Tom I
Redakcja i korekta: Maria Osińska
Projekt okładki: Agnieszka Radzięda
Wszelkie prawa zastrzeżone
Wydanie pierwsze 2017
Kontakt: krzysztofbonk.poczta@gmail.com
Część I
I. Matka
W skąpym świetle pochodni spojrzała w jego mętne, przekrwione oczy. Ciągle gorączkował, ale przestał przynajmniej choć na chwilę majaczyć. Mroczna varekai — taka istota nie miała prawa istnieć. Nie mógł jej widzieć. Sari nie mogła więc dać wiary jego słowom.
Naraz syknęła, gdy mężczyzna ścisnął ją boleśnie w talii. Siedziała na nim okrakiem i dawała mu to, czego zawsze chciał. Czego chciał od niej każdy w obozie. Pozostała tu jedyną kobietą. Dłoń rannego przywódcy przesunęła się na jej pierś i wpiła się w nią równie boleśnie. Jego ciało gwałtownie stężało. Głośno zacharczał, po czym zwiotczał jak pusty worek.
Kobieta była pełna obojętności, robiła po prostu to, co musiała. Wstała i przywdziała swoje ubranie: ubłocone, pozszywane kawałki futer oraz skór imitujące kurtkę i spodnie. Po wyjściu z namiotu znalazła się pośrodku obozowiska, tuż przy płonącym ognisku. Języki jego ognia rozświetlały wieczny tutaj mrok. Trwali w nim, odkąd przekroczyli pogranicze.
— Zbyt długo przebywamy w ciemności, Sari…
Na te chrapliwie wypowiedziane słowa kobieta obróciła się. Nieopodal siedział na ziemi Zit, który odnalazł w drugim pierścieniu mroku ich rannego przywódcę. Smętnie żuł jakieś zioło, co pewien czas spluwając zieloną śliną w ogień.
— Musimy tu zostać — odparła bez wiary Sari.
— Co ty nie powiesz. Mam wrażenie, jakby zaczynała swędzieć mnie skóra. Nie będę tu czekał, aż pokryje się łuską.
— Przestań, sam wiesz, że to za wcześnie na przemianę. Poza tym jest rozkaz. Mamy przeczekać tu w ukryciu.
— W ukryciu, powiadasz? — Zit obrzucił kobietę lekceważącym spojrzeniem.
Sari odwróciła od niego wzrok i skierowała go ku płomieniom ogniska. Chciała nasycić oczy jego blaskiem, a jednocześnie ukryć przed tropicielem malujące się na jej twarzy wątpliwości. Po ostatniej potyczce z Artami ich drużyna poniosła spore straty. W obozie leżało wielu rannych, lecz w mroku byli oni praktycznie skazani na zgubę. Sama żywiła nadzieję, że znajdzie się w oddziale ktoś z jajami, kto skieruje ich wreszcie ku światłu, zanim wszystkich pochłonie śmierć.
Wskazując na namiot rannego przywódcy, ponownie odezwał się Zit:
— On zdechnie w mroku, Sari. Szkoda na niego twoich rozchylonych
ud.
— Może i zdechnie. — Kobieta wzruszyła ramionami. — I kto zajmie jego
miejsce, ty?
— Właśnie je zajmuję, dziwko! — Zit skoczył na równe nogi i pchnął kobietę w plecy. Upadła na kolana przed płomienie ogniska. Tropiciel postawił jej nogę na karku i przeniósł na nią ciężar ciała. Sari wypięła pośladki i oparła łokcie o ziemię. Usłyszała metaliczny dźwięk odpinanej klamry od spodni. Spojrzała w tajemnicze języki ognia, jakby chciała usłyszeć od nich odpowiedź, czy reszta jej zapewne krótkiego życia tak właśnie będzie wyglądać: walka, zimno, ciemność i głód. Doglądanie konających i oddawanie się każdemu, kto tylko ją chciał. Poczuła, jak Zit zsuwa jej z tyłka ubranie.
Nagle do uszu Sari doszedł jakiś szum. Postawiła w stan gotowości wszystkie zmysły. Z początku ledwie słyszalny dźwięk stawał się coraz wyraźniejszy. Dochodził szeroką ławą z mroku od strony odległego stąd pierwszego pierścienia światła. Zit zapewne też go usłyszał, bo zdjął dłonie z kobiecych bioder. Naraz przestrzeń wypełnił przeciągły, potępieńczy skowyt.
Sari otworzyła szeroko usta, jej oddech gwałtownie przyspieszył. Sparaliżował ją strach. Zrozumiała, co nadchodziło — zwiastuny mroku. Odwróciła się, lecz Zita nigdzie nie było. Wiedziała, że powinna wszcząć alarm w obozie, ale nie była w stanie, lęk jej na to nie pozwalał. Zaś szum przybliżał się z każdą chwilą. Kobieta poczuła na części obnażonego ciała lodowaty podmuch wiatru. Wtedy nie wytrzymała napięcia. Podciągnęła szybko spodnie i w panice pobiegła na oślep w kierunku drugiego pierścienia mroku.
Wpadła między drzewa za obozowiskiem, potknęła się i runęła w błoto. Wstając, usłyszała za sobą przerażający skowyt, zmieszany z rozdzierającymi ludzkimi wrzaskami. Oczywiste było, że za jej plecami właśnie rozpoczęła się rzeź. Sari wstała i drżąc na ciele, rzuciła się przed siebie, byle dalej od tego przeklętego miejsca. Biegła spowita w ciemnościach przez gęsty las. Smagały ją gałęzie i naznaczone cierniami liście, raniąc dotkliwie, ale nie zwracała na to uwagi. Chciała żyć, tak bardzo pragnęła żyć.
Nie była w stanie określić, jak długo uciekała. W końcu drogę zagrodziła jej przepaść, a w dole hucząca rzeka. Ciężko dysząc, Sari padła na ziemię. Jej ciało otulił lodowaty chłód. Dygocząc z zimna i strachu, cicho łkała. Jak nędzna nie wydawałaby się jej egzystencja, kobieta nie chciała odchodzić z tego świata. Równocześnie miała świadomość, że jeżeli zostanie zbyt długo w mroku, to umrze z zimna i głodu. Albo też zacznie tracić wzrok, jej oczy ulegną przemianie na białe jak mleko. Będzie widzieć tylko cienie, a jej pozostałe zmysły się wyostrzą. Ciało zostanie pokryte łuską i wyrosną z niego kościste ostrza, paznokcie zmienią się w długie szpony. Stanie się zwiastunem mroku, a będzie to dopiero początek odrażającej przemiany. Później zagości w niej nienasycony głód: głód ludzkiej krwi, krwi ludzi światła. Sari wzdrygnęła się na tę myśl. Po pewnym czasie zapadła w płytki, przerywany sen.
Nagle gdzieś w mroku usłyszała skowyt. Gwałtownie poderwała się na nogi. Wyjęła zza paska nóż i czujnie stanęła w kierunku zasłyszanego odgłosu. Serce waliło jej jak oszalałe. Jego szybkie, miarowe uderzenia dudniły na tle szumu rzeki za jej plecami. Przeciągły, wysoki dźwięk pojawił się ponownie, lecz tym razem bliżej. Sari kurczowo ścisnęła nóż. Próbowała przedrzeć się wzrokiem przez osaczające ją ciemności. Bez powodzenia. Najwyraźniej dotarła już do drugiego pierścienia mroku, gdyż czerń wokół niej była niemal nie do przeniknięcia.
Kobieta usłyszała przed sobą kroki. Tuż koło niej wyłoniła się czyjaś sylwetka i zastygła w bezruchu. Sari wstrzymała oddech. Powinna z całą siłą zaatakować, jednak stała jak sparaliżowana. Nigdy nie była bohaterką. Postać powoli się zbliżyła i zatrzymała tuż przed nią. Z tej odległości kobieta mogła już rozpoznać znane jej rysy. Przed nią stał Zit. Jego policzki i czoło częściowo zostały pokryte łuską. Podniósł rękę i oparł ją na gardle Sari. Poczuła, jak ostre szpony wżynają się w jej skórę. W tym momencie z całych sił wbiła nóż w trzewia Zita. Ostrze weszło po samą rękojeść. Ciszę przerwał nieludzki wrzask, a Sari otrzymała potężne uderzenie w twarz, po którym upadła i potoczyła się na bok. Nóż wypadł jej z ręki i pochłonął go mrok. Została bezbronna.
Gdy kobieta spróbowała się podźwignąć, spadł na nią przechodzący przemianę w zwiastuna mroku Zit, jej niedawny towarzysz. Jego ostre jak sztylety zęby rozcięły jej ramię. Chwyciła go desperacko rękoma i przeturlała się z nim po skalnej półce, po czym oboje runęli w dół. Rozpaczliwie wymachując rękoma, Sari zdążyła złapać za krawędź urwiska. Podczas gdy byłego tropiciela pochłonęła przepaść, a dalej wzburzona rzeka.
Kobieta zwisała bezradnie nad czarną, bezdenną otchłanią. Wsłuchiwała się z przerażeniem w coraz głośniejsze, wysokie dźwięki. Jedyne, co mogła w tej chwili uczynić, to wybrać rodzaj swej śmierci. Wszystko mówiło jej, że powinna rozluźnić palce i dać się pochłonąć wodzie. Lecz za nic nie mogła tego uczynić. Tak bardzo chciała żyć, choć przez jeszcze jedną ulotną chwilę.
Raptem jakaś masywna dłoń chwyciła za jej zranione ramię i niczym piórko poderwała ją do góry. Przerażona Sari znalazła się przed potężną postacią. Spodziewała się, że to zwiastun mroku, który otworzy na jej ciele wszystkie żyły. Jedna dłoń postaci ciągle spoczywała na jej krwawiącym ramieniu, podczas gdy druga złożona została na jej głowie. Wtedy kobietę opuściły wszystkie siły. Niebawem opuściła ją także świadomość.
*
Sari ocknęła się w ziemiance zamkniętej od góry drewnianą klapą. Wewnątrz wymacała futra, dzięki którym mogła uniknąć zamarznięcia, a także czerstwy chleb i bukłak z wodą. Domyśliła się, że temu, kto ją pochwycił, była do czegoś potrzebna.
Rozpoczęło się pełne ciszy, nieznośne oczekiwanie. Co pewien czas otwierane były drzwiczki w klapie, przez które ktoś wrzucał pożywienie. Uwięziona kobieta wciąż trwała w permanentnej ciemności, zimnie i strachu. Oczywiste było, że nie mogło ją tutaj czekać nic dobrego. Co chwilę nerwowo wodziła dłonią po skórze w obawie przed wymacaniem rogowatej łuski. W końcu kompletnie straciła poczucie czasu. Nie miała pojęcia, ile mogło go upłynąć. Zasypiała, budziła się, coś zjadła, aby posiedzieć w otępieniu, po czym na powrót kładła głowę do snu. I tak na okrągło.
Aż pewnego razu martwą dotąd ciszę przerwały różnorodne odgłosy. Najpierw były to, znane już jej, budzące trwogę popiskiwania. Dołączyły do nich gardłowe pomruki i słowa języków, których nie rozumiała, a które przypominały dialekty istot mroku.
Sari przylgnęła do ściany swego więzienia. Jedyną emocją, jaka pozostała w jej sercu, był wszechogarniający strach. W pewnym momencie drewniana klapa została uniesiona. Potężne dłonie chwyciły kobietę za ramiona i raptownie uniosły, zupełnie jak niegdyś nad wzburzoną rzeką.
Wówczas ukazał się Sari iście nieziemski widok. Spodziewała się nieprzeniknionej ciemności. Tymczasem cała mroczna przestrzeń wokół niej, także ziemia, wypełniona była srebrzystymi światłami. Wszystkie one jawiły się niczym gwiazdy na bezchmurnym, czarnym niebie, przez co Sari zacierał się horyzont. Miała wrażenie, jakby trafiła gdzieś do niezmierzonej, kosmicznej przestrzeni.
Cały czas gromadziły się dookoła kobiety najprzeróżniejsze dziwne istoty, których istnienia nawet nie podejrzewała. Były wśród nich postacie duże i małe, na dwóch, czterech bądź ośmiu kończynach, ze skrzydłami bądź rękoma, pokryte łuską, skórą bądź pierzem. Niektóre zakute w stal, inne opatulone futrami. Za to wszystkie z czarnymi oczyma.
Postać, która trzymała zszokowaną Sari, złożyła ją na plecach w płytkim dole. Rozległy się dźwięki bębnów, grzechotek i potępieńcze śpiewy. Lodowate powietrze wypełnił zapach wonnego kadzidła. Do kobiety dotarło, że stała się elementem mrocznego rytuału.
I wtedy pojawiła się ona: postać, która nie miała prawa istnieć, mroczna varekai. Jej naga sylwetka z łuskowatą skórą kameleona przybrała wygląd gwiaździstego nieba. Spojrzała na leżącą kobietę czarnymi jak smoła ślepiami i własnymi szponami rozcięła sobie żyły w przegubie dłoni. Na łono Sari polała się czarna, lepka krew. Pozostałe istoty podchodziły kolejno do dołu, rozcinając uprzednio swoje ciało, by złożyć od siebie krwawą ofiarę.
Sari nie mogła wykonać żadnego ruchu. Nie wiedziała, czy jej ciało paraliżował strach, czy padła ofiarą czarów. Powoli odchodziła od zmysłów. Słyszane przez nią dźwięki zlewały się w jeden. Świat przed jej oczyma zamazywał się, wirował. Widziała obrazy ze swego przeszłego życia. Dół cały czas ulegał wypełnieniu krwią, która zaczęła zakrywać jej ciało. Kiedy kobieta zachłysnęła się ciemną cieczą, z jej piersi wydarł się przeraźliwy wrzask.
*
Elegancki odkryty powóz przemierzał z wolna rozległą równinę. Wokół beztrosko śpiewały ptaki. Błękitu nieba nie kalała najmniejsza nawet chmura, za sprawą czego blask słońca bezlitośnie prażył czwórkę podróżników. Dojmujący upał wprowadzał wśród nich nieco leniwą atmosferę.
Kobieta spojrzała na swoją kremową, przepastną suknię z bufiastymi ramionami, przyozdobioną kwiecistymi ornamentami oraz delikatną koronką. Dotknęła szyi, na której wymacała drobne elementy naszyjnika. Zaskoczona rozejrzała się wokół.
Siedziała samotnie w powozie. Po jego bokach jechało konno dwóch zakutych w stal strażników. Naprzeciw dostrzegła plecy zwyczajnie ubranego woźnicy w słomkowym kapeluszu. Zastanawiała się, kim ona sama jest i co tutaj robi. Wtedy w jej umyśle ukazała się tożsamość Sari, w tym ostatnie chwile, jakie zapamiętała, te z krwawego dołu. Przeszedł ją lodowaty dreszcz, który zaraz ustąpił pod wpływem ciepłych promieni słońca. Ochłonąwszy, kobieta skupiła wzrok na woźnicy i zwróciła się do niego nieśmiało:
— Kim jesteś?
Woźnica odwrócił się w jej stronę, ukazując znużone oblicze i oznajmił lekceważąco:
— Jak już mówiłem, jestem przyjacielem…
— Na pewno nie moim, nie znam cię.
— Jestem przyjacielem wszystkich, dzięki którym mogę się wzbogacić, muszę więc zaprotestować.
— Czyżby?
— Tak, ślicznotko, bo dzięki temu, że twój mąż zapłacił za ciebie Artom okup, ja chętnie w tej transakcji z zyskiem pośredniczę.
— Mój mąż… zapłacił za mnie… okup…? — spytała niedowierzającym głosem kobieta, przekonana, że nigdy nie była mężatką.
— Nie dziwię mu się, wszak nosisz jego dziecko.
Zaskoczona kobieta zauważyła znaczną wypukłość na swoim łonie. Pamiętała przecież, że była bezpłodna. Nigdy nie miało być jej dane zostać matką.
— Jak to możliwe…? — wyszeptała zdumiona.
— Kurewsko prosta sprawa. — Woźnica podrapał się po kroczu. — Mogę co nieco przypomnieć.
— Pamiętam wszystko, nazywam się Sari…
— Sari? To imię dobre dla wieśniaczki. He, he… Znałem niegdyś jedną Sari, zacna była, pani Kati de Szon.
— Kati de Szon…
— Ta, wypadałoby znać własne imię.
Kobieta zwróciła uwagę na leżący koło niej kufer i otworzyła jego wieko. Ukazały jej się elementy damskiej garderoby oraz lustro. Chwyciła je i zerknęła na swoje odbicie. Nie… to nie była twarz Sari. Nie miała głębokiej szramy na lewym policzku. A poza tym… była po prostu przepiękna i… młoda, bardzo młoda, niemal dziewczęca. Kobieta otworzyła usta. Niespodziewanie zobaczyła wszystkie zęby. Jednak jej umysł, jak na złość, wciąż wydawał się umysłem Sari. Nie znajdywała w nim dosłownie niczego, co mogłoby dotyczyć niejakiej Kati de Szon.
— Dokąd jedziemy? — odezwała się po chwili.
— Nieopodal Altris.
— Dlaczego tam? — spytała z niechęcią.
— A dlaczego nie? To piękne miasto, a w jego okolicy wykwintne posiadłości państwa de Szon.
— To miasto drugiego pierścienia światła, doszczętnie zniszczone przez siły mroku dziewięć lat temu podczas zaćmienia. — Do umysłu kobiety cisnęły się wspomnienia młodej Sari. O tym, jak po inwazji na miasto znowu zaświeciło nad nim słońce, a Sari była jedną z tych, którzy pospieszyli tam, aby okradać martwych mieszkańców. Z żywych bowiem nikogo nie odnaleziono, a martwych odszukano okrutnie rozczłonkowanych bądź po części zjedzonych.
