E-book
23.63
drukowana A5
68.76
drukowana A5
Kolorowa
97.27
Świąteczny pocałunek

Bezpłatny fragment - Świąteczny pocałunek

Objętość:
344 str.
ISBN:
978-83-8384-730-6
E-book
za 23.63
drukowana A5
za 68.76
drukowana A5
Kolorowa
za 97.27

WSTĘP

O nas:

Grupa Force to mała społeczność, której celem jest promowanie literatury i działalność charytatywna.

W jej skład wchodzą: Patty Goodman, Darcy Trigovise, Anett Lievre,       P. D. Hutton, Justyna Dziura, Jolanta Sad, Adriana Rak, Marta Kaczmarczyk.

Grupa działa od 2019 roku i wspiera nie tylko autorki, które są członkiniami Force, ale również innych pisarzy, obejmując powieści patronatami medialnymi oraz je recenzując.

Na naszym Instagramie i Facebooku znajdziecie niekiedy trochę zabaw, jak wymiany kartek okolicznościowych czy adwentowe odliczanie do świąt. Okazjonalnie organizowane są grupowe rozdania, w których można wygrać książki naszych autorek bądź patronatów medialnych.

Zapraszamy na nasze konta w mediach społecznościowych:

1. Grupa Force https://www.instagram.com/grupa.force/.

2. Patty Goodman https://www.instagram.com/patty_goodman_/.

3. Darcy Trigovise https://www.instagram.com/darcy_trigovise_autor/.

4. Anett Lievre https://www.instagram.com/anettlievre/.

5. P. D. Hutton https://www.instagram.com/p_d_hutton_pisze_czyta/.

6. Justyna Dziura https://www.instagram.com/justyna.dziura_autorka/.

7. Jolanta Sad https://www.instagram.com/jolanta_sad/.

8. Marta Kaczmarczyk https://www.instagram.com/marta.kaczmarczyk_/.

9. Adriana Rak https://www.instagram.com/rak.adriana/.

Polecamy czytać książkę przy akompaniamencie playlisty, którą utworzyłyśmy.

PLAYLISTA

1. Let It Snow! Let It Snow! Let It Snow! — Frank Sinatra.

2. Dzień jeden w roku — Czerwone Gitary.

3. Santa Tell Me — Ariana Grande.

4. Christmas (Baby Please Come Home) — Michael Bublé.

5. All I Want For Christmas Is You — Mariah Carey.

6. Merry Christmas Everyone — Shakin’ Stevens.

7. Snowman — Sia.

8. Christmas Time — Chris and Conrad.

9. 24 to 25 — Stray Kids.

10. Baby, It’s Cold Outside — Idina Menzel, Michael Bublé.

11. My Only Wish (This Year) — Britney Spears.

12. White Christmas — Elvis Presley.

13. Winter Wonderland — Ella Fitzgerald.

14. Lover — Taylor Swift.

15. Underneath The Tree — Kelly Clarkson.

16. It’s Beginning To Look A Lot Like Christmas — Michael Bublé.

17. The First Snow — EXO.

18. Thank God It’s Christmas — Queen.

19. You Make It Feel Like Christmas — Gwen Stefani, Blake Shelton.

20. Winter Falls — Stray Kids.

21. Santa Claus Is Comin’ to Town — Mariah Carey.

22. Hallelujah — Pentatonix.

23. Whoever He Is — New Hope Club.

24. Sleigh Ride — The Ronettes.

25. River — Ben Platt.

26. Jingle Bell Rock — The Vamps.

27. Winter Bear — V.

„Święta z gwiazdą”

Jolanta Sad

Spotkanie numer jeden

Nie chciałabym być tą wredną małpą, która kiedykolwiek rozbije komukolwiek związek. Potępiałam, potępiam i będę potępiać takie zachowanie, bo sama wolałabym nie doświadczyć zdrady. Ale jeśli trochę schudnę, zrobię sobie kilka operacji plastycznych, wstawię co nieco tu i ówdzie, to mam całkiem spore szanse na odbicie faceta tej aktorce. Oboje udzielają wywiadu w telewizji śniadaniowej po premierze najnowszego filmu, w którym grali. Im dłużej patrzę na dziewczynę, tym bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że chyba poza tym, że jest ładniejsza, zgrabniejsza, lepiej się ubiera, jest popularna i ma mnóstwo kasy, to raczej niczym się nie różnimy.

Ludzie, co za bzdury przychodzą mi do głowy! Jestem nieźle popieprzona, skoro uważam, że miałabym jakiekolwiek szanse w show-biznesie. Naprawdę daleko mi do supermodelki z klasą. Wpycham do ust kolejną łyżkę owsianki, na chwilę odwracając wzrok od telewizora. Programy zwane „śniadaniówkami” nigdy nie należały do moich ulubionych. Prawdę mówiąc, nie oglądam ich wcale. W ciągu tygodnia jestem w pracy, wykonując nudną urzędniczą robotę, która polega głównie na przerzucaniu stosów papierków i wklepywaniu mnóstwa danych w system. W weekend najczęściej wegetuję do południa w łóżku, starając się znaleźć dobrą wymówkę, by wstać. W ten sposób omijają mnie szalone poranki z superzadowolonymi prowadzącymi i mnóstwem ekspertów, posiadających doskonałe rady w każdej dziedzinie życia.

Wzdycham głęboko, podnosząc głowę. Patrzę przez okno na miasto, w którym obecnie mieszkam. Ulice tak zasypało w nocy, że nie ma mowy o wyjściu na zewnątrz, a co dopiero dotarciu do pracy. Śnieg na razie przestał padać, ale brakuje gwarancji, że tak już zostanie. Z tego, co widziałam przez okno i w telewizji, służby robią, co mogą, żeby doprowadzić drogi do jako takiego stanu. W kanałach informacyjnych trąbią o ściąganiu do szpitali najbliżej mieszkającego personelu, reszta ma się mieć na baczności w razie, gdyby w okolicach ich domów stało się coś złego. Podobnie jest z policją i strażą pożarną. Bardzo to mądre. Sztab kryzysowy powinien dostać medal. Nasz szef dobrotliwie pozwala nam pracować zdalnie, dlatego wpada mi długi weekend po raz pierwszy od kilkunastu miesięcy. Wobec tego o dziewiątej trzydzieści rano mam czas, żeby spokojnie zjeść śniadanie, patrząc w telewizor. Komputer i telefon cały czas się ładują, bo naprawdę nie wiadomo, jak długo sieć energetyczna wytrzyma tak duże opady śniegu, a nikt nie powiedział, że to koniec. Na wszelki wypadek na początku zimy zaopatrzyłam się w świeczki, dobrze wyposażoną apteczkę i kilka sztuk gazu pieprzowego. Dodatkowo wszystkie noże porządnie naostrzyłam, a od brata dostałam paralizator. Nie, absolutnie nie mam zamiaru nikogo napaść. Ale gdyby ktoś chciał napaść mnie, to mam czym się bronić przez pierwsze kilka minut szamotaniny.

Z niechęcią wstaję od stołu i wkładam miskę po owsiance do zmywarki, po czym sięgam po kubek z kawą i siadam w tym samym miejscu. Mam maleńkie mieszkanie — siedząc przy stole w kuchni, doskonale widzę ekran telewizora w saloniku. Dwuosobowa kanapa tylko symbolicznie dzieli dwa pomieszczenia. Tuż za moimi plecami do ściany przylega blat kuchenny, pod którym jest zmywarka, kilka szuflad, obok nich kuchenka z piekarnikiem, a w kącie pod oknem po lewej stronie zlew. Nad blatem wiszą szafki i okap, dalej stoi lodówka. I już, drodzy państwo, znajdujemy się w korytarzyku, który posiada troje drzwi: do sypialni, łazienki i wyjściowe. To wszystko, na co mnie stać, kiedy pracuję w urzędzie i chcę coś odłożyć z wypłaty. Nie ma tu ekstrawagancji, jest za to całkiem ładna choinka, ponieważ zbliża się Boże Narodzenie. Choć mieszkam sama, a na święta wyjadę do rodziców, to lubię stworzyć sobie klimacik dużo wcześniej. Kurtyna świetlna w oknie wygląda fantastycznie wieczorami, kiedy siedzę na kanapie z książką i kubkiem czekolady w dłoniach. Do tego kilka bombek na zasłonach, wianek na drzwiach i jest pięknie. Zapachowe świece zdobią wszystkie płaskie powierzchnie w mieszkaniu, choć rzadko je zapalam. Już bez tego w powietrzu wisi aromat korzennych ciastek i wanilii.

*

Około czternastej szef wychodzi z założenia, że siedzenie przed komputerem przez tyle godzin jest bardzo męczące, i decyduje się na zakończenie dzisiejszego spotkania online. Nie wiem, czy cokolwiek do niego dotarło z tego doświadczenia i czy choć trochę doceni naszą pracę, ale przynajmniej wywołuje u nas kilka kąśliwych uśmieszków. Poza sobą i szefem na ekranie widziałam jeszcze cztery dziewczyny z biura. Nie było żadnej z tych wrednych żmij, które pewnie brnęły przez zaspy do biura, ryzykując życiem dla pochwały od przełożonego, więc mogłyśmy pozwolić sobie na odrobinę luzu. Pożegnałyśmy się i rozłączyłyśmy. Pewnie zobaczymy się w poniedziałek, bo zimowa pogoda powinna już wtedy odpuścić. Czeka mnie spokojny, wyluzowany weekend. Aż trudno w to uwierzyć.

Piszę krótką wiadomość do brata, dając mu znać, że nic mi nie jest i nikt nie wdarł się do mojego mieszkania. On wraz z rodzicami został odcięty od świata kilkanaście kilometrów dalej. Gdyby nie fatalna pogoda, spędziłabym kolejne dwa dni z nimi. Często się widujemy, zwłaszcza teraz, kiedy Cooper wrócił na stałe do kraju. Ostatnie lata jego służby wojskowej to była droga przez mękę. Strach, stres, napięcie. Niby człowiek żył jak wcześniej, jednak ciągle czaiła się myśl, że otrzyma ten jeden, jakże rujnujący życie telefon. Oczywiście teraz też wszystko może się zdarzyć, jednak fakt, że na misji, taki kawał drogi od domu, mógł dostać kulkę albo zostać rozszarpany przez bombę, wydawał się o wiele gorszy.

„Tylko nie otwieraj drzwi obcym” — pisze brat, a ja widzę, że jeszcze nie skończył swojej pogadanki, bo kropeczki na ekranie się poruszają.

Serio, Cooper?!

„Trzymaj paralizator blisko siebie. Gdyby coś, to wal bez zastanowienia. Stać mnie na najlepszych prawników”.

O, skoro tak twierdzi, to może pójdę wypróbować maszynkę o natężeniu pięćdziesięciu tysięcy woltów na jakimś przypadkowym przechodniu? Chociaż nie, dziś nie spotkam nikogo na ulicy. Jestem wzruszona troską brata, naprawdę. Z jednej strony rozumiem — jako starsza siostra to ja zawsze starałam się stawać w jego obronie. Kiedy podrósł i zmężniał, zamieniliśmy się rolami. Później, gdy poszedł do wojska, mało kto do mnie podchodził. Ludzie są doprawdy dziwni, a zwłaszcza przedstawiciele płci męskiej z rodzinnego miasteczka. Przecież Cooper to ciągle mój mały braciszek. Papuśny słodziak.

Kubek gorącej czekolady, którą zrobiłam sobie, gdy zaczął zapadać zmrok, nęci mnie słodkim aromatem, jakby wołał: „chodź, rozkoszuj się daną ci chwilą spokoju”. Oczywiście, że mam zamiar się upajać momentem, powiem więcej: zamierzam nawet przeczytać kryminał, który kupiłam sobie niedawno. Aż zacieram łapki.

Jednak spokój nie trwa długo. Dzwonek telefonu odrywa mnie od treści w momencie, kiedy jeden z detektywów prowadzących sprawę trafił na bardzo istotny ślad w śledztwie, po ujawnieniu którego byłam pewna, że i ja rozwiążę sprawę.

— Halo? — odbieram niechętnie.

— Hej.

To Sasha, jedna z koleżanek z pracy. Na szczęście to ta podobnie myśląca do mnie.

— Cześć — mówię sceptycznie, przeciągając „e”. — Dzwonisz na pogaduchy czy coś się stało?

— Nic się nie stało. To znaczy stało, ale nic złego. Zależy dla kogo — mamrocze, ale jakby do siebie. — Moi znajomi utknęli w jakichś potężnych zaspach niedaleko ciebie. Nie ma kto ich wydobyć przez kolejne kilka godzin, sama wiesz, jak jest na zewnątrz.

O nie, to brnie w złą stronę.

— Mogłabyś udzielić im noclegu na jedną noc? Będę ci megawdzięczna, a oni tym bardziej. Gdyby ktoś ich zobaczył, to byłaby dla nich, że tak powiem, katastrofa wizerunkowa. Na pewno podziękują ci w sposób, w jaki się nie spodziewasz.

