E-book
7.35
Święta Droga

Bezpłatny fragment - Święta Droga


Objętość:
205 str.
ISBN:
978-83-65543-31-8

Zamiast wstępu.


„Wszystko zaczyna się dwanaście wieków temu na terenie obecnych Kujaw. Zupełny przypadek, zrządzenie losów, przeznaczenie? Któż to wie. Tak, czy inaczej, stało się — Leszko uratował potężnego przedstawiciela obcej rasy, Peruna, przed niechybną śmiercią. Nagroda? Przymierze między ludami. Co Leszko z tego miał? Niewiele, prawdę mówiąc. Chociaż właściwie dla niego ta historia tez zakończyła się pozytywnie. Wszakże zdobył serce ukochanej Żywii.

23 czerwca 2013 roku, Polska, bliżej nieokreślone miejsce, wskazane przez Autora jedynie z pierwszej litery, co pozwala na różne domniemania, domysły i właściwie umiejscawia część akcji… wszędzie. Nie mamy w „Przymierzu” everymana, jest jednak coś, co można by nazwać „everywhere”. Przynajmniej na początku powieści, później już bowiem dokładnie wiemy, kto gdzie przebywa. Jest to bardzo ciekawy zabieg, który dodaje całości pikanterii. (…) Wróćmy jednak do szczegółów. Dwóch gliniarzy odeszło niedawno na zasłużoną policyjną emeryturę. Teraz każdy z nich zajmuje się swoim domem, choć nadal się przyjaźnią i często spotykają. W końcu łączy ich wiele wspólnych przeżyć i wspomnień. Do głowy jednak żadnemu z nich nie przychodzi, że te najważniejsze chwile jeszcze przed nimi. Chwile, które dosłownie i w przenośni zmienią oblicze świata. Wszystkiemu zaś jest winna smykałka Konrada Gajeckiego. Jego niezbyt udana próba zbudowania generatora Tesli doprowadzi do międzynarodowego spisku przeciwko Polsce, spisku, w którym główną rolę odegrają Rosjanie i Amerykanie. Będzie się działo. Szczególnie, kiedy Polacy zdobędą wiedzę techniczną wyprzedzającą najbardziej zaawansowanie ziemskie kraje o przynajmniej kilka setek lat.

(…) Mamy tu więc wątek sensacyjny i kryminalny. Są zdrady, intrygi i odwieczni wrogowie Polski. Do tego kosmiczna rasa posiadająca bardzo zaawansowaną technologię, a jakby jeszcze tego było Wam mało to dodaje ciekawy wątek mityczny. Niejeden raz w obronie polskiego lotnictwa stanie gromada Trygławów i Światowidów, które z pewnością wyobrażaliście sobie dotychczas zupełnie inaczej. (…)

Przez długi czas zadawałam sobie pytanie, co by się stało, gdyby Peruna uratował nie Leszko, ale powiedzmy jakiś Pierre, czy Heinrich i całe dobrodziejstwo obcej rasy przypadło by Francuzom, Niemcom, czy jakiejkolwiek innej narodowości. Autor na zakończenie zadał to samo pytanie. A Wy, jak myślicie?”


Fragment recenzji powieści „Przymierze” z blogu Dune

Fairytales:
      http://dune-fairytales.blogspot.com/2014/02/przymierze-

piotr-wesoowski.html wykorzystano za zgodą Autorki.

Rozdział 1

20 czerwca 813 roku n.e. — teren obecnych Kujaw


Nad rozlewiskiem, które utworzył przepływający między drzewami strumień, ścieliły się jeszcze rzadkie pasma porannej mgły. Las budził się do życia po nocy, którą spędziłem pod niewielkim zamaskowanym namiotem ustawionym w gęstych zaroślach. Byłem oczarowany rozciągającym się przede mną pierwotnym, nietkniętym ludzką ręką krajobrazem. Sprawiał wrażenie scenerii z jakiejś bajki. Gładka tafla wody, w której odbijało się niebo, płynące nad nią kłaczki białego oparu i rosnący dookoła pierwotny las, wszystko to sprawiało, że wbrew zdrowemu rozsądkowi spodziewałem się, iż nagle zza przybrzeżnych trzcin wypłynie baśniowa łódź z elfami lub innymi stworzeniami rodem z legend. Przez moment zapomniałem, po co tutaj jestem i na co czekam.

Nazywam się Konrad Gajecki i jestem…. Cholera, zacząłem jak na spotkaniu klubu anonimowych alkoholików. No to może jeszcze raz. Nazywam się Konrad Gajecki i za jakieś 1200 lat będę policjantem.

Najbardziej fascynujące w sytuacji, w której się znalazłem jest to, że okolicę znam bardzo dobrze, a jednak jest mi zupełnie obca. Przebywałem na tym terenie od czterech dni i zaczynałem już odczuwać znużenie. Wiedziałem w najdrobniejszych szczegółach, co się stanie za niecałe pół godziny, ale i tak drżałem z emocji w oczekiwaniu na zdarzenie, od którego wszystko się zaczęło. Przedział czasowy mojego lądowania mieścił się w przedziale plus minus czterdzieści godzin od wyznaczonego terminu. I tak nieźle, biorąc pod uwagę, że byłem pierwszym człowiekiem, który tego dokonał. Tak gwoli ścisłości nie pierwszym, ale jednym z dwóch pierwszych ludzi. Dla pewności ustaliliśmy termin przybycia na pełne cztery doby przed czasem i znaleźliśmy się tutaj, czy może teraz, sam nie wiem, jak to określić, z takim właśnie zapasem. Dobrze, że margines błędu nie był większy. Nie, żebyśmy się bardzo nudzili, ale musieliśmy pozostać niezauważeni i to trochę utrudniało wycieczki krajoznawcze. Zwiedziliśmy w tym czasie najbliższą okolicę, obserwowaliśmy mieszkańców Ostrowia w czasie codziennego życia, byliśmy w miejscu, gdzie za dwanaście wieków będę mieszkał i doszliśmy do zgodnego wniosku, że w tym czasie ludzie wiele wybudowali, ale jeszcze więcej zniszczyli, szczególnie w świecie przyrody.

Mój towarzysz właśnie wpatrywał się nieobecnym wzrokiem w jakiś punkt w oddali siedząc obok mnie na trawie i żując jakąś gałązkę.

— Co tak smętnie siedzisz? — Spytałem, bo nie lubiłem Karola w takim nastroju.

— Nic, tak sobie rozmyślam — odparł po chwili. — Myślisz, że wszystko pójdzie po naszej myśli? — Mały bardziej mruknął, niż spytał. Najwyraźniej unikał poważnej rozmowy.

— Chyba tak. Na pewno — poprawiłem się natychmiast. — Przecież będą widzieli nasze wyposażenie i dostaną instrukcje od Bajtka. A poza tym mogą nas przeskanować.

— Obyś miał rację. Jedyna nadzieja w tym, że nam się uda — znowu mruczał i zaczynał mnie już wkurzać. — Jedyna w tym moja nadzieja, — dodał po chwili — bo bez Marty i Stasia nic nie ma sensu.

Rozumiałem go, bo w czasie ostatnich wydarzeń stracił wszystko, na czym mu zależało, ale nie mieliśmy teraz czasu na wspomnienia. Mnie przecież spotkało dokładnie to samo. Obaj mieliśmy świadomość, że od powodzenia naszej misji zależą nie tylko losy naszych rodzin, ale całego świata. A jeszcze do niedawna byliśmy przekonani, że wszystko rozwija się bardzo pomyślnie. Realia, w jakich zaczęliśmy żyć, przekroczyły nasze najśmielsze marzenia i w ciągu kilku dni wszystko trafił szlag. Nie odezwałem się, bo niby co miałem mu powiedzieć. Do pracy w telefonie zaufania raczej się nie nadawałem, a zresztą Karol wiedział, że tragedia dotknęła nas w równym stopniu. Znałem go chyba tak dobrze, jak siebie. Był tylko jeden sposób, żeby Małego choć trochę zmobilizować do działania.

— Słuchaj, weź się ogarnij! — Powiedziałem dość ostrym tonem. — Wiesz dobrze, że jesteś mi potrzebny. Jeżeli masz siedzieć i się rozczulać, to po jakiego grzyba się tutaj ze mną pchałeś. Tylko kiedy wszystko załatwimy zgodnie z planem, będziemy mogli wrócić do domu i nasze życie ma szansę wrócić na dawne tory.

Spiorunował mnie spojrzeniem, ale zaraz spotulniał widząc, że nie opuszczam wzroku. Widziałem, że wraca do mnie mój dawny kumpel. Jego twarz, do tej pory jakaś taka wymiętolona i bez wyrazu, w ułamku sekundy nabrała charakteru.

— Dzięki — powiedział — chyba się starzeję. Albo ten dziwny zabieg Bajtka przestaje działać. Dobrze, że potrafisz zawsze przywołać mnie do rzeczywistości.

Dostrzegłem zmianę w wyrazie twarzy Karola. Od razu zorientowałem się, że nadszedł właściwy moment. Mój kombinezon wyświetlił na siatkówce oka komunikat tekstowy. Do pełnej gotowości pozostała minuta. Załączyliśmy kompletny kamuflaż. Od tej chwili byliśmy całkowicie niewidoczni dla jakichkolwiek oczu, nawet tych wyposażonych w najbardziej zaawansowane gadżety techniczne. Mimo woli uśmiechnąłem się pod nosem, bo oboje jak na komendę padliśmy na ziemię i podczołgaliśmy w stronę granicy zarośli, do których przylegała piaszczysta plaża jeziora. Pomimo całej naszej wiedzy, dawne nawyki siedziały gdzieś głęboko w podświadomości i raczej nie było sposobu, aby je wykorzenić.

Jakieś pięćdziesiąt metrów od naszego stanowiska poruszyły się krzaki i ostrożnie wyszedł z nich wielki jeleń. Tak wspaniałych zwierząt w naszych czasach już chyba nie było. Majestatycznie szedł w kierunku wody, ale postawione uszy i węszące bez przerwy chrapy wskazywały, że jest bardzo czujny.

— Zobacz Konrad, — usłyszałem w komunikatorze głos Karola — trochę dalej widać mojego pradziadka.

Nasze komunikatory to wspaniałe urządzenia. Nie powodując żadnego hałasu mogliśmy rozmawiać ze sobą na praktycznie dowolny dystans bez obawy, że ktoś nas usłyszy.

Spojrzałem w kierunku, który wskazał mi Mały. Faktycznie z pomiędzy gałęzi spoglądał na jelenia pyzaty blondyn, którego już wcześniej widziałem na nagraniach przechowywanych przez Bajtka. Najwyraźniej czekał na moment, kiedy zwierzę zacznie pić wodę, ale nagły grom, który przetoczył się nad okolicą sprawił, że jeleń w ułamku sekundy zerwał się do biegu i zniknął nam z oczu. Z nad lasu usłyszałem potężniejące z każdą chwilą wycie i od południa nadleciał ognisty bolid. Zarejestrowałem kadr niczym z filmu Armageddon i po chwili z potężnym hukiem obiekt wpadł do jeziora powodując gejzer niczym bomba głębinowa.

W zapadłej nagle ciszy zakłócanej jedynie chlupaniem fal o brzeg usłyszałem w komunikatorze sygnał alarmu najwyższego stopnia. Nasze urządzenia zarejestrowały już zbliżający się pojazd Welesa. Nieświadomy zagrożenia Leszko wyszedł na brzeg i wpatrywał się w powierzchnię jeziora. Dźwięk napędu Niszczyciela Welesów usłyszeliśmy chyba równocześnie, bo gdy tylko dobiegło do moich uszu charakterystyczne brzęczenie, Leszko natychmiast czmychnął w krzaki.

Niszczyciel był zaawansowanym technicznie pojazdem o parametrach porównywalnych z naszymi Orłami, chociaż trzeba przyznać, że przewyższał je zdolnościami manewrowymi i mocą uzbrojenia. Bardzo rzadko zdarzało się, że pojazdy te nawiązywały walkę jeden na jeden, ale ze zbiorów danych Bajtka wynikało, że takie pojedynki najczęściej kończyły się wygraną Welesów. Właśnie w tej chwili smoliście czarny, obły kadłub wrogiego statku nadleciał nad jeziorko i zaczął wokół niego krążyć. W bazie na Księżycu były przechowywane dwa zdobyczne Niszczyciele. Jednym z nich był ten sam, którego właśnie obserwowałem. Teraz jednak wzbudzał we mnie jakiś nieokreślony niepokój. Mimowolnie starałem się jak najciszej oddychać.

