E-book
28.35
drukowana A5
40.53
Światło w ciemności

Bezpłatny fragment - Światło w ciemności

Jak nauczyłam się wspierać, zamiast się bać


Objętość:
55 str.
ISBN:
978-83-8414-800-6
E-book
za 28.35
drukowana A5
za 40.53

Nie przypuszczałam, że życie może runąć tak nagle

Moja historia nie zaczyna się od szczęścia, choć bardzo bym tego chciała. Zaczyna się od bólu — bólu, który rozdziera serce matki i zmienia ją na zawsze. Bólu, który pojawił się w momencie, kiedy moja córka, mając zaledwie dwanaście lat, straciła wzrok.

To był początek najtrudniejszej drogi, jaką przyszło mi przejść — jako matce, jako kobiecie, jako człowiekowi. Patrzyłam na jej bezradność i czułam, jak mój własny świat się wali. A potem przyszło jeszcze więcej cierpienia: depresja, samookaleczenia, próby samobójcze, odrzucenie przez rówieśników.

Stałam bezradnie, nieprzygotowana na tak wielkie cierpienie. Nie wiedziałam, jak ją wspierać. Nie wiedziałam nawet, jak wspierać samą siebie.

Zostałam sama.

Rodzina się nie interesowała. Mąż reagował złością i pretensjami, jakby chciał na mnie zrzucić całą winę. Znajomi się odsunęli. Poczułam się, jakbym była sama na tonącym okręcie — bez mapy, bez kompasu, bez nadziei.

Ale wtedy, w tym najgłębszym mroku, pojawiła się myśl: jeśli się poddam, stracę nie tylko córkę, ale też siebie. To mnie podniosło.

Zaczęłam szukać pomocy — psychoterapii, psychiatry, książek, kursów. Czegokolwiek, co pozwoliłoby mi zrozumieć, co czuje dziecko w depresji, jak myśli, dlaczego tak bardzo chce się zranić.

Stopniowo docierało do mnie, że nie mogę naprawić jej życia, jeśli najpierw nie naprawię swojego. Uczyłam się powoli, zdanie po zdaniu, jak rozmawiać, jak reagować, jak być obecna. Popełniałam błędy, płakałam, wstawałam i próbowałam jeszcze raz.

Z czasem zaczęły pojawiać się pierwsze zmiany — moja córka zaczęła widzieć we mnie bezpieczne miejsce. Dom, który nie ocenia. Matkę, która nie krzyczy, ale słucha.

Dziś chcę opowiedzieć Ci tę historię.

Nie jestem psychologiem ani terapeutką. Jestem mamą, która przeszła piekło i znalazła drogę do światła. Być może moje doświadczenia pomogą także Tobie.

Gdy wszystko się rozsypało

To miał być czas rodzinnego odpoczynku. Był czerwiec 2015 roku, właśnie zaczynały się wakacje. Zaplanowaliśmy wymarzoną podróż — samochodem z Norwegii do Polski, a potem objazd po Europie, noclegi rozpisane krok po kroku, aż do Chorwacji. Miał to być nasz pierwszy tak długi wyjazd w rodzinnym gronie.

Kilka dni przed planowanym wyjazdem moja młodsza córka zaczęła skarżyć się na ból oka. Próbowaliśmy szukać pomocy, ale żaden lekarz nie chciał nas przyjąć — wakacje dopiero się zaczynały, a terminy były pozajmowane.

W niedzielę, tuż przed wyjazdem, moja córka wstała rano i powiedziała mi spokojnym głosem, że boli ją oko i… nie widzi na jedno oko. Wtedy nie rozumiałam jeszcze, że w tym jednym zdaniu zawiera się początek naszego najtrudniejszego rozdziału w życiu.

Zamiast wyruszyć w podróż życia, pojechałyśmy na pogotowie. W poczekalni spędziłyśmy prawie cztery godziny, patrząc, jak jej stan się pogarsza. Córka coraz mniej widziała, ból w oku narastał, a ja czułam, jak ogarnia mnie panika, której nie mogłam nikomu powierzyć.

