E-book
4.41
Świetlany mrok Druga z Dziewięciu

Bezpłatny fragment - Świetlany mrok Druga z Dziewięciu


Objętość:
235 str.
ISBN:
978-83-8221-414-7

Projekt okładki: Marta Frąckowiak

Wszelkie prawa zastrzeżone

e-wydanie pierwsze 2017

Kontakt: bookbonk@gmail.com


Tom II


Część III

I. Kim jestem?

Kobieta postawiła talerz na stole i napełniła naczynie zawiesistą zupą. Do gorącej potrawy dolała ziołowy wywar — silną truciznę, którą nabyła od Kommera. Całość dokładnie wymieszała. Pochwyciła talerz i wyszła z kuchni. Zatrzymała się przed pokojem rannego mężczyzny, po czym zapukała do drzwi.

— Zapraszam… — przemówił słabym głosem Kegen i przekręcił się na łóżku w stronę, gdzie spodziewał zobaczyć ukochaną Kati. Nie pomylił się. Jego żona stanęła w progu, ale jak zwykle, odkąd wrócił, poskąpiła mu promiennego uśmiechu. Z powagą podeszła do łóżka i usiadła na krześle.

— Przyniosłam ci obiad — oznajmiła chłodno.

Mężczyzna popatrzył obojętnie na parującą zupę.

— Jest gorąca — stwierdził.

— Zaraz ostygnie.

— Za to ty ostygłaś o wiele bardziej niż bym sobie tego życzył. — Chwycił kobietę za przegub dłoni.

— Pójdę po chleb. — Spróbowała się wyrwać z uścisku.

— Zostań. — Kegen ścisnął ją mocniej.

— Dobrze. Jak sobie życzysz.

— Dlaczego taka jesteś…? — Spojrzał na żonę z pewnym wyrzutem.

— Jaka? — odparła wymijająco.

— Zimna, niedostępna… Gdzie moja dawna, gorąca i namiętna Kati…? — Kegen wsparł się na łokciach i przesunął rękę na pierś kobiety. Naraz jego twarz wykrzywił grymas bólu.

— Lekarz ostrzegał, abyś się oszczędzał.

— Oszczędzał? Ha! — parsknął mężczyzna i opadł ciężko na łóżko. — Nie po to przeżyłem koszmar, abym się teraz oszczędzał — warknął. — Chcę się z tobą kochać choćby w tej chwili…

— Musisz nabrać sił. — Kobieta z wysiłkiem nadała swojej barwie głosu przymilną nutę i przysunęła do mężczyzny talerz ze strawą.

— Tak, nabierać sił… — powtórzył pod nosem. — Zaraz coś zjem…

— Ciszy mnie to.

— Czyżby? Jakoś nie dostrzegam w tobie radości. — Kegen zmarszczył brwi.

— Radość przykrywa troska. Musisz coś w końcu zjeść! — Kobieta podniosła głos. Na co mężczyzna zmierzył ją uważnie wzrokiem i jękliwie oznajmił:

— Troska… zjeść, oczywiście… Ale najpierw chcę z tobą porozmawiać. Brakuje mi choćby tego, rozmowy.

Kobieta wymusiła uśmiech na swojej twarzy.

— O czym chcesz rozmawiać? — zapytała znowu spokojnie.

— Nie wiem, o wszystkim… Kati, jest tyle do opowiedzenia… A ty… Czy ty mnie unikasz…?

— Ależ skąd.

— Więc twierdzisz, że nie… A nie interesuje cię, gdzie byłem przez cały ten czas od mojego porwania? Jestem w tym domu od tylu cykli snu. Ty zaś nawet nie zapytałaś…

— Nie chciałam wpędzać cię w trudne wspomnienia — rzekła. Nabrała z talerza łyżkę zupy i przysunęła do ust mężczyzny. Ten zamiast przyjąć pożywienie, powiedział:

— Cały ten czas, gdy nie było mnie z tobą, spędziłem w mroku. Cały czas w cholernych ciemnościach.

— Byłeś w mroku…? — zdziwiła się kobieta i krzywo uśmiechnęła, a łyżka zadrżała w jej dłoni.

— Tak, byłem w mroku. I myśl o tobie była jedynym promieniem światła w moim życiu. Cierpiałem zimno, głód i samotność.

— Zimno, głód i samotność…

— Tak, ale ponad wszystko pragnąłem powrócić, aby być znowu przy tobie.

— Byłeś w mroku… — powtarzała, jakby do siebie samej kobieta i obecnie patrzyła ze współczuciem na Kegena.

— Chciałem abyś wiedziała, że nie było mi łatwo.

— Tyle czasu w mroku…

— Robiłem tam rzeczy, których się wstydzę, ale wyznam ci wszystko, obiecuję.

— To okrutny świat…

— Nawet nie wyobrażasz sobie, jak bardzo okrutny. I cieszę się, że nigdy tam nie zawitałaś, droga Kati.

— Droga Kati… — powtórzyła za mężczyzną i spuściła głowę. Wpatrywała się posępnie w stygnącą potrawę, do której z powrotem włożyła łyżkę ze strawą. Przez kobiecą twarz przeszedł bolesny grymas. Widać było, że kobieta zaczęła toczyć ze sobą wewnętrzną walkę.

— Już dobrze, Kati… — Uśmiechnął się Kegen. — To trudna przeszłość, ale my spoglądajmy w przyszłość, naszą przyszłość. Ułożymy sobie szczęśliwe życie na nowo i będzie niczym dawniej. Jak wspominałaś muszę nabierać sił. Jestem gotowy coś zjeść, czy mogłabyś…? — Popatrzył na pełen talerz.

— Zupa ostygła… — oznajmiła zrezygnowanym głosem kobieta.

— Nic nie szkodzi.

— Przygotuję drugą porcję…

— Daj spokój, Kati…

— Nie nazywaj mnie tak! — wrzasnęła niespodziewanie kobieta i z impetem cisnęła talerzem z zupą wprost na podłogę. Kegen przyglądał się żonie osłupiały. Zobaczył w jej oczach zły. Ona wstała i pospiesznie wyszła z pokoju.

— Alistri cię nakarmi — rzuciła na odchodne.


*


Nie zatrzymując się, kobieta opuściła dom i wkroczyła na zatopione w słońcu ulice miasta. Minęła piekarnię i poszła wąską alejką na przechadzkę nad brzegiem rzeki. Potrzebowała ochłonąć. Raptem kilkanaście cykli snu temu przeżyła prawdziwy koszmar, z którego wciąż nie mogła się otrząsnąć. Co więcej odnosiła silne wrażenie, że ten koszmar nadal trwał w najlepsze. Ścigał ją cały czas niczym potwór o wielu ohydnych głowach i nie dawał chwili wytchnienia.

Naraz kobieta odwróciła się nerwowo, ale nie zauważyła niczego podejrzanego, niczego niezwykłego. Natomiast jej życie, zaśmiała się w duchu sama z siebie, jej życie już nigdy nie będzie zwyczajne. Po tym co się wydarzyło i czego się dowiedziała, było to niemożliwe. A tak pragnęła normalnej, spokojnej egzystencji. Zaś teraz? Pokręciła z niezadowoleniem głową.

Przystanęła na mostku i spojrzała na swoje odbicie w wodzie. Zapytała samej siebie — kim była? Kati de Szon, przepiękną młodą szlachcianką z dwójką wspaniałych dzieci i bohaterskim mężem u boku, który przetrwał w ciemnościach? Czy może szkaradną, bezpłodną Sari, złodziejką i dziwką, która ściągnęła zgubę na własną siostrę i nie tylko na nią. A obecnie chciała otruć rannego mężczyznę w obawie, że ten pozna jej straszny sekret, że tak naprawdę wcale nie jest jego żoną.

Spoglądając na płynącą wodę, kobieta niestety nie widziała ślicznego lica Kati de Szon. Woda była zmącona, a odbicie w niej zniekształcone. Tak, to był wizerunek przeklętej Sari, która powinna była zginąć w mroku, ale jakimś cudem jej duch przekroczył wymiar czasu i zagnieździł się w cudzym ciele. A więc była nią, była Sari! Była przeklętą Sari, która powinna była szczeznąć w mroku!

— Czy aby wszystko w porządku…? — Na mostku koło kobiety przystanął podpierający się laską wychudzony staruszek. Zdjął modny w księstwie Varnes melonik i gładząc swoją długą siwą brodę, dystyngowanie się ukłonił. — Pytałem, czy wszystko w porządku…? — powtórzył uprzejmie.

— Nic mi nie jest — burknęła kobieta i już zamierzała opuścić staruszka, gdy ten zapytał:

— Nic pani nie jest? Pani, czyli komu? — Kobieta popatrzyła na niego skonsternowana, a on wpatrzył się w leniwy nurt wody. Następnie ciągnął dalej, mówiąc nie wiadomo czy do kobiety, samego siebie, czy może do samej rzeki: — Kiedy byłem młody, tu w Varnes, ja Filion, chciałem zostać żołnierzem, dowódcą. O tak… Wtedy wydawała mi się to wspaniała perspektywa. Nic tylko męstwo i chwała. Kto by się nie skusił? Bo ja, wspomniany Filion, niewątpliwie tak. I opuściłem księstwo Varnes, aby zasmakować żołnierskiego życia jako najemnik w Kardanorze. Trwała tam kolejna wojna domowa, więc okazji, by się wykazać miałem aż nadto. Jednak czar szybko prysł, kiedy musiałem grzebać towarzyszy broni. A bycie dowódcą stało się istnym koszmarem, gdy posyłałem ludzi do boju wiedząc, że idą na pewną śmierć. I tak wyrzekłem się bycia żołnierzem. Porzuciłem zarówno dawne marzenia jak i imię. Odtąd, nazywając się Abrecht, w krainie Dores wstąpiłem do męskiego zakonu Braci Światła. Jako Abrecht zapragnąłem odkupienia, spokoju i prawdy o świecie. Lecz zamiast tego napotkałem obłudę, fałsz i walkę o władzę. W ten sposób wyrzekłem się drugiego imienia i odszedłem z zakonu. A gdy wracałem w rodzinne strony zostałem porwany i uprowadzony w mrok, gdzie służyłem jako niewolnik. W mroku już nie wybierałem sobie imienia, tam mi je narzucono. Nazywano mnie Białym Psem, lub Bladym Ścierwem, gdy nie spełniałem oczekiwań moich mrocznych panów. Po latach uśmiechnęło się do mnie szczęście i uciekłem. Nie wiem, czy jako Biały Pies, Abrecht, czy może Filion, ale zdołałem wrócić tutaj, do Varnes, do domu moich rodziców. Jednak czy wróciłem tu jako bezimienny? Raczej nie… — Staruszek się zamyślił.