— Uduszą mnie, zabawią się z moim truchłem, poćwiartują, a części ciała zostawią w różnych rejonach hrabstwa albo rozpuszczą w kwasie? — pytam, czując mocniej bijące serce.

— Vivi, za dużo kryminałów. — Sasha wybucha śmiechem. — Ty nawet w naszym serwisancie klimatyzacji widzisz seryjnego zabójcę.

— Bo to może być przykrywka — wymądrzam się.

— Wierz mi, że z tych seryjnych będziesz megazadowolona. Zresztą zbliża się świąteczny czas, trzeba pomagać bliźnim, czy jak to tam leciało.

Sasha nie jest zbyt wierząca, ale gdybym potrzebowała jakiejkolwiek pomocy, to nawet oddałaby mi nerkę, choć ma inną grupę krwi.

Nie mam ochoty na gości, zwłaszcza takich, których nie znam, jednak nie mogę jej odmówić. Na pewno nie sprowadziłaby mi na głowę kłopotów.

— No dobra. Ale jak tylko się zjawią, dzwonię do brata.

— Nawet po gwardię narodową możesz dzwonić. — Słyszę, jak z radości klaszcze w dłonie. — Nie pożałujesz. Dwóch kolesi i laska. Są świetni, polubisz ich. Zadzwonię do nich zaraz, bo nie wiem, jak długo ich telefony wytrzymają. Dzięki, odwdzięczę się — powtarza. — Choć wydaje mi się, że nie będę musiała, bo ich obecność dość ci wynagrodzi twoje dobre serduszko — chichocze i rozłącza się, zanim udaje mi się zapytać, co ma na myśli.

W co najlepszego się wpakowałam?! A mogłam zignorować telefon od koleżanki. Nie, zjadłyby mnie wyrzuty sumienia. Zastanawia mnie tylko, co miała na myśli, mówiąc o katastrofie wizerunkowej.

Dzwonię do Coopera.

— Co się dzieje? — pyta od razu, na pewno napinając wszystkie mięśnie z nerwów.

Odkąd wrócił, przerzucił swoje poczucie odpowiedzialności z plutonu na naszą rodzinę. Bywa w tym okrutny.

— Nic. Słuchaj, tak tylko dzwonię ci powiedzieć, że będę miała niezapowiedzianych gości. Potrzebują przeczekać paskudną pogodę.

— Co?! Jakich gości?! Vivi, co to za ludzie?

— Bliscy znajomi Sashy. Ona mieszka po drugiej stronie miasteczka, nie dotrą do niej, a są niedaleko mnie — tłumaczę spokojnie.

Cisza.

— Cooper? — pytam, sprawdzając telefon, czy nie przerwało połączenia.

— Znasz tych ludzi? — pyta sztywno.

— Nie, ale wierzę Sashy. Nie wpakowałaby mnie w jakieś gówno.

— Vivi… — Urywa łamiącym się głosem.

Kurde, mogłam do niego nie dzwonić. Ale chciałam, żeby w razie czego wiedział, kogo szukać, kiedy zaginę bez słowa.

— Cooper, jak mi się uda, to prześlę ci ich fotkę zaraz po tym, jak do mnie przyjdą. Trudno, najwyżej pomyślą, że jestem walnięta.

— No dobrze — wzdycha zrezygnowany.

Wtedy słyszę pukanie do drzwi.

— Muszę kończyć, to na pewno oni — mówię szybko.

— Otwórz im, ale się nie rozłączaj. Masz taser?

— Mam. — Przewracam oczami i idę w stronę wejścia do mojego mieszkania.

Patrzę przez wizjer, prawie wybuchając śmiechem, bo trochę niewyraźnie widzę kobietę w białym futrze z kapturem na głowie i dwóch mężczyzn, całkiem wysokich, w czapkach nasuniętych na czoła i szalikach zakrywających usta. Są pokryci sporą warstwą śniegu, a to znaczy, że znów pada. Mogłam tego nie zauważyć, bo wciągnęła mnie książka. Poza tym kobieta przyciska do siebie jedną ręką jakieś zawiniątko. Drugą zamaszyście tłumaczy coś mężczyźnie stojącemu przed nią. Ten z kolei też macha rękoma, najwyraźniej z czegoś niezadowolony. Drugi z facetów stoi za kobietą i palcami prawej dłoni masuje sobie czoło. Wygląda, jakby miał dość tamtej dwójki.

Nie wyglądają na przestępców, zresztą wątpię, żeby Sasha chciała wpakować mnie w jakieś kłopoty.

Naciskam klamkę i zamaszyście otwieram drzwi. Cała trójka za progiem spogląda w jednej chwili na mnie — mężczyźni ściągają czapki i szaliki, a kobieta kaptur.

— O ja pierdolę — szepczę.

— Vivi, co jest?! — Cooper drze się przez telefon. — Vivi! Powiedz coś albo dzwonię na policję.

— Nie dzwoń, jest okej — mówię, ale nie wiem, czy mnie słyszy, bo jestem tak zszokowana, że nie potrafię podnieść ręki z telefonem do ucha.

*

Po kilku minutach, kiedy minął pierwszy szok, a moi goście otrzepali buty oraz ubrania na klatce schodowej, zaprosiłam ich do środka i posadziłam wszystkich na dwuosobowej kanapie. Teraz krążę w jedną i w drugą stronę dwa kroki przed nimi, bo ze względu na małą przestrzeń nie mogę bardziej się oddalić. Próbuję wszystko poukładać w swojej głowie tak, żeby ich obecność tutaj miała jakiś sens. Bo otóż na mojej mikrokanapie, w mieszkaniu wielkości pudełka po butach, siedzi Silas Maverick, producent filmowy, aktorka Patricia Wood i aktor Martin Lewis. TEN Martin Lewis i TA Patricia Wood, których związek chciałam rozbić dziś rano, nie bacząc na to, że stałabym się największą zdzirą świata.

— Może usiądziesz? — pyta Silas, rozglądając się wokół i szukając dla mnie miejsca.

— Najpierw muszę zadzwonić. Nie! Najpierw musicie mi wytłumaczyć, co tu robicie. Nie! Najpierw zadzwonię, ale gdzie indziej.

— W szoku jest dziewczyna — dodaje Silas złośliwie, spoglądając na swoich towarzyszy.

Zatrzymuję się i mierzę go wściekłym spojrzeniem.

— Zawsze możesz stąd wylecieć — syczę.

Dobra, są znani, miliony ich kochają, ale nikt — nawet oni — nie będzie się panoszyć w moim własnym domu.

— Ogarnij się, baranie — wzdycha Martin, opierając się i pocierając oczy dłońmi.

Ma takie cudowne, głębokie spojrzenie i równie cudowny głos. Mimo iż wygląda na zmęczonego, to jest tak samo przystojny, jak dziś rano.

Wszystko, co się stało od momentu, gdy zadzwoniła do mnie Sasha, to jakaś abstrakcja, dlatego na pewno nadal jestem w szoku i traktuję ich jak każdą inną osobę, zapominając na moment, że to celebryci.

— Sorki — mamrocze Silas, spuszczając wzrok.

Patricia tuli do siebie małe zawiniątko, które okazało się kotem. To przez niego wjechali w zaspę i, no cóż, wylądowali u mnie.

— Słuchaj, Vivian — odzywa się kobieta. — Mam nadzieję, że nie sprawiliśmy ci wielkiego kłopotu. Po prostu… to, co nam się przydarzyło, nie może wypłynąć na zewnątrz. Wiedzieliśmy, że Sasha mieszka w tym mieście i pierwsze, co przyszło Martinowi do głowy, to telefon do niej…

— Gdybyś nie zaczęła wrzeszczeć, że na poboczu coś leży i natychmiast musimy się zatrzymać, to na pewno nie zawracalibyśmy głowy biednej Vivian — wyrzuca z siebie Silas.

Unoszę dłoń, przerywając ich sprzeczkę. Milkną od razu, a ja czuję nadchodzący ból głowy.

— Wszystko po kolei. Najpierw muszę was o coś poprosić. — Teraz to ja się plączę.

— Cokolwiek chcesz. — Patricia odpowiada entuzjastycznie.

— Zdjęcie — mamroczę.

Kątem oka widzę, jak miny im rzedną.

— Wiesz, Vivian, jesteśmy ci bardzo wdzięczni… — zaczyna Martin.

— Nie udostępnię go nikomu — przerywam gorączkowo. — Chodzi o to, że po telefonie od Sashy zadzwoniłam do swojego nadopiekuńczego brata i powiedziałam mu o niespodziewanych gościach. Dlatego muszę wysłać mu zdjęcie z wami, bo gdyby coś mi się stało, to będzie was szukał, żeby się zemścić. Jest trochę świrnięty na punkcie mojego bezpieczeństwa, a jak mu zaraz nie podeślę fotki, to gotów mimo paskudnej pogody tu przyjechać z kumplami, którzy nawet pomogą mu zakopać zwłoki morderców jego siostry, tak że wiecie…

Patrzę na nich, słuchających mnie jak zaklęci.

— Czy ty właśnie powiedziałaś, że twój brat byłby w stanie nas odnaleźć i zaszlachtować, gdyby coś ci się stało, a zrobiłby to, szukając nas tylko na podstawie wyglądu, nawet gdybyśmy nie byli znani? — pyta Silas.

— Mniej więcej. — Uśmiecham się niepewnie. — Jest dobry w te klocki. A połączenia z nim mam w pełni szyfrowane — dodaję szybko. — Nic nie wyjdzie poza naszą konwersację. Zdjęcie mogę wykasować u siebie i jego poproszę o to samo.

— Czekaj, czekaj! — Martin znów siada prosto. — Twój brat jest dobry w mordowaniu ludzi?

— Tak. To znaczy nie! Chryste, dopiero wyszedł z wojska, a tam był w jakiejś specjalnej jednostce, w której uczyli go różnych rzeczy. Do końca nie wiem czego, bo nie może powiedzieć.

— Dobra! — piszczy Patricia. — Rób zdjęcie, nic nam nie będzie. Mam świetny kontrakt na widoku i chcę go zrealizować. Jeśli będę martwa, może mi się to nie udać.

Kiwam głową, po czym drżącą ręką sięgam do tylnej kieszeni dżinsów po telefon. Staję za kanapą i dopiero dociera do mnie, jakie to żałosne. Mój przewrażliwiony brat, cała ta sytuacja. Co ci ludzie muszą o mnie myśleć? Ale dla świętego spokoju pochylam się i wstrzymuję oddech, bo jestem między Patricią a Martinem, którego przemianowałam na swoją zdobycz w trakcie oglądania śniadaniowego programu. Żeby nie przeciągać kompromitacji, wyciągając dłoń z komórką, szybko cykam fotkę. Wchodzę w konwersację z Cooperem, gdzie jest już chyba z dwadzieścia wiadomości, i wysyłam zdjęcie, któremu dopiero teraz mogę się przyjrzeć. Silas się szczerzy, Patricia uśmiecha słodko, a Martin po prostu wygina usta w coś na kształt zadowolenia.

— Dobra, to najgorsze mamy za sobą — wzdycham. — Napijecie się czegoś?

— Chętnie — odpowiada Patricia. — A masz coś do jedzenia dla kota?

*

Kot dostał kawałek szynki. Okazało się, że to nie całkiem maleńki kociak, ale też jeszcze nie dorosłe zwierzątko. Dla reszty na szybko zrobiłam pizzę z tego, co miałam pod ręką, i byłam bardzo zaskoczona, ile potrafili zjeść. Nawet Patricia, choć wydawała się nie przyjmować kalorii w takich ilościach.

— Mogę gdzieś się przekimać? — pyta dziewczyna po posiłku, rozpierając się na kanapie. — Mało dziś spałam i od rana jesteśmy na nogach.

Zamieram z kubkiem herbaty w połowie drogi do moich ust. No tak, przecież mają zostać u mnie na noc. Świetnie. Gdzie mam ich rozmieścić? Nawet nie mam dmuchanego materaca!

— Jasne. — Wstaję powoli z krzesła.

Mężczyźni spoglądają na siebie, najwyraźniej porozumiewając się wzrokiem. Nie wiem, o co chodzi, ale zaraz zrobi się niezręcznie, bo Martin na pewno będzie towarzyszył Patricii, jednak co z Silasem? Będziemy gadać całą noc?

Wchodzę do sypialni i rozglądam się wokół. Nie jest źle. Nigdzie nie leży moja bielizna ani porozciągane dresy czy koszulki. Pościel zmieniłam dwa dni temu.

— Vivian, nie potrzebuję wiele — słyszę za sobą.

Odwracam się zamaszyście, niemal potrącając Patricię.

— Twój pokój wygląda naprawdę klimatycznie — dodaje, omiatając wzrokiem pomieszczenie. — Jest milion razy lepiej niż w niektórych pokojach hotelowych i garderobach.