Tymczasem woźnica z dezaprobatą pokiwał głową.
— Z tego, co mi wiadomo, stolica księstwa Aria ma się niezmiennie wręcz doskonale. Więc chore fantazje o zniszczeniu miasta lepiej zachować dla siebie. Nie wiem, co powie na to małżonek, jeżeli zwrócę mu żonę szaloną.
Kobieta nic z tego wszystkiego nie rozumiała. Próbowała odgonić natłok niepokojących myśli. Ponownie złożyła ręce na łonie. To, co się w nim znajdowało, było dla niej w tej chwili najważniejsze na świecie. Tak bardzo chciała żyć, a teraz sama przyniesie na ten świat nowe życie. Skąpana w promieniach słońca, którego miała już nigdy nie zobaczyć, uśmiechnęła się lekko. Cokolwiek się właśnie działo, pragnęła tylko, aby trwało nadal.
II. Strażnik pogranicza
W pierwszym pierścieniu światła, przed granicą mroku, forty strażnicze rozlokowane były wzdłuż całej granicy księstwa Aria. Co dziewiąty z nich stanowił warowną twierdzę, tworzącą pierwszą linię obrony w razie najazdu. Kegen był kapitanem jednej z tych górujących nad równinnym krajobrazem twierdz. Nosiła nazwę Blask, zbudowana została na bazie trójkąta i usytuowana na skraju północnych rubieży księstwa. Dalej w tym kierunku rozciągały się dzikie stepy.
To właśnie stamtąd koczownicze, na wpół dzikie ludy dokonywały łupieskich najazdów na wioski i miasteczka księstwa. Ostatnio pogranicze zdominowali Artowie i coraz częściej zapuszczali się w pierwszy pierścień mroku, aby wyjść z niego na południu i przypuścić stamtąd niespodziewany atak. Dzięki temu manewrowi nie musieli przekraczać potężnej rzeki Doran, stanowiącej północną granicę księstwa. Z tego też powodu kapitanowie twierdz zobowiązani zostali do wysyłania patroli w mrok, by nie dać się zaskoczyć przeciwnikowi. Jako że było to śmiertelnie niebezpieczne zadanie, posyłane w ciemność drużyny składały się głównie ze skazańców, którzy podejmując tę misję, odraczali swoje wyroki śmierci.
Kegen stał obecnie na murach twierdzy Blask. Spoglądał w stronę mroku, który od zawsze spowijał w ciemnościach połowę tego świata. W ostatnim czasie przepadły w nim bez wieści trzy wysłane tam drużyny. Kolejna, czwarta, wciąż się nie pojawiała. Odkąd opuściła fort, minęło ponad dwadzieścia cykli snu. Nie wróżyło to niczego dobrego, a na następną dostawę skazańców Kegen nieprędko mógł liczyć. Zdawał sobie sprawę, że tracił ich stanowczo za szybko. Czasy były jednak niespokojne i nie zamierzał kosztem niedokładnego zwiadu oszczędzać ludzi, do tego i tak skazanych na śmierć. To, że wysyłane na jego odcinku drużyny nie wracały, utwierdzało go jedynie w przekonaniu, że w pobliskim mroku działo się coś, z czym należało się liczyć.
Naraz zaskrzypiała otwierana klapa w podłodze i wychynęłą spod niej do połowy sylwetka strażnika.
— Melduję, kapitanie, powrót świetlistej varekai. Oczekuje w sali narad — oświadczył zbrojny.
Kegen skinął mu głową i niezwłocznie ruszył na spotkanie. Pomyślał, że ta dziwna istota, varekai, którą przydzielono do jego twierdzy, stanowiła lepsze źródło wywiadowcze niż cała rzesza skazańców. Całej Arii Zakon Światła przydzielił zaledwie trzy varekai. On natomiast, dzięki młodszej siostrze, a teraz także księżnej, otrzymał pod swoje dowództwo jedną z nich.
W ogóle nie powinno go tutaj być, ale skoro udowodniono mu zlecenie zabójstwa tamtego nieszczęsnego idioty, to przyjął czasowe wygnanie na to bezkresne odludzie. Dzięki temu odbędzie pokutę. Oczyści swoje szlacheckie imię, a potem powróci do prawdziwego, dworskiego życia. Lecz na razie znajdował się tu, na pograniczu, i jego duma nie pozwalała mu wodzić go przeklętym Artom za nos. Stąd rad był z powrotu varekai i ciekaw wieści od niej.
Po pokonaniu spiralnych schodów baszty Kegen wyszedł na obszerny dziedziniec. Przemierzył go i otworzył drzwi, za którymi krótki korytarz prowadził z jednej strony do zbrojowni, a z drugiej do celu jego wizyty — sali narad.
Była to średniej wielkości izba z rzędami krzeseł wzdłuż podłużnego stołu, na którym leżała mapa przedstawiająca pogranicze mroku i księstwa Aria. Wysilając swoje szaroniebieskie oczy, kapitan starał się dostrzec varekai. Bez powodzenia. Irytowało go to podczas każdego ich spotkania. Varekai, ni to człowiek, ni zwierzę, zrodzona podobno z czystego światła słońca, wtapiała się kolorem skóry w tło niczym kameleon.
W pewnym momencie rozległo się ciche klekotanie. Kegen rozpoznał ten dziwny dla niego dźwięk. Spojrzał w jego kierunku i wyłowił wzrokiem niewyraźne zarysy przykucniętej, kobiecej sylwetki. Varekai patrzyła na niego jasnymi niczym światło słońca oczyma, wypełnionymi wielkimi źrenicami. Jak zwykle z jej postawy i mimiki twarzy nie dało się nic wyczytać.
— Jestem gotowy — oznajmił jej Kegen, domyślając się, co zaraz nastąpi. Odpowiedział mu klekoczący dźwięk i kapitan ujrzał w swym umyśle obrazy. Wiedział, że te z jasną poświatą oznaczały rzeczy, które varekai widziała i które zdążyły się już wydarzyć. Te przyciemnione stanowiły prawdopodobną przyszłość.
Na początku zobaczył w umyśle niemal nieprzenikniony mrok, a więc odległą przyszłość. Pośród ciemności zauważył obozowisko i dwie rozmawiające ze sobą postacie. W pewnej chwili jedna z nich pchnęła drugą na ziemię i zsunęła jej spodnie. Kegen z zadowoleniem czekał na kontynuację, gdy nagle obserwowana para uciekła w popłochu, a w jej miejsce ukazały się zwiastuny mroku i rzeź.
— Dość! — wrzasnął rozkazującym tonem Kegen i spojrzał surowym wzrokiem na varekai. Nie miał ochoty na oglądanie obrazów masakrowanych ludzkich ciał. Chciał natomiast wiedzieć, i to bardzo, dlaczego i kiedy dokładnie zawita w te okolice całe stado zwiastunów mroku.
— Co jeszcze widziałaś, pokaż! — rzucił do przykucniętej istoty.
Znowu pojawiły się wizje spowite ciemnością. Kegen zauważył potężną postać z przewieszoną przez jego ramię, bezwładnie zwisającą kobietą. Naraz obraz stał się jasny — kapitan wkroczył w przeszłość. Zobaczył swoją brzemienną żonę w jadącym powozie. Uśmiechnął się na ten widok, po czym oblał go zimny pot. W tym momencie wizje wygasły.
— Co to oznacza, pokaż mi! — przemówił nerwowo do varekai, ponieważ wiedział, że wszystko, co zaobserwował, układało się w logiczną całość. Zwiastuny mroku i pokazaną mu, niesioną kobietę musiało więc coś łączyć z jego żoną. Na dodatek po raz pierwszy przedstawiono mu odwrotną kolejność zdarzeń, zaczynając od przyszłości. Jednak więcej wizji w jego umyśle już się nie pojawiło.
Zniecierpliwiony Kegen machnął niedbale ręką na varekai i zasiadł przy stole. Zgodnie z wierzeniami powinien okazywać tej istocie szacunek, jako niemal świętości, lecz nigdy nie był religijny. Tym, w co wierzył, była siła i władza, a skoro varekai mu podlegała, w jego oczach nie zasługiwała na to, aby traktować ją wyjątkowo.
Tymczasem wyglądało na to, że poza najazdami Artów jego księstwo mogło stać w obliczu innego zagrożenia, tym razem znacznie poważniejszego. Pojawienie się zwiastunów mroku w liczbie, jaką mu ukazano, zapowiadało zapewne niszczycielskie zaćmienie. Dlatego maczając pióro w kałamarzu, Kegen nosił się z zamiarem napisania dwóch zawierających ostrzegawczą treść listów: do szwagra, czyli księcia Arii, i swojej drugiej, starszej siostry. Piastowała ona funkcję najwyższej kapłanki w Zakonie Światła, którego wpływy obejmowały niemal połowę świetlistej półkuli, gdzie nieustannie świeciło jasne światło słońca. Oceniwszy sytuację, Kegen doszedł do wniosku, że w razie prawdziwego zagrożenia ze strony mroku księstwo Aria nie poradzi sobie bez pomocy Zakonu.
Kiedy skończył pisać, wrócił myślami do żony. Wciąż niepokoił go powód, dlaczego pojawiła się w wizji varekai. Z drugiej strony uspokajał się tym, że zaufany człowiek, któremu zlecił odebranie jej w zamian za okup, miał ją przywieźć do jego dworku właśnie powozem w towarzystwie dwójki strażników. Czyli dokładnie tak, jak zostało mu to przedstawione. Rozmyślanie przerwało mu gwałtowne pukanie do drzwi.
— Wejść! — krzyknął Kegen. Do pomieszczenia wpadł strażnik i pospiesznie z siebie wyrzucił:
— Z mroku wyłonili się Artowie, są ich setki!
III. Świątynia Światła
Kryształowa Świątynia Światła mieściła się na wyspie pośrodku błękitnych wód jeziora Amadest. Położona była w piątym pierścieniu światła, gdzie królowały tropikalne upały. W samym wnętrzu świątyni utrzymywał się jednak przyjemny, ożywczy chłód. Działo się tak za sprawą odbijających część promieni słonecznych półprzeźroczystych kryształów, z których wzniesiona została ta pradawna budowla. Ponadto kryształowe ściany świątyni, stanowiące pryzmat dla światła, wpuszczały je do środka w białych bądź tęczowych barwach. Nadawało to wnętrzom niezwykły wygląd, pełen uroku i dostojnej gry kolorów. Sama świątynia była takich rozmiarów, że mogła aspirować wielkością do niewielkiego miasta. Znaczyły ją dziesiątki większych i mniejszych strzelistych wież, gdzie przebywały setki różnej rangi kapłanek. Pod sobą budowla ta skrywała wielokondygnacyjne, rozległe podziemia, dorównujące niemal wielkością temu, co wznosiło się nad powierzchnią.
Elea uśmiechnęła się z politowaniem i zgniotła otrzymany list. Nieforemną kulkę papieru włożyła w płomień świecy. Rozbłysnął żwawszy ogień. Jego języki pochłonęły zapisany papier, zmieniając go w kruszące się, czarne płatki. Elea odrzuciła spopielony list na kryształową podłogę. „Słodki, naiwny Kegen. Mimo wszystko to miło, że pomyślał o starszej siostrze”.
Kobieta wyszła z pokoju i ruszyła rozświetlonym kolorami tęczy korytarzem do sali obrad. Same obrady były formalnością. Kluczowe decyzje zostały już bowiem podjęte i to przede wszystkim za jej sprawą. Lecz najwidoczniej niektóre ważkie kwestie należało wypowiedzieć na głos kilka razy.
Elea była obecnie jedną z dziewięciu najwyższych kapłanek Zakonu Światła, rezydujących w Kryształowej Świątyni. Powoli zbliżała się do swego czterdziestego cyklu słońca, czyli czterdziestu lat. Większość życia spędziła tutaj i bynajmniej tego nie żałowała, wręcz przeciwnie. Już jako dziewczynka przebierała się z lubością w zakonne szaty i przepasywała złotym sznurem, symbolizującym pozycję najwyższej kapłanki. Zamiast na dziecięcych zabawach spędzała czas na modlitwach do Bogini Światła, które sama dla niej układała. Odkąd sięgała pamięcią, czuła wielkie powołanie, prawdziwy żar, poczucie misji i miłości do światła. Gdy miała dwanaście lat, rodzice ulegli jej namowom. I tak oto, z racji wysokiego urodzenia, trafiła prosto tu, do niekończących się kryształowych przestrzeni. Z radością przyjęła śluby czystości oraz posłuszeństwa Zakonowi, aby wiernie służyć Bogini Światła. Od tamtego czasu wiele się jednak wydarzyło, co odznaczyło wyraźnie swe piętno na jej dalszym życiu. Wkrótce okazało się, że w Świątyni Światła to nie modlitwy do Świetlistej Bogini, mające zapewnić światu dobrobyt i pokój, stanowiły najważniejsze zadanie. Dorastając w kryształowych wnętrzach, Elea szybko traciła dziecięcą niewinność. Stopniowo otwierały jej się oczy na okrutną działalność świetlistej inkwizycji, dwuznaczny charakter krucjat zwanych marszami światła i na powszechną wśród wysokich rangą kapłanek walkę o władzę. O ile na początku Elea miała wątpliwości co do własnej roli w zaistniałym porządku rzeczy, o tyle z czasem, odarta z naiwności, pozbyła się wszelkich skrupułów. Zawiązując spiski, wchodząc w sojusze i otwarte konflikty, szybko pięła się w hierarchii władz Zakonu ku samym szczytom. A gdy odkryła o sobie pewną dramatyczną prawdę, zrozumiała, że w jej przypadku stawka niebotycznie wzrosła. To właśnie wtedy, nie zważając na konsekwencje, zdecydowała się na kilka radykalnych ruchów w swym otoczeniu, dzięki czemu została nieoficjalnie pierwszą wśród najwyższych kapłanek. I to wówczas narodziła się w jej umyśle idea powołania do życia dziecka światła. Miało ono po wsze czasy zgasić na tym świecie złowrogi mrok. Być bezcennym darem dla ludzi światła. Dla niej samej miało być jednak czymś o wiele więcej. Z jednej strony wybawieniem, a z drugiej drogą do niezwykłej przemiany.
Elea wkroczyła do sali obrad. Wewnątrz znajdował się kryształowy stół o dziewięciu bokach. Przy nich stało dziewięć krzeseł, na których — odkąd liczono czas — zasiadało dziewięć najwyższych kapłanek. Główne stanowiska rozdzielano według klucza dominujących w Zakonie frakcji. Warunkiem otrzymania stanowiska najwyższej kapłanki było wysokie urodzenie oraz wniesienie opłaty, często w innych dobrach niż zwykłe kosztowności. Zgodnie z tradycją najistotniejsze decyzje podejmowano tu większością głosów.
Kiedy wszystkie kobiety zasiadły na miejscach, zdjęły kaptury swoich złocistych szat. Jako pierwsza głos zabrała Elea. Było to jej prawo: rozpocząć, prowadzić oraz w wybranym momencie zakończyć obrady, a także zwołać termin następnych.
— Nie ulega najmniejszej wątpliwości — przemówiła zdecydowanym głosem Elea. — Mroczne Źródło zabarwiło się czernią, dziecko ciemności zostało poczęte. Ta skaza dokonała się za sprawą mrocznych sił. Nie wiemy, czy to ich własna inicjatywa czy odpowiedź na to, co od dawna planujemy. Jednakże w takich okolicznościach nie ma to już znaczenia, zostałyśmy postawione przed faktem dokonanym. Nie ma odwrotu. Musimy złożyć Bogini Światła wymaganą ofiarę z krwi, aby obdarowała nas szczodrze świetlistym dzieckiem. Inaczej możemy doczekać czasu, gdy blask naszej Bogini zgaśnie na zawsze, pogrążając nas w wiecznych ciemnościach. Nie możemy do tego dopuścić. Nie możemy zawieść ani jej, ani ludzi światła. Nosimy brzemię odpowiedzialności. Musimy działać.
W sali zapadła zgodna cisza. Lecz Elea nie spodziewała się jednomyślności. I się nie pomyliła. Jedna z kobiet podniosła nieśmiało rękę, chcąc zabrać głos. Elea skinęła jej głową na zgodę.
— A może powinnyśmy znaleźć inny sposób, aby powstrzymać dziecko mroku… niewiążący się z poświęceniem krwi niewinnych? Jestem święcie przekonana, że muszą istnieć alternatywne rozwiązania, to pewne. — Słowa te padły z ust Magi, cesarskiej córki, której dobrodusznością i naiwnością Elea była zwyczajnie zmęczona. W ogóle nie powinno tej kobiety tu być. Ale z różnych względów Elea musiała ją na razie tolerować.
— Proszę, siostro. Przedstaw alternatywny plan. Uzasadnij go, a nie zwlekając, poddamy go pod głosowanie. — W odpowiedzi Magi tylko zwiesiła głowę. — Zatem — kontynuowała triumfująco Elea — zgodnie z wyliczeniami zaćmienie nad stolicą księstwa Aria dokona się za sto dwadzieścia trzy cykle snu. Wyślemy tam tyle varekai, ile zdołamy. Dokonamy za ich sprawą tego, co nieuniknione. Co niezbędne dla ludzi światła, naszej Bogini oraz jej uśpionej siostry po drugiej stronie globu, aby ją obudzić. Zarządzam głosowanie. Niech podniesie dłoń ta z was, która jest przeciw moim słowom.