— Więc jakie nosisz teraz imię, Filion? — zapytała wyraźnie zaciekawiona kobieta.

— Imię jest bez znaczenia… — oświadczył, będący ciągle w zadumie staruszek. Tak, imię jest bez znaczenia, bo każda z osób przynależących do danego imienia, już dawno odeszła. Odszedł głupi Filion, który wierzył w wojnę, naiwny Abrecht, który łudził się, że odnajdzie prawdę w świętych słowach. Nie ma już także śladu po Białym Psie, który urwał się z łańcucha, ha, ha… — zaśmiał się staruszek, po czym zaczął paskudnie krztusić. Kobieta pomogła mu dojść do siebie, a wtedy mówił dalej: — Dla jednych ludzi zawsze pozostanę Filionem, dla innych Abrechtem, czy Białym Psem, jakoś muszą mnie nazywać. — Wzruszył wątłymi ramionami. — Ale dla samego siebie jestem po prostu człowiekiem. Człowiekiem światła, który wiele w życiu przeszedł i nauczył się tego, że doświadczani przez los, cały czas stajemy się kimś innym. I właśnie to jest ważne, aby temu komuś, nowemu, można było spokojnie spoglądać w twarz, patrząc w lustro i uśmiechnąć się do niego. A jak go nazwiemy? To jest najmniej istotne.

Staruszek skończył mówić. Zaś nagle rozpromieniona kobieta złożyła mu na pomarszczonych ustach soczystego całusa.

— Ojej… — Zaskoczony wytrzeszczył oczy. — Teraz nazywam się mitycznym bogiem szczęścia i rozkoszy, niewątpliwie… Zaraz, jakie on nosił imię…? Coś nie mogę sobie przypomnieć… — mamrotał pod nosem. — A gdzie ja właściwie zaszedłem i co to za pomost…? I kim ja właściwie jestem…? Śliczna panienka pozwoli…? — Ale kobieta już go nie słuchała, tylko pognała w drogę powrotną do domu.


*


Kegen leżał głodny i zrezygnowany. Wspomniana Alistri, ta nietypowa, wysoka służąca, ciągle się nie pojawiała. On natomiast wyczekiwanie posiłku umilał sobie rozmyślaniami. Marzył o tym, że w końcu zmiękczy serce Kati. Usprawiedliwiał jej zachowanie jak mógł: tak zostawił ją samą na tak długi czas i to brzemienną, potem z małymi dziećmi i w obliczu szalejącej w Arii zarazy. No i Dren, który ją zaatakował. Istne szaleństwo.

Kegen zadumał się, jak mogło w ogóle do tego dojść, że jego najlepszy przyjaciel chciał zrobić coś tak potwornego. Zawsze traktował Drena niemal jak rodzonego brata. Wydawało mu się, że byli sobie tacy bliscy i tak do siebie podobni. Będzie musiał w końcu rozmówić się z żoną i wyjaśnić to dramatyczne zajście związane ze śmiercią Drena.

Wtem rozbrzmiało pukanie do drzwi.

— Nareszcie… — mruknął leniwie Kegen, któremu zaczęło już burczeć w brzuchu. — Wejdź, Alistri!

O dziwo do pokoju weszła nie wspomniana kobieta, a Kati. Co jeszcze dziwniejsze wkroczyła z kuszącym uśmiechem na twarzy. Aby tego było mało, niosła tacę zastawioną różnymi smakołykami: ciastami, bakaliami i świeżymi owocami.

— To naprawdę… dla mnie…? — Kegen, który stale karmiony był zupą, nie mógł uwierzyć w swoje szczęście. — Czym sobie zawdzięczam takie względy? — Patrzył łakomie na jedzenie to na żonę.

Kobieta pocałowała męża w policzek i słodko oznajmiła:

— To prezent ode mnie…

— Od ciebie…

— Tak, od… Kati de Szon…


*


Mała Nakis siedziała na podłodze w swoim pokoju i ukradzionym nożem wydłubywała dziurę w ścianie. W pewnym momencie ze złością się odezwała:

— Mam nadzieje, że ta morderczyni, Sari, otruła twojego przyszywanego tatusia, bo jak nie…

— To co?! — zapytał wyzywająco Huve.

— To sama każę mrocznej varekai go zabić.

— Nie odważysz się skrzywdzić Kegena!

— A kto mi przeszkodzi, ty? Ha! — parsknęła kpiąco dziewczynka.

— Przysięgam… — oznajmił z determinacją Huve. — Przysięgam na światło, że jeżeli skrzywdzisz Kegena, to… to…

— To co, słucham?

— To wydłubię sobie oczy i już nigdy nie doświadczysz mroku! — uniósł się chłopiec.

— Nie odważyłbyś się… — Mała Nakis spuściła z tonu.

— Naprawdę chcesz się przekonać?!

— Może i tak, a może i nie… — zamyśliła się dziewczynka, po czym posapując, z zawziętością dźgała ścianę ściskanym ostrzem. — Niech więc ta przeklęta Sari… której tajemnice odkrył przede mną mrok… pozbawi Kegena życia… Pragnę śmierci i zniszczenia… Pragnę śmierci i zniszczenia… — złorzeczyła.

II. Druga z dziewięciu

Wiał wyjątkowo zimny, przenikliwy wiatr od strony najwyższych gór wznoszących się w piątym i szóstym pierścieniu światła. Pogoda była surowa podobnie jak oblicza grzejących się przy ogniskach ludzi. W dwóch oddzielnych skupiskach zasiadali stronnicy rodu Witarion oraz najemnicy z wolnych klanów.

Pomiędzy tymi obozami trwała samotnie Waltari. Nie ogrzewała swego ciała ogniem. Nie nasunęła sobie na plecy dodatkowej warstwy koców, czy zwierzęcych skór. Przez jej skostniałe ciało co i raz przebiegał lodowaty chłód. Podobnie zimny stał się jej umysł. Zgwałcona kobieta właśnie pochowała ojca i brata.

W pewnym momencie podeszła do niej jedna z dziewięciu zakonniczek. Skłoniła się nisko i czekała.

— Mów — rozkazała jej Waltari, wpatrując się nisko w po części zaśnieżoną i brudną ziemię.

— Chodzi o jedną z naszych sióstr.

— O którą?

— O Drugą z Dziewięciu — uściśliła zakonniczka.

— Co z nią?

— Najemnicy.

— Mów otwarcie.

— Drugą z Dziewięciu otoczyli mężczyźni z wolnych klanów. Wzięli ją wszyscy, po kolei, każdy z nich.

— To wszystko? — rzuciła oschle Waltari.

— Tak.

— Więc odejdź.

— Tak, pani. — Zakonniczka skłoniła się i zaczęła oddalać.

— Czekaj — rzuciła za nią Waltari.

— Tak, pani? — Zatrzymała się.

— Gdzie ona jest?

— Druga z Dziewięciu?

— Tak.

— W namiocie. Pozostałe siostry jej doglądają.

— Broniła się?

— Tak.

— Pobili ją?

— Zrobili coś znacznie więcej.

— Nie chcę o tym słyszeć.

— Wybili jej zęby, żeby nie mogła gryźć. Wycieli język, aby nie mogła krzyczeć. Wyrwali paznokcie, by nie mogła drapać…

— Dość.

— Połamali jej nogi, żeby nie mogła wierzgać. Pogruchotali ręce, aby nie biła pięściami. Złamali jej serce, by cierpiała na zawsze…

— Powiedziałam dość! — krzyknęła rozpaczliwie Waltari i słabowitym głosem dodała: — Stałyśmy się słabe, takie słabe, takie żałosne…

— Co mamy czynić, pani?

— A cóż możemy uczynić…? Odejdź…

Waltari została sama i jej umysł niczym magnes ponownie przyciągnął gorzkie myśli o śmierci, stracie, zdradzie oraz pohańbieniu. I wciąż nic nie podpowiadało jej, co czynić dalej. Czuła się taka bezradna.

*


Waltari stanęła na skraju obozowiska najemników. Opuściła nisko głowę i czekała. Niebawem podszedł do niej Aghold. Zmierzył ją wzrokiem i bez słowa wyciągnął ku niej butelkę z alkoholem. Ona przejęła naczynie i wzięła mały łyk. Zakrztusiła się ostrym w smaku płynem, po czym oddała butelkę.

— Dziękuję… — powiedziała służalczo.

— Nie ma za co — odparł dumnie Aghold. — Może się przysiądziesz? — zaproponował miejsce przy ognisku.

— Przyszłam tylko na chwilę… — wyszeptała, cały czas nie podnosząc głowy.

— Ta… Zatem co cię sprowadza?

— Skrzywdziliście jedną z moich strażniczek…

— Chłopaków trochę poniosło. — Mężczyzna machnął niedbale ręką.

— Trochę…?

— Ta… W każdym razie dziewica zaznała też co nieco przyjemności, ha! — Aghold ostentacyjnie podrapał się po kroczu.

