E-book
15.75
drukowana A5
44.76
Światło Wawelu

Bezpłatny fragment - Światło Wawelu


5
Objętość:
211 str.
ISBN:
978-83-8384-781-8
E-book
za 15.75
drukowana A5
za 44.76

Dla syna od Ojca

Dla Ojca od syna

„Człowiek jest tajemnicą — z tajemnicy przybywa i w tajemnicę odchodzi”.

— Maria Dąbrowska

Rozdział 1

KRAKÓW


Serce podeszło jej do gardła, krew chciała rozerwać tętnice. Wzrok zaczął błądzić po ścianach krypty, w której się znalazła. Chropowata, wilgotna nawierzchnia wywołała u niej narastający niepokój. Nastolatka próbowała ogarnąć umysłem to, co się wydarzyło.

Spacerowała ulicami Wrocławia, zwiedzając stolicę Dolnego Śląska. W pewnym momencie weszła do kościoła św. Michała. Pamiętała, jak oglądała nawy boczne. Podeszła do wgłębienia między zakrystią a przejściem za główny ołtarz. Zobaczyła zamurowane drzwi.

Nagle jej oczy wypełnił błysk światła, jakby ktoś oślepił ją celowo fleszem aparatu. Przez chwilę nie czuła zupełnie nic. Dźwięki z otoczenia, zapach starego drewna kościoła i tajemnicze drzwi zniknęły, spowite mleczną mgłą. To wszystko było gwałtowne.

Kiedy się ocknęła, była w zupełnie innym miejscu. Czuła, jak z wargi leci stróżka krwi. Musiała upaść i uderzyć się, kiedy świat zwariował.

W pomieszczeniu, gdzie była, panował półmrok. Powiew zimnego powietrza wywołał na jej ciele dreszcze.

Zobaczyła sylwetkę mężczyzny w sutannie. Proboszcz wbijał w nią wzrok niczym wilk śledzący swoją zdobycz. Najwyraźniej nie była tu mile widziana, a jego spojrzenie dobitnie to ukazywało.

— Gdzie ja jestem… co się stało przed chwilą? — wymamrotała.

Duchowny wykonał w jej kierunku kolejne kroki. Zmniejszał dystans, jednocześnie wsuwając sobie rękę pod sutannę. Spojrzała na niego przerażona. Serce jej zaczęło walić jak szalone. Kapłan podszedł bliżej. Zachowywał się niczym opętany żądzą zemsty człowiek.

— Masz swój kryształ? Skąd ciebie tu przeniosło? — zapytał proboszcz.

Pytanie wyrwało dziewczynę z lekkiego zawieszenia. Popatrzyła na duchownego ze zdziwieniem w oczach. Nic, co się działo w tym upiornym miejscu, nie miało najmniejszego sensu.

— Błagam, proszę powiedzieć, co się stało. Jaki kryształ mam mieć? — chciała zadać dłuższe pytanie, jednak drżący głos na to nie pozwolił.

— Czy masz swój kryształ? Taki do ponownego przejścia? — proboszcz wyciągnął rękę, trzymając w dłoni mały szklany obiekt. Wyglądał jak ołówek z zaostrzonym końcem. Mógłby on rozciąć ciało każdego, kto by się w tym momencie nawinął.

Dziewczyna pokręciła głową. Nie była w stanie nadal pojąć tego wszystkiego. Skuliła się ze strachu w rogu pomieszczenia, zasłaniając twarz rękoma. Chciała ukryć łzy. Głowa zaczęła ją boleć od nadmiaru informacji, jak u człowieka, który nagle wybudził się z narkozy.

— Natychmiast musisz wrócić. Nie możesz wpaść w ich łapy — ksiądz wyciągnął w jej kierunku rękę, podsuwając kryształ prawie pod sam nos.

Przez chwilę nastolatka miała wrażenie, że duchowny chce ją rozpruć tym ostrym minerałem.

Dziewczyna zmarszczyła brwi. Zamierzała coś powiedzieć, ale za plecami proboszcza usłyszała odgłos kroków. Teraz dopiero dostrzegła, że do pomieszczenia, gdzie była, prowadzi tunel.

Duchowny odwrócił się gwałtownie. Zmarszczył brwi, chowając kryształ pod sutannę. Mijały sekundy, a kroki robiły się coraz głośniejsze. Dziewczyna zerknęła na tunel, gdzie pojawiła się jakaś postać. Proboszcz podszedł do ściany, pokazując nastolatce palec na ustach, by milczała.

Krzyknęła, gdy krople krwi poplamiły jej twarz. Widok zabitego człowieka wywołał u niej silne emocje. Chwilę później zemdlała.

Rozdział 2

WARSZAWA


Jan Zalewski trasę z pracy do przedszkola pokonał w kilkanaście minut, fartownie mijając kolejne skrzyżowania. Kilka razy setne sekundy dzieliły go od zatrzymania. Jadąc szybciej, niż pozwalały na to przepisy, zostawił za sobą kilku zdenerwowanych kierowców. Nawet nie zdążyli zatrąbić, kiedy Zalewski znikał za kolejnymi zakrętami.

Świat za kierownicą samochodu zmienia się jak pod dyktando ludzkich myśli. Kierowca wówczas ma wrażenie, że jakaś siła wyższa chce mu pomóc rozwiązać każdy problem. Sygnalizacja na każdym skrzyżowaniu ustawia się na kolor zielony, a inne auta znikają.

Kremowy budynek przedszkola wyłonił się nagle. Zalewski ostro zahamował, dostrzegając wolne miejsce. Pisk opon wyrwał z zamyślenia kilku przechodniów. Wyciągając kluczyki ze stacyjki, omal nie upuścił ich na podłogę.

Cały czas miał w głowie głos wychowawczyni. Zadzwoniła do niego, kiedy siedział nad kolejnym projektem. Wstał od biurka, podszedł do okna i odebrał telefon. Był gotowy na nowy monolog o tym, jakie trudności sprawia jego dziecko z autyzmem. Kiedy jednak usłyszał o wypadku, złapał za marynarkę i ruszył w kierunku windy. Wyskoczył z biura jak poparzony, oślepiony słońcem.

Przez chwilę w amoku próbował sobie przypomnieć, gdzie zostawił auto. Kiedy myśli na chwilę wyparły słowa „wypadek” i „Filipek”, zobaczył swój pojazd tuż przed nosem. Najwyraźniej jakaś część głowy pracowała niezależnie od bieżących wydarzeń, szukając zaparkowanego samochodu. Przyjechał tak szybko, jak mógł, mając niebywałego farta na każdym kilometrze drogi.

Zalewski wbiegł do budynku i ruszył w kierunku sali swojego syna Filipa. Nie słyszał słów portiera, który popędził za nim. Pracownik przedszkola próbował dopełnić formalności, ustalając, kto właśnie wszedł do placówki. Jan minął kilka zamkniętych klas, gdzie dzieciaki szykowały się do obiadu. Na końcu była ta, gdzie zwykle przebywał jego syn. Ojciec otworzył drzwi od sali.

Jego mały chłopiec siedział na krześle. Obok stała wychowawczyni ze szklanką wody. Za chwilę do pomieszczenia wpadł portier. Widok, jaki zobaczył, wyjaśnił wszystko. Chodziło o wypadek.

— Co się stało? Nic ci nie jest? — Zalewski zagadnął syna. Na twarzy młodego namalował się uśmiech. Nietypowe spojrzenie Filipa przeszyło tatę jak strzała trafiająca w środek tarczy.

Ojciec miał wrażenie, że jego dziecko było inne niż o poranku. Chłopak przy śniadaniu nie odzywał się, patrząc w jakiś punkt za oknem. Kilka razy spojrzał na parę wodną, która wylatywała z czajnika. Filip był gdzieś między jednym realnym a drugim zmyślonym światem.

Autyzm czasem potrafił zablokować młodego na kilka godzin. Wówczas dziecko usilnie koncentrowało się na jednym zadaniu. Próby oderwania go z zawieszenia wywoływały napady szału.

Jednak teraz w sali Jan zobaczył w oczach syna iskrę. Nigdy wcześniej nie widział czegoś podobnego.

— Zemdlał nagle podczas zabawy. Spadł z bujaczki prosto na trawnik — wychowawczyni starała się uspokoić Janka.

Ojciec uklęknął przy Filipie i go przytulił. Syn ku jego zdziwieniu ścisnął go bardzo mocno. Dawno nie doświadczył takich emocji ze strony dziecka, jak teraz.

— Wszystko dobrze, tato, zakręciło mi się w głowie — powiedział z uśmiechem. — Jedziemy do domu — dodał młody, ponownie patrząc na ojca przeszywającym wzrokiem.

Zalewski odwrócił się do wychowawczyni. Usiadła przy biurku i wypełniała jakieś papiery.

— Czy mojego syna zbadała już pielęgniarka? Mogę go zabrać do domu? — zapytał.

Opiekunka wstała i podeszła do Jana.

— To są informacje o wstępnej diagnozie — podsunęła mu kartki z maszynowym pismem, jednocześnie podając długopis, by potwierdził informacje.

Sporządzony na komputerze raport nie wskazywał na poważne obrażenia.

Pielęgniarka wykluczyła wstrząs mózgu.


Ruszyli w drogę powrotną po kwadransie. Chłopak siedział spokojnie, wpatrzony w okno.

— Śniła mi się mama, wiesz tato — Filip spojrzał na ojca.

Zalewski z wrażenia o mało co nie nacisnął na hamulec.

— Tak… — wycedził zdumiony.

— Tak, kiedy upadłem na placu zabaw, chyba spałem.

— Straciłeś przytomność, synku.

— Myślę, że spałem i widziałem mamę, miała białe włosy, w czerwone pasemka i niebieskie oczy.

Zalewski zatrzymał się na poboczu. Chłopak nie mógł wiedzieć, że jego matka przy porodzie miała taką fryzurę. Czy to był zbieg okoliczności? Jan popatrzył w oczy syna, marszcząc brwi.

— Coś ci mówiła? — zapytał głosem tak spokojnym, że Filip się wystraszył.

— Powtarzała jedno słowo, którego nie znam, tato.

— Słowo? — ojciec jakby wiedział, co zaraz usłyszy od malca. Jego źrenice poszerzyły się w oczekiwaniu na odpowiedź.

— „Eszarhaddon”.

Twarz ojca zrobiła się kamienna i blada. Myślał, że nigdy nie nadejdzie ten moment. Łudził się latami, że Filipa los oszczędzi. Jak złudne to były nadzieje, przekonał się, słysząc dobrze znane określenie. Wyraz, jaki młody wypowiedział w samochodzie, był tylko początkiem.

Syn przeraził się widokiem wzroku Jana, który szukał jakiegoś punktu zaczepienia. Z zawieszenia wyrwał ich klakson samochodu. Stali zbyt blisko jezdni i jeden z kierowców musiał zrobić ostry unik.

Po chwili Jan przekręcił kluczyk w stacyjce. Ruszyli w dalszą drogę.

— Zabieram cię na wycieczkę synu. — rzucił stanowczo.

Rozdział 3

KRAKÓW


Czarny motocykl pędził Aleją Pokoju w stronę Starego Miasta. Szybko przejechał rondo i skręcił w Grzegórzecką. W tym samym momencie światło zmieniło się na czerwone. Maszyna zwolniła, kiedy kierująca dojechała do ulicy Dietla.

Po chwili Honda skręciła w ulicę Starowiślną, kierując się w stronę Wisły. Motor jednak nie wjechał na most, tylko odbił w prawo. Klucząc małymi uliczkami, zatrzymał się przed Komisariatem Policji.

— To parking służbowy — młody policjant szybkim krokiem podszedł do Hondy.

Kierująca zgasiła silnik i zdjęła kask.

— Lena Zert, detektyw kryminalny — funkcjonariusz zaniemówił na widok trzydziestoczteroletniej kobiety machającej legitymacją.