Po kilku okrążeniach pojazd zniżył pułap lotu, wysunął spod kadłuba cienkie wysięgniki i usiadł na plaży. Na boku prawie natychmiast otworzył się luk i pojawiło się w nim wcielenie zła. Czarna, pokryta łuską postać i rogaty, gadzi pysk z wielkimi, nieludzkimi oczami była niczym z koszmarnego snu, po którym nie można usnąć aż do rana, a później człowieka łapią dreszcze na same jego wspomnienie. Na pierwszy rzut oka widać było, że Weles to drapieżnik. Wskazywał na to sposób, w jaki się poruszał i obserwował otoczenie. Lustrował przez chwilę okolicę trzymając w jednej łapie gotowy do użycia miotacz. Głośny dźwięk bulgotania, podobnego do spuszczania wody z ogromnej wanny, sprawił, że Weles przykucnął i spojrzał na jezioro. Powierzchnia wody rozdzieliła się jak przecięta nożem i utworzyła pustą przestrzeń ograniczoną dwiema falującymi taflami. Nagle, niczym pchnięty sprężyną, stwór wyskoczył w powietrze lądując między głazami leżącymi przy brzegu i schował się, obserwując jezioro.

— Ale skurwiel jest szpetny! — Usłyszałem w komunikatorze głos Małego. — Sam bym go z chęcią rozwalił.

— Zamknij się! — Odparłem. — Na razie tylko obserwujemy! Bajtek mówił, że nie wolno nam zmieniać biegu wydarzeń. Ujawnimy się dopiero po wszystkim.

— No dobra — pomimo przetworników wyraźnie słyszałem urazę w jego głosie. — Tak sobie tylko gadam. Ale jest szpetny, nie?

— Karol zamknij się wreszcie! Jest szpetny, jeżeli to ma cię uszczęśliwić. A teraz patrz, bo Perun wychodzi na brzeg.

W tej właśnie chwili Perun, którego podobiznę przybrał Bajtek w trakcie naszego pierwszego spotkania w bazie pod Giewontem, idąc po odsłoniętym dnie prawie dotarł do plaży i wydarzenia potoczyły się bardzo szybko. Weles wycelował broń i strzelił w jego kierunku. Kombinezon Peruna zareagował i włączył pole ochronne. Kłęby pary zakryły jego sylwetkę, a gdy się rozwiały miał już w ręce gotowy do użycia miotacz. Stwór zareagował błyskawicznie i kolejnym wielkim skokiem rzucił się w jego stronę. Rozpoczęła się walka wręcz, w trakcie której z krzaków wyszedł Leszko trzymając gotowy do strzału łuk. Broń wypadła Perunowi z rąk, Weles błyskawicznym ruchem podniósł go nad głowę, rzucił nim o ziemię i miał już strzelić ze swego miotacza, gdy pradziadek Karola krzyknął i wypuścił strzałę. Trafił go w oko dokładnie w chwili, gdy Weles obrócił się w kierunku nieoczekiwanego dźwięku. Potwór padł w piach bryzgając czarną posoką i po chwili znieruchomiał.

Odetchnąłem z ulgą. Wszystko rozegrało się tak jak zapamiętałem z zarejestrowanego przebiegu walki, ale i tak niepokoiłem się, że coś pójdzie nie tak. Perun z Leszkiem usiedli na głazach patrząc sobie w oczy. Wiedziałem, że młodzieniec przechodzi właśnie proces intensywnego przyswajania wiedzy. Pomny, jak czułem się po takim zabiegu ponad rok temu, byłem ciekaw, czy Leszek również natychmiast dojdzie do wniosku, że wcześniej był bardzo ograniczony w pojmowaniu otaczającego go świata.

— Wychodzimy? — Karol przerwał moje rozmyślania. — Chyba już możemy?

— Mały, bo cię kopnę w dupsko. Ustaliliśmy przecież wszystko. Pokażemy się jak skończą.

— No dobra — mruknął. — Już się nie odzywam.

Po kilku minutach nadleciał statek Choresa i wylądował na brzegu jeziora. Okolicę otoczyły automaty i wtedy przyszła ta chwila.

— Mały, — powiedziałem do komunikatora — wyłącz maskowanie i wychodzimy.

— Dobra! — potwierdził.

Wstaliśmy i ruszyliśmy w kierunku niedawnego pola bitwy. Zatrzymaliśmy się w odległości kilku metrów od obu przybyszy. Perun i Chores spojrzeli na nas badawczo i kiedy zgodnie z planem chciałem się odezwać przez komunikator pokrótce wyjaśniając, kim jesteśmy, wszystkie systemy naszych kombinezonów bojowych nagle się wyłączyły. Otoczyło nas kilkanaście automatów z aktywnymi tarczami i gotowym do użycia uzbrojeniem do walki na bliskie odległości.

— Nie ruszajcie się i oddajcie broń! — Usłyszałem polecenie Peruna i odruchowo uniosłem ręce w górę.

— Konrad — w głosie Karola było autentyczne przerażenie — o co mu kurwa chodzi?

Nie zdążyłem odpowiedzieć, bo nagle poczułem ogarniającą mnie niemoc. Ciało odmówiło mi posłuszeństwa, upadłem twarzą w piach myśląc, że chyba jednak coś schrzaniliśmy, a później ogarnęła mnie ciemność.

Rozdział 2

29 czerwca 2014 roku — Warszawa


Z perspektywy wysokiej na trzy metry trybuny honorowej Plac Zwycięstwa wyglądał olśniewająco. Olbrzymią płaszczyznę pokrywało tworzywo w odcieniach od lekkiej szarości do spokojnej czerwieni, do złudzenia przypominające granit. Stworzona w ten sposób mozaika układała się w zarys granic Polski z ustawionymi w charakterystycznych punktach futurystycznymi latarniami. Plac zajmował obecnie teren pomiędzy byłymi ulicami Marszałkowską, Królewską, Krakowskim Przedmieściem i Aleją Solidarności. Jedynymi znajdującymi się na nim budynkami był Teatr Narodowy i zrekonstruowany Pałac Saski, który mieścił we frontonie kolumnadę Grobu Nieznanego Żołnierza oraz Grobu Obrońców Ojczyzny, ustanowionego na cześć naszych rodaków poległych w trakcie zeszłorocznego ataku wojsk rosyjskich na Polskę. Centralnym punktem Placu Zwycięstwa był strzelisty, czworokątny obelisk, na którego ścianach na wysokości trzydziestu metrów umocowano płyty w kształcie tarcz z wyrytym godłem narodowym.

Ku niezadowoleniu pewnej, choć nielicznej części społeczeństwa, zrezygnowano z prezentowania w miejscach publicznych jakichkolwiek symboli religijnych. Obowiązująca konstytucja podkreślała świeckość państwa i stanowiła, że wiara jest indywidualną sprawą każdego obywatela, a jakikolwiek kościół bądź związek wyznaniowy, nie może mieć wpływu na funkcjonowanie organów i instytucji państwowych. W trakcie odbudowy stolicy odbyły się manifestacje, których uczestnicy żądali przywrócenia na placu krzyża poświęconego Janowi Pawłowi II, ale nie przyniosły one zamierzonego skutku. Od ponad sześciu miesięcy toruńska rozgłośnia katolicka prowadziła intensywną krytykę rządu. Przewijającym się do znudzenia tematem było rzekome zerwanie rządu z chrześcijańską tradycją i spychanie kościoła rzymsko-katolickiego poza margines spraw dotyczących narodu, którego ponad 90 procent stanowią katolicy. Płomienne przemowy, które wygłaszał grzmiącym głosem sam ojciec dyrektor, zawierały aluzje do bałwochwalstwa, czczenia złotego cielca i zaprzedania się szatanowi, co niechybnie doprowadzi Polskę do upadku większego niż w czasie wojny z 2013 roku, bo wiązać się będzie też z wiecznym potępieniem i ogniem piekielnym dla wrogów kościoła, a kto wie, czy nie dla całego narodu. Prowadzone sondaże coraz wyraźniej wskazywały, że agresywna retoryka powoduje skutek przeciwny do zamierzonego. Jako katolicy deklarowało się obecnie niecałe 20 procent społeczeństwa, co było wynikiem szokującym, natomiast na znaczeniu przybierało Polskie Rodzimowierstwo. Prawdopodobnie wielki wpływ na zainteresowanie i fascynację przedchrześcijańskimi rodzimymi wierzeniami miało dogłębne poznanie kultury Słowian z czasów przed tak zwanym Chrztem Polski. Bank danych Bajtka zawierał ogrom informacji dotyczących tamtego okresu oraz wierzeń i obyczajów dawnych mieszkańców terenu Polski. Okazało się, że przed nawróceniem na chrześcijaństwo, przeważnie przy użyciu przysłowiowego ognia i miecza, mieszkańcy tych ziem nie byli wcale odzianymi w skóry prymitywnymi dzikusami ganiającymi z włóczniami po lesie, lecz mieli swoją bogatą i barwną kulturę, skuteczne prawo oraz swojskie wierzenia połączone z ciekawą mitologią i legendami. Wszyscy badacze dawnych czasów zgodnym chórem mówili, że ten zbiór danych jest prawdziwym sezamem wiedzy. Znany był mi przypadek pewnego historyka, który do tego stopnia zapamiętał się w analizowaniu zapisów z wczesnego średniowiecza, że niemal zmarł z wycieńczenia we własnym mieszkaniu niewiele wypoczywając i zapominając o posiłkach.

Rodzimowiercy doskonale wpisywali się w obecną mentalność Polaków, która w krótkim czasie zmieniła się niczym za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Głosili przede wszystkim jedność narodową, konieczność wspólnej pracy dla dobra kraju, patriotyzm i przede wszystkim poszanowanie dla natury, z którą ludzie stanowią jedność. Propagowali otwartość, tolerancję religijną, poszanowanie dla cudzych wierzeń, z wyjątkiem narzucających się przemocą, co w zderzeniu z agresywną propagandą kościoła katolickiego powodowało masowe identyfikowanie się szczególnie ludzi młodych z dawnymi i prawie zapomnianymi w ciągu wieków wierzeniami. Dało się zauważyć, że wartości takie jak tolerancja, lojalność, a także wielka troska o wspólne dobro naszej powstałej z popiołów społeczności bardzo zyskiwały na znaczeniu. Zachowania takie stały się wręcz modne i to wprost proporcjonalnie do natężenia roztaczanych wszem i wobec wizji potępienia oraz ognia piekielnego.

Rok temu, zaraz po zamknięciu granic Polski, dostaliśmy ostrzeżenie z Brukseli, że może to skutkować wykluczeniem z Unii Europejskiej. Ku ogólnemu zaskoczeniu sami zrezygnowaliśmy wtedy z członkostwa, ale w odwecie wydalono do kraju tysiące pracujących na obczyźnie Polaków. W większości byli to ludzie młodzi i obyci z obcą kulturą, którzy natychmiast odnaleźli się w nowych realiach. Wzrastający poziom życia spowodował, że nie żałowali powrotu do kraju, który oferował obecnie o wiele lepsze warunki socjalne i finansowe niż emigracja.

Wokół placu posadzono trzy miesiące temu setki młodych dębów, które to drzewa od wieków były symbolem potęgi i długowieczności. Dzięki sztucznemu przyspieszeniu wegetacji obecnie miały po kilkanaście metrów wysokości i wspaniale dopełniały monumentalnego charakteru tego miejsca.

Honorowe miejsce na trybunie zajmował prezydent Dariusz Tarnowski, po jego prawicy stał Minister Obrony Narodowej pułkownik Karol Wysocki, a po lewej ja, czyli Minister Spraw Wewnętrznych, wszyscy ubrani w galowe mundury. Mały oczywiście nie omieszkał skwitować, że czuje się jak pajac, ale powaga uroczystości wymagała całej tej oprawy. Oprócz nas przybyło na uroczystość trzydziestu przedstawicieli nowego rządu i prezydent Warszawy. Aby uniknąć niepotrzebnych aluzji zaproszeni zostali też przedstawiciele działających oficjalnie w Polsce kościołów. Przybyli wszyscy poza obrażalskimi. W podglądzie telewizyjnej relacji z uroczystości usłyszałem, że zostało to już skomentowane w lekko złośliwym tonie przez reporterów kilku ekip.

Parada zapowiadała się imponująco. Właśnie na plac wchodziły kolumny wojska. W chwili obecnej w czynnej służbie pozostawało czterdzieści tysięcy osób, wspomaganych ponad milionem automatów bojowych. Jako pierwsi wkroczyli weterani walk o wyzwolenie kraju, w dużej mierze wywodzący się z ewakuowanego kontyngentu afgańskiego. Wszyscy prezentowali się wspaniale w przejętych od przybyszy kombinezonach bojowych. Trygławy również stanęły w równych kolumnach i po kilkunastu minutach plac przypominał olbrzymią szachownicę zapełnioną wieloma futurystycznymi figurami. Całości widowiska dopełniły Orły, których dywizjon nadleciał na niskim pułapie i wylądował za plecami żołnierzy oraz jeden Wędrowiec, który zawisł nad szpalerem drzew.