— Ja podnoszę! — syknęła Waltari, córka króla Kardanoru. — Mrok zakradł się do twej duszy, siostro, i do wszystkich tych, którzy dają przyzwolenie na tak nikczemne działanie. Nieważne, jak złociste szaty przywdziejecie, widzę, czym się stałyście i dokąd zmierzają wasze podłe czyny!
— Dziękuję ci, siostro, za twe cenne uwagi — odparła spokojnie Elea. — Lecz w swojej trosce o nas, jak widzisz, jesteś osamotniona. — Kapłanka wskazała na pozostałe siedem kobiet, które nie podniosły dłoni. — Więc teraz, siostro… łaskawie zamilcz.
— Nie zamierzam milczeć. Zgodnie z tradycją żądam próby krwi i w razie wygranej — nowych wyborów do głównego zgromadzenia!
Kapłanki skupiły wzrok na przewodniczącej rady. Ta zrobiła kwaśną minę. Chwilę przebierała palcami po blacie kryształowego stołu, aż przemówiła do Waltari:
— Spodziewałam się tego po tobie, siostro. Wiedz, że nie dałaś mi wyboru i sama ściągasz na siebie zgubę. — Zaklaskała w dłonie. Otworzone zostały drzwi i do komnaty weszły cztery uzbrojone kapłanki pełniące funkcję strażniczek. — W imieniu naszej rady zostajesz aresztowana, Waltari. Wszystkie tu obecne, nawet Magi, zgadzamy się co do tego, że gra toczona jest o zbyt wysoką stawkę, aby bawić się dla twej uciechy w stare rytuały.
— Obyś zdechła w mroku, suko! — krzyknęła kobieta, której strażniczki wiązały ręce.
— Zakneblujcie ją i umieśćcie pod strażą w jej pokoju. Do odwołania nie wolno jej go opuszczać.
— Skąd taka łaskawość? Czemu nie nakarmisz mną swoich pupilek, siostro?!
— Jeszcze słowo na ten temat przy niewtajemniczonych… a zgodnie ze starymi zwyczajami, które tak hołubisz, sama wytnę ci niewyparzony język, którego nie wiesz, jak używać.
Waltari zamilkła i dała się wyprowadzić z komnaty. Kiedy osiem kobiet pozostało samych, przewodnicząca zgromadzenia przemówiła ponownie:
— Zatem decyzja ostatecznie zapadła. Złożymy wymaganą ofiarę z krwi. Zgodnie z odwiecznym prawem dziecko światła narodzi się w mroku. Imię jego matki, ze względów bezpieczeństwa, będę znała tylko ja. Dziękuję wam, siostry. Niniejszym zamykam obrady.
IV. Przyboczny
Danen spoglądał, jak najwyższa kapłanka Magi żegna się ze swoją bliźniaczą siostrą. Obie kobiety były podobne do siebie niczym dwie krople wody. Te same długie, kręcone, kasztanowe włosy, łagodne rysy twarzy, nieco zadarte noski, pucułowate policzki, tajemnicze, zielone oczy.
Magi czule pocałowała siostrę w czoło. Obie kobiety popatrzyły jeszcze na siebie bez słowa, po czym każda ruszyła konno w inną stronę. Siostra Magi do pobliskiej Kryształowej Świątyni, ona sama na północ, w kierunku ziem Cesarstwa. Po chwili dołączył do niej Danen.
— Jesteś pewien, że nikt was nie śledził? — zapytała go nieufnie Magi, kiedy zrównali gniade konie.
— Ręczę, że nikt z ludzi, ale sama wiesz… to tereny Zakonu. Nie dam sobie głowy uciąć, że nie nadzialiśmy się po drodze na jakąś varekai. — Danen rozłożył wymownie ręce, wskazując na bujną, tropikalną roślinność po obu stronach drogi.
— Rozumiem. Niestety Elea staje się nieznośnie podejrzliwa, nawet wobec mnie, choć uchodzę w jej oczach za słodką idiotkę. Nie mogę opuścić świątyni na dłużej niż dwa cykle snu, nie wzbudzając dodatkowych podejrzeń. Stąd podmiany musieliśmy dokonać już tutaj.
— Coraz bardziej ryzykujesz. Ufam, że wiesz, co robisz, zresztą… jak zwykle. — Danen puścił kobiecie oko. Osobiście nie obawiał się komplikacji. Zawsze dopisywało mu szczęście, liczył więc, że i tym razem nie będzie wyjątku.
— Robię to, co niezbędne dla wyższego dobra. I… dziękuję ci, że mogę na ciebie liczyć, Danenie.
— Zawsze do usług.
— A gdzie pozostawiłeś resztę oddziału?
— Jedenaście cykli snu stąd, na północ, poza granicami Zakonu. Tam oczekuje nas dwunastu zbrojnych. To pewni ludzie.
— Oczywiście. A jak przebiega nasza rewolta?
— Zgodnie z twoimi zaleceniami przeszliśmy do defensywy.
— Słusznie. To nie czas na przewrót. Jednak taki czas nadchodzi. Niebawem większość varekai zostanie odesłana daleko do księstwa Aria. To nam oczyści przedpole i utoruje drogę do śmielszych poczynań. Wtedy uderzymy z całą siłą i definitywnie odbiorę memu ojcu władzę.
— To ostateczna decyzja? — zapytał obojętnie Danen, bardziej po to, by podtrzymać dyskusję, niż z powodu rzeczywistego zainteresowania tematem.
— Tak. Sam wiesz, jak się sprawy mają. Odkąd umarła moja matka, pozycja Zakonu stale się umacnia na cesarskim dworze. W sytuacji, kiedy Zakonem faktycznie włada Elea, jest to absolutnie nie do zaakceptowania. Ta kobieta jest opętana szaleństwem swej ambicji i nie zatrzyma się przed niczym, aby zdobyć to, czego pragnie, a mierzy bardzo wysoko. Z kolei mój ojciec stale jej ulega. Musi więc odejść, postanowione.
— A jak wysoko może mierzyć ta… Elea? — spytał Danen, powstrzymując się przed głębokim ziewnięciem. Ten bezwarunkowy odruch tłumaczył osłabiającym, nieznośnym upałem. Jego rozmówczyni dla odmiany cały czas wypowiadała się pełnym pasji głosem. Danen wiedział, że po dłuższym pobycie w Świątyni Światła, gdzie udawała kogoś, kim nie była, musiała odreagować, opowiadając mu o ważnych dla siebie sprawach, które jego samego niespecjalnie interesowały, mimo że nieraz łączyły się z jego późniejszymi zadaniami.
— Przecież wiesz, że celem Elei są narodziny świetlistego dziecka i w konsekwencji ostateczne zniszczenie ciemności — tłumaczyła żywiołowo Magi. — Jego krew złożona w dziewiątym pierścieniu mroku ma rozpalić bliźniacze, czarne słońce po drugiej stronie globu. Jest to osobista, przez nią forsowana, inicjatywa tej… Elei.
— Może nie byłoby to takie złe? Cóż dobrego może wynikać z istnienia mroku?
— Równowaga, mój drogi Danenie, równowaga. Jeżeli zostanie zachwiana, nie wiesz, co się wydarzy i dokąd to ostatecznie doprowadzi. Jeżeli mrok odejdzie, nagle połowa tego świata stanie otworem przed ludźmi światła. Wszyscy władcy pogranicza rzucą się na nowe ziemie niczym chmara wygłodniałych sępów, jak i sobie nawzajem do gardeł. Będzie to zarzewiem kolejnych konfliktów, krwawych wojen. Kto zaś na tym najbardziej skorzysta i zabezpieczy artefakty w dziewiątym pierścieniu mroku?
— Niech zgadnę… Zakon Światła? Elea?
— Właśnie, przede wszystkim Elea. — Trzymając dłonie na wodzach, Magi zacisnęła je w pięści. — Nie dopuszczę do tego, aby wpływy tej kobiety jeszcze bardziej się umocniły. Jeżeli nic nie stanie jej na przeszkodzie i połączy pradawne moce światła i mroku… Nawet nie chcę snuć domysłów, czemu mogłoby jej to posłużyć. Zamiast tego wolę…
— Działać.
— Właśnie, działać. Otóż to.
— Nie przesadzasz trochę z tym wszystkim…?
— Nie sądzę. W każdym razie nie zamierzam być bierną obserwatorką wydarzeń. Pamiętaj, że wszystko, co czynię, czynię dla wyższego dobra.
— Którym jest…?
— Równowaga, jak wiesz, równowaga, drogi Danenie. — Kobieta pokiwała znacząco głową, jakby sama utwierdzała się w słuszności wypowiadanych słów.
— Jakie więc kroki zamierzasz przedsięwziąć?
— Na początek otrzymasz ważną misję. Wybacz, nie przypadnie ci do gustu.
— Podróż w mrok…
— Nie inaczej. Siły mroku także są podzielone. Podobnie jak ludzie światła nie stanowią monolitu. Wśród nich znajdują się różne frakcje i wchodząc z niektórymi w układy, możemy wiele zyskać.
— Co zatem mam uczynić? — zapytał bez wiary Danen. Magi zaczęła wyliczać:
— Po pierwsze udasz się w podróż do Artów. Przekażesz im informację o dokładnym miejscu i czasie zaćmienia. Niech uderzą na księstwo Aria, kiedy ponownie zaświeci nad nim słońce.
— Czemu to robimy?
— To rodzinne księstwo Elei. Sama postanowiła je podpalić. My zadbamy o to, aby został z niego już tylko popiół.
— Wśród najwyższych kapłanek kwitnie siostrzana miłość, chwała niech będzie Świetlistej Bogini. — Ręce Danena uniosły się w szyderczym geście.
— To polityka. Nie zna litości, sam wiesz. — Magi skarciła mężczyznę srogim wzrokiem. — Kiedy rozmówisz się z Artami, zapłacisz im, aby ich szamani wprowadzili cię w mrok, umawiając wcześniej na spotkanie z mrocznym lordem, Dagothem. Musisz się od niego dowiedzieć, gdzie, kiedy i z czyjego łona zostanie narodzone w świetle mroczne dziecko. Z tą informacją powrócisz do mnie.
— Chcesz zabić to dziecko? — Obojętność raptem opuściła głos Danena. Spojrzał na Magi z wyrzutem.
— Nie myśl o tej istocie jako o dziecku — obruszyła się kobieta. — To broń. Niezwykle niszczycielska broń. To esencja mroku, destrukcji. Jeżeli jej krew skazi pierwotną komnatę w dziewiątym pierścieniu światła, pożegnasz się, jak i my wszyscy, z blaskiem słońca, i to na zawsze.
— Nie brzmi to najlepiej…
— Nic nie brzmi gorzej. Dlatego ta misja to absolutny priorytet i musisz wykonać ją osobiście, bezwzględnie. — Magi nie pozostawiła Danenowi złudzeń.
— A co ze świetlistym dzieckiem… Je także będziesz chciała pozbawić życia?
— Ta istota także musi zostać wyeliminowana.
Jechali jakiś czas w milczeniu. Żeby poprawić nastrój, Magi w pewnym momencie przyjaźnie zagadnęła:
— A co słychać u twojej wojowniczej żony? Wciąż walczy na skalnym froncie?
Na wspomnienie swej nowej wybranki mężczyzna nagle się rozpromienił. Wyprostował swoją sylwetkę w siodle i dumnie, choć z pewną trwogą, powiedział:
— Ta kobieta mnie po prostu przeraża. Wyobraź sobie, że spodziewa się naszego dziecka, a mimo to wciąż nie chce odłożyć włóczni i łuku, wciąż walczy. Doprawdy nie wiem, jak jej przemówić do rozumu.
— Danenie… musisz… — Magi zająknęła się, zupełnie jakby zabrakło jej tchu w płucach. Po chwili dodała już zdecydowanym tonem: — Musisz zabrać swoją żonę z pierwszego pierścienia światła, natychmiast. Do zaćmienia słońca musi go opuścić, to absolutna konieczność. — Po tym oświadczeniu kobieta odwróciła wzrok od towarzysza podroży. Ten, widząc jej zachowanie, zrozumiał, że szykowane było coś naprawdę złego. Coś, czego Magi nie zdecydowała mu się do tej pory wyjawić. Milczał, czekając, aż powie cokolwiek więcej. W końcu przemówiła: — Zrozum… Cena narodzin świetlistego dziecka jest wysoka, niezwykle wysoka. To nie tylko życie ludzi z Altris, które zostanie im odebrane podczas zaćmienia…
— Jak wysoka…? — wychrypiał ponuro Danen.
— Powiem jedynie, że wszystkie ciężarne kobiety z pierwszego pierścienia światła powinny go do zaćmienia opuścić. Wyślij gońca z wiadomością do żony. Kiedy załatwisz sprawy, jakie ci zleciłam, pojedziesz do niej. — Poprawiając kaptur na głowie, Magi dodała: — Zbliżamy się do posterunku. Lepiej, aby strażniczki nie widziały, że ze sobą rozmawiamy. Pomówimy później.
Danen skinął głową na zgodę. Zobaczył, jak u szczytu drogi pomiędzy rzędami pooplatanych lianami drzew wyłaniał się lśniący w słońcu stalowy most. Jedna z nielicznych zachowanych w tak dobrym stanie konstrukcji z czasów istnienia Imperium Agaszika. Coś nieosiągalnego dla współczesnych inżynierów.
Na moście stały trzy zakonne strażniczki. Uzbrojone były we włócznie i krótkie miecze przy pasach. Odziane w lekkie stalowe napierśniki, białe spódnice do kolan i sandały. Danen mijał je nie tak dawno, przejeżdżając tędy w przeciwną stronę z siostrą Magi. Z jedną z nich wymienił nawet kilka uprzejmości, gdy sprawdzała jego dokument uprawniający do podróży po ziemiach Zakonu.
Na widok dwójki jeźdźców najbliżej stojąca strażniczka wyszła podróżnikom naprzeciw.
— Witaj ponownie, przybyszu — zwróciła się kokieteryjnie do Danena i szorstko oznajmiła jego towarzyszce: — Widzę, że ciągle podróżujesz z mężczyzną, siostro. Tym razem, zanim pojedziesz w dalszą drogę, poproszę o twoje upoważnienie.
Magi niespiesznie wyjęła z kieszeni kartkę papieru i podała strażniczce.
— W porządku… Misja dyplomatyczna do Cesarstwa w towarzystwie cesarskiego przedstawiciela. Podpisane przez najwyższą kapłankę. Droga otwarta, siostro…
Jeźdźcy ruszyli. Raptem strażniczka złapała za uzdę konia Magi. Przyglądając się podejrzliwie kobiecie, powiedziała do niej raz jeszcze:
— Czy ja cię przypadkiem skądś nie znam, siostro…? Kogoś mi, zdaje się, przypominasz. Zdejmij łaskawie kaptur…
Po chwili wahania Magi ujęła w dłonie rąbki materiału okrywającego jej głowę. Porozumiewawczo spojrzała na Danena i zdjęła kaptur, ukazując swoje oblicze. Strażniczka puściła uzdę i cofnęła się zaskoczona.
— Najwyższa kapłanka… — wyszeptała. W tym momencie ostrze rzuconego sztyletu przebiło jej gardło. Złapała się za szyję i padła na kolana, krztusząc krwią.
Sprawca tego czynu, Danen, dobył broni i popędził konia ku bliżej stojącej strażniczce. Wymierzył jej cios mieczem na wysokości głowy. Został on sparowany drzewcem włóczni. Następny atak dosięgł celu: ostra stal zagłębiła się w ciele zakonniczki między jej ramieniem a karkiem. Kobieta padła bezwładnie na stalowe podłoże.
Danen zeskoczył z konia i ruszył ku ostatniej przeciwniczce, która stanęła w pozycji bojowej z wyciągniętą włócznią. Gdy mężczyzna znalazł się w jej zasięgu, kobieta wykonała ku niemu dwa szybkie pchnięcia. Jedno na wysokości głowy, drugie tułowia, oba minimalnie niecelne. Kolejne pchnięcie drzewcową bronią Danen sparował mieczem. Włócznia strażniczki odskoczyła w bok, a mężczyzna kontratakował. Jego ostrze ze zgrzytem prześlizgnęło się po napierśniku kobiety, by z następnym ciosem przejechać po jej gardle. Głowa strażniczki odskoczyła do tyłu, niemal odcięta od reszty ciała.
Danen zastygł w bezruchu. Uważnie wodził wzrokiem po okolicy i nasłuchiwał. Trzy zakonniczki leżały na moście w kałużach krwi, nie stanowiąc już zagrożenia. Przy zakonnych posterunkach często jednak kręciły się niewidoczne niemal varekai. Potrafiły podkraść się niezauważenie do człowieka i wyszarpać mu z ciała kawał mięsa, tak ostre miały szpony, nie wspominając o przypominających sztylety zębach. Również Magi nerwowo rozglądała się po bokach. Naraz rzuciła pospiesznie do Danena:
— Wrzuć ciała do rzeki i odjedźmy stąd jak najszybciej.
Mężczyzna schował miecz i zajął się leżącymi na moście strażniczkami. Kiedy podszedł do ostatniej z nich, zauważył, że jeszcze tliło się w niej życie. Ich wzrok się spotkał. Kobieta patrzyła na niego przerażonymi, a zarazem pełnymi smutku oczyma. Danen nie wytrzymał jej spojrzenia. Uniósł ją i przerzucił za balustradę mostu prosto do wody. Popatrzył w dół. Na powierzchni rzeki, niczym wielkie kłody drewna, unosiły się krokodyle cielska. Gdy rozległ się donośny plusk, gady przebudzone zostały z letargu i zakotłowały wokół rzuconej im ofiary. Danen pomyślał, że strażniczka mogła jeszcze w tym momencie żyć. Dał jej złą śmierć, o ile w ogóle jakaś śmierć mogła być dobra.
