E-book
14.7
drukowana A5
30.9
drukowana A5
Kolorowa
52.67
Święta nieprzygotowane

Bezpłatny fragment - Święta nieprzygotowane


5
Objętość:
79 str.
ISBN:
978-83-8324-448-8
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 30.9
drukowana A5
Kolorowa
za 52.67

„Jeśli ta książka ukarze się przed Bożym Narodzeniem, będzie cud”

Wstęp

Jest to chyba najkrótsze powieść-opowiadanie jakie w życiu napisałam. Chociaż pewnie z powieścią ma to mało wspólnego. Obok „Pewnego dnia przyszedł Pan Kot” i poradników „Jak zarabiać w sieci” jest to jedna z krótszych moich książek. Ale ci co mnie znają wiedzą, że nie lubię lać wody i pisać nudnych, długich opowieści. Książka „Pewnego dnia przyszedł pan kot” to krótka opowieść o kotku dla dzieci to się chyba nie liczy, bo ta książka jest akurat książką dla dzieciaczków więc musi być krótka.

Bardzo lubię pisać. Zresztą podkreślam to na każdym kroku, że gdybym przestała pisać albo urwało mi palce u rąk i nie mogłabym teraz tego robić, byłabym chyba nieszczęśliwą osobą. I mam głowę pełną pomysłów.

Nie dalej jak wczoraj robiłam spis moich pomysłów. Wyciągałam niepotrzebne stare zeszyty. Miałam ich tyle, że sama byłam zaskoczona. Każdy zeszyt to jedna opowieść. Jedna historia. Gdy ludzie pytają się mnie, skąd czerpie pomysły na swoje pisanie mówię — z życia, z codzienności, z historii zasłyszanych. Ale nie tylko. To też moje prace naukowe. Ale mam też takie dni, że po prostu wstaje rano i wpada mi do głowy pomysł. W taki właśnie sposób powstał „Paweł zwany Szawłem”, czy: „Chłopiec, który był trzeci”.

Są książki, które rodzą się „w bólach”, przez lata. A są historie, które dosłownie piszę w jeden wieczór. Są pomysły, które leżą na półce i dojrzewają a są takie, że jest pomysł, myśl, idea, i się pisze. Nie ma na to reguły. W głowie pisarza rodzą się różne pomysły i to jest fajne i dobre. Ja nawet śpiąc myślę o tym, co bym napisała. A może to choroba? Kto wie? Po dwóch miesiącach aktywnego pisania miała na swoim koncie już kilka wydanych propozycji. Nie mogłabym sobie pozwolić na wydanie je w tradycyjnym wydawnictwie a inne po prostu z nas — debiutujących pisarzy zdzierają kasę. Każdy chce zarobić na pisarzach. Ale nie może być tak, że naszymi jedyny ograniczeniami są finanse a raczej tego, że ich nie mamy. Dlatego dobrze, że są takie wydawnictwa jak Ridero. Można bezproblemowo wydać swoje książki.

Osobiście nie lubię pisać długich książek. Nie dlatego że nie mam nic do powiedzenia czy w pewnym momencie historia się kończy. Fakt, kończy się ale nie jest to zakończenia przed czasem. Po prostu nie chce czytelnika zanudzać zbyt długimi opowieściami czy opisami. Choć ostatnio usłyszałam, że moja książka jest „intrygująca”, że” Sekret otyłej” przemawia do wyobraźni a „Chłopiec, który był trzeci” łapie za serca, aż serce rośnie i chce się pisać kolejne historie. Chce by czytelnik czuł niedosyt i sięgał po następną moja książkę z ciekawości. Może kiedyś napiszę mega długą i nudną książkę i wydam ją w sposób tradycyjny. Może kiedyś będą się biły o mnie wydawnictwa. Szczerze? Mam to gdzieś. Nie zależy mi na sławie i pieniądzach. Choć miło by było być rozpoznawalna. Piszę dla siebie i cieszę się gdy chociaż jedna osoba sięgnie po moją książkę i ją przeczyta. Ale na razie nigdzie się nie spieszę a nie mam zamiaru wydawać wielkich pieniędzy na wydawnictwa i czekać miesiącami na pojawienie się książki na rynku wydawniczym. Taka forma wydawnicza mi odpowiada. I moim czytelnikom chyba też, ponieważ jakość te książeczki się w sieci przedają. Może nie są bestselerami i pewnie nie będą. Ale nie liczę na to. Nie liczę na sławę. Piszę bo sprawia mi to radość. A tym co we mnie nie wierzyli i śmiali się z moich marzeń pokazuje, że można.