Odkąd pamiętam nie cierpiałem przemówień, dlatego już w trakcie opracowywania scenariusza uroczystości postawiłem sprawę na ostrzu noża i kategorycznie odmówiłem zabierania głosu. Nie wiem, czy Darek namówił Bajtka, by ten przyswoił mu jakieś zdolności oratorskie, bo mówił jakby był do tego stworzony i nigdy nic innego nie robił. Muszę przyznać, że słuchałem go z wielką przyjemnością. Przypomniał wydarzenia sprzed roku, podziękował szczególnie zasłużonym, wspomniał o wielu poległych i podkreślił rolę, jaką mieli w naszym triumfie od dawna już nieżyjący przybysze. Słuchając go spoglądałem na plac i czułem się naprawdę dumny, że odegrałem jakąś rolę w tych wydarzeniach. W sektorze dla widzów, po lewej stronie, widziałem stojące przy dziecięcym wózku drobne figurki, które machały flagami i wiwatowały, gdy Darek wymieniał zasługi moje i Małego. Olga, Marta i dziewczyny zapewniały, że będą zachowywać się poprawnie, ale widać nie wzięły sobie tych obietnic zbytnio do serca.

Po Darku głos zabrał premier, prezydent Warszawy i przedstawiciele środowisk kombatanckich. Nadchodził moment dekorowania orderami i defilady, gdy kątem oka dostrzegłem coś tak dziwnego, że zacząłem podejrzewać u siebie przywidzenia. Unoszący się nad krańcem placu Wędrowiec najwyraźniej kołysał się w powietrzu, co było niemożliwe, ponieważ stabilizowało go potężne pole napędu. Spojrzałem w jego kierunku i nie widząc niczego podejrzanego miałem już odwrócić wzrok, gdy po chwili znowu się zachwiał, jakby tracąc równowagę. Zamarłem, bo statek przechylił się nagle na lewą burtę i bezwładnie jak kamień runął na ziemię miażdżąc dziesiątki budynków. Huk wstrząsnął ziemią niczym grom, a plac zasnuły kłęby dymu i kurzu. W jednym momencie podniosła uroczystość zmieniła się w pandemonium chaosu i zniszczenia. Tłumy ludzi zerwały się do ucieczki tratując siebie nawzajem. W kurzawie straciłem z oczu nasze dziewczyny. Napotkałem wzrok Karola i w jednej chwili wezwałem transmiterem swojego osobistego Trygława, który oczekiwał za trybuną, wydając mu polecenia odszukania Olgi, Julki i Amelki, i odizolowania ich od tłumu. Wystrzelił w powietrze równocześnie z automatem Karola. W krytycznych momentach pewne decyzje oboje podejmowaliśmy identycznie. Zaraz po upadku Wędrowca cała trybuna została otoczona polem ochronnym, ale dla systemów neutralizacyjnych robotów nie stanowiło ono przeszkody. Trygławy nie zdołały jednak dotrzeć na miejsce, gdzie stały Olga, Marta i dzieciaki, bo po kilkunastu metrach uderzyły w niewidoczną przeszkodę odbijając się od niej jak piłki. Powietrze nad placem pojaśniało żółtawym opalizującym światłem, które nakryło całą jego płaszczyznę gigantycznym kloszem. Ułamek sekundy później poczułem przez stopy głuche tąpnięcie, jakby pod ziemią coś się zawaliło, żółtawa poświata krótko rozbłysła i plac wraz z tysiącami żołnierzy, automatów i całą publicznością zniknął. Trwało to krócej niż mrugnięcie oczu.

Spoglądałem na ziejącą w ziemi ogromną sferyczną nieckę, nie znajdując żadnego wytłumaczenia na to, co się stało. W tym momencie dotarło do mnie, że jeszcze przed chwilą wśród tłumu stały nasze rodziny. Poczułem na sobie wzrok Karola. Spojrzałem mu w oczy widząc w nich to samo uczucie, które i mnie ogarnęło: potworne przerażenie i zwierzęcy pierwotny strach.

Rozdział 3

6 sierpnia 2013 roku


Pustynia pokryta drobnym pyłem i kamieniami rozciągała się w każdym kierunku aż po horyzont. Poza niewielkimi wydmami i pagórkami nic nie zakłócało monotonii krajobrazu. Nigdy nie ustalono, czy kiedykolwiek istniało tutaj jakieś życie, choćby w jakiejś najprostszej formie. Powietrze było niezmiernie rzadkie, niewystarczające do oddychania, a jednak gdzie niegdzie słabe powiewy wiatru wzniecały niewielkie tumany kurzu, które choć na krótko ożywiały martwy i zimny pejzaż. Nakrywająca całość kopuła nieba miała błękitne zabarwienie, ale w dziwnym wyblakłym odcieniu, zupełnie niepodobnym do tego, który jest nam dobrze znany. Niewielka tarcza Słońca zbliżała się powoli do horyzontu, przez co do powierzchni docierało coraz mniej światła. Temperatura spadała gwałtownie, aby po zmroku osiągnąć kilkanaście stopni poniżej zera.

Wrażenie obcości tego miejsca potęgowała zupełna cisza. Nawet liczne podmuchy wiatru nie dawały żadnych słyszalnych efektów. Jedynie w bezpośrednim sąsiedztwie piaskowych wirów można było usłyszeć szelest ocierających się o siebie drobin zerodowanego przez miliony lat bazaltu. Słońce dotknęło horyzontu, gdy zza jednej z wydm wyłonił się dziwny kształt. Jego kadłub pokryty szklistymi, rozłożonymi na kształt wachlarza płytami, odbijającymi refleksy światła, opierał się na sześciu cienkich odnóżach, z których każde zakończone było użebrowanym kołem. Ze szczytu urządzenia wystawały ku niebu wysięgniki anten i wsporniki z osprzętem. Urządzenie zwalniało penetrując okolicę w poszukiwaniu sobie tylko znanego miejsca, a w końcu znieruchomiało w niewielkim zagłębieniu. Ostatni błysk światła padł na ideogramy 天龍 namalowane na jednej z burt, po czym prawie natychmiast zapadły ciemności. Pojazd złożył zbędne w nocy tace z bateriami słonecznymi i przełączył zasilanie na miniaturowy reaktor, który podtrzymywał pracę komputera pokładowego i ogrzewał wrażliwe elementy elektroniczne. Do wschodu Słońca zgodnie z zaprogramowanymi instrukcjami miał pozostawać w bezruchu.

Na bezchmurnym nieboskłonie jaśniały miliony gwiazd. Oprócz nich na niebie pojawiła się niewielka tarcza księżyca, obiegającego planetę w ciągu niecałych ośmiu godzin. Nie dawały one jednak tyle światła, aby choć w minimalnym stopniu oświetlić równinę. Sztuczna inteligencja urządzenia nie odczuwała nudy i z mechaniczną cierpliwością oczekiwała na świt, aby włączyć napęd i ruszyć w dalszą drogę. Nie posiadała typowo ludzkich cech, dlatego nie poczuła zaniepokojenia, gdy mikrofon zarejestrował narastający szum i drgania gruntu. Wykryte anomalie zostały jedynie zapisane w pamięci, a następnie skompresowane w celu wysłania do centrum kontroli. Kamery dla oszczędności energii zostały wyłączone, dlatego nie zaobserwowały zbliżającego się do pojazdu obiektu. Poruszał się on w specyficzny sposób tuż pod powierzchnią gruntu niczym monstrualna dżdżownica, tworząc wybrzuszone pasmo piachu, które dotarło do miejsca postoju i znieruchomiało. Po chwili spod ziemi wysunęło się giętkie, karbowane i zakończone kilkoma wypustkami ramię, które przywarło do kadłuba uśpionego pojazdu. Dostrojenie do komputera, wgranie danych i instrukcji trwało kilka minut, po czym wężowaty kształt zniknął pod powierzchnią i oddalił się tą samą drogą, którą wcześniej przybył.

Rozdział 4

29 czerwca 2014 roku — G. miejscowość w powiecie I.


Znajome dźwięki dochodziły do mnie z coraz większą intensywnością. Gdy tylko dotarło do mnie, że to budzik w telefonie komórkowym, chyba po raz tysięczny pomyślałem, że nie powinienem był ustawiać w tym celu tak doskonałego utworu jak „Mała” Fuga Bacha g-moll. Wbrew założeniu wcale nie wprawiał mnie po przebudzeniu w dobry nastrój. Na oślep klepnąłem w komórkę i muzyka ucichła. Postanowiłem poleżeć kilka minut w zamkniętymi oczami, ale moja małżonka przerwała ten błogostan celnym ciosem łokcia w żebra.

— Konrad już piąta. O siódmej musimy być w Warszawie. Pędź do łazienki, bo jak obudzę dziewczynki, to się nie dopchasz.

Z wyrazem nieopisanego cierpienia na twarzy podniosłem się z łóżka i spojrzałem na przytuloną do poduszki Olgę, która nie raczyła nawet otworzyć oczu. Jak zawsze rano pomyślałem, że to niesprawiedliwe i nieludzkie zrywać się w środku nocy, ale nie znajdując u mojej żony poparcia mruknąłem pod nosem i wyszedłem z sypialni. W pokoju dziewczyn panowała cisza, co wróżyło mi choć parę minut spokoju. Przemyłem twarz i zacząłem szorować zęby, kiedy drzwi łazienki powolutku się uchyliły i spojrzały na mnie wielkie wyłupiaste oczy osadzone w białym spłaszczonym pysku. Moja Molly przyszła po poranną porcję pieszczot. Zachrumkała na wypadek, gdybym jej nie zauważył i zaczęła wpatrywać się żebraczym wzrokiem w moją szczoteczkę. Nie potrafię pojąć, dlaczego ten psiak kojarzy z jedzeniem każdą rzecz, która ma kontakt z ustami. Zresztą wcale bym się nie zdziwił, gdyby się okazało, że pasta do zębów bardzo jej smakuje.

Poszedłem do kuchni wstawić wodę na kawę i wypuściłem Molly na dwór. Stojąc w otwartych drzwiach spojrzałem w niebo. Zapowiadała się piękna pogoda, w sam raz na dzisiejszą uroczystość. Wczorajsza prognoza przewidywała bezchmurne niebo na prawie całym terenie kraju. Jej trafność ostatnio mnie nie dziwiła, nawet w przypadku prognoz długoterminowych. Od miesiąca, to jest od czasu, gdy prognozy opracowywano na najnowszym sprzęcie obliczeniowym i przy użyciu naszych własnych sztucznych satelitów meteorologicznych, jej sprawdzalność dochodziła do stu procent.

Postawiłem kubki z kawą na blacie ławy i usiadłem na kanapie włączając pilotem ekran multimedialny zajmujący jedną ze ścian salonu. Był on identyczny z tym, który rok temu tak zafascynował mnie w bazie pod Kraterem Ciołkowskiego. Włączyłem podgląd kanałów informacyjnych i wybrałem jeden z polskojęzycznych. Puszczali właśnie powtórkę z wczorajszego spotkania prezydenta Tarnowskiego z przedstawicielami partii politycznych i kościoła rzymsko-katolickiego. Wiem od Darka, że wybierał się na tą dyskusję, ale nie zdążyłem z nim wczoraj porozmawiać. W chwili, gdy włączyłem stację wypowiadał się członek jednej z partii prawicowych, przekonany o własnej nieomylności — Jacek Maria Karmiński.

— …uważam, że obecna struktura rządu stoi w sprzeczności z konstytucją RP, która według mnie obowiązuje nadal. To rząd pod pana przewodnictwem zmienił ją na zupełnie obcą, zaczerpniętą od tych — zawahał się przez chwilę, jakby szukając odpowiedniego określenia — kosmitów. Poza tym w chwili obecnej nie jest możliwe reprezentowanie interesów żadnej partii politycznej. Tym samym zaprzepaściliście panowie dorobek ostatnich 25 lat rzeczywistej demokracji i dziecięciu lat naszej obecności w Unii Europejskiej, a także cofnęliście nasz kraj do czasów monarchii.

— To dość poważne słowa panie prezydencie — prowadząca program długonoga blondyna zwróciła się do Darka — Jakie jest pana zdanie na ten temat?

— Drodzy państwo — odparł po chwili zastanowienia — odpowiem według punktów, które wynotowałem, ponieważ trudno jest odnieść się do całości tak długiej wypowiedzi złożonej z samych tylko zarzutów. Po pierwsze — rząd. Prawda, że jego obecny kształt, jak wszyscy państwo wiecie, został określony na podstawie wzorców zapożyczonych od przybyszy, lecz rozwiązanie takie zostało zaakceptowane w wyniku zeszłorocznego referendum. Przypominam, że frekwencja wyniosła wówczas dziewięćdziesiąt osiem procent uprawnionych do głosowania, a za obecnym kształtem naszego rządu opowiedziało się prawie dziewięćdziesiąt procent biorących w nim udział. Te liczby mówią same za siebie. Co do ograniczenia roli kościoła — Darek zwrócił się do siedzącego w studio księdza, sądząc po imponujących rozmiarów brzuszysku i uduchowionej minie, dość wysokiej rangi — zarówno poprzednia, jak i obecna konstytucja Rzeczpospolitej Polskiej stanowi o wolności wyznania, ale także o rozdziale kościoła od państwa i zapewniam, że nie będzie od tego żadnych, nawet najmniejszych odstępstw. Rolą każdego kościoła, a w naszym kraju istnieje ich co najmniej kilka, są jedynie sprawy duchowe i absolutnie żaden z nich nie będzie miał wpływu na działanie państwa, ani też uprzywilejowanej pozycji. Obszarem ich działania są przeznaczone do tego miejsca kultu. A co do twierdzenia księdza o zaprzepaszczeniu wielowiekowej chrześcijańskiej tradycji, w jakiej rozwijał się nasz kraj, nie neguję tego, ale też nie widzę powodu, aby ta tradycja mogła rzutować na jakiekolwiek aspekty kierowania państwem. Rząd nie ma zamiaru ani też uprawnień, aby wpływać na wewnętrzne sprawy kościoła i oczekujemy pełnej wzajemności. Wspomnę tylko na marginesie, ponieważ nie jest to czas, ani miejsce na taką dyskusję, że na przykład kościół rodzimowierczy uważa, iż to dawna wiara Słowian stanowi prawdziwą tradycję naszego kraju, a zaprzepaszczona została na skutek wielowiekowych działań kościoła katolickiego. Nie rozwijam tego tematu, bo uważam, że taką dyskusję powinni prowadzić przedstawiciele zainteresowanych stron.