Komisarz zabezpieczyła Hondę i ruszyła w kierunku masywnych drewnianych drzwi posterunku. Miała ochotę się odświeżyć po podróży. Jednak musiała się zameldować szefowi. Złapała za klamkę i weszła do środka. Pomieszczenia wyglądały muzealnie. Zapach wilgoci i starych mebli wypełnił nos Leny.

Na ławce w korytarzu siedziało dwóch skutych w kajdanki podejrzanych. Uśmiechnęli się szyderczo na jej widok. Odwzajemniła im chłodnym, pewnym siebie spojrzeniem.

Dyżurny chciał coś powiedzieć, ale machnęła mu odznaką.

— Do szefa — oznajmiła.

Policjant pokazał drzwi na końcu korytarza.

Zapukała dwa razy i nie czekając na zaproszenie, weszła do środka. Za biurkiem siedział inspektor. Oceniła, że ma około pięćdziesięciu lat. Jednak krótkie włosy i wysportowana sylwetka mogły zmylić zwykłego cywila.

— Szybko pani się zjawiła — szef wyciągnął rękę na powitanie. — Inspektor Zbigniew Tyniecki — dodał.

— Komisarz Lena Zert — podała mu dłoń. — Otrzymałam rozkaz z Warszawy. Stolicy się nie odmawia.

— Ten ryk motoru… to pani? — zapytał Tyniecki.

— Tak, nie lubię samochodów, są zbyt wolne — odparła.

Inspektor się uśmiechnął.

— Kawy, herbaty?

— Czarną mocną arabikę, chętnie — Lena usiadła na fotelu.

Szef podszedł do ekspresu i zaparzył napój. Jego gabinet wypełniła przyjemna woń. Detektyw nieco to otrzeźwiło. Podał jej kubek z kawą.

— Warszawa twierdzi, że może nam pani pomóc w tych sprawach zaginięć.

— Ma pan mi udzielić wsparcia, byśmy wspólnie to wyjaśnili — skorygowała Lena.

— Tak, wiem. Miałem już dwa telefony ze stolicy. Jednak musimy ustalić kilka zasad.

Tyniecki usiadł za biurkiem i skrzyżował dłonie. Lena wyczuła w jego spojrzeniu opór do jej osoby. Spoważniała.

— Pana akwarium, pana rybki — stwierdziła, popijając kawę.

Szef chciał rozładować sytuację sarkastycznym żartem, ale się powstrzymał. Nie miał pojęcia, z kim ma do czynienia. Komenda Główna zarządziła, aby Lena Zert przeniosła się z Kielc właśnie do niego. Jedynie domyślał się powodu.

— Nie lubię rozkazywać, moi ludzie wiedzą, co mają robić. W tym komisariacie panuje zasada przychodzenia do mnie tylko z wynikami, nie domysłami.

Lena zmarszczyła brwi. Tyniecki najwyraźniej różnił się od jej przełożonego w Kielcach. Nie przywykła do takiego prowadzenia rozmowy, choć tego brakowało jej w rodzinnym mieście. Chciała coś powiedzieć, ale szef kontynuował.

— Rozwiązała pani sprawę „Kieleckiego Kidnapera”. Tajemniczych zniknięć dzieci i nastolatków w okolicach Łysej Góry.

Zert wyprostowała się na myśl o tej sprawie. Nie wszystko jednak tam się udało.

— Niezupełnie, ja tylko…

Tyniecki nachylił się w kierunku Leny.

— Kolejna zasada. Mnie się nie przerywa, tylko przytakuje.

Kiwnęła głową na potwierdzenie. Inspektor zmierzył ją wzrokiem. Odsunął szufladę biurka. Wyciągnął żółtą teczkę i położył przed Leną.

— Od roku na terenie Krakowa, w rejonie Wawelu, mamy podobne zaginięcia. Moim zdaniem jednak bez dużego znaczenia — Tyniecki wskazał na teczkę.

Komisarz otworzyła aktówkę. Gruby plik dokumentacji prawie wypadł na blat biurka. Zaczęła przeglądać jedną kartkę po drugiej, jednocześnie słuchając referatu szefa.

— Zniknięcia dzieciaków zaczęły się równie nagle, jak na terenie Łysej Góry. Dziewczynki i chłopcy. Nie było reguły co do płci czy wieku. Najmłodszy miał sześć lat, najstarsza dziewczyna szesnaście. — Popatrzyła na zdjęcia, żadnych cech wspólnych. Ostatnie strony akt mówiły o czterech odnalezieniach.

— Jak to się znaleźli w innych częściach świata? — Zert zacytowała podsumowanie raportu, przerywając opowieść Tynieckiego tak nagle, że ten zrobił grymas na twarzy.

— To jest właśnie moim zdaniem rozwiązanie zagadki. Dwóch chłopaków pojawiło się w Egipcie, a dziewczyny… — nabrał powietrza, by wycedzić słowa — na terenie Pakistanu. Przypuszczam, że to handel ludźmi — dodał.

Komisarz zmarszczyła brwi. Przez chwilę szukała w głowie pytania. Zadała najprostsze.

— Może porwania?

— Dzieciaki nie wiedzą, jak się tam znalazły. Opowiadają, że zwiedzały z rodzicami Wawel. Pamiętają jakiś błysk światła. Nic więcej.

Lena złożyła dokumenty i schowała do teczki. Dopiła ostatnie resztki kawy. Chwilę się zamyśliła.

— To tylko trochę przypomina „Kidnapera”. Jednak ten błysk światła… Może tutejszy porywacz ma jakiś laser? — głośno zastanawiała się.

— Badali je psychiatrzy, cała czwórka ma autyzm. Tyle udało się ustalić. Ten laser to dobry pomysł, może ma pani rację — Tyniecki zmarszczył brwi, przytakując na znak aprobaty.

Zert wstała od biurka.

— Od czego mam zacząć?

— Najpierw proszę się odświeżyć w hotelu. Robota nie gęś — odparł Tyniecki.

— No dobrze, a bez metafor? — Zert przeszyła szefa wzrokiem.

Tyniecki odwzajemnił spojrzenie.

— Wszystkie zniknięcia były na Wzgórzu Zamkowym. Jak jest pani taka dobra, jak twierdzi Warszawa, proszę ruszyć na poszukiwania — oznajmił inspektor.

Lena podeszła do drzwi gabinetu. Złapała za klamkę, by je otworzyć.

— Ten łysy w poczekalni ma zaszyty drut w nogawce spodni. Pewnie będzie chciał się rozkuć i prysnąć — rzuciła i wyszła szybkim krokiem na parking.

Ryk silnika Hondy sprawił, że przechodnie zwrócili uwagę na znikający w uliczkach Krakowa motor. Policjanci stojący przed posterunkiem na Szerokiej tylko pokiwali głowami.

Inspektor Zbigniew Tyniecki patrzył przez okno, jak Lena odjeżdża z impetem. Kiedy znikła z pola widzenia, podszedł do biurka, gdzie leżał telefon. Wystukał numer. Dwa sygnały wystarczyły, by po drugiej stronie ktoś odebrał.

— Przysłali do nas jakąś babę. Lena Zert, trzeba ją sprawdzić, zanim namiesza w naszych planach — inspektor próbował zamaskować zdenerwowanie w głosie.

Mężczyzna po drugiej stronie słuchawki miał większą pewność siebie.

— Ta baba jest z Kielc, ma tam zasługi. Specjalizuje się w sprawach o wysokim stopniu trudności.

— Twarda sztuka — Tyniecki szukał wzrokiem paczki papierosów. Dostrzegł je koło ekspresu do kawy. Wyciągnął jednego i zapalił.

— Twarda, ale każdy orzech da się ugryźć — mężczyzna po drugiej stronie słuchawki rozłączył się.

Szef komisariatu podszedł do kasy pancernej, która stała w rogu gabinetu. Wstukał na klawiaturze kod. Ciężkie drzwi otworzył na dwa razy. Wyjął ze środka czerwoną teczkę, opatrzoną napisem „Kler”. Zaczął przeglądać znajdujące się w jej środku dokumenty. Na chwilę skupił się na zdjęciu. Było na nim zakrwawione ciało młodego mężczyzny.

Rozdział 4

Pociąg przyspieszył gwałtownie. Lokomotywa rozpędziła skład do magicznych dwustu kilometrów na godzinę. Wjechał na Centralną Magistralę Kolejową. Zaczynała się za Grodziskiem, a kończyła w Zawierciu. Pociągi do Krakowa też się załapywały na tę kolejową autostradę. Filip Zalewski patrzył za okno, jak szybko zmienia się obraz. Gdzieś w oddali małe budynki wyglądały jak figurki z klocków. Przy tej prędkości były jednak widoczne kilka sekund.

— To prawda, że jedziemy dwieście? — zagadnął do ojca.

Janek podniósł głowę znad książki. Zerknął na elektroniczny wyświetlacz nad drzwiami do przedziału.

— Tak, synku, to chyba już CMK. Wiesz, taka magistrala…

— Tak, wiem, kolejowa droga szybkiego ruchu — wszedł w słowo chłopak i wrócił do patrzenia w okno.

Janek się uśmiechnął. Od dziwnej metamorfozy syna minęło już trochę czasu. Pakowali się, zabierając tylko to, co niezbędne. Wskoczyli do auta, pędząc na stację kolejową Warszawa Centralna. Filip patrzył, jak jego ojciec lawiruje ulicami stolicy. Chwilę zamyślenia młodego przerwał sygnał wiadomości SMS. Jan zerknął szybko na ekran, odczytując tylko godzinę i peron. To wszystko działo się tak szybko, że Jan musiał podjąć najważniejszą w życiu decyzję. Celem był krakowski Wawel. Słowo, jakie wypowiedział Filip, było znakiem, że przyszedł czas na niego.

Zalewski odłożył książkę, jednocześnie wyciągając z kieszeni telefon komórkowy. Wystukał krótki tekst wiadomości: „Chcę sprawdzić gotowość mojego syna. Przyślijcie jednak kogoś, by go przeprowadził”. Zawahał się przed naciśnięciem przycisku „Wyślij”. Chwilę myślał, jakie konsekwencje będzie mieć jego decyzja. Spojrzał na Filipa, zafascynowanego widokiem. Chłopak na chwilę odwrócił się w jego stronę i uśmiechnął.

Jan posłał SMS i przytulił syna. Razem patrzyli, jak świat znikał za wielkim oknem wagonu kolejowego. Nie poczuł, jak zawibrował smartfon w jego kieszeni. Odpowiedź przyszła szybko: „Pojedźcie na Wawel. Wszystko załatwione”.

Rozdział 5

Parking pod hotelem miał wydzielone miejsca dla jednośladów. Mimo to Lena postawiła Hondę w poprzek kwadratu dla aut. Zdjęła kask i rozpięła kombinezon. Zerknęła po okolicy. Komenda Główna dała jej dobre zakwaterowanie, tuż obok wzgórza wawelskiego.

Hotel wyglądał jak zamek z czasów świetności Polski. Minęła szklane pozłacane drzwi, by po chwili postawić stopę na czerwonym dywanie. Każdy z gości, którzy tu przybywali, musiał czuć to samo co ona. Uczucie bycia gwiazdą filmową z Hollywood. Kilku klientów hotelu nawet się zapatrzyło, kiedy ich mijała. Oni ubrani w garnitury, ona w kombinezon motocyklisty. Raczej nie pasowała do tego miejsca.

— Lena Zert, rezerwacja bezterminowa — oznajmiła, gdy znalazła się przy recepcji.

Młody pracownik wzdrygnął się na jej głos, gdy został oderwany od ekranu komputera. Zmierzył ją wzrokiem jak goście hotelowi w holu.

— Poproszę dokument, ze zdjęciem..

Wyjęła odruchowo legitymację służbową. Młody się uśmiechnął.

— Dowód osobisty — dodał recepcjonista.

