pozbawiających nadziei na zobaczenie córki, Gisha aż zachwiała się na nogach. Podtrzymał ją Wiron. Wsparta na jego ramieniu szukała w umyśle ukojenia. Pomyślała o wodzie, o jednych ze swoich najszczęśliwszych chwil, jakich zaznała w życiu, gdy zanurzała ciało w lazurowych wodach jeziora Amadest.

— Utopcie mnie… — wyszeptała słabym głosem Gisha. — Po prostu mnie utopcie…

— I mnie — odparł odważnie Wiron, zadzierając dumnie głowę.

Niebawem na lekko falującej powierzchni jeziora zgromadziło się koło siebie kilka łódek. W jednej z nich siedzieli pod strażą Gisha i Wiron. W pozostałych zasiadało kilkanaście zakonniczek uzbrojonych w długie oszczepy. Jedna z nich odezwała się surowo do pary więźniów:

— Skaczcie do wody i płyńcie aż do dna. Woda w jeziorze jest przejrzysta. Zatem będziemy mieć was na widoku, kiedy przyjmiecie w swe płuca świętą ciecz i będziecie konać. Jeżeli natomiast zawrócicie, aby zaczerpnąć tchu, nie utopicie się. Wówczas zginiecie od oszczepów posłanych w wasze ciała. I nie pytam czy jesteście gotowi. Śmierć już tu z wami jest. Dlatego wstańcie, pożegnajcie się ze światem i skaczcie, aby wkrótce stanąć przed obliczem jaśniejącej Bogini Światła.

Więźniowie stanęli na nieco chybotliwej łodzi. Gisha powiodła wzrokiem po horyzoncie, po brzegu ukochanego przez nią jeziora, w którego odmętach miała zaraz zginąć. Wokół widziała tylko lustro wody, egzotyczną roślinność i czysty błękit nieba, na którego firmamencie królowało złociste słońce.

Skazana na śmierć więźniarka zamarzyła, że gdzieś, nagle, zupełnie niespodziewanie wyłoni się z przestworzy jej smok i uratuje ją. Z kolei na zakonniczki ześle spalający wszystko ogień.

Niestety to nie była piękna baśń, w której w ostatnim momencie bestia przychodzi na ratunek pięknej damie. Wydawało się, że świat nic sobie nie robił z rozgrywającego się na wodzie dramatu. I rzeczywiście tak było. Jedna z zakonniczek na ponaglenie dźgnęła Gishę oszczepem pod żebro, lekko ją raniąc.

Zrezygnowana więźniarka podała Wironowi dłoń. On chwycił ją mocno. Ze śmiertelną powagą spojrzał kobiecie w jej smutne oczy i skinął jej głową.

Skoczyli razem i opadali powoli na niezbyt odległe dno jeziora, jakby podwodne wzgórze pokryte drobnymi muszlami, piaskiem i kamieniami.

Naraz w dalszych głębinach Gisha dostrzegła zarys znanych sobie zatopionych, kryształowych budowli. Jej serce zabiło szybciej. Spojrzała w górę i nad lustrem wody zobaczyła celujące w nią zakonniczki z wyciągniętymi w górę oszczepami. A więc droga nie była wolna. W Gishy zgasł ledwo rozbudzony płomyk nadziei. Ostatecznie się poddała i puściła rękę Wirona.

Wtem zauważyła, iż woda wokół niej barwi się na czerwono. Obróciła się zaskoczona. Dostrzegła stojącego na dnie znanego sobie mężczyznę, który ostrymi brzegami muszli u obu rąk podciął sobie żyły. Jakby czytając w myślach swej ukochanej, wskazywał krwawiącą ręką na wejście do zatopionej kryształowej komnaty.

Tak, on wiedział. Gisha opowiadała mu o tym, jak w swoim świecie znalazła podwodne przejście. A teraz własną krwią sprawił, że woda stała się mętna i straciła przejrzystość. Poświęcenie mężczyzny nagle otworzyło przed Gishą niepowtarzalną szansę.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.