— Przyjemności…?

— Jasne… Ale obiecuję, że jeżeli następna będzie uleglejsza, obejdziemy się z nią łagodniej. Masz moje słowo.

— Następna…? — Waltari z wolna podniosła głowę i popatrzyła na górującą sylwetkę swojego rozmówcy. Ten zniecierpliwiony warknął:

— Skończyliśmy pogawędkę?!

— Jeszcze nie… Mam do ciebie prośbę…

— Dla ciebie wszystko. — Uśmiechnął się lubieżnie Aghold.

— Mój ojciec i brat nie żyją.

— Ta… Słyszałem.

— Jestem samotna i słaba… Potrzebuje kogoś, kogoś silnego, kto mnie ochroni…

— Hm…

— Będę twoja, kiedy tylko będziesz mnie chciał… Ale nie pozwól innym mnie skrzywdzić. — Na tę propozycję Aghold uśmiechnął się kąśliwie i wczepił potężną dłoń w pierś Waltari. — Zrobię co zechcesz, nawet w tej chwili… — dodała błagalnym głosem kobieta.

— Myślę, że się dogadamy… — Aghold z zadowoleniem wodził dłonią po ciele Waltari. — Zanim nadejdzie czas spoczynku mam jeszcze z chłopakami do zaliczenia parę kolejek. — Potrząsnął butelką. — Potem odwiedzę cię w twoim namiocie. Masz na mnie czekać i być gotowa…

— Oczywiście…


*


Odsłoniły się poły namiotu i do wnętrza oddzielonego od reszty świata szarym materiałem wczołgał się podpity Aghold. Zastał przed sobą leżącą postać nakrytą białą, niedźwiedzią skórą. Szarpnął okrycie i zobaczył nagie ciało Waltari.

— Ta… — mruknął z zadowoleniem i powiódł dłonią po kobiecym udzie aż zatrzymał się w okolicy krocza. — Rozsuń nogi i pokaż mi, co tam skrywasz… — rozkazał. Kobieta spełniła polecenie. — Szerzej…

— Bardziej już nie mogę — odparła pokornie.

— Teraz dobrze… — Aghold patrzył dłuższą chwilę w krocze kobiety, zupełni jakby był głodny, aż podciągnął się na rękach do przodu i opadł ciężko na ciało Waltari. — Jesteś gotowa…? — wydyszał jej do ucha.

— Tak.

— Dobrze… Ale podejrzewam, że nie na wszystko, co ci przygotowałem. Powiedź, że tego chcesz…

— Zrób ze mną, co zechcesz, jestem twoja… — szepnęła kobieta. Na co Aghold z drwiącym uśmiechem uderzył ją w twarz.

— To także sprawia mi przyjemność — powiedział i z całych sił wszedł w kapłankę. Syknęła z bólu, zaciskając zęby. Położyła drobne dłonie na potężnym torsie mężczyzny i chłodno wpatrywała się w jego oblicze. Ten naprężał wszystkie swoje muskuły i ciężko dyszał. Z usta skapywała mu ślina wprost na nagie, kobiece piersi.

— Jeszcze trochę… — jęczał.

— Dobrze ci…? — zapytała Waltari.

— A żebyś wiedziała, suko, się spisujesz… — Uderzał biodrami coraz mocniej.

— Zaraz dam ci prawdziwą rozkosz — syknęła kapłanka.

— Tak… W to nie wątpię, jedną z wielu…

— Ta będzie wyjątkowa — dodała hardo kobieta.

— Zaraz się przekonamy… To już, och… — wycharczał mężczyzna i jego ciało gwałtownie stężało.

— Teraz! — krzyknęła raptem dziko Waltari.

Nagle przez materiał namiotu przedarło się osiem ostrzy i każde z nich zagłębiło w ciele Agholda. Następnie ostrza raz za zarazem dosięgały mężczyzny, zostawiając w jego potężnym ciele dziesiątki ran. Waltari zaś spoglądała triumfująco w jego przerażone, a zarazem gasnące oczy.

— Ostateczna rozkosz zmieszana z bólem i śmiercią. Mówiłam, że będzie wyjątkowa — powiedziała z pogardą i stoczył z siebie trupa, po czym z obrzydzeniem wytarła sobie krocze męską koszulą.

Uzbroiwszy się w nóż naga i zakrwawiona wyszła z namiotu. Skinęła porozumiewawczo na czekających na nią ludzi rodu Witarion oraz osiem strażniczek i ruszyła z nimi do namiotów najemników.

Zgodnie z oczekiwaniami pijani ludzie z wolnych klanów spali jak zabici. I niebawem rzeczywiście stawali się martwi. Do ich schronień wchodziły grupki osób i podrzynały im gardła, by następnie odcinać całe głowy.

Jakiś czas potem Waltari stanęła koło specjalnie przygotowanego wielkiego ogniska. Otaczał je krąg wbitych w ziemię włóczni. Na ich grotach tkwiły nadziane głowy najemników.

Wciąż naga i zakrwawiona kobieta, ubrana niczym w krwawą suknię, ujęła w dłoń płonącą pochodnię. Powiodła wzrokiem po zaśnieżonych, górskich szczytach i przemówiła dumie do otaczających ją postaci:

— Oto staję przed wami, aby złożyć uroczystą przysięgę! Klnę się, że rzucę na kolana cały świat! Wszyscy bogowie i ludzie padną do moich stóp, a ja nie okażę litości! Tak jak oni jej nie okazali! — Wskazała pochodnią na odcięte głowy. — Nie okazali tej niewinnej kobiecie! — Przeniosła płonącą żagiew w kierunku jedynej osoby, która nie stała, a zasiadała na śniegu. Była nią zgwałcona, okaleczona zakonniczka, Druga z Dziewięciu. — Dlatego przeklinam Boginię Ziemi! — kontynuowała zajadle Waltari. — Przeklinam tą, która nie okazała litości, nie udzieliła wsparcia! Przeklinam Boginie Światła i Mroku, które nie udzieliły litości i wsparcia! Wreszcie przeklinam ludzi! Wszystkich ludzi, którzy stoją na straży starego porządku i nie okazują litości oraz wsparcia takim jak ona! Jak Druga z Dziewięciu! Przeklinam żeński Zakon Światła! I męski Zakon Braci Światła na drugiej półkuli! Przeklinam książęta, królów i cesarzy! Władców całego świata! Wreszcie przeklinam wolne klany! Przeklinam Trójcę! I przeklinam trzy wielkie rody Kardanoru! Powiadam bądźcie wszyscy przeklęci i obróćcie się w proch! A ja będę tą, która tego dokona! Poprzysięgam, że tak się stanie, jeżeli tylko zostanę pobłogosławiona przez nową, jedyną Boginię nadchodzącego świata! Tą, która najlepiej rozumie czym jest brak troski i wsparcia, czym jest ludzka i boska chciwość, żądza i nienasycenie, zsyłające na świat wieczne cierpienie!

Waltari podeszła do Drugiej z Dziewięciu. Uklękła przed nią i pochyliła nisko głowę. Siedzącej na śniegu kobiecie zsunął się z pleców płaszcz i ukazała swe bolejące oblicze. Wszystkie stawy jej rąk i nóg były zabandażowane, także usta. Z trudem poruszyła ona ręką. Wtedy jedna z zakonniczek pomogła okaleczonej kobiecie położyć swoją dłoń na głowie Waltari. Najwyższa kapłanka zastygła dłuższy czas w bezruchu. A kiedy wstała, uniosła pochodnię i wykrzyczała:

— A więc niech się stanie! Jako ogień pomsty i odrodzenia nadchodzę!

Po tych słowach dwie kapłanki podeszły do Waltari i dokładnie obmyły jej ciało, po czym ubrały ją w purpurową suknię z obszernym kapturem.

III. Kluczem jest krew

Ern przebywał w twierdzy Dagothar. To mroczne miejsce bynajmniej nie napełniało go trwogą. Także spokojnie tolerował towarzystwo przebywających tu ludzi i istot. W tej mrocznej matni, gdzie nikt przed nim niczego nie skrywał, po uprzednich doświadczeniach czuł się wręcz swobodniej niż na salonach w cesarskiej stolicy.

Tymczasem od przemiany Magi w mroczną varekai minęło sporo czasu i Ern zaczął powoli godzić się z ostateczną utratą siostry. Jednocześnie co raz wybiegał myślami do Marint. Osoby, która być może cały czas żyła, a z którą także łączyły go więzy krwi i znajomość. Zastanawiał się, czy jeżeli dane mu będzie jeszcze ją spotkać, to czy będzie mógł widzieć w niej kogoś innego niż Magi?

Nie wiedział tego. Zaś za sprawą innej wiedzy, tajemnej, w cudowny sposób odzyskał całkowite zdrowie. Ponoć dokonało się to za sprawą magii krwi świetlistego dziecka, przebywającego przez pewien czas w twierdzy Dagothar. Wystarczyło raptem kilka kropel niezwykłej, dziecięcej cieczy, a w przeciągu krótkiego czasu Ern praktycznie zapomniał o trapiących go przez całe życie kłopotach zdrowotnych.

Wraz z uzdrowieniem ciała powziął niezłomną decyzję, że zrealizuje dążenia Magi i odzyska władzę w Cesarstwie. Powoli szykował się do drogi ku pierścieniom światła. Lecz zanim wyruszy zdecydował się w końcu rozmówić ze swoją matką.

Poprawił na plecach grube futro z nieznanego mu zwierzęcia. Po drodze minął budzący podziw zbrojny oddział warathów oraz będącą w uśpieniu grupę zwiastunów mroku i dotarł w pobliże samotnie płonącego ogniska, gdzie zasiadała tylko jedna osoba — Furstia.