Lena z kamienną miną podała pracownikowi to, o co prosił. Hotelarz wypełnił formularze na komputerze, po kilku minutach podpisała kartkę. Kiedy wręczał jej klucz, poinstruował, gdzie jest jej pokój. Ruszyła bez słowa do windy. Kabina zatrzymała się na ostatnim piętrze. Drzwi, które musiała otworzyć, były na wprost.

Weszła do środka i rzuciła się na łóżko. Jazda motorem z Kielc do Krakowa dawała się jej we znaki. Musiała odetchnąć i odświeżyć się po podróży. Leżała kilkanaście minut, delektując się miękkim materacem. W tym czasie zaczęła myśleć o tym, co usłyszała od Tynieckiego. Znikające dzieciaki w Krakowie i Kielcach miały jedną cechę wspólną. Kilka z nich znalazło się w innym miejscu, niż tym, w którym były widziane ostatnio. Jednak jej sprawa nie wykraczała poza granice Polski. Laser, a może raczej błysk światła, był tu nowością. W Łysej dzieciaki słyszały tylko tajemnicze buczenie i mdlały. Budziły się po nieokreślonym czasie w nowym miejscu.

Zert wstała i ruszyła do łazienki, na widok wanny uśmiechnęła się pod nosem. Po chwili cała balia wypełniła się gorącą wodą z pianą. Detektyw zrzuciła ubranie na podłogę i zanurzyła się w wodzie, jednocześnie zakładając słuchawki na uszy.

Utwory Ludwiga van Beethovena, jeden po drugim, zaczęły uspokajać jej myśli. Muzyka klasyczna rozpoczęła taniec w jej głowie. Nie wiedziała, czy śpi i śni, czy może to myśli ułożyły się we wspomnienia. Przed jej oczami pojawił się młodszy brat. Uśmiechnięty piętnastolatek, idący dziarsko po szlaku Gór Świętokrzyskich. Tak go zapamiętała, kiedy widziała ostatni raz.

Potem obrazy wspomnień zmieniły się w rozpaczliwe kadry niczym z filmu. Zobaczyła rodziców, policyjne poszukiwania i wreszcie umorzenie sprawy. Lena wtedy chyba postanowiła, że wstąpi do Policji. Jej nauka w Szczytnie i najlepsze wyniki w grupie napędzała tęsknota za bratem. Odnalezienie choćby jego zwłok stało się życiową misją.

Beethoven nagle ucichł, wybudzając Zert ze wspomnień. Zerknęła na ekran telefonu komórkowego, odczytując wiadomość.

„Pozytywnie zweryfikowany. Postępuj wedle uznania. Masz wolną rękę”.

Rozdział 6

Filip wszedł do hotelu, rozglądając się na wszystkie strony z wielkim zaciekawieniem. Nigdy nie widział takiego miejsca. Już od samych drzwi aż do recepcji był rozciągnięty czerwony dywan. Po lewej, jak i po prawej stronie wisiały portrety królów Polski. Na ścianach co kilka metrów paliły się lampy w kształcie smoka!

Młody czuł się, jakby grał jakiś epizod w filmie i właśnie był na planie.

— Czym mogę służyć? — recepcjonista nachylił się nad chłopakiem, uśmiechając się do niego, a następnie wyprostował i spojrzał na Janka. Starszy mężczyzna z okularami na nosie, ubrany w firmowy garnitur, zrobił to z wielką gracją, jak przystało na drogi hotel. Filip spojrzał na niego z ukosa. Przypominał mu dobrego dziadka, który bierze swoje wnuki na kolana i opowiada bajki na dobranoc.

— Jestem z synem na wakacjach — powiedział Janek, podając dowód osobisty.

Recepcjonista zanotował dane i podsunął Jankowi kartkę do podpisania.

— Witamy na Wawelu — oznajmił i wręczył klucz do pokoju. — Zapraszam windą na szóste piętro — dodał i znowu się uśmiechnął.

— Jest szansa na jakiś obiad? — zapytał Janek.

— Tak, zapraszamy do naszej restauracji, jeszcze podajemy gorące dania — odparł recepcjonista.

— I lody! — krzyknął Filip.

Janek uśmiechnął się do syna.

— Jasne, lody też się znajdą — zapewnił recepcjonista.

Drzwi pozłacane się odsunęły. Weszli do środka. Filip szybko nacisnął cyfrę sześć na klawiaturze. Kabina ruszyła w górę, by po kilku sekundach zatrzymać się na ostatnim piętrze hotelu. Zalewski otworzył drzwi od pokoju, a młody wepchnął się pierwszy i rzucił na łóżko. Ojciec zaczął rozpakowywać walizkę i układać rzeczy w szafie. Widok z okna na Zamek i Wisłę zadziałał na Zalewskiego odprężająco. Filip jeszcze przez chwilę leżał na łóżku.

— Tato, zwiedzimy zamek jeszcze dziś? — zapytał.

— Tak bardzo ci zależy na tym? — odparł Janek.

— Pani w przedszkolu opowiadała nam o tym miejscu, chciałem to wszystko zobaczyć na własne oczy.

Janek pogłaskał syna po głowie.

— Dobrze, ale umyj ręce i zejdziemy najpierw coś zjeść.

Rozdział 7

Komisarz Lena Zert zamknęła drzwi pokoju hotelowego i zjechała windą w dół. Ostatni raz w Krakowie była pięć lat temu. Wybrała się turystycznie jako młoda, niezależna kobieta. Praca pochłaniała ją całkowicie, jednak przełożeni naciskaliby, od czasu do czasu wyluzowała.

Minęła Bernardyńską, wspinając się w kierunku Baszty Sandomierskiej. Tuż za Bramą Bernardyńską skręciła w prawo. Po kilku minutach była już na Placu Arkadowym. Przechodząc na dziedziniec, minęła kilkunastu turystów i dwie pary młode. To miejsce było obowiązkowe na liście fotografów weselnych w Krakowie. Przeszła kilka kroków, oglądając zabytkowe sklepienia i malowidła na ścianach.

Na Plac weszła kolejna wycieczka z przewodnikiem. Gawędziarz zatrzymał grupę na środku. Lena usłyszała język niemiecki, który bardzo dobrze znała. Ubrany w niebieski T-shirt młody mężczyzna pokazywał turystom poszczególne miejsca. Zert skorzystała z okazji i przysłuchiwała się monologowi.

— Tam w głębi znajduje się słynna krypta kościoła św. Gereona — komisarz podeszła bliżej, kiedy mężczyzna skierował rękę w róg Placu Arkadowego.

Niemcy prawie jednocześnie obrócili głowy w tamto miejsce. Kilku turystów zrobiło zdjęcia. Grupa ruszyła za przewodnikiem, podchodząc bliżej wejścia do świątyni. Lena szła nieco z boku, korzystając z okazji i słuchając dalszych opowieści przewodnika. Zatrzymali się przed metalowymi czarnymi drzwiami. Chłopak w T-shircie chwilę rozprawiał o historii miejsca, by następnie przejść z wycieczką dalej.

Zert podeszła do wejścia świątyni. Szarpnęła za klamkę, ale drzwi były zamknięte. Kiedy szarpnęła drugi raz, usłyszała zgrzyt klucza w zamku.

— Świątynia zamknięta już dla turystów — młody ksiądz pojawił się nagle w wejściu. Zerknął na komisarz i chciał zniknąć za metalowymi drzwiami.

— Lena Zert, jestem z Policji. Czy mogę zadać kilka pytań w sprawie zaginięć dzieci? — detektyw machnęła odznaką przed duchownym. Kapłan się na chwilę zawahał.

— Dosłownie trzy pytania — dodała.

— Proboszcz już wszystko wyjaśniał na komendzie — odparł ksiądz.

— Tak, wiem, ale śledztwo nadal trwa — Lena uśmiechnęła się, chcąc wzbudzić zaufanie u rozmówcy. Szkolenie w Szczytnie nie poszło na marne. Choć zwykle była chłodną kobietą, praca wymagała poświęceń.

Ksiądz otworzył szerzej drzwi. Lena stanęła w progu, a kapłan ruchem ręki zaprosił ją do środka. W krypcie panował chłód, który dało się odczuć, wchodząc z cieplejszego Placu. Lena zaczęła się rozglądać po pomieszczeniu. Liczyła, że kościół z nazwy będzie większy.

— Co chce pani wiedzieć więcej? — zapytał ksiądz.

— Z raportów, jakie czytałam na komendzie, wynika, że dzieciaki pamiętały to miejsce jako ostatnie.

Ksiądz zmarszczył brwi. Kilka sekund trwała pauza, zanim odpowiedział.

— To było pierwsze pytanie — kapłan przybrał stanowczą postawę.

Zert zerknęła na niego. Wyczuła, że kleryk chce się jej pozbyć za wszelką cenę i będzie ciężko coś od niego wyciągnąć. Rzuciła okiem jeszcze raz po krypcie. Miała kształt kwadratu. Kilka artefaktów przypominało raczej znalezisko archeologiczne niż świątynię w pełnej krasie.

— Czy to miejsce ma jakieś inne pomieszczenia? — dopytywała.

— Tylko to, co widać. Pani chyba nie z Krakowa — ksiądz lekko się uśmiechnął.

— Czy to ma znaczenie? — odparła Lena.

— Rozgląda się pani, wnioskuję, że jest tu pierwszy raz — zauważył kapłan.

— Liczyłam na większy kościół, a nie tylko coś takiego.

Kleryk rozłożył ręce.

— To jest pozostałość dawnej świątyni, raczej jako ciekawostka turystyczna. Kiedyś to miejsce było podzielone na trzy pomieszczenia. W dawnych czasach była to bazylika, zachowało się do dziś tylko to miejsce.

Lena zrobiła kilka kroków w kierunku szklanej balustrady. Na jej środku były schody na niższy poziom.

— Czy tam jest jakieś przejście? — wskazała oświetlone miejsce po lewej stronie.

— Resztki krypty, nic więcej — odparł kapłan. — Jestem tu od niedawna, chyba pani nie pomogę — dodał, robiąc krok w kierunku wyjścia.

Lena odczytała ten gest jako próbę jej zbycia. Jednak na chwilę obecną nie miała punktu zaczepienia. Dzieciaki w raporcie znikały po wizycie w tym miejscu. To musiało jej wystarczyć. Skinęła głową, robiąc przy tym grymas podobny do uśmiechu. Wyszła z krypty na Plac Arkadowy. Chciała jeszcze o coś zapytać, ale ksiądz zatrzasnął metalowe drzwi. Przeszła kilka kroków, rozglądając się na około. Kolejna para młoda robiła sobie zdjęcia, kilku turystów oglądało fasadę, gestykulując coś między sobą. Zniesmaczona brakiem przydatnych informacji, ruszyła w kierunku wyjścia z placu. W przejściu minęła znajomego przewodnika. Tym razem nie oprowadzał wycieczki.

— Es tut mir leid, Sir — zagadnęła go czystym niemieckim. Zatrzymał się i zerknął na Lenę.

— Ja, ich höre dir zu — odparł grzecznie, zaciekawiony, czym może jej pomóc.

— Gibt es etwas Ungewöhnliches an der Kirche St. Gereon? — Zert zapytała o nietypowe miejsce, jakim jest kościół św. Gereona.

Mężczyzna zmarszczył brwi.

— Polizei — detektyw pokazała odznakę.

Przewodnik się uśmiechnął.

— Świetnie pani mówi po niemiecku.

— Zasługa ojca. Więc jak, jest coś nietypowego w tej krypcie?

— Co mianowicie ma być nietypowego u św. Gereona? — zapytał przewodnik.

— Zaginęło tu ostatnio kilkadziesiąt dzieci, prowadzę śledztwo w tej sprawie. Może coś pan słyszał albo widział?

Chłopak w T-shircie wyciągnął paczkę papierosów. Lena pokręciła głową, kiedy chciał ją poczęstować.

— Nie palę. Dziękuję.

Przewodnik odpalił papierosa. Dym wzbił się w powietrze. Popatrzył na Zert podejrzliwym wzrokiem. Zaciągnął się kolejny raz.