W końcu skierowano nas do okulisty, ale tam znów musiałyśmy czekać — kolejne dwie godziny w niepewności. Gdy wreszcie zostałyśmy przyjęte, lekarz obejrzał jej oko i od razu wysłał nas do szpitala, podejrzewając coś, czego nie byłam w stanie nawet wypowiedzieć na głos: stwardnienie rozsiane.

Usłyszałam, że przyczyną może być zapalenie nerwów wzrokowych — słowa, które wtedy brzmiały dla mnie obco i groźnie, jak wyrok.

W szpitalu przeprowadzono punkcję, aby potwierdzić lub wykluczyć stwardnienie rozsiane. Czekałam na te wyniki w napięciu, nie mogąc zasnąć ani skupić myśli, jakby czas całkiem się zatrzymał. Na szczęście SM wykluczono.

Lekarze podali córce dożylnie sterydy i jej stan zaczął się poprawiać. Po trzech dniach hospitalizacji pozwolono nam wrócić do domu i kontynuować plany podróży.

W tym czasie starsza córka została w domu z ojcem. Ojciec… nie do końca potrafił nas wesprzeć. Nie pytał o wyniki badań, nie mówił, że damy radę, nie próbował mnie uspokoić. Wyglądało to tak, jakby nie chciał w ogóle tego widzieć ani poczuć.

Za to starsza córka, mająca wtedy czternaście–piętnaście lat, zaczęła być moim wsparciem. Pomagała, pytała, interesowała się — mimo że sama była jeszcze dzieckiem i potrzebowała uwagi oraz troski.

Kiedy wróciliśmy do domu, lekarze pozwolili nam kontynuować wyjazd do Polski, więc spakowaliśmy się i wyruszyliśmy w drogę. Dopiero później dowiedziałam się, że po punkcji córka powinna była leżeć płasko i dużo się nawadniać — nikt nam o tym nie wspomniał w szpitalu.

Podczas podróży córka spała większość czasu, była wyczerpana i osłabiona. Ja próbowałam się nią opiekować najlepiej, jak umiałam, ale sama czułam się rozbita i zagubiona.

Mój mąż w tym czasie był nerwowy, łatwo wpadał w złość, nie potrafił okazać córce współczucia ani cierpliwości. Najważniejsze zdawały się dla niego jego własne potrzeby i wygoda. Zamiast poczucia bezpieczeństwa, czułam się jeszcze bardziej przytłoczona jego krzykami, pretensjami, agresywnym tonem i ciągłym narzekaniem. To nie była spokojna, wspierająca podróż, o jakiej marzyłam.

W Polsce, kiedy dotarliśmy do Gdańska, stan młodszej córki znów się pogorszył. Trafiłyśmy do szpitala, gdzie podano jej kroplówki i przepisano leki, o których w Norwegii nikt nawet nie wspomniał. Poczułam mieszaninę ulgi i złości — ulgi, że ktoś wreszcie reaguje skutecznie, i złości, że tak podstawowej pomocy nie otrzymałyśmy wcześniej.

Pobyt w Polsce nie był jednak spokojny. Relacje z mężem stawały się coraz bardziej napięte. On nie potrafił być wsparciem ani dla mnie, ani dla dzieci. Stawał się coraz bardziej agresywny, łatwo wpadał w gniew, a jego krzyk i wyzwiska były dla nas dodatkowym ciężarem.

Starsza córka mogła wtedy czuć się pominięta, bo całą swoją uwagę skupiałam na zdrowiu młodszej. Widziałam jednak, że ona stara się być przy mnie, a nawet chronić mnie przed ojcem — czuwała, aby nie zrobił mi krzywdy ani słowem, ani zachowaniem. Sama miała przecież dopiero kilkanaście lat, a musiała dźwigać ciężar, którego żadne dziecko nie powinno dźwigać.

W Polsce starałam się zorganizować pobyt tak, aby młodsza córka mogła w miarę możliwości korzystać z wakacji i nie czuć się całkiem odcięta od normalności. Ale w praktyce było to bardzo trudne — musiałam stale uważać na swoje słowa i zachowanie, bo mój mąż bardzo szybko się irytował.