— Witaj ponownie, matko — powiedział swobodnie, gdy zajął miejsce na pniaku drewna naprzeciw staruszki. Ona nic nie odpowiedziała, tylko nieustannie wpatrywała się w ogniste języki. — To pomaga? Patrzenie w ogień? — zagadnął.

— Tak — odparła surowo.

— Lepiej się dzięki temu czujesz?

— To pozwala nie oślepnąć.

— Wzrok… — zadumał się Ern. — Przyda ci się jeszcze w świetle?

— Nigdy tam nie wrócę.

— Dlaczego? — zapytał, po czym zasypał matkę kolejnymi pytaniami, w których wyraźnie pobrzmiewała nuta żalu: — I dlaczego opuściłaś mnie oraz moje siostry? Dlaczego upozorowałaś własną śmierć? Czemu zmieniłaś Magi w to coś, co zniknęło w niebiańskiej jaskini pod piramidą?

— Na wszystkie pytania jest jedna odpowiedź. Znasz ją.

— Poświęciłaś się dla wyższego dobra…

— Tak.

— To on kazał ci tu zostać, prawda? Ten mroczny lord, Dagoth. — Ern spojrzał na pobliską piramidę.

— Wszystko ma swoją cenę. Ja swoją zapłaciłam i nie żałuję.

— Więc nie zaprzeczasz, że to z powodu lorda tu jesteś?

— Nie zaprzeczam. Swego czasu posiadałam wiedzę i wpływy, których potrzebował. A teraz, po tym, co się wydarzyło, nie mam już gdzie i po co wracać.

Ern głęboko westchnął, rozkoszując się przy tym uczuciem, że nie zaniósł się przy okazji paskudnym kaszlem.

— Wiesz, że nie mogę wybaczyć ci tego, co zrobiłaś Magi — oznajmił cierpko. — Ale dziękuję za uzdrowienie. Doceniam to.

— Poznałeś na sobie moc krwi świetlistego dziecka. A to dopiero przedsmak tego, co można za jej sprawą osiągnąć.

— Czy krew mrocznego dziecka także posiada tak niezwykłe właściwości? — zaciekawił się Ern.

— Tak. Lecz dopiero zmieszane ze sobą, krew dziecka światła i mroku, ukazują swoją prawdziwą moc.

— Jaką?

— Tworzą niezwykłą esencję zwaną świetlany mrok. Legendy głoszą, że dzięki tej świetlano-mrocznej esencji można sięgnąć po każdą rzecz, nie istnieją żadne ograniczenia.

— Czy ktoś kiedyś użył tej substancji?

— Tak.

— Kiedy?

— W drugiej erze, gdy istniało Zjednoczone Królestwo Światła i Mroku, którym rządziły mroczne oraz świetliste dzieci. Wtedy użyto ich krwi do zażegnania wielkiego niebezpieczeństwa. Został uratowany znany nam świat. Lecz od tamtej pory dzieci światła i mroku już nigdy nie pojawiły się razem na świecie.

— Aż do teraz…

— To prawda.

— I domyślam się, że wspomniana esencja może zostać użyta także do wyzwolenia niszczycielskiej mocy… — zasugerował Ern i spojrzał z dezaprobatą na matkę.

— Tak — odpowiedziała.

— W takim razie podjęliście wielkie ryzyko, powołując do życia mroczne dziecię i to kosztem Magi.

— W ten sposób ocaliliśmy mrok.

— I możecie ściągnąć zgubę na światłość.

— Ten wniosek jest słuszny. Czas pokaże czy postąpiliśmy właściwie.

— Czas… Chyba, że znowu zostanie cofnięty…?

— Nie ma już takiej możliwości. Ten potencjał został wyczerpany.

— To dobrze, bo nie zamierzam być znowu chory — zażartował Ern i przyjrzał się matce. Jej naznaczone głębokimi zmarszczkami oblicze tradycyjnie pozostało niewzruszone. — A zdradzisz mi… — zagadnął ponownie — jaka to mroczna siła zażądała powołania do życia mrocznego dziecka w zamian za udział w cofnięciu czasu?

— Czarni strażnicy dziewiątego pierścienia mroku.

— Nic mi to nie mówi…

— I dla wszystkich byłoby lepiej, gdyby się o nich nie dowiedzieli.

— Brzmi to złowrogo. Czy mogłabyś mi to wyjaśnić?

— Ta wiedza wzbudzi w twoim sercu niepokój. A na to, co się ma wydarzyć i tak nic nie poradzisz.

— Dziękuję za wiarę w moje siły, matko… — uśmiechnął się drwiąco Ern. — Mimo wszystko, proszę, abyś objawiła mi tę wiedzę.

Furstia popatrzyła bez emocji na syna, po czym znowu spojrzała w płomienie. Zmrużyła oczy, zupełnie jakby między krwawymi językami ognia dostrzegała niewyraźne obrazy i zaczęła niespiesznie tłumaczyć:

— Światło i mrok potrafią współistnieć, koegzystować. Lecz istnieją skrajne siły, które nie akceptuję odmienności i ponad wszystko chcą zniszczyć swoje przeciwieństwo. W świecie mroku siłę taką stanowią czarni strażnicy, którzy nienawidzą światła i to za ich sprawą dokonaliśmy cofnięcia czasu. Oni zaś marzą o tym, aby powołane do życia dziecko mroku dotarło do dziewiątego, świetlistego pierścienia i zgasiło słońce na niebie. Wiedzieliśmy o tym i podjęliśmy ryzyko. Jednakże tym razem, aby osiągnąć swoje niszczycielskie cele, czarni strażnicy uczynili coś więcej, coś niewyobrażalnie strasznego, czego początkowo nie dostrzegliśmy.

— Proszę, kontynuuj, matko…

— Czarni strażnicy odnaleźli istotę będącą człowiekiem światła, a jednocześnie absolutnie zafascynowaną mrokiem.

— Kim ona jest?

— Jej imię to Kati, Kati de Szon.

— Kati de Szon…

— Tak. Za namową czarnych strażników wyrzekła się ona zarówno swej fizycznej postaci, jak i ostatniego promienia światła w swej duszy. Odprawiono mroczny rytuał. Ciało Kati de Szon otrzymało ducha nic nieznaczącej kobiety i wraz z dzieckiem mroku w swym łonie wysłano je w przeszłość. Natomiast bezcielesna istota, która wyrzekła się światła została ucieleśnieniem mroku, wszystkich jego najciemniejszych tendencji i pragnień. Istota ta stała się wszech niszczycielskim duchem, który istnieje rozproszony po dziewięciu mrocznych pierścieniach i nieustannie się pożywia, wchłaniając śmierć i nienawiść. Każdy podły czyn na świecie go wzmacnia, a każdy dobry osłabia.

— Zgaduję więc, że rośnie w siłę i to bardzo szybko…

— To gorzka prawda. Świat jest po brzegi wypełniony złem we wszystkich postaciach i to zarówno w świetlistych jak i mrocznych pierścieniach. Wszech niszczycielski duch staje się coraz potężniejszy. Oddziałuje na istoty będące w jego zasięgu i nasyca je swą nienawiścią. Mroczni lordowie znowu pragną wieloletniego zaćmienia. Przyzywają je, aby najechać krainy ludzi światła. Z kolei ludzie światła sami sobie rzucają się do gardeł. Jednak nikt nie przewiduje najgorszego, co może się ziścić. Jeżeli wspomniany wszech niszczycielski duch posiądzie dostateczną siłę, wówczas wyzwoli się z mrocznych pierścieni. Wyruszy w niezmierzoną przestrzeń, aby połykać i gasić gwiazdy. We wszechświecie zapanuje absolutna ciemność. I właśnie o tym stanie wspominał lord Dagoth, że będzie przekleństwem także dla wszystkich mrocznych istot. Bo gdy nie będzie już światła nauczone jedynie zabijania i nienawiści istoty mroku same zaczną się mordować. I będą to czynić tak długo aż zostanie tylko jedna z nich. A wtedy istota ta umrze dławiąc się własną nienawiścią. Jej los podzieli wszech niszczycielski duch. I nie zostanie już nic. Nie będzie ani światła ani mroku. Nie będzie niczego ani nikogo kto mógłby stwierdzić, że kiedykolwiek coś istniało. Czas i przestrzeń zostaną unicestwione. Nastanie absolutna pustka wszystkiego.

Kiedy Furstia skończyła mówić, Ern zabrał dłonie z twarzy. Wcześniej zasłaniał się nimi, chcąc jakby odgrodzić swe myśli od przerażających przepowiedni. Wreszcie zebrał się w sobie i jękliwie zapytał:

— Skoro wyzwolony, wszech niszczycielski duch zmierza do ostatecznej zagłady wszystkiego, to dlaczego czarni strażnicy zdecydowali się go powołać?

— Do tego stopnia zaślepia ich nienawiść wobec światła, że pragną jedynie zniszczenia. Temu podporządkowują wszystko, nawet własne istnienie.

Ern zadumał się i oznajmił:

— Załóżmy, że to wszystko prawda, a nie wynaturzona wersja legend mroku wymyślona przez jakiegoś szaleńca… W takich okolicznościach, czy istnieje sposób, aby zaradzić wspomnianemu duchowi, pokonać go…?

— Kluczem jest krew. Nadzieję dla świata stanowią esencja świetlanego mroku oraz lord Dagoth.

— Dlaczego lord Dagoth?

— Ponieważ krew dzieci światła i mroku trzeba wzbogacić, aby oprzeć się tak trudnemu przeciwnikowi jak wszech niszczycielski duch. Tylko lord wie jak tego dokonać.

— Tylko on, czy ty również…? — przyjrzał się podejrzliwie matce Ern.

— Potrzebna jest dodatkowo krew dziewięciu kobiet, które wraz z cofnięciem czasu naznaczył los — odparła lodowato Furstia.

— Ciekawe… Wiecie co to za kobiety?