— A my mamy coraz więcej sygnałów świadczących o dyskryminacji księży — powiedział z tryumfującym uśmiechem na twarzy przedstawiciel kościoła.

— Konkrety poproszę — odparł Darek.

— Na przykład, yyy, — ksiądz zastanawiał się przez chwilę — brak zgody na postawienie krzyża na Placu Zwycięstwa.

— Ten temat przerabialiśmy już wielokrotnie. Brak zgody wynika z zakazu prezentowania jakichkolwiek symboli religijnych w miejscach publicznych i dotyczy każdego wyznania. A jak się ma ta kwestia do dyskryminacji księży?

— To może ukaranie przez sąd proboszcza, który z Góry Ślęża usunął bałwochwalczy posąg.

— Prawdopodobnie jest ksiądz wykształconym człowiekiem, dlatego powinien się orientować, że wspomniany posąg został wzniesiony na terenie przeznaczonym na miejsce kultu jednego z legalnie działających i zarejestrowanych od wielu lat kościołów. Zachowanie proboszcza miało, z tego, co wiem, znamiona obrazy uczuć religijnych. Takiego zdania był sąd, który orzekał w tej sprawie.

— Przecież to śmieszne. Oni czczą jakiegoś bałwana i państwo polskie się na to zgadza. — Ksiądz wyraźnie poczerwieniał na twarzy.

— Nie mi o tym decydować. Konstytucja RP, poprzednia również, — Darek zrobił ukłon w kierunku Karmińskiego — gwarantuje każdemu obywatelowi wolność wyznania. A zresztą, strona przeciwna byłaby pewnie zdania, że wy czcicie rzymskie narzędzie tortur, czyli krzyż. Poza tym nie wyobrażam sobie, abyście przeszli do porządku dziennego, gdyby członek innego wyznania usunął z kościoła czczony przez was symbol. Wątpię, żeby w takim przypadku znalazła zastosowanie zasada nadstawienia drugiego policzka.

Mimowolnie parsknąłem śmiechem widząc oburzoną minę dostojnika, ale słuchałem dalej, bo Darek zwrócił się do polityka, który wypowiadał się, gdy włączyłem kanał.

— Mówił pan o zaprzepaszczeniu dorobku ostatnich lat. Zwracam uwagę, że zeszłoroczne wydarzenia rozegrały się za pełnym przyzwoleniem naszych wspaniałych byłych sojuszników i przy całkowitym braku reakcji ze strony Unii Europejskiej, która okazała się strukturą niezdolną do działania w sytuacjach kryzysowych. Sądzę, że lepszym rozwiązaniem, ale to na razie odległa przyszłość, będzie rozważenie powołania Unii Słowiańskiej, o co postuluje już kilka krajów. Zresztą nie może pan zaprzeczyć, że poziom życia w Polsce w ciągu ostatniego roku osiągnął pułap nieosiągalny dla żadnego innego kraju na świecie. A co do interesów partii politycznych, — Darek zawahał się, jakby szukając odpowiedniego sformułowania — chciałbym zapytać, kim się pan czuje i kim pan jest? Polakiem, czy tylko członkiem partii politycznej? Bo ja jestem Polakiem i ważny jest dla mnie wyłącznie szeroko rozumiany interes naszej ojczyzny. Przypominam sobie działanie poprzednich rządów. Ustawy pisane i głosowane w oparciu o interesy jakichś dziwnych grup, bez troski o dobro kraju i obywateli. Żałosne i dziecinne gierki imitujące politykę. Kłótnie o bzdury. Przykładów można podać wiele. I nadal pan uważa, że obecny kształt rządu jest złym rozwiązaniem? To stu dwudziestu fachowców z konkretnych dziedzin. Nie ma obecnie mowy, aby rolnik zajmował się edukacją, prawnik rolnictwem, czy też jakaś panienka sportem, tylko dlatego, że ładnie wygląda w telewizji. Liczą się wyłącznie chęci do pracy, oddanie krajowi i kompetencje. Czasy celebrytów w rządzie i parlamencie należą już do przeszłości. Obecny gabinet ma na celu tylko i wyłącznie działania na korzyść kraju, w oparciu o ustawę zasadniczą. Jeśli jest pan zdania, że jakiekolwiek działania są w sprzeczności z interesem Polski albo konstytucją, ma pan prawo wniesienia, tak jak każdy inny obywatel, skargi do Trybunału Konstytucyjnego.

— Ale taki kształt rządu neguje sens istnienia partii politycznych, co jest ewenementem na skalę światową.

— Sam się często zastanawiam, w jakim celu te organizacje jeszcze funkcjonują — odparł po chwili zastanowienia Darek. — Oczywiście nie podważam sensu ich istnienia, — dodał — ponieważ wszyscy obywatele mają zagwarantowaną swobodę zrzeszania. W obecnym układzie powrót do dawnego modelu sprawowania władzy nie jest możliwy. Uważam, że każdy, komu nie odpowiada obecny kształt naszej ojczyzny, może znaleźć sobie miejsce w dowolnym kraju, gdzie być może będzie mu się żyło lepiej.

Karmińskiego zamurowało, ale do ofensywy przystąpił księżulo, który najwidoczniej złapał drugi oddech.

— Panie prezydencie — zaczął — tak wiele mówi pan o dobrobycie, konstytucji i wielu bardzo ważnych sprawach, ale pomija pan zupełnie kwestię duchowości. Ze szkół zniknęła nauka religii, z sali obrad Sejmu krzyż. Obawiam się, że naród zatraci się w wartościach materialnych, a tym samym stanie się jedynie masą pozbawioną uczuciowości i zasad moralnych. Ludzie z samej swej natury potrzebują zadbania o ich sprawy duchowe.

— Drogi panie, — zacząłem podziwiać Darka za wielkie pokłady cierpliwości — przecież do niczego innego was nie namawiam. Powtarzam, zajmujcie się właśnie tymi sprawami. Rząd nie ma do tego kompetencji i całkowicie zdaje się w tej kwestii na kościoły i związki wyznaniowe. Co do nauki religii w szkołach, będąc w zgodzie z konstytucją, można jedynie nauczać religioznawstwa bądź etyki. Wybraliśmy drugie rozwiązanie. Jeżeli chodzi o sejm, to dawny budynek nie istnieje, a w nowej sali obrad będzie eksponowane jedynie nasze godło państwowe.

— Niemniej to kościół rzymsko-katolicki, jako skupiający największą rzeszę wiernych powinien mieć największe względy i wpływ na decyzje ważne dla kraju.

— Czego wy w rzeczywistości chcecie? — Darek trochę się zdenerwował. — Prowadzić swoich wiernych do zbawienia, czy rządzić krajem? A może chodzi wam o utracone dotacje, które w zeszłym roku wyniosły ponad 700 milionów złotych? Przypomnę, że na tą kwotę składały się pensje katechetów i kapelanów, fundusz kościelny oraz dotacje dla uczelni katolickich.

— Dał im popalić — odezwała się Olga i nie słyszałem odpowiedzi księdza. Zaabsorbowany programem nie zauważyłem, że stoi obok mnie i słucha wypowiedzi Darka.

— Jak widać, nie wszyscy są zadowoleni, że nareszcie mamy w kraju porządek i zwykłym ludziom żyje się dobrze — odparłem.

— To ci, którzy za żadne skarby świata nie potrafią się zabrać za konkretną i uczciwą pracę. Chcieliby nadal żyć na cudzy rachunek, brylować po salonach i ładnie uśmiechać do kamer. Z drugiej strony ciężko jest się przestawić po tylu latach nic nie robienia.

— Na szczęście nie mają innego wyjścia.

— Słuchaj Konrad, a nie wydaje się tobie, że Darek zawziął się trochę na kościół katolicki? On w ogóle jest wierzący?

— Wierzący jest, ale nie jest katolikiem. Zresztą religia, a wiara to zupełnie różne rzeczy. Z tego co wiem, Darek skłania się ku buddyzmowi, a do kościoła katolickiego faktycznie ma uraz.

— Jaki? — Olga wietrzyła chyba jakąś sensację, bo dostała wielkie oczy.

— Tajemnica.

— Jaka znowu tajemnica? — wiedziałem, że teraz już nie odpuści, dopóki jej nie powiem.

— Nie wiem, czy mogę, bo poza mną wie o tym tylko kilka osób.

— Przecież nikomu nie wygadam — zrobiła oczy jak kot ze Shreka. — Obiecuję.

— Dobrze, — odparłem po chwili wahania — ale zatrzymaj to tylko dla siebie. Wiesz kto jako pierwszy oberwał od Darka po gębie?

— Kto?

— Proboszcz z parafii, w której Darek mieszkał w czasach szkoły podstawowej.

— Za co?

— Jego młodszy brat był ministrantem. Darek opowiadał, że pewnej zimy po wieczornej mszy brat dość długo nie wracał do domu. Matka była zaniepokojona i kazała mu wyjść naprzeciw. Darek brnął przez zaspy aż doszedł do kościoła. Wszedł do zakrystii i zastał proboszcza obmacującego jego brata, który był sparaliżowany ze strachu. Niewiele myśląc dał mu w mordę wybijając dwa zęby i kopnął go w przyrodzenie. Zrobiła się z tego afera, bo ksiądz zawiadomił ówczesną milicję. Na całe szczęście stryj Darka był dość wysoko postawionym partyjniakiem i przy tym prawnikiem. Poradził, żeby wnieść sprawę o molestowanie nieletniego. Napisali też skargę do kurii, ale pozostała bez żadnego odzewu i proboszcz pozostał w parafii. Sprawę przeciwko Darkowi umorzono podobnie jak wniesioną przez jego matkę na księdza, ale po tym zdarzeniu ich rodzinę zaczęto we wsi traktować jak trędowatych. Ostatecznie przeprowadzili się do odległego miasta i zerwali raz na zawsze wszelkie związki z kościołem.

— To teraz go rozumiem.

— Nie jest tak jak myślisz. Osobiste przekonania Darka z całą pewnością nie mają wpływu na jego postępowanie. Może w kontaktach z przedstawicielami kościoła reaguje trochę impulsywnie, ale na pewno nie pozwoliłby na nierówne traktowanie któregokolwiek związku wyznaniowego.

Odgłos otwierających się drzwi pokoju dziewczynek przerwał nam rozmowę. Pojawiła się w nich rozczochrana głowa naszej młodszej pociechy. Julce coś nie pasowało, bo miała minę jakby bolały ją zęby. Był to zupełnie normalny u niej poranny foch.

— Musicie się tak wydzierać od samego rana? — spytała głosem hrabiny cierpiącej na migrenę.

— Też się cieszymy na twój widok — odparłem, co skwitowała jeszcze bardziej zbolałą miną.

— Coś się stało, że już nie śpicie?

— A o wyjeździe do Warszawy na paradę zapomniałaś?

— No tak. To budzę Amelę i już się szykujemy.

Byłem bardzo zaskoczony jej nagłą zmianą nastawienia. Obu dziewczynkom musiało bardzo zależeć na wyjeździe, bo Amelka też szybko wstała. Weszły do łazienki, a w ślad za nimi pogalopowała Molly. Już po chwili dobiegły do mnie odgłosy kłótni, płynącej wody, plucia do zlewu i chrumkania naszego niezbyt urodziwego psa. Po godzinie byliśmy gotowi do wyjścia z domu. Zapowiadał się wspaniały dzień, tym bardziej, że po uroczystości mieliśmy lecieć nad morze, żeby trochę popływać i poleżeć na piachu. Przy osiągach jakie rozwijał nasz własny transporter typu Kobuz, wszelkie odległości na terenie Polski znaczyły tyle co nic.