V. Nowe życie
„Sari umarła. Ta kobieta zniszczona przez los nigdy nie istniała poza moim umysłem. Jestem Kati. Zawsze nią byłam. Musiałam być. Z pewnością z czasem wszystko sobie przypomnę”.
*
— A oto i przedmieścia Altris, stolicy księstwa Aria. Niedługo dotrzemy do okazałego dworku państwa de Szon — oświadczył zmęczonym głosem woźnica, wodząc wzrokiem po wiejskich zabudowaniach. — Przypominasz sobie, kotku, te włości?
— Tak, sądzę, że tak… — skłamała bezwstydnie Kati, która odczuwała coraz większą tremę na myśl o rychłym spotkaniu swojej rodziny. — Czy możemy jeszcze raz porozmawiać o moich najbliższych? — zapytała skonsternowana.
— Znowu…? — westchnął woźnica. — Dobrze, niech będzie… Posłucham, co sobie damulka o nich przypomniała, i ewentualnie skoryguję drobne potknięcia.
Kati nie przypominała sobie absolutnie nic, a nic. Jednak woźnica okazał się osobą z otoczenia jej rodziny i przez ostatnie cykle snu, Kati wypytywała go o członków rodu de Szon, jego wspomnienia, czyniąc własnymi. Po chwili zaczęła wymieniać opisywane jej uprzednio osoby:
— Mój syn Albi… skończył pięć lat. Ma psa… Kastora…
— Wykastrowanego Astora… — poprawił woźnica.
— Astora… Jego ulubionym daniem są wieprzowe polędwiczki…
— Nie znosi ich. Ma po nich sraczkę. To ulubione danie pani męża, który nazywa się…?
— Kegen…
— Doskonale, wręcz wybornie — drwił woźnica. — Rodzeństwo pana Kegena to?
— Starsza siostra, księżna Elea, oraz młodsza, najwyższa kapłanka Palis…
— Mam, kurwa, dość. — Zrezygnowany woźnica pokręcił głową, po czym bezradnie ją zwiesił. Niestety Kati miała spore problemy z właściwym zapamiętaniem imion bliskich i powiązaniem ich ze sprawowanymi przez nich funkcjami. Czuła się przez to momentami głupia, niczym Sari.
Jej dialog z woźnicą trwał jeszcze jakiś czas, dopóki na horyzoncie nie pojawił się, jadący ku nim jeździec. Kati zorientowała się, że nie był to strażnik, którego wysłano przodem, by uprzedzić domowników o jej szczęśliwym powrocie.
— Kto to jest? — zapytała woźnicy, dyskretnie zasłaniając ręką usta, a drugą pokazując galopującego jeźdźca.
— To, chyba… tak, to Dren. Przyjaciel rodziny de Szon, zubożały szlachcic.
— Znam go? — zdążyła jeszcze zapytać Kati, zanim jeździec zrównał się z jadącym wozem.
— Bardzo dobrze — odparł ściszonym głosem woźnica i gromko powtórzył: — Bardzo dobrze znowu cię widzieć, Dren! Oto i nasza zguba, cała i zdrowa, tylko zobacz! — wskazał na Kati.
Przybyły mężczyzna i siedząca w powozie kobieta przyjrzeli się sobie uważnie. Kati uznała, że Dren był około czterdziestki. Jego rysy twarzy nadawały mu wyraz pewnej surowości i głębokiej powagi, potęgowane przez rząd poziomych zmarszczek na czole. Włosy miał ciemnobrązowe, krótko ostrzyżone. Był szczupły i wydał się Kati całkiem przystojny. Powitał ją uprzejmie, nisko się kłaniając:
— Pani Kati, wszyscy jesteśmy wielce radzi, że wraca pani do domu. To dla nas wszystkich wielkie szczęście.
Kobieta speszyła się na te słowa i opuściła wzrok na podłogę powozu. Wciąż prześladował ją, niczym złowrogi cień, umysł Sari, a ta była wiecznie lekceważona. Nie przywykła do miłych słów pod swoim adresem i zwyczajnie nie wiedziała, jak się zachować. Krępującą ciszę przerwał woźnica:
— Pani Kati będzie potrzebowała trochę czasu, aby dojść całkiem do siebie.
— To znaczy? — zapytał Dren.
— Ma coś z głową — wypalił woźnica.
— Ale… ja… — Kobieta zrobiła zakłopotaną minę.
— Ślicznotka poza cnotą — tłumaczył woźnica, wskazując na wypukły brzuch kobiety — straciła też pamięć.
Ponownie zapadła cisza, którą tym razem przerwał Dren:
— To zapewne przejściowe problemy — powiedział do Kati. — Niech się pani o nic nie niepokoi. We wszystkim proszę polegać na mnie. Będę blisko i postaram się, aby wszystko pani sobie przypomniała. Proszę mi zaufać.
— A mój… mąż…?
Dren spojrzał w bok i patrząc gdzieś w bezkresny horyzont, z zadumą odpowiedział:
— Kegen pisał, że otrzymał przepustkę i zjawi się, by osobiście powitać żonę. Lecz ciągle się nie pojawił. Coś go musiało widocznie zatrzymać.
— Widocznie tak — potwierdził woźnica, zupełnie jakby brak pana domu był najnaturalniejszą rzeczą pod słońcem. — A co z moją zapłatą? — dodał łapczywie.
Dren sięgnął do kieszeni skórzanej kurtki i wyciągnął z niej bransoletkę z niebieskimi koralami irium.
— Dziewięć, zgodnie z umową. — Wręczył woźnicy zapłatę.
Obdarowany nic nie odpowiedział. Przeniósł wzrok z Drena na Kati. Potem znów na niego.
— W porządku… Jeszcze drugie dziewięć, dobrze się spisałeś… Po otrzymaniu dodatkowej zapłaty woźnica uśmiechnął się z satysfakcją i przez resztę krótkiej podróży milczał. Podobnie Dren, który raz po raz obdarzał Kati uspokajającymi spojrzeniami.
Niebawem powóz zatrzymał się na podwórzu przed malowniczym dworkiem. Dom był ceglany, dwupiętrowy, w białym kolorze. Zdobiły go drewniane wykończenia poręczy na werandzie i wokół okien oraz spadzisty drewniany dach. Na trawniku pasły się beztrosko kucyki. Biegał po nim jakiś pies, być może Astor. Ponadto przed domem ustawiło się w równym rzędzie kilkanaście osób.
Kiedy Kati stanęła na ziemi, podbiegł do niej chłopiec z jasną czupryną i wtulił się w jej długą kremową suknię. Kobieta spojrzała kątem oka na woźnicę. Ten wzruszył ramionami, uderzył konie batem i spokojnie odjechał w stronę miasta. Zdezorientowana Kati dyskretnie przeniosła wzrok na Drena, który zsiadł z konia i znalazł się koło niej. Mężczyzna delikatnie skinął jej głową i zwrócił się do chłopca:
— Witaj, Albi, przywieźliśmy ci mamę.
Speszona Kati przyjrzała się malcowi i niepewnie wydukała:
— Witaj… synu…
— Tak czekałem, tęskniłem, mamusiu! — Chłopiec wyciągnął drobne rączki wysoko w górę. Kati ujęła je w swoje dłonie, nie wiedząc, co dalej uczynić.
— Mam cię, szkrabie! — krzyknął nagle Dren, podrywając chłopca do góry i sadzając sobie na karku. — Mamusia przebyła długą drogę. Jest zmęczona, damy jej trochę odpocząć. Za to później zabiorę cię na ryby, co ty na to?
Chłopiec uśmiechnął się szeroko i zaklaskał ochoczo w dłonie. Natomiast Dren przemówił do zgromadzonych przed domem ludzi:
— Pani Kati powinna jak najszybciej położyć się spać, aby nabrać sił. Prosiłbym także, abyście wezwali dla niej medyka. Jest wyczerpana po ostatnich przejściach i trochę niedomaga. — W odpowiedzi rząd kobiecych i męskich postaci w różnym wieku głęboko się ukłonił. Dren zdjął z ramion małego Albiego i poszedł do miejsca, gdzie niedawno stał powóz. Chwycił pozostawiony tam kufer i powiedział do Kati: — Zaniosę rzeczy do pani pokoju. Zapraszam ze mną.
Kobieta czym prędzej skorzystała z zaproszenia, chcąc wydostać się spod bacznej obserwacji nieznanych jej ludzi. Wkrótce była już w damskim pokoju. Zdobiły go kryształowe lustra, stojaki na suknie i komody, na których ułożona była z pietyzmem kobieca biżuteria.
— Przywitała panią jedynie służba — oznajmił Dren, kiedy Kati wodziła wzrokiem po przyjemnym wnętrzu, ponoć jej własnego, pokoju. — W domu nie przebywa obecnie nikt z rodziny.
— Rozumiem. Dziękuję za pomoc. — Kobieta uśmiechnęła się pięknie.
— Wobec służby proszę się zachowywać swobodnie, to ważne. Poza tym osoby z rodziny de Szon będzie pani widywać sporadycznie, głównie na bankietach w stolicy. Zaręczam, że po niedługim czasie odnajdzie się pani w jej dawnym życiu.
— Oczywiście… — szepnęła Kati wysokim, melodyjnym głosem, do którego brzmienia wciąż nie zdołała przywyknąć. W tym nowym wnętrzu poczuła się nareszcie bezpieczna, odprężona. Do tego pojawił się ten mężczyzna, Dren. Kati pomyślała, że może mu zaufać i liczyć na jego pomoc. Był przystojny, miły i opiekuńczy. Wydawał się reprezentować sobą wszystko to, o czym Sari z jej wspomnień mogła w relacjach z mężczyznami tylko pomarzyć. Skarciła się za myśl, że mógłby ją mieć, gdyby tylko chciał, choćby w tej chwili.
— Proszę się nie martwić, jeżeli pamięć szybko nie wróci — przemówił ponownie Dren. — Poza tym wszystkiego może się pani nauczyć na powrót. W razie kłopotliwych sytuacji sugeruję się powoływać na migrenę oraz stan błogosławiony. To powinno wystarczyć, aby mogła pani swobodnie wybrnąć z niezręczności, gdyby zaistniały takowe.
Kati chciała właśnie skinąć przymilnie głową, gdy wtem otworzyły się drzwi i do pokoju wbiegł mały Albi. Tak jak przedtem wtulił się w spódnicę matki i zaczął popiskiwać błagalnym głosem:
— Mamusiu, mamusiu…
— Tak, skarbie…? — Kobieta złożyła ręce na główce chłopca. Wciąż miała niezrozumiałe dla niej opory przed okazywaniem mu trochę więcej uczucia.
— Obiecaj mi… — powiedział lękliwym głosem Albi.
— Co takiego, dziecko…?
— Obiecaj mi, mamusiu, że moja siostra nie zrobi mi krzywdy!
— Twoja siostra…? — Kati przeniosła pytający wzrok na Drena. Ten, nieco zmieszany, wzruszył tylko ramionami. Albi pośpiesznie dodał:
— Moja siostra przyśniła mi się. Powiedziała mi, że jak wyjdzie z twojego brzucha, to każe mrocznej varekai obedrzeć mnie żywcem ze skóry i zawlec w mrok, gdzie pożrą mnie zwiastuny!
— Nie ma… mrocznych varekai… — odpowiedziała słabym głosem Kati, której jak żywa ukazała się w umyśle scena z krwawego dołu z Sari.
— Jest, mamusiu, jest! Stała za moją siostrą, miała takie wielkie, czarne oczy!
Kobieta popatrzyła z nerwowym uśmiechem na Drena, szukając w nim oparcia. Pragnęła, aby coś powiedział. Obrócił słowa chłopca w żart, zaprzeczył im albo zwyczajnie dał smarkaczowi klapsa. Cokolwiek, byle tylko nikt nie dawał jej podstaw do wiary w rzeczy z umysłu tej przeklętej Sari. Mężczyzna jednak tylko podrapał się po karku i chłodno oświadczył:
— Czas już na mnie, pani Kati de Szon. Wszystko będzie dobrze, zapewniam, i… proszę uważać na dziecko — wskazał na wtulonego w suknię chłopca. Skłonił się lekko i wyszedł z pokoju.
VI. Już nigdy więcej
Oblężenie twierdzy Blask przez Artów trwało już dwunasty cykl snu. Wyłonili się nie tylko z mroku, ale przybyli także od strony drugiego pierścienia światła. Otoczyli obrońców i żaden nie mógł się wymknąć z potrzasku. Nie było też mowy o wezwaniu pomocy. Od tamtego czasu nic szczególnego się jednak nie działo, bowiem Artowie o dziwo nie szykowali szturmu. Spokojnie rozłożyli wokół twierdzy obozowiska, jakby na coś oczekiwali. Natomiast skryci za warownymi murami obrońcy wciąż czuli się dość pewnie, ponieważ mimo mniejszej liczebności mieli korzystną pozycję do obrony. O zapasy nie musieli się martwić, miały wystarczyć na dziesiątki cykli snu.
Aż pewnego razu na jasne dotąd niebo nadciągnęły ciemne chmury i na wyschniętą ziemię spadł rzęsisty deszcz. Od tego momentu w obozie Artów zauważalne było ożywienie. W związku z tym Kegen, jako dowódca garnizonu, został wezwany na mury, aby ocenić sytuację i przygotować ludzi do ewentualnej obrony. Ale on ociągał się z przybyciem. Od rozpoczęcia oblężenia zaszył się w kwaterze, unikając kontaktu z podkomendnymi. Najzwyczajniej w świecie ogarnął go strach i nie chciał, aby ktokolwiek odczytał go z jego oblicza.
W Altris zapewniano go, że Artowie nie znają sztuki oblężniczej i w swojej twierdzy będzie bezpieczny niczym w rodzinnym domu. Obecne wydarzenia podawały to w wątpliwość.
W końcu Kegen zebrał się w sobie i z poważnymi obawami ruszył wypełnić obowiązki.
— Nie pamiętam, kiedy tutaj tak lało — oznajmił, stając pośrodku warownego muru. Nie minęła chwila, a przemókł do suchej nitki.
— To sprawka artyjskich szamanów, panie — odpowiedział żołnierz. — Potrafią zakląć deszcz. Uwięzić zaklęciem chmurę w miejscu, jak rzemieniem narowistego konia.
Kegen spojrzał spode łba na żołnierza. Otarł wodę z twarzy i szorstko rzucił:
— Melduj, jak wygląda sytuacja!
— Zgodnie z wcześniejszymi rozkazami, kapitanie, wobec pierwszych ruchów ofensywnych nieprzyjaciela wszyscy ludzie zajęli pozycje na murach. Po szesnastu na każdym z trzech odcinków. Są gotowi, ale wydaje się, że atak przyjdzie wyłącznie od strony mroku. — Żołnierz pokazał na zwarte szeregi Artów, którzy w strugach deszczu stali tuż za zasięgiem strzał i bełtów. — Na pozostałych odcinkach wróg wystawił tylko grupy jeźdźców.
— Nie chcą, aby ktoś się stąd wydostał… — mruknął Kegen. Ta myśl nęciła go od początku oblężenia. Żołnierz kontynuował:
— Niezrozumiałe jedynie jest to, że Artowie nie mają żadnych drabin, nawet tarana, zupełnie niczego, dzięki czemu mogliby się dostać do fortu. — Po chwili dodał ściszonym głosem: — Ludzie to widzą, boją się czarów…
— Więc może to ten deszcz, który Artowie podobno sami tu wezwali i któremu nie pozwalają odejść! — Kegen gwałtownym ruchem ręki wskazał na kłębiące się granatowe chmury. — Może za sprawą wody rozpuszczą się nasze mury! — Dowódca chciał, aby jego słowa zabrzmiały szyderczo. Ale jego głos drżał i wyczuwało się w nim narastającą nerwowość.
Towarzyszący mu wojskowy udał, że nie odczytał stanu ducha przełożonego. Stał spokojnie, oczekując na rozkazy. Te padły niebawem:
— Niech trzydziestu sześciu ludzi stanie w zwartym szyku tutaj, gdzie spodziewamy się głównego natarcia. Na pozostałych dwóch odcinkach niech stacjonuje po dziewięciu zbrojnych, musimy być czujni.
Żołnierz zasalutował i pobiegł wzdłuż linii murów. Kegen został w otoczeniu garstki podkomendnych. Związał z tyłu długie, ciemne włosy, które od potężnej ulewy przylepiły mu się do mokrej twarzy i zamyślił posępnie. Miał trzydzieści cztery lata i coraz silniejsze przekonanie, że zdecydowanie nie powinno go tu w ogóle być. Czym innym bowiem było tracenie na odludziu cennego czasu, w którym mógł pomnażać bogactwo i wpływy, a czym innym narażanie życia, które niezwykle głupio byłoby stracić w obecnych okolicznościach.
Zanim zgodził się na ten przydział, wszyscy wysocy rangą oficerowie zaręczali mu, że Artowie nie atakują głównych twierdz. Nie zawierały ponoć nic specjalnie dla nich cennego, za to koszt ich zdobycia był dla nich ogromny. Czyżby go okłamano? Czyżby doświadczał czyjejś perfidnie uknutej zemsty? Wysłać go tutaj i pozbyć się zbrojnym ramieniem Artów? Kegen zacisnął dłonie w pięści. Poprzysiągł, że gdy powróci do stolicy, poruszy niebo i ziemię, aby odnaleźć i należycie ukarać domniemanych spiskowców. W tym czasie zaroiło się wokół od nowo przybyłych żołnierzy. Kegen poczuł się przez to pewniej. Analizował, na co jego przeciwnik jeszcze czekał. Może się wahał?