W ostatnim czasie wpadały w moje ręce różne świąteczne opowieści i książki o świętach. Piękne kolorowe okładki a na nich śnieg, choinka, bombki i górnolotne tytuły w pewnym momencie przyciągały wzrok. Ale tylko przyciągnęły i tylko na chwilę Jednak żadna nie sprawiła, że przebrnęłam przez te historię do końca.

W tym roku wyjątkowo dużo jest na rynku wydawniczym powieści świątecznych. Takich świątecznych romansideł. Sama rozglądałam się za podobnymi propozycjami przed napisaniem swojej opowieści świątecznej szukając inspiracji. Oglądałam okładki, czytałam prospekty. Coś co wydawało mi się fajne, w rzeczywistości fajne nie było. Było nudne, jak flaki z olejem Szperając i buszując po księgarniach widziałam tego pełno. Podobno a raczej na pewno co roku wychodzą nowe powieści ale teraz jakoś sama zwracałam na nie większej uwagi. Autorzy prześcigali się w napisaniu sensownej i romantycznej wigilijnej opowieści, która porwie miliony samotnych kobiet, mężatek i sfrustrowanych pań domu, by zaprowadzić ich do świata magii. Magii, świąt, miłości i romantycznych uniesień. Trzy czwarte tych historii, to historie miłosne z happy endem pod choinką. Czytamy takie historie z kubkiem kakao przy choince i próbujemy wczuć się w postać bohaterki powieści. Pani poznaje pana, zakochują się. Później się rozstają. Później znów schodzą a to wszystko w blasku świec, dźwiękach kolęd i cieniu choinki. Szczerze powiem i z ręką na sercu że żadnej, ale to żadnej nie przeczytałam do końca. Postanowiłam więc opisać nasze przygotowania do świąt Bożego Narodzenia. Nie będzie tu gorącego romansu czy wirującego seksu choć kto wie?

Pisząc kolejną książkę nic nie planuje. Daje się porwać wyobraźni. Tak najlepiej. Dla mnie tak jest najprościej. Pisząc każdą swoją książkę niczego nie planuje. Choć szkice robię ręcznie, czasem wykonuje spis treści. Często jednak idę na żywioł i nie planuje. Daje się ponieść wyobraźni. Zawsze ale to zawsze piszę książkę metodą płatków śniegu. Jest to metoda bardzo pomysłowa i dobra. Dlaczego? Bo nakładając kolejne trójkąty na siebie ale w różnej kolejności w pewnym momencie powstaje owy płatek śniegu a historia zostaje dopracowana i uzupełniona. Ale o metodach i praktykach pisarskich może już wkrótce powstanie nowa książka.

Nie chce by mój czytelnik się nudził czytając kolejna świąteczną opowieść. Chce pokazać jak wyglądają właśnie święta nieprzygotowane. Takie czasami są najlepsze.

Początkowo książka miała wyglądać zupełnie inaczej. Tytuł książki miał brzmieć: „100 dni do świąt.” Ale zdałam sobie sprawę, że to nie chwyci. Że po prostu nie zdążę opisać tych stu dni do świąt, no nie będzie to nic ciekawego. Chciałam też uniknąć sytuacji, kiedy czytelnik chwyci za moją książkę i nie doczyta nawet do połowy, bo stanie się nudna, rozlazła czy po prostu za długa. Tak jak ja ostatnio robiłam. Odkładałam książkę po drugim czy trzecim rozdziale.

Słynę z krótkich opowiadań, powieści. To już wiecie. Nie dlatego, że nie mam pomysłów na pisanie czy mi się nie chce pisać. Nie rozwlekam akcji, czy nie opisuje kilometrami jak wygląda choinka, światełka na niej czy bombki bo każdy o tym wie i widzi to. Wie, że choinka jest zielona, ma igły i kuje. To jest oczywiste. Chce by czytelnik sam zadecydował w swojej wyobraźni czy bombki jakie widzi w mojej powieści są zielone czy granatowe. Czy choinka jest mała, duża, zielona czy różowa. Moim celem w każdej z moich książek jest zupełnie co innego. Przede wszystkim dotarcie do normalnego czytelnika, takiego, który ma pełno rozterek i trosk, ponieważ ja sama takowe posiadam. Jestem zwyczajnym, normalnym człowiekiem, który ma swoje wady i zalety. Ma swoje słabości jak każdy i nie wstydzi się tego jaka jest. I by właśnie od tych rozterek się oderwał i zajrzał do domu innych.