Siada na łóżku, podskakując kilka razy. Jest bez wątpienia bardzo śmiałą osobą.

— Wiesz, to wszystko moja wina. Jechaliśmy do domu i wybraliśmy bardziej malowniczą trasę, ale oczywiście nie sprawdziliśmy prognozy pogody. No i w drodze zastała nas taka śnieżyca, że ledwie zobaczyliśmy znak z nazwą miasteczka. Skręciliśmy, bo dalej na pewno byśmy nie dojechali. Po jakimś kilometrze zauważyłam na poboczu to maleństwo. — Patrzy na kota. — Dobrze, że jest czarny, bo tylko dzięki temu go dostrzegłam. Zaczęłam krzyczeć, Silas nie wiedział co się dzieje, skręcił zbyt gwałtownie i chyba wjechaliśmy w rów. Na szczęście śnieg wszystko zamortyzował, tylko że już nie mogliśmy wyjechać. Wyczłapałam z auta, wzięłam kota do środka, a Martin już dzwonił do Sashy. Od razu wiedział, że dalej nie pojedziemy.

— Skąd znacie Sashę? — pytam ze ściśniętym gardłem. — Nigdy nie wspominała o znajomości z wami.

A ja, jak kompletna kretynka, zawsze mówiłam, że z Martina jest niezłe ciacho.

— Martin, Silas i ona chodzili do tej samej szkoły. Trzymali się razem jako dzieciaki. Pierwszy raz spotkałam ją kilka lat temu i od razu polubiłam. Nic nie mówiła o znajomości z nami, bo gdyby to się rozniosło, to miałaby przechlapane. Ludzie nie daliby jej spokoju, już raz to przechodziła. Nie miej jej tego za złe, jest po prostu bardzo lojalna — dodaje szybko, patrząc na mnie błagalnie.

— Nie mam. — Wypuszczam powoli powietrze z płuc. — Rozumiem. Chcesz ręcznik? Łazienka jest obok.

— Będę wdzięczna. — Kiwa głową.

Kładzie kota na łóżku, a ten zwija się w kłębek i natychmiast zasypia. Biedny, musi być wykończony. Nie wiadomo, jak długo błąkał się w śniegu. Patricia wstaje, natomiast ja staram się nie patrzeć na nią z zazdrością. Oceniłam ją zbyt szybko, tylko na podstawie programu w telewizji. Tam była wystylizowana i wymalowana, tu ma na sobie szarą, wełnianą sukienkę do kolan, czarne, grube rajstopy, jest bez makijażu, a włosy oklapły jej pod czapką. Nadal jest piękna, tylko że tak zwyczajnie piękna. Bez wszystkich dodatków.

Kiedy dziewczyna idzie do łazienki wziąć prysznic, wracam do mężczyzn siedzących na kanapie. Swoim pojawieniem się przerywam gorączkową rozmowę, przez co jest mi trochę niezręcznie.

— Czyli możemy czuć się bezpiecznie? Twój brat nie wpadnie tu z bazooką albo jakimś karabinem i nas nie rozwali? — rzuca wesoło Silas.

— Nie, chyba nie — mamroczę zawstydzona.

— Chyba? — Unosi brew.

— Na pewno nie. Zresztą, znając go, już zdążył zadzwonić do Sashy i wypytał ją o wszystko. — Macham dłonią.

— Zaraz, on ma na imię Cooper? — pyta Martin, marszcząc czoło.

Potakuję ruchem głowy.

— Aaa, i wszystko jasne — chichocze Silas.

— Co to znaczy? — pytam zaskoczona.

— Nasza psiapsi często wspomina o jakimś żołnierzu, który lekko zawrócił jej w głowie — mówi tajemniczo, po czym wstaje z kanapy. — Idę spać, też padam z nóg po dzisiejszej przejażdżce z piekła rodem — dodaje i idzie do sypialni.

Niemal w tym samym momencie Patricia wychodzi z łazienki z ręcznikiem na głowie, ubrana w jeden z T-shirtów, który jej pożyczyłam. Macha do mnie energicznie, wchodzi do pokoju i zamyka drzwi.

Ale że co?! Co tu się właśnie stało?!

— Nie martw się — dociera do mnie spokojny głos Martina. — Nie zrujnują ci łóżka. Są zbyt zmęczeni, poza tym nie lubią widowni, a przecież mają ze sobą kota.

— Co?

Tak, wiem, że zachowuję się jak idiotka, ale czegoś tu nie rozumiem.

— Może zrobię jeszcze herbaty i pogadamy? — proponuje, a ja tylko kiwam głową.

*

Kiedy nadal pozostaję w szoku, Martin robi herbatę w mojej własnej kuchni, w której bardzo dobrze się odnajduje. Wreszcie siadamy na kanapie. Mężczyzna wygląda na bardzo zrelaksowanego.

— Wal śmiało — odzywa się. — Wiem, że masz mnóstwo pytań. Postaram się odpowiedzieć chociaż na część z nich, bo na wszystkie chyba nie będę mógł.

Siedzę jak sparaliżowana.

— Patricia i Silas tam, a… ty tu… — jąkam się jak głupek.

Uśmiecha się pod nosem. Nawet jego przystojna twarz nie jest teraz w stanie wyrwać mnie ze stuporu.

— Na to odpowiem, bo mogę. Są razem od kilku miesięcy.

— Ale jak… A wy? W sensie ty i Patricia?…

— Nie, my nie. — Kręci głową. — Spędzamy ze sobą dużo czasu, bo często gramy razem, dlatego przypięto nam łatkę pary. Patricia zakochała się w Silasie w dniu, w którym się poznali.

— Serio? To takie romantyczne — rozczulam się.

— Lubisz romantyzm? — pyta, biorąc do ręki książkę, którą położyłam na stoliku, kiedy zadzwoniła do mnie Sasha.

Akurat tu nie znajdzie zdania o miłości.

— Twój facet wie o dziwnym pojęciu romantyzmu, jaki lubisz? — chichocze, a mnie robi się niepokojąco ciepło. — Choć stworzyłaś bardzo fajny, świąteczny klimat w swoim mieszkaniu — dodaje.

— Nie mam faceta — mamroczę i czuję się trochę dziwnie, rozmawiając z nim o tym. — Święta bardzo lubię, a dom zawsze dekoruję, choć co rok wyjeżdżam do rodziców.

Martin milczy, wpatrując się w kurtynę świetlną wiszącą w oknie. Jego twarz wygląda jeszcze lepiej w ciepłym blasku. Moje serce wykonuje kilka salt i półobrotów. Cały czas mam wrażenie, że to się nie dzieje naprawdę; że ich tutaj nie ma, a ja zasnęłam na kanapie z książką w dłoni i za kilka godzin obudzę się rozczarowana. Ależ to i tak byłby piękny sen… Martin Lewis to bez wątpienia filmowy amant, choć nie jestem psychofanką. Po prostu potrafię docenić męską urodę.

— A ty jak spędzasz święta? — pytam.

Przenosi wzrok z powrotem na mnie, wywołując przyjemne dreszcze.

— Czasem udaje mi się wyrwać na jeden dzień do rodziny. Zazwyczaj mam spotkania z fanami albo coś w tym stylu. Nie mam zbytnio czasu dla siebie w okresie świąt.

Widząc moją smutną minę, natychmiast zmienia temat.

— Ale pewnie jesteś ciekawa, co z twoim bratem i Sashą. — Porusza brwiami znacząco.

— Wiesz co? Nie bardzo — odpowiadam szczerze.

Nie oni zajmują mi teraz głowę.

— Nie? — dziwi się.

Kręcę głową.

— Oboje są dorośli. — Wzruszam ramionami. — Jestem zaskoczona, choć nie powinnam, bo kiedyś na jednej z imprez spędzili ze sobą bardzo dużo czasu. Cooper wrócił akurat na stałe do kraju i zorganizowaliśmy spotkanie w gronie najbliższych. Poznał Sashę wcześniej, ale wtedy jakoś tak przykleili się do siebie i przesiedzieli w altanie w ogrodzie rodziców prawie całą noc. Cholera, że też wtedy nie zorientowałam się, co się dzieje.

Martin chichocze, widząc moje zacięcie i złość na samą siebie.

— Przeszkadza ci to? — pyta.

— Absolutnie! Jeśli mają się ku sobie, to co ja mogę na to poradzić?

— A co by zrobił twój brat, gdyby się dowiedział, że ty się z kimś spotykasz?

— Wpadłby w szał — śmieję się, ale zaraz poważnieję, bo Martin wpatruje się we mnie tak, że odbiera mi głos.

Jego czekoladowe oczy emanują ogromnym ciepłem i czymś jeszcze, ale nie potrafię tego nazwać. W każdym razie robi mi się gorąco i na pewno mam czerwone policzki. Staram się nie patrzeć na jego ramiona w opinającym je czarnym swetrze. Oglądałam tylko jeden film, w którym występował, i wtedy też od razu zwróciłam uwagę na jego silne ręce. Grał tam szpiega z czasów drugiej wojny światowej i nosił koszule oraz garnitury przez cały czas, ale starałam się dostrzec najmniejszy detal budowy jego ciała. Dobra, Vivian, zacznij myśleć o czymś innym, bo za chwilę zaczniesz tu znacząco wzdychać.

— Mów do mnie — Martin odzywa się cicho, podpierając głowę na ręce wspartej na oparciu kanapy. — Co masz w głowie?

— Ciebie w szpiegowskim filmie — wypalam jak w transie.

Niemal w tej samej sekundzie dociera do mnie, co powiedziałam. Automatycznie chowam twarz w dłoniach. Dobrze, że kilka sekund wcześniej odstawiłam kubek na stolik stojący obok kanapy. Żenada i jeszcze raz żenada.

— To był bardzo dobry film — przyznaje Martin. — Która rola była według ciebie jeszcze tak dobra?

— Żadna — odpowiadam od razu. — Kurwa! — Unoszę głowę, patrząc w sufit.

Po chwili z powrotem patrzę na niego. Muszę wziąć się w garść. Skoro tak dobrze kumpluje się z Sashą, to jest takim samym człowiekiem jak ja. Na pewno bardziej zdolnym, ale poza tym niczym się nie różnimy.

— Nie wiem jaka postać, w którą się wcieliłeś, była równie dobra, bo poza tym jednym filmem nie widziałam cię w żadnym innym — wyjaśniam.

— Och…

Chyba wszystko zepsułam.

— Nie mam czasu oglądać telewizji czy chodzić do kina. Zresztą nie mam z kim — tłumaczę się.

— Bardzo się cieszę, że nie znasz mnie z ekranu — przerywa mi.

— Dlaczego? Czy nie dlatego grasz? Żeby ludzie znali cię dzięki temu?

— Gram, bo lubię. Zawsze lubiłem aktorstwo, to moja pasja. Coraz bardziej męcząca pasja, ale nadal mnie to kręci. Jestem jednak na takim etapie, że mogę wybierać, w jakich projektach biorę udział, dlatego chcę zrezygnować z komercyjnych produkcji.

— Serio? Czyli co dalej? Kino niszowe? Teatr?

— Bardzo pani ciekawska, panno Vivian. — Pochyla się w moją stronę, opierając łokcie na kolanach.

Mogłabym wpleść palce w jego czarne włosy i je potargać. Atmosfera między nami dziwnie się zmieniła, wokół panuje niezwykła cisza, tylko za oknem hula wiatr, który pewnie niesie kolejne opady śniegu.

— Wiesz, skoro już tak sobie rozmawiamy… — szepczę wpatrzona w jego usta.

— Dlatego powiedz mi coś o sobie. Najlepiej wszystko — mówi cicho.

— Wszystko? Masz wolną godzinkę? — Staram się rozładować atmosferę, uśmiechając się szeroko.

— Odnoszę wrażenie, że jesteś bardzo tajemniczą, ale też interesującą osóbką. — Splata palce, poruszając nimi nerwowo.

— Nie ma o czym opowiadać, serio — wzdycham cicho. — Mam najnudniejszą pracę świata, po wykonaniu której wracam tutaj. Weekendy spędzam u rodziny albo oni przyjeżdżają do mnie. — Wzruszam ramionami. — Nie posiadam jakichś wybitnych zainteresowań, rzadko imprezuję. To wszystko.

— Zapytam wprost, bo zazwyczaj szybko przechodzę do sedna: czy jest w twoim życiu jakiś mężczyzna, którym jesteś zainteresowana?

O wow… Przez moje ciało przechodzi stado mrówek, depcząc każdy mój nerw i pobudzając go do życia. Otwieram lekko usta, chcąc coś powiedzieć, ale nic nie przychodzi mi do głowy. Po prostu zapomniałam, jak przelać to, co mam w głowie, na język mówiony, bo przecież w środku krzyczę „nie!” w odpowiedzi na jego pytanie. Rany, muszę teraz wyglądać jak głupek.

— Vivian?

Opuszkami palców dotyka mojej dłoni, przywracając mnie do rzeczywistości.