— Jako przewodnik dużo słyszę, ale wiem tylko tyle, że Policja węszyła tu niedawno. Chodziło jednak o zabójstwo, a nie zniknięcie dziecka.

— Zabójstwo? — Lena zmarszczyła brwi. Najwyraźniej inspektor Tyniecki nie wspomniał jej o wszystkim.

— Jakiś miesiąc temu wyłowili z Wisły kleryka. Miał mieć święcenia od tutejszego proboszcza, który zarządza kryptą św. Gereona.

— W krypcie spotkałam tylko księdza. Proboszcz tu przebywa? — zapytała Lena.

— Przebywa. Ten ksiądz to na miejsce tamtego kleryka.

Lena sięgnęła do kieszeni. Wyszperała skrawek rachunku ze stacji benzynowej.

— Ma pan długopis? — zapytała.

Chłopak sięgnął do spodni i podał detektyw to, o co prosiła. Zapisała mu numer telefonu.

— Mój prywatny, jakby coś się działo nietypowego, proszę dzwonić bezpośrednio do mnie.

Przewodnik zerknął na liczby i schował skrawek papieru do kieszeni. Pociągnął papierosa, przytakując głową.

— Auf Wiedersehen — pożegnała się, odchodząc w kierunku wyjścia z Wawelu.

Rozdział 8

Wielka porcja lodów na twarzy każdego dziecka sprawia wielką radość. Nie inaczej było, kiedy Filip zobaczył, jak kelner stawia mu puchar na stole. Janek uśmiechnął się. Ciężko pracował przez ostatnie dwa lata. Teraz, kiedy mógł odsapnąć, każda radość jego dziecka była niczym balsam na kojącą duszę.

Kelner podał mu kawę.

— Proponuję dziś pospacerować po Wawelu, a jutro całe Stare Miasto — Janek napił się ciepłego napoju.

Młody tylko mruknął twierdząco, przełykając kolejną porcję słodkości. Zalewski spojrzał na syna, przypomniał sobie, jak w dzieciństwie zajadał tylko lody śmietankowe. Nie było takich smaków i dodatków jak dziś. Siedzieli przez chwilę bez słowa.

Janek chciał coś powiedzieć do młodego, ale w tym samym momencie rozległ się brzęk tłuczonego szkła i porcelany. Skierowali jednocześnie wzrok w to samo miejsce. Na środku sali, hotelowej restauracji, leżał jak długi kucharz. Młody chłopak o ciemnej cerze podnosił się powoli z podłogi.

Filip przez chwilę miał wrażenie, że patrzy się tylko na niego, jakby zobaczył ducha. Zerknął na ojca, następnie znów na kucharza. W pewnym momencie poczuł dziwne ciepło na całym ciele. Miał wrażenie, że kucharz coś do niego mówi. Ruszał ustami, kiedy tylko spoglądał w jego kierunku. Przez głowę młodego przebiegła myśl, a zarazem jedno słowo, które dobrze znał — „Eszarhaddon”.

Uczucie ciepła znikło.

— Cholerni Hindusi — kelner podszedł do stolika Filipa i Janka. — Czy panom coś podać jeszcze? — zapytał, odwracając głowę.

— Tylko rachunek — Zalewski uśmiechnął się, szukając karty płatniczej w kieszeni.

Kelner skinął głową, zabrał puchar po lodach i filiżankę opróżnioną z kawy.

Szybko wrócił z terminalem. Kiedy mijał kucharza, ten kończył zbierać ostatnie kawałki szkła.

— Przepraszam najmocniej za ten incydent — powiedział kucharz.

— Nie szkodzi, każdemu się zdarza — Janek przyłożył kartę, urządzenie zapiszczało.

— Musimy zatrudniać obcokrajowców, kiedyś w Krakowie to było nie do pomyślenia — skwitował kelner, skinął głową i odszedł.

Filip jeszcze chwilę obserwował kucharza, ubranego w biały fartuch i czapkę. Hindus spojrzał na młodego i zniknął za drzwiami kuchni. Chciał wstać od stołu, ale nagle zemdlał, upadając na podłogę.

Rozdział 9

Popołudnie w Krakowie przyniosło nagłe oberwanie chmury. Deszcz uderzał z wielką siłą o parapety kamienic na Wawelu. Odgłosy rozchodziły się po zakamarkach wzgórza, przepełnione zimnym powietrzem. Spadająca na ziemię woda robiła zagłębienia w piasku trawników.

Turyści znikali w kawiarniach i restauracjach. Pogoda dała znak, by odsapnąć od zwiedzania dawnej stolicy Polski. Aura była tak mokra, że nikt nie przejął się zbytnio, gdy w drzwiach krypty św. Gereona pojawiła się siedmioletnia dziewczynka.

Przerażenie w jej oczach rosło z sekundy na sekundę, potęgowane obrazem, jaki pozostał w pamięci. Beztroski obraz spaceru z rodzicami w skąpanym słońcu Egipcie. Wakacje, jakie miała przeżyć, były pierwszym tak dalekim wypadem poza Polskę. Kiedy zobaczyła piramidy, oniemiała na widok geniuszu starożytnych. Weszła do środka, idąc krok w krok za swoim ojcem, ochraniana z tyłu przez matkę.

Przez chwilę podziwiała freski, które przypomniały jej komiksy z dziecięcymi bohaterami. Zatrzymała się naprzeciwko małego wejścia. Zrobiła krok w kierunku małego pomieszczenia, kiedy oślepił ją błysk światła. Słońce zasłoniły chmury, ciepłe otoczenie wyparło zimno padającego deszczu. Freski i równe ściany zamieniły się w chropowate powierzchnie. Kiedy zobaczyła tunel, ruszyła w górę, szukając wyjścia.

Wyszła z rezerwatu świątyni, nerwowo rozglądając się na boki. Jej wzrok szukał punktu zaczepienia. Czegoś znajomego, co zapamiętała sprzed kilkunastu minut. Przeszła niepewnie kilka kroków w deszczu, dotykając ścian. Nagle złapała się za głowę i uklęknęła. Wyglądała jak bohaterka baśni Hansa Christiana Andersena, sprzedająca zapałki.

Zaczęła płakać.

— Mamo, gdzie jesteś? — wyszeptała.

Kilku przechodniów patrzyło na nią, ale nikt nie zareagował. Mijali ją, spiesząc do swoich spraw.

Po chwili z krypty wybiegł ksiądz. Młody kapelan szybko dostrzegł dziecko na ulicy. Podbiegł do dziewczynki, chwytając ją za rękę.

— Wracamy. Nie możesz tu przebywać — szarpnął młodą w kierunku wejścia. — Natychmiast do środka. To nie jest twoje miejsce — oznajmił.

Siedmiolatka chciała stawić opór, ale ksiądz był silniejszy. Nim ktokolwiek spostrzegł całą sytuację, zniknęli w czeluściach. Przeszli po metalowych schodach prosto do krypty. Ksiądz ciągnął dziecko za rękę tak mocno, że młoda kilka razy jęknęła z bólu.

— Dzięki Bogu ją złapałeś — proboszcz na ich widok złożył ręce do modlitwy.

— Zobaczyła coś, czego nie powinna — stwierdził młody ksiądz.

— Ktoś was widział, rozmawiał z nią? — zapytał proboszcz.

— Na szczęście nie, pada jeszcze deszcz.

— Zaprowadź ją do tunelu.

Zeszli w głąb podziemia ukrytym przejściem. Kilka metrów niżej ruszyli korytarzem. Dziewczynka poczuła znowu chłód. Jeszcze niedawno biegła tędy, szukając desperacko wyjścia. Nieznane jej miejsce przyprawiło o gęsią skórkę.

Kilka minut później znaleźli się w małej komnacie. Na środku niej był otwór, z którego dochodził lekki pomruk. Buczenie przypomniało pracujący transformator wysokiego napięcia.

— Stań tu i nie ruszaj się, proszę — ksiądz pokazał miejsce przy otworze i wyciągnął z kieszeni cienki, długi kryształ. Był przezroczysty, o walcowym kształcie, zakończony ostrym czubkiem. Dziewczynka krzyknęła na jego widok.

— Błagam, nie rób mi krzywdy!

Błysk światła wypełnił całe pomieszczenie. Dziewczynka zniknęła.

Duchowni wyszli ukrytym przejściem do rezerwatu. Młody ksiądz chwilę się zamyślił.

— Proponuję zgłosić do ratusza, że przez wzgląd na ochronę zabytków trzeba na jakiś czas wyłączyć to miejsce z listy turystycznej. Nikt nie może się dowiedzieć… — zasugerował.

Proboszcz przytaknął głową.

— Po nowe kryształy pojedziesz niezwłocznie, w górach mają jeszcze zapas — polecił.

Ksiądz uśmiechnął się i skinął głową.

Wyszli z krypty w milczeniu. W Krakowie przestało padać, przez chmury przebijało się znowu słońce.

— Jak myśli ksiądz, skąd była?

— Proboszcz mnie pyta, nie mam pojęcia. Czy to ważne zresztą, skąd one są? Ważne, by uratować jak najwięcej — odparł proboszcz.

— Dobrze, że nie jak ten poprzedni. Krzyczał w jakimś arabskim języku. Wymachiwał kryształem — uśmiechnął się duchowny.

— Pół biedy, że są to dzieciaki — młody ksiądz założył kurtę na sutannę i zasunął zasuwak.

Pleban zamknął drzwi na klucz. Przeszli przez Dziedziniec Arkadowy, wychodząc z zamku w kierunku Starego Miasta. Młody ksiądz poprawił kurtkę i kaptur.

— Proszę przywieźć tyle kryształów, ile ksiądz zdoła — proboszcz wyciągnął rękę na pożegnanie. — Ja idę do ratusza załatwić sprawę odizolowania tego miejsca — dodał, odwracając się w kierunku Centrum Miasta.

Młody duchowny ruszył do dworca. Nagle się potknął i upadł na kolano. Wystająca z chodnika płyta zachwiała jego równowagą. Wstał, otrzepał z brudu sutannę i poszedł dalej. Na chodniku został niezauważony mały świecący przedmiot.

Rozdział 10

Zert zasiadła przy pierwszym wolnym komputerze, jaki zobaczyła na komisariacie. Rozbudziła ekran. Kliknęła myszką w pole tekstowe i wpisała frazę „zabójstwo kleryka, Wawel”.

Po chwili na ekranie wyświetliła się lista artykułów. Kliknęła pierwszy z nich. Portal informacyjny opisywał ogólnikowo to, co się wydarzyło. Poranek w Krakowie, wędkarz na Wiśle, zwłoki duchownego.

Przesunęła niżej stronę, gdzie było zamazane zdjęcie ofiary. Na końcu artykułu autor zamieścił krótką wzmiankę, że kleryk miał ranę ciętą na szyi. Detektyw wróciła do listy artykułów, czytając kolejne, nic więcej się nie dowiedziała. Policja nie umorzyła śledztwa.

Komisarz wstała od biurka, robiąc kilka kroków w kierunku ekspresu do kawy. Wybrała na menu czarny mocny napój, bez mleka. Kiedy młynek zaczął mielić ziarno, kilku policjantów w pomieszczeniu zerknęło w jej stronę. Lena wyczuła, że jest obca w nowym otoczeniu. Musiała jednak działać zgodnie z rozkazami Komendy Głównej. Wyprostowała się, dając do zrozumienia, że jest pewną siebie i zdecydowaną osobą.

— Marek Wysocki, witaj na pokładzie — detektyw usłyszała za plecami młody, męski głos. Złapała za kubek, kiedy maszyna kończyła nalewać kawę. Odwróciła się tak gwałtownie, że kilka kropel wyleciało na podłogę.

— Lena Zert, komisarz Lena Zert — przedstawiła się.

— Ja tylko aspirant, ale szybko się uczę — Wysocki uśmiechnął się tak, że zobaczyła jego białe zęby.