Rozdział 5

20 czerwca 813 roku n.e. — teren obecnych Kujaw


Pierwsze co poczułem, to potworny ból głowy. Miał takie natężenie, że nie potrafiłem zebrać myśli. Z trudem przypominałem sobie niedawne zdarzenia, a może dawne, nie miałem zielonego pojęcia. Jakieś twarde źdźbło z uporem maniaka wbijało się w moje prawe ucho, a inne łaskotało w nos. Próbowałem się podnieść, ale nie miałem żadnej władzy nad ciałem. Zdawałem sobie co prawda sprawę, że leżę na prawym boku i całym ciałem czuję podmuch chłodnawego wiatru jakbym był zupełnie nagi, ale nie byłem w stanie się poruszyć, żeby to sprawdzić. Nie potrafiłem nawet otworzyć oczu. Stopniowo powracała zdolność logicznego myślenia. Przypomniałem sobie zakończone w zupełnie niespodziewany sposób spotkanie z Perunem i Choresem. Po objawach, jakie towarzyszyły przebudzeniu, zorientowałem się, że automaty użyły biopulsu, działającego obezwładniająco na każdy żywy organizm. Powodował on przeciążenie, w wyniku czego wyłączeniu ulegał na krótki czas somatyczny układ nerwowy. Słyszałem, że wychodzenie z takiego stanu jest nieprzyjemne, ale po raz pierwszy odczułem to na własnej skórze. Obok mnie ktoś zakasłał. Po basowym dudnieniu poznałem, że kaszel wydobył się z ogromnej klatki piersiowej Małego. Poczułem ulgę, bo to oznaczało, że też dochodził do siebie. Za kilka minut powinienem móc wstać i może wtedy zorientuję się w naszym położeniu.

— Naturysta, podnieś dupsko! — Dudniącemu głosowi towarzyszyło przyjacielskie klepnięcie w plecy, które omal nie odebrało mi oddechu.

— Aa mi wile — odparłem. Miało wyjść „daj mi chwilę”, ale język też nie bardzo mnie słuchał.

— Co tam bredzisz Kondziu? — Mały był upierdliwy jak namolna mucha. Obiecałem sobie, że odwdzięczę mu się przy najbliższej okazji.

Stopniowo odzyskiwałem władzę nad ciałem. Najpierw zacząłem widzieć, ale nie zdało się to na wiele, bo w zasięgu wzroku miałem tylko jakiś krzak i kępę trawy. Po chwili poczułem mrowienie kończyn, a zaraz później mogłem się poruszać. Wstałem na chwiejących się nogach próbując złapać równowagę i spojrzałem dookoła. Znajdowaliśmy się w tym samym miejscu, gdzie spotkaliśmy Peruna, z tym, że po naszym wyposażeniu nie było ani śladu. Kombinezony, przetworniki, pakiety energetyczne i broń zniknęły, a my staliśmy zupełnie nadzy nad brzegiem jeziora. Cała jego powierzchnia falowała niespokojnie, gdzieś z głębin wydobywały się bąble pary, a wiejący w naszym kierunku wiatr był gorący i pachniał gotowaną rybą. Byliśmy zupełnie sami i oddaleni od domu o dwanaście stuleci. Najgorsze było to, że z nieznanej przyczyny przybysze nie chcieli z nami rozmawiać, co prawdopodobnie zaprzepaściło powodzenie naszej misji.

— Konrad, chyba mamy przerąbane — całkiem logicznie stwierdził Karol. — Co teraz zrobimy? Ja mam totalną pustkę we łbie.

— Nie wiem. Cholera, miało być zupełnie inaczej. Dlaczego nawet z nami nie porozmawiali? Potraktowali nas jak jakichś złodziei. Zabrali całe wyposażenie, jakbyśmy im to gwizdnęli.

— Słuchaj, a może muszą na spokojnie przemyśleć informacje, jakie przygotował dla nich Bajtek?

— A nad czym tu myśleć? Sami przecież zaprogramowali Bajtka, żeby w stosownym czasie przekazał nam całą technologię i bazę na Księżycu.

— No to nic nie rozumiem — Mały siadł na trawie i zmarszczył brwi. Był to znak, że intensywnie myśli. Ta mina zawsze mnie bawiła, bo sprawiał wtedy wrażenie, jakby myślenie sprawiało mu ogromną trudność, ale w tej chwili absolutnie nie było mi do śmiechu. Nie miałem pomysłu, co dalej będziemy robić. Sytuacja wydawała się beznadziejna. Byliśmy zupełnie sami, w obcym środowisku, bez jakichkolwiek środków umożliwiających przeżycie, bez ubrań, broni, a nawet jedzenia, czy schronienia. W tym momencie mnie olśniło.

— Mały, a namiot? Tam mamy trochę zapasów i sprzętu. W ostateczności możemy sobie zrobić jakieś narzutki z płachty.

Jak na komendę poderwaliśmy się z ziemi i pobiegliśmy w zarośla, gdzie przedwczoraj postawiliśmy nasze schronienie. Przez moment pomyślałem, że pomyliliśmy miejsce, ale wygnieciona trawa jednoznacznie wskazywała, że namiot stał dokładnie tutaj. Tak więc nie mieliśmy zupełnie nic. Znajdowaliśmy się w położeniu takim jak Robinson Crusoe na bezludnej wyspie.

— Ładnie nas załatwili, bez dwóch zdań. Nie wiem co robić. A ty masz jakiś pomysł? — Karol pierwszy przerwał milczenie.

— Mam, ale pustkę w głowie. — Szczerze mówiąc ogarniało mnie coś pomiędzy czarną rozpaczą, a przerażeniem.

— Tam coś leży. — Mały wypatrzył jakieś zawiniątko rzucone w trawę. Podniósł je i rozłożył. Były to dwie pary spodni uszytych z surowego, szorstkiego płótna, uplecione z łyka chodaki, wełniane koszule długości do pół uda i skórzane kaftany bez rękawów. O dziwo jeden komplet odzieży był wyraźnie większy, jakby przeznaczony specjalnie dla Małego. Ubraliśmy się pospiesznie. Spodnie trochę drapały w nogi, ale były wygodne i po związaniu w pasie całkiem dobrze leżały. Buty nie były może ostatnim krzykiem mody, przynajmniej w naszych czasach nie zrobiłyby furory, ale przynajmniej chroniły stopy przed kamieniami. Chcieliśmy też założyć koszule, ale przy dość wysokiej temperaturze powietrza w kilka chwil poczułem, że ciekną po mnie strugi potu. Pozostaliśmy więc przy kaftanach, w których wyglądaliśmy niczym z planu serialu o Herkulesie. Otaksowałem wzrokiem ogromną postać Karola. Gdyby dodać mu hełm z rogami, brodę i topór, mógłby od razu dołączyć do drużyny Wikingów. Okazało się w tym momencie, że nie byliśmy tak całkiem bezbronni, bo dostrzegłem leżące opodal w trawie skórzane pasy z metalowymi nożami oprawionymi w kościane rękojeści, kołczany ze strzałami, łuki i dwie krótkie włócznie. W tym momencie podziękowałem w duchu swojemu kuzynowi, który wiele lat temu zaraził mnie miłością do łucznictwa. Chodziłem na zajęcia sekcji prawie rok i miałem niejakie pojęcie jak tej broni używać. Nie był to co prawda nowoczesny łuk z tworzywa sztucznego, ale w razie potrzeby powinienem sobie dać z nim radę. Głód więc raczej nam nie groził. Problemem mogło być zdobycie dachu nad głową i rozpalenie ognia, ale na razie odsunąłem od siebie te dwie sprawy jako mniej istotne. W końcu wodę mieliśmy pod ręką, noce były bardzo ciepłe, a ostatni posiłek jedliśmy dzisiaj rano. Zastanawiałem się w jakim celu Perun i Chores pozbawili nas wszystkich przedmiotów, z którymi przybyliśmy w te czasy i zaopatrzyli w odzież oraz broń odpowiednią do tej epoki. Chcieli umożliwić nam zasymilowanie się z miejscowymi, czy też mieli jakiś inny, znany tylko sobie plan?

— Konrad, — Mały czytał w moich myślach — może pójdziemy do Ostrowia? O ile dobrze orientuję się w zwyczajach tubylców, powinni nas przyjąć w gościnę, a to może zapewnić nam dach nad głową. Rozejrzymy się trochę i spokojnie zastanowimy co dalej robić. Na pewno też zaproszą nas na jakiś posiłek, — pogładził się wymownie po brzuchu — a z pełnym żołądkiem lepiej się myśli. Co ty na to?

— A co nam szkodzi — odparłem po chwili zastanowienia. — Nic mądrzejszego w tej sytuacji i tak nie możemy zrobić. Idziemy!


Ponad kilometrowa wędrówka przez pierwotny las upłynęła nam w całkowitym milczeniu. Obaj mieliśmy zbyt wiele do przemyślenia i mnóstwo niewiadomych przed sobą. W wilgotnym i gorącym cieniu drzew latały chmary owadów i miałem wrażenie, że wszystkie uparły się, aby włazić mi do oczu i uszu. Karol musiał być mniej atrakcyjny dla tych fruwających wampirów, bo nie zauważyłem, żeby się od nich oganiał. Po kilkunastu minutach wędrówki ściana drzew przed nami przerzedziła się i wyszliśmy na pustą przestrzeń otaczającą pasem szerokości kilkuset metrów niewielkie jezioro o powierzchni kilku hektarów z piaszczystą wyspą pośrodku. Miejsce to spełniało dwojaką funkcję. Po pierwsze uniemożliwiało skryte podejście do osady, a po drugie znajdowały się tutaj poletka uprawne, na których w chwili obecnej dojrzewało jakieś zboże. Na tym skrawku ziemi otoczonym wodą, po której w naszych czasach nie było już śladu, znajdowała się osada Leszka. Ostrowie zajmowało prawie całą powierzchnię wyspy, jedynie po południowej stronie pozostawiono skrawek plaży, na której leżało kilka prymitywnych łodzi, o ile dobrze widziałem z tej odległości były to wykonane z jednego pnia drzewa dłubanki. Do wyspy dochodziła usypana z ziemi i wzmocniona kamieniami grobla przecięta głębokim rowem. Jedyne przejście na wyspę prowadziło z grobli przez opuszczony w tej chwili drewniany most, którego koniec uwiązano do dwóch lin, biegnących ukośnie od otworów w częstokole otaczającym całą osadę. Brama za mostem była w tej chwili szeroko otwarta. Mieszkańcy Ostrowia obecnie nie czuli się chyba zagrożeni, bo nie dostrzegłem nikogo na koronie palisady, ani też w zadaszonej warowni znajdującej się nad bramą.

W obrębie osady wzbijały się w bezchmurne niebo liczne słupy dymu. Było już późne popołudnie i prawdopodobnie mieszkańcy przygotowywali kolację. Wbrew temu, co mi się wcześniej wydawało, poczułem burczenie w brzuchu. Nie pogniewałbym się w tej chwili na jakiś skromny poczęstunek. Ruszyliśmy spokojnie w kierunku grobli. Gdy weszliśmy na utwardzoną drogę biegnącą do bramy, na most wyszło trzech mężczyzn. Nie mieli przy sobie żadnej broni, ale obserwowali nas czujnym wzrokiem. Najprawdopodobniej rzadko przybywali w te strony obcy, a jeżeli już, to w większej liczbie z kupieckimi karawanami. Dwaj samotni wędrowcy musieli wzbudzić ich zainteresowanie. Jeden z mężczyzn trzymał na krótkiej smyczy największego psa, jakiego do tej pory widziałem. Był to olbrzymi zwierz, wzrostem prawie dorównujący niewielkiemu kucowi, o czujnie postawionych uszach i skołtunionej sierści.

— Konrad, staraj się mówić podobnie do miejscowych i nie wyskakuj przypadkiem z poprawną polszczyzną w stylu profesora Miodka — Karol powiedział to bardzo cicho nie odwracając głowy w moim kierunku. — Jakby pytali, jesteśmy na polowaniu i oddaliliśmy się od naszej osady, a mieszkamy nad Gopłem. Wątpię, żeby wielu miejscowych zawędrowało tak daleko. Ja mam na imię Dobromir, a ty może Gromisław. Może być?

Ta historia wyglądała na trochę naciąganą, ale nie było czasu, żeby wymyślić coś lepszego. Dotarliśmy właśnie do mostu, gdy pies wyrwał się trzymającemu go mężczyźnie i z gardłowym warknięciem pobiegł w naszą stronę.

— Zbój, wróć! — Krzyknął mężczyzna, ale pies nie zareagował. Długimi susami pokonywał dzielący nas dystans. Odruchowo stanąłem w wykroku i wysunąłem przed siebie oszczep, ale ubiegł mnie Karol. Stanął przede mną i w tym momencie pies uderzył w niego z prędkością pociągu pospiesznego. Byłem gotowy pójść Małemu z odsieczą, ale niepotrzebnie się martwiłem. W chwili, gdy pies rozwierał szczęki Karol przyklęknął, chwycił go w locie za gardło i wykorzystał jego impet. Przerzucił psa przez bark i rzucił nim o ziemię aż zadudniło. Następnie przydusił go kolanem, walnął swoją potężną jak bochen chleba pięścią w kudłaty łeb i było po walce. W tym samym momencie podbiegł mężczyzna, który uprzednio prowadził psa na smyczy. Stanął kilka kroków od nas patrząc na Karola z mieszaniną podziwu i zdumienia na twarzy, a na nieprzytomne zwierzę z widoczną troską.

— Nic mu nie będzie — mruknął uspokajająco Mały.

— Pokonałeś Zbója gołymi rękoma! Psa, który nie bał się nawet niedźwiedzia! Kim jesteś mocarzu?!