— Nie, nie ma nikogo — odchrząkuję. — Przepraszam, muszę wyjść do łazienki.

Prawda jest taka, że najchętniej rzuciłabym się teraz w zaspę, żeby schłodzić swoje zdradzieckie, rozgrzane ciało. Śniegu i mroźnego wiatru za oknem pod dostatkiem, może skorzystam.

Póki co jednak, zamykam się w łazience i patrzę w lustro. Szkarłatne policzki, jak wysmarowane szminką mamy, szkliste spojrzenie, przyspieszony oddech. Potrzebuję się uspokoić i opanować. To, że w moim salonie siedzi gwiazda filmowa, to naprawdę nic. Nie przyjechał do mnie specjalnie, tylko trafił tu przez przypadek. Tak, jeśli wbiję sobie to do głowy, na pewno nie zrobię nic głupiego. Po prostu zaskoczyły mnie jego pytania. Nie wiem, jaki miał cel, kiedy je zadawał, ale stchórzyłam i wolałam wyjść, żeby nie palnąć jakiejś głupoty. Biorę głęboki wdech i wracam do salonu.

Martin śpi. Wystarczyła chwila, żeby też padł wykończony. Skoro Silas i Patricia byli zmęczeni, to on oczywiście też. Przez chwilę przyglądam mu się, zwracając uwagę na długie rzęsy i lekko rozchylone, wąskie wargi. Uśmiecham się do siebie i sięgam po koc, by choć trochę przykryć mężczyznę. Puchaty materiał nie wystarczy, by okryć go całego, bo ma zbyt długie nogi. Nadal nie mogę uwierzyć, że tu jest; że cała trójka tu jest. Kiedy zobaczyłam ich na progu mieszkania, odebrało mi mowę. Byłam tak zdziwiona tym widokiem, że omal nie zemdlałam. Na szczęście w miarę szybko pozbierałam się i zaprosiłam wszystkich do środka. Wyglądali jak nieszczęścia — zmarznięci, z topniejącym śniegiem na ramionach.

Skoro nie dysponuję dmuchanym materacem ani fotelem, który i tak nie zmieściłby się w salonie, siadam po drugiej stronie kanapy, jak najdalej od Martina, i przyciągam kolana pod brodę. Sen przychodzi nad wyraz szybko, choć w głowie kłębią mi się różne myśli.

*

Mogłabym przysiąc, że w moim mieszkaniu w nocy nigdy nie było tak gorąco. Chcę się odkryć, odrzucić na bok kołdrę, ale moja dłoń napotyka coś innego. Coś, co przesuwa się wzdłuż mojego ramienia, na szyję, dotyka mojego policzka uspokajająco. Do tego czuję jakiś fantastyczny zapach i myślę sobie, że to naprawdę piękny sen.

*

Poranek wita mnie bólem pleców oraz skurczem w łydce. Przeciągam się jak kotka, prostując ręce i nogi i odczuwam natychmiastową ulgę. Ależ się wyspałam. Mój tata zawsze powtarzał, że zasypianie na kanapie to najlepsza rzecz, choć mama czasem marudziła, że po co w takim razie mają łoże małżeńskie w sypialni. Po to, żeby sama marzła? Nie wiem, o co jej chodzi, ja tam się dzisiaj rozgrzałam. Taki sen… No właśnie, to wszystko tylko mi się śniło. Otwieram powoli oczy, nie chcąc zapomnieć obrazów, jakie trzymałam kurczowo pod powiekami. Pojawienie się tamtej trójki, rozmowa z nimi, z Martinem. Ech, chyba muszę zapisać sobie wszystko, co widziałam w mojej głowie w nocy. Dziś wieczorem znów spróbuję paść w objęcia Morfeusza z kryminałem na kanapie.

— Dzień dobry — słyszę głos dochodzący z kuchni i aż podskakuję w miejscu, niemal lądując na sofie.

Kurwa. Martin Lewis stoi oparty o blat i popija kawę z mojego kubka, uśmiechając się szeroko. Czyli to nie sen…

— Bardzo się wiercisz w nocy. I chrapiesz — dodaje, przez co robię się czerwona jak burak.

— W sensie, że ja i ty, na tej kanapie… Przecież zasnęłam na drugim końcu. — Przecieram oczy, starając się wygonić śpiochy.

— Jakoś tak wyszło, że przebudziłem się w którymś momencie i zwróciłem uwagę, w jak bardzo niewygodnej pozycji śpisz. Stwierdziłem, że rano będziesz wykończona i to w sumie nasza wina, więc przygarnąłem cię do siebie — wyjaśnia z wielgachnym uśmiechem.

Nie wiem, co w tym tak zabawnego, skoro ja z upokorzenia nie mogę przestać się rumienić. Chrapałam? Może jeszcze się śliniłam? Tylko nie to! Nawet nie wiem, co powiedzieć, ale na szczęście z opresji ratuje mnie Patricia, która wychodzi zaspana z mojej sypialni. Ma potargane kosmyki, jeszcze porządnie nie otworzyła oczu, do tego na jej policzku widnieje odciśnięty jakiś nieregularny wzór.

— Muszę wziąć kota na dwór — mamrocze, a czarna bestia plącze się jej między nogami.

Tuż za nią pojawia się Silas, równie nieprzytomny.

— Diabelskie stworzenie — warczy, drapiąc się po brzuchu i idąc do łazienki. — Nie da pospać człowiekowi, cholerny narcyz.

Z hukiem zamyka drzwi, podczas gdy Patricia wciąga płaszcz i uggi, po czym jak w transie wychodzi na zewnątrz. Marszczę brwi i potrząsam głową, zastanawiając się, co się właściwie stało.

— Rano są totalnie nieprzytomni. — Martin przerywa moje myśli. — To najgorzej znoszący poranki ludzie, jakich znam. Świetnie się dobrali. Dla nich doba powinna zaczynać się około południa.

Spoglądam na zegarek — dochodzi dziesiąta. Pospałam trochę, nie ma co. Przy okazji straciłam mnóstwo czasu, który mogłam spędzić z Martinem. Mam ochotę uderzyć głową w coś twardego. Silas wychodzi z łazienki i bez słowa wędruje z powrotem do sypialni, pewnie po to, żeby się ubrać, bo chodzi w samych bokserkach. Jakoś nie robi na mnie wrażenia. Pewnie dlatego, że niedaleko stoi bardziej apetyczny mężczyzna. Silas ma wszystko, co trzeba: sportową sylwetkę, jest przystojny, wysoki, ma poczucie humoru, jednak brakuje mu czegoś, czego nie potrafię określić, a co posiada Martin. Jestem okropna.

Mamrocząc pod nosem krótkie „przepraszam”, idę do łazienki, starając się zachowywać w miarę normalnie. Słyszę otwierane i zamykane drzwi wejściowe. Patricia pewnie wróciła z kotem. Docierają do mnie przytłumione głosy. Spoglądam w lustro i stwierdzam, że nie ma tragedii.

Kiedy wracam do salonu, moi goście siedzą na kanapie z kubkami w dłoniach, a wokół pachnie kawą. Martin zrywa się z miejsca i podchodzi do mnie. Podaje mi gorący napój, który najwyraźniej dla mnie przygotował.

— Nie wiem, jaką pijesz — odzywa się — dlatego zostawiłem czarną.

— Jest okej. — Uśmiecham się. — To jaki macie plan?

— Na stronach informacyjnych jest napisane, że śnieg na główniejszych drogach został w większości odgarnięty, więc sprawdzę z Silasem jak nasze auto i będziemy się zbierać.

Cholera, serio? Robi mi się trochę smutno, bo chciałam spędzić z nimi jeszcze trochę czasu. Jednak wiem, że mają swoje zajęcia i zobowiązania. W końcu są znanymi ludźmi.

— Zjecie coś? — pytam.

— Jakąś kanapkę, to wszystko.

— Dobrze. — Kiwam głową, nie patrząc mu w oczy.

Po mikrośniadaniu mężczyźni wychodzą z domu, żeby zobaczyć, w jakim stanie jest samochód. Patricia trzyma na kolanach kota, który najwyraźniej czuje się jak w siódmym niebie.

— Zatrzymujesz go? — pytam.

— Bardzo bym chciała. Prowadzę dość aktywne życie i sporo się przemieszczam, ale wiele gwiazd jeździ ze swoimi zwierzętami, więc może i mnie się uda — chichocze, wpatrując się w niego. — Nie to, żebym była aż tak sławna, ale mogę mieć jakieś wymagania, prawda?

— Jasne — odpowiadam, chociaż nie mam pojęcia, jak wygląda życie sławnych ludzi.

— Cieszę się, że wczoraj stało się, jak się stało. Silas i Martin byli na mnie trochę wściekli, bo przeze mnie utknęliśmy. Ale gdyby nie to, ten kot może by zamarzł i nie poznalibyśmy ciebie.

Nie spodziewałam się, że jest taka miła, ale zrobiło mi się ciepło na duszy.

— Ja też się cieszę, że mogłam was poznać. A pomyśleć, że wczoraj rano widziałam was w śniadaniówce.

— Co to była za żenada! — Dziewczyna przewraca oczami. — Nie znoszę takich spotkań.

— Zazwyczaj nie oglądam takich rzeczy, bo nie mam czasu. Ale przez śnieżycę pracowaliśmy zdalnie — wyjaśniam.

Patricia odchyla się na oparcie i wzdycha ciężko.

— Czasem marzę o takiej pracy — mówi cicho. — Od do i nic cię nie interesuje, nikt cię nie zna. Przecież wczoraj moglibyśmy poszukać jakiegoś hotelu i nie zawracać ci głowy, ale gdyby ktoś nas zobaczył i rozpoznał, nie mielibyśmy chwili spokoju.

Doskonale zdawałam sobie sprawę, że celebryci są obserwowani na każdym kroku, ale nie sądziłam, że jest to aż tak męczące.

Silas i Martin obabuchani w kurtki, czapki, szaliki i rękawice wrócili do mieszkania, oznajmiając, że mogą jechać. Sztywnieję w jednej chwili, bo to znaczy, że magiczna chwila się kończy. Pewnie już ich więcej nie spotkam. Nawet nie wiem, co powiedzieć na pożegnanie, ponieważ wydaje mi się, że każde słowo i tak będzie nietrafione.

Silas i Patricia przytulają mnie lekko, gdy stoimy przy drzwiach. Drapię kota za uszami, na co mruczy zadowolony.

Na chwilę zostaję sam na sam z Martinem, przez co moje serce znów przyspiesza. Jednak dziwnym trafem w tej samej chwili zachowuję wyjątkowy, zewnętrzny spokój. Podnoszę głowę, by móc spojrzeć mu w twarz. On też bacznie mi się przygląda. Ciekawe, co by się stało, gdybyśmy mieli więcej czasu?

— Kurde, nawet nie wiem, co powiedzieć. — Uśmiecha się, jednak ta radość nie dociera do jego oczu.

— To może ja: było mi bardzo miło was poznać. Pomyśleć, że to przez fatalne warunki na dworze, na które tak wielu ludzi narzeka. W przeciwieństwie do mnie, bo jestem bardzo szczęśliwa, że tak wszystko się ułożyło — mówię naprawdę zadowolona, że nie zadrżał mi głos.

Martin przygląda mi się przez kilka chwil. Nie umiem nic wyczytać z jego spojrzenia, co trochę mnie trapi, bo chciałabym dostrzec cokolwiek. Chociażby, że jemu również jest smutno, iż się rozstajemy. Albo że odczuwa ulgę, wracając do swojego świata. Tymczasem nie widzę nic. Wreszcie kiwa głową i nie mówiąc już ani słowa, odwraca się i wychodzi, cicho zamykając za sobą drzwi.

To by było na tyle.

*

Kiedy piętnaście minut później siedzę na kanapie i pociągam nosem, bo oczywiście musiałam uronić kilka łez, dzwoni dzwonek do drzwi, a ja zrywam się jak opętana. Z odrobiną nadziei zamaszyście otwieram i rzucam:

— Zapomnieliście czegoś?

Głos mi zamiera, bo na progu stoi mój brat wściekły jak rój szerszeni.

— Ja nie, ale ty tak. Napisać rano, że żyjesz — warczy, wpychając się do środka.

Mam przechlapane.

Spotkanie numer dwa

Zawsze staram się przytulnie urządzić mieszkanie na święta. Owszem, jest mnóstwo światełek, choinka, stylowe świece i tym podobne gadżety, ale nic i nikt nie przebije mojej mamy. Już w przeddzień Wigilii, kiedy zjawiam się u rodziców z samego rana, pachnie cynamonem i czekoladą, a to dopiero preludium do wszystkiego, co się wydarzy. Wszędzie wiszą pachnące gałązki świerku ozdobione owocami głogu. Pluszowe figurki elfów na chudych nóżkach i w zielonych butkach stoją przy schodach, na każdych drzwiach wewnętrznych wiszą wianki, poduszki na kanapie mama przebrała w poszewki w biało-czerwone wzory choinek i cukrowych lasek. Mało tego — przez kilka kolejnych dni, oglądając telewizję w salonie, będziemy się przykrywać tylko czerwonymi kocami z przytroczonymi do nich zielonymi pomponami w rogach.