Ruszyła w kierunku biurka, dając mu do zrozumienia, że nie ma czasu na pogaduszki. Marek podszedł do niej szybkim krokiem. Zmierzyła go wzrokiem tak chłodnym, że z twarzy Wysockiego zniknął uśmiech, a pojawiło się zdziwienie.

— Czy mogę ci jakoś pomóc, Marku? — zapytała.

Aspirant zmienił taktykę, spoważniał i spojrzał jej głęboko w oczy.

— Pani Leno, wiem, po co jest tu pani. Myślę, że ja mogę pomóc.

— Nie sądzę — odparła krótko.

— Zanim Główna ciebie tu przysłała — Lena się wyprostowała. — Panią tu przysłała — poprawił Wysocki. — To wcześniej ja zacząłem badać te zaginięcia — dodał.

Komisarz zmieniła wyraz twarzy na łagodniejszy. Wysocki to wyczuł i znowu się uśmiechnął. Tym razem nie tak szeroko.

— Zapraszam więc, panie aspirancie — rzuciła. Usiedli przy biurku. Marek zerknął na ekran komputera.

— Widzę, że już wiesz o zabójstwie — zauważył.

— Udało mi się ustalić co nieco — Zert wypiła łyk kawy.

— Szybko działasz — Wysocki pokazał kciuk w górę. — Też mam wrażenie, że ta śmierć ma związek z dzieciakami.

— Sprawdzaliście wątki, czy się łączą? — zapytała Lena.

Aspirant nachylił się w kierunku Leny.

— Moim zdaniem tak, ale… — zrobił pauzę. — Tyniecki mówi, że to dwie oddzielne sprawy.

— Szef się w to zaangażował? Przecież on mówi, że ma od tego ludzi — Lena znowu napiła się ciemnego, mocnego napoju.

— Więc nie wiesz wszystkiego. Stary nasz jest po pracy przewodnikiem krakowskim po Wawelu — Lena parsknęła. — No właśnie i zna się z proboszczem bardzo dobrze.

— Dziwne hobby, myślałam, że faceci, kiedy zrzucą mundur, idą na piwo — detektyw uśmiechnęła się.

— Ja chodzę po górach — Zert zrobiła zdziwioną minę. — Nieważne to teraz. Jest przewodnikiem i dobrym przyjacielem proboszcza. Kiedyś Kościół św. Gereona, a raczej jego ruiny przyciągały masę wiernych. Ktoś puścił plotkę, że tam jest źródło mocy czy coś takiego — Wysocki spojrzał na komisarz Zert, myśląc, że znowu parsknie śmiechem. Lena jednak nic nie powiedziała, dając wyraz zaciekawienia poważną miną. Aspirant więc kontynuował, streszczając jej całą historię, jak to Tyniecki z proboszczem zarabiali na turystach. — Myślę więc, że to jest osobista sprawa starego — zakończył opowieść.

— Jaka jest więc twoja teoria o tych dwóch sprawach? Chyba nie zabili kleryka, bo im zrobił konkurencyjny biznes? — zapytała Lena.

Wysocki spoważniał. Wstał od biurka i poszedł do szafy pancernej w rogu sali. Kiedy otworzył drzwi, Lena dostrzegła całą gromadę akt, niektóre były opisane jako zakończone, inne w trakcie badania.

Aspirant po kilku minutach wygrzebał zieloną teczkę. Podszedł do Leny, kładąc dokumenty na biurku. Detektyw zaczęła studiować kartki. Raport końcowy podpisany przez Zbigniewa Tynieckiego opisywał brak związku ze sprawą zaginionych dzieciaków. Notatka sugerowała napad na tle religijnym.

— Jakiś fanatyk zabił kleryka. Ciekawa teoria — Zert podniosła wzrok, zamykając teczkę z dokumentami.

— Może się tak wydawać, księża rozdmuchali teorię o źródle mocy — Wysocki uśmiechnął się. — Znalazł się jakiś gorliwy wierny i zabił, widząc zagrożenie dla wiary kościoła — dodał.

— Chyba nie mówisz poważnie — Lena zmarszczyła brwi.

Aspirant pokiwał głową.

— Proboszcz miał święcić tego kleryka. Młody coś zobaczył lub usłyszał i mógł zginąć z jego rąk.

— Odważne, ale nie głupie — Lena spojrzała na Wysockiego z podziwem. — W takim razie czemu szef tak szybko zamknął sprawę? — dodała.

Policjant spoglądnął na Zert, próbował wyczytać z jej twarzy, czy może zaufać detektyw, która nagle zjawiła się na ich komisariacie. Po kilkunastu sekundach namysłu intuicja dała mu zielone światło.

— Moim zdaniem śmierć młodego kapłana może mieć drugie, mroczniejsze dno.

— Jakiś konflikt kościelny? To nadal nie ma związku z dzieciakami.

— Jeśli sprawa wykracza poza mury krypty? — aspirant spojrzał prosto w oczy detektyw.

— Co sugerujesz? — zapytała Lena.

— Może kleryk widział coś, co miało być ukryte przed światem zewnętrznym. Chciał to ujawnić i zginął.

— Handel ludźmi? — Zert zmarszczyła brwi, przypominając sobie sprawę „Kieleckiego Kidnapera”. Szaleniec porwał kilkanaście dzieciaków, z czego tylko troje odnalazło się w różnych częściach Polski. Reszta najprawdopodobniej poszła na „sprzedaż”.

— Niewykluczone — wyszeptał Wysocki.

— Trzeba znaleźć więc narzędzie zbrodni — detektyw skończyła pić kawę, odstawiając kubek na środek biurka.

— Na sekcji zasugerowali ostrze, nietypowe jak na współczesne noże. Może to jakieś rytualne narzędzie.

Komisarz Zert zmarszczyła brwi.

— Idziemy w teren — wstała od biurka. — Poszukamy tego ostrza, może się coś wyjaśni.

Aspirant ruszył za nią.

— Przeczesali całą okolicę, nikt nic nie odkrył.

— Jak się tłumaczył proboszcz? — zapytała Zert.

— Miał alibi, był tydzień w Zakopanem u przyjaciela. Jednak myślisz, że to on maczał w tym palce?

— Potwierdzone było gdzieś to alibi? — dopytywała.

— Jak najbardziej, nawet kamery monitoringu zostały zabezpieczone.

Wysocki wyprzedził komisarz, by uchylić jej drzwi. Detektyw zrobiła grymas na twarzy połączony z uśmiechem.

Rozdział 11

Aspirant wskazał zejście z Bernardyńskiej na bulwar Czerwieński. Lena ruszyła w dół, dochodząc do samej Wisły.

Tłumy turystów spoglądały ukradkiem na Wysockiego; policjant w mundurze nasuwał wiele pytań w głowie każdego przechodnia.

Kiedy mijali słynnego Smoka Wawelskiego, detektyw przemknęły wspomnienia z dzieciństwa. Była tu z ojcem i matką w wieku dziesięciu lat. Pchała wózek z małym bratem, który finalnie bał się wejść do jaskini krakowskiego potwora. Potem stała się tragedia, o której Lena nie mogła zapomnieć.

Polecenie służbowe i sprawę na Wawelu potraktowała jak osobistą krucjatę.

— Wspomniałeś, że się wspinasz — Zert przerwała niezręczną ciszę.

— Urodziłem się w Krakowie, ale moja rodzina od strony matki pochodzi z Podhala. Miłość do gór nie przemija.

— Jak trafiłeś do akwarium Tynieckiego?

— Mieli wakat mediatora.

— Myślałam, że jesteś detektywem, skoro zajmujesz się tą sprawą — Lena zdziwiła się.

— Jako aspirant mogłem, jak to mówisz, w akwarium zająć się początkowo tym, co dawali. Kiedy odszedł na emeryturę ich śledczy, Tyniecki zaproponował mi posadę.

— Z deszczu pod rynnę?

Wysocki uśmiechnął się. Zwolnił kroku na łuku, gdzie Wisła skręcała na zachód, w kierunku Mostu Dębnickiego.

— Tu go znaleźli wędkarze — aspirant wskazał ręką przy brzegu. Zert podeszła najbliżej, jak mogła, koryta rzeki.

— Co powiedział technik?

— Ostrze noża wbite w szyję.

— To wiem z raportu, coś mówił prywatnie? Jakieś wątpliwości? — Lena odwróciła się w stronę Wawelu. Zaczęła szacować odległość od murów zamku.

— Miał przez chwilę obiekcje, czy zbrodni dokonano w tym miejscu — Wysocki spojrzał na Zert, próbując wyczytać jej w myślach, nad czym się zastanawia. Detektyw oszacowała ilość kamer, odległość od mostu do miejsca zbrodni.

— Gdyby morderca to tu zrobił, zapewne monitoring by go wychwycił.

— Zakładałem, że mogło się to stać na Wawelu, tam za murami. Pytanie pozostaje, jak się tu znalazły zwłoki. Całe miejsce jest naszpikowane elektronicznymi oczami.

— Braliście pod uwagę wyrzucenie zwłok w innym miejscu? Mogły tu przypłynąć.

— Pani detektyw, całe bulwary w Krakowie są monitorowane, nie można sobie ot tak podejść i wrzucić ciało do rzeki. Jeśli by się jednak komuś to udało, pływające zwłoki też byłyby widoczne na kamerach.

Zert zmarszczyła brwi. Znikające dzieciaki i cudownie pojawiające się zwłoki. Brakowało tylko, by ożył Smok.

— No cóż, na razie mamy same cuda — rzuciła w kierunku aspiranta.

Ruszyli w drogę powrotną bulwarem, ponownie mijając grotę gada. Lena rozglądała się całą drogę, szukając w myślach choćby małego punktu zaczepienia. Szli Bernardyńską w kierunku posterunku.

— Trzeba przeanalizować jeszcze raz raporty i monitoring — rzuciła w kierunku aspiranta.

— Oglądałem to kilkanaście razy. Zwłoki pojawiły się niespodziewanie na wysokości Wawelu…

— Pozwól mi działać, panie Marku — Zert przeszła na oficjalny ton, nie lubiła, gdy ktoś kwestionował jej pomysły. — Trup nie mógł się nagle pojawić w Wiśle.

Wysocki nie odpowiedział nic, zbity z tropu kolejny raz przez komisarz.

Weszli na komisariat po piętnastu minutach. Wyjątkowo w poczekalni nie było żadnego „klienta”. Na ich widok z krzesła podniósł się dyżurny policjant.

— Miała pani rację — rzucił, kiedy przechodzili. — Z tym łysym, miał zaszyty w nogawce wytrych.

Zert spojrzała na policjanta kamienną miną. Dyżurny usiadł bez słowa.

Weszli do pokoju, gdzie były nagrania wideo z kamer. Panował w nim lekki półmrok. Jedynie lampka na biurku i ekran komputera nieco rozjaśniały pomieszczenie.

Posegregowane cyfrowe dyski leżały ułożone datami. Wysocki podszedł do ostatnich nagrań i wyszukał dysk z napisem „Wawel, Ksiądz”. Podłączył urządzenie do komputera.

Kilka sekund czekali, aż na ekranie pojawi się obraz. Aspirant przesunął suwak, przyspieszając nagranie. Dysk wydał dźwięk chrobotania.

— Stop — rzuciła Zert. — Tu jest trup, a cofnij kawałek — dodała.

Wysocki przewijał powoli. Widzieli, jak ciało wynurza się z wody za przycumowanymi statkami turystycznymi.

— Widziałem to kilkanaście razy, mówiłem.

— Tylko że zwłoki nie mogą sobie ot tak wypłynąć z wody — Zert patrzyła na nagranie. — Cofnij jeszcze raz.

Wysocki wykonał polecenie i puścił film. Patrzyli, jak w nocnej aurze, na spokojnej Wiśle, nagle z wody wyskakuje trup.

— Jeszcze raz — poleciła detektyw.

Aspirant lekko znudzony kolejny raz przewinął nagranie. Nagle Zert wykrzyknęła.