Jestem mamą bliźniaków i małego Kacperka i żoną wspaniałego męża. Jestem córką, znajomą, przyjaciółką. Czasem jestem super i do rany przyłóż, czasem wredną babką, jak mnie coś zirytuje. Tak jak każdy z Was. Mam gorsze chwile i te lepsze. A moją największą wadą jest chyba to, że wierzę w ludzi. W to, że człowiek jest z natury dobry. Choć wielu ludzi mnie w moim życiu krzywdziło praktycznie za nic ja wierzę że nie mają złych zamiarów i że to były tylko incydenty. Przecież każdy ma zły dzień? A człowiek różnie reaguje na stres.

Minęły też już czasy gdy chowałam się po kątach i przejmowałam się co powiedzą ludzie. Ludzie gadają i gadać będą. Czy ci się powodzi czy jesteś biedny czy przeciętny. Tak skonstruowany jest świat. A ja do tego świata Was zapraszam. Do mojego świata. I cieszę się, że mogę gościć w waszych domach. I chce byś czytając tę książkę poczuł się częścią mojego świata. Lub chociaż w pewnych momentach pomyślał: „zupełnie tak jak ja”.

1 grudnia

23 dni do Wigilii

Zima zaczęła się już jakiś czas temu. Jak zwykle zaskoczyła wszystkich. Kierowców, drogowców. Spadł pierwszy śnieg ale zamiast poleżeć trochę na ziemi, topił się w zastraszającym tempie, zostawiając pluchę i błoto. Tyle było z radości ze śniegu. Nienawidziłam zimy. Lubiłam tylko patrzeć na nią przez okno mieszkania. Ale też nie za długo. Gdy miałam gdzieś jechać czy iść w śniegu to był dramat. Lubiłam lato. Nie trzeba było zakładać grubych kurtek, ciężkich butów. Ja nawet nie miałam żadnej grubej bluzy, a swetrów po prostu nie cierpiałam. Chociaż widziałam na wystawach sklepowych śliczne sweterki w różnych kolorach i wzorach i zachwycałam się ich widokiem. Niestety nie czułam się w nich dobrze a i wyglądałam jak w worku po ziemniakach. Zresztą nigdy nie nosiłam swetrów. Nigdy ich nie lubiłam ale cóż zrobić. Wolałam lato i lekkie ubrania. Latałam w krótkich spodenkach i bluzeczkach i było super.

Gdy tylko zaczynała się jesień i listopadowe słoty, byłam chora, zdołowana i niezadowolona. Już w zeszłym roku w listopadzie przechodziłam katorgę. Wiecznie bolała mnie głowa i wiecznie chciało mi się spać. I niestety w tym roku było tak samo. Robiłam wszystko by przetrwać jakoś ten czas.