Po soczystym powitaniu przez energiczną mamę i cichym, ale silnym uścisku taty wypakowuję się w swoim starym pokoju. Jestem tu często i zawsze czuję się fantastycznie, jakbym nigdy się nie wyprowadziła. Jednak teraz czegoś mi brakuje. To wszystko dlatego, że ostatnie dni spędziłam głównie na rozpamiętywaniu kilku chwil spędzonych z Martinem, Silasem i Patricią. Myślałam o ich życiu; o tym, jak bardzo się różnimy. Jesteśmy w podobnym wieku — oni tworzą swoje kariery, radzą sobie doskonale. Tymczasem ja nie mam swojego zajęcia poza pracą. Może i mieszkam oddzielnie, ale bardzo często widuję się z rodziną. To oczywiście nic złego, lecz ich nadopiekuńczość czasem mnie dołuje. Gdybym nagle oznajmiła, że zaczynam pracę na przykład jako piosenkarka, to mama zaczęłaby lamentować, tata przeglądać strony z poradami prawnymi, żeby być przygotowanym na wszystko, a Cooper wyjąłby broń do czyszczenia. Wtedy, nie chcąc robić im kłopotu i przysparzać zmartwień, zrezygnowałabym ze wszystkiego, choćby to miało być moje największe marzenie. Gdzie się podziała dawna Vivian? Ta, która pilnowała, żeby jej bratu nie stała się krzywda? Ta, której nie podskoczył nikt w całej dzielnicy? Ta, która miała jasno określone cele? Gdzie ją zgubiłam? A może nadal jest we mnie, tylko chowa się pod ciepłą, bezpieczną pierzynką?

— Vivi, raczyłabyś ruszyć dupę i wyjść ze swojej groty? Trzeba ubrać choinkę i przejechać się do sklepu po kilka rzeczy, bo mama jak zwykle czegoś zapomniała — warczy Cooper po drugiej stronie drzwi.

Nadal jest wściekły na mnie, że nie odbierałam od niego połączeń, kiedy miałam niespodziewanych gości dwa tygodnie temu. Wyciszyłam telefon wieczorem i totalnie zapomniałam pogłośnić go rano. Miałam ważniejsze rzeczy na głowie.

Wpadł wtedy do mojego mieszkania jak osobisty bodyguard, zajrzał do każdego pomieszczenia, po czym usiadł na kanapie, na której jeszcze leżał koc pachnący Martinem, i zażądał szczegółowego sprawozdania z wydarzeń. Rzecz jasna, nic mu nie powiedziałam, bo od razu wyczułby w moim głosie tęskną nutę. Choć podejrzewam, że i tak zauważył maślane spojrzenie, gdy otworzyłam mu drzwi, mając nadzieję, że Martin jednak wrócił. Nie wiem kto i jak szkolił Coopera, ale jest cholernie dobry w odczytywaniu mimiki i zachowania człowieka. Pieprzony psychiczny terrorysta.

Dlatego teraz niechętnie zostawiam nierozpakowaną torbę na łóżku, okrytym narzutą w choinki ze złotymi gwiazdkami na czubkach i czerwonym obrzeżem, którą mama zawsze wyciąga z szafy na święta.

Cooper patrzy na mnie podejrzliwie, na co przewracam oczami.

— Nie jesteś na misji, koleżko. Opanuj się — mamroczę.

— Jesteś bardziej skrupulatna w ukrywaniu swoich zamiarów niż niejeden wróg, z którym miałem do czynienia.

— Widocznie przesłuchiwałeś zbyt mało kobiet.

— Tak, zgadza się — odpowiada krótko.

Wyciągnąć z niego ponad kilka słów na raz graniczy z cudem. On też się zmienił. Kiedyś gadał bez ustanku do tego stopnia, że pewnego lata, gdy zaczęłam dorastać, okleiłam mu usta taśmą klejącą, żeby mieć chwilę ciszy.

W salonie stoi okazała choinka, której czubek zahacza o sufit. Widocznie już wczoraj Cooper albo tata przyniósł ze strychu pudła z ozdobami. Co rok mama dokupuje ich jeszcze więcej. Do udekorowania zostało tylko drzewko, bo resztę domu, łącznie z fasadą i ogrodem, ubrano już wcześniej. Po każdych świętach rachunek za prąd w styczniu jest astronomiczny.

Przy rozwijaniu światełek i rozplątywaniu łańcuchów Cooper klnie jak szewc, ja tymczasem tłukę trzy bombki, co bardzo rozwesela tatę. Mama, świergocząc jak rudzik, krąży między salonem a kuchnią, co jakiś czas dając mężowi buziaka w policzek. Święta Bożego Narodzenia zawsze ją uszczęśliwiały, a nas niemal doprowadzały do wymiotów, bo szykowała mnóstwo jedzenia i nakazywała, żeby wszystko zniknęło z półmisków.

Patrzę na brata uważnie, bo choć udaje, że zachowuje się jak zawsze, to jednak znam go na tyle, że wiem, że coś się dzieje. Jest jakby bardziej podekscytowany, niecierpliwy. Jeszcze nie wiem, o co tu chodzi, ale wkrótce się dowiem. W końcu z niego wszystko wyciągnę. Kiedy podnosi głowę znad srebrnego łańcucha, tuż po tym jak puścił soczystą wiązankę na temat wszystkich supełków, widząc mój wzrok, pyta:

— Czego?

Ach, nie ma to jak braterska miłość, okazywana w najbardziej przystępny sposób.

— Dziwnie się zachowujesz — stwierdzam.

— Ja?! — rzuca piskliwym głosem.

— Ha! Widzisz? — Celuję w niego palcem.

Przez chwilę analizuje moje słowa, aż chyba dociera do niego, że nie odpuszczę.

— Dobra, jest sprawa — szepcze, pochylając się w moją stronę.

— Nooo?

Dobrze wie, jak podsycić moją ciekawość.

— Sasha przyjedzie do nas na święta.

— Co?! — wypalam.

Jasna cholera! Przecież z nią pracuję. Nie mogła wcześniej mi powiedzieć? Poza tym jestem jedną z jej najbardziej zaufanych osób. Ona moją zresztą też. O co więc chodzi?

— Ciszej — syczy Cooper. — Jeszcze nie powiedziałem mamie. Rano się zgadaliśmy, że jej rodzice wypływają w jakiś rejs czy coś. Rozumiesz to? Nie dość, że mają jedną córkę, to jeszcze porzucają samotną w Boże Narodzenie.

Znam to. Sasha nieraz wspominała, że jej rodzice nie są tradycjonalistami. W tym duchu wychowali też córkę. Jednak, gdy wracała po świątecznej przerwie udając, że wszystko jest w porządku, dostrzegałam prawdziwe uczucia koleżanki. Waliło od niej jak z gorzelni, co znaczyło, że chlała by zapomnieć, że nie ma z nią nikogo bliskiego. Odkąd się poznałyśmy, zapraszałam dziewczynę do nas każdego roku, ale zawsze odmawiała. Czyżby mój brat miał na nią zbawienny wpływ?

— Dlatego zaproponowałem, żeby przyjechała — kontynuuje Cooper. — Wiesz, mama się ucieszy, że ma syna dobrego samarytanina, a ona nie będzie sama. Tylko korzyści.

— No no, bracie — cmokam z uznaniem. — Nie wiem, jakich argumentów użyłeś, ale próbowałam ją tu ściągnąć tyle razy, a tobie się to udało za pierwszym strzałem.

Jeżu kolczasty! Na policzkach mojego brata wykwita rumieniec! Czegoś takiego nie widziałam, odkąd w czwartej klasie na potańcówce obślinił się na widok mojej koleżanki z klasy, która założyła naprawdę krótkie mini.

— Ma się ten urok osobisty. — Szczerzy się, tym razem niezbyt skromnie.

Wrócił stary, dobry Cooper.

Dwie godziny później, ku ogromnej radości mamy, choinka zostaje oficjalnie odpalona. Jak zawsze nasza rodzicielka prawie płacze ze wzruszenia. Mój brat za to krąży po całym domu, nie mogąc znaleźć sobie miejsca. Kilka razy odśnieża podjazd, choć nie ma takiej potrzeby. Tata obserwuje go jak sokół, aż wreszcie łapie Coopera za kark i zaprowadza do altany w ogrodzie, do której zimą wstawia mały piecyk i często przesiaduje tam z mamą.

— Och, jak dobrze, że wasz ojciec wreszcie pomyślał, żeby zabrać mi spod nóg twojego brata — wzdycha mama.

Otóż jest przemiłą osobą, bardzo kochającą swoją rodzinę, duszą towarzystwa. Same superlatywy. Ale wystarczyło, że ktoś zaczynał ją denerwować albo, co gorsza, nadepnął jej na odcisk tak, że poczuła to w kręgosłupie, to wtedy zmieniała się w żądną krwi harpię, potrafiącą rozszarpać wroga szponami. Tata, który zna ją prawie trzydzieści lat, doskonale potrafi wyczuć nadchodzącą transformację, dlatego usuwa z jej drogi przeszkody, a jeśli nie może, wtedy usuwa swoją żonę. Później zawsze mówi, że czuje się jak bohater w swoim domu, bo zapobiega rozlewom krwi.

— Masz ochotę na herbatę? — pyta mnie tuż po tym, jak włożyła blachę z ostatnią partią ciastek do piekarnika.

— Chętnie. — Kiwam głową, myśląc o przyjeździe koleżanki.

Jak i kiedy stało się coś między nią a moim bratem? Nie oczekuję, że jedno czy drugie będzie mi się zwierzać ze swoich tajemnic, to ich sprawa. Tylko sporo mnie ominęło. Może byłam zbyt skoncentrowana na sobie? Ale czy na pewno? Przecież zawsze staram się brać pod uwagę rodzinę, czasem aż za bardzo. Ugh, nie wiem, co myśleć.

— Co ty na to, że twój brat zaprosił Sashę?

— Cieszę się. Nie będzie sama. Proponuję jej co rok przyjazd do nas, ale zawsze odmawia.

— Wiem. Dobrze, że wreszcie Cooperowi udało się ją namówić. Myślisz, że mają się ku sobie na poważnie?

— Cooper nigdy nie był łamaczem serc, więc podejrzewam, że skoro angażuje się teraz, to coś jest na rzeczy.

Biorę w dłonie kubek z gorącą herbatą, pachnącą pomarańczami, i rozkoszuję się ciepłem, rozchodzącym się w moim ciele.

— A ty? — Rodzicielka wali prosto z mostu.

— Co ja? — pytam przerażona.

— Nie myśl, że nie zauważyłam, iż w tym roku zachowujesz się inaczej niż zwykle. Stałaś się taka po tym, jak nocowali u ciebie niespodziewani goście. Nie patrz na mnie jak sarna oślepiona światłami auta. Znam cię od urodzenia — wtrąca, widząc na mojej twarzy wyraźną zmianę. — Stało się coś wtedy? Nie chciałaś zbytnio mówić o tej wizycie.

— Bo nie za bardzo mogę. Cała trójka to taka persona non grata. Pomogłam im wtedy i tyle. — Wzruszam ramionami.

Przez długie sekundy mama wpatruje się we mnie, analizując, co powiedziałam, aż wreszcie odpuszcza. Piekarnik oznajmia koniec wypieku, więc kobieta wstaje od stołu, zakłada rękawice kuchenne i wyciąga blachę. Intensywny aromat bucha mi w twarz, aż zaczynam się ślinić jak pies w eksperymencie Pawłowa. Przecież doskonale wiem, jak smakują ciasteczka mamy. Niebo w gębie. Kiedy wystygną, będziemy je skrupulatnie dekorować, a później rozdawać mieszkańcom dzielnicy, bo nigdy nie zjemy takiej ilości. Jako dzieci uwielbialiśmy chodzić od domu do domu — wtedy w zamian dostawaliśmy cukierki albo gorącą czekoladę. Prawie jak na Halloween. Teraz lubimy po prostu widywać sąsiadów, gdyż nie mamy już z nimi tak dużego kontaktu, jak kilkanaście lat temu.

— Nie wiem, czy nie możesz nic powiedzieć, czy nie chcesz, nie zmuszę cię do niczego — odzywa się, ściągając rękawice oczywiście z — uwaga — świątecznym motywem.

Kiwam głową, doskonale wiedząc, że zawsze mogę do niej przyjść z jakimkolwiek problemem i będziemy razem starać się znaleźć najlepsze dla mnie rozwiązanie. Tylko że nie robiłam tego, odkąd się wyprowadziłam.