— Niestety nie. I tylko jedna z nich, zwana Pierwszą z Dziewięciu, może być w stanie określić tożsamość całej dziewiątki. I to jej obecnie poszukujemy. Bez niej wszystko będzie stracone.

Ern bezradnie pokręcił głową i oświadczył:

— Podsumowując, aby przeciwstawić się w przyszłości absolutnej, niszczycielskiej sile potrzebujecie krwi dzieci światła i mroku oraz wybranych dziewięciu kobiet?

— Tak.

— Tymczasem nie macie pojęcia kim te kobiety są, dziecko mroku przepadło bez wieści i posiadacie jedynie fiolki z krwią świetlistego dziecka.

— To nie do końca tak.

— Zatem?

— Posiadamy również krew dziecka mroku.

— Czyżby?

— Od początku wiedzieliśmy, kto wyda je na świat. Z czasem niejaki Dren gromadził pożądaną przez nas krew za każdym razem, kiedy posiadająca ją istota, dziewczynka imieniem Nakis, zraniła się podczas dziecięcych zabaw.

— Bardzo dyskretnie i sprytnie zarazem…

— Nie mogliśmy działać inaczej. Złożyliśmy obietnicę czarnym strażnikom, iż nie porwiemy tego dziecka.

— Rozumiem. A więc posiadacie już niezbędne komponenty do stworzenia wspomnianej esencji świetlanego mroku.

— Próbkę już stworzyliśmy i po twoim uzdrowieniu otrzymałeś jej część.

— Dlaczego?

— Dzięki temu, jeżeli kiedyś będziesz miał dzieci, one nie odziedziczą twojej choroby, synu. — Na twarzy Fursti pojawił się nieśmiały grymas, który można by wziąć za delikatny uśmiech.

— Tym bardziej to doceniam. — Ern kurtuazyjnie się ukłonił i cierpko dodał: — Mimo wszystko potrzebujecie jeszcze aż dziewięciu próbek różnorodnej krwi i nie wiecie nawet czyjej.

— Tak.

— W takim razie, oceniając szansę waszego przedsięwzięcia, wolę wierzyć, że zasłyszałem uprzednio wierutne bzdury o rychłym końcu świata. Wybacz, matko.

Ern i Furstia zamilkli. Jeszcze długi czas wpatrywali się wspólnie w płomienie ogniska, aż Ern wstał i bez pożegnania poszedł na poszukiwanie swoich kompanów.

Zastał ich grzejących się przy ponownie rozpalonym piecu hutniczym i dyskretnie do nich przemówił:

— Wynosimy się stąd, natychmiast.

— Doskonale. Jesteśmy gotowi opuścić twierdzę — oznajmił Markap. — Prowiant na drogę jest przygotowany. Artyjscy przewodnicy oczekują już tylko na komendę Waszej Wysokości.

— Pssst… Macie krew…? — szepnął Ern.

Markap rozejrzał się dookoła i ściszonym głosem odpowiedział:

— Z lokaja Waszej Wysokości jest przedni złodziej. Zgodnie z zaleceniami ukradł z piramidy dziewięć fiolek z krwią, w tym trzy z ciemną i sześć z jasną, resztę zostawił.

— I tak się zorientują… — Ern załamał ręce i dodał: — Nie traćmy czasu. Im szybciej wyruszymy, tym większa szansa, że szczęśliwie dotrzemy do światła.

— A więc w drogę, Wasza Wysokość.

IV. Sojusz

Niewyjaśnionym trafem nad Świątynię Światła nadciągnęła fala zimnego powietrza, która dotarła tutaj daleko z mroźnych szczytów Kardanoru. Świątynne kryształy pokrył szron i drobinki śniegu, malując na ścianach misterne wzory.

W sali narad zasiadało sześć najwyższych kapłanek. Od dłuższego czasu brakowało wśród nich Magi oraz Waltari, a od niedawna także Gishy. Wszystkie obecne kobiety, poza Eleą, nie przywdziały kapturów, za to każda nakryła swoją złotą szatę grubym futrem.

W lodowatej atmosferze i przedłużającej się ciszy co pewien czas pobrzmiewał tylko kaszel którejś z zakonnych sióstr. Aż wreszcie ta, którą już powszechnie zwano Najwyższą z Dziewięciu, przemówiła:

— Blisko połowa zakonnych wojsk została wysłana do Cesarstwa. Wesprzemy samozwańczego proroka. Natomiast dawną, cesarską dynastię na zawsze wymażemy z kart historii. — Od pewnego czasu głos Elei stał się nieprzyjemnie chropowaty i niski. — W Królestwie Kardanor górę bierze stronnictwo Ordów. Wszystko wskazuje na to, że tamtejsza wojna domowa dobiega kresu. Z kolei w Królestwie Borgin nadal szaleje czerwona zaraza, która objęła także znaczne połacie księstwa Aria. Z tego powodu planowana krucjata w mrok zostaje przesunięta w czasie, a jej wymarsz nastąpi ze stolicy księstwa Varnes, które obroniło się przed plagą. Zaś co do dzieci światła oraz mroku to żyją i dojrzewają. Zatem pozostaje nam, siostry, coraz mniej czasu, aby wspomóc świetliste dziecko, a zgładzić mroczne. Z tego względu nie zawahamy się przed podejmowaniem trudnych decyzji. W razie potrzeby będziemy zdeterminowane i bezwzględne, a kluczowe kwestie będę rozstrzygała osobiście. I nie zapytam was, siostry, czy się zgadzacie ze mną. Otóż tak, wyrażacie zgodę. A teraz wszystkie zejdźcie mi z oczu, wyjdźcie.

Pięć najwyższych kapłanek skłoniło się nisko i bez słowa opuściły kryształową komnatę. Natomiast Elea zrzuciła z pleców okrywające ją futro. Podeszła do kryształowej ściany i oparła na niej dłonie. Poczuła kojący chłód, który studził jej gorączkujące ciało.

Następnie wyjęła z kieszeni fiolkę z krwią dziecka światła. Popatrzyła na jedną z ostatnich kropel niezwykłej cieczy jaką dysponował Zakon. Ta krew miała ponad tysiąc lat i choć zachowała wszystkie niezwykłe właściwości, to na przypadłość samej Elei nie mogła nic poradzić.

Najwyższa z Dziewięciu już dawno zrozumiała, że jedynie obrana przez nią droga, czyli zawładniecie dziewiątymi pierścieniami światła i mroku, mogło okazać się dla niej skutecznym remedium. Realizując ten cel właśnie podjęła ostateczną decyzję, jak spożytkuje niezwykłą ciecz w fiolce. Raz jeszcze spojrzała na zamknięte w szklanym pojemniku krople jasnoczerwonej krwi i na powrót schowała do kieszeni.

W kolejnym cyklu snu w asyście zaufanych zakonniczek jechała na potajemne spotkanie. Od pradawnego mostu zbudowanego za czasów Imperium Agaszika drogę kontynuowała pieszo.

W pewnym momencie jedna z kapłanek wskazała jej, aby zatrzymała się na niewielkiej kamienistej plaży nad brzegiem rzeki. Elea tak też uczyniła.

Rozejrzała się po okolicy, ale nie dostrzegła umówionego na spotkanie gościa. Zobaczyła za to oszronioną tropikalną roślinność, splątane ze sobą drzewa, oplatające je liany oraz rozłożyste, przyprószone białym śniegiem zielone liście. Kamienie na plaży były wielobarwne i dokładnie oszlifowane przez wodę. Sama woda w rzece była spieniona i porywał ją silny prąd.

Naraz na przeciwległym brzegu Elea zauważyła gęstniejącą, szarą mgłę. Jakby kumulowała się ona w miejscu, po czym przemknęła na drugą stronę rzeki i zatrzymała na kamienistej plaży.

Wszystkie zakonniczki poza Eleą się cofnęły. Ona sama, ściskając w ręku fiolkę z krwią, postąpiła do wnętrza przybyłego tworu. Wiedziała z czym miała do czynienia i zaiste było to prawdą.

Gdy tylko otuliła ją szara mgła, wydało jej się, jakby wkroczyła do innego świata. Zarówno nieśmiały dotąd śpiew ptaków jak i szmer wody ucichły i żaden dźwięk nie pojawił się w to miejsce. Zamiast na kamieniach Elea stała teraz na bielejących kościach, które zaścielały cały horyzont. Z kolei tuż przed nią z zawrotną prędkością wirował tajemniczy byt, w którym można było dostrzec niezliczoną ilość splątanych ze sobą półprzezroczystych postaci.

Wtem Elea usłyszała w swojej głowie bezbarwne, monotonnie wypowiedziane słowa:

— Krew… krew…

— Oto i ona — odparła w myślach i otworzyła dłoń z fiolką.

Przedziwny byt przed kobietą zmienił się i przybrał czysto fizyczną postać. Istota ta była blisko dwukrotnie wyższa od przeciętnego człowieka. Posiadała skórę pokrytą bladozieloną łuską. Jej stopy i dłonie wieńczyły pazury, przywodzące na myśl sztylety. Głowa była jaszczurcza. Z paszczy pełnej zębów wysuwał się rozdwojony język, a żółte, gadzie oczy łypały złowrogo. Policzki i brodę znaczyły kolczaste wyrostki, zaś z czoła sterczały rogi.

Naraz istota pochwyciła zaprezentowaną jej fiolkę i powróciła do uprzedniego wyglądu wirujących, fantomowych ciał.

— Potrzebujemy więcej… — Elea usłyszała w myślach niemal martwy głos. I również w myślach udzieliła odpowiedzi:

— Najpierw pokażecie, że jesteście warci tej krwi. Zrobicie, co każę.

— Nie rozkazuj… Klęknij… Ukorz się… Proś i błagaj… Sss…

— Nie! — rzuciła hardo Najwyższa z Dziewięciu. Do jej umysłu zaczęło wlewać się syczenie tak nieznośne, że niemal odbierało świadomość. Jednak kobieta nie uległa, aż w jej umyśle znowu pojawił się głos:

— Co mamy zrobić, sss…?