— Teraz, stop!

Wysocki zatrzymał odruchowo film. Klatka nagrania pokazywała, jak pojawia się ciało, ale aspirant nie dostrzegł nic więcej. Zmarszczył brwi, szukając czegoś, co mogła zauważyć detektyw.

— Możesz cofnąć, ale trzy albo cztery klatki tylko.

— Mogę, jak najbardziej — przesunął film, jak prosiła.

— Tu, zerknij, przed tym, jak się pojawia ciało na tafli wody.

— Widzę, woda płynie.

Zert zmierzyła Marka z pogardą w oczach.

— Przyjrzyj się, wielkie bąble powietrza, tuż przed tym, jak wypływa ciało kleryka.

— Nurek?

— Myślę, że coś innego — komisarz wyprostowała plecy na znak triumfu.

Wibrujący smartfon detektyw nagle przerwał chwilę euforii. Zert zerknęła na wyświetlacz, numer jednak nic jej nie mówił. Odebrała po chwili.

— Hallo, Herr Kommissar — usłyszała znajomy głos, witający ją w słuchawce.

— Pan przewodnik. Witam serdecznie, właśnie o panu myślałam.

— Bardzo mi miło. Dzwonię jednak nie, bo się stęskniłem. Miałem informować o wszystkim, co widzę i słyszę.

Lena przycisnęła mocniej słuchawkę do ucha. Wysocki miał wrażenie, że komisarz nie ma nadal do niego pełnego zaufania.

— Słucham więc.

— Niecałą godzinę temu widziałem, jak ksiądz wciąga na siłę małą dziewczynkę do krypty św. Gereona.

Detektyw wyprostowała plecy. Słowa: ksiądz, krypta i dziecko zadziałały jak płachta na byka.

— Jest pan teraz na Placu?

— Oczywiście, oprowadziłem ostatnią wycieczkę, możemy się spotkać nawet teraz.

— Proszę się nie ruszać, już do pana jadę — rzuciła do słuchawki Zert, po czym rozłączyła się, spoglądając na Wysockiego.

— Nie minął dzień, a ty już masz swojego informatora — aspirant nie krył znowu podziwu. — Naprawdę szybko działasz — dodał.

— Pogadamy po drodze na Wawel — ucięła Lena, poprawiając odznakę i mały pistolet ukryty w kaburze, zawieszonej na pasku od spodni.

Rozdział 12

Inspektor Tyniecki przeglądał w swoim gabinecie czarną teczkę. Co chwilę marszczył brwi, czytając linijka po linijce akta Leny Zert. Nagłe zjawienie się tej kobiety na jego komisariacie było nieco tajemnicze.

Oficjalnie miała pomóc rozwikłać sprawę zniknięć dzieci. Szef jednak do końca nie wierzył w takie cudowne zainteresowanie się sprawą Komendy Głównej w Warszawie.

Pani detektyw miała jednak nieskazitelne opinie, kilkanaście pochwał. Była biegła w językach angielskim i niemieckim. Tyniecki wyczytał, że jej ojciec Niemiec pochodzi z Drezna, matka Polka z Kielc. Uwagę jego przykuła informacja o zaginięciu młodszego brata. Chłopak miał piętnaście lat. Do dziś się nie odnalazł. Zerknął na zdjęcia rodziny.

Kilkanaście minut później zamknął teczkę, nie znajdując nic, co by mogło zaszkodzić jego sprawie.

Kiedy odkładał dokumenty do szuflady, jego smartfon zaczął wibrować.

— Ta baba jest czysta — odebrał połączenie i rzucił, nie czekając na pytanie z drugiej strony.

— Jak myślisz, przyjechała tylko w sprawie dzieciaków? — głos w słuchawce brzmiał donośnie. Najwyraźniej rozmówca oczekiwał czegoś więcej, niż przekazał mu Tyniecki.

— Jest bystra, może sprawdzić tego trupa klechy, a wtedy obaj…

Rozmówca zaczął sapać, kilka razy kaszlnął do słuchawki. Inspektor wyczuł, że tamten jest mocno zdenerwowany.

— Trzymam rękę na pulsie — szef odparł bez wahania. — Róbcie swoje, ja się zajmę panią Zert — dodał.

Telefon zamilkł.

Tyniecki podszedł do okna. Czarna Honda stała nadal na parkingu policyjnym, przed komisariatem. Zapalił papierosa, mając cały czas przed oczyma kamienną minę komisarz Leny. Kiedy pociągał drugą porcję nikotyny, z budynku wyszła detektyw i Wysocki. Wsiedli do służbowego auta aspiranta, które po chwili zniknęło za skrzyżowaniem w stronę Wawelu.

— Kurwa mać — zaklął inspektor, gasząc peta w popielniczce.

Rozdział 13

Dzwonek zawieszony nad drzwiami zakładu zadźwięczał. Czterdziestoletni mężczyzna prawie zderzył się ze zmierzającym w jego kierunku właścicielem.

— Zaraz zamykam, mam nadzieję, że masz coś cennego.

— Tym razem mam coś ekstra — mężczyzna uśmiechnął się.

— Marcinie, codziennie mi tak mówisz, a przynosisz tylko pozłacane żelazo.

Jubiler przesunął rygiel na drzwiach. Blokada zazgrzytała. Podeszli do lady.

— Mogę chodzić do kogoś innego.

Mężczyzna zerknął ukradkiem na złotnika.

— Nikt w Krakowie oficjalnie nie przyzna się do paserstwa — jubiler zaśmiał się. — No dobra, pokaż, co tam masz. Jeśli to kolejny łańcuszek albo zegarek z Chin…

Marcin wyciągnął z kieszeni przezroczysty przedmiot. Jego powierzchnia odbiła promienie lampy prosto we wzrok jubilera. Złotnik lekko zmrużył oczy.

Wziął do ręki znalezisko i zaczął je oglądać. Przybliżył lampę i założył okulary. Marcin miał wrażenie, że zachowuje się niczym Sherlock Holmes, badający kolejną sprawę. Brakowało jeszcze, by polizał to, co ma w ręku. Obyło się jednak bez takich gestów.

— Kryształ górski. Skąd to masz?

— Leżał na Bernardyńskiej.

— Tak sobie po prostu leżał? — złotnik zmarszczył brwi. — Słuchaj chłopcze, jeśli go ukradłeś, to właściciel zrobi wszystko, by to cudo odnaleźć — dodał.

— Jak mówię, że leżał, to leżał. Szukałem kolejnej zdobyczy, turyści gubią dużo rzeczy w Krakowie. Sam przecież wiesz, jak jest.

— Kryształy górskie, oszlifowane, nie są gubione ot tak — jubiler zdjął okulary i popatrzył w oczy Marcina. Próbował odczytać, czy mówi prawdę.

Był już starym wyjadaczem w tej branży. Zakład przejął od ojca, kontynuując rodzinne tradycje. Znał każdego złodziejaszka, ciułacza i zbieracza w tym mieście. Marcin przynosił mu od dwóch lat towar i nigdy go nie okłamał. Kryształ górski był to jednak inny kaliber. Nie jakaś błyskotka roztargnionej elegantki z Warszawy.

— Może jakiś góral go nosił jako amulet — uśmiechnął się chłopak.

Złotnik skierował wzrok na kryształ.

— To, że on się nazywa górski, nie oznacza, że pochodzi z gór bezpośrednio. Poza tym jest nieco inny niż te, które znam. Jest zbyt przezroczysty.

— Zatem musi być sporo warty — Marcin uśmiechnął się i puścił oko w kierunku jubilera.

— Na chwilę obecną nie wiem dokładnie, ile. Mogę go wycenić i dać ci odpowiedź za dwa dni.

Mężczyzna popatrzył na złotnika. Zamyślił się na chwilę.

— Dasz zaliczkę?

— Niestety, może to ma wartość dwóch złotych, a może dwóch milionów.

— Pięćdziesiąt złotych, tak po znajomości.

Jubiler rozłożył ręce.

— Trzydzieści, starczy ci na fajki.

Marcin wziął do ręki kryształ. Zerknął na niego, jakby szukał odpowiedzi, ile to znalezisko jest faktycznie warte. Podniósł wzrok na jubilera i podał mu minerał.

— Niech będzie, ale jeśli mnie orżniesz…

Złotnik położył na blacie stołu banknoty.

— Za dwa dni mi oddasz — zaśmiał się, owinął kryształ w jedwabny materiał i schował do szuflady.

Chłopak zgarnął pieniądze i dmuchnął na szczęście. Schował banknoty do kieszeni i podszedł do drzwi. Rygiel znowu zatrzeszczał.

— Za dwa dni wracam po moje miliony — Marcin podał rękę na pożegnanie.

Ruszył w kierunku rynku. Trzydzieści złotych to nie był majątek, ale pozwalało na zakup nikotyny.

Palił dużo, już od młodzieńczych lat. Pierwszego papierosa pociągnął od kumpla w podstawówce. Do dzisiaj, niczym narkoman, szukał zawsze okazji do puszczenia dymka.

Kupił paczkę Marlboro w pobliskim sklepie. Po chwili dym wypełnił jego płuca. Rozgrzał wnętrzności i orzeźwił umysł.

Chłopak rozejrzał się po chodniku. Gdyby był w Sopocie na plaży, miałby wykrywacz metali, tu w Krakowie musiał polegać na swoich oczach. Ruszył w kierunku Bernardyńskiej. Uznał, że ta ulica może przynieść mu jeszcze jeden dobry łup.

Zgasił peta przed wejściem na zamek. Po kilku minutach wszedł na Dziedziniec Arkadowy. Jakaś para młoda właśnie robiła sobie sesję. Kilku turystów podziwiało fasadę i łuki zamku.

Marcin zatoczył koło w poszukiwaniu kolejnych zdobyczy. Licząc, że pani młoda mogła zgubić coś wartościowego. Nowożeńcy pozowali właśnie przy rezerwacie kościoła św. Gereona.

Nic jednak nie znalazł, zniechęcony miał już wyjść z dziedzińca, kiedy zauważył wyglądającego na siedem, może osiem lat, chłopca. Dziecko wodziło przerażonym wzrokiem po otoczeniu. Młody wyglądał, jakby się zgubił. Nagle ruszył w kierunku wejścia do krypty kościoła. Zatrzymał się na widok proboszcza. Duchowny podbiegł do niego i złapał za rękę.

— Pomóc, proszę księdza? — Marcin podszedł do szarpiącego się z chłopcem kapłana.

— Nie trzeba — warknął proboszcz, próbując wciągnąć chłopca do środka.

— Może jednak?

— Naprawdę nie trzeba, jest pod moją opieką. To wychowanek domu dziecka.

Marcin zmarszczył brwi. Spojrzał na chłopaka, który w oczach miał strach. Ksiądz pociągnął go z całych sił. Obaj upadli na ziemię.

— Co tu się dzieje? Co ksiądz wyprawia? — Marcin za plecami usłyszał głos.

Odwrócił się i zobaczył mężczyznę w towarzystwie sześciolatka. Stali, wpatrując się tak jak on w całą sytuację ze zdziwieniem.

— Ksiądz twierdzi, że opiekuje się tym chłopakiem — Marcin wskazał na proboszcza, który otrzepywał kurz z sutanny.

— Nazywam się Jan Zalewski, a to mój syn Filip, a pan…

— Marcin, po prostu.

— Czy to prawda, że ksiądz się tobą opiekuje? — Zalewski zwrócił wzrok na przerażonego chłopaka. Ten patrzył raz na Janka, raz na Marcina. Na końcu spojrzał na duchownego.

— Tak, to mój podopieczny — proboszcz wyciągnął rękę w kierunku chłopca.

Młody skupił wzrok na stojącym obok Filipie. Patrzył na niego tak jak kucharz w hotelu. Otworzył usta. Małemu Zalewskiemu wydawało się, że coś do niego mówi. Dorośli nie zauważyli tego, wymieniając się pytaniami i nerwowo gestykulując.