Wtem znad linii mroku poderwały się w powietrze jakieś olbrzymie cienie. Kegen wytężył wzrok. Zdał sobie sprawę, że w kierunku twierdzy szybowało kilkanaście olbrzymich ptaków.
— Kapitanie! — wrzasnął do niego żołnierz, także prowadzący wzrokiem powietrzną eskadrę.
— Przygotować łuki! — wydarł się na całe gardło Kegen. Zaraz zmienił zdanie, kiedy zdał sobie sprawę z wielkości tego, co ku nim leciało. — Włócznie! Nie łuki! Przygotować włócznie! — Wraz z tym krzykiem zauważył, że z mroku wynurzyło się potężne zwierzę. Zrozumiał, że brama Blasku z tym czymś, co ruszyło ku niej na czterech łapach, nie miała żadnych szans. Zwierzę to przypominało nieco słonia, spotykanego w czwartym i piątym pierścieniu światła. Jednak obserwowana istota była o wiele masywniejsza, niesamowicie owłosiona, a jej dwa olbrzymie ciosy okute były stalą, podobnie jak łeb i grzbiet.
Kegen niepewnie wyciągnął szablę, po czym, nie dowierzając własnym oczom, padł plackiem na ceglaną nawierzchnię. Na linię murów nacierała chmara czegoś, co okazało się nie ptactwem, lecz skrzydlatymi monstrami, przypominającymi gigantyczne nietoperze.
Kilku żołnierzy poszło w ślady swego kapitana, szukając schronienia z brzuchem przy podłożu. Reszta posłała w powietrze chmurę włóczni. Rozdarł się przeraźliwy skrzek, a zaraz potem rozległy ludzkie krzyki. Skrzydlate bestie dosięgły murów twierdzy. Kegen obserwował, jak kilku zbrojnych zostaje zepchniętych i spada na dziedziniec Blasku. Paru uniosły w szponach latające potwory. Wtem monstrum spadło wprost na Kegena. Zszokowany kapitan wypuścił szablę i chwycił w tułowiu pokrytego futrem przeciwnika. Przechylił go na bok i starał się od niego odepchnąć. Przerażony, nawet nie próbował dobyć noża. Naraz zauważył, że bestia, z którą się mocował, była już konająca. Z jej piersi sterczała wbita włócznia.
Ciężko oddychając, Kegen ukląkł i się rozejrzał. Na murach pozostała zaledwie garstka ludzi, a w górze dostrzegł te skrzydlate dziwadła, które wzbiły się wysoko w powietrze.
— Odwrót… — jęknął, zdając sobie sprawę, że nie przetrwają kolejnego natarcia. Pognał pędem po schodach na dół, na główny plac twierdzy, a za nim reszta ocalałych ludzi.
Kiedy przebiegali przez dziedziniec, z dziką furią, przy wtórze głośnego trąbienia, roztrzaskane zostały bramy Blasku. Wpadając do wewnętrznych pomieszczeń twierdzy, Kegen usłyszał za sobą wojenne okrzyki Artów. Ogarnął go lęk tak silny, jak nigdy w jego dość przewidywalnym dotąd życiu. Na pełnym biegu dotarł do zbrojowni. Otworzył masywne drzwi i wskoczył do środka, a za nim grupka żołnierzy.
— Zamykać, natychmiast! — rzucił do podkomendnych, wycofując się na tyły pomieszczenia. Opadły potężne zasuwy i wrota zostały zaryglowane. Za nimi dało się słyszeć głośne dudnienie pięściami i błagalne krzyki pozostałych uciekinierów. Przerodziły się one w nieludzkie wrzaski. Potem zapadła śmiertelna cisza.
Ocaleni żołnierze spuścili z rezygnacją głowy. Także Kegen patrzył posępnie w podłogę. Wciąż jeszcze nie do końca docierało do niego to, co się wydarzyło. Wszystko rozegrane zostało tak niesamowicie szybko. Kapitan odnosił wrażenie, że kiedy rozgrywa się walka o własne życie, toczy się ona jakby poza czasem.
Rozbity oddział przywołały do rzeczywistości dźwięki toporów, odbijających się z łoskotem od drewnianych drzwi zbrojowni.
— Już po nas… — wyszeptał trwożnie ku drzwiom jeden z żołnierzy, jakby prosząc je, aby nie ustępowały pod nawałnicą toporów. Te jednak ulegały i pierwsze stalowe ostrza zaczęły się przebijać na wylot.
Kegen spoglądał na to zrezygnowany. Chociaż przebywał w zbrojowni, której ściany zdobił różnorodny oręż, czuł się bezbronny. Podobnie jego żołnierze opuścili nisko broń, jeśli w ogóle ją posiadali. Wszyscy jak jeden mąż, zahipnotyzowani strachem, śledzili tylko przedzierające się przez drzwi stalowe ostrza.
Nagle, pod wpływem potężnego uderzenia, wzbiła się w powietrze chmura drzazg i desek. Droga do wnętrza zbrojowni stanęła otworem. W miejscu, gdzie dopiero co były drzwi, pojawił się łysy karzeł. Nad nim stanął jasnowłosy zwalisty mężczyzna z okutym żelazem młotem bojowym.
— Kegen de Szon! Żywy czy trup?! — rzucił piskliwie karzeł. W odpowiedzi żołnierze odstąpili od kapitana, pozostawiając go na końcu sali samego.
— To ja… — odparł słabym głosem Kegen. I tak nie byłby już w stanie ukryć swej tożsamości. Karzeł warknął do niego:
— Tup, tup, za mną.
Kapitan posłusznie podszedł do niego na drżących nogach. Karzeł pokazał mu drogę na dziedziniec, prosto między dwoma szpalerami półnagich Artów. Kegen wykonał polecenie. Naraz usłyszał za sobą błagalne krzyki. Przystanął. Głosy za jego plecami ustały równie gwałtownie, jak się pojawiły, a on otrzymał potężne klepnięcie w plecy, od którego zatoczył się do przodu. Ruszył dalej. Przeszedł przez dziedziniec twierdzy i jej zniszczoną bramę.
Gdy wyszedł na otwartą przestrzeń, skierowany został wraz z eskortą w stronę mroku. Wtedy zdał sobie sprawę, że był zapewne jedynym z garnizonu Blasku, któremu dane było przeżyć ten morderczy najazd. Ta myśl wlała w jego serce nadzieję, że skoro nie został zabity od razu, to najpewniej go porwano. Zapewne dla okupu. Lekko się uśmiechnął. Dlaczego od razu o tym nie pomyślał, tylko snuł wizje swego rychłego końca? Widocznie dla Artów to on był tą wartością, dla której zdecydowali się zaatakować twierdzę. W końcu dla okupu uprowadzono mu również żonę. Stało się to właśnie nieopodal tego miejsca, kiedy jechała go odwiedzić.
Wobec tych nowych przemyśleń paraliżujący go strach zaczął ustępować poczuciu wstydu. Domyślał się już, że dane mu będzie zachować życie. Lecz pojawiło się ryzyko utraty czegoś niemal równie cennego. Ostatni, niefortunny ciąg wydarzeń mógł bardzo negatywnie wpłynąć na jego dalszą polityczną karierę. Najpierw udowodniono mu udział w morderstwie wysoko postawionego kupca. Potem porwano mu żonę. Teraz z kolei sam stał się ofiarą porwania. Ponadto nie obronił twierdzy i stracił wszystkich ludzi. Po tym gorzkim podsumowaniu Kegen ponuro zwiesił głowę. Jak tak dalej pójdzie, zamiast wpływowym mężem stanu będzie zakałą rodziny.
Gdy dotarli do granicy mroku, karzeł dał znak, aby wszyscy się zatrzymali. Olbrzymi jasnowłosy mężczyzna związał Kegenowi za plecami ręce. Uczynił to tak silnie, że wżynające się w nadgarstki rzemienie sprawiały jeńcowi ból. Następnie karzeł splunął na wilgotną glebę i przemówił do skrępowanego mężczyzny z pogardą.
— Na kolana i całować rodzimą ziemię, z języczkiem. Zrób to z uczuciem, bo twoja szlachecka kończyna nigdy więcej tu nie postanie, Kegenie de Szon!
VII. W imię światłości i ziemi
— Chcę z nią porozmawiać, otwórzcie drzwi — oznajmiła strażniczkom Elea. Te rozchyliły kryształowe wrota do pokoju Waltari.
Elea weszła do pomieszczenia i udała się do stojącej pod oknem kobiety. Popatrzyła na jej smukłą, zgrabną sylwetkę, bardzo jasne, długie i proste blond włosy, opadające swobodnie po bokach na szczupłą twarz. Spojrzała w przenikliwe, błękitne oczy. Uśmiechnęła się i złożyła na jej wąskich ustach pocałunek. Nawet ona, Elea, potrzebowała czasem w świątyni kogoś bliskiego.
— Dobrze się spisałam? — zapytała obdarowana pocałunkiem kobieta.
— Jak zwykle doskonale — odpowiedziała Elea, śląc kolejne kuszące uśmiechy. — Gdybyś nie była jedną z najwyższych kapłanek, śmiało mogłabyś pretendować do miana primadonny na deskach cesarskiego teatru.
— Ale wtedy nie byłoby mnie tu z tobą… — Waltari kokieteryjnie musnęła rozmówczynię opuszkami palców po policzku i dodała z udawanym strachem w głosie: — Choć z tą groźbą odcięcia mi mego języka trochę, kochana, przesadziłaś. Wiesz, co potrafię ci dać za jego sprawą…
Po tym wyznaniu kobiety wybuchły tłumionym rękoma śmiechem. Następnie Elea spojrzała na zamknięte drzwi i zwróciła się do Waltari ściszonym głosem:
— Dzięki odegraniu naszej małej scenki mamy obecnie pewność, że jeżeli przeciw naszym planom pojawi się choćby zalążek spisku w radzie, jego inicjatorki udadzą się po wsparcie właśnie do ciebie, moja droga. Wkrótce zostaniesz uwolniona, a ściślej — wyjdziesz z tej komnaty razem ze mną. Zwołałam obrady, podczas których mnie przeprosisz i wyrazisz skruchę. W nagrodę wspaniałomyślnie przyjmę cię w poczet naszych sióstr na pełnych prawach najwyższej kapłanki. Prawda, jakie to proste?
— W swej prostocie zaiste doskonałe, podobnie jak ty…
— Przestań, jestem bardzo złożoną osobą — droczyła się Elea.
— Nie dla mnie… — Waltari objęła ją w talii.
— Nie teraz, nie tutaj. — Elea odsunęła od siebie kobietę. — Nieustannie mam wrażenie, że ściany twojego pokoju są niemal przeźroczyste. Zbyt wiele przez nie widać. Powinnaś zamieszkać w innej komnacie. Poza tym muszę już iść. Zaćmienie coraz bliżej i do tej pory wszystko musi zostać dokładnie przygotowane. Do świątyni ze wszystkich pierścieni światła ściągają varekai. Trzeba je odpowiednio nastroić do nowego zadania. Wiesz, że tylko ja mogę to uczynić. Ponadto należy starannie przygotować dla Bogini rytuał krwi. Łono, które zaszczyci świetliste dziecko, już wybrałam.
— Czyje ono będzie…?
— Oprócz Bogini Światła wyłącznie ty się o tym dowiesz. Kiedy już się to dokona.
— Bogini Światła, nieustannie o niej wspominasz… Powinnam być zazdrosna…?
— Uwielbiam, kiedy jesteś. Tymczasem chodźmy.
Za drzwiami Elea natknęła się na kapłankę, która kłaniając się nisko, oświadczyła:
— Najwyższa z Dziewięciu! — Tak Elea kazała siebie tytułować zakonniczkom, które tylko jej podlegały. — Przybyła z północy varekai przedstawiła w obrazach wizję najwyższej kapłanki Magi, gdy przebywała poza świątynią. Nie była tam sama.
— Chodź ze mną. — Elea wskazała kapłance ustronne miejsce na korytarzu. Waltari podążyła za nimi. Kapłanka spojrzała pytająco na towarzyszkę Najwyższej z Dziewięciu. — W porządku — uspokoiła ją Elea, widząc jej wahanie. — Możesz mówić otwarcie.
Jej podwładna rozpoczęła relację:
— Varekai pokazała obraz najwyższej kapłanki Magi i kogoś łudząco podobnego do niej.
— Sobowtór? — wyszeptała zdumionym głosem Waltari.
— Wydawały się identyczne — przytaknęła kapłanka. — Przyjechały z dwóch różnych stron. Zamieniły się końmi i każda z nich kontynuowała podróż w odmiennym kierunku.
— Podmieniają się, suki… — wyszeptała z podziwem Waltari. — Widać dzielą się urzędem najwyższej kapłanki.
— Towarzyszył im uzbrojony mężczyzna w średnim wieku — dodała kapłanka.
— Ciekawe, czy nim też się dzielą — zachichotała towarzyszka Elei. Ona sama zapytała oschle:
— Obrazy z przyszłości?
— Varekai pokazała tylko bliską przyszłość tego mężczyzny: obóz dzikich, potem mrok, a w nim mroczną istotę, zdaje się z głową byka. To wszystko.
— Doskonale się spisałaś i nagroda cię nie ominie. Zaprowadź mnie do tej varekai. Chcę natychmiast sama obejrzeć te wizje — oznajmiła już śmiertelnie poważnym tonem Elea.
— Powodzenia! — rzuciła za oddalającą się parą Waltari. Uśmiechnęła się z zadowoleniem i udała ku spiralnym schodom wiodącym na niższe kondygnacje. Wszystko bowiem wskazywało na to, że rozpoczęcie obrad najwyższej rady zostanie nieco odwleczone w czasie. Jej z kolei wpadł do głowy pewien przewrotny pomysł, który postanowiła niezwłocznie zrealizować.
Po dotarciu do najniższego poziomu świątyni skierowała się do jednych z wielu drzwi prowadzących do podziemi. Nie przepadała za otaczającymi ją zewsząd kryształami. Miejscami były prawie przezroczyste, przez co wszędzie można było zostać podpatrzoną, nawet bez pomocy varekai. Z tych względów w celu odbycia naprawdę intymnych spotkań Waltari preferowała mniej transparentne przestrzenie właśnie w podziemiach świątyni. Upatrzyła tam sobie zamykany na klucz schowek na narzędzia. Na tyle duży, aby mógł pomieścić dwie osoby, a jednocześnie na tyle mały, aby nie znalazła się tam także varekai.
Przy wejściu do podziemi Waltari stanęła przed pełniącymi wartę strażniczkami. Mogła zachowywać się wobec nich swobodnie — były to zaufane osoby, wierne tylko jej samej.
— Będę w umówionym miejscu — rzekła do nich. — Przyślijcie do mnie natychmiast Alistri i niech ktoś przygotuje dla niej zawczasu najszybszego konia.
W odpowiedzi jedna strażniczka błyskawicznie pobiegła w sobie znanym kierunku, a druga otworzyła drzwi. Waltari wkroczyła na strome schody wiodące w dół, gdzie przemierzyła skąpo oświetlone korytarze, wykute przed tysiącami lat w litej skale. Lubiła ten widok. Jej oczy odpoczywały tu od ciągłego widoku mieniących się różnobarwnym światłem kryształów. To miejsce przywodziło jej również na myśl rodzinne okolice. Przypominało o jej prawdziwych, szczerych związkach z Boginią Ziemi. To właśnie jej Waltari była oddana, nie czczonej tu Bogini Światła. Musiała jednak ten fakt zachować dla siebie. Podobnie jak wiele innych tajemnic, których wyjawienie komuś w świątyni byłoby zwyczajnie niebezpieczne.
Waltari dotarła do celu, czyli drewnianej komórki w ślepym korytarzu. Oparła się o skalną ścianę i czekała na wezwaną osobę. Była nią jej wszechstronnie wyszkolona zabójczyni, złodziejka i kochanka w jednym. Poznała ją wysoko w górach w królestwie swego ojca i z miejsca zafascynowała ją ta kobieta. Uosabiała wszystko, co najlepsze z natury wolnych, górskich klanów, które Waltari darzyła szczerym podziwem. Dlatego była wielce szczęśliwa, gdy Alistri zgodziła się wstąpić do jej świty i wyruszyła z nią do Świątyni Światła. Od tamtej pory talenty Alistri stały się dla niej nieocenioną pomocą. Pomiędzy kryształowymi ścianami dokonywała na zlecenie dyskretnych zabójstw. Kradła cenne dokumenty i starożytne woluminy z tutejszych archiwów. Alistri nigdy nie pozostawiała żadnych śladów. Była w swym działaniu doskonała, nieuchwytna. To właśnie w dużej mierze dzięki jej poczynaniom Waltari znalazła się w grupie zaufanych osób Elei. Czyli na miejscu z jednej strony bezpiecznym, a z drugiej dającym wgląd w największe tajemnice Pierwszej z Dziewięciu i ogólnie w działania Zakonu.
Nagle, niczym duch, zjawiła się Alistri. Z nałożonym na głowę kapturem i w białej, mnisiej szacie wyglądała niemal identycznie jak pozostałe zakonniczki. Ponadto przepasała się szarym sznurem, co oznaczało, że reprezentowała w klasztorze najniższą rangę kapłanek. Waltari nie chciała, aby Alistri rzucała się niepotrzebnie w oczy. W razie potrzeby przewiązywała pas sznurem o barwie adekwatnej do aktualnie wykonywanego zadania. Obecnie zanosiło się na to, że na pewien czas całkowicie ściągnie mnisie szaty.