— Macie oczekiwać mojego rozkazu.

— Czujemy w tobie… — rozbrzmiało łagodniejsze syczenie. — Czujemy coś znajomego…

— Nic wam do tego, nic!

— Pokaż nam swoją twarz, sss…

— Nie! — krzyknęła gniewnie Elea i energicznie wyszła ze spowijającej ją mgły.

V. Wszyscy zdrajcy tego świata

Danen wykonał błyskawiczny unik i strzała świsnęła mu tuż koło ucha. W mgnieniu oka podskoczył do strzelca i zanim ten znów sięgnął do kołczanu, jego trzewia przeszył grot włóczni. Danen wyciągnął go z krwawiących wnętrzności i drugą stroną swej broni ściął głowę nadbiegającemu wrogowi. Następnemu zatopił w szyi ostre jak brzytwa zęby zwiastuna mroku, po czym wyszarpnął kawałek ciała i wypluł. Nie tracąc impetu, pobiegł za przerażonymi kobietami klanu wilków i przeszywał ich plecy włócznią, mieczem, to zadawał głębokie rany szponami. Kiedy ostatnia z kobiet padła martwa, porwał się między namioty i dalej zabijał, jak oszalały, nie bacząc czy jego ofiarami byli ludzie w sile wieku, starzy, czy młodzi.

Po dokonanej masakrze wbił w ziemię świetlany mrok i z satysfakcją przyglądał się dziełu zniszczenia. Wodził wzrokiem po ciałach ofiar; po wywleczonych z bebechów wnętrznościach, rozbitych czaszkach z wylewającym się mózgowiem i głębokich ranach zadanych w każdej możliwej części ciała. I czuł dumę z tego powodu, że każdy z klanu wilków, którego napotkał na drodze, zginął.

Jeszcze nie przeszedł mu bitewny szał, gdy podeszła do niego Marint. Kobieta była już zdrowa i teraz miała mu służyć, aby spłacić dług.

— Czy to był ten obóz…? — zapytała zalękniona. — Ten, z którego pochodziła twoja żona…?

— Nie — wychrypiał ponuro Danen.

— Więc dlaczego…?

— Bo przyszedł czas zadać śmierć.

— Jak długo zamierzasz jeszcze zabijać…?

— Mówiłem ci. Tak długo aż cofnięty zostanie czas i wszyscy zaczniemy od nowa. Zaczniemy od nowa nasze prawdziwe życie. Wszystko, co widzisz wokół, to nic nie znaczy.

— Więc czemu to robisz…?

— Zanim cofnę czas, dam posmakować cierpienia każdemu zdrajcy. Każdej jego siostrze i każdemu bratu. Wygubię jego potomstwo i zabiję rodziców. Ta wola mnie przepełnia i nie mam powodu, by się temu przeciwstawiać.

— Ale… Czemu ciągle nie ruszyliśmy na południe, aby cofnąć czas…?

— Ruszymy, już wkrótce. A teraz zbierz krew. — Danen wskazał na miskę w rękach Marint. Kobieta usłużnie spełniła jego wolę. Podeszła do pierwszej ofiary, którą był siwowłosy starzec i przytknęła naczynie do jego rozciętego gardła.

— Nie! — ryknął niespodziewanie Danen.

— Nie…? — Kobieta spojrzała na niego ze strachem.

— Wolę krew dzieci i młodych kobiet. — Pokazał szponami na zabitą dziewczynę z klanu wilków.

— Ale…

— Milcz! — Danen chwycił świetlany mrok i wymierzył ostrze miecza w Marint. — Pamiętaj, że ty też jesteś młodą kobietą — warknął.

Marint podeszła ze spuszczoną głową do wskazanej ofiary i odwróciła ją na plecy.

— Nie ma głębokich ran… — wydusiła z siebie.

— Więc je zrób. — Danen rzucił nożem wprost pomiędzy stopy wypowiadającej się kobiety. — Poderżnij jej gardło i przystaw miskę.

— Nie mogą… — wyszeptała z bólem. Przyjrzała się z czułością zamordowanej dziewczynie. Otarła jej z twarzy krew i poprawiła włosy, zupełnie jakby nieboszczka miała zaraz ożyć.

— Niektórzy ludzie, aby przeżyć pracują w rzeźni i szlachtują zwierzęta. Myślisz, że jesteś od nich lepsza? Jak twoja siostra, niedoszła cesarzowa?! — ryknął Danen.

— Tu nie leżą zwierzęta, tylko martwi ludzie…

— To nie są ludzie! Zaszlachtowałem stado wilków! Stado zakłamanych wilków, zasługujących jedynie na śmierć!

Ze łzami w oczach Marint przecięła ostrzem gardło martwej dziewczyny i podstawiła pod nie miskę. Gdy ta się napełniła, zaniosła ją w drżących rękach do Danena.

— Najpierw ty — oznajmił oschle.

— Nie chcę… Nie potrzebuję… — wzdrygnęła się.

— Pij.

— Ale dlaczego…? — błagała.

— Bo sprawi mi to przyjemność, patrzenie, jak pijesz krew moich wrogów. Pamiętaj, obiecałem ukarać twoją siostrę i uratowałem ci życie, a teraz cię chronię. Jesteś mi winna posłuszeństwo. Masz mi służyć. Masz być posłuszna.

Marint niepewnie przystawiła miskę z krwią do swoich ust i zamoczyła w niej wargi.

— Pij!

Wzięła łyk i przełknęła go.

Na ten widok Danen uśmiechnął się drwiąco. Odebrał z kobiecych rąk naczynie i jednym haustem pochłonął zawartość. Otarł krew z twarzy i poczuł jak jego ciało oraz zmysły zalewa fala spokoju.

Popatrzył na stojącą przed nim zalęknioną kobietę, jak na inną osobę. Przez chwilę poczuł względem niej troskę i współczucie, coraz mniej znane mu ludzkie uczucia. Jednak pojawiły się one tylko na moment, jak poranna mgła rozwiewana przez wiatr i zaraz nie pozostał po nich nawet ślad, zniknęły.

— Napełnij miskę — powiedział do kobiety i wręczył jej zakrwawione naczynie.

VI. Xarantis

Orsis i Sageon dosiadający wspólnie wężowego skalenta dotarli do miejsca zwanego szczytem świata, znajdującego się na samym krańcu północy. Kraina nazywana była Xarantis i nie zamieszkiwali jej ludzie. Krążyły natomiast legendy o występujących tu gadzich plemionach.

— Nie czas na postój? — zagadnął w pewnym momencie, siedzący za Orisi Sageon. Znużony rozglądał się po bagnistej, zatopionej w gęstej mgle okolicy porośniętej rozłożystymi paprociami.

— Nasz jaszczur jeszcze trochę poleci, zanim damy mu pojeść smakowitych liści. Prawda, jaszczurze? — Kobieta poklepała zwierzę po łuskowatym łbie.

— On już teraz jest głodny — oznajmił Sageon.

— Skąd możesz to wiedzieć?

— Siedzę bliżej jego brzucha i słyszę, jak mu tam burczy.

— Skoro ma siłę lecieć, niech leci — rzuciła obojętnie Orsis. — Zatrzymamy się, jak z wyczerpania zacznie szorować brzuchem po ziemi.

— Raczej po liliach wodnych. — Sageon popatrzył na dół i dodał: — Byłoby bezpieczniej, gdyby wężowy skalent nie był wyczerpany. Nigdy nie wiadomo co, czy też kogo, możemy zastać na tych bagnach.

— Sugerujesz utrzymywać gotowość do ucieczki? Ty, taki wielki rycerz światłości? — zakpiła Orsis.

— Ucieczka nie przynosi hańby, jeżeli nie odwracasz wzroku od krzywdzenia niewinnych.

— Cóż za świetlane ideały. Ja tam nic nie mam przeciwko napotkaniu tu kogoś, kto pragnąłby nas skrzywdzić. Sama robię się głodna, a zieleniny nie znoszę.

— Podobno zamieszkujący w tych okolicach przedstawiciele gadzich plemion mają w swoich żyłach zieloną, trującą krew.

— Więc tradycyjnie ich zastąpisz.

Na taką sugestię Sageon wzruszył tylko obojętnie ramionami.

— Taką złożyłem ci obietnicę, że będę cię karmił własną krwią, dopóki nie wskażesz mi drogi, jak zanieść światło w mrok — oświadczył i ponuro ciągnął dalej: — Za to odnoszę wrażenie, że obecnie trafiliśmy do krainy, gdzie zarówno światło, jak i mrok nie mają większego znaczenia. Nigdy nie widać tu promieni słońca, także nie panuje ciemność.

— Może być w tym wiele prawdy.

— Co masz na myśli?

— Chodzi mi o to, że zarówno światło, jak i mrok nie zadomowiły się w tym miejscu. Opowiem ci coś z czasów mojego dzieciństwa.

— Zaczynaj.

— Kiedy jako mała smarkula, byłam nieznośna…

— Nic nowego…

— Nie przerywaj. Więc kiedy byłam nieznośna, moja piastunka straszyła mnie legendami z zamierzchłych czasów. Opowiadała mi też o krainie Xarantis, którą nawiedziły okrutne istoty przybyłe prosto z nieba.

— Ze Słońca? — wyraził wątpliwość Sageon.

— Na niebie znajduje się nie tylko Słońce…

— To prawda.

— Istoty te miały wydać wojnę każdej napotkanej rasie nie ważne świetlistej czy mrocznej.

— Kiedy miałoby się to wydarzyć? — zainteresował się wojownik.

— W drugiej erze.

— Za czasów Zjednoczonego Królestwa Światła i Mroku?

— Tak. Ponoć wybuchła wtedy wojna na olbrzymią skalę. Wróg z Xarantis, określany mianem gadzich plemion, został pokonany przez siły światła i mroku, ale było to okupione wielkimi stratami. Zasiadające na jednym tronie dzieci światła i mroku zginęły, a Zjednoczone Królestwo się rozpadło.

— Coś sobie przypominam… — zadumał się Sageon. — Podobno stało się wtedy coś więcej. — Więcej niż tylko śmierć tych dzieci…

— Czyżbyś wiedział coś ponad to, co moja piastunka? — zapytała lekceważąco Orsis. — Mało prawdopodobne.

— Barbet… — Sageon tęsknie wspomniał pyzatą dziewczynę i kontynuował: — Barbet opowiadała, że w czasach Zjednoczonego Królestwa, tuż przed śmiercią dzieci światła i mroku, one się poróżniły ze sobą i zerwały łączącą je więź.

— Co miałoby być tą więzią?

— Nie wiem, nikt nie wie. Ale od tamtego czasu na tych dzieciach ma ciążyć klątwa, którą rzuciły na siebie nawzajem. I za każdym razem, gdy przychodzą na świat, cierpią.

— Brzmi jak sentymentalne bzdury.

— Bo są to słowa, które nie pochodzą od twojej piastunki? — obruszył się wojownik.

— Jej też niespecjalnie wierzę. Miała słabą głowę i wybujałą wyobraźnię — Machnęła niedbale ręką Orsis. — A o krainie Xarantis krąży wiele dziwacznych opowieści.

— Faktycznie, istnieje wiele legend, często sprzecznych ze sobą… — zamyślił się Sageon.

— Otóż to. Odpowiednia bajka na każdą okazję i każda znajdzie swojego amatora.

— W krainie Dores w męskim Zakonie Braci Światła można było usłyszeć, że gadzie plemiona to efekt czarnej magii — zauważył wojownik.

— Dla świętobliwych braci wszystko, co niezrozumiałe wynika z czarnej magii. To ignoranci podobnie, jak ich siostrzyczki z drugiej strony globu.

— To rycerze światła. Sam jestem jednym z nich.

— No właśnie, to ignoranci. Trafił swój na swego. Przecież o tym mówię.

Wobec takiego podsumowania Orsis Sageon tylko ciężko westchnął. Gdy wtem wężowy skalent wpadł w rozpostartą sieć. W wyniku błyskawicznego hamowania wojownik raptownie spadł ze zwierzęcia i z chlupotem pacnął w błoto. Na szczęście miękka gleba zamortyzowała upadek na plecy.

Sageon wstał i wyciągnął miecz w gotowości, spodziewając się zastawionej pułapki. W gęstej mgle nie zauważył przeciwników ani Orsis, a jedynie szamoczące się w sieci zwierzę. Naraz poczuł silne uderzenie w ramię. Odruchowo zamachnął się w tym kierunku i jego broń ze zgrzytem prześliznęła się po łuskowatej skórze jakiejś istoty, która na powrót zginęła we mgle.

Mężczyzna rozstawił szeroko nogi, które zapadały mu się w błocie i czekał gotowy do walki. Z powodu mizernej widoczności zmrużył oczy, po czym skoncentrował się na dochodzących do niego dźwiękach. Tuż za sobą wyłowił słuchem plusk i błyskawicznie się obracając, ciął tam po skosie mieczem. Tym razem ostrze przecięło łuskowatą skórę i zagłębiło w ciele zielonej istoty. Sageon z przerażeniem zauważył, że zadał ranę w łydkę czegoś gigantycznego, co stanęło tuż przed nim. Spojrzał w górę i dostrzegł spadającą na niego olbrzymią pięść. Z trudem wyszarpnął nogi z błota i uskoczył w bok, unikając trafienia.

Naraz spadła na niego jaszczurka wielkości psa. Zrzucił ją z siebie i przepołowił mieczem. A zaraz znowu uskoczył przed wielką niczym beczka, spadającą pięścią.

Cofając się do tyłu, tuż koło siebie dostrzegł uzbrojoną Orsis. Już chciał do niej krzyknąć, gdy ta położyła sobie plac na ustach, wskazując, aby był cicho. Wojownik pokiwał na zgodę głową i dalej cofali się razem.

Tak znaleźli się przy boku oswobodzonego wężowego skalenta. Leżał on w błocie pośród porozcinanych lin, najwyraźniej uprzedniego dzieła Orsis.

Kobieta dosiadła zwierzęcia, gdy raptem z mgły wyłoniła się chmara dorównujących jej wielkością jaszczurek i rzuciła na nią. W odpowiedzi kontratakowała świetlanym mrokiem, błyskawicznie dźgając włócznią i tnąc mieczem. A każda zadana przez nią najmniejsza nawet rana nieoczekiwanie spalała przeciwnika na proch za sprawą rozbłysku ognia.

Sageon obserwował tę scenę osłupiały, aż ponownie zobaczył spadającą na niego potężną pięść. Tym razem robiąc unik, zadał w olbrzymi palec cios mieczem. Jednak jego ostrze odbiło się, jak od ściany, nie czyniąc potworowi krzywdy.

Z kolei Orsis wskoczyła zwinnie na łeb wężowego skalenta i wybiła się z niego wysoko, aż zniknęła w spowijającej ją mgle. Rozbrzmiał dziki ryk bestii i w górze wybuchł ogień, po czym monstrum zwaliło się ciężko na ziemię. Oniemiały z wrażenia Sageon spoglądał z niedowierzaniem na olbrzymią, płonącą istotę u swoich stóp.

— Zabierajmy się stąd — syknęła do wojownika Orsis, która niczym duch wynurzyła się z mgły. Mężczyzna nie czekał na dodatkowe zaproszenie. Razem z kobietą dosiedli wężowego skalenta i czym prędzej ruszyli w dalszą drogę.

VII. Legendy mroku

Barbet leżała na łóżku i zawzięcie rozplątywała kołtun z futra, jaki zrobił się jej na udzie. Dziewczyna była po prostu wściekła. Nie dość, że część jej ciała pokryta była futrem mrocznych istot, to jeszcze obca okrywa włosowa zmieniała się; liniała bądź obficie rosła. Barbet nabierała coraz większego przekonania, że jeżeli nie odnajdzie serca dziecka światła, to ze złości wyrwie z piersi swoje własne.

Naraz do zatopionego w półmroku kryształowego pokoju weszły dwie mroczne kapłanki. Tradycyjnie stanęły w progu i obserwując czynność Barbet, na przemian wypowiadały zdania, utwierdzając się nawzajem w swoich słowach:

— O futro należy regularnie dbać.

— Tak, należy je mierzwić najlepiej własnym językiem.

— Dobry jest też język mrocznej wiewiórki.

— Nada się również język mrocznego borsuka.

— Wasze najchętniej bym wam wycięła! Wy mroczne pizdy! — rzuciła wyzywająco Barbet.

— Nie mów w ten sposób.

— Tak, bo zmienimy, co do ciebie zdanie.

— I dokonamy transplantacji.

— Otóż to, zastosujemy bolesne zabiegi.

— Usta mówiące złe rzeczy usuniemy.

— Tak i w ich miejsce wstawimy wargi sromowe.

— Mrocznej wiewiórki.

— Oczywiście lub mrocznego bawołu.

Na te sugestie dziewczyna błyskawicznie zakryła usta i spokorniała.

— Uspokoiła się.

— Tak, dobrze jest być uspokojonym.

— Czas spać.

— Sen to ważna sprawa.

— To prawda, lecz wcześniej bajka na dobranoc.

— Tak, dobry sen po dobrej bajce.

Mroczne kapłanki wspólnie otworzył wielką, czarną księgę z chropowatą okładką i zaczęły czytać:

— Legendy Mroku.

— Rozdział dwudziesty czwarty: Gównomorze.

— Tylko nie to, błagam… — jęknęła żałośnie Barbet i nakryła głowę poduszką. Mroczne kapłanki, jakby nigdy nic czytały dalej:

— Mroczna armia wyszła z czarnych pierścieni.

— Tak i stanęła nad brzegiem Gównomorza.

— Niemiłosierny smród niósł się po okolicy.

— To prawda, ponieważ ludzie światła załatwiali się prosto do wody.

— I wtedy dwie bohaterskie mroczne kapłanki sprawiły coś niezwykłego.

— Tak. Wypatroszyły świetliste dziecko, a jego wnętrzności wrzuciły do Gównomorza.

— I nad cuchnące wody nadciągnęło potężne zaćmienie.

— Nie inaczej i woda w Gównomorzu zamarzła.

— Tak oto uwięziony został smród.

— Właśnie, odór został spętany w lodzie.

— I niepokonana, mroczna armia ruszyła na podbój świata ludzi

— Otóż to i uczyniła to po tafli lodu Gównomorza.

— Litości, dość… — skamlała Barbet. — Już śpię, naprawdę.

— Słowa wypowiadane przez sen są podejrzane.

— Tak, bardzo, bardzo niejednoznaczne.

— Zazwyczaj to wierutne bzdury.

— Oczywiście, to nic nie znaczące majaki.

— Lub wyjątkowo natchnione proroctwa.

— O tak, niezwykłe słowa kreślące przyszłość.

Naraz w pomieszczeniu rozbrzmiało ostentacyjne chrapanie. Mroczne kapłanki zastygły dłuższą chwilę bez ruchu, po czym się oddaliły. Barbet odetchnęła z niewymowną ulgą i przekręciła się na plecy. Patrząc w kolorowe, przyciemnione witraże na suficie, podjęła decyzję, że musi się stąd błyskawiczni wydostać, z prostego względu, aby nie oszaleć.