Bywało, że w przypływie złości rzucał swoim telefonem we mnie albo o podłogę tak długo, aż całkiem się roztrzaskał. Towarzyszyły temu krzyki, wyzwiska, agresja, która potrafiła eksplodować nagle i bez powodu. Trudno mi było zrozumieć, jak ojciec może zachowywać się w ten sposób w momencie, gdy jego dziecko walczy o wzrok.


W takiej atmosferze wracaliśmy do Norwegii.


Niestety, w Norwegii sytuacja nie była stabilna. Stan zdrowia córki poprawiał się tylko na chwilę, by zaraz znów się pogorszyć. Opieka lekarska okazała się bardzo ograniczona — brakowało specjalistów, a córką zajmowała się głównie pediatra, która miała doświadczenie, ale nie była ekspertem od tak poważnych schorzeń neurologicznych i okulistycznych. Konsultowała się z okulistą, ale dla mnie to wciąż było za mało.

Czułam, że wszystko wymyka się spod kontroli. Każdego dnia budziłam się z tym samym pytaniem w głowie: co dziś się wydarzy? Czy stan córki znowu się pogorszy, czy będzie trzeba jechać do szpitala, czy tym razem lekarze znajdą rozwiązanie?

Nie umiałam już odetchnąć spokojnie. Każdy telefon, każdy ruch córki, każdy cień bólu w jej oczach wywoływał we mnie lawinę lęku. Stałam się czujna jak zwierzę na polowaniu — zawsze gotowa do działania, ale jednocześnie wykończona tym nieustannym napięciem.

W międzyczasie młodsza córka przeżywała ogromną stratę — została wyrzucona z drużyny piłki ręcznej, do której tak bardzo należała sercem. Powiedziano jej, że nie może trenować, bo jej wzrok to ryzyko. Widziałam, jak bardzo to ją zabolało. Traciła nie tylko zdrowie, ale i przyjaciół, poczucie przynależności, coś, co było jej pasją.

Nie chciałam, by została sama w tej pustce. Szukałam dla niej innego zajęcia, czegokolwiek, co dałoby jej odrobinę radości. W końcu wspólnie wybrałyśmy lekcje gry na pianinie. To była iskierka — coś, co pozwalało jej oderwać się od myśli o chorobie i choć przez chwilę poczuć się nastolatką, a nie pacjentką.

A ja w tym wszystkim próbowałam być matką, która daje poczucie bezpieczeństwa. Ale tak naprawdę czułam się mała, bezradna i przerażona. W środku miałam krzyk, który tłumiłam, bo wiedziałam, że nie mogę się rozsypać.

Wracając do Norwegii, miałam wrażenie, że wracam nie do domu, ale do pola bitwy, w którym codziennie muszę walczyć o dziecko, o spokój, o resztki normalności.

W kolejnych tygodniach życie przypominało mi jazdę bez hamulców. Córka miała wzloty i upadki — jednego dnia czuła się lepiej, drugiego znów skarżyła się na ból i pogorszone widzenie. Każda kontrola u okulisty była dla mnie źródłem niepokoju, bo nigdy nie wiedziałam, co usłyszę.

Lekarze rozkładali ręce. Mówili, że trzeba czekać, obserwować, powtarzać badania. A ja nie umiałam czekać. Chciałam działania, szybkiej diagnozy, leczenia, które przywróci jej beztroskie dzieciństwo.

W międzyczasie starsza córka zaczęła coraz częściej zwracać uwagę na siebie w sposób, który mnie niepokoił. Była w trudnym wieku, dojrzewała, szukała własnego miejsca, ale ja nie potrafiłam wtedy być dla niej w pełni obecna. Cały mój świat kręcił się wokół choroby młodszej córki.

Starsza zaczęła się buntować, testować granice — niekiedy robiła drobne rzeczy, które miały mnie sprowokować, jak kradzież piwa w sklepie. Był to jej sposób na krzyk o uwagę, której tak bardzo jej brakowało. Czułam wyrzuty sumienia, bo widziałam, że ją zaniedbuję, a jednocześnie nie miałam w sobie więcej sił, by ogarnąć wszystko.

W domu atmosfera stawała się coraz trudniejsza. Mąż nie zmieniał swojego zachowania — nadal był wybuchowy, pełen pretensji i gniewu, a jego słowa raniły mnie jak noże. Krzyczał, przeklinał, potrafił roztrzaskać telefon o podłogę, a ja tylko zamierałam w środku, starając się chronić dzieci przed jego wybuchami.

Nie było już miejsca na szczęście ani radość — były tylko drobne momenty wytchnienia, kiedy młodsza córka grała na pianinie, a starsza wracała do domu spokojniejsza.

W takich chwilach czułam, że jeszcze żyjemy. Że jeszcze się nie rozsypałam całkiem.

Depresja w cieniu choroby

Nie przypuszczałam, że choroba zabierze córce nie tylko wzrok, ale i nadzieję. Niedługo po pierwszym leczeniu zaczęły się sygnały, że coś jest nie tak. Zmiana zachowania, cięcie się, myśli samobójcze… Nie wiedziałam, że coś jest nie tak. Moja młodsza córka zawsze była uśmiechnięta przy nas, starała się nie pokazywać bólu, nie obarczać nas swoimi emocjami. Była nastolatką, więc często zamykała się w swoim pokoju, a ja myślałam, że to po prostu zwykła potrzeba prywatności.

Któregoś dnia to starsza córka weszła nagle do jej pokoju i zobaczyła zakrwawione ręce młodszej. Przerażona, przyszła do mnie i powiedziała, co widziała.

Nie pamiętam dokładnie, co wtedy czułam — wiem tylko, że strasznie się zaniepokoiłam. Ogarnęła mnie panika, jakby nagle zawalił się cały świat, który i tak ledwo się trzymał. Pobiegłam do niej do pokoju i zaczęłam zadawać pytania jedno po drugim: „Dlaczego to robisz? Co się dzieje? Dlaczego tneisz ręce i nogi?”

Potrzebowałam odpowiedzi, desperacko chciałam zrozumieć, co tak bardzo ją boli, że ucieka w samookaleczanie. Ale ona nie umiała tego wytłumaczyć. Patrzyła na mnie oczami pełnymi pustki i smutku, jakiego nigdy wcześniej u niej nie widziałam.

Pierwsze, co zrobiłam, to zaczęłam ją pilnować. Wydawało mi się, że jeśli będę stale obok, to ją ochronię. Że wystarczy jej nie spuszczać z oka, żeby nie zrobiła sobie krzywdy. Nie miałam wtedy jeszcze żadnej wiedzy o depresji i samookaleczaniu. Kierowała mną tylko rozpaczliwa potrzeba, żeby ją uratować.

Z lęku i poczucia bezradności zaczęłam sprawdzać jej ciało — ręce, nogi — w panice, żeby nie przeoczyć żadnej rany. Wydawało mi się, że jeśli będę kontrolować każdy centymetr skóry, to ją uratuję.

Nie wiedziałam, że zaczęła się okaleczać w miejscach, których nie sprawdzałam — tam, gdzie zakrywała bielizna.

Wtedy zrozumiałam, że nie dam rady sama. Poszłam z nią do lekarza rodzinnego, szukając jakiejkolwiek pomocy i odpowiedzi.

Lekarz rodzinny nie zlekceważył sytuacji. Skierował ją od razu do BUP — kliniki psychiatrycznej dla dzieci i młodzieży. Bałam się, jak zareaguje córka, czy się nie zbuntuje, nie odmówi leczenia. Ale ku mojemu zaskoczeniu nie protestowała. Przyjęła to spokojnie, jakby sama czuła, że potrzebuje pomocy.

W BUP córka dostała od razu wsparcie — przydzielono jej osobę odpowiedzialną za kwestie psychiatryczne, tak zwanego socjonom, oraz rozpoczęła terapię u psychologa. To był pierwszy krok, który dawał mi choć odrobinę nadziei, że ktoś profesjonalny pomoże jej przejść przez ten mrok.

Zaproponowano nam terapię poznawczo-behawioralną (CBT). Córka miała spotkania indywidualne raz w tygodniu, a dodatkowo uczestniczyła w terapii grupowej również raz w tygodniu. Dla rodziców, czyli dla mnie i męża, zorganizowano grupowe spotkania raz w tygodniu, abyśmy mogli lepiej zrozumieć sytuację i nauczyć się wspierać dziecko.

Pamiętam, że czułam wtedy ogromny lęk, strach i przerażenie. Wszystko było nowe, obce, a ja bałam się, czy wystarczy mi siły, by przez to przejść.

Po niedługim czasie od rozpoczęcia terapii córka powiedziała terapeutce, że próbowała się zabić. Pamiętam, jak wtedy zostałam wezwana na rozmowę — zebrało się całe grono specjalistów: psychiatrzy, psycholodzy, pielęgniarki. Rozmawiali osobno ze mną, osobno z nią, starając się zrozumieć, co naprawdę się wydarzyło i jak bardzo poważna jest sytuacja.

W tamtym momencie miałam wrażenie, że świat rozsypał mi się na kawałki. Czułam, jakby ziemia nagle zapadła się pod moimi stopami. Płakałam, nie mogłam złapać oddechu. W rozpaczy zadzwoniłam do męża, licząc choć na odrobinę wsparcia — ale on zaczął krzyczeć, wyzywać, mówić, że „gówniara potrzebuje wpierdolu, to jej się odechce takich głupot”.


Wtedy zrozumiałam, że tak naprawdę jestem w tym sama.


Córka nie wyglądała wtedy na kogoś, kto naprawdę się boi albo żałuje tego, co zrobiła. Sprawiała wrażenie, jakby to była dla niej jakaś gra, coś w rodzaju wyzwania, a nie dramatyczna próba odebrania sobie życia.

Specjaliści uznali, że w najbliższym czasie nie grozi jej realne niebezpieczeństwo, ale na wszelki wypadek dali mi numery alarmowe, pod które powinnam dzwonić, jeśli sytuacja się pogorszy.

Pamiętam, że wtedy naprawdę czułam, że wariuję. Zrozumiałam, że nie jestem w stanie jej upilnować ani przewidzieć wszystkiego — więc zamontowałam w jej pokoju kamerę. Myślałam, że jeśli będę ją monitorować, nic złego się nie stanie.

Córka była wściekła, kiedy zamontowałam kamerę w jej pokoju. Nie chciała być kontrolowana, czuła się naruszana i jeszcze bardziej zamknięta w sobie. Ja jednak się bałam — panicznie bałam — że jeśli odpuszczę choć na moment, może naprawdę odebrać sobie życie.

W pewnym momencie razem ze starszą córką znalazłyśmy jej pamiętnik. Teraz wiem, że nie powinnam była go czytać, ale wtedy myślałam, że może tam znajdę odpowiedzi, których tak desperacko szukałam. I znalazłam — między innymi to, że chciała rzucić się pod samochód.

To mnie kompletnie rozbiło. Jeszcze bardziej wpadłam w spiralę strachu. Zaczęłam ją wozić codziennie do szkoły i odbierać po lekcjach, nie pozwalałam, żeby szła sama.

Mój mąż nie chciał pomagać. Odmawiał wożenia jej, nie chciało mu się, nie widział w tym sensu. Zostałam z tym wszystkim właściwie sama — jedyną osobą, na którą mogłam liczyć, była moja starsza córka. Wciągnęłam ją w ten trudny, zbyt dorosły świat, którego sama nigdy nie powinna musieć dźwigać. Ona szybciej dorosła, niż powinna.

Moja starsza córka, chociaż sama była jeszcze nastolatką i czasem się buntowała, w tej sytuacji stała się dla mnie ogromnym wsparciem. Była obok, kiedy ja się rozpadałam. Pomagała mi pilnować siostry, rozmawiała ze mną, czasami po prostu przytulała, kiedy już nie miałam siły.

Wiedziałam, że to za dużo jak na jej młody wiek, że wciągam ją w coś, czego nie powinna dźwigać. Ale bez niej nie dałabym rady.

W tamtym czasie czułam, że moje życie składa się tylko z gaszenia pożarów — z walki, strachu i ciągłej kontroli. Każdy dzień zaczynałam od lęku, czy moje dziecko będzie jeszcze żyło wieczorem.

Mimo że byłam w trybie przetrwania, zaczęłam powoli rozumieć, że nie mogę tak żyć wiecznie — w ciągłej gotowości, w nieustannym lęku, z oczami wbitymi w każdy jej krok.

Zmiana zaczyna się ode mnie

Moja własna zmiana zaczęła się właściwie przypadkiem — od wspólnych spotkań terapeutycznych, które organizowano dla rodziców w ramach leczenia córki w BUP. Początkowo chodziłam tam tylko dlatego, że musiałam, bo tak zalecał program. Ale właśnie tam zaczęła się moja „przygoda” z terapią — pierwsze kroki do zrozumienia siebie, do zatrzymania się i spojrzenia na swoje reakcje, emocje i sposób myślenia.

Musiałam uczyć się wszystkiego od podstaw — słownictwa, sposobów komunikacji, rozumienia potrzeb emocjonalnych dziecka — a to wszystko w obcym języku, norweskim. Było mi trudno, momentami czułam się zagubiona, ale wiedziałam, że nie mam wyboru.

Na początku nie potrafiłam opowiadać o tym, co przeżywam. Nie umiałam nazwać emocji ani wyrazić ich w obcym języku, a nawet po polsku trudno mi było znaleźć słowa. Nie umiałam też szukać pozytywnych rzeczy w trudnych momentach — wszystko wydawało mi się czarne, beznadziejne, pozbawione nadziei.

Terapeutki często pytały mnie, czy w jakiejś sytuacji kryzysowej widziałam cokolwiek dobrego — a ja nie potrafiłam odpowiedzieć. To było dla mnie jak mówienie w obcym kodzie.

W pewnym momencie zrozumiałam, że jeśli naprawdę chcę się czegoś nauczyć, muszę szukać informacji w moim ojczystym języku. Terapia w norweskim była dla mnie zbyt trudna emocjonalnie i językowo.

Zaczęłam podejrzewać, że u córki może pojawiać się coś w rodzaju borderline, więc kupiłam książkę o tym, jak żyć z osobą cierpiącą na zaburzenia borderline. Tam zaczęłam się uczyć — dosłownie uczyć na pamięć — gotowych zdań i sposobów reagowania.

Choć moja córka nie wykazywała wszystkich klasycznych objawów borderline, niektóre strategie były dla mnie przydatne — mogłam ćwiczyć je nawet w relacji z mężem. Uczyłam się krok po kroku, jak nie dać się wciągać w awantury, jak nie reagować odruchowo, ale spokojnie i z dystansem.

Na początku zaczęłam ćwiczyć te nowe reakcje właśnie w relacji z mężem. Uczyłam się nie wchłaniać jego emocji, nie pozwalać, żeby jego złość przechodziła na mnie.

Kiedy zaczynał swoje krzyki, wyzwiska, obrażanie — próbowałam nie słuchać. Wychodziłam do innego pokoju albo zakładałam słuchawki, żeby nie słyszeć słów, które tak bardzo mnie raniły.

Wiedziałam, że jeśli będę chłonąć jego agresję, nie dam rady być wsparciem dla moich dzieci. To była dla mnie zupełnie nowa umiejętność — nauczyć się oddzielać jego emocje od moich.

Z czasem zaczęłam czuć się lepiej. Kiedy nie słyszałam jego słów, było mi łatwiej wytrzymać. Wiedziałam, że jest zły, ale nie pozwalałam, by jego złość mnie pochłonęła — w porę się ewakuowałam, wychodziłam, odcinałam się.

Dzięki temu zaczęło się coś zmieniać. Awantur w naszym domu było coraz mniej, bo przestałam w nich uczestniczyć. Nie odpowiadałam, nie wdawałam się w kłótnie, nie dawałam paliwa do kolejnych wybuchów.

To był mój pierwszy krok do odzyskania poczucia wpływu i do tego, by znów zacząć oddychać.

W tamtym czasie dzieci bały się ojca. Kiedy ja próbowałam coś powiedzieć, a on wpadał w złość, słyszałam od nich: „Musiałaś?”

Wtedy tego nie rozumiałam. Zadawałam sobie pytanie: „Dlaczego? Przecież to on znowu się kłóci, ja tylko mówię swoje zdanie…” Miałam poczucie, że dzieci stają po jego stronie, że mnie nie wspierają.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 28.35
drukowana A5
za 40.53