Gdy przychodził grudzień wiadomo zaczynał się szał zakupowo-świąteczny. Większość moich znajomych szykowało się do świąt już od pierwszego grudnia i do zabawy Sylwestrowej. Co roku wystawniejszej, bardziej szałowej, bardziej hucznej. Jedna koleżanki ganiały za kreacjami a inne za uszkami i pierogami czy farszem. Z jednej strony uwielbiałam to zamieszanie związanie związane ze Świętami Bożego Narodzenia. Te bieganie po sklepach. Te kolorowe lampki w witrynach sklepowych, które cieszyły oczy i tę krzątaninę w kuchni. Bieganie za karpiem czy rybą po grecku. Za ubieraniem choinki, czy sprzątaniem domu. Za stawianiem przed domem renifera z saniami Świętego i zastanawianiem się czy w tym roku jeszcze raz zaświeci czy przewrócą go pierwsze śniegi, albo czy przepalą się lampki zaraz po udekorowaniu domu, chociaż śniegu było jak na lekarstwo. Za ubieraniem i przystrajaniem domu i przekomarzaniem się z mężem i dzieciakami, kto założy lampki na choince a kto bombki. Która bombka będzie pierwsza a która ostatnia? Łańcuch czerwony czy zielony? A może dla odmiany złoty? Ostatecznie i tak wszystkie lądują na choince a te co zostają bliźniaki rozwieszają po całym domu. W zeszłym roku dzieciaki postanowiły ubrać choinkę sami. W tym roku jeszcze jej nawet nie wyciągnęłam. Wyglądała nawet przyzwoicie Wykorzystali całą inwencje twórczą. I powiem szczerze, że nawet to nie wyglądało tak źle jak przypuszczałam. Bałam się tylko czy nie założą wszystkich bombek na jedną stronę choinki i będzie zamiast upadłego anioła, upadłe drzewko. Ale nie. Wszystko przebiegło bez komplikacji. Choinkę ubrali w mniej niż dwadzieścia minut a ja nie kiwnęłam nawet palcem. Mogłoby tak być zawsze. Dzieciaki ubierają a ja się obijam. Tak dla odmiany. Z drugiej strony sama mam z ubierania choinki dużą frajdę więc nie uchylam się od tej czynności. Wręcz dzieciakom kibicuje.

Uwielbiałam też te złośliwe komentarze, że dom wygląda jak z: „Kevin sam w domu”. Czy wrzaski męża — no ile my w tym roku zapłacimy za prąd?

Co rok ta sama heca ale i rachunek był taki sam. W końcu wszystkie urządzenia mieliśmy energooszczędne a ja osobiście pilnowałam by niepotrzebne światło się nie paliło. Mówiąc dosadniej, chodziłam za każdym domownikiem i darłam japę

— zgaś te światło na schodach! W łazience znowu rozpalone! — i to z reguły pomagało. Ostatnio z ciekawości sprawdzałam stan rachunków na naszym koncie w elektrowni. Zdziwiłam się, bo mimo szalejącej inflacji, podwyżek cen prądu, paliwa, żywności i innych mniej czy więcej znaczących produktów, nasze rachunki za prąd systematycznie spadały. Trzy ostatnie rachunki za prąd to 636,87zł (za trzy miesiące) później był 238zł, kolejny 189,27 a ostatni 157,19 zł. Nie wnikałam czemu się tak działo. Po prostu cieszyłam się, że nie muszę tym złodziejskim firmą płacić tak dużo z naszej i tak marnej pensji. Dlatego też oszczędzałam prąd na wszystkim na czym tylko mogłam. Sama też starałam się w dzień nie włączać telewizora. A zdarzało się, że i z łazienki korzystałam po ciemku. Już się przyzwyczaiłam i światło nie było mi do tego potrzebne. Trafiałam tyłkiem na deskę sedesową i to się liczyło a sikać mogłam bez światła.