— Człowiekiem — odparł tonem, w którym kryło się delikatne ostrzeżenie. Mały bardzo nie lubił, kiedy ktoś przypisywał mu nadludzkie zdolności.

— Bytomir, tyle razy mówiłem, żebyś trzymał mocno tego psa! Może zrobić komuś krzywdę — powiedział z wyrzutem przewodzący grupie starzec z długą siwą brodą i powiewającymi na wietrze włosami w kolorze mleka, który w międzyczasie do nas doszedł. Ubrany był w przewiązaną rzemieniem koszulę długości do pół łydki, uszytej z białej tkaniny o grubym splocie, a w ręce trzymał drewniany kostur, który opierał węższym końcem o ziemię. Na chudej i długiej szyi zawieszony miał rzemień, a na nim jakiś okrągły metalowy wisior. O ile dobrze poznałem, była to ośmioramienna słowiańska swarzyca symbolizująca dysk słoneczny i boga Swaroga. Mężczyzna spoglądał na nas z zaciekawieniem. Przypominał mi czarodzieja Gandalfa z filmów na podstawie powieści Tolkiena. Od całej jego postaci biła niezwykła moc, ale w tym bardzo pozytywnym wydaniu. Prawdopodobnie był kimś, z kogo zdaniem liczyli się wszyscy mieszkańcy osady. Patrzyliśmy na siebie w milczeniu, które w końcu przerwał starzec.

— Sława bogom — powiedział.

— I my ich sławimy — odparł Karol i oboje skłoniliśmy głowy, co najwyraźniej spotkało się z aprobatą, bo Gandalf uśmiechnął się szeroko.

— Przepraszam za Bytomira i jego przyjaciela — wskazał głową psa, który dochodził do siebie próbując wstać z ziemi.

— Nie ma sprawy — odpowiedział Mały nonszalancko, jakby takie starcia toczył co najmniej kilka razy dziennie.

— Długo jesteście w drodze?

— Cztery dni — odparłem.

— A skąd idziecie?

— Znad Gopła. Ja jestem Gromisław, a mój towarzysz to Dobromir. Jesteśmy myśliwymi. Wyszliśmy za zwierzyną i zapuściliśmy się, po raz pierwszy, aż tak daleko od domu.

Starzec popatrzył na nas badawczo, jakby sprawdzając, czy mówię prawdę. Udało mi się nie odwrócić wzroku, chociaż w jego spojrzeniu kryła się niebywała moc. Chyba przeszliśmy pozytywnie ten test, bo w końcu uśmiechnął się i powiedział.

— To zdrożeni i spragnieni być musicie. Przyjmijcie naszą gościnę zgodnie z obyczajem i jako przeprosiny za napaść przez psa. Zaraz wieczerzać będziemy, to strawą i napitkiem się podzielimy, jak bogowie przykazali. Nie godzi się nie przyjąć w gościnę strudzonych wędrowców. Ja mam na imię Bożysław i jestem żercą osady, a oni — tu wskazał głową na swych towarzyszy — to mój syn Ludziwoj i Bytomir, oboje z załogi chramu.

— Z wdzięcznością przyjmiemy gościnę. Noc niedługo zapadnie, brzuchy puste, a do domu daleko — ochoczo przytaknął Karol.

Jego bezpośredniość wywołała szerokie uśmiechy na twarzach towarzyszy starca, którzy jak wywnioskowałem z tej krótkiej prezentacji, stanowili coś w rodzaju pracowników gospodarczych świątyni. Oboje byli ubrani w koszule podobne do tej, którą miał na sobie żerca, z tą różnicą, że o wiele krótsze, w płócienne spodnie i łapcie z łyka. Jak na lokalne standardy mężczyźni uchodzili zapewne za wysokich i dobrze zbudowanych, ale przy Małym wyglądali jak dzieci. Na twarzy Bytomira widniała wielka ulga. Widocznie w pierwszej chwili obawiał się reakcji Karola, ale widząc, że ten nie żywi do niego urazy, odprężył się. Mały podszedł pewnym krokiem do Zbója, który spoglądał na niego ze zwieszoną głową, podrapał go między uszami i poklepał po karku. Zmiana w zachowaniu psa zaszła błyskawicznie. Nieśmiało pomerdał ogonem i po chwili polizał go po podstawionej pod pysk dłoni. Bożysław uśmiechnął się na ten widok i ruszył w kierunku mostu. Bytomir i Ludziwoj przepuścili nas przodem, a pochód zamykał idący jeszcze niezbyt pewnie Zbój.

Widziałem wiele razy archiwalne obrazy Ostrowia, ale pomimo tego, rozglądałem się z wielkim zainteresowaniem. Podwójny ostrokół otaczający całą osadę miał kształt ogromnej nieregularnej ósemki. Wznosił się na wysokość ponad czterech metrów, a powstałą wolną przestrzeń wypełniono ziemią. Biorąc pod uwagę współczesne metody walki, osada była praktycznie niemożliwa do zdobycia. W obrębie umocnień, od bramy biegła szeroka aleja będąca przedłużeniem grobli. Kończyła się na sporym okrągłym placu, na środku którego rósł ogromny, wiekowy dąb i stał budynek świątyni. Plac stanowił centralny punkt osady, wokół którego w luźnej zabudowie stały budynki mieszkalne i warsztaty zbudowane z drewnianych bali, i wszystkie kryte strzechą. Mijaliśmy wielu ludzi krzątających się przy obejściach i zajętych swoimi codziennymi obowiązkami. Niedaleko bramy z komina niewielkiego budynku buchały kłęby dymu, a odgłos metalicznych uderzeń wskazywał na działający w tym miejscu warsztat kowalski. Dalej mijaliśmy tkaczy, garncarzy i siedziby kilku przedstawicieli innych profesji. Niedaleko kowala znajdował się dom kołodzieja, na co wskazywały oparte o warsztat drewniane szprychowe koła i stojący obok nieukończony wóz. Przed domem krzątała się śliczna młoda dziewczyna, w której rozpoznałem Żywię, ukochaną Leszka. Najbardziej zdziwiło mnie to, że wszyscy mieszkańcy wyglądali na szczęśliwych, życzliwych i zadowolonych z życia, co bardzo kontrastowało z zachowaniem naszego społeczeństwa, przeważnie zajętego tylko własnymi sprawami, pełnego złości, zawiści i wzajemnej niechęci. Mijani ludzie gestem lub miłym słowem pozdrawiali żercę. Nas obrzucali zaciekawionymi spojrzeniami i uśmiechali się serdecznie. Wyglądało na to, że część osady w pobliżu bramy jest swojego rodzaju dzielnicą rzemieślniczą.

— Zapraszam do mojego domostwa — odezwał się Bożysław, gdy dotarliśmy na centralny plac osady, wskazując chatę na jego skraju.

W drzwiach powitała nas korpulentna, niezbyt wysoka kobieta, ubrana w dopasowaną ciemną suknię ze sznurowanym rozcięciem pod szyją. W chwili obecnej sznurek nie był ściągnięty, a obfity biust gospodyni sprawiał wrażenie, jakby zaraz miał wyskoczyć na zewnątrz i ukazać się w całej okazałości. O ile Bożysław wyglądał na sędziwego starca, to jego żona na okrągłej i rumianej twarzy nie miała ani jednej zmarszczki. Uśmiechnęła się serdecznie, jakbyśmy byli długo oczekiwanymi dobrymi znajomymi.

— Witajcie mili goście — przywitała nas gdy weszliśmy do izby. Miała dość niski i bardzo przyjemny głos — Wejdźcie i siadajcie. Strudzeni być musicie. Na dworze takie gorąco, a wy pewnie z daleka wędrujecie. Bożysław — odezwała się do żercy — podaj gościom pić, a ja zaraz przygotuję wieczerzę.

Rozejrzałem się po chacie Bożysława z zainteresowaniem. Izba, do której weszliśmy była sporych rozmiarów. Ściany pokrywały drewniane belki, poczerniałe od czasu, kiedy zbudowano dom. W kilku miejscach wisiały ozdobne tkaniny z roślinnymi ornamentami. Podobne wzorem malunki pokrywały sufit. Niewielkie okna w przeciwległych ścianach były otwarte, powodując przyjemny powiew. Środek zajmował sporych rozmiarów stół i cztery drewniane ławy. Siedliśmy na jednej z nich. Centralne miejsce ściany naprzeciwko drzwi zajmował ogromny piec, zbudowany z kamieni łączonych jakąś zaprawą. Jego komin odcinał się bielą na tle ściany, a we wnętrzu buzował ogień, nad którym na metalowym pręcie piekło się jakieś mięsiwo. Płytę pieca zajmowały przeróżnego kształtu ceramiczne naczynia, przy których nasza gospodyni zaczęła się uwijać jak w ukropie. Nie przeszkadzało jej to jednak w rozmowie. Widać kobiety na przestrzeni wieków wcale się nie zmieniły.

— Z daleka to wędrujecie? Bo wyglądacie na bardzo strudzonych drogą.

— Aż znad Gopła, — odparł Karol — na łowy się wybraliśmy. Zwierzyny u nas coraz mniej, to zawędrowaliśmy tak daleko.

— To pewnie dla skór polujecie? Bo przecież nie żywicie się samym tylko mięsem jak jakieś wilki — roześmiała się sama z tego co powiedziała.

— Tak, dla skór. Można je wymienić na broń i narzędzia u kupców. Coraz częściej do nas przyjeżdżają, to i wymieniać jest na co.

— A chyba bogate u was strony. Matula to was musiała dobrze za młodu karmić, że tacy ogromni wyrośliście. Wy to bez mała jak tur wielcy — spojrzała z podziwem na zwaliste cielsko Karola.

— Oj, Rzepicha — przerwał jej Bożysław, który tymczasem wyszedł z jakiegoś pomieszczenia na tyle domu z glinianym dzbanem w ręce — daj spokój naszym gościom. Strudzeni drogą, a ty gadasz i gadasz. Niech gardła przepłuczą i brzuchy napełnią, to im też na gadanie się zbierze. Wtedy pytaj. Podawaj jadło, bo też już głodny jestem.

Gospodarz postawił dzban na stole, podszedł do żony, przygarnął ją do siebie i z głośnym cmoknięciem pocałował w policzek. Roześmiała się głośno i odepchnęła go, udając oburzoną takim zachowaniem. Podała mu gliniane kubki, z którymi wrócił do stołu i usiadł naprzeciwko nas. Nalał do nich z dzbana złocistego płynu, wziął swój do ręki i ulał odrobinę na podłogę na ofiarę bogom. Zrobiliśmy z Karolem tak samo i wypiliśmy zawartość. Piwo nie było gazowane, ale przyjemnie musowało, a jego delikatna goryczka połączona z jakimś słodem wspaniale gasiła pragnienie. Od razu poczułem się lepiej. Bożysław ponownie napełnił kubki, wychylił swój jednym haustem i spojrzał na nas uważnie.

— To powiadacie, że znad Gopła idziecie? A szliście może koło dużego jeziora w borze? — Wskazał ręką na zachód.

— Szliśmy i to niedawno — odparłem.

— A widzieliście tam coś dziwnego? Bo od jeziora grzmot straszny było słychać i błyskało, jakby Perun gniewny był.

— Coś tam widzieliśmy — odezwał się Karol po chwili milczenia. Podobnie jak ja doszedł do wniosku, że nie ma sensu zaprzeczać. Na pewno ktoś z osady spoglądał w stronę jeziora, skoro zostaliśmy zauważeni zaraz po wyjściu z lasu.

Żerca czekał na ciąg dalszy opowieści, bo wpatrywał się intensywnie w Karola, ale ten w milczeniu zajął się zawartością kubka.

— Coś tam widzieliście, powiadasz — Bożysław nie ustępował — Dziwne rzeczy tam się dziać musiały, bo jakiś czas przed wami z lasu wrócił młody Leszko z upolowaną zwierzyną. Mówił, że ani chybi Perun ze Żmijem się bił, bo widział przy jeziorze ohydną maszkarę, co jej plugastwo ze ślepiów biło. — Ponownie popatrzył na nas jakby w oczekiwaniu na reakcję — A wy się nie bójcie, — kontynuował — obcować z bogami nie każdemu pisane. To rzecz chwalebna i nie każdemu przeznaczona.

— Daj mężu spokój — przerwała mu Rzepicha stawiając na stole miski z jedzeniem. — Będą chcieli, to sami powiedzą. Nie będą chcieli, nie powiedzą. Nic nam do tego — zza pleców Bożysława mrugnęła porozumiewawczo do Karola, dając mu najwyraźniej do zrozumienia, że jej mąż jest zawsze taki uparty. Doszedłem do wniosku, że pomimo dwunastu wieków, jakie dzieliły Rzepichę i kobiety z naszych czasów, niczym się one nie różniły.

— Pewnie. Ja nie nalegam, ale jeżeli coś złego biega po lasach, to musimy o tym wiedzieć — zabrzmiało to prawie jak prośba.

Przed drzwiami rozległy się odgłosy kroków i do domu weszli dwaj niemłodzi już mężczyźni. Pokłonili się gospodyni i stanęli w oczekiwaniu na zaproszenie. Oboje mieli włosy przyprószone siwizną i sumiaste wąsy.