*

Wieczorem Cooper robi się nie do zniesienia. Gdyby nie to, że zobaczę zaraz Sashę, z czego ogromnie się cieszę, to palnęłabym go w łeb. Pomijając jego durne teksty, do których jestem przyzwyczajona, to łażenie po salonie w kółko doprowadza mnie do szału. Mogłabym to zbyć śmiechem, ale w pewnym momencie dnia pomyślałam, że będę jak samotny statek na wzburzonym morzu uczuć. Mój brat będzie robił maślane oczy do Sashy, rodzice jak zawsze przytulą się do siebie na kanapie, a ja zostanę sama.

Oczywiście od razu przypomniałam sobie Martina i mało się nie rozbeczałam. Kurwa, pewnie zobaczę go w telewizji, jak odwiedza jakiś szpital albo opowiada o świątecznych tradycjach w jakimś programie. Czy na obiekt westchnień nie mogłam sobie wybrać kogoś innego, tylko człowieka nieosiągalnego? Przecież nawet w kamienicy, w której mieszkam, mam fajnego sąsiada. Kiedyś zaprosił mnie na kawę, ale potraktowałam go jak dobrego kumpla i tego trzymamy się do tej pory. Natychmiast wcisnęłam go we friendzone, co wyczuł od razu i zaakceptował cichym westchnieniem. Jestem popierdolona, bo jemu naprawdę niczego nie brakuje. Jest przystojny, zabawny, przyzwoicie się ubiera, ma własną firmę, lubi dobrze zjeść i regularnie ćwiczy. Mimo to na jego widok styki w mózgu mi się nie przegrzewają, jak w przypadku pewnego pana o imieniu zaczynającym się na M. Muszę jak najszybciej zapomnieć o Martinie i przestać żyć z głową w chmurach. Nie dość, że jesteśmy na dwóch przeciwnych biegunach życia, to jeszcze widzieliśmy się jak długo? Pomijając noc, kiedy przykleiłam się do niego jak rzep, to jakieś kilka godzin. Będę miała co wspominać na starość, o ile nie dopadnie mnie demencja. Jeszcze trochę i tęsknota za człowiekiem, którego kompletnie nie znam, na pewno minie. Przede wszystkim muszę przestać go idealizować, choć po wieczorze, kiedy się poznaliśmy, wzięłam Sashę na spytki i wypytałam o wszystko, co przyszło mi do głowy. Na pewno wyglądałam przy tym idiotycznie, bo moje okrągłe i błyszczące z podniecenia oczy skwitowała śmiechem, ale odpowiedziała na te pytania, na które mogła. Martin jednak jest z innego świata. Po rozmowie z koleżanką znalazłam w nim tylko same plusy, co utwierdziło mnie w przekonaniu, że musi mieć obok siebie partnerkę równie idealną jak on sam. Nie kobietę, która utknęła w nudnym, urzędniczym marazmie.

Gdy nadchodzi godzina zero i lada chwila Sasha ma zapukać do naszych drzwi, decyduję się wyczołgać z szerokiego parapetu przy oknie i pójść do łazienki. Nie chcę przegapić ani jednej chwili ze spotkania mojej koleżanki i brata, by móc później nabijać się z jego kretyńskiej miny, kiedy ją zobaczy. Niestety, wszechświat nie jest dla mnie łaskawy — może Merkury czy inny Jowisz wszedł w nie tę fazę, co trzeba — i gdy akurat siadam na toalecie, dociera do mnie dźwięk dzwonka przy drzwiach. Kurde, przegapię to. No trudno. Pewnie znajdę jeszcze z milion okazji, żeby dokuczyć Cooperowi.

Podciągając legginsy, zamieram, kiedy słyszę dudniący głos brata.

— To są jakieś jaja! — Niezadowolony mówi głośno.

Co się dzieje?!

Pospiesznie myję ręce i je wycieram, po czym wychodzę z łazienki w momencie, gdy Sasha przemyka obok mnie.

— Hej — odzywam się słabo.

— Hej — odpowiada mi z uśmiechem. — Idę wyjaśnić twojemu bratu, jakim jest baranem, bo źle zinterpretował sytuację.

— Co?

Kompletnie nie rozumiem, o co tu chodzi. Patrzę za nią, jak idzie do pokoju Coopera i wchodzi do środka, nawet nie pukając. Odwracam się w drugą stronę, choć niepokoi mnie cała sytuacja. Budzi się we mnie instynkt starszej siostry, ale nie chcę robić awantury, jeśli chodzi o jakąś pierdołę.

— O co wściekł się Cooper? Rozumiecie coś z tego? — pytam rodziców dość głośno, zanim udaje mi się dotrzeć do salonu.

Po chwili już wiem, o co chodzi, i jednocześnie nie wiem. Martin Lewis stoi obok fotela z bardzo zakłopotaną miną i choć moim pierwszym wrażeniem na jego widok jest dozgonny zachwyt, to zaraz wszystkie puzzle trafiają we właściwe miejsca. Cooper zaprosił Sashę, najwyraźniej mając nadzieję, że między nimi zaiskrzy bardziej niż dotychczas, tymczasem ona przyjechała z Martinem. Mężczyzną, którego zna z czasów dzieciństwa i idealnie do niego pasuje. Nie mówiłam? Sasha jest cudowna. Piękna, zgrabna, ubiera się stylowo i zawsze ma perfekcyjny makijaż. Do tego pracuję z nią już tyle czasu, a jeszcze nigdy nie widziałam, żeby zrobiła z siebie idiotkę przed kimkolwiek.

— To są jakieś jaja — mamroczę, zapominając, że to samo powiedział mój brat.

Tylko że ja nie wychodzę, bo potrafię opanować nerwy na tyle, żeby nikomu nie zrobić krzywdy. Co do Coopera, to nie byłabym taka pewna.

Tata obejmuje mamę ramieniem, a głowy obojga ruszają się raz w prawo, raz w lewo, jakby byli na meczu tenisa ziemnego i podążali wzrokiem za piłeczką.

— To nie tak, jak myślisz, Vivian — odzywa się Martin słabo.

Nie wyobrażam sobie gorszej rzeczy, jaką mógłby teraz powiedzieć.

— Ktoś wyjaśni, o co chodzi? — pyta tata, jeszcze spokojnie.

— Chciałbym, ale nie wiem, czy zdążę, zanim mnie pochłoną piekielne czeluście albo zanim uderzy we mnie grom — odpowiada Martin, nie spuszczając ze mnie wzroku.

Przewracam oczami i zaplatam ręce na piersi. Moja wyczekująca postawa najwyraźniej wystarcza mu, żeby nie paść trupem, tylko postarać się wyjaśnić sytuację.

Martin rzuca niepewne spojrzenia w stronę rodziców, ale oni nie zamierzają wyjść, więc nabiera powietrza w płuca — może, żeby dodać sobie animuszu.

— Sasha zadzwoniła do mnie kilka dni temu i oznajmiła, że przyjeżdża do Coopera na święta, bo jej rodzice płyną w rejs. Od słowa do słowa dogadaliśmy się, że ja też chciałbym zabrać się z nią, bo tak jakoś nie potrafię przestać o tobie myśleć i… jestem — mówi wszystko na jednym wdechu.

Unoszę brwi zaskoczona, a w tej chwili dzieje się z mną mnóstwo różnych rzeczy. Jestem zła, poruszona, zachwycona, skołowana, podejrzliwa, jest mi zimno i gorąco. Bez wątpienia Martin wygląda teraz uroczo. Jak nastolatek, który przyszedł poprosić rodziców swojej dziewczyny na imprezę. Nie wie, co zrobić z rękoma, dlatego splata i rozplata palce, czekając na jakąkolwiek reakcję.

— Będziemy w kuchni — oznajmia nagle tata, przerywając moją analizę i głuchą ciszę.

— Co? Ale jak? — oburza się mama, ale ten już ciągnie ją za sobą.

Po chwili w salonie zostaję tylko ja, Martin i napięta atmosfera między nami. Choinka mruga do mnie wesoło delikatnymi światełkami, dookoła czuć zapach cynamonowych świec. Wszystko jest tak romantyczne, że nie potrafię się złościć na stojącego przede mną mężczyznę.

— Może usiądziemy? — pyta Martin. — Chciałbym ci wszystko dokładniej wyjaśnić.

— Okej. — Kiwam głową, trochę się rozluźniając.

Jak gentelman czeka, aż najpierw zajmę miejsce na kanapie, po czym siada w fotelu obok. Serce znów szaleńczo bije mi w piersi, choć bez wątpienia jestem i tak w lepszej sytuacji niż siedzący niekomfortowo Martin.

— Chodzi o to, że od czasu naszego pobytu u ciebie nie jestem w stanie pogodzić się z tym, że rozstaliśmy się bez żadnego słowa, co dalej. Bo ja zastanawiam się, co dalej… — jąka się. — Jak już mówiłem, nie mogę przestać o tobie myśleć, obojętnie czym się zajmuję. Chciałbym cię lepiej poznać i mam nadzieję, że ty mnie też.

— Żartujesz sobie? Jesteś Martinem Lewisem, kto by nie chciał — wybucham i w tej samej chwili zaciskam usta, bo palnęłam głupotę stulecia.

Widzę, jak uśmiech zamiera mu na ustach, dlatego śpieszę z wyjaśnieniami.

— Nie o to chodzi. — Unoszę dłoń. — Przecież wiesz, że dopóki cię nie poznałam, widziałam tylko jeden z twoich filmów, więc nie jestem psychofanką. Ale zrozum mnie, jesteś sławny i, póki co, nie potrafię odseparować tego od naszej znajomości.

— Rozumiem. Często przez to przechodzę.

— Ty? Jakim cudem? — dziwię się.

— Spotykam różnych ludzi, bardzo znanych. Nie tylko z branży filmowej, ale muzycznej czy ze sceny politycznej. Często żałuję, że nie mogę bardziej ich poznać — wtrąca i na moment milknie, wbijając wzrok w dywan przed kanapą, jakby tam szukał odpowiednich słów.

Ha! Jedyne, co może znaleźć, to brokat z bombek, bo nie chciało mi się dokładnie odkurzać po ubieraniu choinki.

— Może wróć do momentu, kiedy mówiłeś, że nie możesz o mnie zapomnieć. — Szczerzę się, wracając na właściwe tory.

Minął pierwszy stres, więc pozwalam sobie na odrobinę żartu.

Mężczyzna chichocze i omiata wzrokiem moją twarz. Dobra, znów mam migotanie przedsionków. Jestem dorosłą kobietą, świadomą swoich uczuć — powtarzam sobie. Bzdura, nikt nie wzbudza we mnie tak irracjonalnego pociągu, jak facet siedzący teraz w salonie rodziców.

Ależ on jest piękny… Jego ciemne włosy stały się troszkę jaśniejsze, bo tuż za nim stoi choinka z tysiącem światełek, które pracowicie rozplątywał Cooper. Oczy Martina błyszczą iskierkami humoru, co tylko potęguje nerwową atmosferę. Przyznaję, że odkąd zamknęły się za nim drzwi mojego mieszkania, wygooglowałam go raz. No dobra, dwa razy. W każdym razie na zdjęciach nie miał dwudniowego zarostu, jaki dziś okala jego brodę. Patrzy tak na mnie, że czuję przyjemne mrowienie na plecach. Natychmiast przestaję się uśmiechać, bo pewnie wyglądam jak idiotka.

— Tak — odzywa się wreszcie. — Nie mogę zapomnieć dziewczyny, która przyjęła nas w swoim domu, nie wiedząc, na co się pisze. Miała na sobie legginsy. Zazdrościłem im, że są tak blisko jej nóg. Czerwona koszulka podkreślała karnację, a włosy niedbale związała na czubku głowy. Na stopy włożyła papcie z reniferami. Poczułem się, jakbym doznał olśnienia i chyba pierwszy raz w życiu nie wiedziałem, co powiedzieć. A później tak słodko się denerwowała, chodząc po salonie. W nocy… — zniża głos o oktawę. — No cóż, w życiu bym tego nie zapomniał. Ta dziewczyna idealnie pasowała do mojego ciała. Słodko mruczała, kiedy złapałem ją w pasie i przyciągnąłem do siebie. Mógłbym przysiąc, że jej włosy pachniały ciastkami korzennymi. Chciałem, żeby ta noc się nie skończyła.

— Mówiłeś, że chrapałam — wtrącam jak w transie.

— Żartowałem. — Uśmiecha się diabelsko. — Byłaś rozkoszna.

— Wiesz, że gdybyś poprosił mnie teraz o pożyczkę pod zastaw domu moich rodziców, to bym się zgodziła?

Serio, ton jego głosu wprawił mnie w hipnotyczny stan. Mógłby zostać przywódcą sekty, a ludzie oddawaliby mu swoje majątki.

— Wszystkie dokumenty mam już przygotowane, są w samochodzie — szepcze.

— Dobrze. — Kiwam głową. — Co? Nie! Czekaj.

Martin chichocze.

— Myślałeś kiedyś o pracy lektora? Kupowałabym wszystkie czytane przez ciebie audiobooki.