Ten cały szał świąteczny jest fajny, miły i przyjemny. Czuję się takie podniecenie w lędźwiach i radość w sercu. Człowiek czeka na ten czas cały boży rok. Planuje, obiecuje. robi wielkie plany. Marzy o tym świątecznym czasie, czego to nie zrobi albo czego to nie kupi. Gdy już przychodzi jakoś nie bawi ani nie cieszy, bo jest zmęczony, styrany, zdołowany samymi przygotowaniami, od których boli głowa i nóż się w kieszeni otwiera. A w tym roku produkty spożywcze kosztowały jeszcze więcej niż rok temu. Już w listopadzie było drogo. Bałam się iść do sklepu w grudniu. Musiałam dokładnie przemyśleć kwestie wigilijnej kolacji i świątecznego obiadu. Bo chociaż na kolacje wigilijną byliśmy zaproszeni do teściowej, w domu też by się przydało coś naszykować. Marzyło mi się upieczenie indyka. Takiego jak piekła moja babcia w rodzinnym domu. Ale ja totalnie nie potrafiłam gotować. To znaczy jakieś tak nieskomplikowane potrawy mi się udawały ale zeszłoroczna kaczka na Święto Dziękczynienia to była totalna porażka. Dlatego właśnie nie lubiłam wychodzić przed orkiestrę. Potrawy z mięsa robił Robert. Ja zajmowałam się zupami. Moja zupa pomidorowa robiła furorę a flaki chwalili wszyscy, którzy próbowali. Przynajmniej to mi wychodziło. Z drugiej strony nienawidzę, gdy sklepy i duże dyskonty wybiegają przed orkiestrę i szał przedświątecznych zakupów rozpoczyna się następnego dnia po dniu zmarłych. Jeszcze dobrze nie pogasły zapalone świeczki na cmentarnych nagrobkach a już w sklepach widać te wszystkie Mikołaje, renifery a z głośników leci „Last Christmans”. W tym roku ludzie przeszli samych siebie. Mikołaje, bombki, łańcuchy, renifery i inne beznadziejnie bibeloty ukazały się obok zniczy nagrobkowych pod koniec października. Kontrast tego wszystkiego był tak piorunujący i straszny, że wchodząc do centrum handlowego po właśnie te cmentarne znicze stanęłam jak wryta. Myślałam, że może coś przeoczyłam? Może przespałam Wszystkich Świętych i dzień Zaduszny? Nie możliwe. Ostatnio nigdzie się nie spieszyłam. Nie miałam terminowych zleceń więc w kalendarz spoglądałam rzadko. Te ważniejsze wydarzenia, takie jak wizyta u lekarza czy w urzędach, sądach miałam zapisane w kalendarzu w telefonie. Gdy przychodził ich termin telefon grał głośno i radośnie. Przecież jeszcze wczoraj rozmawiałam z teściową i mężem na temat kolejności odwiedzania bliskich zmarłych na cmentarzach. Najpierw mieliśmy jechać do teścia do Starej Miłosnej a w sobotę, tuż przed 1 listopada na Żbików do mojego taty. Na odwiedzenie grobu ojca zdecydowałam się niemal w ostatniej chwili. Rzadko tam jeździłam to fakt. Ale nie przemawiało za mną lenistwo. Raczej fakt, że nigdy nie było to dla mnie łatwe. Tata zginął w wypadku samochodowym w 1989 roku gdy miałam 4 latka. Od tamtej pory nie pamiętam nic, co ma związek z moim biologicznym ojcem. Może tylko to, jak na pogrzebie czterech panów ubranych na czarno spuszczało trumnę — dla mnie wielką drewnianą skrzynię do jeszcze większego, ciemnego i głębokiego dołu. W tym roku postanowiłam przemóc się i pojechać ze zniczem na grób taty. Ale pojechałam sama. Tylko z Robertem. Dzieciaki zostawiłam teściowej a sama udałam się w daleką podróż. Grób taty znajdował się na Żbikowie. Było to niedaleko Pruszkowa i mojego dawnego miejsca zamieszkania. Obecnie mieszkałam 50 kilometrów dalej od cmentarza i swojego rodzinnego miasta, w stronę ukraińskiej granicy i cała podróż zajmowała mi dużo czasu. Dodatkowo, gdy chciałabym jechać z dzieciakami, byłaby to cała podróż i cała ceremonia. Wiadomo, jak to z małymi dziećmi. Picie, jedzenie, sranie i sikanie. Pakowanie się dwa dni wcześniej i cała masę niekoniecznie potrzebnych rzeczy, które mogą się przydać po drodze lub nie: mokre chusteczki, kubeczki, jedzenie, picie, misie, misiaczki i inne zabawki. W gruncie rzeczy samochód wyglądał jakbyśmy wybierali się w daleką podróż a ja byłam przygotowana na każdą ewentualność w tym na gradobicie i trzęsienie ziemi.

Tym razem postanowiłam, że pojadę sama. Nie wiedziałam co tam zastanę. Wiedziałam, że moja mama na cmentarz do taty a męża swojego nie jeździ. Babcia już jest w podeszłym wieku i już też nie daje rady. Co do reszty mojej rodziny wypowiadać się nie zamierzam. Ciężki temat. Brata już nie widziałam od paru ładnych lat, toteż nie wiedziałam czy odwiedza grób taty. Ale raczej tego nie robił.

Kupując te nieśmiertelne znicze w tamto popołudnie zastanawiałam się jak będą wyglądać Święta Bożego Narodzenia w tym roku. Miały to być nasze ostatnie święta w Polsce ale i zarazem zupełnie inne. Bez wystawnych kolacji i proszenia się o cokolwiek. Wszystko się komplikowało. Zakup kampera przedłużał się i chociaż obiecaliśmy sobie, że kupimy go do końca roku niestety te obietnice spełzły na niczym. Na temat sprzedaży domu, nawet nie chcę o tym wspominać. Niby zainteresowanie nieruchomością było. Jakie takie co prawda ale raczej na zasadzie „macania”. Każdy chciał kupić jak najtaniej. Wiadomo. A Teściowa z Robertem nie zgadzali się na obniżenie ceny. Agencja nieruchomości, którą wynajęliśmy do zajęcia się sprawą sprzedaży też jakoś podejrzanie ucichła. Pozostawało tylko czekać, lub samemu na własną rękę szukać kupca.