— Wejdźcie i siadajcie bracia — powiedział Bożysław — Poznajcie naszych gości. To Dobromir i Gromisław, myśliwi znad dalekiego jeziora. A to — zwrócił się do nas — Ludek kołodziej i Sambor garbarz. Od trzech wiosen jesteśmy członkami starszyzny tej osady.

Obaj mężczyźni ukłonili się i usiedli przy stole patrząc na nas z zainteresowaniem. Gospodarz wskazał na stół i zaczęliśmy wieczerzę. Spodziewałem się, że jedzenie nie będzie zbyt smaczne, ale myliłem się. Podane przez Rzepichę mięso zostało przyprawione solą i jakimiś ziołami. Nie powstydziliby się go najlepsi kucharze z naszych czasów. Na menu składały się ponadto chrupiące podpłomyki, rewelacyjny wędzony twaróg i kasza ze skwarami. Potrawy popijaliśmy piwem, którego drugi dzban przyniósł w międzyczasie gospodarz. Pomimo sutego posiłku zaczynało mi już lekko szumieć w głowie. Poczułem, że wszystkie dzisiejsze troski trochę się ode mnie oddalają.

— Zanim przyszliście — Bożysław odezwał się do Ludka i Sambora — rozmawialiśmy o tym, co gadał Leszko. Nasi goście też byli nad jeziorem.

— Widzieliście coś? — Spytał Ludek.

— Dajcie spokój — wtrąciła się Rzepicha, która w międzyczasie przysiadła na ławie obok męża — będą chcieli to powiedzą. Takie prawo gości i nie wypada naciskać.

Chciała coś jeszcze powiedzieć, ale Karol przerwał jej unosząc rękę. Mężczyźni przerwali jedzenie i spojrzeli na Małego.

— Opowiem wam, co się stało nasi mili gospodarze. Tak naprawdę nie pochodzimy stąd i nazywamy się inaczej, niż powiedzieliśmy. Przepraszam, że kłamaliśmy. Nie wiedzieliśmy jak się zachować podczas spotkania przed bramą osady, a zależało nam na dachu nad głową. Ja mam na imię Karol, a mój przyjaciel Konrad. Przybywamy z odległej krainy za sprawą bogów.

— Wiedziałem! — Wykrzyknął Bożysław. — Jesteście ich wysłannikami?

— Nie, — roześmiał się Karol — nie jesteśmy wysłannikami, tylko zwykłymi ludźmi. Ale to bardzo długa historia.

— Opowiedz ją.

— I bardzo smutna — dodał Mały.

— Jesteście wśród przyjaciół.

— Dobrze — Karol wahał się chwilę i zaczął mówić. — To co powiem będzie dla was bardzo dziwne, ale wszystko jest szczerą prawdą. Pochodzimy z kraju, który będzie istniał na tych ziemiach za wiele lat. W naszych czasach ludzie żyją zupełnie inaczej niż wy. Posiadamy urządzenia, które latają w powietrzu, ogromne okręty przemierzające wszystkie wody świata, a nawet latamy do gwiazd. Potrafimy przekazywać obrazy i głos na wielkie odległości, budujemy domy większe niż góry. Tak naprawdę, to jesteście naszymi bardzo dalekimi przodkami. Nasz kraj rozciąga się pomiędzy ziemiami zamieszkałymi przez potomków Germanów i Rusinów — wskazał ręką na zachód i wschód. — W całej znanej nam historii narody te były nam wrogie i wiele razy toczyły z nami wojny. Pewnego dnia, gdy nasz kraj rósł w siłę i żyło się nam coraz lepiej, najechały nas wojska ze wschodu. Spuścili na nas potworny ogień z nieba i zabili wielu naszych ziomków. Pomogli nam wtedy bogowie Perun i Chores. Z ich pomocą odparliśmy wroga i odbudowaliśmy nasz kraj. Bogowie wrócili do Prawii i wtedy zostaliśmy zaatakowani po raz drugi. Straciliśmy wtedy całe mnóstwo wojowników, ale przede wszystkim nasze żony i dzieci. Później zniszczony został też nasz świat. Postanowiliśmy wtedy wykorzystać pozostawione nam moce i przybyć do waszej krainy, żeby spotkać się z bogami. Wiedzieliśmy, że właśnie dzisiaj nad jeziorem będą walczyć z siłami zła i czekaliśmy tam na nich. Nie wiem co się stało, ale nie chcieli z nami rozmawiać, nie pomogli nam i zdecydowali, że mamy pozostać tutaj. Nie potrafię powiedzieć dlaczego tak postanowili i nie wiem, co mamy dalej robić. Z nad jeziora przyszliśmy do waszej osady i resztę już wiecie.

Zapadła cisza. Wyraźnie było słychać krążące pod sufitem muchy. Bożysław, Ludek i Sambor wpatrywali się w nas przetrawiając usłyszaną opowieść.

— Z kim walczyli bogowie? — Spytał Ludek.

— Z bardzo złą istotą, którą zwą Welesem.

— Weles to przecież bóg Nawii — świata podziemnego.

— Może i tak, ale ta istota nosi takie samo imię. Jest bardzo zła i nienawidzi wszystkiego, co żyje.

— Bogowie zabili tego Welesa?

— Nie. Zrobił to jeden z waszych ludzi.

— Kto?! — Pytanie wyrwało się jednocześnie z czterech ust.

— Nie wiecie? Ktoś jeszcze był dzisiaj w lesie nad jeziorem. Sami mówiliście.

— Leszko? — Ludek był szczerze zdziwiony.

— On sam — odparłem. — A nawet uratował Peruna, któremu groziła śmierć z rąk Welesa. Otrzymał w nagrodę znak pioruna na ramieniu. Dokładnie taki sam — Karol pokazał symbol na swojej ręce.

— A ja byłem przeciwny, że chce się spotykać z moją córką! — Wykrzyknął Ludek — Pomyślałby kto. Leszko pokonał złe moce i pomógł bogom. Moja Żywia już dawno mówiła, że w piersi tego młokosa bije wielkie serce. A jak dzisiaj na niego spoglądała, kiedy wrócił do osady z upolowanym jeleniem na ramieniu. Jak wilk na sarnę.

— Lepiej przejrzeć na oczy późno, niż wcale — filozoficznie stwierdził Bożysław — Ale nie o tym mówmy. Trzeba nam postanowić, co dalej czynić. Wam trzeba jakoś pomóc. Ale jak? — Popatrzył na żonę i swych ziomków szukając u nich pomocy.

— Wróżby trzeba czynić. Innej rady nie ma — zdecydowanym głosem oświadczył Sambor.

— Racja — jednym głosem przytaknęli Ludek i Rzepicha.

— A pamiętacie wróżby, jakie czyniliśmy na Jare Gody? — Spytał Bożysław — Zapowiadały nam dobry, urodzajny i płodny rok. Ale mówiły też o niespodziewanych zdarzeniach i o gościach z dalekiej krainy, którzy przyniosą nam wiele dobra. Czy to właśnie o was mówili bogowie przez wróżby? — Na to pytanie mogliśmy jedynie wzruszyć ramionami.

— Nie ma co — zdecydował Sambor. — Chodźmy do chramu. Załoga przygotuje białego konia Swaroga. Zwołamy ludzi z osady i niech bogowie wyjawią nam swą wolę.

Niecałe pół godziny później stanęliśmy z Bożysławem i Rzepichą przed Świętym Chramem. Spory budynek z drewnianych bali o dachu krytym drewnianymi gontami znajdował się pomiędzy placem, a wałami osady, po przeciwnej stronie niż brama. Teren przed świątynią zapełniony był mieszkańcami Ostrowia. Zauważyłem, że przyszli tam tylko dorośli i to zarówno mężczyźni, jak i kobiety. Ubiory płci pięknej przyciągały oko. Suknie były dopasowane, w wesołych kolorach i wydekoltowane. Uzmysłowiłem sobie, że panowało tutaj coś na wzór równouprawnienia, oczywiście dostosowanego do realiów, które uległo zniszczeniu w wyniku chrystianizacji tych ziem, a zostało ponownie wywalczone przez kobiety dopiero w XX wieku. Ojcowie kościoła katolickiego tacy jak Tomasz z Akwinu, czy Augustyn wszystkie kobiety z osady wysłaliby najprawdopodobniej na stos za styl bycia i ubiór. Żerca przeprowadził nas przez tłum i stanęliśmy przed świątynią.

— Bracia i siostry, — Bożysław mówił głośno, żeby być słyszanym przez wszystkich — poprosiłem was o przybycie przed chram Swaroga, gdyż miały miejsce niespotykane i ważne rzeczy. Oto dwaj wędrowcy, — wskazał na nas — wojownicy Konrad i Karol, którzy przybyli na nasze ziemie z odległej krainy. Są mężni. Ten oto — wskazał na Karola — gołymi dłońmi pokonał Bytomirowego Zbója. Na ich ziemiach trwa straszna wojna. Nasi goście stracili w niej swe rodziny i przyszli w te strony prosić o pomoc bogów. Dzisiaj nad Jeziorem Rybaków spotkali Peruna i Choresa, którzy walczyli ze złymi mocami. Bogowie nie wysłuchali ich. Nie odmówili pomocy, ale też jej nie obiecali. Możliwe, że ich wolą jest, aby ci wojowie zamieszkali wśród nas.

— A wiesz, czy to prawda, co mówią? — Spytał ktoś z tłumu i zaraz rozległ się szmer aprobaty.

— Przysięgli mi, że to prawda.

— Nie pochodzą z naszych rodów. Nie wiesz, czy przysięgali prawdę.

— Jest tutaj Leszko? — Spytał Bożysław wodząc wzrokiem po zebranych mieszkańcach.

— Jestem — odezwał się pogromca Welesa wychodząc przed tłum. — I potwierdzam, że ci dwaj mówią prawdę.

Szmer wielu głosów przybrał na sile. Większość wpatrywała się w Leszka czekając na jego dalsze słowa.

— Prawdą jest, że nad Jeziorem Rybaków Perun walczył z istotą zwaną Welesem?

— To prawda.

— A prawda, że ten Weles poległ w walce?

— To też prawda.

— Powiedz Leszku, czy to Perun go zabił?

— Nie — odparł Leszko po dłuższej chwili. — Nie on go zabił.

— A kto to uczynił? Z tego co wiem od przybyszy, Perun obdarowuje ludzi o mężnym sercu swym znakiem. Symbolem pioruna na ramieniu.

Leszko nie odpowiedział, ale odwrócił się do tłumu, podwinął rękaw koszuli i pokazał symbol, który otrzymał dzisiaj w dowód uznania od Peruna. Szmer cichych rozmów przerodził się w gwar. Jedna osoba stojąca na przedzie wpatrywała się w chłopaka z uwielbieniem. Była to Żywia, której serce biło w tempie jak po długim biegu.

— Ludzie! — Krzyknął Bożysław. — Dajcie powiedzieć! — Rozmowy z wolna cichły — Ja, Sambor i Ludek uważamy, że wolą bogów jest, aby Konrad i Karol pozostali czas jakiś wśród nas. Damy im dach nad głową i przyjmiemy jak swoich. Można spytać wróżby, czy taka jest wola Swaroga.

— Czyńmy wróżby! — Rozległy się okrzyki mieszkańców osady.

Bożysław dał znak ręką i zza chramu wyszli dwaj mężczyźni prowadzący pięknego białego konia. Poznałem Ludziwoja i Bytomira. Podali żercy bogato zdobioną uzdę, a sami ułożyli na ziemi w równej odległości dziewięć oszczepów, po czym usunęli się pod ścianę świątyni. Kapłan zaintonował cicho jakąś modlitwę, po czym poprowadził konia trzykrotnie dookoła chramu i nakierował go na ścieżkę ułożoną z oszczepów. Tłum śledził jego poczynania w ogromnym napięciu. Zwierzę zatrzymało się przed pierwszym drzewcem, zarżało krótko, przestąpiło nad nim prawą nogą i szybko przeszło po pozostałych nie potrącając żadnego. Zastanawiałem się co to oznacza, ale uśmiech na twarzy Bożysława wystarczył mi aż nadto.

— Swaróg wyjawił nam swoją wolę! — Powiedział do tłumu, któremu udzielił się radosny nastrój.

Rozdział 6

29 czerwca 2014 roku — Warszawa


— Bajtek, do kurwy nędzy co się stało! — Ryczał Karol.

— Nie wiem, analizuję dane — odpowiedział nasz elektroniczny mózg spokojnym głosem.

— Jak to nie wiesz?! To kto ma wiedzieć?! Przecież to był jakiś cholerny atak terrorystyczny!

— Karol, wiem co czujesz….

— Gówno wiesz! — Przerwał mu Mały, chodząc po pomieszczeniu kontrolnym schronu niczym tygrys po klatce.

— Nie odpowiem jeżeli będziesz mi przerywał!

— Dobra! Mów! Tylko z sensem!