Przybyła kobieta zdjęła kaptur, ukazując swe oblicze. Jej włosy były jasne i krótkie, ostrzyżone niemal do gołej skóry. Twarz prezentowała się niezwykle surowo, jakby została wykuta w skale. Waltari lubiła bijący od niej chłód, będący niczym powiew mroźnego wiatru z górskich szczytów.
Przypatrując się z lubością Alistri, najwyższa kapłanka otworzyła drzwi do komórki i wykonała zapraszający gest do środka. Obie kobiety znalazły się we wnętrzu małego pomieszczenia. Waltari zapaliła mały kaganek i postawiła go na środku, rozświetlając jego płomieniem mroczną przestrzeń.
— Witaj — odezwała się najwyższa kapłanka. — Masz ważną misję do wykonania. Posłuchaj uważnie.
— Jestem po to, by służyć — rozbrzmiał nieco metaliczny głos Alistri.
— Ktoś… najwyraźniej chce odebrać mi coś cennego. Coś, co należeć ma do mnie. Nieważne, jakie kierują tą osobą motywy. Musimy ją powstrzymać. — Po chwili ciszy Waltari kontynuowała: — Ktoś zamierza udać się w mrok, jakiś mężczyzna. Mogłabyś go bez trudu zabić, ale to nie wystarczy. Pojawiliby się kolejni. Dlatego wyruszysz do mrocznego lorda Dagotha. Znasz go już. To do niego niewątpliwie zwróci się nieznajomy. Musisz go uprzedzić, być pierwsza u lorda. Ofiarujesz mu od nas pewien upominek, pewną obietnicę i nakłonisz go, aby przybyszowi postawił warunek za informację, po którą zapewne przybywa. Rozumiesz?
— Jestem po to, by służyć.
— Doskonale… Zanim jednak poznasz ów warunek, miejmy choć chwilę dla siebie. Pocałuj mnie, Alistri…
VIII. Cena
Po pożegnaniu się na granicy Cesarstwa z Magi Danen pozostawił ją z zaufanymi ludźmi. Sam zabrał ze sobą dwójkę zbrojnych. W ich towarzystwie wyruszył w drogę ku pierwszemu pierścieniowi światła by spotkać się tam z wodzami Artów. Wszystko zgodnie z poleceniami jego małej Magi. Choć właściwie od pewnego czasu już całkiem dużej. Myśląc o niej, nieraz łapał się na tym przeoczeniu. Odnosił wrażenie, że nawet nie zauważył, kiedy Magi dorosła i stała się w pełni kobietą. Do tego kobietą pełną ambicji, niepozbawioną charyzmy i świetnie odnajdującą się w otaczającym ją świecie. Jeszcze nie tak dawno uczył ją jazdy konnej, fechtunku i podróżował z nią po ościennych krainach, zaspokajając jej młodzieńczą ciekawość. Nawet nie spostrzegł, gdy zaczął dla niej zabijać, poszukiwać wątpliwej reputacji sojuszników czy przesyłać dyskretne wiadomości.
Czy było mu z tym źle? Tego by nie powiedział. Na pewno było inaczej niż jeszcze parę lat wcześniej. Danen miał się jednak za człowieka urodzonego pod szczęśliwą gwiazdą. Zawsze dopisywało mu szczęście, jakich działań by się nie podejmował. Patrzył przez to na świat z pewnym dystansem, jakby ten nie mógł uczynić mu krzywdy. W konsekwencji wiódł jako przyboczny Magi życie, z którego ze wszech miar i tak był zadowolony, niezależnie od tego, co musiał w związku ze swoją funkcją czynić.
Także teraz, gdy otrzymał zadanie wejścia w alians z półdzikimi Artami i siłami mroku, nie przejmował się zbytnio. Podobnie niepokojące wieści na temat losu ciężarnych kobiet w pierwszym pierścieniu światła tylko na moment wyprowadziły go z równowagi. Z czasem sprawa ta coraz dalej spychana była w jego umyśle gdzieś na jego obrzeża. A kiedy myśl ta stawała się zbyt natarczywa, powtarzał sobie, że przecież wysłał do żony list. Napisał w nim, by jak najszybciej opuściła pierwszy pierścień światła, najlepiej zabierając ze sobą wszystkie ciężarne kobiety z klanu wilków. Ufał w swoje szczęście do tego stopnia, że nie dopuszczał myśli, że coś złego mogłoby się przytrafić jego nowej rodzinie. Ponadto żywił nadzieję, że szybko uwinie się z zadaniem od Magi i osobiście będzie u boku swej żony jeszcze przed zaćmieniem. Kontynuował więc podróż w obranym kierunku, starając się jak najprędzej dotrzeć do celu.
Początkowo los tradycyjnie mu sprzyjał. Danen przemierzył w spokoju drogę wiodącą przez czwarty i trzeci pierścień światła — ziemie Królestwa Borgin. Ale gdy dotarł do jego terenów w drugim pierścieniu, zaczęły się pierwsze kłopoty. Najpierw spadły ulewne deszcze. Drogi zrobiły się grząskie, miejscami nieprzejezdne, a wezbrane wody tutejszych rzek pozrywały drewniane mosty. Kiedy wody opadły, tutejsze chłopstwo, które straciło właśnie plony, a zadłużone było u miejscowych lichwiarzy, z miejsca wszczęło rewoltę. Danen musiał przez to kluczyć pomiędzy dwiema zbrojnymi stronami, to podając się za szlachcica, którym rzeczywiście był, to przebierając za wieśniaka. Wszystko, byleby przedrzeć się do pierwszego pierścienia światła na dzikie stepy.
Gdy wreszcie opuścił żyzne ziemie Królestwa Borgin i wkroczył na terytoria opanowane przez Artów, zdał sobie sprawę, że pokonanie dotychczasowego odcinka zabrało mu nad wyraz wiele czasu. Pomyślał, że mogło zostać go zbyt mało, aby mógł po wypełnieniu misji zdążyć przed zaćmieniem do żony. To wtedy po raz pierwszy ogarnął go niepokój. Przez moment zastanawiał się nawet, czy nie skierować rumaka na północ, w kierunku ziem klanu wilków. Ostatecznie powstrzymał w sobie ten impuls. Od tej pory ponure myśli go jednak nie opuszczały. Przeciwnie, z czasem zaczęły się nad nim pastwić.
Tymczasem dotarł do jednego z obozowisk Artów. Na przestrzeni setek mil w pierwszym pierścieniu światła, pomiędzy mrokiem, księstwem Aria na południu, Królestwem Borgin i Cesarstwem w drugim pierścieniu światła oraz klanami wilków na północy, wszędzie napotykało się artyjskie obozy. Liczyły zwykle po kilkaset ludzi, którym przewodziła starszyzna.
Danen jechał pomiędzy namiotami w znanym sobie miejscu, gdzie miał już okazję przebywać. Czuł się dzięki temu względnie swobodnie. W pewnej chwili podszedł do niego artyjski wojownik. Chwycił za uzdę jego konia i poprowadził go w głąb obozu. Był to znany Danenowi schemat postępowania u Artów. Spodziewał się zatrzymać przed siedzibą wodzów.
Jadąc, przypatrywał się namiotom w kształcie kopuły, ludziom odzianym w futra i skóry, o czarnych włosach, mężczyznom z bujnym zarostem na twarzy. Spoglądał na nagie dzieci bawiące się w błocie, na krwawe wnętrzności wyciągane z oporządzanego bawołu. Za to nigdzie nie spostrzegł ciężarnych kobiet. Nie zaskoczyło go to. Artowie, żyjąc od stuleci na pograniczu światła i mroku, regularnie wchodzili w konszachty z obiema tymi siłami. Z reguły potrafili dzięki zdobytej w ten sposób wiedzy odpowiednio o siebie zadbać.
Doprowadzony do nieco okazalszego namiotu, Danen spojrzał pytająco na mężczyznę, który go tu przyprowadził. Ten zatrzymał się i skinął mu twierdząco głową. Znaleźli się na miejscu. Jeździec zszedł z konia i ruszył do siedziby starszyzny. W progu minęła go zakapturzona, wysoka kobieta. Nie zwróciłby na nią uwagi, gdyby nie fakt, że popatrzyła na niego chłodno intensywnie błękitnymi oczyma. Bez wątpienia nie była więc Artyjką. Powiódł za nią wzrokiem, aż zniknęła z pola jego widzenia.
W namiocie wodzów przywitany został przez światło ogniska i gęsty dym, unoszący się z fajek trzymanych przez zasiadających wokół leciwych mężczyzn. Danen kaszlnął. Dym drapał go w gardło. Tak było za każdym razem, kiedy nieprzywykły wdychał go do płuc. Starsi mężczyźni gestami dłoni wskazali, aby spoczął.
— Z czym przychodzisz? — spytał jeden z nich Danena w języku ludzi światła, który nie był powszechny u Artów.
— Przynoszę wieści. — Przybysz odgonił sprzed twarzy kłęby dymu.
— Mów.
Danen odkaszlnął i wypowiedział słowa, które kazała powtórzyć mu tutaj Magi:
— Za sześćdziesiąt trzy cykle snu nad ziemie księstwa Aria nadejdzie zaćmienie. Potrwa dwadzieścia jeden cykli. Stolica księstwa zostanie zdobyta, a jej mieszkańcy zginą. W krainie zapanuje chaos. Kiedy znowu zaświeci tam słońce, będzie to idealny czas na najazd.
W odpowiedzi zgromadzeni mężczyźni tylko drwiąco się uśmiechnęli. Ten, który odezwał się poprzednio, znów przemówił:
— To wiemy.
Danena niespecjalnie zdziwiła odpowiedź. Rozłożył bezradnie ręce i przeszedł do kolejnej sprawy:
— Chcę spotkać się w mroku z niejakim lordem Dagothem. Zapłacę stalą. Możecie umówić spotkanie?
Starsi mężczyźni spojrzeli po sobie i zamienili ze sobą kilka zdań w swoim języku. Następnie podali cenę:
— Po dziewięćdziesiąt cesarskich mieczy, noży i włóczni.
Było to dużo, nawet bardzo. Nie była to jednak stal Danena. Magi powiedziała, aby podczas tej misji nie liczył się z kosztami. Pomyślał o swojej brzemiennej żonie i dał szybką odpowiedź:
— Dostaniecie to, o co prosicie, i to po dwakroć, jeżeli udamy się w mrok bez zbędnej zwłoki. Dwóch moich ludzi uda się w tym czasie do Cesarstwa po wozy z bronią. Znacie mnie. Wiecie, że dotrzymuję słowa.
Po tym wyznaniu członkowie starszyzny obdarowali go niemal bezzębnymi uśmiechami. Widać cena, jaką zaproponował przybysz, wprawiła ich w dobry nastrój i gotowi byli przystać na te warunki. Dotychczasowy rozmówca Danena napluł na dłoń, w której brakowało wskazującego palca, i wyciągnął ją przed siebie. Wraz z uściskiem dłoni transakcja została uznana za zawartą.
Od tego momentu Danen czekał w obozie, aż tutejsi szamani wezwą go, by wspólnie z nim ruszyć w mrok. Lecz czas upływał nieubłaganie, a oni się nie zjawiali. Kiedy w końcu przybyli, minęło w sumie trzydzieści cykli snu i Danen zrozumiał, że nie zdąży przed zaćmieniem wrócić do żony. Z tą dręczącą go świadomością wraz z grupką Artów rozpoczął podróż w mrok. Pozostali zwijali obozowisko, aby udać się na pogranicze z księstwem Aria.
Spotkanie z tajemniczym lordem Dagothem miało się odbyć w drugim pierścieniu mroku. Podróż nie należała więc do najkrótszych. Danenowi nigdy nie zdarzyło się tak długo przebywać bez światła słońca. Do jego uszu raz po raz docierały niepokojące porykiwania i skowyty, od których aż cierpła skóra. Wokół dominował zapach stęchlizny i pleśni. Droga wiodła w chłodzie przez gęsty, wilgotny las. Gdzie nie spojrzał, widział tylko niewyraźne cienie. Z powodu mizernej widoczności wiele razy się potykał i przewracał. Kolana pokryła mu gęsta warstwa krwawych strupów. Ale Artowie twardo upierali się przy swoim. Zabronili zapalać pochodni.
Po czternastu cyklach snu przyboczny Magi przyjął z wielką ulgą wiadomość od Artów, że znaleźli się u celu. Był nim brzeg strumienia. Okolicę do tego stopnia spowijała już ciemność, że Danen nie mógł go dojrzeć, jedynie słyszał szemrzącą wodę.
Z przewodnikami przeszedł jeszcze niewielką odległość, gdy rozległo się naraz przeciągłe warczenie. Danen instynktownie się zatrzymał. W mroku rozbrzmiał niezwykle niski, chropowaty głos. Jego wibracje zdawały się wprawiać powietrze w drżenie. Słowa wypowiadane były wolno, jakby od niechcenia. Danen nigdy podobnego języka nie słyszał. Niczego nie był w stanie zrozumieć.
Rozumieli jednak te słowa Artowie i wskazali Danenowi, aby postąpił naprzód. Tak też uczynił. Zastygł w miejscu, kiedy tuż przed nim wyrosła w mroku sylwetka siedzącej na ziemi potężnej postaci. Nawet w tej pozycji górowała nad Danenem wzrostem. Część jej ciała pokrywała stal, część skóra, gdzieniegdzie obrośnięta futrem, a miejscami łuskami. Szczyt głowy, która przypominała łeb byka, znaczyły powykręcane we wszystkie strony rogi. Po bokach tej demonicznej postaci stały dwa wielkie psy, którym iskrzyły się czerwone ślepia.
— Czy to jest lord Dagoth? I co znaczyły wypowiedziane przez niego słowa? — zapytał Danen. Jego artyjski tłumacz odpowiedział:
— Mówi, że jest lordem Dagoth. Nie wita cię. Powita cię, kiedy przybędziesz do niego ponownie. Gdy połowę twej świetlistej duszy zaleje mrok, o ile wcześniej nie umrzesz, co jest równie prawdopodobne.
Danenowi niespecjalnie przypadła do gustu przetłumaczona treść. Ale zdecydował się zlekceważyć te słowa i przeszedł do sedna sprawy.
— Przedstaw lordowi moją prośbę — zażądał.
— On ją zna — odpowiedział tłumacz.
Danena nie interesowało, skąd ta mroczna istota przed nim znała przyczyny, dla których się tutaj zjawił. Z celem swej misji zaznajomił Artów dwa cykle snu temu. Lecz skoro lord Dagoth był tak dobrze poinformowany, pozostało uzyskać od niego odpowiedź i czym prędzej się stąd oddalić. Dlatego Danen oświadczył:
— Niech więc lord Dagoth poda cenę za informację o dziecku ciemności. To wszystko, co pragnę wiedzieć.
Za plecami Danena dało się słyszeć gardłowo wypowiadane słowa. Odpowiedziały im podobne brzmieniem dźwięki dochodzące z przodu, po czym odezwał się artyjski tłumacz:
— Lord Dagoth powiedział, że grasz w cudzą grę o straconą sprawę i że twoja własna rozgrywka dopiero się rozpoczyna. Natomiast swej pani możesz przekazać, że wyjawi miejsce przyjścia na świat dziecka ciemności w zamian za jej bliźniaczą siostrę. Ma mu ją ofiarować na zawsze, przyprowadzając do niego, żywą.
Danen zamarł. O ile do tej pory odczuwał pewien niepokój, co w zaistniałych okolicznościach uznawał za naturalne, o tyle teraz miał wrażenie, że grunt usuwa mu się spod stóp. Właśnie otrzymał to, po co tu przyszedł. Jednak zaproponowana cena — mimo że to nie on miał ją zapłacić — wydała mu się nie do zaakceptowania. Przez głowę przebiegła mu myśl, że jego mała Magi może przystać na warunki lorda. Poczuł się z tym źle. Potrzebował chwili, aby ochłonąć.
— Zapytaj go, dlaczego takiej ceny żąda — rzucił do tłumacza.
— Lord Dagoth powiada, że nie może ci tego wyjawić.
Przyboczny Magi skrzywił się na twarzy. Raptem sprawa, która niespecjalnie go interesowała i tylko odciągała od ważkich kwestii związanych z jego żoną, coraz bardziej go angażowała. Zaczął podejrzewać, że to początek całej kaskady postępujących po sobie kłopotów. Próbując zorientować się bliżej w sytuacji, zadał kolejne pytanie:
— Dlaczego lord, wyjawiając miejsce pobytu dziecka mroku, zamierza wydać je na prawdopodobną śmierć? Przecież to jego pobratymiec.
— Lord Dagoth nie widzi potrzeby niszczenia świata ludzi. Narodziny dzieci światła i mroku wraz z innymi elementami to siły, które mogą mu posłużyć do osiągnięcia własnych celów. Dzieci te same w sobie nie są dla niego zbyt wiele warte i gotów jest postawić na szali ich życie.
— Więc lord wie także o dziecku światła… — wyszeptał zaskoczony Danen, który sądził, że była to niedostępna dla mrocznego świata tajemnica. — Dlaczego lord lekceważy narodziny świetlistego dziecka? — zainteresował się. — Jeżeli jego życiowa misja się powiedzie, świat lorda, mrok, przestanie istnieć.