Janek z Marcinem atakowali księdza, który szukał kolejnych odpowiedzi.

Filip znowu poczuł ciepło. Obraz otoczenia zaczął się zamazywać. W końcu zobaczył tylko ciemność. Zemdlał i upadł na ziemię.

Rozdział 14

Zert wyciągnęła telefon, przechodząc obok Baszty Sandomierskiej. Wybrała z listy ostatnie połączenie.

— Gdzie pan teraz dokładnie jest?

— Przy Muzeum Katedralnym, trafi pani? — rzucił przewodnik.

Komisarz spojrzała na Wysockiego, ten najwyraźniej usłyszał odpowiedź, bo skinął tylko głową. Potwierdziła, że już się zbliżają, i rozłączyła połączenie.

Aspirant starał się dotrzymać kroku, prawie biegnącej detektyw. Kiedy mijali Basztę Złodziejską, Wysocki pokazał ręką budynek na wprost. Dwupiętrowa budowla o żółtych ścianach nie była zbyt okazała na tle pozostałych gmachów. Przewodnik stał na rogu, paląc papierosa. Kiedy dostrzegł komisarz, machnął ręką w jej kierunku.

— Mam kilka pytań, ale proszę, niech pan pierwszy mówi o tym dziecku.

— Jestem Karol Zawisza — wyciągnął rękę w kierunku Wysockiego.

— Aspirant Marek Wysocki.

Przewodnik pociągnął kolejną porcję nikotyny, by po chwili wypuścić dym z ust.

— Nietypowa sytuacja, padało mocno, siedziałem tam w tunelu — pokazał ręką w kierunku Kaplicy Wazów. — Na moje oko miała siedem, może osiem lat. Młoda, krótkie blond włosy. Widziałem dobrze, jak wybiega z krypty św. Gereona — dodał.

— Mówił pan o księdzu — Wysocki zerknął na Karola. Ten przytaknął głową i kontynuował.

— Mała się skuliła i zaczęła płakać, po chwili pojawił się ten nowy ksiądz. Złapał ją za rękę i zaciągnął do środka. W drzwiach widziałem jeszcze proboszcza — przewodnik uśmiechnął się. — Składał ręce do modlitwy. Dziwna sprawa — dodał.

Komisarz Zert zmarszczyła brwi, analizując to, co usłyszała.

— Ta mała coś krzyczała, mówiła?

— Wyglądała jak dziewczynka z zapałkami z baśni Andersena — Karol rzucił peta na chodnik i przydeptał nogą.

Wysocki zmierzył go wzrokiem.

— Chyba pan mi nie wlepi mandatu za śmiecenie — przewodnik spojrzał na aspiranta z drwiną na twarzy.

Policjant pokiwał głową, ciężko wzdychając.

— Mam jeszcze pytanie do pana — Zert wtrąciła się w tę męską wymianę uprzejmości. — Czy pod zamkiem są może jakieś tunele, niedostępne dla zwiedzających?

— Jest jama naszego Smoczka — Karol uśmiechnął się.

— Jakieś inne, zawalone albo zakopane? Może coś w starych legendach?

Przewodnik zmarszczył brwi, sięgając w pamięci.

Wysocki spojrzał na Lenę. Po chwili policjant dostał przebłysku.

— Jak mogliśmy nie brać pod uwagę takiego nietypowego wyjaśnienia sprawy zwłok w Wiśle — powiedział głośno o tym, co właśnie pomyślał.

Komisarz spojrzała na niego z ironicznym uśmiechem.

— W starych rycinach były wzmianki o tunelach z czasów królewskich — Karol sobie przypomniał całą wiedzę o Wawelu. — Niektóre podobno kończyły się nawet…

— …za murami — Wysocki wszedł mu w słowo.

Zert spojrzała na nich z wielką dumą na twarzy, prostując plecy niczym sportowiec na olimpiadzie, odbierający złoty medal.

— Sugeruje pani detektyw, że ktoś tymi tunelami podrzucił ciało kleryka do Wisły?

— Nie sugeruję. Nie wierzę w cuda po prostu — komisarz znowu skamieniała na twarzy. — Gdzie są te ryciny, jakieś plany tuneli? — dodała.

Karol pokazał na budynek za ich plecami.

— Ma pani szczęście, tu w Muzeum Katedralnym. Bez nakazu jednak się nic nie uda.

— Nie są wystawione na widok publiczny? — aspirant zmarszczył brwi.

— Niestety, wszystkie cenne eksponaty Muzeum chowa w specjalnych sarkofagach. To stare dokumenty, mogłyby się rozlecieć w drobny mak pod wpływem tlenu.

Komisarz spojrzała na Wysockiego, następnie na budynek i potem znów na aspiranta.

— Trzeba u starego uzyskać zgodę — rzuciła. — Ale najpierw idziemy zapytać księdza o to wszystko.

— Pan Zawisza idzie z nami? — Wysocki zerknął na przewodnika.

Lena pokręciła głową.

— Pan Karol niech ma uszy i oczy otwarte — podała rękę chłopakowi. — Dziękuję za pomoc — odparła, kiedy ruszyli w kierunku Placu Arkadowego.

Rozdział 15

Janek podbiegł do syna. W jednej chwili sprzeczka z duchownym zeszła na drugi plan. Próbował cucić, dmuchając mu w twarz. Filip najpierw otworzył jedno oko, następnie kolejne. Ojciec odwzajemnił uśmiech na twarzy młodego. Jednak niepokój pozostał. Kolejny raz chłopak bez powodu mdlał.

— Dobrze już, dobrze — Janek głaskał młodego po głowie.

— Jest wszystko ok. Chyba za duże tempo zwiedzania narzuciliśmy, tato.

Zalewski znowu uśmiechnął się.

— Może trochę wody mu damy — odezwał się ośmiolatek, który jeszcze przed chwilą szarpał się z proboszczem, a teraz skierował wzrok na duchownego. Ksiądz zdziwił się. Po chwili przytaknął jednak głową.

— Zaraz, ustalmy jedno — Marcin spojrzał na chłopaka.

— Czy jesteś podopiecznym pod opieką księdza? — zmarszczył brwi.

— Przepraszam, tak proboszcz mówił prawdę — chłopak spuścił wzrok.

— To po co ta cała szopka? — Marcin szukał odpowiedzi, spoglądając na duchownego.

— Zaraz wszystko wyjaśnię, wejdźmy do rezerwatu — proboszcz gestem wskazał metalowe drzwi.

Ruszyli w kierunku krypty, mijając parę młodą i kilku turystów, którzy z daleka obserwowali zamieszanie. Jednak po chwili wrócili do swoich spraw. Cała piątka zniknęła szybko w gmachu budynku.

Marcin znał rezerwat Kościoła św. Gereona jako rodowity krakowianin. Nie rozglądał się zbytnio, hamując instynkt poszukiwacza skarbów po turystach. W małym pomieszczeniu mało jednak można było znaleźć fantów. Szanował święte miejsce, jak na katolika przystało.

Filip z Jankiem byli jednak w krypcie pierwszy raz. Nie przypuszczali jednak, że będzie to w takich okolicznościach. Proboszcz zamknął drzwi do krypty, trzymając za rękę ośmiolatka, poprowadził całą grupę po metalowych schodach. Przez oszklone drzwi weszli do pomieszczenia służącego za pokój socjalny.

Ksiądz sięgnął po karafkę i szklankę. Nalał wodę i podał Filipowi. Chłopak wypił duszkiem całą zawartość.

— Czy jeszcze chcesz, chłopcze? — zapytał duchowny.

— Nie, dziękuję — odparł młody Zalewski.

— Ksiądz może wyjaśnić, co się stało tam na zewnątrz, czy mam wzywać Policję? — chwilę ciszy przerwał Marcin.

Duchowny spojrzał na niego, a następnie na chłopaka, którego szarpał przed kościołem.

— Jestem Adam, a ksiądz miał rację — chłopak wyciągnął rękę w kierunku Marcina.

— Adam?

— Tak, miałem księdzu pomagać w liturgii. Jednak trochę chyba przeraził mnie nawał pracy — Adam opuścił głowę. — Przepraszam — wymamrotał pod nosem. Na twarzy proboszcza pojawiła się lekka ulga.

— Ksiądz ma coś na potwierdzenie tych słów?

Duchowny chciał coś powiedzieć, ale Filip wszedł mu w słowo.

— Niedobrze mi, muszę do łazienki.

— Proszę księdza, mogę go zaprowadzić — Adam złapał za rękę Filipa i zanim proboszcz coś powiedział, chłopcy zniknęli za drzwiami pokoju socjalnego.

Kapłan zrobił krok w ich kierunku, ale drogę zastawił mu Marcin.

— No więc, ma ksiądz jakieś dokumenty?

Rozdział 16

Wysocki wyprzedził komisarz szybkim krokiem, po czym złapał za klamkę krypty św. Gereona. Zert zirytowało to. Nie lubiła takich wyścigów. Krakowski policjant jednak chciał zaznaczyć swoją przewagę na tym terenie. Metalowe drzwi ani drgnęły.

— Zamknięte dla zwiedzających — Zert ironicznie się uśmiechnęła.

Aspirant zapukał jeszcze kilka razy, by po kilku minutach dać za wygraną.

— Najwyraźniej — odparł.

Komisarz przeszła kilka kroków w kierunku środka placu, rozglądając się na boki. Wyciągnęła telefon komórkowy, robiąc parę zdjęć. Wysocki patrzył na to z zaciekawieniem. Detektyw schowała smartfon do kieszeni, podchodząc do aspiranta.

— Wracamy na posterunek, trzeba zdobyć zgodę na wejście do muzeum.

Policjant pokiwał głową twierdząco i ruszyli w kierunku wyjścia z Wawelu.

Po kilku minutach wsiedli do samochodu Wysockiego. Auto ruszyło w kierunku Stradomskiej. Wysocki zatrzymał się obok Hondy Leny.

— Jak szef poszedł do domu, będziemy musieli poczekać do jutra — zerknął na Zert, która szybkim krokiem ruszyła w kierunku posterunku.

Na korytarzu oficer dyżurny nawet nie zwrócił na nich uwagi, kiedy go mijali. Zajęty pisaniem raportu. W korytarzu siedział skuty, pilnowany przez dwóch policjantów, czterdziestoletni facet. Wysocki zmierzył go wzrokiem, zauważył na twarzy nieogolony zarost i mętny wzrok. Brązowa karnacja zdradzała, że nie jest to tubylec. Raczej przyjezdny i to z cieplejszego regionu świata. Zert również omiotła wzrokiem mężczyznę, chłodne spojrzenie detektyw nie wywarło na nim wielkiego wzruszenia. Zapukała do drzwi inspektora.

— Wlazł — rzucił Tyniecki, spoglądając na jakieś papiery na biurku.

— Panie inspektorze, potrzebujemy… — Lena chciała coś dodać, ale nie zdążyła.

— Zaraz — szef dokończył czytać raport z przesłuchania, włożył kartki do teczki i schował do szuflady.

— Co potrzebujecie? — podniósł głowę, zerkając raz na Lenę, raz na Marka.

— Wejść do Muzeum na Wawelu i przejrzeć cenne mapy — aspirant wszedł w słowo komisarz Zert.

Tyniecki zmrużył oczy.

— W zasadzie, jaki to ma związek z zaginięciami dzieciaków?

— Nic nie wspominał pan o śmierci kleryka z krypty św. Gereona, tej samej, gdzie wystąpiły zaginięcia — Lena podjęła temat.

— To nie ma związku, pani detektyw.

— Sądzę, że jednak może mieć — Zert zrobiła krok w kierunku inspektora.

Szef popatrzył na Wysockiego.

— Marku, proszę zajmować się sprawami zaginięć, a zabójstwo od dziś wyjaśnia kryminalna jednostka.

— Inspektorze… — Lena prawie krzyknęła na przełożonego.