— Zastanowię się nad tym. Na razie chciałbym się dowiedzieć, czy mogę zostać z tobą przez najbliższe dwa dni, bo mam tylko tyle czasu. Jeśli to dla ciebie zbyt intymne chwile, które chciałabyś spędzić w rodzinnym gronie, zrozumiem i jeszcze dziś wyjadę — tłumaczy.

— Proszę cię — prycham. — Przecież już nawet razem spaliśmy.

— Że jak?! — Ryk Coopera spowodował zatrzymanie akcji mojego serca.

Odwracam się gwałtownie. Stoi na progu salonu, obejmując ramieniem Sashę, która ma włosy w kompletnym nieładzie i wzrok tak zakochany, jakiego jeszcze u niej nie widziałam. Aż jej pozazdrościłam, bo najwidoczniej kilka ostatnich minut spędziła bardziej intensywnie niż ja. Tylko że ja nie siedziałam w zamkniętym pomieszczeniu z łóżkiem, więc nie miałam okazji w TAKI sposób okazać radości z tego, że widzę Martina. Naraz nachodzi mnie myśl, jak bardzo chciałabym teraz zostać z nim sam na sam, i znów czuję przyjemny dreszcz w dole pleców. To wszystko jest zbyt piękne, żeby było prawdziwe, dlatego szybko poważnieję i wracam na ziemię.

Tuż za Cooperem pojawia się tata, spoglądając to na mnie, to na mojego brata.

— Raczyłby ktoś wreszcie wyjaśnić mi, o co tu chodzi? Mam wielką ochotę na faszerowanego kurczaka waszej mamy, ale stwierdziła, że dopóki nie dowie się, ile nakryć ma szykować, nie poda nic na stół — odzywa się, nonszalancko trzymając ręce w kieszeniach.

Martin zrywa się z fotela, potrącając stojący na stoliku wazon z suszonymi kwiatami.

— Kim ty w ogóle jesteś? — rzuca w jego stronę tata, przymykając oczy.

— Martin Lewis, kolega Sashy z dzieciństwa, no i Vivian od ponad dwóch tygodni. Bardzo chciałbym zostać z wami przez najbliższe kilka dni, jeśli oczywiście jest taka możliwość — wyrzuca z siebie Martin z prędkością karabinu maszynowego strzelającego pociskami.

— A co? Nie masz gdzie mieszkać? Jesteś bezdomnym? — dziwi się.

Jest autentycznie zaskoczony, przez co parskam śmiechem, ale zaraz zakrywam usta, bo zachowałam się co najmniej niestosownie.

— To co? Szykujemy stół na sześć osób? — słychać głos mamy.

*

Kolejny niezręczny moment przychodzi, gdy zbliża się pora spania. Cały wieczór wszyscy siedzieliśmy grzecznie przy stole, tylko co jakiś czas Cooper piorunował wzrokiem Martina, który udawał, że tego nie widzi. Może pamiętał, jak mówiłam, że cokolwiek by mi się stało, brat odnalazłby go po najmniejszym szczególe. W każdym razie spędziłam miło czas, patrząc na Sashę, robiącą maślane oczy do Coopera, i na rodziców zachwyconych Martinem i jego skromnymi opowieściami o pracy. Od razu zwróciłam uwagę na fakt, że nie przechwala się swoim życiem, co mnie rozbroiło, bo w końcu jest bardzo przystojnym aktorem. Silas raczej nie miałby takich oporów.

Wypijamy butelkę wina, a później przychodzi czas na lokowanie wszystkich w pokojach. Cooper bez zbędnych tłumaczeń łapie Sashę za rękę i tyle ich widzieli. Mama, wniebowzięta, że wreszcie ktoś dotarł do zimnego serca naszego wojskowego, chichocząc, wspomina coś o cudownych latach młodości. A później spoglądają na mnie i tata się gotuje. Mam prawie trzydzieści lat, ale chyba na zawsze pozostanę jego małą córeczką, której niewinności trzeba bronić w lśniącej zbroi.

Rodzice, zgadzając się na pozostanie w ich domu dwójki dodatkowych gości, najwyraźniej nie przemyśleli możliwości lokalowych, co teraz próbują zamaskować dobrym humorem.

— Pojadę do hotelu — odzywa się nagle Martin, czym wzbudza jeszcze większą radość.

Nie wie, gdzie jest. Na tym wygwizdowie o tej porze nikt mu nawet drzwi nie otworzy, nie wspominając o wynajmie pokoju. Choć może gdyby zagrał kartą znanego aktora…

— Wydaje mi się, że wszyscy jesteśmy dorośli, poza tym ten młody mężczyzna wygląda mi na gentelmana, kochanie — zaczyna świergolić mama, przez co tata tylko przewraca oczami.

Zawsze miała słabą głowę do alkoholu, więc nawet po dzisiejszej jednej lampce wina zachowuje się bardzo kokieteryjnie, na co tata nie może pozostać obojętny.

— Dobrze — wzdycha wreszcie. — Ale gdyby coś, to krzycz.

Jezu. Mam ochotę pokrzyczeć, ale chyba z innego powodu niż ma na myśli.

Na miękkich nogach prowadzę Martina do swojego starego pokoju, starając się skupić akurat na tej chwili — nie wybiegać zbytnio w przyszłość. A konkretnie nie chcę myśleć o kilku kolejnych godzinach, bo mogę zrobić coś wyjątkowo głupiego i skompromitować się w oczach przystojniaka idącego za mną.

— Masz jakieś zawstydzające plakaty na ścianach? — pyta, kiedy docieramy na miejsce.

— Coś ty. Bywam tu tak często, że nie znajdziesz nic z moich nastoletnich lat. Sama nie mogłabym tu spać, gdyby patrzył na mnie koleś, którego uważałam za bóstwo.

— Kto to był?

— Nie wyciągniesz tego ze mnie. Może kiedyś ci zdradzę, kto skradł mi serce w wieku dwunastu lat i trzymał przez jakieś dwa w swojej pięści — przekomarzam się.

— Zazdroszczę mu — szepcze prosto w moje ucho.

Postanawiam to zignorować, bo jeśli tylko dałabym się ponieść emocjom, to nie przeszlibyśmy przez próg.

Martin badawczym spojrzeniem omiata pomieszczenie, kiwając głową, jakby wewnętrznie sobie przytakiwał.

— Jest podobnie jak w twoim domu — stwierdza wreszcie z uznaniem. — Bardzo mi się tam podobało.

Jego spostrzeżenie mnie zaskakuje, bo sama nie zwróciłam na to uwagi. Skoro tak mówi, a jest człowiekiem „z zewnątrz”, to widocznie tak jest.

Dziwnie się czuję, kiedy mężczyzna, o którym nie mogłam zapomnieć przez kilka ostatnich tygodni, stoi tuż obok, w dodatku w moim rodzinnym domu. To takie surrealistyczne, dlatego ciągle wydaje mi się, że śnię.

— Nie mogę uwierzyć, że Sasha i Cooper są razem — odzywam się, żeby jakoś wypełnić ciszę, jaka nastała między nami.

— Od dawna o nim mówiła, bardzo chciała się z nim spotykać. Martwiła się o niego, kiedy był na misji.

— Wow… Nigdy nic nie mówiła — szepczę.

Sądziłam, że jesteśmy blisko. Spędzałyśmy razem sporo czasu, miała zatem wiele okazji, żeby wspomnieć o swoim zauroczeniu.

— Vivi. — Martin podchodzi do mnie i dotyka dłonią mojego policzka. — Sasha ma barwny charakter i wydaje się, że wszędzie jej pełno, ale tak naprawdę jest nieśmiała i zamknięta w sobie. Nie miej jej tego za złe. Wiele razy zawiodła się na ludziach. Ale mam dla ciebie teraz propozycję: przestańmy zajmować się Sashą i twoim bratem, a zajmijmy się nami. Co ty na to?

O cholera, teraz zrobiło mi się gorąco! A może tata podkręcił ogrzewanie? Nie, na pewno nie, jest oszczędny. Wychodzi na to, że bliska obecność Martina wywołała dziwną zmianę w powietrzu.

Pachnie tak ładnie i męsko, jakby solą morską i czymś rześkim. Zupełnie inaczej niż ja. Zimą używam słodkich perfum. Na pewno przyspiesza mi oddech i jestem czerwona, ale nie dbam o to. Trudno, niech myśli, że nie potrafię opanować emocji.

— Powiedz mi jeszcze raz, dlaczego tu jesteś? — pytam cicho.

Przesuwa spojrzeniem od moich ust na oczy i na nich zatrzymuje.

— Bo dziewczyna tak kochająca święta, że dekoruje dom już na początku grudnia, odważna i bardzo, bardzo seksowna zawróciła mi w głowie tak, że nie potrafiłem skupić się na własnej roli, będąc na planie. Myślałem o niej, kiedy rano wstawałem z łóżka, kiedy kładłem się spać i kiedy udzielałem wywiadów. Zwłaszcza wtedy, bo zastanawiałem się, czy ta intrygująca dziewczyna ogląda telewizję, i patrzyłem w kamerę, mając nadzieję, że patrzę w jej oczy.

— Dobry w tym jesteś — wyrywa mi się i w tym samym momencie mam ochotę trzasnąć się w czoło.

Martin chichocze i pochyla się w moim kierunku, składając na ustach delikatny pocałunek. Mruczy coś przy tym, jakby rozkoszował się doznanym uczuciem.

— Uwierz lub nie, ale w stosunku do kobiet jestem bardzo nieśmiały — odzywa się cicho. — Dlatego przyjazd tutaj dużo mnie kosztował, ale wiedziałem, że mam jedną, jedyną szansę.

— Bardzo się cieszę, że tu jesteś.

— Ja też.

Kolejny pocałunek nie jest tak niewinny. Jest cholernie gorący, zwalający z nóg. Zdaje się, jakbym została zaprogramowana do kontaktu z Martinem. Dłonie błądzą po naszych ciałach, wsuwają się pod ubrania, dotykają rozgrzanej skóry, aż wreszcie oboje lądujemy na łóżku. Czuję twardą męskość napierającą na moje uda i wystarczyłaby chwila, a poddałabym się wszystkiemu, co ten mężczyzna ode mnie chce. Jednak on stara się panować nad swoją żądzą i co kilka chwil zwalnia tempo. Ja za to nie miałabym nic przeciwko, gdybyśmy poszli na całość, jednak w pewnym momencie przypominam sobie, że jesteśmy w domu moich rodziców. Kto wie, czy nie podsłuchują pod drzwiami. Cooper jest zajęty Sashą, więc o niego nie muszę się martwić.

— Vivian, jeszcze kilka minut i cały dom się dowie, jak bardzo pragnę się z tobą kochać — mówi Martin w pewnej chwili, dysząc ciężko.

Uśmiecham się jak wariatka, nie zwracając uwagi, że moja koszulka powędrowała w górę. Martin z zapałem dotyka moich piersi przez stanik i właśnie tam teraz patrzy.

— Chryste, są idealne. Zwłaszcza w tym biustonoszu — dodaje.

Co?

Unoszę się na łokciach i spoglądam w dół.

— Kurde — mamroczę.

Zapomniałam, że rano założyłam czerwoną bieliznę w białe reniferki i brązowe ciasteczkowe ludziki. Tak, bardzo to pociągające.

Martin łapie za gumkę od moich legginsów i unosi ich materiał.

— Komplet? — rzuca zafascynowany, co wywołuje u mnie salwę śmiechu.

Szybko robi się poważnie, kiedy wsuwa dłoń w moje majtki i siarczyście przeklina.

— Ależ bym cię teraz wziął — syczy. — Ale przez szacunek do twoich rodziców i przez to, że zjawiłem się niespodziewanie, tym razem się opanuję.

— Serio? Musisz być taki porządny? — jęczę, odrzucając głowę do tyłu.

Wszystko we mnie pulsuje i byłoby miło, gdyby coś z tym zrobił.

— Za jakiś czas będziemy mogli przedstawić mnie jako wzór naszym dzieciom.

— Dzieciom? — piszczę.

— Tak — odpowiada poważnie. — Bardzo wybiegam w przyszłość, ale taki mam cel. Chcę go zrealizować za jakiś czas, po kolei urzeczywistniając wszystkie etapy, jakie powinniśmy przejść. Muszę tylko się starać, żeby nie spieprzyć niczego po drodze.

— No właśnie — potwierdzam, gorączkowo kiwając głową. — Uważam, że wszystko spierdzielisz już teraz, jeśli nie sprawisz mi zajebistego prezentu w postaci orgazmu.

Martin patrzy na mnie i znacząco unosi brwi.

— Naprawdę? A chciałem być taki grzeczny — cmoka.

Mimo to daje mi najlepszy podarunek, jaki kiedykolwiek dostałam.

W ogóle to ten czas, odkąd pojawił się na progu domu, okazał się najwspanialszym świątecznym upominkiem mojego życia. Oczywiście pomijając wypasiony zestaw lego, który kiedyś dostałam od rodziców. Tego nikt nie przebije.