— To już się wydarzyło. To dziecko światła już raz przyszło na świat. Dorosło i wyruszyło w drogę, aby rozpalić czarną gwiazdę. Udało mu się. Dotarło do dziewiątego pierścienia mroku i pozostawiło swoją krew w pierwotnej komnacie. Zwieńczyło powierzoną mu misję sukcesem. Lecz kiedy mrok rozpływał się w blasku nowego słońca, a połowa istot tego świata płonęła żywcem w nowo zrodzonym świetle, ludy mroku złożyły wielką ofiarę, za którą pokutować będą po wsze czasy. Dzięki temu jednak cofnięty został czas. Była jedna taka szansa i dokonała się. Teraz, gdy dziecko światła wyruszy ku dziewiątemu pierścieniowi, mroczne siły będą na to przygotowane. Ta światła istota zechce podążać tą samą drogą, którą raz już obrała. Ale tym razem napotka na niej serię piętrzących się przeszkód, misternie zastawionych pułapek. Lord Dagoth nie wróży jej powodzenia.
— Zatem dziecko ciemności, które ma się narodzić w świetle… czy ono także miałoby pokonywać swoją drogę ku dziewiątemu pierścieniowi światła powtórny raz…?
— Nie. To Elea złamała odwieczny pakt i posłała świetliste dziecko w mroczne pierścienie. Dziecko mroku zostało poczęte wraz z cofnięciem czasu. Stanowi odwet. Mroczne siły nie zadowolą się już tylko unicestwieniem świetlistego dziecka. One pamiętają to, co nadeszło za jego sprawą. Krzyki i cierpienia tysięcy umierających w świetle istnień. Pragną zemsty i pewności, że nic takiego nigdy już nie będzie miało miejsca.
Danen pokiwał w zadumie głową. Logiki postępowania mrocznym siłom nie mógł odmówić. To, że zarzewie tego zamętu zrodziło się w Kryształowej Świątyni, także było całkiem prawdopodobne. Lecz coś w tym wszystkim ciągle nie dawało mu spokoju.
— Dlaczego lord Dagoth mi to wszystko mówi? Rzeczy, które powinny być tajemnicą? — zapytał.
Przetłumaczone słowa prawie zwaliły go z nóg.
— Lord powiada, że spogląda na ciebie w wymiarze twej przeszłości, teraźniejszości, jak i tego, co prawdopodobnie dalej się z tobą stanie. Widzi, że będziesz miał szansę stać się jednym z tych, którzy zadecydują o losach tego świata. Dlatego wspaniałomyślnie zaszczycił cię dłuższą rozmową. Teraz nadszedł jej kres. Powiedział: „Odejdź”.
IX. Kati de Szon
W oświetlonym promieniami słońca pokoju Kati siedziała przed lustrem i z pietyzmem czesała swoje długie, złociste loki. „Kati de Szon. Czyż było pod świetlistym słońcem piękniejsze imię? Kati de Szon. Czy była gdzieś pod jasnym niebem piękniejsza od niej kobieta?”. Kati zachwycała się sobą, spoglądając w lustrzane odbicie. Podziwiała swoją skórę, delikatną i gładką, jasną i czystą bez najmniejszej skazy, najdrobniejszego znamienia. Wodziła z uwielbieniem wzrokiem po prostym, małym nosku i drobnym, lekko szpiczastym podbródku. Patrzyła w oczy, wielkie, oczarowujące, o jasnej, błękitnej barwie. Z dumą przyglądała się pełnym, krągłym piersiom.
Naprawdę kochała wygląd tej kobiety w lustrzanym odbiciu, a jeszcze bardziej jej beztroską egzystencję w dostatku i luksusie. Było jej czasem żal, że nie pamiętała poprzednich dwudziestu trzech lat jej życia, swojego życia. Życia niewątpliwie pełnego szczęścia, sprawiającego, że kochało się wszystko dookoła, wszystkie istoty pod jaśniejącym słońcem Bogini. Może poza jedną, którą wypadało szczerze gardzić, wręcz nienawidzić, przeklętą Sari. O ile w ogóle gdzieś, kiedyś, poza umysłem Kati, owa Sari rzeczywiście istniała. Tak czy inaczej, osobowość tej kobiety nieustannie wdzierała się do świata jej myśli, jakby roszcząc do niego prawo. Wraz z nią powracały koszmarne wizje. Jej pełna bólu przeszłość. Oddawanie się bez oporu niemal każdemu, kto tylko ją chciał. Czynienie okrucieństw innym, aby przeżyć kolejny cykl snu, zdobyć bochenek czerstwego chleba. Do tego ta jej odpychająca powierzchowność, odstręczająca brzydota. Niech będzie przeklęta i niech sczeźnie wreszcie w jej umyśle. Tylko tego życzyła jej Kati.
Naraz rozległo się pukanie do drzwi pokoju. Kati zastygła w bezruchu i ozdobiła piękną twarz promiennym uśmiechem. Rozpoznawała ten miarowy, nienachalny stukot. Był niewątpliwie dziełem Drena. Ten mężczyzna okazywał się najlepszym remedium na wszelkie niepokoje związane z Sari. Przy nim czuła się Kati, tylko nią, bez reszty. Ponadto od ich spotkania Dren służył jej nieprzerwanie pomocą i radą. Pierwsze przeczucie co do niego jej nie zawiodło. Szybko zorientowała się, że mogła na nim całkowicie polegać. Był jej przez to coraz bliższy, dosłownie z każdym cyklem snu. Nie przeszkadzało jej to, a wręcz przeciwnie. Wieści o jej mężu wciąż nie nadchodziły. A mimo obrączki na palcu nadal nie mogła ani w sercu, ani w umyśle odnaleźć z nim jakiejkolwiek więzi. Dlatego dobrze się czuła, mając u boku wspierającego ją mężczyznę. Mężczyznę, któremu tak wiele już zawdzięczała. Był przy niej prawie cały czas. Pozwolił jej wyjść z twarzą z tylu wpadek przy służbie. Ostatnio nawet uczył ją dworskich tańców przed bankietem w stolicy, gdzie poznała swoją szwagierkę księżną Arii. Dren miał rację, była zazdrosna o brata. Kati nie zamierzała się oszukiwać. Dren miał w sobie to coś. Coś, co pociągało ją coraz bardziej i czemu z miłą chęcią ulegała.
— Zapraszam, mój książę! — krzyknęła dumnym głosem Kati, na tyle głośno, aby słychać ją było na korytarzu.
Otworzyły się drzwi i do pokoju wszedł Dren. Przeczesując włosy, Kati obserwowała go z przyjemnością w lustrze. Był jak zwykle bardzo poważny. Dodawało mu to dostojeństwa. Ona natomiast miała na ustach figlarny uśmieszek.
— Przyszły wieści o Kegenie — oznajmił bez ogródek Dren.
Na wspomnienie o mężu Kati zrzedła mina, a uśmiech ulotnił się ze ślicznej twarzy. Grzebień w ręku przeczesywał jej włosy coraz wolniej, aż w końcu kobieta zastygła w bezruchu w oczekiwaniu na dalsze słowa.
— Kati… — Od pewnego czasu byli już sobie po imieniu. — Twój mąż został prawdopodobnie porwany. Twierdza, w której rezydował, została zdobyta. Jej załoga wycięta w pień, ale ciała Kegena nie odnaleziono.
Słysząc to, kobieta poczuła, jakby wielki kamień spadł jej z serca. Zalała ją nagle fala radości. Poderwała się gwałtownie z krzesła. Podbiegła do Drena i złożyła mu na ustach namiętny pocałunek. W tak wspaniałej chwili, kiedy usłyszała wieści będące niczym balsam na jej duszę, nie chciała dłużej czekać, aż on się w końcu zdecyduje. Odwzajemnił namiętność, całując ją mocno. Kati odsunęła się od niego i pełnym żądzy tonem oświadczyła:
— Kochajmy się tu i teraz…
Dren objął ją. Naraz jego dłoń zatrzymała się na jej pełnym łonie. Mężczyzna cofnął rękę, z trudem opanowując emocje.
— Kati… Już niedługo rozwiązanie. Poczekajmy z tym, proszę… — wydusił z siebie markotnie.
— Nie podobam ci się z takim brzuchem? — powiedziała z wyrzutem.
— Podobasz mi się jak żadna inna istota na świecie.
— Więc?! — Kobieta zsunęła z ramion suknię, ukazując nagie piersi.
Dren wlepił w nie wzrok. Zacisnął zęby i zmarszczył brwi. Widać było, że walczył ze sobą.
— Możesz mnie teraz mieć. Co, jeżeli Kegen kiedyś wróci…?
— On nigdy nie wróci… — wychrypiał Dren. Gwałtownie odwrócił Kati i pchnął na łóżko. Podwinął jej do góry suknię i zszarpnął bieliznę. Kobieta wypięła ku niemu pośladki. Zwilżyła językiem palce i pomasowała sobie krocze.
— Tak! — krzyknęła. Dren wszedł w nią głęboko jednym ruchem. W pierwszej chwili poczuła lekki ból, który szybko ustąpił wobec narastającego podniecenia. Z zadowoleniem odkryła, że, inaczej niż Sari, nie zamierzała poprzestać na zaspokojeniu mężczyzny. Jako Kati sama zapragnęła prawdziwej rozkoszy. Pożądała Drena w sobie coraz więcej i mocniej. Syciła się jego gwałtownymi ruchami bioder. Przeniosła rękę na swoje piersi i pomasowała je. Usłyszała, że jej kochanek przyspiesza oddech. Chciała zmienić pozycję, aby przedłużyć ich miłość. Nie pozwolił jej na to. Ścisnął ją w talii i silnie przytrzymał. Czuła, że już dochodził. Poddała się, by przyjąć go w sobie do końca. Gdy nagle Dren odskoczył do tyłu jak oparzony. Zaskoczona Kati spojrzała na niego przez ramię. Stał pod ścianą z grymasem bólu na twarzy. Unikając jej wzroku, szybko podciągnął spodnie i wyszedł z pokoju.
Oszołomiona Kati usiadła na łóżku. „Kiedy zbliżali się do szczytu rozkoszy, co tak właściwie zaistniało?”. Nie potrafiła tego wyjaśnić. Wsunęła dłoń pod suknię i pomasowała się pod wzgórkiem łonowym. Ciągle czuła wzrastającą przyjemność i irytujące niespełnienie.
Naraz w otwartych drzwiach pokoju stanął służący. Zastał Kati w niedwuznacznej sytuacji. Zanim zdążył się oddalić, kobieta rzuciła do niego:
— Podejdź do mnie.
Sługa wykonał polecenie.
Masując się w intymnym miejscu, Kati wydawała kolejne polecenia. Nauczyła się już dyrygować służbą. Obecnie odnosiła wrażenie, że jeszcze wzmagało to jej podniecenie.
— Zdejmij mi buty — oznajmiła. Gdy trzewiki stanęły na podłodze, dodała władczo: — Całuj moje stopy.
Sługa się zawahał.
— Całuj albo szukaj sobie nowego domu! Och, tak… — Kobieta poczuła na palcach stóp wilgoć i rozkoszne mrowienie. Uśmiechnęła się z satysfakcją. Sari zawsze skrycie marzyła o tym, aby ktoś pocałował jej stopy. Zresztą Sari na jej miejscu zapewne oddałaby się służącemu, aby ten dokończył sprawę. Lecz Kati była damą, jej nie wypadało. Delikatnie muskała się pomiędzy udami, dopóki nie doznała pełni przyjemności. Nareszcie odprężona legła na wznak na łóżku. Popatrzyła na biały sufit i leniwym głosem przemówiła do klęczącego sługi:
— Po co tu właściwie przyszedłeś, Alifie?
— Oznajmić…
— Tak…?
— …że wszystko jest już gotowe do drogi. Możemy wyruszyć do Larencji dosłownie w każdym momencie…
— Ach… Święto Promienistego Blasku. Cała rodzina de Szon w jednym miejscu… Alifie…?
— Tak, pani?
— Ty zostajesz.
— Ale…
— Milcz i słuchaj!
— Oczywiście.
— Widzisz… Doznałam ostatnio wielkiej łaski… — Kati przeciągnęła się błogo. — We śnie odwiedziła mnie sama Bogini Światła i objawiła mi swoją wolę. Ciebie natomiast wybrałam jako tego, który w moim imieniu wykona zlecone przez nią zadanie.
— Ale… — Milcz! — Kati wsparła się na łokciach i dodatkowo skarciła sługę wzrokiem. — Udasz się do stolicy i przez osiemnaście cykli snu będziesz rozpowiadał mieszkańcom, że nadchodzi wielkie zaćmienie. Ostrzeżesz ich. Powiesz im, że gdy zajdzie słońce, nie mogą pozostać w mieście, muszą uciekać w kierunku trzeciego pierścienia światła albo wszyscy zginą. Dostaniesz za to ode mnie dziewięć korali irium, ku chwale Bogini Światła. — Kiedy Kati skończyła mówić, odetchnęła z ulgą. Nie wierzyła, aby mieszkańcom Altris rzeczywiście coś zagrażało, a zwłaszcza że mogło dosięgnąć ich coś złego za miejskimi murami. Nie mówiąc już o mającym nadejść zaćmieniu, wydawało się to czystą mrzonką. Dlatego zawarła w umyśle układ z Sari. Pokaże tej żałosnej, nieistniejącej kobiecie, że wszystkie jej wspomnienia, jej wizje przyszłości są wierutnymi kłamstwami. Uległa jej woli, ostrzeże za pośrednictwem sługi mieszkańców stolicy. W ten sposób ośmieszy Sari, ponieważ nic nie ma prawa się wydarzyć. Wtedy ta kobieta zostawi ją wreszcie w spokoju i odejdzie z jej umysłu, na zawsze.
— Oczywiście, pani. Zgadzam się — odparł pokornie Alif.
— Doskonale, mój drogi… To właśnie chciałam usłyszeć — powiedziała Kati, myśląc z zadowoleniem o rękawicy, jaką rzuciła Sari. Albowiem już czuła się w tym pojedynku zwyciężczynią.
*
— A czy słyszała pani o rebelii w Cesarstwie? Wydawało się, że została stłumiona, stłamszona bezpowrotnie. Podczas gdy ostatnio wybuchła ponoć z niespotykaną siłą. Jeżeli pogłoski się potwierdzą, władza cesarza może zostać naprawdę zagrożona, coś niebywałego! — oświadczył z przejęciem starszy, łysiejący mężczyzna. Następny poznany podczas Święta Promienistego Blasku przedstawiciel znamienitego rodu de Szon, którego imię Kati zdążyła już zapomnieć.
— To wszystko jest oczywiście niezmiernie interesujące, ale… przepraszam bardzo, muszę się oddalić, migrena… — Nagabywana kobieta skrzywiła się na twarzy, na co jej wyrozumiały rozmówca wykonał z szacunkiem ukłon i dystyngowanie, powoli odszedł.
Korzystając z okazji, że choć na chwilę została sama, Kati skierowała się do wyjścia z sali balowej. Była już bardzo zmęczona. Najpierw uczestniczyła w długim ceremoniale prowadzonym przez kapłanki Zakonu Światła. Podczas obrzędu polewano olejkami stosy kolorowych kwiatów. Płonęły one każdy odmienną barwą, tworząc finalnie świetlistą kompozycję, jakby na wzór tęczy. Potem w wystawnej sali rozpoczął się wielki bankiet. Wokół ścian rozstawiono suto zastawione stoły, a środek pomieszczenia przeznaczono dla tańczących par, którym przygrywała skoczna muzyka.
Jakkolwiek całe to święto niosło ze sobą wiele interesujących wrażeń, Kati była nim zbyt przytłoczona. Nie miała u swego boku Drena. Czuła się przez to niepewna i wyobcowana. Otaczali ją ludzie, których ponoć znała, a o których nie miała w większości żadnego pojęcia. Kilka osób zdążyła pomylić z innymi, zaliczając parę frapujących wpadek. Przez to coraz częściej padało z jej ust usprawiedliwianie się migreną. Natomiast jej rozmówcy, żegnając się z nią, zgodnie wyrażali żal z powodu zaginięcia jej męża oraz gratulowali błogosławionego stanu.
Jakby tego było mało, ciągle nie dawała Kati spokoju ta przeklęta Sari. Niemal bezustannie przypominała jej, że jeżeli zaćmienie miałoby rzeczywiście nadejść nad stolicę księstwa Aria, działoby się to dokładnie w tej chwili.
Kati ponad wszystko zapragnęła ochłonąć. Ruszyła przez środek hałaśliwego parkietu, między wirującymi w tańcu parami, by najkrótszą drogą udać się na zewnątrz. Naraz drogę zagrodziła jej postać w złocistej szacie, przewiązanej w pasie złotym sznurem. Zdjęty kaptur odsłaniał zafarbowane na złoty kolor włosy oraz całkiem ładne, choć ostre i surowe, rysy twarzy. Ze względu na wyróżniający się strój oczywiste było, że przed Kati stanęła najwyższa kapłanka Zakonu Światła, a zarazem starsza siostra Kegena, Elea.
— Witaj — oznajmiła lodowato najwyższa kapłanka.
Zmieszana Kati spuściła wzrok na podłogę. Na widok zakonnych szat budziły się w niej najgorsze wspomnienia. Jak żywe stanęły jej przed oczyma wizje Sari z jej rodzimego księstwa, graniczącego od południa z księstwem Aria. Obrazy stosów podpalanych przez inkwizytorki światła w imię ich Bogini i płonących na nich żywcem związanych ludzi. Tym sposobem wyganiano z ich duszy mrok. Im głośniej krzyczeli podczas okrutnej kaźni, tym bardziej byli ponoć nieczyści.