Schron, w którym się znajdowaliśmy, został przygotowany na wypadek konieczności nagłej ewakuacji rządu. Znajdował się na głębokości pięćdziesięciu metrów pod Ursynowem. Jego budowę przewidywały opracowane przez Bajtka procedury kryzysowe. Szansa, że kiedykolwiek zostanie wykorzystany była bliska zeru, a jednak dzisiaj, w dniu koronującym dzieło odbudowy Polski, zostaliśmy do niego przetransportowani w trybie alarmowym. Z Placu Zwycięstwa drony przeniosły tutaj Darka Tarnowskiego, Karola, mnie i trzydziestu członków rządu. Pozostałych VIP-ów ewakuowano do innych tego rodzaju obiektów. Wszystkie zapewniały możliwość przeżycia kilkuset osobom przez ponad rok. Były wyposażone w środki łączności i co najważniejsze, w bramy podprzestrzenne. W razie potrzeby mogliśmy więc natychmiast przenieść się do bazy w Tatrach lub na Księżycu.

— Zaznaczam, że nie mam jeszcze opracowanych pełnych danych, ale fakty wyglądają następująco — odezwał się hologram wyświetlany w pomieszczeniu kontrolnym schronu. Bajtek jak zwykle przybrał postać Peruna. — Około godziny dziewiątej dwanaście otrzymałem komunikat z systemów Wędrowca, zaparkowanego nad miejscem ceremonii, o wahaniach mocy głównego reaktora. Nie spotkałem się nigdy wcześniej z tego typu awarią, która jest praktycznie niemożliwa, dlatego potraktowałem zgłoszenie jako błąd systemów kontrolno-pomiarowych. Poleciłem komputerowi statku załączenie obwodów rezerwowych i podanie ponownego komunikatu. W tym momencie łączność została przerwana. Wędrowiec runął na ziemię, natomiast czujniki waszych dronów zarejestrowały wzrost kilku odczytów. W ciągu milisekundy wzrósł dziesięciokrotnie poziom promieniowania gamma i Czerenkowa, wolnych elektronów i fotonów. Nad placem krótko przed tym pojawiła się bańka energii podobnej do wyzwalanej w naszych polach ochronnych i po chwili wszystkie odczyty wróciły do normy.

— Bajtek, przestań bełkotać jak naukowiec! Powiedz co się stało. Gdzie są nasze rodziny? Gdzie są ludzie z placu i automaty?! Dlaczego mamy w tym miejscu ogromną dziurę w ziemi?! Co jest kurwa grane?! Powiedz wreszcie! — Karol był u kresu wytrzymałości. Prawdopodobnie gdyby hologram Bajtka był materialny, dostałby od niego po gębie.

— Dobrze, już mówię. Ale zastrzegam, że jest to tylko wersja robocza z prawdopodobieństwem rzędu dziewięćdziesięciu procent.

— Mów wreszcie! — Rozkazał Darek.

— Uważam, że mieliśmy do czynienia z kontrolowanym procesem anihilacji.

— Że co?! — Wrzasnął Karol rwąc włosy z głowy, a ja poczułem, że zaraz zemdleję.

— Przecież anihilacja wyzwala taką ilość energii, że z Warszawy pozostałaby dymiąca pustynia — zauważył minister Pochowski, specjalista z dziedziny fizyki kwantowej.

— Tak, to prawda. Ale wykorzystany został jakiś rodzaj pola siłowego, który pochłonął wyzwoloną energię i ograniczył zasięg unicestwienia tylko do jego obszaru.

— Ale dlaczego i po co? — Spytałem słabym głosem.

— Nie mam pojęcia — odparł Bajtek. — Biorąc jednak pod uwagę, że zamachem nie objęty został obszar trybuny, uważam, że nie chodziło o zadanie decydującego i ostatecznego ciosu. Wygląda to bardziej na swojego rodzaju ostrzeżenie, demonstrację siły lub próbę podważenia wiarygodności rządu.

— Co stało się z ludźmi? — Zadając to pytanie znałem odpowiedź, ale moja podświadomość nie dopuszczała jej do siebie.

— Konrad, przykro mi bardzo, — odpowiedział Bajtek — ale zdajesz sobie sprawę, że wszystko i wszyscy wewnątrz pola, w ułamku sekundy, przestali istnieć.

Poczułem łzy płynące mi po policzkach. Karol stał do mnie tyłem, a jego ogromnym ciałem wstrząsało stłumione łkanie.

Rozdział 7

20 czerwca 813 roku n.e. — teren obecnych Kujaw


Zapowiadały się dwa wesołe dni. Mieszkańcy Ostrowia postanowili wyprawić jeszcze dzisiaj ucztę dla uczczenia swojego bohatera, który uratował Peruna, a przy okazji na naszą cześć, chociaż nic specjalnego z Karolem nie zrobiliśmy. Gdy na plac przed chramem przyniesiono długie stoły, zastawiono je jedzeniem i wniesiono naczynia z piwem, Mały stwierdził, że prawdopodobnie mieszkańcy osady mają skłonności do nadużywania napojów wyskokowych i do imprez. Z takimi przywarami doskonale wpisywaliby się w rolę przodków współczesnych Polaków. Prawda była jednak inna. Codzienne życie tych ludzi upływało na ciężkiej pracy, a wieczorami nie mogli przecież zasiąść w fotelach i włączyć telewizorów. Toteż każda okazja do zabawy i wspólnej biesiady była dla nich czymś pożądanym. Jutro również przewidziana była zabawa, a to z racji przesilenia letniego. W tym dniu obchodzono jedno z ważniejszych świąt słowiańskich, czyli Noc Kupały.

Zgodnie z wolą Swaroga, wyrażoną przez pomyślną wróżbę, byliśmy traktowani jak członkowie tej niewielkiej społeczności. Zostaliśmy zaproszeni do wspólnego stołu, gdzie posadzono nas pomiędzy Samborem i Ludkiem. Obok tego drugiego usiadł Leszko, który aż promieniał z radości. Był jednym z młodszych mężczyzn w tym gronie, a siedział przy starszyźnie. Z jego punktu widzenia był to ogromny zaszczyt. Z rosnącym zdumieniem obserwowałem jak miejscowi pochłaniają ogromne ilości jedzenia, popijając je kolejnymi dzbanami piwa. Ja zjadłem miskę okraszonej kaszy oraz dwa podpłomyki i poczułem, że zaraz pęknę. Karol nie zmieścił w żołądku dużo więcej, a mieszkańcy Ostrowia najwyraźniej dopiero się rozkręcali. Przy stołach panował gwar jak w ulu, który nasilał się wprost proporcjonalnie do ilości wypitego trunku.

Kątem oka zauważyłem, że Bożysław wstał z wzniesionym w górę kubkiem. Rozmowy przycichły i w końcu zrobiło się zupełnie cicho.

— Bracia! — Żerca popatrzył na zebranych i odwrócił się w naszą stronę. — Wypijmy za zdrowie naszych gości. Nigdy jeszcze nie przyjęliśmy pod swój dach ludzi z krainy, gdzie żyje się na podobieństwo bogów. W tamtym świecie spotkało was wiele nieszczęść, dlatego wypijmy, żeby tutaj było wam lepiej. Być może znajdziecie u nas szczęście, które utraciliście.

Byłem naprawdę wzruszony. Jeszcze kilka godzin temu nasza przyszłość nie rysowała się w różowych barwach. Byliśmy sami, w obcym świecie i pozbawieni techniki, która umożliwiała przeżycie. Teraz jednak mieliśmy wsparcie ludzi, którzy przyjęli nas do swego grona. Mogliśmy być spokojni przynajmniej o dach nad głową i żywność. Szeroki uśmiech na twarzy mojego kumpla świadczył, że on również postanowił zostawić na później sprawy, które nas tutaj przywiodły. Jakiekolwiek opóźnienie powstałe w tych czasach nie miało żadnego znaczenia. Skutek naszych działań miał nastąpić przecież za ponad tysiąc lat. Widząc, że biesiadnicy wstali unosząc w górę naczynia, również podniosłem się z ławy i jednym haustem wypiłem zawartość swojego kubka.

— Może teraz opowiecie więcej o sobie? — Zaproponowała Rzepicha, którą najwidoczniej wciąż zżerała ciekawość.

Popatrzyliśmy z Karolem na siebie. Wzruszył ramionami na znak, że chyba możemy. Miał rację. Nie mogło to spowodować żadnych negatywnych następstw. Jakiekolwiek informacje nie miały szans przetrwać w niezmienionej formie do naszych czasów i spowodować zakłócenia historii. Wstałem i wszystkie oczy skupiły się na mnie.

— Mój przyjaciel — wskazałem na Karola — i ja narodzimy się na tej ziemi za dwanaście setek lat. — O ile to możliwe, zainteresowanie nami jeszcze wzrosło. — Do niedawna wasze czasy były dla nas bardzo odległą historią, niezbyt dobrze znaną, z której nie pozostało wiele. W miejscu, gdzie teraz jesteśmy nie ma już jeziora, a tylko resztki wałów, jakie usypaliście pod palisadę. Nasz kraj rozciąga się od morza na północy do gór na południu i od rzeki nazywanej Odrą do rzeki Bug na wschodzie. Nazywamy go Polską. Za sto lat ziemiami tymi władać będzie Mieszko, który zjednoczy pod sobą różne plemiona i przyjmie od mieszkających na zachodzie Niemców obcego boga — jednego dla wszystkich.

— Dawniej, jak głoszą nasze legendy, już tak bywało — wtrącił Bożysław. — Od swojego ojca wiem, a on wiedział to od swego i tak przez wiele pokoleń, że wiele lat temu byliśmy częścią ogromnego ludu zwanego Lechią, którym rządził z grodu na południu władca zwany Krakiem, a przez obcych Graccusem. Wszystkie plemiona i rody na tych ziemiach, aż do miejsca, gdzie ludzie mają żółtą skórę i skośne oczy, były na jego rozkazy i wezwanie. Dalej na południu nad ogromnym morzem żył drugi potężny lud zwany Roma, który podbijał liczne ziemie. Tylko nas nigdy nie zmógł i nie wszedł do nas ze swymi wojami. Tacy byliśmy wtedy mocni. Ale mów Konrad dalej.

— Pod rządami Mieszka i jego potomnych kraj rozwinie się. Ale wiele lat później popadnie w niewolę za sprawą nieudolnych władców i napaści sąsiednich ludów. Odrodzi się dopiero na sto lat przed moimi czasami, ale zaraz później znowu gnębić go będą wojny i niewola.

— Podobnie było w czasach, o których mówiłem — odezwał się ponownie żerca. — Podania głoszą, że nasz lud poszedł w rozsypkę za sprawą kniazia z grodu nad Gopłem imieniem Popiel, który z zazdrości o władzę otruł swoich krewniaków panujących nad innymi krainami Lechii. Od tamtej pory nasze ludy nigdy nie były już taką potęgą i nie ma między nimi jedności. Po zgładzeniu Popiela starszyzna obrała na władcę Piasta. Teraz przewodzi nam jego syn Siemowit. Twoja opowieść Konrad potwierdza, że historia obraca się niczym koło wozu, które przejechało po kałuży i co jakiś czas jego zabłocona część jest na górze, po czym znowu idzie na dół. Ale powiedz, jak spotkaliście naszych bogów, skoro jakiś nowy zapanował nad tymi ziemiami i ich mieszkańcami?

— Siedziba bogów jest w wysokich górach na południu. W moich czasach nikt o tym nie wiedział, a tylko nieliczni o nich pamiętali.

— To do świętych gajów i chramów ludzie nie chodzili? — Spytał Sambor.

— Święte gaje wycięto, chramy zburzono, a w ich miejsce postawiono świątynie nowego boga — odparłem widząc najwyższe oburzenie na twarzach biesiadników — Ale okazało się, że bogowie o nas nie zapomnieli. Największą zasługę ma w tym Leszko. — Spojrzałem młodzieńca widząc, że aż pokraśniał z dumy — Perun w zamian za uratowanie przed Welesem, obiecał pomoc dla jego potomnych, gdyby byli w wielkim niebezpieczeństwie i słowa dotrzymał. Dał nam wielu wspaniałych wojowników, latające statki, groźną broń i w ten sposób pokonaliśmy wroga, który napadł na Polskę. Rok po zwycięstwie mieliśmy wielkie święto. Chcieliśmy uczcić poległych w wojnie i cieszyć się z odbudowy kraju. Tego dnia zostaliśmy ponownie zaatakowani. Wtedy właśnie ja i Karol straciliśmy naszych bliskich, żony i dzieci. Zginęło też wielu dobrych wojowników. Później zniszczony został nasz świat. Przy pomocy boskich mocy dotarliśmy do waszych czasów, żeby ponownie prosić Peruna o pomoc. Tak właśnie trafiliśmy do waszej osady.

— Wasz świat musi być dziwny i straszny — oświadczył Ludek po wysłuchaniu mojej historii.

— Nie jest tak źle — mimo woli się roześmiałem. — Życie w waszych i naszych czasach nie różni się aż tak bardzo. A i ludzie są prawie tacy sami, no może mniej serdeczni, mniej gościnni i bardziej samotni.

— Samotni? To ilu ludzi żyje w waszym kraju?

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.