Tyniecki zmierzył ją wzrokiem niczym Bazyliszek.

— Koniec tematu! — rzucił, dając do zrozumienia, że nic komisarz Lena Zert nie uzyska.

Detektyw przygryzła wargę. Machnęła głową na Marka. Wyszli w milczeniu z gabinetu szefa. Bez słowa przeszli przez korytarz na ulicę. Popatrzyła na Wysockiego, próbując rozszyfrować, po jakiej stanie stronie. Uznała, że spróbuje mu zaufać. Aspirant miał w oczach ten sam niedosyt i frustrację co ona. Chociaż na początku wydawał się lojalny wobec Tynieckiego. Teraz też mógł chcieć rozwikłać tak jak ona zagadkę krypty św. Gereona.

— Myślisz, czy mi zaufać? — Wysocki popatrzył prosto w oczy Leny.

Skinęła głową.

Marek uśmiechnął się, pokazując znów swoje białe zęby.

— Jestem tak samo wkurwiony, jak ty i głodny rozwiązania tej zagadki — Zert odwzajemniła mu uśmiech, kiedy usłyszała te słowa.

Nabrała przekonania, że aspirant pójdzie za nią, a nie za Tynieckim.

— Komenda Główna nie przysłała mnie tylko w sprawie zaginięć dzieciaków — komisarz zaczęła niepewnie, patrząc na reakcję Wysockiego.

Jego twarz nie zmieniła się w zdziwienie. Wręcz przeciwnie, wyglądał, jakby czekał na te słowa z jej ust.

— Domyśliłem się…

Rozdział 17

Filip Zalewski syknął z bólu, jaki przeszył go w dłoni. Trzymany w mocnym uścisku przez Adama, szedł szybko. Prawie się potknął na posadzce, kiedy znów znaleźli się w krypcie.

— Co się dzieje, gdzie my idziemy, jest mi… — nagle uświadomił sobie, że uczucie mdłości minęło.

— Nie ma czasu na wyjaśnienie — rzucił Adam.

— Pomożesz mi uciec?

— Uciec? — młody Zalewski znów zrobił grymas na twarzy z bólu.

— To ty nic nie wiesz? — Adam zatrzymał się.

— Nic a nic, nawet nie wiem, kim jesteś, miałem wrażenie, że przed kościołem coś do mnie mówisz…

— Jesteś tym, którym jesteś — Adam spojrzał prosto w oczy Zalewskiego.

Chłopak zmarszczył brwi. Stali w chwili bezruchu, jakby próbując odczytać własne myśli.

— Chrzcili cię, jak byłeś mały? — ciszę przerwał Adam.

— Nie pamiętam, a co to ma do rzeczy?

— Chrzest jest tu najważniejszy.

— Co znaczy najważniejszy, możesz jaśniej?

Starszy chłopak zamyślił się, w oczach pojawiło się zwątpienie.

— Idź za mną, wszystko ci wyjaśnię po drodze — wyciągnął rękę do Filipa.

Młody Zalewski pokręcił głową.

— Pójdę sam — ruszył za Adamem jak za dobrym kolegą.

Nie wiedział, skąd nagle czuje, jakby znał go od wieków. Było to coś nie do opisania, jakaś siła kazała zaufać temu chłopakowi.

Weszli do małego korytarza ukrytego za przejściem w ścianie. Młody poczuł na skórze dreszcze. Z wnętrza płynął zimny wiatr. Podobne uczucie Filip miał, kiedy jechali z ojcem Warszawskim metrem. Jednak tu w krypcie tunel był mniejszy niż ten, w którym poruszają się wagoniki kolejki podziemnej.

— Jeśli się nie mylę, pozwolisz mi na powrót do domu — zaczął Adam, kiedy przeszli kilka metrów stromo w dół.

Tunel się wyprostował.

— Do domu?

Adam uśmiechnął się. Tunel zaczął się poszerzać.

Po kilku minutach znaleźli się w pieczarze. Małe światło elektryczne rozświetlało lekki półmrok w pomieszczeniu. Blask odbijał się od kamienistych, chropowatych ścian. Na środku Filip zobaczył dziurę w podłodze. Z jej wnętrza zaczęło się wydobywać buczenie. Młody Zalewski miał wrażenie, że odgłos przypominający pracujący transformator, aktywował się dzięki jego obecności. Spojrzał na Adama, na którego twarzy namalował się wielki uśmiech.

— Co to jest? — młody ostrożnie podszedł do otworu w podłodze.

Adam wodził wzrokiem po twarzy Zalewskiego, szukając w głowie odpowiedniego słowa. Nie chciał, aby młodszy kolega się wystraszył tym, co mu zaraz zrobi i ucieknie. Dźwięk z wnętrza otworu zaczął się nasilać. Wyciągnął z kieszeni kawałek szkła z ostrą jak brzytwa krawędzią.

Młody cofnął się instynktownie.

— Co ty robisz?

— To, co słuszne — Adam poniósł rękę w górę, jakby chciał uderzyć Zalewskiego.

Młody krzyknął z przerażenia, jego głos odbił się od ścian komnaty i tunelu. Jednak już było za późno na reakcję.

Rozdział 18

— Ksiądz od razu nie powiedział prawdy, dlaczego — Janek wybiegł pierwszy z pomieszczenia socjalnego, zanim ruszył Marcin. Zalewski rozglądał się po małym otoczeniu krypty.

— Może chłopcy rzeczywiście poszli do łazienki.

Proboszcz złapał Zalewskiego za rękę.

— Tu nie ma łazienki, prędzej znajdzie Pan coś na zewnątrz.

— Mój syn jest wraz z wychowankiem domu poprawczego — Zalewski ruszył do wyjścia.

Wybiegł z krypty. Nerwowo rozglądał się po całym dziedzińcu Arkadowym. Nigdzie nie dostrzegł Filipa. Kilku turystów zwróciło na chwilę uwagę na niego, ale nic więcej. Po chłopcach nie było śladu. Prawdopodobnie, zniknęli bezpowrotnie w uliczkach Krakowa.

— Jeśli mu spadnie włos z głowy — Zalewski odwrócił się do duchownego, chciał go złapać za sutannę. Na drodze jednak stanął Marcin.

— Proponuję powstrzymać emocje i iść na Policję — rzucił krakowianin.

Jan spojrzał mu w oczy. Po chwili przytaknął głową. To był najlepszy pomysł, jaki można było zrealizować.

— Ksiądz idzie z nami — Jan spojrzał na duchownego, który miał przerażenie w oczach. Spodziewał się nawet ataku ze strony zdesperowanego rodzica. Pokiwał tylko głową na potwierdzenie, kiedy nie doszło do rękoczynów. Wyciągnął pęk kluczy i zamknął wrota do świątyni.

— Najbliższy posterunek jest na Szerokiej — Marcin gestem ręki wskazał kierunek. — Jakiś kilometr stąd — dodał.

Minęli Basztę Senatorską i ruszyli w kierunku głównej ulicy. Przez chwilę nikt się nie odezwał. Piotr rozglądał się po okolicy, licząc na to, że zobaczy Filipa albo Adama. Doszli do ulicy Stradomskiej i skręcili na wschód.

— Przepraszam — wycedził proboszcz, kiedy przecięli skrzyżowanie z ulicą Dietla.

Zalewski nic się nie odezwał, a Marcin pokiwał tylko przecząco głową.

Przez chwilę Jan myślał, że zauważył syna po drugiej stronie ruchliwej jezdni. Prawie wpadł pod samochód, kiedy wielkimi susami przeskakiwał na drugą stronę. Chłopiec na chodniku jednak nagle odwrócił się. Twarz była inna niż Filipa, co lekko przybiło zdesperowanego ojca. Spokojnie wrócił na miejsce, gdzie zostawił zdziwionych Marcina i proboszcza.

— Komisariat już niedaleko — Marcin ruszył dalej, dając sygnał, by szli za nim.

Znał te uliczki jak własną kieszeń. Wychowywał się w tym mieście od małego. Poszukując „skarbów”, zapuszczał się i w te rewiry. Na „Okrąglaku” zawsze znajdował pierścionki i bransoletki. Kiedy mijali stoliki pełne turystów, lekko się skrzywił na myśl, ile traci dzisiejszego popołudnia. Jednak szybko sobie przypomniał, co zostawił u jubilera na Starym Mieście.

Kilka minut później znaleźli się na Szerokiej. Przed drewnianymi drzwiami komisariatu stało trzech policjantów i radiowóz na sygnale. Jeden z funkcjonariuszy wyciągnął ciemnoskórego faceta z samochodu. Skuty w kajdanki, ze zwieszoną głową został wprowadzony do budynku. Marcin odczekał chwilę i wszedł na posterunek, za nim wkroczyli Jan Zalewski i proboszcz.

Oficer dyżurny spojrzał tylko na nich i gestem ręki wskazał krzesła. Zaczął spisywać dane skutego więźnia. Ich sprawa w tym momencie musiała poczekać.

Minęło kilkanaście minut, zanim udało się policjantom łamanym angielskim porozumieć z zatrzymanym. Kiedy oficer podpisał protokół, policjanci z eskorty zaprowadzili go do celi.

— Słucham panów — młody, blondwłosy policjant lekko się uśmiechnął.

W jego kierunku pierwszy ruszył Janek. Streścił cały pobyt w Krakowie aż do zniknięcia Filipa. Oficer notował skrupulatnie jego słowa, następnie spisał zeznania Marcina i księdza.

— No tak, ale od zaginięcia nie minęło jeszcze czterdzieści osiem godzin — policjant zerknął na Janka.

— To mit, według prawa musicie… — Zalewski podniósł głos.

— Nic nie musimy, możemy — stonował policjant. — I zaczynamy poszukiwania — dodał.

Marcin złapał Jana za ramię, dając do zrozumienia, że nic więcej nie mogą zrobić. Policja miała rysopis chłopców i zeznania na temat Adama.

Wyszli przed komisariat. Krakowianin wyciągnął paczkę papierosów. Janek zawahał się, ale krakus podsunął mu tytoń bliżej nosa. Zalewski zapalił i odprężył się. Filip został porwany albo uprowadzony. Tyle przychodziło ojcu do głowy.

— Ksiądz zapali? — Marcin chciał poczęstować duchownego, ale ten potrząsnął przecząco głową.

Stali chwilę przed komisariatem w milczeniu. Zalewski pociągnął kolejne porcje nikotyny. Spojrzał na proboszcza.

— Podsumujmy, mój syn prawdopodobnie wbrew swojej woli został uprowadzony przez wychowanka poprawczaka.

Ksiądz przytaknął.

— Jak to się stało, że Adam był pod pana kuratelą?

— W ramach programu resocjalizacji — rzucił duchowny w kierunku Zalewskiego. — Mieliśmy ich edukować, te dzieciaki potrzebują wsparcia.

— Mógł jednak ksiądz powiedzieć, że miał na koncie pobicia i kradzieże, mój syn jest chory, ma autyzm… — Zalewski rzucił peta na chodnik i przydeptał butem. — A teraz Bóg wie, gdzie został zabrany przez tego gnojka.

Marcin przyglądał się całej rozmowie, pociągając papierosa, aż ten wypalił się do samego ustnika.

— Nic tu po nas. Będę miał na oku okolicę. Gdzie się zatrzymałeś? — spojrzał na Zalewskiego.

— Hotel Wawel, przy zamku.

— Dam znać, jak coś usłyszę albo się dowiem — Marcin podał rękę Jankowi i proboszczowi.

Cała trójka rozeszła się w swoich kierunkach.

Duchowny ruszył szybkim krokiem w kierunku kościoła.

Marcin zatoczył koło wokół „Okrąglaka”, licząc na jakieś znaleziska.

Zalewski, rozglądając się na wszystkie strony, szedł ulicami, aż dotarł do hotelu. Kiedy wszedł do pokoju, na widok rzeczy syna, rozpłakał się.

Rozdział 19

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 15.75
drukowana A5
za 44.76