Znów byłam pokłócona z siostrą, nie odzywałyśmy się do siebie od lipca 2022 roku. I powiedziałam mamie, że tym razem ja pierwsza ręki do zgody nie wyciągnę. Już kilkakrotnie zapominałam jej to, że równała mnie z ziemią i oskarżała o absurdy i odzywałam się pierwsza. Tym razem nie ma takiej opcji. Jak chce niech się do mnie odezwie ale ja pierwsza tego nie zrobię.

W sumie to ja nawet nie pamiętam o co poszło i o co się tak naprawdę pokłóciłyśmy. I szczerze mówiąc, nie chce pamiętać. Mam dość tych emocjonalnych huśtawek, które mi non stop fundowała swoim zachowaniem i pretensjami wyssanymi z palca. Im mniej wiedziałam o niej tym zdrowsza byłam. Za każdym razem, kiedy zarzucała mi jakieś absurdy starałam się nie reagować. I kończyło się tym, że ona się darła a ja po prostu milczałam. I tak było za każdym razem. Każdej z nas było ciężko. Ja byłam z dala od rodzinnego domu, mamy, babci. Byłam sama. Mogłam liczyć tylko na siebie. Nie miałam mamy, która w każdej chwili jest po to, by pomóc. Mama rzadko odwiedzała mnie, nie przyjeżdżała do mnie praktycznie wcale. A i komunikacja można powiedzieć zawodzi. Rozmawiam z nią tylko wtedy jak to ja do niej zadzwonię, albo jak ona ma jakiś interes. Ostatnio dzwoniła z pytaniem czy mogę załatwić dziadkowi drewno do palenia na zimę. Załatwiłam. Gdybym nie załatwiła to siostra miała by znów na mnie używanie.

Nie miał mi kto pomóc w opiece nad dziećmi. Pierwsze urodziłam bliźniaki i ze wszystkim musiałam radzić sobie sama. Przywykłam do tego, że musiałam robić, szybciej i więcej w krótszym czasie. Musiałam zabierać je wszędzie ze sobą, na zakupy, do urzędów. Wszędzie. Nawet gdy już poszły do szkoły a ja chciałam wrócić do pracy, bałam się czy poradzą sobie same. Musiałam jakoś to ogarnąć. Dlatego też całe 10 lat pracowałam w domu. Na dwa etaty. Jeden etat to była praca zdalna a drugi całodobowa opieka nad dziećmi.

Zatem w tym roku nie planowałam odwiedzin w rodzinnym domu na święta Bożego Narodzenia. Chciałam spokoju a wyjazd tam niczego mi nie ułatwiał. Najlepiej zaszyć się w domu i nie myśleć o tych wszystkich stresujących i niekomfortowych sytuacjach, które mnie spotkały i ewentualnie mogły by spotkać. Najchętniej spakowałabym kampera i tak jak na Wielkanoc pojechała gdzieś gdzie ciepło. Ale na razie musiałam trzymać nerwy na supeł i robić dobrą minę do złej gry.

W tym roku przy stole wigilijnym zabraknie też taty Roberta, który zmarł w lipcu 2022 roku. Teściowa bardzo to przeżywała. Mimo iż minęło już pięć miesięcy nosiła żałobę i rozmawiała z nim na cmentarzu. Zresztą nie dziwię się. Nie wiem jak bym funkcjonowała gdyby tak nagle zmarł mi mąż. I tak moim zdaniem dobrze sobie radzi. Dziś jednak oświadczyła, że jest od nas zależna. Nie bardzo mi to odpowiadało ale cóż. Musiałam jakoś to przecierpieć. Wszystko było jeszcze świeżą sprawą a rany po stracie jeszcze się nie zabliźniły. Nie mogły się zabliźnić w tak krótkim czasie.