— Dobrze się czujesz? — zapytała drwiąco Elea, widząc zakłopotanie kobiety. Kati niepewnie odpowiedziała:
— To migrena, pójdę już…
— Kłamiesz gorzej niż zwykle. — Elea wysunęła rękę w bok, aby zagrodzić drogę chcącej ją wyminąć bratowej. — Pamiętaj, że obecnie toleruję cię wyłącznie ze względu na to, że staniesz się matką dziecka mego brata. Lepiej dobrze je chroń, ponieważ jeśli Kegen nie wróci, a dziecku coś by się stało, nic nie uchroni cię przed moją zemstą.
— Zemstą…? — Zaskoczona Kati podniosła głowę i po raz pierwszy skrzyżowała spojrzenie z pogardliwym wzrokiem Elei.
— Nie udawaj głupiego niewiniątka. Mężczyźni… Gdyby mój brat nie stracił głowy dla twego ponętnego ciała i dostrzegłby mrok twej duszy, nawet by na ciebie nie spojrzał. Gdyby ktoś znał cię tak, jak ja cię poznałam, nikt by cię nie chciał. Wiedz, że będę cię obserwować i przeprowadzę własne śledztwo. Jeżeli dowiem się, że w jakikolwiek sposób maczałaś palce w zniknięciu Kegena, wtedy nie będzie litości, spłoniesz. — Po tych złowrogo wypowiedzianych słowach Elea wyminęła rozmówczynię, trącając ją ramieniem, i poszła dalej.
Wstrząśnięta Kati została na parkiecie sama z wirującymi wokół niej parami. Do tej pory wszyscy tylko jej schlebiali, prześcigając się nawzajem w prawieniu kwiecistych komplementów. Czuła się przez to niczym księżna z jakiejś baśni. Podczas gdy w tej chwili poczuła się zaszczuta niczym znienawidzona przez nią Sari.
Zrobiło jej się słabo i dopadły ją mdłości. Zaczęła odnosić wrażenie, że całe pomieszczenie wiruje wraz z siedzącymi gośćmi, stołami i tanecznymi parami. Muzyka stała się nieznośnie głośna, wręcz wdzierała przez uszy do wnętrza ciała. Kati poczuła silny skurcz w podbrzuszu. Zakręciło jej się w głowie i upadła na parkiet. Chciała wstać, ale twarz wykrzywił jej grymas bólu. Wokół niej gromadzili się ludzie. Wtem ktoś z tłumu wrzasnął, przekrzykując grających muzyków:
— Pomocy! Ona rodzi!
*
W pokoju panował półmrok. Okna przesłonięte były materiałem, aby nie wpuszczać do środka ostrych promieni słońca. Inaczej mała Nakis ciągle płakała. Leżąca w łóżku Kati właśnie tuliła ją do piersi. Miała córeczkę, najcudowniejsze dzieciątko pod jasnym słońcem Bogini. Co prawda przyszło na świat trochę przedwcześnie, ale najważniejsze, że w pełni zdrowe. Natomiast Kati, choć jako matka była niezmiernie szczęśliwa, czuła się także zmęczona — i fizycznie porodem, i psychicznie, gdyż jej umysł nie mógł zaznać spokoju po ostatnich wydarzeniach. Obwiniała o to nieprzerwanie Sari. Nadeszły bowiem wieści, czarne wieści pełne mroku. Nad znaczną część księstwa Aria nadciągnęło zaćmienie. Niemal wszyscy mieszkańcy stolicy zostali brutalnie wymordowani przez zwiastuny mroku. Kiedy nad księstwem znowu zaświeciło słońce, na zniszczone tereny pierwszego i drugiego pierścienia światła wtargnęli w wielkiej liczbie Artowie. Książę Arii zginął w Altris. W jego imieniu wdowa po nim, siostra Kegena, księżna Palis, poprosiła o pomoc Zakon Światła.
— Bądź przeklęta, Sari — wyszeptała Kati, głaszcząc po główce córeczkę.
— Co powiedziałaś…? — Kobieta usłyszała znajomy męski głos. Dochodził z zacienionego rogu pokoju. Spojrzała w tamtą stronę i zaskoczona zauważyła Drena. Stał oparty o ścianę. Musiała na moment zasnąć, gdy wszedł do jej sypialni.
— Dren… — szepnęła z pewnym bólem w głosie.
— Tak?
— Pamiętasz… jak wspominałam ci pewnego razu, że widziałam przyszłość Altris…? To, jak miasto zostaje zniszczone podczas zaćmienia? To, że giną, co do jednego, wszyscy jego mieszkańcy…? Ty nie wziąłeś moich słów poważnie. Co powiesz teraz…?
— Że Bogini Światła obdarowała cię jasnowidzeniem — odparł z powagą mężczyzna. Kati się skrzywiła.
— Bądź ze mną szczery, proszę… Pamiętasz…? Mówiłam ci w związku z tą wizją o niejakiej Sari…
— Pamiętam wszystko. Odpowiedziałem ci, że nie ma żadnej Sari, że wszystko, co jest z nią związane, to tylko fantazje w twoim umyśle. Stworzyłaś ją w nim zapewne z lęku i samotności, gdy przebywałaś w artyjskiej niewoli.
— Ale…
— Żadnych ale. Obecnie jesteś bezpieczna, otaczają cię bliscy. Masz dziecko, nic ci nie grozi. Nie ma już potrzeby zawracać sobie głowy wyimaginowaną Sari. A nawet jeżeli to jej przypisujesz swoje wizje, nie ma to znaczenia, skoro i tak nie można niczego zmienić.
— Niczego nie można zmienić? — Kati uśmiechnęła się krzywo.
— Niczego…
— Więc co powiesz na to?! — Kobieta wyciągnęła oskarżycielsko wskazujący palec. — W wizji Sari wszyscy mieszkańcy Altris zginęli, co do jednego. Tymczasem doszły mnie słuchy, że podczas zaćmienia wybuchła w mieście panika i setki ludzi opuściło stolicę, uciekając w kierunku trzeciego pierścienia światła. Oni przeżyli, Dren!
— I czego to ma dowodzić…?
— Nic nie rozumiesz… To ja ich ocaliłam! Ja, dzięki wizji Sari! Nakazałam słudze rozgłaszać w mieście plotki o zaćmieniu i wskazałam jedyny możliwy ratunek w ucieczce ku światłu, ku trzeciemu pierścieniowi!
W reakcji na te słowa Dren przybrał surowy wyraz twarzy. Wyprostował się i odparł szorstko:
— To nieodpowiedzialne z twojej strony. Jeżeli dowie się o tym Zakon i tego twojego sługę powiąże z tobą… — Mężczyzna przeżuł w ustach przekleństwo i wybuchnął: — Wiesz, jak Zakon traktuje proroctwa osób, które nie noszą na sobie znaku światła! Przecież wiesz, czym to grozi!
— Wiem, nie pomyślałam o tym… przepraszam… — Kati spokorniała. Słowa Drena znowu przywołały w jej umyśle obrazy płonących na stosach ludzi i postać Elei grożącej jej zemstą. Spojrzała na swoje malutkie dziecko. Szczerze zapragnęła skupić się tylko na nim. Za nic w świecie nie chciała prowokować czegoś, co mogłoby doprowadzić do ich rozłąki.
Dren odezwał się ponownie, tym razem spokojnym tonem:
— Kati… Urodziłaś dziecko, dużo się ostatnio wydarzyło. To naturalne, że odbiło się to piętnem na twoim umyśle. Odpocznij i nie myśl o troskach tego świata. Wkrótce zamieszkamy w jakimś pięknym, ustronnym miejscu i będziemy razem szczęśliwi jak nigdy dotąd. — Mężczyzna podszedł do kobiety. Ujął jej dłoń w swoje ręce i uśmiechnął się życzliwie. Ona odwzajemniła uśmiech. Wtedy gwałtowny podmuch wiatru zerwał materiał zasłaniający okno. Do pokoju wdarła się fala oślepiającego światła i przestrzeń wypełnił głośny płacz niemowlęcia.
X. Światło w mroku
Salę najwyższej rady celowo usytuowano na szczycie najokazalszej z wież Kryształowej Świątyni Światła. Znajdowała się dzięki temu bliżej słońca. Uważano, że zapewniało to członkiniom rady specjalne błogosławieństwo świetlistej Bogini i przyczyniało się do podejmowania przez najwyższe kapłanki wyłącznie słusznych decyzji.
Komnata nosiła również inne znamiona niezwykłości. Zarówno jej podłogę, ściany, jak i sufit zbudowano z kryształów niemal całkowicie przezroczystych i przepuszczających do wnętrza tylko białe światło. Przebywając tu, odnosiło się przez to wrażenie, jakby sala była zawieszona wysoko w chmurach, szczególnie gdy niebo pokrywały niżej położone obłoki. Ponadto miejsce to było niemal sterylne. Przestrzeń miało wypełniać jedynie czyste światło Bogini, stanowiąc natchnienie dla dziewięciu najwyższych kapłanek, które podczas narad nie powinny dekoncentrować swojej uwagi.
— Czy mam już referować…? — zabrała ostrożnie głos Gisha, córka księcia dalekiego, pustynnego południa.
— Zaczynaj — wyszeptała bezbarwnym głosem Elea. Siedziała w sali narad w towarzystwie pozostałych najwyższych kapłanek. Wspierając się na łokciach opartych o blat stołu, dłońmi obejmowała skronie.
W komnacie rozległ się dźwięczny głos Gishy:
— Przygotowania do złożenia wymaganej ofiary w czasie zaćmienia zostały wykonane z najwyższą pieczołowitością. Bramy Altris zapieczętowano tak, aby w wymaganym okresie żaden z mieszkańców nie opuścił stolicy księstwa. Lecz kiedy nadszedł mrok, w części miasta nieoczekiwanie wybuchła panika. Mieszkańcy sforsowali jedną z bram. Wielu z nich uciekło ku trzeciemu pierścieniowi światła. Przeżyło kilkuset. W związku z tym przyobiecana ofiara nie została dopełniona. Wynikły pewne komplikacje. Świetliste dziecko nie trafiło do łona wyznaczonej kobiety. Jego istota znalazła się w łonie nieznanej nam matki, gdzieś w pierwszym pierścieniu światła.
— Bogini nigdy nam tego nie wybaczy… — Z ust Elei wydobył się żałobny ton. Krzywo się uśmiechając, dodała: — Cuda się jednak zdarzają i jest jeszcze cień nadziei. Kontynuuj, moje dziecko — przemówiła do najmłodszej z dziewięciu najwyższych kapłanek.
— Tak, cuda się jednak zdarzają… — przytaknęła Gisha. — Nie wiemy, jak to możliwe, ale źródło życia dziecka światła pozostaje niezmącone i świetliste. Oznacza to, że przyszło na świat gdzieś w mroku. Żyje i rozwija się. To na ten temat obecnie wszystko…
— Czy wiadomo coś o przyczynie wybuchu paniki w Altris? — Głos zabrała Waltari. — Zaćmienia zdarzają się od zawsze, lecz gdy do nich dochodzi, wszyscy mieszkańcy miast marzą tylko o tym, aby znaleźć się w obrębie warownych murów, pod strażą. Skąd więc ta nagła odmiana? Skąd raptem tak wielka chęć wyjścia na otwartą przestrzeń, za mury?
Gisha spojrzała na Eleę. Ta lekko skinęła jej głową i dziewczyna odpowiedziała:
— Uzyskałyśmy już informację, że pewien wieśniak przed zaćmieniem roznosił po karczmach plotki. Rozpowiadał, że to zaćmienie będzie inne, że podczas niego zginą wszyscy mieszkańcy, którzy pozostaną na ten czas w mieście. Twierdził także, że wiadomość tę uzyskał od zmaterializowanej jako ludzka istota Bogini Światła. To ona miała mu nakazać ocalenie choć części mieszkańców… — Gisha spuściła wzrok na kryształowy blat stołu. Po sali przeszedł niespokojny szmer.
— Jeżeli to prawda, to czy ten samozwańczy prorok jest już w naszych rękach? — dopytywała Waltari.
— Najwyższa kapłanka Elea nakazała z tej sprawy uczynić priorytet świetlistej inkwizycji. Zdążyłyśmy ustalić, że mężczyzna podający się za proroka pochodzi z któregoś z dworków pod Altaris. To tylko kwestia czasu, kiedy go odnajdziemy.
Zapadła dłuższa chwila milczenia. Zdenerwowana trochę Gisha na próżno oczekiwała następnych pytań. Z powodu nagłej niedyspozycji Elei otrzymała zaszczyt poprowadzenia trwających obrad. Ich plan ustaliła wcześniej z Najwyższą z Dziewięciu, w tym treść informacji, które przekazywała zebranym. Toteż czując na sobie brzemię odpowiedzialności, odkaszlnęła w dłoń i przeszła do kolejnego punktu obrad, by jak najlepiej odegrać powierzoną jej rolę.
— Z innych spraw… Na wniosek najwyższych kapłanek, czyli nas… wszyscy rycerze światła zostali wezwani do uczestnictwa w krucjacie przeciw siłom mroku. Rozpocznie się ona dokładnie za trzy lata w miejscu tragedii, czyli stolicy księstwa Aria. Odwet… to wszystko, co możemy w tym trudnym czasie uczynić, aby uczcić pamięć zabitych…
— Przecież to my ich pozbawiłyśmy życia — obruszyła się kobieta wyglądająca jak Magi i zasiadająca na jej miejscu.
Gisha z frasunkiem zagryzła wargi i spojrzała na Eleę. Ta wysyczała do fałszywej kapłanki:
— Zamilcz, żmijo.
Z wyjątkiem Waltari wszystkie kobiety spuściły nisko wzrok. W pomieszczeniu rady ciężka atmosfera jeszcze się pogłębiła. Elea lodowatym tonem wypowiedziała słowa kończące naradę:
— Dziękuję, Gisho, za wystąpienie. Obecnie skoncentrujemy się na rytuałach pomyślności wokół źródła życia dziecka światła. Źródło ma być obserwowane nieustannie, cały czas. W tym, że pozostanie niezmącone, cała nadzieja. Zamykam obrady. Wyjdźcie stąd wszystkie, natychmiast.
W komnacie rozległ się dźwięk odsuwanych krzeseł. Niebawem obok Elei pozostała tylko Waltari.
— Ty również. — Elea popatrzyła jej surowo w oczy. Kiedy została sama, podeszła do kryształowej ściany i w zamyśleniu spojrzała przez nią w dół na rozmazany obraz lazurowego jeziora.
Nic nie wskazywało na to, co się wydarzyło, na to, że coś może pójść nie tak. Elea wciąż nie była w stanie uwierzyć, że z powodu jakiegoś pijanego wieśniaka cała jej misterna gra może obrócić się przeciw niej samej. Poświęciła tak wiele, aby osiągnąć cel, by przyszło na świat świetliste dziecię i wypełniło swoją wielką misję. Nie stać jej było na przegraną, podczas gdy wszystko dramatycznie się skomplikowało. Nie mogła wysłać varekai do ochrony dziecka światła, nie wiedziała, gdzie ono przebywa. Nie znała też mocy, za sprawą której mogłaby przeniknąć mrok i spojrzeć weń, aby odnaleźć to błogosławione dziecię. Jeżeli zaś trafi ono z ciemności kobiecego łona i mrocznych pierścieni w świetliste promienie słońca, ze względu na posiadaną skazę nieuchronnie zginie. Elea nie przywykła do uczucia tak wielkiej bezradności. Nie wiedziała, co czynić dalej.
Ujęła dłońmi uciskające ją skronie. Gdy opuściła ręce, na kryształową podłogę spadł kosmyk jej złotych włosów. Zaniepokoiło ją to. Ostrożnie przeczesała się dłonią. Kolejne dwa kosmyki opadły na parkiet. Elea zakryła dłońmi twarz. Chciała gorzko zapłakać. Właśnie dotarła do niej bolesna prawda: oto zaczynała się druga faza jej choroby. Jednak nie mogła być słaba. Musiała walczyć. Obecnie zajadlej niż kiedykolwiek przedtem.
*
Była w świetnym humorze. Chciało jej się wręcz tańczyć z radości. Nawet jeżeli świetliste dziecko nie wpadnie w jej ręce, co w sumie nie było konieczne, to zapewne wkrótce zginie. Mrok nie odejdzie z tego świata, a światłość nie zatriumfuje. Bogini Ziemi powinna być zadowolona. Gdyby tylko Waltari wiedziała, że ocalenie części mieszkańców Altris wprowadzi takie zamieszanie w poczęcie dziecka światła, sama poleciłaby ich ostrzec. Niestety wiele sekretów Elea skrywała nawet przed nią. Do tego wyłącznie Elei podlegały varekai. Dlatego należało się z nią liczyć i gdy tylko to możliwe, wkradać się w jej łaski, aby odkryć choć część jej tajemnic. Było warto, dlatego Waltari w to brnęła — oczywiście do czasu…
Kiedy dotarła do drewnianej komórki w podziemiach Świątyni Światła, z zadowoleniem zauważyła, że Alistri już na nią czekała. Powróciła z podróży do mrocznego lorda w poprzednim cyklu snu i, jak to zwykle ona, przyniosła same dobre wieści. Zdołała uprzedzić w swej misji wysłannika najwyższej kapłanki Magi. Poznała też prawdopodobną tożsamość narodzonego dziecka ciemności.
Waltari wahała się, czy tego tak cennego dla niej dziecięcia zwyczajnie niezwłocznie nie porwać. Ostatecznie postanowiła rozegrać sprawę delikatniej. Z tego względu nakazała podwładnym umówić z Alistri spotkanie. Gdy obie kobiety znalazły się w swojej kryjówce, Waltari przemówiła: