Słowo od Autorki
Kiedy zaczęłam pisać tę książkę, był rok 2006, a ja byłam po przełomowych dla mnie przejściach. Właśnie w tym roku podjęłam ostateczną decyzję o intensywnej pracy nad sobą, nad własnym rozwojem, nad realizacją własnych marzeń i celów.
W książce znajdziecie, Drogie Czytelniczki, opis wielu sytuacji, które miały miejsce naprawdę. Wiele bohaterów powstało na bazie osób, które znałam w tamtym czasie. Tym bardziej, przez wzgląd na te autentyczne elementy mojej powieści, jest ona dla mnie bardzo ważna. Jak powiedziała jedna z bliskich mi Kobiet — to fragment mojej przeszłości, zapisany na kartach, uchroniony od zapomnienia.
Naturalnie, nie wszystkie sytuacje są autentyczne! Jednak osoby, które znały mnie w tamtych czasach, na pewno odnajdą w niektórych bohaterkach mnie, a może i siebie, a także w historii — tę prawdę, która miała miejsce, i tę fikcję, która ma uatrakcyjniać powieść.
Oddaję Wam, Kochane, ponad 300 stron romansu, połączonego z erotykiem. Nie jest to książka dla każdego, jeśli jednak czytacie teraz moje słowa, oznacza to, że jesteście gotowe zajrzeć do tego magnetycznego świata, stworzonego przeze mnie.
Mam nadzieję, że książka ta pozwoli Wam oderwać się od codzienności choć na chwilę i pomoże Wam spojrzeć na swoje życie z dystansem. Jeśli chcecie podzielić się ze mną swoimi wrażenia, piszcie proszę na kobietawharmonii@gmail.com.
Joanna Paczkowska-Szczygieł
Bohaterowie książki
19 lipca — poniedziałek
***
— Dobra, Dalia, uciekaj już — Karolina delikatnym, chociaż stanowczym, ruchem odsunęła od siebie przyjaciółkę, którą ściskała przez długi czas w swoich ramionach.
Tak samo kiedyś ją samą trzymała w objęciach matka, gdy przychodziła do niej ze swoimi, wówczas poważnymi, dziś śmiesznymi, problemami. Uśmiechnęła się szeroko do Dalii.
— Zaraz będę miała pacjenta — skierowała się w stronę swojego biurka i chwyciła w dłoń dużą kopertę, z której wychylał się plik kartek. — To te testy plam atramentowych, o które prosiłaś.
Sama czasem stosowała tę metodę ze swoimi pacjentami, by przybliżyć sobie ich osobowość, wiedziała jednak, że Dalia, umysł raczej kombinujący i idealistka, poszukiwała wciąż kolejnych sposobów szybkiego powrotu do zdrowia jej własnych pacjentów, cierpiących na depresję, która, zdawałoby się, jej samej nie była obojętna.
— Dziękuję, Karola — Dalia uśmiechnęła się delikatnie, chociaż Karolina widziała, że jej ciemnowłosa przyjaciółka wcale nie miała na to ochoty.
Dalia, od tamtego tragicznego dnia przed kilkoma miesiącami codziennie wyglądała na zmęczoną i przytłoczoną życiem tak bardzo, że każdy gest, mogący świadczyć o tym, iż poczuła się lepiej, był ponad jej siły. Kąciki oczu opadły, jakby żyjąc w symbiozie z kącikami jej ust, które kiedyś bez ustanku rozciągały się w uśmiechu. Niegdyś gładkie czoło teraz pokrywała delikatna bruzda, dodająca lat tej przecież młodej, zaledwie dwudziestosześcioletniej kobiety.
Na nic zdało się to, że sporadycznie uśmiechem maskowała swoje prawdziwe emocje, kotłujące się w niej w walce, potem opadające bez sił, ponieważ Karolina, doskonała psychoterapeutka, widziała wszystkie uczucia szwagierki w jej czasem brązowych, czasem z zielonym pobłyskiem oczach. Usta rozciągały się w uśmiechu, a oczy wciąż przykrywała smutna poświata.
— Nie myśl już o tym — szepnęła, kładąc dłoń na ramieniu przybyłej. — Musisz żyć. My wszyscy musimy. Czasu nie da się niestety cofnąć.
— Wiem, Karolina — Dalia zmarszczyła brwi, jakby próbowała powstrzymać eksplozję własnych emocji. — Wiem to wszystko. Teoretycznie. W końcu też chodziłam na wykłady profesor Nowaszek — ponownie założyła maskę uśmiechu na wspomnienie czasów studenckich.
Tamten okres, kiedy poznała swoją przyjaciółkę, był jednym z najpiękniejszych czasów w jej życiu. Od razu przypadły sobie do gustu, jakby znały się już kiedyś, w jakimś innym życiu, w innym wymiarze. Przez innych na pierwszy rzut oka uznawane były za siostry, mimo że włosy Karoliny przypominały rozjaśnione przez intensywne promienie słońca zboże, a Dalii — dojrzałe, jesienne kasztany, lecz dopiero po chwili bacznego przyglądania się im można było zauważyć znaczące różnice. Te, które sprawiały, że stawały się one odrębnymi istotami, z zupełnie innymi temperamentami.
Wtedy cieszyły się beztroską każdego dnia, nic nie było na tyle straszne czy trudne, by nie mogły pokonać pojawiających się przeszkód. Wtedy z radością witały nowe promienie słońca, oznaczające kolejny, szczęśliwy dzień.
— Tylko wiesz… — ciągnęła Dalia, spoglądając w jasne, wiosenne oczy Karoliny. — Dziś mam sesję z pacjentką z depresją… po stracie męża… — głos lekko się jej załamał, lecz nie poddała się tym emocjom, które, niczym gruby pas, zacieśniały się na jej gardle. — Nie potrafię pomóc komuś innemu, kiedy sama czuję się źle… — palące łzy zwyciężyły i spłynęły po jej wychudłych ostatnimi czasy policzkach.
— Kochanie… — Karolina ponownie objęła przyjaciółkę. — Idź do domu, połóż się. I nie myśl póki co o swoich pacjentach. Do pracy masz jeszcze trochę godzin. A potem, jak już wreszcie będziesz musiała stawić czoła emocjom tej kobiety, po prostu nie utożsamiaj się z jej problemem. Tak będzie łatwiej. Tak zawsze jest łatwiej. Ok?
— Ok… — Dalia wyjęła z torebki paczkę chusteczek i wytarła nos. — W każdym razie postaram się.
— Myślę, że zrobiłaś sobie zbyt krótkie wakacje po… po tamtym. Mam wrażenie, że jeszcze się nie pozbierałaś. Przydałoby ci się trochę więcej wolnego.
— Powinnam właśnie czymś się zająć. Powinnam skupić myśli na czymś innym. Może właśnie na pacjentach… Tak, zabiorę się po prostu do pracy.
— Tylko nie przesadź w drugą stronę — upomniała ją Karolina, która zdołała już otrząsnąć się z tragedii, mimo że dotyczyła jej w równym stopniu co Dalię. Karolina jednak zawsze była tą twardszą, co jedynie dodawało jej profesjonalizmu w zawodzie psychoterapeutki.
— Jasne — Dalia spojrzała na plik kartek z testem Rorschacha. — Dzięki jeszcze raz za te testy. Muszę je zrobić tej pacjentce dzisiejszego popołudnia.
Karolina patrzyła na nią z troską. Była przekonana, że Dalia powinna wziąć sobie jeszcze kilka dni urlopu, jednak wiedziała, że nie było to możliwe w najbliższym czasie. Zbyt wielu pacjentów zapisało się na wizyty i trzeba było je odbyć. Postanowiła jednak, że kiedy tylko w pracy zrobi się luźniej, namówi Dalię na kilka dni odpoczynku, najlepiej razem z mężem Karoliny i ich synkiem. Obecność chrześniaka na pewno dobrze jej zrobi. Może jakieś jezioro? Będzie musiała porządnie się nad tym zastanowić.
— Pamiętaj — dystans wobec problemów innych — Karolina podsumowała swoje myśli.
— Tak, pamiętam — Dalia uśmiechnęła się delikatnie, cmoknęła przyjaciółkę w policzek i skierowała się do drzwi.
Z chęcią zostałaby u przyjaciółki, pogadała z nią, wyżaliła się, jak kiedyś, w czasach studenckich, kiedy żadna z nich nie miała zobowiązań wobec nikogo i kiedy ich problemy były tak małej rangi, że teraz nie było sensu nawet o nich wspominać, a jednak zawsze rozmowa z Karoliną przynosiła jej ulgę. Patrzyła wtedy na świat zupełnie inaczej. Z drugiej jednak strony wiedziała, że nie mogła obciążać szwagierki także i swoimi problemami, które wszak były po części jej własnymi.
Kiedy stanęła przed drzwiami i położyła dłoń na klamce, odwróciła się jeszcze w stronę Karoliny.
— Powiedz mi, jak ty to robisz, że nie wpadłaś po tym w depresję? — szepnęła i zmarszczyła brwi, bo do tej pory, od czasu, kiedy przed pięcioma miesiącami ich życie zostało odwrócone do góry nogami, nigdy nie zastanawiała się nad tą kwestią.
— Po prostu żyję… Nie odwracam się do przeszłości… Nie jestem w stanie jej zmienić. Jedyne, co mogę zrobić, to żyć. Dla mojego syna i męża. I dla siebie.
Te kilka słów zupełnie wystarczyły Dalii, by utwierdziła się w przekonaniu, że nie wyjdzie zbyt szybko z depresji. Nie potrafiła oddzielić przeszłości od teraźniejszości. Łączyła je jakaś ektoplazma, materializująca się w jej snach i wspomnieniach, bolesne ciało, które przy zbytnim naciąganiu, raniło jej duszę, nie pozwalając na rozdzielenie. Męczyła się z tym, ale ból był zbyt intensywny, by pozwoliła na przerwanie tej linii. Wciąż wspominała, nie tylko swojego męża, ale także ojca i matkę, choć wiedziała, że to i tak niczego nie zmieni. Spuściła głowę i z impetem otworzyła drzwi.
***
Mariusz położył dłoń na klamce gabinetu. Robił to już tyle razy, że w pewnym sensie te spotkania z drzwiami gabinetu jego psychoterapeutów, ten zimny pocałunek metalu, składany na wnętrzu jego dłoni, stał się rytuałem. Stał przez chwilę, zastanawiając się, czy wejść, czy poczekać na wezwanie, z gabinetu nie dochodziły jednak żadne znaczące dźwięki, zdecydował się zatem otworzyć drzwi.
W tym samym momencie poczuł na swoim ciele inne ciało, wpadające na niego z impetem. Wszystko odbyło się, jakby ktoś próbował zatrzymać czas. Czas diametralnie zwolnił. Dwie głowy zderzyły się, niczym ciała bokserów na ringu, od razu zatem poczuł ostry ból w skroni. Mocno zacisnął powieki, jednak, w odruchu jakiejś wyuczonej pomocy i dobroci, chwycił to bezwładne ciało, chroniąc je przed upadkiem.
— Przepraszam… — szepnął, unosząc powieki.
Wpatrywały się w niego duże, okrągłe oczy, których kolor zmieniał się z sekundy na sekundę. Raz ciemniały brązem, raz jaśniały zielenią, ale cały czas były to najbardziej błyszczące oczy, jakie kiedykolwiek widział. Natychmiast poczuł dreszcz przebiegający po jego ciele, który nie ustał nawet w momencie, kiedy kobieta odsunęła się od niego i z przepraszającym uśmiechem oddaliła się.
Obejrzał się jeszcze za nią, zanim wszedł do środka. Miała na sobie kremową satynową bluzkę, delikatnie przylegającą do ciała, idealnie podkreślającą jej kasztanowe włosy, oraz czarną spódnicę zatrzymującą się tuż przed kolanami, również obejmującą jej sylwetkę. Wyglądała raczej na załamaną, a mimo to bił od niej jakiś blask. Zaczął się zastanawiać, z jakim problemem pojawiła się u terapeutki, do której i on się zapisał. Podejrzewał, że trapiło ją to samo, co jego — przeciągająca się depresja.
— Zapraszam — usłyszał nagle ciepły, ale żywy głos psychoterapeutki.
Wszedł wolno do gabinetu, pomalowanego na jasny kolor liści, wyglądającego zupełnie inaczej, niż się spodziewał. Już wtedy, gdy wszedł do małego budynku, zauważył, że nie przypominał on tradycyjnych medycznych punktów. Wszędzie dominowały stonowane odcienie tęczy, nie było miejsca na biel. Nastawiło go to od razu bardziej optymistycznie, choć nadal nie widział większych szans na poprawę własnego nastroju.
— Dzień dobry — przywitał się i usiadł na miejscu, które wskazała mu kobieta.
— Dzień dobry. Mogę prosić o pana imię i nazwisko? — zapytała, zaglądając do notatnika.
— Mariusz Jaworski.
Psychoterapeutka usiadła na drugiej sofie, stojącej przy stoliku z przezroczystym blatem, i położyła na nim swój notatnik, w którym zawsze zapisywała informacje na temat nowych pacjentów.
— Słucham pana, z czym ma pan problem? — spojrzała na niego i zapytała z lekkim uśmiechem.
— Nie mam siły już żyć… — mężczyzna zaczął od razu. — Nie potrafię już poradzić sobie ze wszystkimi problemami, jakie się pojawiły w moim życiu.
— Widzę, że co jakiś czas zmienia pan psychoterapeutów — przeczytała ankietę, którą pacjenci dostawali do wypełnienia, zanim wchodzili do gabinetu po raz pierwszy. — Brał pan kiedykolwiek leki na depresję?
— Nie…
— Nie, dlatego, że pan nie chciał, czy dlatego, że nie pojawiły się wcześniej takie problemy?
Mariusz przez moment przyglądał się kobiecie. Jej falowane włosy, przypominające ozłocone słońcem zboże, przykuwały uwagę nie mniej niż błyszczące intensywną radością trawiaste, kocie oczy. Nigdy nie spotkał takiej terapeutki. Jej ubiór, stanowiący mieszankę stylów, po części mógł zdradzać jej zmienny i porywczy charakter, tego już jednak nie był pewien. W każdym razie polubił tę młodą, podejrzewał, że jeszcze niedoświadczoną, psychoterapeutkę.
Zastanowił się nad jej pytaniem. Miał problemy, zawsze miał jakieś problemy. Jego życie przecież było jednym wielkim problemem. Ale nigdy nie upadł tak nisko. Powiedział jej o tym, ona jednak zmarszczyła lekko brwi, jakby w geście delikatnego protestu.
— Więc co takiego się stało, że postanowił pan zasięgnąć porady u specjalisty? — zapytała z ciekawością.
— Mówiłem już, nie mogę sobie poradzić z sobą — jego głos był spokojny, stonowany, jakby obawiał się, że poprzez tonację ujawni większą część siebie.
— Czyli z czym dokładnie? — drążyła temat. — W jakiej dziedzinie życia ma pan największe problemy?
— Moja rodzina… Brak pracy… — odpowiedział po chwili wahania, stwierdzając, że skoro już zdecydował się tu przyjść, to powinien coś o sobie powiedzieć. — Widzę teraz wyraźnie, że jestem zerem. Nic mi w życiu nie wychodzi…
— Jakie problemy ma pan z rodziną? — świadomie zignorowała tekst o byciu zerem.
— Takie, że nie mam tak naprawdę rodziny. Te osoby, które mieszkają ze mną, nie są moją prawdziwą rodziną.
— Mówi pan o adopcji?
— O adopcji mentalnej — lekki uśmiech rozchylił jego usta.
— Co pan czuje do swoich rodziców?
— Niechęć… Czasem obojętność… A dziś? Dziś ich nienawidzę — spojrzał buńczucznie w zielone oczy psychoterapeutki.
— Dlaczego dziś akurat nienawiść?
— Nie mogę patrzeć na mojego ojca — spuścił głowę i zacisnął pięści, gdy przypomniał sobie ten ranek, kiedy oskarżono go o zaniedbanie w pracy, która została mu powierzona.
Ojciec zakomunikował mu dzisiejszego ranka, że ma się pojawić w wydawnictwie, ich rodzinnej firmie, bo potrzebują jego pomocy. Zrobił to, wchodząc do jego pokoju o ósmej rano, kiedy Mariusz jeszcze spał i miał zupełnie inne plany na dzień.
— Póki cię żywimy, powinieneś być do naszej dyspozycji — powiedział mu wtedy starszy mężczyzna, patrząc twardo na swoje jedyne dziecko.
— Zaplanowałem już coś — odezwał się tylko.
— Ja też mam plany. Wyżywić tą rodzinę, Mariusz — rzekł i zamknął za sobą drzwi.
Mariusz leżał jeszcze chwilę w łóżku, po czym wstał, umył się i wyszedł z domu. Przez cały ten czas, do godziny swojego spotkania z psychoterapeutką, błąkał się po mieście. Była godzina jedenasta, a on miał nadzieję, że nie złamie się i nie pojedzie do wydawnictwa swojego ojca.
— Nie szanuje mnie — rzekł po namyśle terapeutce. — Nie traktuje, jak syna, więc dlaczego ja mam traktować go, jak ojca? No i jeszcze nie mogę znaleźć pracy… — skrzywił się.
— Ma pan jakiś zawód?
— Tak, skończyłem anglistykę — uniósł jedną brew, wypowiadając te słowa ze sceptycyzmem. — Ojciec ma mi za złe, że do tej pory jestem na ich garnuszku… Mam dwadzieścia sześć lat i mieszkam z rodzicami. Porażka — schował głowę w dłonie. — Nie mam ochoty już tak żyć.
— Z takim wykształceniem nie musi pan mieć problemów ze znalezieniem pracy. Robił pan coś w tym kierunku?
— Tak — spojrzał na nią zmęczonym wzrokiem. — Wysłałem tyle cv, że już nie wiem, ile ich było.
— Ktoś się odezwał?
— Jak widać, nie. Widocznie nie jestem dostatecznie dobry.
Karolina po raz kolejny już zmarszczyła brwi. Powoli dochodziła do wniosku, że najlepszym sposobem dla tego mężczyzny będą tabletki, które wyprowadziłyby go przede wszystkim z depresji, bez wątpienia powodującej u niego głębokie zmniejszenie pewności siebie. Wydawał się jej inteligentnym człowiekiem, który załamał się pod wpływem piętrzących się problemów z rodzicami oraz brakiem samodzielności, a leki pomogłyby mu spojrzeć na otoczenie nieco inaczej. Wtedy łatwiej by było z nim porozmawiać na temat jego przyszłości.
— Wiem, że dla mnie najlepsze byłoby, gdybym się usamodzielnił — lustrował dokładnie twarz psychoterapeutki. — Nie musi mi pani tego mówić. Przyszedłem tu po to, by ktoś pomógł mi wyjść z depresji. Z każdym dniem jest coraz gorzej… Jak tak dalej pójdzie… zniknę z tego świata…
— Mogę zaproponować panu tabletki… — zaczęła Karolina, ale Mariusz jej przerwał.
— Nie chcę tabletek.
— Bez nich nie poradzi pan sobie na tym etapie — upierała się.
— Jeśli mi pani nie pomoże, to faktycznie sobie nie poradzę.
— Nie jestem cudotwórcą.
— Ma pani na myśli Boga? — uśmiechnął się cynicznie. — Boga nie ma. Nie wiedziała pani o tym?
— To, czy wierzę w Boga, czy nie, jest raczej moją indywidualną sprawą, która nie ma tutaj znaczenia — ucięła Karolina, stwierdzając, iż pacjent ten nie będzie należał do łatwych. — Proponuję panu stabilizatory nastroju. Jest to najczęściej lit połączony z lekiem przeciwdrgawkowym.
Mariusz spojrzał na nią sceptycznie.
— Powiedziałem już, że nie chcę leków — rzekł.
— Proszę mi wytłumaczyć, dlaczego — spokojnie wytrzymała jego twardy wzrok.
— Nie działają — odpowiedział po prostu.
— Przecież pan żadnych nie stosował, więc skąd pan może wiedzieć? — zdziwiła się.
— Żadne tabletki na mnie nie działają — uśmiechnął się delikatnie.
— To nie znaczy, że nadal nie będą i że akurat te nie zadziałają — rzekła, po czym zabrała się za dalsze tłumaczenie mu sposobów leczenia. — Jeśli te leki jednak nie zadziałają, można podjąć próbę eksperymentalną z innymi lekami.
Mariusz lekko się roześmiał, co zbiło nieco z tropu Karolinę, nie dała jednak tego po sobie poznać.
— Chce mnie pani wiecznie faszerować lekami? — zmarszczył brwi, zaniepokojony i zniechęcony tą wizytą. — Jeśli tak, mogłem od razu pójść do psychiatry, żeby coś mi przepisał.
— Dobrze — zgodziła się z godnością. — Jest jeszcze inny sposób.
— Słucham, z chęcią się dowiem — uśmiechnął się, cała ta sytuacja zaczęła w końcu go bawić.
— Dieta — Karolina też się uśmiechnęła.
— Dieta… — uniósł sceptycznie brew. — Jaka dieta?
— Bogata w oleje ryb, zwłaszcza łososia i makreli, oraz w olej lniany.
— Aha — powiedział tylko, nadal nie do końca będąc przekonanym, co do słuszności stosowania takiej diety.
— Są jednak skutki uboczne — dodała.
— A jednak! — zawołał, ale nawet ten ton głosu był cichy i spokojny.
— Może pan cierpieć na niestrawność, fakt, że przemijającą. Są jednak dodatkowe tego zalety. Dieta taka zapobiega artretyzmowi i chorobie niedokrwiennej serca.
— Nie boję się takich chorób — stwierdził Mariusz.
Karolina jedynie uniosła brwi ze zdziwieniem i zaczęła zapisywać coś w notesie, w którym robiła krótkie notatki w ciągu całej rozmowy.
— I do jakiego pani wniosku doszła po rozmowie ze mną? — zapytał nadal, lekko się uśmiechając.
— Że pan sam nie chce tak naprawdę z tego wyjść — uniosła na niego spojrzenie.
Mariusz wpatrywał się w nią przez chwilę, nie wiedząc, co powiedzieć. Nie spodziewał się tego. Nie po tym, co działo się ostatnio w jego życiu. Nie miał już siły żyć tak monotonnie, jak do tej pory. Potrzebował jakiegoś bodźca do wyjścia z depresji i po to właśnie tu przyszedł, tymczasem psychoterapeutka, która miała mu w tym pomóc, zaproponowała mu tabletki. One na nic się zdawały. Wiedział to, bo widział, co działo się z jego babcią. Brała leki i często czuła się jeszcze gorzej, zupełnie odrywała się od świata. Czasem nawet myślał, że lepiej by dla niej było, gdyby umarła. Nie cierpiałaby przynajmniej tak, jak teraz.
— Myli się pani. Chcę wyjść z tego. Widocznie nie widzi pani, jak bardzo… — westchnął z rezygnacją.
— Może zatem opowie mi pan o sobie coś, czego jeszcze nie wiem — zaproponowała cichym głosem.
***
— Cholerny deszcz… — szepnął Mariusz tamtego przedpołudnia przed dwoma laty, patrząc przez okno.
Schował dłonie do kieszeni swoich niebieskich jeans’ów i odwrócił się do pomieszczenia, o którym choć na chwilę chciał zapomnieć. Wszystko wyglądało tak samo. Te same biurka z ciemnego drewna, te same kwiaty, tylko trochę większe i dłuższe. Wszystko to samo od wielu lat. Nawet ludzie ciągle ci sami. Przy kilku biurkach siedzieli, pracujący odkąd pamiętał, pracownicy jego ojca. Jedynie komputery zmieniają się wraz z unowocześnieniami.
Mariusz miał chwilami wrażenie, że czas się tu zatrzymał.
— Nigdy nie lubiłeś października — odezwała się jego matka, uśmiechając się do niego, lecz Mariusz zmarszczył brwi.
Czyżby w jej głosie wyczuł ironię? Może po prostu mu się tylko wydawało. Tylko dlaczego miałaby być dla niego miła? Za wzór zawsze stawiała mu swojego męża, zatem nie mógłby wyczuć w jej głosie niczego przyjemnego. Patrzył, jak brała plik kartek, zadrukowanych tego dnia i przesłanych z drukarni.
Nie… Na pewno nie wydawało mu się. To musiała być ironia…
— Sprawdziłeś pocztę? — zapytał ojciec, który wszedł właśnie do pokoju i zabrał się do przeglądania listów, wydrukowanych przez Mariusza przed kilkoma minutami.
— Jak widzisz — odpowiedział i rozejrzał się w poszukiwaniu jakiegoś zajęcia, byle tylko zabić wlekący się czas i przetrwać do godziny siedemnastej.
Ojciec spojrzał na niego znad okularów, o czym Mariusz wiedział doskonale. Wszystko jednak wydawało się być wykonane.
Ciszę tę przerwało ciche wtargnięcie młodej dziewczyny do pokoju.
— Szefie, dzwoni ten wydawca z Ottawy — odezwała się, na co mężczyzna zareagował żywo.
— Już idę — odłożył listy, po czym spojrzał na syna. — Odpowiedz na listy od początkujących. Wiesz, co pisać — dodał i znikł.
Wiedział, co pisać. Jego ojciec nie bawił się w czytanie debiutanckich utworów młodych ludzi. Jeśli nie posiadało się jakiegoś utworu w druku i przynajmniej kilku tysięcy sprzedanych książek, w wydawnictwie jego ojca nie było czego szukać.
Kilkanaście minut później ojciec znowu wkroczył do pokoju, w którym Mariusz wciąż siedział przy komputerze, a za nim weszła jego żona. Mariusz spojrzał na nich znad monitora, ale nie odezwał się. Kątem oka podejrzał, jak matka brała posegregowane materiały i zaczęła rozmowę na ten temat z jedną z innych osób, siedzących przy komputerze. Ojciec natomiast stanął za synem i wpatrywał się w list, na szczęście ostatni, który został mu do napisania.
— Odebrałeś nową pocztę? — zapytał go.
— Odpowiadam na listy — powiedział z niechęcią. — To już ostatni — po wysłaniu e-mail’a, przeszedł do skrzynki odbiorczej. — Są nowe.
Poczuł na sobie spojrzenie ojca, kiedy wstawał z krzesła.
— Jak tam szukanie pracy? — zapytał ojciec, siadając na miejscu Mariusza, ten jednak skrzywił się, słysząc to pytanie.
— Dobrze wiesz, że wysłałem cv w różne miejsca — odpowiedział Mariusz, ale już czuł, jak usuwa mu się grunt pod nogami; nie cierpiał rozmów na ten temat.
— To wiem — powiedział ojciec niedbale. — Ale chyba nie zamierzasz spocząć teraz na laurach i czekać, aż ktoś łaskawie się odezwie? — posłał mu karcące spojrzenie, jakby Mariusz wciąż był dzieckiem.
— Rozglądam się za pracą i o tym też wiesz, bo masz w komputerze historię odwiedzanych stron.
Mariusz spojrzał na matkę, która nagle zamilkła i przysłuchiwała się potyczce słownej swojego męża i syna.
— I kiedy zamierzasz coś znaleźć? — zapytał ojciec.
— Daj spokój, Wiktor — odezwała się matka Mariusza. — Powtarzasz to codziennie.
— I jakoś efektów to nie daje — mężczyzna uniósł sceptycznie wzrok na swoją żonę. — Bo… — zerknął na syna — nie biorę pod uwagę tych kilku miesięcy nauki angielskiego w szkole, dawania korepetycji nieukom, albo pracy korespondencyjnej w tej twojej małej i ledwo znanej firmie, w której się zatrudniłeś.
Mariusz nic na to nie odpowiedział. Stwierdził, że nie będzie dyskutował z ojcem, który zawsze patrzył na niego, jak na nieudacznika. Wyszedł bez słowa z pomieszczenia, myśląc, czym by się zająć, by zapomnieć o tym niemiłym incydencie.
***
Dalia otarła oczy, zmierzając ku wyjściu szybkim krokiem. Rozmowa z Karoliną trochę ją uspokoiła, lecz, gdy tylko jej przyjaciółka znikała z oczu Dalii, ta natychmiast odczuwała ten sam strach przed samotnością.
— Dalia! — ktoś pociągnął ją za ramię tak, że obróciła się wokół własnej osi. — Dalia — usłyszała ponownie i wówczas musiała już spojrzeć w szare oczy pracodawcy.
— Cześć — odpowiedziała na zaczepkę, choć każdy zauważyłby, że wcale nie było jej spieszno do jakichkolwiek dyskusji.
— Witam — mężczyzna uśmiechnął się do niej tym swoim czarodziejskim uśmiechem. — Stało się coś, że aż tak ci się śpieszy?
— Stało się coś, że mnie zatrzymujesz? — uniosła brwi, nie wciągając się w jego uwodzicielską grę, którą stosował już od kilku miesięcy.
Mężczyzna jednak roześmiał się jedynie, oparł dłoń o framugę głównych drzwi poradni i wpatrywał się w Dalię wesołym spojrzeniem. Przeszło jej przez myśl, że pewnie każda inna kobieta, będąca na jej miejscu, z radością i zapewne próżnością przyjęłaby te zaloty. Ona jednak nie była każdą inną…
— Śpieszę się, Robert, więc do rzeczy — uśmiechnęła się, ale oboje doskonale wiedzieli, jak bardzo wymuszony był ten uśmiech.
Mężczyzna tymczasem otarł z jej policzka łzę, która zabłąkała się między pozostałymi, startymi chusteczką higieniczną.
— Robert… — poprosiła.
— Przyszedł dziś do mnie jeden z twoich pacjentów — zaczął i uśmiechnął się do niej, Dalia jednak zmarszczyła brwi. — Przyszedł porozmawiać o tobie.
To jeszcze bardziej zaintrygowało Dalię. Wpatrywała się w niego w napięciu, nie chcąc jakimkolwiek pytaniem okazać, jak bardzo była tym zaskoczona. Jej własna depresja ostatnio mogła zbytnio rzucać się w oczy pacjentom, tego była pewna.
— No, dobrze — Robert roześmiał się. — Przyszedł po leki, które mu przepisałaś w razie potrzeby. I zaczęliśmy sobie rozmawiać o tobie.
— I do jakiego wniosku doszliście? — ponownie uniosła sceptycznie brwi. — Swoją drogą, nie przypuszczałam, że z was, mężczyzn, tacy plotkarze — uśmiechnęła się.
— Masz dziś wisielczy humorek, co? — szepnął, zbliżając się do niej, ona tymczasem skrzyżowała ramiona na piersi i oparła się o drzwi wejściowe.
— Odsuń się od drzwi, bo ktoś cię w końcu staranuje. — objął ją i odsunął w bok.
— Dalia już zaliczyła zderzenie pierwszego stopnia chwilę temu — roześmiała się recepcjonistka.
Dalia przypomniała sobie czarne oczy mężczyzny, na którego wpadła, i zakręciło się jej w głowie. Takiej otchłani jeszcze nie widziała, tak magnetycznego mężczyzny dotąd nie spotkała…
— Ale wszystko w porządku? — zaniepokoił się Robert, oglądając Dalię z każdej strony.
— Robert — westchnęła. — Mam jeszcze coś do załatwienia, a nie zapominaj, że po południu mam wizyty swoich pacjentów.
— Pamiętam o tym — uśmiechnął się do niej. — Znam wasz grafik.
— No, dobrze, mistrzu, a teraz dokończ to, co masz mi do powiedzenia i pozwól wreszcie odejść — uśmiechnęła się delikatnie.
Robert posłał jej radosny uśmiech.
— Rozmawiałem o tobie z tym pacjentem — rzekł.
— To już wiem — przerwała. — Chciałabym jednak w końcu dowiedzieć się, do jakiego doszliście wniosku.
— Jest bardzo zadowolony z twojej pracy nad nim — dokończył Robert. — Powiedział mi, że polecił cię jego znajomy, którego też wyciągnęłaś z depresji. I nie zawiódł się — Robert puścił jej oczko. — Miło słyszeć takie opinie o pracownikach. Widać, masz do tego smykałkę — dodał.
Dalia uśmiechnęła się. No, tak… Miała. Jej ojciec w końcu kiedyś był czynnym psychologiem, a teraz prowadził badania nad chorymi na depresję.
— Dzięki za miłe słowa — wyciągnęła do niego dłoń. — Szkoda tylko, że szewc bez butów chodzi — uścisnęła jego wyciągniętą dłoń.
— Zawsze możesz zadzwonić do mnie — roześmiał się. — Masz wszystkie moje telefony i adres.
— Tak, wiem… Ty na pewno z chęcią byś mi pomógł… — szepnęła.
***
Dalia westchnęła i spojrzała na drzewa, bujające się lekko za oknem jej gabinetu. Krajobraz ten zawsze ją uspokajał w jakiś sposób od pierwszego dnia, kiedy weszła do tego pomieszczenia. Kilka młodych drzewek, rosnących wśród seledynowych traw, falujących na wietrze nieopodal jej okna, wiosną iskrzących bielą kwiatów, sprawiało, że przychodziła do pracy z przyjemnością nawet wtedy, gdy wiedziała, że czekało ją spotkanie z trudnym przypadkiem.
Pracować tutaj zaczęła od samego początku istnienia poradni, kiedy dwa lata temu skończyła studia i dostała propozycję współpracy z jednym ze znajomych męża Karoliny, psychiatrą. Robert otwierał nową poradnię zdrowia psychicznego i potrzebował dwóch psychologów lub psychoterapeutów do pomocy. Karolina poinformowała ją o tym pomyśle pod koniec studiów i od razu obie zdecydowały się wziąć udział w tym przedsięwzięciu.
Była wtedy taka szczęśliwa; tak szczęśliwa, jak w niewielu momentach w swoim życiu. Bez wahania przyjęła propozycję i od początku mocno zaangażowała się w tę pracę, choć chwilami czuła się przytłoczona problemami swoich pacjentów. Podzieliła się godzinami pracy w ciągu dnia z przyjaciółką, która również z entuzjazmem podeszła do oferty, i kiedy jedna pracowała do południa, druga przychodziła po południu. Mimo to czasem czuła się wykończona. To jednak było spełnieniem jej marzeń, a tak mało się ich spełniało.
Dziś z kolei miała wrażenie, że ma za dużo czasu na własne myśli, z problemami innych bowiem radziła już sobie doskonale. Potrafiła oddzielić pracę od życia prywatnego, nie przynosiła więc problemów innych do domu, choć tego dnia obawiała się trochę kolejnego spotkania z kimś, kto wiedziałby doskonale, co dzieje się w niej samej. Podobne doświadczenia przecież łączą ludzi. Jak to się jednak działo, że znajdowała rozwiązanie problemów dla innych, a sobie nie potrafiła pomóc?
Po raz kolejny westchnęła. Czekała ją trudna rozmowa z kobietą, której mąż popełnił samobójstwo, zostawiając ją samą z trójką dzieci. Pacjentka chodziła do niej już od ponad dwóch miesięcy raz na tydzień i z każdą wizytą Dalia widziała w niej choćby minimalną poprawę stanu zdrowia, chociaż dla kobiety było to nadal niezauważalne.
Dalia tego dnia chciała zrobić jej testy plam atramentowych, by porównać myśli pacjentki sprzed kilku tygodni z tymi, jakie dominowały w niej obecnie. Chciała namacalnie pokazać kobiecie, jaka zmiana w niej zaszła. Nic tak nie podbudowuje i motywuje człowieka, jak własne sukcesy, na które zapracowało się osobiście.
— Dzień dobry — usłyszała nagle znajomy głos, na dźwięk którego odwróciła się w stronę drzwi. — Można? Pukałam, ale…
— Dzień dobry — odpowiedziała i energicznie podeszła do kobiety. — Przepraszam, nie słyszałam.
Pacjentka, szczupła, zniszczona przez życie kobieta, usiadła powoli na sofie, na której zawsze siadała podczas rozmów z psychoterapeutką, i rozejrzała się. Dalia i tym razem zauważyła, że jej pacjentka wyglądała znacznie lepiej, niż pierwszego dnia, zapytała jednak:
— Jak się pani czuje? — usiadła obok niej.
— Chyba lepiej — jej wargi rozszerzyły się, a jej zniszczona przez zmartwienia twarz rozświetliła się delikatnie. Dalia zauważyła nagle, jak ładny uśmiech miała jej pacjentka. Od razu odwzajemniła go i rzekła:
— Dobrze, że w końcu pani sama to dostrzegła — położyła dłoń na prawej dłoni pacjentki, która spoczywała na lewej, a obie opadały ciężko na uda.
Wiedziała, że ten drobny gest działał na nią kojąco, czyniła go zatem zawsze, gdy tylko miała okazję. Był to czyn zamierzony, jednak i jej samej sprawiał przyjemność. Należała do ludzi, którzy cenią sobie czuły dotyk drugiej osoby i nigdy od tego nie stronią, może dlatego, że sama miała w swoim dwudziestosześcioletnim życiu mało ku temu okazji… Dawanie otuchy słabym i pokrzywdzonym także jej samej pomagało.
— Kontynuowałam ten plan, który pokazała mi pani na pierwszym spotkaniu — pacjentka uśmiechnęła się szerzej.
Dalia ucieszyła się bardzo.
— Fantastycznie — zawołała. — Mamy więc za sobą naukę określania celów i zadań, które trzeba zrobić — zaczęła wyliczać, wysuwając ku górze palce z zaciśniętej pięści. — Potem omawiałyśmy uchwycenie negatywnych i pozytywnych myśli, by zobaczyć, co najbardziej sprawia, że czuje się pani gorzej psychicznie — pacjentka wciąż przytakiwała Dalii, a ona wysunęła drugi palec. — Na trzecim spotkaniu analizowałyśmy te negatywne uczucia i myśli pod kątem ewentualnego wyolbrzymienia ich i uczyłam panią, jak myśleć pozytywnie w odpowiedzi na te negatywne myśli.
— Tak — wtrąciła kobieta i dodała — Myślę, że właśnie wtedy zaczęłam się zastanawiać nad tym, że może faktycznie istnieje szansa wyjścia z depresji.
— Uhm. Wtedy zapaliło się światełko, które jakby wskazywało drogę wyjścia — Dalia pamiętała dokładnie tamto spotkanie, ponieważ i jej wydało się, że pacjentka nagle zaczęła zmieniać swój stosunek do życia. Stała się bardziej otwarta, więcej mówiła i pozytywniej patrzyła w przyszłość, mimo że czekało ją jeszcze dużo pracy.
— Dokładnie tak. Doskonale to pani określiła — odpowiedziała. — A potem omówiłyśmy moje problemy i sposoby ich rozwiązania. To chyba pomogło mi najbardziej. Zobaczyłam, że jednak nie ma sytuacji bez wyjścia.
— Miło mi to słyszeć — Dalia poczuła dziwne ukłucie w sercu, ukłucie radości, jak zawsze, gdy udało się jej pomóc kolejnej osobie. Jednak nadawała się do czegoś. Jednak, pomimo tak tragicznych sytuacji sprzed kilku miesięcy, była w stanie pomóc drugiej osobie.
— To dzięki pani nauczyłam się tego, by nie uważać za prawdziwe myśli, które są wyolbrzymione, które wydają się problemami bez wyjścia — rzekła pacjentka, a Dalia widziała, że wierzyła w to mocno. — Pani mi powiedziała, że tak samo, jak omijam przeszkody w zwykłym życiu, jak szukam przejścia, gdy na drodze pojawi się nagle jakiś zwalony pień w lesie, powinnam omijać przeszkody te wewnętrzne.
— Często to pani stosuje teraz, w teraźniejszym życiu? — zapytała Dalia, wpatrując się w pacjentkę.
— Tak. Cały czas — kobieta ponownie się uśmiechnęła. — Ostatnio omawiałyśmy sposoby żywienia, oddawania się pasji, medytacji i w ogóle wypełniania życia.
— Tak i poprosiłam panią, aby znalazła pani coś, czym by się pani mogła intensywnie zająć — wtrąciła Dalia, kiwając głową. — Jak poszło?
— Zapisałam się na jogę — odpowiedziała.
— Naprawdę? — ucieszyła się psychoterapeutka. — Fantastycznie!
— Ja także się cieszę. I właśnie w związku z tym pojawiły się drobne problemy.
— Które pani pokonała — Dalia uśmiechnęła się.
— Tak, pokonałam je — kiwnęła potakująco pacjentka. — Pokonałam, bo wciąż przypominałam sobie, że nie ma sytuacji bez wyjścia.
— A jakie to były problemy?
— Joga zainteresowała mnie po tym, jak omawiała pani różne sposoby relaksu na ostatnim spotkaniu. Przejrzałam w internecie różne oferty, ale czas godzinowy nie pasował mi w żadnej z nich.
Dalia słuchała swojej pacjentki z dumą, jak zawsze, gdy widziała u kogoś znaczną poprawę stanu zdrowia psychicznego. Przytakiwała kobiecie, uśmiechała się do niej, pokazując, że cieszy się razem z nią.
— Pracuję zbyt długo i nie zdążyłabym na początek zajęć, jadąc autobusem przez nasze zatłoczone miasto — ciągnęła pacjentka.
— Faktycznie, teraz we Wrocławiu zrobił się straszny młyn przez te remonty — zgodziła się Dalia.
— Ale znalazłam wyjście — kobieta uśmiechnęła się szerzej. — Poszukałam na internecie rozkładu jazdy autobusów i tramwajów. Córka mi pokazała, jak to zrobić — uśmiechnęła się. — Spisałam wszystkie zmiany, jakie zaszły w rozkładzie. Potem przejrzałam mapę Wrocławia i sprawdziłam, czy mogłabym dotrzeć do jakiejś szkoły jogi na najpóźniejsze zajęcia. I doszłam do wniosku, że tramwaje jadą szybciej niż autobusy. Teraz jeżdżę z przesiadką, ale pojawiam się na czas, a nawet mam kilka minut, by spokojnie przebrać się do ćwiczeń.
Dalia przyglądała się jej z radością i niedowierzaniem. Tamta kobieta, która została przyprowadzona do niej niemal siłą przez siostrę, nie byłaby w stanie stawić czoła takim problemom. Depresja zjadała ją już od środka, a problemy piętrzyły się w zastraszającym tempie.
— Jestem z pani dumna. Naprawdę. A pani? Jest pani z siebie dumna?
— Tak, jestem — uśmiechnęła się. — Mój mąż też byłby ze mnie dumny…
— Na pewno…
— A to wszystko dzięki pani… Pani jest takim moim światełkiem…
Tego wieczoru Dalia wracała do pustego, zimnego mieszkania w nienajlepszym humorze. Myśli zaczęły tłoczyć się zbyt intensywnie, błądziły zbyt chaotycznie, co zburzyło całą jej radość i dumę po wizycie pacjentki, którą mąż zostawił samą z dziećmi. Znalazła ukojenie dla niej. Jak tylko uświadomiła sobie, że żyjąc pomimo śmierci męża nie rani jego uczuć, że on wolałby na pewno, by nie popadała w taki stan, w jaki popadła, zaczęła stopniowo odzyskiwać spokój. Jak to się zatem działo, że ona, Dalia, nie mogła znaleźć takiego ukojenia? Że tyle miesięcy nie mogła już wyjść z tej ciągnącej się i pogłębiającej depresji…?
— Może ja też powinnam wybrać się do jakiegoś psychoterapeuty? — mówiła do słuchawki, choć automatyczna sekretarka powiedziała jej wcześniej, że nikogo nie było w mieszkaniu Karoliny. — Skoro nie potrafię sobie pomóc, może ktoś inny zrobi to za mnie… — z każdym dniem przecież czuła się coraz gorzej, zamiast dochodzić do siebie.
Coraz większa pustka zaczęła dominować w jej życiu. Musiała jakoś wypełnić ją, zająć się czymś, co nie pozwoli jej na myślenie, na to, by tak intensywnie odczuwała tą samotność w pustym, tak cichym, że aż krzyczącym mieszkaniu.
— Postanowiłam, że od jutra zacznę przyjmować pacjentów także u siebie w mieszkaniu… — szepnęła do słuchawki. — Karola… — głos się jej załamał. — Przyjedź do mnie… — ciepła łza wydrążyła na jej policzku płonący rowek.
20 lipca — wtorek
***
— Piotruś, uważaj na tego psa! — Karolina zawołała w stronę chłopca, biegającego po zazielenionych lipcem terenach parku, które, jak wskazywały tabliczki, były wyjęte z obszaru przeznaczonego do korzystania.
Karolina jednak nie miała zamiaru ograniczać synka w jakikolwiek sposób, a już na pewno nie w taki sposób, aby kazać mu chodzić koło własnej nogi, jak psu.
Kilka dni temu minęła połowa lipca, co oznaczało coraz intensywniejsze zagłębianie się w skwar lata. Po pracy z radością odebrała synka z przedszkola i zdecydowała wrócić do domu okrężną drogą, przez zielony i przepełniony kolorami i zapachami lata park. Dla Piotrusia była to nie lada frajda, choć na tyłach ich domu każdego dnia buszował po ogrodzie, któremu Karolina poświęcała bardzo dużo uwagi.
— Mamusiu, chodź, coś ci pokażę! — Piotruś podbiegł do niej i, ciągnąc za dłoń, skierował się w stronę licznej grupy krzewuszek, rosnących na środku jednego z kwadratów zieleni.
Karolina rozejrzała się wokół, sprawdzając, czy przypadkiem nie kręcił się w pobliżu jakiś strażnik miejski, chroniący otoczenia, po czym ze śmiechem podążyła za synem.
— Co tam takiego zobaczyłeś, kochanie? — zapytała, patrząc w rozświetlone oczy synka.
Niebo odbiło się w nich, niebo o zachodzie słońca. Takie same oczy miał jej brat, kiedy był czymś podekscytowany. Łza zakręciła się w jej oku, jednak zaraz uśmiechnęła się, ciesząc się, że ta radość jej zmarłego brata pozostała chociaż w Piotrusiu.
Nie mogła pozwolić sobie na łzy. One i tak nie mogły niczego już zmienić. To, co się stało, już się nie odstanie, a ona powinna nie pokazywać synkowi swojego smutku. Umarło jedynie ciało jej brata. Jego dusza żyła w sercach jego bliskich, w ich wspomnieniach…
***
Śmierć Kacpra była dla Karoliny ciosem, ale pogrzeb bez ciała zmarłego był w pewnym sensie wybawieniem. Nie odnaleziono w gruzach i zgorzelisku po wypadku jego samolotu ani jednego ciała, pogrzeb zatem, który został zainicjowany przez Karolinę, odbył się przy pustej trumnie, do której jedynie włożono najweselszą fotografię Kacpra.
Karolina pamiętała, jak bardzo Dalia protestowała, pozostała jednak nieubłagana. Teraz cieszyła się, że, mimo wszystko, zdołała przeforsować swoje zdanie. Wolała pamiętać go takim właśnie, jakim widziała go na zdjęciu — uśmiechniętego młodego mężczyznę z błyszczącymi z miłości oczyma. Zrobiła tę fotkę zaraz po tym, jak poznał Dalię, kiedy kwitła w nim miłość do jej przyjaciółki.
Karolina uważnie obserwowała brunetkę w czasie pogrzebu. Była blada. Tak bardzo, że szwagierka obawiała się, iż zaraz upadnie omdlała. Ona jednak przetrzymywała ten pogrzeb, choć wciąż zalewała się łzami. Karolina odniosła wrażenie, że Dalia mimo to nie przyjęła do wiadomości, że oficjalnie została wdową.
Chwyciła dłoń przyjaciółki, siedzącej obok niej w tej małej, średniowiecznej kapliczce, kiedy Dalia jednak spojrzała na blondynkę, Karolinę przeraziła pustka w jej oczach.
„Tak wyglądają przyszli samobójcy…” — przeszło jej przez myśl i jednocześnie postanowiła nie dopuścić do tego, by cokolwiek stało się jej przyjaciółce.
Myślała, że była silna, lecz, kiedy trumna została opuszczona do głębokiego grobu, coś nagle w niej pękło. Łzy gwałtownie wypłynęły z jej oczu, a szloch ścisnął gardło. Przez jakiś czas mglista zasłona przysłaniała jej widok, a ona nie miała pojęcia, ile czasu minęło. Czas jakby zatrzymał się w miejscu.
Kiedy schowała się w ramionach męża, głośno płacząc w jego płaszcz, usłyszała wokół zamieszanie. Potem dopiero dowiedziała się, że to Dalia zemdlała…
***
— Popatrz, mamusiu! — Piotruś wyrwał ją z zadumy, wołając.
Kucnął i spojrzał między gałązki krzewu. Karolina poszła w jego ślady i wtedy usłyszała ciche kwilenie. Kiedy odgarnęła dłońmi gałązki, zobaczyła małego kotka, z przerażeniem wpatrującego się w nich swoimi żółtymi oczkami.
— Kotek… — szepnął Piotruś i spojrzał na matkę, jakby z nabożeństwem. — Zabierzemy go? — spytał prosząco.
Karolina westchnęła i z miłością wpatrywała się w syna.
— To samo kiedyś zrobił twój wujek — powiedziała i rozczochrała jego jasne, jak zboże, proste włosy.
— Wujek Kacper, który stał się gwiazdką na niebie? — zapytał Piotruś.
— Tak… — Karolina uśmiechnęła się, choć czuła, że głos się jej lekko załamał.
Nie straciła brata… Z gwałtownością zdała sobie nagle sprawę, że on wciąż żył w jej własnym synku.
— Wujek zabrał kotka ze sobą?
— Tak, choć nasza mama była temu bardzo przeciwna — roześmiała się Karolina. — Ale, kiedy go zobaczyła, serce pękło jej z miłości.
— Nie chcę, żeby tobie pękło serce — Piotruś przytulił się do swojej matki, po czym spojrzał na nią. — Ale chcę, żebyśmy mogli go zabrać ze sobą.
— Zabierzemy, kochanie — zapewniła Karolina i pocałowała syna.
Nawet nie pomyślała, że kotek mógłby do kogoś należeć. W końcu tylko porzucony mógł leżeć w krzakach, nie będąc w stanie nigdzie się ruszyć.
23 lipca — piątek
***
Dalia gwałtownie zerwała się ze snu, przytłoczona zbytnią intensywnością i różnorodnością własnych uczuć. Ciemność, panująca wokół, jedynie wzmagała dziwne, obce doznania.
— Boże, co za sen… — szepnęła i ukryła twarz w dłoniach.
Serce biło jej, jakby oszalało, nie reagując w ogóle na próby uspokojenia go. W krótkiej chwili powrotu do świadomości zdała sobie sprawę, że jej mokre i zimne dłonie trzęsły się lekko, a oddech był nienaturalnie przyspieszony. Bez wątpienia musiało przyśnić się jej coś, co nią wstrząsnęło bardziej, niż mogłaby się spodziewać.
Sen… Otworzyła nagle szeroko oczy, przyzwyczajając je stopniowo do ciemności. Myśli biegły po jej umyśle tak szybko, że zdołała wyłowić z nich tylko jedno — śniła o mężczyźnie, który nie był jej mężem…
— Nie… To niemożliwe… — szepnęła, a głośny szloch wydobył się z jej gardła, kiedy przypomniała sobie herbaciane oczy męża, a potem ciemne, jakby z piekła rodem onyksy, patrzące na nią, gdy wpadła z impetem na ich właściciela kilka dni temu, wychodząc z gabinetu Karoliny.
Jak to się mogło stać, że przyśnił się jej człowiek, którego widziała na oczy tylko przez kilka chwil? Człowiek, z którym nic jej przecież nie łączyło? Przez cały dzień ani na moment nie pomyślała o nim, zapominając o jego istnieniu, gdy tylko straciła go z oczu, a jednak to on tym razem pojawił się w jej śnie, a nie jasnowłosy mężczyzna jej życia, który od wielu miesięcy gościł w jej marzeniach sennych co noc.
Szybko położyła się ponownie na miękkiej poduszce, próbując zmusić się do ponownego przejścia granicy jawy i snu, by móc dokładnie przypomnieć sobie, co właściwie działo się w jej śnie, widziała jednak tylko tą ciemną czeluść jego oczu, nic poza tym. Był tak bardzo blisko, tak blisko, że czuła na sobie jego ciepły oddech. Miałam wrażenie, że znalazła się na orbicie jakiejś planety i świat wirował razem z nią wokół tych czarnych oczu. Spadała w przepaść, ale miała wrażenie, że on cały czas mocno ją trzymał… nic więcej nie była w stanie zobaczyć ze swojego snu, choć podświadomie czuła, że pojawiło się tam dużo więcej.
Otworzyła oczy i zerknęła na zegarek. Dochodziła godzina piąta, a ona wiedziała, że już nie zaśnie. Westchnęła głośno. Oczy bolały ją od nadmiaru płaczu i niewyspania. Mrugając, czuła pod powiekami drobinki piasku. Kolejna nieprzespana porządnie noc…
Jakże nienawidziła tej samotności! Nienawidziła wchodzenia do pustego łóżka. Nienawidziła budzenia się z przytuloną do niej poduszką… Kiedy widywała się z kimś, wszystko wydawało się dużo prostsze. Zapominała wówczas na moment o problemach, o cierpieniu. O samotności…
Gdy tego wieczoru przyjechała do niej Karolina, Dalia żałowała, że przyjaciółka miała swoją rodzinę, do której w którymś momencie musiała wracać, i nie mogła zostać z nią, aż świt przywitałby je obie, jak to bywało kiedyś. Ale dawne czasy znikły… Świat nie patrzył w ogóle na to, że ona chciała cofnąć czas… że chciała powiedzieć mężowi: „Zostań ze mną… Nie leć tym samolotem…”…
Tego ranka wszystko było dużo trudniejsze, niż zwykle, ponieważ czuła się winna. Nigdy wcześniej, odkąd pokochała Kacpra, żaden inny mężczyzna nie wdarł się w jej marzenia senne, aż do tej nocy…
Wybacz mi, kochanie… Gdziekolwiek jesteś…
Gorące łzy spłynęły po jej policzkach i zatopiły się w małżowinie uszu, a potem zginęły w miękkim materiale poduszki.
Wiesz, że nigdy nikogo nie pokocham tak, jak ciebie… Moje serce odeszło razem z tobą…
Kiedy ponownie otworzyła oczy, ze zdumieniem stwierdziła, iż była godzina jedenasta.
— Cholera… — zerwała się z łóżka, domyślając się, że płacz ponownie sprowadził ją do krainy snu.
Pracę zaczynała o godzinie czternastej, jednak wczoraj postanowiła przeznaczyć cały dzisiejszy ranek na załatwienie wszelkich formalności, związanych z otworzeniem prywatnej praktyki psychoterapeutycznej u siebie w domu i zaraz po wykonaniu porannej toalety oraz szybkim połknięciu jednej kanapki suchego wielozbożowego chleba chrupkiego, wybiegła z domu.
— O matko… — szepnęła, gdy znalazła się na samym dole swojej bramy, patrząc na własne stopy, które chowały się w domowych klapkach.
Szybko wbiegła z powrotem na swoje trzecie piętro i zmieniła domowe obuwie na klapki wyjściowe. Złapała w biegu autobus, dziękując kierowcy, że zatrzymał się i poczekał na nią. Kiedy tylko znalazła się w środku, zaczęła sobie wyrzucać, że jeszcze nie zadzwoniła w sprawie swojej corsy, którą zostawiła w warsztacie kilka dni temu. Może już ją naprawili…?
Przetarła spocone czoło chusteczką higieniczną. Nie cierpiała upałów, a to lato nie było łaskawe dla nikogo. Usiadła na jednym z wielu wolnych miejsc i zaczęła zastanawiać się, jakie dokumenty będą jej potrzebne. Na pewno będzie musiała postać w kolejce w ZUS-ie i na myśl o tym skrzywiła się nieco. Ale to było jedyne wyjście, żeby nie miała już czasu na myślenie, na rozpamiętywanie…
„Chyba jednak muszę zadzwonić dziś do warsztatu…” — pomyślała, gdy autobus zatrzymał się w korku, ciągnącym się przez sporą długość ulicy.
***
— No, to wznieśmy toast! — zawołał wysoki mężczyzna, którego szczupła, latynoska twarz z błyszczącymi, szarymi oczami przyciągała powszechną uwagę, i podniósł wysoko swoją szklaneczkę z drinkiem, którego nazwa brzmiała zabójczo „Krwawa Mery”. — Dziś jest ten szczególny dzień!
— Jaki szczególny dzień? — Karolina spojrzała na szefa z zaskoczeniem. — Robert?
Mężczyzna uśmiechnął się, a jego zęby zabłysły bielą w otoczeniu ciemnej twarzy, po czym przeniósł szybko wzrok na Dalię, unosząc znacząco brwi.
— Nie mówiłaś jej? — zapytał.
— O czym? — Karolina zmarszczyła brwi i Dalia wiedziała, że jej przyjaciółka w ten sposób zawsze okazywała swoje złe przeczucia. — Coś ty znowu wymyśliła?
Obie kobiety natychmiast usłyszały śmiech siedzących z nimi mężczyzn. Robert spoglądał raz na jedną, raz na drugą, kręcąc z niedowierzaniem głową, jego sąsiad natomiast westchnął jedynie przyzwyczajony do podobnych rozmów przyjaciółek.
— Oj, mówiłam ci przecież — Dalia spoglądała uważnie na Karolinę, a jej usta lekko rozchyliły się w delikatnym uśmiechu. Odruchowo zdjęła okulary i położyła je na stole, co zwykła robić, kiedy wiedziała, że będzie musiała stawić czoła jakiejś sytuacji. Doskonale znała zdanie swojej przyjaciółki na temat dodatkowej pracy, rozmawiały o tym kilka dni temu, gdy wezwała ją do siebie podczas jednego z tych gorszych stanów jej psychiki.
Karolina zmarszczyła brwi jeszcze bardziej.
— Nie zrobiłaś tego… — szepnęła, wiedząc, że i tak nikt z towarzyszy jej nie usłyszał, ponieważ głośna muzyka zdecydowanie na to nie pozwalała, doskonale jednak zdawała sobie sprawę z tego, że wszyscy odczytali te słowa z ruchu jej ust. — Nie pozwoliłeś jej na to! — krzyknęła, nagle atakując Roberta, który zdumiony aż odskoczył do tyłu, jakby spodziewał się ciosu od skądinąd wątłej, ale silnej emocjonalnie kobiety.
— Kochanie, przesadzasz — oliwkowe oczy męża spojrzały na Karolinę.
— Karol… — Karolina rzuciła mu spojrzenie, zdradzające całą swoją troskę o przyjaciółkę.
Dalia siedziała, wpatrując się z bordowy płyn, opływający szklany pojemnik, gdy poruszała nim, tworząc delikatne fale. Wiedziała doskonale, że Karolina tego nie zrozumie, dlatego nic jej nie powiedziała, ale tego dnia chciała jedynie cieszyć się z kolejnego sukcesu. Karolina przysunęła się do niej i objęła ją ramionami.
— Zamęczysz się na śmierć. Musisz odpocząć — mówiła, jak zwykła mówić do własnego syna.
Maluch został z babcią, która przyjechała do nich w odwiedziny na kilka dni, dlatego tego wieczoru mogła wybrać się z mężem, przyjaciółką oraz pracodawcą do pubu, by spędzić z nimi kilka miłych chwil. Nie tego jednak się spodziewała.
— Karolina — Dalia spojrzała na nią. — Nie jestem w stanie siedzieć w tym domu sama, rozumiesz? Tyle razy ci powtarzałam… Chyba poszukam innego mieszkania… — spuściła głowę.
— Dopiero przecież je spłaciłaś — zaprotestował Robert, pochylając się nad stołem. — Spraw sobie jakieś zwierzątko, od razu zapomnisz o samotności — uśmiechnął się do niej.
Dalia wiedziała, że Robert wiązał z nią jakieś plany osobiste i podejrzewała, że tylko dlatego zgodził się jej pomóc w założeniu prywatnej praktyki, domyślał się jednak, iż stan, w jakim znajdowała się ostatnimi czasy nie pozwalał jej na zbliżenie się do niej jeszcze bardziej. Odpychała mężczyzn, jak tylko mogła. Czuł, że chciała pozostać wierna mężowi do końca swoich dni, a on nie chciał robić nic na siłę.
Uśmiechnęła się do niego z wdzięcznością. Lubiła go, ale… Nic poza tym. Z jej strony na nic więcej nie mógł liczyć, tym bardziej, że powszechnie wiadome było, iż Robert był starym kawalerem i małżeństwo, a już na pewno wzniosłe więzy uczuciowe były mu zupełnie obce.
— Zastanowię się nad tym — rzekła.
— No, to wznieśmy toast! — zawołał ponownie Robert i po raz kolejny wzniósł wysoko swoją szklaneczkę. — Za prywatną praktykę jednej z najlepszych psychoterapeutek!
Cała trójka dołączyła do entuzjazmu mężczyzny i już po chwili wszyscy albo śmiali się, albo uśmiechali. Dalia po raz kolejny pomyślała, że cudownie było mieć takich wspaniałych przyjaciół, jak ci, z którymi przebywała tego wieczoru, zamiast leżeć samej w ciemnościach nocy w zimnym łóżku.
— Tylko nie popadaj w jakieś choroby psychiczne, moja droga — roześmiał się Karol, a Karolina z uśmiechem szturchnęła męża łokciem w bok. — No, wiesz: „z kim przystajesz, takim się stajesz” — śmiał się nadal, patrząc w oczy Dalii, nie zważając na kuksańce żony. — Słyszałem, że psychiatrzy, psychologowie i psychoterapeuci sami bardzo szybko wariują!
— Spokojnie, nie obawiaj się — Dalia mrugnęła do niego oczkiem. — Ja już zwariowałam, więc „złego licho nie weźmie” — uśmiechnęła się.
Wszyscy się roześmiali, ponieważ żadnemu z towarzyszy Dalii nie przyszło do głowy, że ona mogła mówić po części zupełnie poważnie.
— Kochanie, mnie osobiście dość często zdarzają się ateiści — rzekła z zadumą Karolina. — Nie wiem, jakim cudem ich przyciągam, ale tak właśnie jest — roześmiała się. — Gdybym, według twojej teorii, miała stać się taka, jak moi pacjenci, ciekawe, co powiedziałaby twoja mama — zawołała wesoło, na co wszyscy się roześmiali. Powszechnie było wiadomo, że jej teściowa była zagorzałą katoliczką, zbyt dosłownie traktującą słowa biblii, a ksiądz był dla niej największą świętością, chodzącą obecnie po ziemi.
— Daj mi jakiegoś ateistę, zaprosimy go do domu, niech porozmawia z moją mamą — Karol doskonale wiedział, że jego matka uważana była zawsze za dewotkę, on sam z kolei dość luźno traktował wszelkie przykazania. — Może da nam trochę spokojniej żyć.
— Kilka dni temu był u mnie właśnie ateistę. Ma depresję — rzekła Karolina, po czym spojrzała na przyjaciółkę. — Dalia zapoznała się z nim nawet fizycznie, jak zauważyłam — roześmiała się, widząc zaskoczoną minę kasztanowowłosej kobiety.
Dalia dopiero po chwili zorientowała się, co miała na myśli blondynka, a widząc niepewne miny mężczyzn, wyjaśniła:
— Wpadłam przez przypadek na pacjenta Karoliny, który wchodził do jej gabinetu, kiedy ja właśnie wychodziłam — przypomniała sobie wysoką postać, stykającą się z nią ciało do ciała, postać, która przyśniła się jej w jakiś dziwny, pełen napięcia sposób, i dreszcz przebiegł jej po plecach, a w brzuchu zawirowało. Siłą stłumiła w sobie te uczucia.
— A jednak zostawił ci siniaka na czole? — zapytał Robert.
Dalia posłała mu ostrzegawcze spojrzenie i zrobiła minę, na widok której mężczyzna jedynie się roześmiał, po czym spojrzała na przyjaciółkę i rzekła:
— Nie wiedziałam, że jest ateistą.
— Próbował mnie przekonać, że nie ma Boga — Karolina uniosła brwi, mężczyźni spojrzeli po sobie i uśmiechnęli się pobłażliwie, Dalia jednak nie zareagowała w ogóle.
Jej samej ostatnio chodziły podobne myśli po głowie. Gdyby Bóg faktycznie istniał, nie zabrałby jej ukochanego człowieka, który z kolei nie był niczemu winny i nie zasłużył na śmierć.
Poczuła, jak łza zakręciła się jej w oczach, więc czym prędzej zmieniła temat.
— Teraz z Piotrusiem jest twoja mama, jak rozumiem — zwróciła się do Karola.
— Tak — uśmiechnął się. — A co słychać u twojej? — zapytał.
Dalia wiedziała, że pytał z czystej grzeczności, nie wiedząc, że temat ten był dla niej dość drażliwy, spuściła jednak głowę i długą chwilę milczała. Cóż miała powiedzieć? Nie mogła ich okłamywać, nienawidziła kłamstwa, twierdziła bowiem, że nic nie mogłoby tego usprawiedliwić tak naprawdę. Uniosła więc głowę i spojrzała w oczy każdego z towarzyszy.
Karolina doskonale wiedziała, co się działo w duszy Dalii, nie raz w końcu rozmawiały na ten temat, lecz ani Karol, ani Robert nie mieli o tym pojęcia. Znali jedynie ogólny zarys całej sprawy. Dalii było więc trudno opowiadać o tym, zwłaszcza, że czuła się winna. Nigdy nie była idealną córką, wiedziała jednak, że kobieta, która ją urodziła, nie była też idealną matką.
— Nie wiem… — odpowiedziała wreszcie na pytanie Karola, patrząc prosto w jego oliwkowe oczy. — Kiedy ostatni raz kontaktowałam się z tatą, poinformował mnie, że wszystko u nich dobrze. Mama ma jakieś dziwne stany zapominalstwa, wybierają się więc do lekarza, by ją zbadał, choć może to być równie dobrze objaw starości. A tak poza tym nic się nie zmienia.
— A między wami coś się zmieniło? — zapytał jeszcze Robert, domyślając się jedynie, jak chłodne stosunki Dalia utrzymywała z rodzicami.
— Nie — powiedziała krótko.
Bo co miała powiedzieć? Jej matka się nie starała, więc jednostronne zabieganie o poprawę kontaktów między nimi przypominało walkę z wiatrakami.
Ojciec był zupełnie inny. Kochał ją, wiedziała o tym, dawał jej tego dowody niemal cały czas. Dzwonił tak często. Chciał zabrać ją do Świdnicy, do jej małego pokoju w ich dużym domu, kiedy dowiedział się o śmierci zięcia, a kiedy odmówiła, chciał przyjechać do niej, by przez pierwszych kilka dni przynajmniej nie była sama.
Do matki natomiast nie odzywała się już bardzo długo. Widywała się z nią jedynie na święta Bożego Narodzenia i Wielkanocne, które spędzali razem.
Nie, to zdecydowanie nie był dobry temat na rozmowę. Miała wrażenie, że wszyscy to wyczuli, ponieważ głucha cisza zaległa nad drewnianym stołem pubu i dopiero po chwili Karolina przerwała ją, przecinając jak sztywny papier.
— Robert, za dwa tygodnie bierzemy urlop — poinformowała szefa. — Więc ty też sobie weź wolne i odpocznij gdzieś.
— Słucham? — roześmiał się brunet, a ponieważ alkohol zrobił już swoje, nie upomniał pracownicy, kto był szefem w tej firmie. — A dobra, bierzcie, przyda się wam. Pamiętajcie o poinformowaniu pacjentów.
— Mówiłam ci, że jesteś najlepszym szefem na świecie? — Karolina wesoło zaśmiała się i przytuliła do męża, dzięki któremu poznała Roberta.
— Tak, tak, nie podlizuj się już — Robert uśmiechał się wciąż od ucha do ucha. — Pamiętaj, że jestem twoim jedynym szefem, więc teoretycznie nie masz porównania.
— Zobacz, jakiego błyskotliwego mamy szefa — podjęła temat Dalia, uśmiechając się do przyjaciółki.
— Nie! — zawołał przeciągle Robert i opadł luźno na drewniane oparcie ławki. — Dwie kobiety przeciw jednemu biednemu mężczyźnie, to zdecydowanie za dużo! Jestem bez szans! — roześmiał się. — Chociaż ty, Karol, powinieneś stanąć po mojej stronie — zwrócił się do kolegi.
— Nie zapominaj, że ja mieszkam pod jednym dachem i śpię w jednym łóżku z jedną z tych kobiet — obronił się mąż Karoliny.
Robert roześmiał się głośno.
— Zabiłeś mnie tym tekstem… — śmiał się. — Ty pantoflarzem…? Nigdy bym nie pomyślał…
— To miłość, mój drogi, tylko miłość — wyjaśniła Karolina i od razu wróciła do podjętego wcześniej tematu. — Zatem za dwa tygodnie wyjeżdżamy nad jezioro, prawda, kochanie? — spojrzała na męża. — A Dalia jedzie z nami.
— Ale… — zaczęła jej przyjaciółka.
— Żadnego ale — odezwała się Karolina i surowo spojrzała na Dalię. — Skoro sama nie umiesz o siebie zadbać, ja to zrobię. Zamęczysz się na śmierć, jeśli nie odpoczniesz w końcu, więc jedziesz z nami — Dalia tylko westchnęła z rezygnacją; wiedziała, że, kiedy Karolina wpadła w swój trans, nikt nie mógł jej zatrzymać. — Ty, ja i Karol i jeszcze nasz Piotruś.
— I ja — dodał Robert, puszczając oczko do Karola, kobiety jedynie uniosły w zdumieniu brwi.
***
Dziewięcioletnia dziewczynka nie do końca wiedziała, co działo się z jej ciałem. W szkole jeszcze nie zdążyła się o tym dowiedzieć, dlatego krew, jaką zobaczyła na swojej bieliźnie, przeraziła ją zupełnie. Była w domu sama, matka wyszła do znajomych, z którymi utrzymywała bliski kontakt. Cisza w ogromnym, pustym mieszkaniu dobijała ją jeszcze bardziej.
Ona umierała, a przy niej nie było nikogo! Intensywnie odczuwała tę samotność, na jaką była zdana, i tylko płacz pomógł jej jakoś wytrzymać do powrotu matki.
Siedziała skulona w łazience, gdy matka przykucnęła przy niej.
— Co ci jest? — zapytała, podnosząc jej głowę, by móc spojrzeć w załzawione, orzechowe oczy.
— Umieram… — szepnęła Dalia, wpatrując się w nią z przerażeniem, i pomyślała, że może na koniec jej życia ta kobieta zachowa się wobec niej, jak prawdziwa matka.
— Co to znowu za brednie? — skrzywiła się ta i wstała. — Pozbieraj się szybko. Zaraz będziemy mieli gości — rzekła na odchodnym, ale Dalia, płacząc coraz głośniej, zawołała:
— Mamo, ale ja naprawdę umieram!
Mała dziewczynka spojrzała na dorosłą kobietę z nadzieją i żalem.
— Kto ci naopowiadał takich bzdur? — zmarszczyła brwi matka Dalii, a dziewczynka pomyślała, że dziś miała ona zapewne zły dzień.
— Nikt… Tylko… Ja krwawię… — rozpłakała się na nowo. — Niedługo całkiem się wykrwawię! Mamo, ja nie chcę umierać! — zawołała i przywarła do jej nóg, jak zbolały szczeniak.
Kobieta przez chwilę wpatrywała się w córkę, potem jednak, dostrzegła zsuniętą do kostek bieliznę córki i uśmiechnęła się:
— Nie umrzesz. Od tego się nie umiera. To tylko znak, że stałaś się kobietą. A to znaczy, że musisz zachowywać się odpowiednio — uniosła znacząco brwi. — Wszędzie czyhają niebezpieczeństwa, dlatego masz być godna tego miana.
— Jak to? Nie rozumiem… — zdziwiła się Dalia.
— Niech ojciec ci to wszystko wytłumaczy. To on w końcu jest lekarzem — to powiedziawszy, zostawiła zszokowaną córkę samą w łazience, która musiała poczekać na ojca, by dowiedzieć się od psychiatry, że przeżyła właśnie swoją pierwszą miesiączkę i tak już będzie co miesiąc.
***
Pani psychoterapeutka chciała faszerować go lekami… Wszyscy chcieliby iść po najmniejszej linii oporu. Mariusz zaśmiał się ironicznie, patrząc w ciemny sufit obcego sobie mieszkania. Już kiedyś zdecydował się wziąć leki i wcale na dobre mu to nie wyszło. Nie poprawiły jego nastroju, a wręcz pogorszyły go, gdy okazało się, że jednym ze skutków ubocznych ich spożywania była impotencja. Nie chciał o tym wspominać psychoterapeutce…
Impotencja nie była elementem jego życia, na który zgodziłby się bez wahania. Nie wyobrażał sobie życia innego niż prowadził, a biorąc kolejne leki na pewno tak właśnie by się stało.
Spojrzał z ukosa na śniącą tuż obok spokojną twarz nieznajomej. Nawet nie wiedział, jak miała na imię… Pojawiła się, gdy on pragnął po raz kolejny sprawdzić swoją sprawność, niezakłóconą jeszcze sporym obniżeniem nastroju, i po raz kolejny doszedł do wniosku, że faktycznie był dobry w sprawianiu kobietom przyjemności.
Uśmiechnął się do siebie i zamknął oczy, głośno westchnąwszy. Jego zegarek, leżący na nocnej szafce tuż obok łóżka dziewczyny, oznajmił kolejną pełną godzinę i Mariusz doszedł do wniosku, że musiała już być trzecia. Zdecydował się w końcu zasnąć, by móc następnego ranka pożegnać się z nieznajomą, podziękować jej za cudownie spędzoną noc i rozkosz, jaką mu dała, po czym wrócić do świata, w którym nie ma miejsca na własne przyjemności.
Nie sądził, by dziewczyna miała coś przeciwko, by w chwili rozstania zapomnieli o swoim istnieniu. Kiedy siedział samotnie w klubie, do którego chodził dość często, kiedy potrzebował oderwać się od codzienności, i popijał ulubionego drinka, poczuł na ramieniu czyjąś dłoń. Zerknął na nią i stwierdził, że kończyła się ona długimi, pomalowanymi na czerwono z żółtymi, ognistymi płomieniami paznokciami. Zainteresowało go to i chwilę potem szli do jej mieszkania. Właściwie nie wiedział nawet, jak to się stało. Nie pamiętał nawet jej twarzy, lecz kiedy oddawał się rozkoszy i spoglądał czasem w jej oblicze, zdawało mu się, że widział kogoś, kogo już gdzieś kiedyś zobaczył.
Nagle otworzył oczy i usiadł gwałtownie. Znał tą twarz… To ją zobaczył tuż przed sobą, kiedy wchodził do gabinetu psychoterapeutki, zderzając się z nią!
Serce zabiło mu mocniej. Zapomniał o tamtej kobiecie zupełnie, choć w tamtym momencie zrobiła na nim ogromne wrażenie, zwłaszcza na jego ciele, które jakby nagle ożyło. Tymczasem okazało się, że właśnie spędził z nią noc…
Leżąca obok niego kobieta przeciągnęła się i szepnęła, nie otwierając oczu:
— Która godzina, przystojniaku?
Mariusz wpatrywał się w miejsce, gdzie powinna znajdować się twarz jego towarzyszki nocy, lecz coś mu się nie zgadzało. Tamta kobieta wyglądała na przygnębioną. Musiała pojawić się u jego psychoterapeutki z depresją, ponieważ zobaczył nawet w jej oczach o zmiennych barwach łzy. A osoba leżąca obok niego w tym, co mówiła i co robiła zupełnie nie pasowała mu do osoby, która cierpiałaby na depresję.
— Hmm…? — ciągnęła kobieta. — Co jest? — usiadła obok niego i oparła policzek o jego kark. — Nie było ci dobrze? — zapytała i zachichotała. — Możemy spróbować jeszcze raz… — dodała.
— Zapal światło. — rzekł jedynie, a kobieta, choć zaskoczona, spełniała jego prośbę.
Gdy tylko to zrobiła, Mariusz już wiedział, że to nie była osoba, dzięki której nabił sobie guza na prawej skroni. Przełknął ślinę, nie rozumiejąc, dlaczego wcześniej mu się wydawało, że leżała pod nim właśnie ona…
— Chcesz przy świetle? — zapytała dziewczyna i zaczęła całować jego skórę na brzuchu.
— Nie… — rzekł.
Nagle wszystkiego mu się odechciało. Położył się i oznajmił oszołomionej kobiecie, że chce w końcu zasnąć.
— Więc po co miałam zapalić to światło? — zapytała, patrząc w jego czarne niemal oczy.
— Chciałem zobaczyć, jak właściwie wyglądasz — rzekł i odwrócił się do niej tyłem.
Dziewczyna, której imienia nawet nie znał, położyła się, odwracając się tyłem do niego i więcej nie odezwała się do swojego kochanka na jedną noc. Kiedy rano wychodził od niej, spojrzał na nią przelotnie, po czym stracił ją z oczu, kiedy zamknęła za nim drzwi. Poczuł się dużo lepiej. Alkohol i seks zawsze poprawiały mu nastrój i żadne leki nie byłyby w stanie uczynić tego w tak krótkim czasie. Uśmiechnął się. Akurat mijała go ładna brunetka, a ponieważ sądziła, że to do niej uśmiechnął się mężczyzna, idący naprzeciw niej, odwzajemniła ten uśmiech.
Zdał sobie nagle sprawę, że zawsze uciekał w alkohol i przygodne spotkania z kobietami, kiedy czuł się źle. Ale czy to komuś szkodziło? Nikogo do niczego nie zmuszał. One same miały na niego ochotę, zdążył już nauczyć się rozpoznawania tego. Cieszyło go, że wciąż wzbudzał w kobietach podobne myśli i zachowania. Lubił, kiedy to one starały się o niego, kiedy to one robiły ten pierwszy krok. On sam właściwie nigdy pierwszy niczego nie zasugerował.
Martwiło go tylko jedno — twarz pacjentki psychoterapeutki Kruszenki. Nie myślał o niej od czasów tamtego dnia. Wystarczyła jedna noc, by wyrzucił ją z pamięci i następnego dnia zaczął życie, zupełnie o niej nie pamiętając. A jednak gdzieś w podświadomości została mała iskierka, małe światełko, które teraz rozbłysło jasnym blaskiem.
Schował dłonie do kieszeni kremowych, bawełnianych spodenek i spojrzał w prawą stronę. Właśnie sobie uzmysłowił, że stał przed poradnią zdrowia psychicznego, w której spotkał niezwykłą nieznajomą cztery dni temu.
28 lipca — środa
***
— Mariusz, nałóż sobie jeszcze mięsa — jego matka spojrzała na syna z niepokojem; zawsze brał po dwie lub trzy porcje, a dziś zupełnie nie miał apetytu.
Młody mężczyzna posłał jej znużone spojrzenie, ale nic nie odpowiedział. Na nic nie miał ochoty, a już na pewno nie na konwersacje przy stole, zwłaszcza o jedzeniu, gdy ojciec posyłał mu naburmuszone spojrzenia. Zawiódł po raz kolejny. Tego dnia, w środę, był na rozmowie z kolejnym ewentualnym szefem, jednak mężczyzna od razu poinformował go, że nie nadaje się do tej pracy.
— Czy pan widzi siebie samego? — zapytał go, kładąc złożone dłonie pod dużym brzuchem i nie spuszczając z niego wzroku.
Mariusz zmarszczył brwi, nie bardzo wiedząc, o co mu chodzi, ale nic nie powiedział.
— Był pan u psychologa? — pytał dalej mężczyzna.
— Dlaczego uważa pan, że powinienem? — Mariusz był bardziej zaskoczony, niż zmartwiony tym, że najprawdopodobniej nie dostanie tej pracy.
— Moim zdaniem ma pan depresję — stwierdził po prostu mężczyzna.
Mariusz zaśmiał się cicho.
— Pan jest także psychologiem? — zapytał z sarkazmem.
— Nie. Moja żona jest.
— Aha…
— Z chęcią pana przyjmę… ale po terapii — odpowiedział mężczyzna, biorąc do rąk cv Mariusza. — Jest pan idealnym kandydatem, ale ja potrzebuję teraz ludzi otwartych, którzy będą zachęcać innych do wizyt w naszej firmie. Rozumie pan?
— Jak najbardziej — Mariusz uśmiechnął się kwaśno. — Uważa pan po prostu, że jestem ponurakiem.
— Nie takie słowo miałem na myśli. Po prostu… w ogóle się pan nie uśmiecha. Tak od serca. A uśmiech przyciąga innych — poprawił mężczyzna. — Jak zamierzał pan przyciągnąć innych do sobie?
— Wiedzą? — Mariusz odpowiedział pytaniem na pytanie, jak często zwykł to robić.
— Żeby popisać się wiedzą, trzeba najpierw zachęcić do kontaktu ze sobą — uśmiechnął się.
Mariusz mimowolnie polubił tego człowieka. Pierwsza osoba, która nie zdyskwalifikowała go na zawsze, a wyraźnie zaznaczyła, że ma u niego szansę na pracę, kiedy wyleczy się z depresji.
Ojciec jednak nie przyjął tego z takim entuzjazmem. Mariusz po wyjściu z tamtejszej firmy spacerował jeszcze długo, zanim wrócił do domu, rozmyślając, czy opłacało mu się podjąć jeszcze większy trud, by zdobyć tą pracę, ale wszystko to wydawało mu się ponad siły.
— Zobaczymy, czy faktycznie tak będzie… — ojciec posłał mu ironiczne spojrzenie, kiedy opowiedział o rozmowie w sprawie pracy — …kiedy zgłosisz się do niego po wyleczeniu. Jeśli to w ogóle kiedykolwiek nastąpi…
— Dzięki za wiarę we mnie — Mariusz skrzywił się i wszyscy zasiedli do obiadu po raz kolejny w niezbyt miłej atmosferze.
Mariusz nie odezwał się już żadnym słowem, wymieniał tylko z ojcem twarde spojrzenia, aż do momentu, kiedy matka zwróciła uwagę na jego brak apetytu.
— Nie jestem dziś głodny — odpowiedział jej. — Pójdę do siebie — wstał od stołu.
— Ciekawe, jak masz wyzdrowieć, skoro nie przykładasz się do tego — zagadnął go ojciec, nie patrząc na niego, ale Mariusz wziął te słowa za wyzwanie.
— Przykładam się, ale jedzenie w twoim towarzystwie przestało sprawiać mi już jakąkolwiek przyjemność — odparował i wyszedł z jadalni; ciśnienie podniosło mu się, jak zawsze podczas utarczek z ojcem, i po raz kolejny Mariusz zdał sobie sprawę, że właściwie tylko ojciec był w stanie go zdenerwować, ponieważ na wszystko inne Mariusz był całkowicie obojętny.
— Co za szczeniak… — usłyszał jeszcze. — Ładnie go wychowałaś…
— Nie zapominaj, że ty też jesteś rodzicem — odpowiedziała mu jego żona i Mariusz po chwili słyszał jej kroki, zmierzające do kuchni.
Tego dnia już nie wychodził ze swojego pokoju. Niestety, jego rodzice wcześnie wrócili z wydawnictwa, więc od obiadu do właściwej kolacji zostało jeszcze trochę czasu, kiedy jednak nadszedł ten czas, Mariusz otwarcie powiedział matce, że nie ma ochoty na jedzenie.
— Synku… — zaczęła, ale widząc spojrzenie, jakie jej posłał, wycofała się z jego pokoju.
Chwilami miał wrażenie, że był to najgorszy dzień w jego życiu. Chciało mu się spać, więc po szybkim prysznicu, położył się do łóżka nadzwyczaj wcześnie. Patrzył w coraz bardziej ciemniejący sufit, co chwilę wzdychając, a sen nie przychodził. Wziął do ręki książkę, ale nie potrafił skupić na niej wzroku, więc ją odłożył. Męczył się długo, zanim podjął decyzję o wzięciu tabletek nasennych, które przepisał mu kiedyś psychiatra. Jedyne, co zapamiętał, to dochodząca z salonu głośna rozmowa rodziców.
31 lipca — sobota
***
Dalia doskonale wiedziała, że Karolina przyglądała się jej uważnie, lecz nie dała tego po sobie poznać. Nie bardzo chciała, by jej radość, płynąca wiecznie z odkrywania coraz to większych pokładów miłości do chrześniaka, została czymkolwiek zmącona. Nieczęsto zdarzało się jej tak beztrosko oddawać zabawie, nie myśląc o własnych problemach, o tym, że nic w domu nie zrobiła po powrocie z pracy, i że tak naprawdę to chciałaby rzucić się na łóżko i więcej nie obudzić.
— Będziesz doskonałą matką — stwierdziła Karolina, uśmiechając się do niej.
Przez twarz Dalii przemknął cień uśmiechu, lecz zaraz zniknął, nie dochodząc nawet do oczu.
— Pamiętam twoją ciążę… — odezwała się Dalia — I poród… — spojrzała na przyjaciółkę. — Odczuwałam to, jakbym sama miała rodzić.
— Jesteś w końcu jego matką, tylko że chrzestną. Lepiej wybrać nie mogłam — Karolina usiadła obok Dalii i spojrzała na figurki, które synek lepił z plasteliny. — Wiem, że gdyby coś mi się stało, trafiłby w odpowiednie ręce.
— Co ty opowiadasz? — obruszyła się Dalia. — Co niby miałoby ci się stać? Masz jakieś problemy? Jesteś na coś chora?
Karolina roześmiała się.
— Nie, ale wypadki chodzą przecież po ludziach — uśmiechnęła się. — I tobie i mnie i każdemu innemu może coś się stać w każdej chwili właściwie.
— Niby tak… — zgodziła się Dalia. — Ale wolę w taki sposób nie myśleć — spojrzała na nią.
— Więc korzystaj z życia — szturchnęła ją. — Dużo radości i dużo śmiechu, bo nie wiadomo, kiedy znikniesz z tego świata.
Dalia zmarszczyła brwi. Przeszło jej przez myśl, że gdyby nie chrześniak, nie miałaby właściwie dla kogo żyć… Z matką kontaktów nie utrzymywała, ojciec sam zbliżał się już do śmierci, a ona nie miała zamiaru przeżywać odejścia do innego świata kolejnego mężczyzny, którego kochała. Karolina? Była jej bardzo bliska, ale miłość, jaką do niej żywiła, nie była widocznie na tyle silna, by uchroniła ją przed myśleniem o własnej śmierci.
Jedynie Piotruś, ten złotowłosy malec, który patrzył na nią zawsze oczami jej zmarłego męża, zaskarbił sobie jej serce tak bardzo, że nie wyobrażała sobie bez niego życia.
— Ciociu, wiesz, co to jest? — zapytał malec z radością, patrząc na Dalię.
Kobieta uśmiechnęła się.
— Kotek? — zapytała.
— Tak! — zawołał chłopiec, śmiejąc się. — Taki, jak mój!
— Och, rzeczywiście! — roześmiała się brunetka. — Przecież to te same żółte oczka.
— Tak — Piotruś pokiwał głową. — Ciociu, chcesz zobaczyć, jaki duży jest już mój kotek? — zapytał z nadzieją, gotowy już zerwać się z niskiego krzesła, by wybiec z salonu, w którym siedzieli.
— Pewnie, że chcę — Dalia wstała, a chłopcu nie trzeba było powtarzać dwa razy.
Zanim Karolina zdążyła cokolwiek powiedzieć, Piotruś był już w przedpokoju i podążał do kojca swojego maleńkiego kotka. Dalia pobiegła za nim, nawet nie oglądając się za Karoliną. Chłopiec, łapiąc ciotkę za rękę, zaprowadził ją w cichy kątek pod schodami, prowadzącymi na piętro domu, gdzie na kocach leżało czarne maleństwo, patrzące na nich przerażonym wzrokiem.
— Cii, bo on się boi — szepnął Piotruś, instruując ciotkę.
Wyciągnął swoją malutką rączkę i pogłaskał miękką sierść kotka.
— Słyszysz, jak miauczy, ciociu? — spojrzał na nią.
— Słyszę — szepnęła.
— To znaczy, że woła swoją mamę — rzekł ze smutkiem. — Ale ja nie wiem, gdzie jest jego mama.
— Teraz ty jesteś jego mamą, wiesz? — Dalia przytuliła malucha i uśmiechnęła się do niego. — Uratowałeś go, więc on teraz widzi w tobie swojego opiekuna, kogoś, kogo będzie kochał ponad wszystko.
— Naprawdę? — otworzył szeroko oczy.
Dalia roześmiała się. Tyle czułości było w tym chłopcu! Tyle energii i czystości, nieskalania troskami świata, że nie mogła się temu nadziwić. Tylko dla niego chodziła jeszcze po tym świecie. Tylko dzięki niemu otwierała rano oczy i wychodziła z łóżka…
3 sierpnia — wtorek
***
Ten bałagan w torebce zawsze wyprowadzał ją z równowagi, ale co posprzątała, zaraz pojawiały się nowe przedmioty, które burzyły ogólnie przyjęty ład. Dalia lubiła porządek. W jej mieszkaniu nie sposób było odnaleźć coś, co nie pasowałoby do reszty, co wyłamywałoby się spośród doskonale dobranych dekoracji, o kurzu nawet nie wspominając. Jako alergiczka, nie miała dużego pola do popisu, co dzień skrupulatnie ścierając na mokro wszystkie półki.
Ale torebka była czymś, co mimo usilnych starań, wprowadzało odrobinę nieładu w to poukładane skądinąd życie. I choć segregowała przedmioty, dzieląc je według zastosowania, kilka dni później już pojawiał się problem.
Zwykle trudno było jej odnaleźć klucze. Zawsze odruchowo wrzucała je do którejś kieszonki, a potem nie miała pojęcia, do której. A ponieważ kieszonek w swojej torebce miała sporo, minęło trochę czasu, zanim je odnalazła.
„Muszę zmienić torebkę” — pomyślała.
Tak samo było tego wieczoru. Marzyła, by położyć się w wannie pełnej ciepłej wody, przy świecach, wdychać zapach spienionego płynu do kąpieli, zapomnieć o całym świecie… Tymczasem klucze schowały się gdzieś głęboko i za nic nie chciały się odnaleźć.
— Kurczę… — szepnęła Dalia, coraz bardziej wytrącona z równowagi. — Zaraz mnie coś trafi.
W którymś momencie stwierdziła, że telefon domowy się rozkrzyczał. Nagle odnaleziony klucz pozwolił jej dostać się do mieszkania, jednak telefonu odebrać nie zdążyła.
— Co za dzień… — zawołała, rzucając torebkę na sofę w salonie i podążając do kuchni, by od razu zaparzyć sobie mieszankę ziołową na sen, ale w tej samej chwili zadzwonił jej telefon komórkowy.
— Cześć, kochana — odezwała się od razu, gdy zobaczyła na wyświetlaczu imię swojej przyjaciółki. — To ty dzwoniłaś na domowy?
— Cześć. Tak, to ja — rzekła Karolina. — Gdzie ty jesteś?
— W domu — Dalia usiadła na sofie w salonie i wyciągnięte stopy oparła na pufie.
— To dlaczego nie odebrałaś?
— Dopiero weszłam. Nie zdążyłam odebrać — wyjaśniła, zerkając na zegarek; dochodziła godzina dwudziesta, a ona miała jeszcze popracować nad najcięższymi przypadkami i przygotować się do terapii na następny dzień, nie wspominając o relaksującej kąpieli, którą sobie zaplanowała.
— Aha. Słuchaj, masz jutro czas po południu? Karol nie będzie mógł odebrać Piotrusia z przedszkola, bo musi zostać dłużej w pracy, a ja mam popołudniową zmianę, więc siłą rzeczy nie dam rady.
Dalia przez moment mocno zastanawiała się, czy udałoby się jej jakoś pogodzić własne sprawy z zabawą z chrześniakiem, lecz szybko doszła do wniosku, że za nic jej się to nie uda. Piotruś był mały, wymagał opieki i stałej kontroli, a ona po pracy miała jeszcze kilka rzeczy do załatwienia. Oznaczałoby to, że wszędzie musiałaby zabierać chłopca ze sobą.
Kochała go i naprawdę chciała spędzać z nim dużo czasu, ale akurat jutro nie była w stanie poświecić mu całej swojej uwagi.
— Karolina… Nie mogę… — powiedziała z żalem, czując, że przyjaciółka będzie zdumiona jej zachowaniem, ponieważ nigdy jeszcze nie odmówiła pomocy nad maluchem.
— Jak to nie możesz? — zapytał głos w słuchawce.
— Nie mogę — powtórzyła Dalia. — Po pracy jadę załatwić kilka spraw i nie wiem, o której wrócę do domu.
— Jakie sprawy są tak ważne, że nie możesz zająć się swoim chrzestnym dzieckiem? — Dalia wyczuła w głosie Karoliny zdumienie i nutę zawodu.
— Mam pewien plan — zaczęła wzdychając. — Ale nie chcę o tym mówić, póki nie dowiem się wszystkiego.
— Ok, miej te swoje tajemnice, ale powiedz mi, czy te sprawy są tak ważne, że nie mogłabyś ich przełożyć? — zapytała Karolina już spokojniej. — Wiesz, że nie proszę cię często o to, byś zajmowała się Piotrusiem, choć, szczerze mówiąc, byłam pewna, że sprawia ci to przyjemność, ale jutro naprawdę nie dam rady inaczej tego zorganizować.
Dalia zastanawiała się chwilę.
— Kocham twojego syna, dobrze o tym wiesz — powiedziała. — Ale, Karolina, nie zapominaj, że mam własne życie, które nie zawsze mogę nagiąć do wymagań innych. — usłyszała w słuchawce westchnienie, ale póki Karolina nie protestowała, Dalia mówiła dalej. — Piotruś jest dla mnie ważny i to także wiesz. Nie tylko dlatego, że jest moich chrześniakiem, ale także dlatego, że przypomina mi Kacpra… — wciągnęła głośno powietrze, czując, że coś ścisnęło ją w gardle, jednak zdołała się opanować i dodała. — Nie załatwię jutro swoich spraw i odbiorę Piotrusia. Ale chciałabym, żebyś wiedziała, że kiedy moje plany się zrealizują, będę znacznie mniej uchwytna.
— Nie powiesz mi o tym ani słowa? — zapytała Karolina.
— Nie chcę zapeszyć, bo naprawdę zależy mi na tym — uśmiechnęła się na samą myśl o tym, co działo się w jej głowie. — W każdym razie robię to, co sama mi poleciłaś, pani doktor.
— Zaczynasz żyć — podsumowała Karolina.
— Tak, zaczynam żyć… — szepnęła Dalia i poczuła się dziwnie, jak zdrajczyni wobec męża, który nie żył. — Robię coś dla siebie, a przynajmniej się staram… Mam nadzieję, że uda mi się to wszystko zrealizować.
— Cokolwiek to jest, myślę, że potrzebowałaś takiego bodźca — Karolina uśmiechała się, co dało się usłyszeć w jej głosie. — Powinnaś żyć dalej, Kacper by tego pragnął.
— Może…
— Wiesz, że tak…
— Tak… Zawsze był za tym, bym się spełniała w tym, co lubię… — Dalia zapatrzyła się przed siebie, wracając oczami wyobraźni do tamtych chwil, do jego uśmiechniętej chłopięcej twarzy.
— Więc zrób to chociażby dla niego.
— Myślę, że robię to dla siebie…
8 sierpnia — niedziela
***
— Proszę — Dalia usłyszała młody, dziewczęcy głos obok siebie, gdy podążała niemal całkowicie pustym korytarzem galerii centrum handlowego.
Obejrzała się w jej stronę, ponieważ, przyglądając się wystawom z różnymi promocjami, szukając kilku rzeczy na wyjazd nad jezioro, nie zauważała zupełnie innych ludzi. Kilkunastoletnia dziewczyna uśmiechała się do niej z wyciągniętą dłonią, w której trzymała ulotkę. Dalia pomyślała, że zapewne dorabiała sobie w wakacje, kiedy miała na to czas. Ona sama pracować zaczęła dopiero na studiach, kiedy wyprowadziła się ze Świdnicy do Wrocławia i zdecydowała się żyć na własny rachunek, dlatego zawsze podziwiała osoby młodsze od niej, które decydowały się na ten pierwszy krok w dorosłość.
— Dziękuję — rzekła i wzięła ulotkę od dziewczyny.
Idąc dalej, przyglądała się dużym napisom na małej, zielonej karteczce.
Czas na zmianę…
Zrób wreszcie coś dla siebie…
Doskonałe źródło długowieczności…
Joga…
Joga. Jej pacjentka zapisała się na jogę i teraz czuła się doskonale. Spotkały się jeszcze raz po tym, jak oznajmiła Dalii, że czuła się dużo lepiej i to spotkanie ewidentnie udowodniło, jak wielka zaszła w niej zmiana. Dalia cieszyła się z tego powodu, wskazywało to bowiem na jej prawdziwe zdolności terapeutyczne. Po raz kolejny upewniła się, że wypełniała zawód z powołania.
Uśmiechnęła się do siebie. O, tak… Nie ulegało wątpliwości, że pomaganie innym było jej życiem, a jedyną wdzięcznością, jakiej oczekiwała, był uśmiech każdego jej pacjenta. Jej matka nigdy nie zdobyła się na to. Uśmiech tej kobiety przypominał sztuczne naciągnięcie warg i za każdym razem, kiedy Dalia widziała ten obraz, myślała o własnym ojcu.
— To musiało być małżeństwo z rozsądku… — szepnęła, wpatrując się wciąż w kartkę, chociaż jej myśli błądziły już gdzieś zupełnie indziej.
— Słucham? — usłyszała nagle i uniosła głowę na mijanego obok mężczyznę.
W jednej sekundzie oboje się zatrzymali, wpatrując się w siebie ze zdumieniem. Dalia od razu go rozpoznała i wiedziała, niemal czuła to namacalnie, że i on ją rozpoznał. Nigdy wcześniej nie widziała tak ciemnych oczu, a odkąd przyśniły się jej tamtej przełomowej nocy, miała je przed sobą każdego dnia.
— Dzień dobry — rzekła, czując się nieco dziwnie w tej ciszy w czasie, który zdawał się zatrzymać. — Tak, to ja wpadłam na pana jakiś czas temu — uśmiechnęła się lekko, choć miała wrażenie, że kula ziemska gwałtownie przyspieszała.
Mężczyzna rozszerzył usta w nagłym, jakby zaskoczonym, uśmiechu. Dalii przez moment wydało się, że to niespodziewane spotkanie ucieszyło go, ale szybko wyrzuciła tę myśl poza ramy własnej świadomości. Przecież w ogóle jej nie znał. Pewnie zupełnie zapomniał o jej istnieniu.
— Cieszę się, że panią widzę — rzekł nagle, jakby czytał jej w myślach.
Roześmiała się cicho, a gdy zauważyła jego zdezorientowanie, pokręciła przecząco głową.
— Da się pani zaprosić na spacer? — zapytał, Dalia natomiast z ochotą przytaknęła głową.
— Naturalnie, mam kilka chwil wolnego czasu — odpowiedziała, choć ją samą zaskoczyła ta odpowiedź.
— Kilka chwil? — roześmiał się cicho mężczyzna i spojrzał na nią z ukosa, na co ona mu zawtórowała. — Jestem Mariusz — przedstawił się, ściskając jej dłoń. Jego dłoń zamknęła jej dużo mniejszą w swojej głębi, a wzrok przeszywał i zaglądał w głąb jej duszy.
— Dalia — szepnęła i odsunęła się lekko, miała bowiem wrażenie, że zaczyna jej brakować tchu.
Nie wiedziała, co stało się tego powodem, ale odnosiła wrażenie, że znała już kiedyś tego człowieka. Nie był jej zupełnie obcy. Czyżby znała go z poprzedniego wcielenia? Dalia wierzyła mocno w reinkarnację, wierzyła w pokrewieństwo dusz i była pewna, że swojego męża także znała, zanim zobaczyła go pierwszy raz.
Z pacjentem Karoliny jednak było dziwnie. Czuła się przy nim swobodnie, jakby zdawała sobie sprawę, że on doskonale znał także i ją i nic nie musiała udowadniać, czy prezentować siebie w taki sposób, by go nie odstraszyć. A jednocześnie jej serce na myśl o jego oczach szalało, powodując zawroty głowy.
Wyszli z galerii i skierowali się prosto w stronę rzeczki, która płynęła nieopodal. Dalia opowiadała mu o zakupach i o tym, że zastanawiała się nad zapisem na jogę, on natomiast kiwał ze zrozumieniem głową. Oboje zdawali sobie sprawę, że z boku wyglądali jak starzy znajomi, dlatego w którymś momencie Mariusz zapytał, zwracając się po imieniu:
— Kiedy będziesz w poradni?
— A dlaczego pytasz? — zapytała, zupełnie spokojnie przechodząc nad tym, że zwrócił się do niej po imieniu. — Chcesz skorzystać z moich usług? — zrobiło się jej gorąco na myśl, jak dwuznacznie to zabrzmiało.
— Usług? — zmarszczył brwi, nie rozumiejąc.
— No, tak — uśmiechnęła się. — Ja tam pracuję.
Mariusz wpatrywał się w nią zaskoczony. Nie tego się spodziewał. Był przekonany, że była pacjentką, że miała jakiś problem, tak jak i on, tymczasem ona zajmowała się leczeniem ludzi podobnych jemu.
— Myślałem, że… — zawiesił się.
— Że…? — zapytała, gdy przerwał w połowie zdania.
— Że wtedy przyszłaś tam, jako pacjentka — uśmiechnął się lekko.
— Przydałaby mi się taka wizyta — Dalia z ironią uniosła brwi.
— Wydawało mi się, że byłaś bardzo smutna — ciągnął Mariusz, patrząc na nią ze zmarszczonymi brwiami. — Miałaś łzy w oczach. Teraz też masz smutne oczy, chociaż się śmiejesz — stwierdził.
Dalia przyjrzała mu się uważnie. Skąd mógł o tym wiedzieć? Na zdrowy rozum nie znał jej przecież. Usiadła na trawie nad rzeczką, której błyszczące iskierki tańczyły na powierzchni w promieniach słońca. Sierpień okazał się chłodniejszy niż lipiec, lecz taka pogoda zdecydowanie bardziej odpowiadała jej gustom.
Delikatny wiaterek muskał jej skórę. Było jej bardzo przyjemnie. Mariusz nie mówił nic, a jednak czuła jego obecność obok siebie nawet wtedy, gdy zamknęła oczy i wsłuchiwała się w sonaty ptaków, chowających się wśród gęstych koron drzew.
W którymś momencie poczuła na policzku jego usta. Gwałtownie otworzyła oczy i spojrzała w czarną czeluść jego źrenic, takich samych, jakie widziała w swoim śnie jakiś czas temu. Nie wiedziała, jak powinna się zachować, zupełnie nie spodziewała się takiej sytuacji, więc spojrzała w drugą stronę, by uniknąć zakłopotanego spojrzenia mężczyzny.
— Wybacz… To był odruch… — rzekł.
— Odruch… — zaśmiała się krótko, ale nadal na niego nie patrzyła.
Dziwna niepewność zrodziła się w jej sercu, dziwne zmieszanie ogrzało jej twarz.
— Muszę już iść — zdecydowała się w końcu spojrzeć w jego ciemne oczy.
— Rozumiem — rzekł, choć wyczuła w jego głosie żal, że tak krótko trwało to spotkanie.
Wstał i podał jej rękę, by pomóc jej podnieść się. Chciał przedłużyć tę chwilę, jednak wiedział, że to niemożliwe. Nie należał do osób, które narzucały się komukolwiek. Wiedział jednak, że któregoś dnia znajdzie sposób, by zobaczyć się z nią jeszcze raz. Teraz wiedział już, gdzie powinien jej szukać…
9 sierpnia — poniedziałek
***
Dalia objęła się ramionami. Wieczór był znacznie chłodniejszy, niż się spodziewała. Przyjeżdżając nad jezioro ona oraz jej towarzysze oczekiwali słonecznej pogody i komarów, tymczasem, gdy tylko słońce zaszło za tańczącą taflą jeziora, prześwitując miejscami między chudymi konarami drzew po jego drugiej stronie, wokół domu, który wynajmowali, rozszalał się wiatr, jakby tylko czekał na pozwolenie. A przecież był początek sierpnia!
— Na co tak patrzysz? — usłyszała nagle tuż za sobą, ale nie musiała się odwracać, by wiedzieć, kto odezwał się do niej.
— Właściwie na nic — odpowiedziała cicho. — Myślałam o tym, że tego roku jesień przyszła zbyt szybko — widziała kątem oka, jak jej towarzysz stanął obok niej. — Chociaż może to dobrze — spojrzała na niego i uśmiechnęła się. — W końcu to moja ulubiona pora roku.
Mężczyzna odwzajemnił jej uśmiech, objął ramieniem jej wątłe ramiona i rzekł:
— Chodź, napijesz się czegoś ciepłego, bo w tym skąpym ubraniu jeszcze się przeziębisz i będę zmuszony dać ci kilka dodatkowych dni urlopu — roześmiał się.
— Robert… — Dalia zawsze była zdumiona, jak łatwo przychodziło mu rozładowanie napięcia, które kryło się w niej zdecydowanie zbyt często i zbyt długo. — Jak ty to robisz? — zmarszczyła brwi wolno, podążając do stojącego nieopodal domu.
Domek stał w niedużej odległości od kolejnego i jeszcze następnego, na tyle jednak daleko, by nie zakłócać strefy intymności każdego z mieszkańców. Nie był zbyt duży, jednak pomieścił grupę przyjaciół, dając im komfort i relaks. Dosyć spory salon, mieszczący się na dole, stanowiący jednocześnie doskonałe miejsce zacieśniania więzi przy kominku lub stole podczas posiłków, wiecznie był oblegany i właśnie do niego zmierzała Dalia z Robertem.
— Co takiego? — zapytał zaskoczony.
— Rozbawiasz mnie — uśmiechnęła się zaczepnie; dźwięk jego głosu działał na nią kojąco i Dalia pomyślała, że doskonale nadawał się do swojego zawodu. — Mam jakieś huśtawki nastrojów, albo gorsze dni, a ty w każdym momencie potrafisz sprawić, że się uśmiecham.
— Tak? — roześmiał się, udając zdumienie, na co Dalia szturchnęła go łokciem w bok. — Auuu… To bolało! — przyciągnął ją mocniej do siebie.
— Puszczaj! — krzyknęła, śmiejąc się i próbując wyswobodzić z jego ramion.
Przez dłuższy czas szli, walcząc ze sobą, gdy jednak zbliżyli się do domu wystarczająco blisko, by mogli zostać usłyszani, Robert puścił Dalię, pozwalając jej iść obok siebie. Wolał nie ryzykować wzbudzania jakichkolwiek podejrzeń u przyjaciół, wiedział bowiem, że Karolina nie omieszkałaby doprowadzić do ostatecznego wyswatania ich ze sobą, gdyby tylko zobaczyła jakikolwiek przejaw zainteresowania Roberta Dalią. A on z kolei wiedział, że Dalia nie była zdecydowanie gotowa na kolejne związki, dopóki nie upora się z własną stratą.
— Rozpakowałaś się w ogóle? — zapytał, udając troskę, a jednocześnie usiłując nie roześmiać się, ponieważ wszyscy wiedzieli, że Dalia zaraz po przeniesieniu się gdziekolwiek szła na zwiady, a potem zajmowała się mniej ważnymi sprawami, jak rozpakowanie się. Niczym kot, potrzebowała najpierw poznać teren.
— Nie — uśmiechnęła się i weszła na schodki, prowadzące na werandę, na której ustawiono do dyspozycji gości wiklinowy stolik z czterema krzesłami i gdzie cudnie rosło w dużej doniczce pachnące geranium. — Wolę najpierw poznać dokładnie teren, a potem przystępuję do działania — dodała.
— Jak w poradni — skomentował Robert, ale ponieważ Dalia nie wiedziała, czy wypowiedź ta była zakropiona ironią, czy nie, w odpowiedzi jedynie uniosła brew.
W milczeniu weszli do środka, ale nie cisza ich przywitała. Czteroletni synek Karoliny i Karola biegał po całym domu, który jednak nie był zbyt duży. Zaledwie trzy małe pokoje rozłożone po jego prawej stronie, oraz duża środkowa przestrzeń, służąca za salon i jadalnię, złączona z lewą częścią domu, którą stanowiła kuchnia i mała, zabudowana łazienka z toaletą, nie pozwalały się zgubić.
Dalia uśmiechnęła się do malucha i wystawiła ręce, by ten mógł wpaść bezpiecznie w jej ramiona. Gdy mogła w końcu go podnieść, przytuliła małe, roześmiane ciałko chrześniaka.
Robert uśmiechnął się do niej. Wiedziała, że zdawał sobie sprawę, jak potrzebna jej była miłość tego złotowłosego malucha. Traktowała go jak własnego syna, jak syna Kacpra, jej męża… Czasem zastanawiała się, jak wyglądałoby ich wspólne dziecko i często dochodziła do wniosku, że na pewno przypominałoby Piotrusia. Mały chłopiec był tak podobny do swojego wuja, że momentami stawało się to nie do zniesienia. Jakże żałowała, że nie udało się im stworzyć maleństwa, które nosiłoby cząstkę jego i jej w tym krótkim czasie, jaki był im dany!
Lecz czasu nie potrafiła cofnąć i teraz mogła jedynie całą resztkę swej miłości przelać na Piotrusia.
Chłopiec mocno przytulił się do niej, jakby w odpowiedzi na niemą prośbę matki chrzestnej, a Dalia poczuła w tym samym momencie, jak szybko mokły jej oczy, po chwili więc straciła zupełnie widoczność.
— Położysz małego do snu? — usłyszała cichy szept przyjaciółki tuż przy uchu. — Wiesz, że Piotruś lubi, kiedy czytasz mu bajeczki.
Wiedziała. I była bardzo wdzięczna Karolinie za każdym razem, gdy mogła choć przez kilka chwil wcielić się w rolę matki, by mogła chociaż na moment poczuć to, co zawsze chciała czuć.
Wiedziała też jednak, że ona sama nigdy nie będzie miała maleństwa, którym opiekowałaby się, które kochałaby ponad życie, ponieważ jedyny ojciec jej potencjalnego dziecka nie żył…
— Pewnie… — odpowiedziała Karolinie i uśmiechnęła się do niej. — Dzięki…
Kiedy maluch leżał już w łóżeczku w pokoju sypialnianym Karoliny i Kacpra, a ona czytała mu bajkę o małym czarodzieju, obok niej siedział Robert. Dziwne było to uczucie, nie jego przecież wyobrażała sobie na tym miejscu. Siedział milczący, ale jego milczenie zbyt dużo jej mówiło. Nie chciała się wiązać, nie teraz, gdy nie minął nawet rok od czasu, kiedy została wdową. Jej serce umarło razem z Kacprem, który zabrał je ze sobą do grobu. Do grobu, którego nawet tak naprawdę nie miał …
Kiedy oglądała wiadomości, w których informowano, że samolot jej męża rozbił się, myślała, że to żart. Zaczęła się zastanawiać, czy przypadkiem nie był to dzień Prima Aprilis, na nic jednakże zdały się złudzenia. Lutowy śnieg osiadł dawno puchem na ziemi. Dalia nie wierzyła w ani jedno słowo. A jednak, gdy Karolina obdzwoniła wszystkie możliwe punkty informacji, musiała w to uwierzyć. Najgorsze w tym wszystkim było to, że nie odnaleziono jego ciała, tak samo, jak kilku innych. Spalili się na miejscu…? Czy znikli, jak za pomocą czarodziejskiej różdżki? Nie, życie to nie bajka…
To wszystko było dla niej zbyt przerażające… Nie został po nim nawet ślad, za każdym razem zatem modliła się tak naprawdę nad pustym grobem, do którego włożono jedynie jego fotografię. Karolina zabroniła jej włożyć wspólną fotografię swojego brata i bratowej, kiedy Dalia próbowała przeforsować swój pomysł.
— Chcesz się pogrzebać za życia?! — pytała.
Chciała. Chciała umrzeć… Tamtego dnia jej życie się skończyło.
— Chodź — usłyszała koło siebie i gdy wróciła jej świadomość, zdała sobie sprawę, że łzy gorącymi kroplami kapały na dłonie Roberta, który ciasno ją obejmował. — Mały już zasnął — dodał.
Wstała automatycznie, cmoknęła chłopca w czółko i szczelniej okryła, po czym odłożyła na nocny stolik książeczkę. Nie patrzyła na Roberta. Nie chciała, by widział, jak źle się czuła, jak bardzo cierpienie odcisnęło piętno na jej twarzy. Trzymała go na dystans świadomie, ponieważ nie chciała dawać mu jakiejkolwiek nadziei na to, że między nimi coś więcej mogłoby być.
Tymczasem jednak, po kolacji, którą zjadła w milczeniu, zabrał ją do swojego pokoju i szepnął:
— Chodź, wypłacz cały ten żal… — pociągnął ją do siebie i mocno przytulił. — Masz do tego prawo…
Więcej nie trzeba było jej mówić. Chwilę potem tonęła we własnych łzach.
***
Dalia biegała po salonie, uważając, że była to doskonała zabawa, mimo iż zdecydowane i głośne wołanie jej matki sugerowało coś zupełnie innego. Ale pięcioletnia dziewczynka, skacząc po pufach i sofie, na której siedział tatuś, widząc jego uśmiechnięte oczy, nie zdawała sobie z tego w ogóle sprawy. W pewnym momencie ojciec chwycił ją w pół i podniósł ku górze, jak piórko. Dalia śmiała się, piszczała z uciechy, a mężczyzna towarzyszył jej w tej radości.
Kiedy jednak mama weszła do salonu, ojciec postawił córkę na podłodze, a dziewczynka zaczęła ponownie uciekać mamie, śmiejąc się. Tak, bawiła się świetnie i wcale nie miała zamiaru kłaść się spać, choć właśnie mama pomogła jej wyjść z wanny i ubrać się w piżamę.
— Dalia, ja nie żartuję — powiedziała mama, stojąc w jednym miejscu i obserwując wariacje córki; chyba opadła już z sił i straciła ochotę na zabawę.
Ale Dalii wydała się nagle taka wysoka, jak góra, i jednocześnie tak samo nieosiągalna. Dziewczynka stała na jednej z puf i patrzyła na swoją mamę. Ciemne włosy ciasno spięte z tyłu stały się jakby znakiem rozpoznawczym. Dalia nie pamiętała innej fryzury u swojej mamy. I te wiecznie mocno zaciśnięte usta.
— Mamo, potrafisz się uśmiechać? — zapytała Dalia zamyślona, bo nagle zdała sobie sprawę, że nigdy nie widziała uśmiechu na twarzy swojej mamy.
— Co to znowu za brednie? — oburzyła się kobieta i szybkim ruchem zgarnęła córkę z pufy, niosąc ją do sypialni.
— Dobranoc, tatusiu! — krzyczała dziewczynka w stronę salonu, gdzie pozostał jej ojciec.
— Dobranoc, myszeczko! — odpowiedział i puścił jej oko, zanim Dalia znikła z jego pola widzenia.
Dziewczynka roześmiała się i spojrzała na niosącą ją mamę.
— Mamusiu, uśmiechnij się — Dalia z nadzieją patrzyła na kobietę, która położyła ją do zimnego, ale kolorowego łóżeczka.
— Nie będę się śmiała, kiedy nie jest mi do śmiechu — rzekła mama, kierując się do wyjścia.
— Nie przytulisz mnie? — zapytała Dalia, czując, że zbierało się jej na płacz, i wyciągnęła chude ramionka.
— Niech twój tatuś cię przytuli — mama zamknęła za sobą drzwi.
10 sierpnia — wtorek
***
Ponieważ nacisnął klamkę, a mimo to drzwi się nie otworzyły, Mariusz spojrzał na szybę drzwi wejściowych. Napis na białej, przyklejonej do niej kartce wszystko mu wyjaśnił.
— Urlop — przeczytał. — Cholera, zapomniałem — zmarszczył brwi i schował dłonie w kieszenie ciemnobrązowych sztruksowych spodni.
Jak na sierpień tego dnia było wyjątkowo chłodno. Palce wręcz ochłodziły mu się tak bardzo, że musiał je schować we wnętrza dłoni, żeby się ogrzały. Nie lubił takiej niepewnej pogody. Niby było lato, a jednak słońce zdecydowanie schowało się za chmury.
Zerknął ponownie na czarny napis na białej kartce do ksera. Urlop pracowników kończył się czternastego sierpnia, co znaczyłoby, że dopiero w poniedziałek poradnia zostanie ponownie otwarta. A gdyby on potrzebował nagłej porady już teraz? Co prawda Dalia pokazywała mu kilka nowych ubrań, które zakupiła na wyjazd nad jezioro, kiedy spotkali się w Koronie, przypuszczał jednak, że wyjedzie na urlop tak szybko.
Przecież to było zaledwie dwa dni temu! Wyglądało na to, że szykowała się do wyjazdu na ostatnią chwilę.
Nie wyglądała mu na osobę rozkojarzoną, wręcz przeciwnie. Sprawiała wrażenie kobiety uporządkowanej, systematycznej, dokładnie takiej, jaka mu się podobała. Nie lubił bałaganu i braku estetyki, a Dalia była kobietą stonowaną, a jednak wesołą, pomimo tego smutku, jaki czaił się w jej oczach.
Od tamtego dnia zastanawiał się, co mogło być tego przyczyną i doszedł do wniosku, że powodem cierpienia kobiet zwykle stawał się mężczyzna. Nie nosiła na palcu obrączki, nie była więc mężatką. Może miała nią zostać, ale z jakiegoś powodu do tego nie doszło? On sam zdecydowanie był przeciwny związkom małżeńskim, zatem może dobrze dla niej się stało.
Postanowił przejść się gdzieś, byle nie wracać do domu. Była godzina dziewiętnasta, czyli dokładnie ta, o której Dalia mogła kończyć pracę. Chciał się z nią zobaczyć, chociaż sam nie wiedział, dlaczego. Było w niej coś takiego, co sprawiało, że pragnął patrzeć na nią tak, jak wpatrywał się w nią tam, nad rzeką. Ucieszyło go, że była taka swobodna, bo świadczyło to o tym, że dobrze czuła się w jego towarzystwie. Nie spodziewał się tego, ale właśnie to stanowiło jego podświadome pragnienie. Zmieszanie i spięcie zauważył dopiero, kiedy pocałował ją w policzek. On sam był tym zaskoczony, nigdy przecież nie wykonywał żadnego namacalnego gestu w kierunku jakiejkolwiek dziewczyny.
Dalia była wyjątkowa. Także dlatego, że zdobycie jej stanowiło dla niego niemałą próbę, sposób na sprawdzenie się. Wiedział, że interesowała się nim, widział to w jej oczach, a to już był pierwszy krok do sukcesu.
— Ej, co ty? Ludzi nie poznajesz? — usłyszał nagle i w tym samym momencie poczuł szarpnięcie za rękę.
Odwrócił się i dostrzegł stojącego za nim znajomego, a obok niego jeszcze jednego. Znali się od tylu lat, że nawet niedokładnie widząc siebie gdzieś w tłumie, potrafili się rozpoznać. Dlatego takim zaskoczeniem było dla dwóch znajomych Mariusza, że ich nie zauważył.
— O, cześć — powiedział z uśmiechem. — Zamyśliłem się — podał dłoń każdemu z nich.
— No, widać, widać, stary — jeden z kolegów wyciągnął papierosa i zapalił jego końcówkę. — Co tam u ciebie? Zakochałeś się, czy co? — roześmiał się.
— Mariusz i miłość? — zawtórował mu drugi ze znajomych. — Nigdy bym nie uwierzył.
Mariusz śmiał się razem z nimi. On też by nie uwierzył. Miłość nie była dla niego. Nigdy nie zaznał w swoim dwudziestosześcioletnim życiu miłości, więc widocznie nie była ona mu pisana.
— Jasne… — skomentował. — Chyba w sobie.
Chłopcy znowu się roześmiali.
— Bardziej już chyba nie można, co? — kolega z papierosem w ustach lekko szturchnął Mariusza łokciem.
— Może jednak można? — Mariusz zaczepnie uniósł brew ku górze.
— Dobra, brachu, nie kombinuj — drugi znajomy schował dłonie w kieszenie jeans’ów. — Przecież wiadomo, że zawsze wygrywasz zakłady — uśmiech nie znikał z twarzy Mariusza. — Co robisz w weekend?
— Nie wiem, nie planowałem jeszcze niczego — odpowiedział.
— To chodź z nami do naszego klubu, co? — zaproponował znajomy z papierosem. — Ma grać Katarzyna Kretek, czy tam Diana d’Rouze — puścił mu oczko. — Przyleciała specjalnie do nas na koncert.
— Wiem — odpowiedział Mariusz.
— Niezła laska, co? — roześmiał się. — Gdyby ta moja była choć trochę podobna do niej… — rozmarzył się teatralnie.
Mariusz tyko pokręcił głową. Zastanawiał się, dlaczego dziewczyna jego znajomego wciąż z nim była, skoro na odległość było widać, że wcale jej nie kochał, ale nie zamierzał się w to mieszać. Miał swoje życie, w które nikt nie miał prawa ingerować i to samo robił z innymi. Widocznie to jej odpowiadało.
— Dobra — odpowiedział. — To zobaczymy się w sobotę, bo gra właśnie wtedy, o ile dobrze pamiętam.
— Tak, w sobotę — palacz poklepał go po plecach i wyszczerzył do niego zęby. — Do zobaczenia, brachu.
11 sierpnia — środa
***
— Chyba żartujesz… — Robert przyglądał się Dalii ze zdumieniem, tak wyraźnie malującym się na jego twarzy, że musiało to w końcu ją rozbawić.
Roześmiała się i zaprzeczyła ruchem głowy. Robert leżał w jeziorze i mimo zniekształcenia przez ruchomą wodę, Dalia widziała jego ładnie wyrzeźbione, opalone ciało. Byłaby nieczuła, gdyby nie przyznała się przed sobą, że robiło ono wrażenia na kobietach, ale także dlatego, że doskonale wiedziała, iż on przyglądał się jej ciału odzianym w czerwono czarne bikini i przewiązanym w biodrach pareo. Nie mogła się przed nim ukryć, byli nad jeziorem, a na nich lał się z nieba żar.
— Nie, Robi, Dalia naprawdę nie potrafi pływać — Karolina przyszła jej z pomocą, choć nie takiego wsparcia brunetka oczekiwała od przyjaciółki.
Wszyscy ponownie się roześmiali, bo nawet mały, czteroletni brzdąc gwałtownie pluskał się na brzegu jeziora. Karolina zerkała na niego, a właściwie nie spuszczała z oczu, sama leżąc w ciepłej wodzie na chrupiącym piasku, tuż przy brzegu. Karol z uśmiechem na twarzy dał nura z pomostu na głęboko wodę.
— Pewnie, popisuj się, że to potrafisz! — zawołała Dalia, śmiejąc się i patrząc na wynurzającego się, ociekającego wodą Karola, po czym pokazała mu język.
— Dobra, Dalia, koniec z tym, wskakuj do wody, nauczę cię pływać — Robert przybrał poważną minę, jakby rozmawiał z uczniem.
— Nie ma mowy — Dalia objęła się ramionami i zapatrzyła na drugi brzeg jeziora zdumiona, że znajdował się tak blisko.
O dziwo, czuła się tu dobrze, chwilami zapominała o własnym troskach, ale to wszystko sprawiali ludzie, jej przyjaciele, dzięki którym mogła się śmiać, a oni nie mieli jej tego za złe, i dzięki którym odnajdywała jakiś sens istnienia.
Usiadła na deskach pomostu, zanurzając stopy w ciepłej, czystej wodzie. To także ją zdumiało. Jeziora zwykle kojarzyły się jej z brudem, wodorostami i zgubionymi rzeczami. To, nad które przyjechali, było czyste, niemalże lazurowe.
Westchnęła i w tym samym momencie poczuła na ciele chłodne fale wody. Krzyknęła, ale wokół siebie słyszała coraz intensywniejszy śmiech. Kiedy otworzyła gwałtownie zamknięte oczy, ujrzała przed sobą twarz Roberta, a w oddali równie uśmiechniętą Karola oraz Karoliny. I dopiero wtedy zorientowała się, że Robert musiał ją ściągnąć z pomostu do wody.
Trzymała się go kurczowo, rzucając ogniami spojrzeń, ale on nic sobie z tego nie robił.
— Nie spinaj się tak, im lżejsza będziesz się czuła, tym bardziej woda będzie cię wypierać na powierzchnię — tłumaczył, wciąż się uśmiechając.
— Najlepiej będzie, jeśli w ogóle podniesiesz mnie z powrotem na pomost — Dalia chwyciła się desek, próbując się podnieść, ale Robert trzymał ją zbyt mocno.
— Dalia, masz okazję nauczyć się pływać.
— A po co mi to? — spojrzała na niego wojowniczo.
— Na przykład, żebyśmy mogli się pościgać — Robert puścił jej oczko.
— Daj spokój, nigdzie nie będę się ścigać — oparła i uniosła swoje ciało tak wysoko, że biodrami opierała się o pomost, jednak Robert ściągnął ją na dół.
Pośladki Dalii przesunęły się po śliskim i twardym brzuchu mężczyzny, a potem zsunęły się jeszcze niżej. Z trudem przełknęła ślinę, bo, choć starała się unikać takich sytuacji, nie mogła oszukiwać siebie, że na nią nie działał.
— Robert… — szepnęła i zerknęła na Karolinę, która jednak zupełnie ignorowała przyjaciół, poświęcając się teraz już tylko synowi. — Spróbuj mnie zrozumieć… — nie patrzyła na niego, lecz uścisk jego dłoni, który nagle zelżał, uświadomił jej, że przekonała go.
— Przepraszam… — odpowiedział i uniósł ją ku górze, na tyle jednak odsuwając od siebie, by jej nie dotknąć nigdzie indziej. — Nie robiłem tego specjalnie.
— Wiem… — Dalia westchnęła i wspięła się na pomost.