Kiedyś początek przygotowań do Gwiazdki zwiastowała słynna reklama Coca Coli. Jechał wielki czerwony tir z grubym Mikołajem z długą białą brodą a w tle słychać było piosenkę: „Coraz bliżej święta, coraz bliżej święta.” I nie było to z pewnością w październiku. Ani w listopadzie. Człowiek wyglądał tej reklamy z oczekiwaniem i podnieceniem. I cieszył się, gdy wreszcie ukazała się w telewizji. Cieszyłam się z małych rzeczy a teraz zauważyłam, że te małe rzeczy już nie cieszą. Wszystko stało się pospolite, szare i ponure. Czy straciłam ducha świąt? Gdzie się podziała ta pełna zapału dziewczyna, która ubierała choinkę już pod koniec listopada, by z pierwszymi dniami grudnia oficjalnie zapalić lampki? Nie wiem gdzie ona jest…

Słynna reklama ukazywała się w telewizji około 2 grudnia, a kiedy już słyszeliśmy pierwsze jej dźwięki, wiedzieliśmy, że czas najwyższy brać się za odkurzanie, ścieranie kurzy i wycieranie bombek. Wiedzieliśmy, że świąteczny szał właśnie się zaczyna. Czas rozglądać się za prezentami i planować świąteczny jadłospis. A było kogo obdarowywać. W tym roku stwierdziłam, że szału prezentowego nie będzie. Będzie skromnie i gustownie. Ale czy dotrzymam słowa i nie złamię przysięgi danej samej sobie? Co roku obiecywałam sobie, że prezenty będą skromne i małe. Kończyło się wielką stertą kartonów i zabawek, które lądowały w szafach, często nawet nie odpakowane. prze z dzieciaki Tym razem trzeba trochę się ograniczyć i oszczędnie rozporządzać gotówką. Wydać jak najmniej. Pieniądze potrzebne są na wyjazd za granicę a te co miałam odłożone kurczyły się w zastraszającym tempie. Niestety nie zawsze się tak da oszczędzać, czy chociażby pieniędzy nie wydawać, bo choćbym chciała przyoszczędzić nie da się. Przy dzieciakach pieniądze się rozchodzą jak świeże bułeczki a potrzeb jest więcej niż kwiatków na łące.

Z roku na rok lista Świętego Mikołaja wydłużała się. Albo przynajmniej była długa i taka sama i każdy oczekiwał jakiegoś podarunku. W tym roku były na niej między innymi:

· Ja — co roku kupowałam sobie sama prezent pod choinkę. Cały rok oszczędzałam i nie kupowałam sobie nic ponad stan. Raz w roku należał mi się mały prezent. Z resztą zawsze, nawet na prezent starałam się kupować, rzeczy praktyczne. Tym razem chciałam nową torbę na laptopa. Stara już kilkanaście lat temu wyzionęła ducha, a swojego laptopa, srebrnego HP, który przeszedł już nie jedno gradobicie, trzęsienie ziemi, koklusz i inne zderzenia z rzeczywistością, nosiłam w torebce, narażając go na obicia, obtarcia, starcia i rozdarcia. Po tylu przejściach należała mu się wreszcie nowa wyścielona poduszkami torba. W końcu miał mi służyć jeszcze wiele lat. Nie tylko w Polsce ale i na obczyźnie.

· Mąż — tu zawsze miałam nie wielki ale ogromny problem. Nigdy nie wiedziałam co mu kupić, a on nigdy nie mówił co by chciał dostać. Był to prosty chłopak. Nie wymagający. I tu się właśnie zaczynał problem. Nic mu nie było potrzebne. Może coś do auta ale ja nie znam się na autach więc musiałam się co roku nagimnastykować.

W tym roku postanowiłam, że przynajmniej my kupimy sobie prezenty praktyczne. Nie mogliśmy pozwolić sobie na kolejne bezużyteczne i nietrafione prezenty. Dopiero co wyzbyłam się wszystkich niepotrzebnych rzeczy i nietrafionych prezentów z zeszłego roku ale także jakiś pierdół, bibelotów, wazonów, kubków, szklanek, i innych. Chociaż ostatnio uległam pokusie i kupiłam sobie nową świąteczną filiżankę do kawy.

Świąteczna filiżanka do kawy kupiona w moim ulubionym sklepie
Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 30.9
drukowana A5
Kolorowa
za 52.67