VIII. U bram Dakkisz

Wielotysięczny oddział zbrojny zmierzał do największego w czwartym pierścieniu światła miasta Imperium Agaszika, Dakkisz. Na przedzie jechali dowódcy lekkiej konnicy Kardanoru. Za nimi kawaleria z tegoż królestwa, a dalej tłum uzbrojonych wieśniaków — osób, które oddały się pod komendę Gishy i nie zdezerterowały w kolejnych cyklach snu.

Sama Gisha jechała samotnie z boku. Nadal nie mogła się otrząsnąć po masakrze jakiej dokonała w imperialnym obozie. Nieustannie prześladowały ją wspomnienia wrzasków torturowanych na jej polecenie ludzi. Co jakiś czas zatykała sobie uszy w nadziei, że upiorne krzyki odejdą, ale nie odchodziły. Kiedy zaś zamykała oczy, widziała krew i okaleczone ciała. Podnoszenie powiek także niewiele pomagało. Dziewczyna miała nieodparte wrażenie, że wokół niej w kondukcie żałobnym kroczą duchy osób, które zginęły z jej rozkazu.

Wszystko, czego doświadczała Gisha ciągle wydawało się jej tak nierealne. Zarówno miejsce, gdzie się znalazła, czas, jak i rzeczy, które tu uczyniła. I nawet sama sobie zdawała się tu i teraz inną osobą. Może więc rzeczywiście nią była? Kimś innym zdolnym momentami w porywie jakiegoś niewymownego szaleństwa do największych okrucieństw?

— Witaj, o pani!

Naraz Gisha została wyrwana ze świata ponurych myśli przez skierowany do niej młody, męski głos. Popatrzyła z ukosa na jego właściciela. Był nim jadący konno szczupły młodzieniec o krótkich blond włosach. Posiadał sympatyczny uśmiech i delikatne, szlachetne rysy twarzy.

— Czy mógłbym dotrzymać ci towarzystwa, pani? — zapytał kusząco. — Osobie, która stała się postrachem imperialnych wojsk. Istnym demonem śmierci i zniszczenia przyobleczonym w niewinne, dziewczęce ciało? — Na te słowa Gisha kwaśno się uśmiechnęła. Bowiem obecnie mniej więcej takie właśnie miała o sobie mniemanie. — Więc…?

— Więc co? — wydusiła z siebie z pretensją. Ponieważ wcale nie przejawiała ochoty na pogawędkę.

— Czy mogę dotrzymać ci towarzystwa, pani? — powtórzył młodzieniec.

Dziewczyna zbyła to pytanie i zadała własne:

— Daleko stąd do Kryształowej Świątyni?

Jeździec się zadumał.

— Konno około jedenastu cykli snu — odparł i zaraz dodał: — Ale sugerowałbym zignorować ten kierunek.

— Dlaczego? — zainteresowała się Gisha.

— Cóż powiedzieć… Sam król Kardanoru, Oraf, namaścił cię, pani, na nową imperator. Jednak, jakby to rzec…

— Jestem tylko figurantką — dopowiedziała dziewczyna.

— Marionetką, tak… — przytaknął młodzieniec.

— Czyli nie mogę się z własnej woli oddalić?

— W obecnych okolicznościach byłoby nieroztropne sprzeciwiać się dowódcom Kardanoru, którzy chcą widzieć cię, pani, u bram Dakkisz. Do tego po tym, czego dokonałaś, pani, Imperium cię nienawidzi i zapewne już wysłało swoich mścicieli.

— Chcą mnie zabić.

— Cóż… Wszak trudno im się dziwić, nieprawdaż?

— No tak… — przyznała smutno Gisha.

— Zaś w samym Kardanorze wieści o tobie, pani, także szybko się

rozniosły i stajesz się tam, że tak powiem, dość kontrowersyjną osobą.

— Czemu?

— Ze względu na swoje niewysłowione okrucieństwo. Rzecz bez precedensu wśród ludzi światła.

— Może już do nich nie należę, do ludzi światła… — oznajmiła posępnie dziewczyna.

— Zapewniam cię, pani, że należysz. A nawet więcej, ze względu na swój niezwykły urok jesteś wśród nich absolutnie wyjątkowa. — Wobec zasłyszanego komplementu po raz pierwszy od wielu cykli snu Gisha się uśmiechnęła i poprawiła swoje czarne, lekko kręcone włosy. — O tak, pani, jesteś równie okrutna, co przepiękna… — oznajmił z podziwem młodzieniec. Akurat to porównanie Gishy już mniej przypadło do gustu. Jednak nie dała tego po sobie poznać.

— A ty kim jesteś i jakie nosisz imię? — Przyjrzała się ponownie swemu rozmówcy. Jeździec wyprostował się siodle i dumnie odparł:

— Oto jestem jednym z dowódców lekkiej jazdy Kardanoru. Osobą przynależącą do szlachetnego rodu Witarion. A moje imię to Wiron. Tak, właśnie ten, Wiron… — puścił do Gishy oko.

— Który, Wiron? — zapytała beztrosko dziewczyna.

— No, ten… Właśnie ten, Wiron… — Młodzieniec zrobił z lekka zakłopotaną minę i przyjrzał własnej sylwetce, jakby upewniając się, że rzeczywiście jest osobą, za którą się podaje.

— Nie znam cię. Nikogo stąd nie znam. — Giaha wzruszyła bezradnie ramionami.

— Ach tak… — uśmiechnął się drwiąco jeździec. — Byłbym zapomniał o zasłyszanych plotkach. Ponoć spadłaś, pani, z nieba…

— Raczej wynurzyłam się z wody.

— To także dość oryginalnie — stwierdził z lekka kpiąc młodzieniec. — Z którego pochodzisz akwenu, pani, jeśli można wiedzieć?

— A co?

— Może jest tam więcej podobnych okazów piękna. Zanęciłbym i… — uśmiechnął się zalotnie.

— Prawdę mówiąc wolałabym wrócić do kwestii Świątyni Światła, tego, jak się tam dostać — oświadczyła zmęczonym głosem Gisha. — Jeżeli jesteś „tym” Wironem na pewno coś wymyślisz, nieprawdaż? — Tym razem to dziewczyna zarzuciła przynętę na dumę młodzieńca. Ten zamyślił się dłuższą chwilę, aż poważnie rzekł:

— Zdobądź, pani, większą pozycję, władzę. Wtedy sama będziesz władać swoim losem i bezpiecznie pojedziesz dokąd zechcesz.

— To nie jest zła myśl — podchwyciła Gisha. — A jak miałabym tego dokonać?

— Pomyślmy… Udajemy się na oblężenie Dakkisz. Dowódcy konnicy poczynili już zakłady z dowódcami golemów, kto pierwszy zdobędzie miasto.

— I co z tego?

— Zdobądź, pani, miasto z marszu tak spektakularnie, jak obróciłaś w perzynę obóz Imperium Agaszika. Uczyń to zanim nadejdą powolne golemy, a dowódcy jeźdźców będą ci bardzo wdzięczni. I… będziesz mogła na nich liczyć.

W oczach dziewczyny pojawił się błysk.

— Dziękuje ci, Wironie, za światłą radę — powiedziała. — Uczynimy, jak radzisz.

— My, uczynimy? — zdumiał się młodzieniec. — Mówisz o nas…?

— Gdy przybędziemy pod mury Dakkish poproszę tamtejsze władze o audiencję. Ty zaś będziesz mi towarzyszył.

— To dla mnie zaszczyt, pani… — oświadczył już bez wcześniejszego entuzjazmu Wiron. Na co dziewczyna uśmiechnęła się przebiegle i się przedstawiła:

— Mów mi Gisha.


*


Czas dotarcia do imperialnego miasta Dakkisz nieustannie umilał Gishy Wiron. Czynił to podarunkami w postaci kwiatowych bukietów, przysmakami, konwersacjami, a nawet uraczył dziewczynę swoim wątpliwej jakości śpiewem.

To, mimo że nieco nachalne towarzystwo, wreszcie oderwało Gishę od różnorakich przygnębiających rozmyślań i skierowało jej uwagę na chwilę teraźniejszą. Utwierdziła się w postanowieniu, że zanim odszuka niebiańską jaskinię, aby wrócić do swego czasu i miejsca, najpierw dowie się, czy opowieści jej rodziny o chwalebnej historii Imperium Agaszika, były wierutną bzdurą. Bo skoro nie było żadnego Świetlistego Promyka, to być może cała historia, jaką zasłyszała od matki, została zafałszowana.

Celem weryfikacji tych śmiałych założeń sensowne wydawało się odwiedzenie domniemanych sprawczyń upadku Imperium czyli najwyższych kapłanek w Świątyni Światła. Jednak należało uczynić to w taki sposób, aby nie napytać sobie więcej biedy oraz taki, by nie pozostawić za sobą jeszcze więcej przelanej krwi. Co więcej, Gisha żywiła wręcz nadzieję, że przyczyni się nawet do ocalenia ludzkich istnień.

Dlatego gdy tylko armia Kardanoru rozbiła obozowisko pod murami Dakkisz, dziewczyna pomówiła z dowódcami jeźdźców. Dzięki wstawiennictwu Wirona dopięła swego i uprosiła ich, aby zgodzili się wysłać ją do miasta w celu negocjowania jego kapitulacji. Tak oto Gisha z Wironem stanęli nieuzbrojeni pod miejskimi bramami.

— Interesujący makijaż… — zauważył młodzieniec, spoglądając na dziewczęce oczy i brwi podkreślone grubą, czarną kreską

— Budzę respekt? — zapytała z nadzieją Gisha.

— Śmieszność…? — Tamujący śmiech Wiron, otrzymał lekkiego kuksańca w bok. — Dobrze, jesteś naprawdę groźna — poprawił się.

Naraz z murów doszedł tubalny, męski głos:

— Czego?!

Starając się, wydobyć z siebie jak najniższy głos, Gisha wrzasnęła:

— Przybywamy negocjować! — Niestety wyszło jej dość piskliwie.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.