„Kwiaty na śniegu”

Patty Goodman

— Zlituj się, Julka! Jeszcze raz to usłyszę, a zacznę rzygać! — warknęłam w stronę młodszej siostry, która oczywiście zamiast się opamiętać, wywaliła z premedytacją swój długi jęzor i podkręciła muzykę do granic wytrzymałości.

Westchnęłam ciężko, wzruszając ramionami z rezygnacją, i skierowałam się w stronę kuchni. Tata wróci za chwilę i zajmie się tym chodzącym hormonalnym tornadem. Ja dziś nie miałam na to ani siły, ani ochoty.

— All I want for Christmas is yooooouuuuuu! — Julka ryknęła na cały dom, podążając wiernie za Mariah Carey, ale fałszując przy tym okropnie.

Zacisnęłam zęby i przymknęłam oczy. Ten mały małpiszon zawsze potrafił grać mi na nerwach, a dzisiaj robił to z wyjątkowym zaangażowaniem. Zwłaszcza że od rana bezskutecznie przeglądałam oferty pracy. Nic, co by mnie choć na chwilę zainteresowało. Rynek już dawno nasycił się pracownikami z moim wykształceniem. Nadszedł czas, żeby porzucić marzenia o spokojnej posadce biurowej i powrócić do szarej rzeczywistości — pracy w sklepie. Dokładnie tak jak w czasach studenckich.

Kolejna fala hałasu rozbrzmiała, zagłuszając moje myśli, gdy wyjątkowo głośny refren śpiewany przez Mariah i moją wściekłą nastoletnią siostrę eksplodował w głośnikach. Drgnęłam nerwowo, czując, jak narasta we mnie irytacja.

— Mamo, jeśli gdzieś tam jesteś, daj mi więcej cierpliwości i powstrzymaj moje mordercze instynkty, bo twoja młodsza córka aż się prosi, by dołączyć do ciebie na tamtym świecie — westchnęłam, patrząc w stronę zachmurzonego, ciężkiego od deszczu nieba.

Listopad znowu w całej okazałości. Pogoda była bezwzględna jak zawsze — zimna i szara. Nie pamiętałam, kiedy ostatni raz widziałam słońce. Jesień i zima niezmiennie wprawiały mnie w ponury nastrój, podczas gdy moja szesnastoletnia siostra rozkwitała w tym przygnębiającym czasie, już od października zatruwając nam życie świąteczną playlistą. Naprawdę starałam się być wyrozumiała, ale słuchanie tej samej piosenki po raz tysięczny sprawiało, że można było oszaleć.

Wyłączyłam gaz pod garnkiem z zupą w momencie, gdy domofon zabrzęczał, oznajmiając powrót taty.

— Czołem, dziewczynki! — Jego głos zadudnił radośnie od progu.

— Cześć — odpowiedziałam głośno, próbując przekrzyczeć kolejną świąteczną melodię. Zerknęłam na wysoką, postawną sylwetkę taty, który krzątał się w korytarzu, mokry od deszczu.

Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki muzyka natychmiast umilkła.

Oczywiście, ta mała żmija miała idealne wyczucie czasu — przemknęło mi przez myśl.

— Leje jak z cebra — sapnął tata. Zrzucił z siebie przemoczoną kurtkę i powiesił ją na wieszaku nad grzejnikiem.

Chciałam właśnie wrócić do kuchni, kiedy serce podeszło mi do gardła. Na komodzie, w przedpokoju, leżała całkiem spora… wiązanka pogrzebowa.

— Co to jest? — spytałam z trwogą, patrząc na tę ponurą dekorację.

— To od pani Zosi, dla mamy — odpowiedział, jakby to była najzwyklejsza rzecz na świecie.

— Dla mamy? — powtórzyłam zdziwiona. — Ale to przecież nie jest rocznica jej śmierci… A Wszystkich Świętych już za nami.

Gapiłam się otępiała na białe margaretki i róże na tle jodłowych gałązek oraz ciemnych liści, których nazwy nawet nie znałam.

— Ktoś zamówił i nie odebrał, więc pani Zosia pomyślała o nas — wyjaśnił, zaglądając do garnka z zupą. Jego twarz rozpromieniła się, gdy poczuł zapach ulubionej ogórkowej.

— To nie pierwszy raz przecież. Ta kobieta albo jest dziwna, albo coś kombinuje. — Julka wparowała do kuchni i rozsiadła się przy stole z szerokim uśmiechem.

— Może jakieś cześć, tato, dzień dobry, tatusiu albo chociaż witaj, ojcze na przywitanie? — Stanisław Działkowski westchnął, patrząc na nią z politowaniem.

— Witaj, ojcze? A co to, średniowiecze? — prychnęła, śmiejąc się z przekąsem.

Nasz staruszek, jak zwykle niezrażony, wykorzystał sytuację.

— No to proszę, moja droga. Średniowiecze. Ramy czasowe od do. Czekam na odpowiedź. — Podniósł brew wyzywająco, wyjmując pieczywo z chlebaka i kładąc je na stół.

— Boże, czy chociaż raz nie możemy zjeść w spokoju, bez przepytywanek? — jęknęła i przewróciła oczami, jakby to było największe cierpienie na świecie. — Ciebie tak nie męczy, a mnie ciągle. — Julka wskazała na mnie z kwaśną miną.

— Bo Dadzik już skończyła szkołę — rzekł z chytrym uśmieszkiem, puszczając do mnie oczko. — A ty nadal masz jeszcze sporo do nauki.

To była tylko kolejna część naszej małej, rodzinnej gry. Tata uwielbiał historię i mógłby wyrecytować z pamięci każdą datę z podręcznika. Quizy przy obiedzie były u nas czymś normalnym, ale Julka nigdy się do tego nie przyzwyczaiła.

— No dalej, drobna podpowiedź: upadek Cesarstwa Zachodniorzymskiego. — Ojciec spojrzał na nią z wyczekiwaniem, mocząc kromkę chleba w zupie.

— Nie zmieniaj tematu, tato. Mówimy teraz o twojej cichej wielbicielce, naszej sąsiadce z dołu. — Siostra uparcie wracała do tematu.

— Jakiej nowej wielbicielce? Pani Zosia mieszka w naszym bloku już od pół roku. A te kwiaty, co czasem dostajemy, to nic wielkiego. To po prostu rośliny, których nie sprzedała. Zamiast je wyrzucać, woli podarować komuś, kto je doceni. To nie żadna tajemnica — wytłumaczyłam i nalałam sobie zupy do miski.

Tata skinął głową, przytakując, zajęty jedzeniem.

— I co, żadne z was nie widzi w tym nic podejrzanego? Dla mnie to jednak trochę dziwne — mówiła dalej, nie dając za wygraną. — Inni sąsiedzi nie są zasypywani kwiatami, tylko ty i tata.

— Małe sprostowanie, kochanie — wtrącił senior rodu — pierwsze moje kwiaty od pani Zosi to właśnie ta wiązanka, która leży w korytarzu. Raczej mało romantyczna, nie sądzisz?

— Nie doszukuj się podtekstów — powiedziałam, odgarniając włosy z twarzy. — Pani Sobczakowa przeszła ciężki rozwód, nie wydaje mi się, żeby szukała teraz miłości. To po prostu miła kobieta.

Pamiętałam, jak pewnego razu sąsiadka zwierzyła mi się z kilku bolesnych wspomnień związanych z jej byłym mężem. Widać było po niej, że ostatnie miesiące mocno ją doświadczyły. Miała w sobie ten wyraz cichego zmęczenia, jaki noszą ludzie zranieni przez bliskich. Mimo to zawsze pozostawała serdeczna, emanując ciepłem, które trudno było zignorować. Co więcej, za każdym razem, gdy wpadałam do kwiaciarni, żartowała, że nadawałabym się na idealną żonę dla Janka. Wciąż się z tego śmiałam, a to jej stwierdzenie wywoływało we mnie tylko lekkie zakłopotanie.

— A skąd ty wiesz, że nie szuka nowej miłości? — kontynuowała Julka, przerywając moje rozmyślania. — Nasz tata też nie jest pierwszej młodości, ale jak na starego faceta, to muszę obiektywnie przyznać, że jest całkiem, całkiem… — dodała z typową dla siebie bezczelnością, gniotąc łyżką kawałek chleba.

— Wypraszam sobie tego starego — fuknął ojciec. Uniósł brew w geście udawanego oburzenia.

Przyszpiliłam siostrę spojrzeniem i szturchnęłam ją łokciem.

— Lepiej zajmij się jedzeniem… i nie psuj tacie humoru przy obiedzie — rzuciłam stanowczo, choć trudno było mi nie uśmiechnąć się pod nosem.

Westchnęła teatralnie, zmarszczyła brwi, a usta wygięła w podkówkę. Nagle wstała od stołu, jakby coś ją ukłuło, i zanim ktokolwiek z nas zdążył zareagować, już trzaskała drzwiami do swojego pokoju.

Typowe. To ostatnio jej ulubiony sposób na wyrażanie trudnych emocji.

— Ech, te nastolatki… — mruknął tata, wkładając talerz do zlewu. — Nic dziwnego, że zaczynam tak szybko siwieć.

— Ciesz się, że nie łysiejesz — parsknęłam w próbie rozładowania napięcia w kuchni.

Zamyślił się na chwilę, spoglądając na mnie z błyskiem w oku.

— Z dwojga złego… może masz rację — westchnął, po czym uśmiechnął się szeroko. — Dzięki, dziecko, zawsze potrafisz podnieść mnie na duchu. Masz to po swojej mamie — powiedział miękko, poklepując mnie po plecach. — A zupa była świetna, Dadzik. Pyszna jak zawsze. — Potem spojrzał w stronę korytarza. — A tak w ogóle, co z tymi kwiatami? Może skoczymy z nimi na chwilę do mamy?

— Pewnie. Tylko wezmę parasol.

*

— Zajdźmy tutaj na moment. — Szturchnęłam Szymona w bok, wskazując niedużą, urokliwą kwiaciarnię na rogu naszego osiedla.

— Po co? — sapnął. Wywrócił przy okazji oczami jak nieznośny nastolatek.

— To tylko chwila — dodałam, ignorując jego niezadowolenie.

Szymon głośno wypuścił powietrze, jak gdyby to była największa kara świata, ale ja już ruszyłam w stronę niskiego białego budynku. Kiedyś mieściła się tutaj zapuszczona budka z kebabem, ale po niedawnym odmalowaniu i odświeżeniu kwiaciarnia U Zosi tętniła nowym życiem, a jej wnętrze stało się małą oazą cudów.

O tej porze roku na zewnątrz nie było zbyt wielu kwiatów, ale szyld nadal wzbudzał we mnie uśmiech. Biały napis na różowym tle, ozdobiony drobnymi niezapominajkami i stokrotkami, przypominał mi o ciepłych porankach, kiedy kwiaciarnia zamieniała się w bajkowy ogród. Wiosną i latem przed wejściem stały pastelowe doniczki pełne kolorowych roślin, a obok nich niewielki żeliwny stolik z dostawionym krzesełkiem. Siadając w tym konkretnym miejscu, można było poczuć się jak w magicznym zakątku.

— Dzień dobry! — rzuciłam radośnie, wchodząc do wnętrza wypełnionego po brzegi kwiatami. Ich zapach uderzył mnie od razu. Gęsty i słodki, jakby całe pole róż, lilii i goździków zamknięto w tym jednym małym pomieszczeniu.

— Witaj, Dagusiu! — Pani Zosia wyłoniła się z zaplecza z szerokim uśmiechem. Jej twarz rozpromieniła się na mój widok.

— Chciałam podziękować za kwiaty… dla mamy — starałam się wyrazić wszystkie emocje, które kłębiły się we mnie. Byłam wzruszona i jednocześnie wdzięczna.

Pani Sobczakowa machnęła ręką, jakby to była najprostsza rzecz pod słońcem.

— Ależ nie ma o czym mówić, dziecko. A to ten słynny chłopak? — Starsza pani zmrużyła oczy i zerknęła zza mnie na Szymona, który rozglądał się po pomieszczeniu z wyraźnym niezadowoleniem.

— Tak, to on. Szymon, to pani Zosia, nasza sąsiadka i właścicielka tej cudownej kwiaciarni — przedstawiłam ich z nutą dumy w głosie, ale czułam, że mój chłopak był daleki od oczarowania.

— Dzień dobry — powiedział sztywno. Ledwie skinął głową, a jego twarz wykrzywiła się w grymasie przypominającym wymuszony uśmiech.

— Przystojniak… — szepnęła mi do ucha z rozbawieniem, uważnie go obserwując.

Parsknęłam cicho, próbując powstrzymać śmiech. Nasza sąsiadka zawsze miała dla mnie życzliwe słowo, z kolei jej poczucie humoru działało kojąco i współgrało z moim.

— Niezły konkurent dla mojego Janka — dodała pod nosem, po czym mrugnęła do mnie porozumiewawczo.

Rzecz jasna, jak zwykle pani Sobczakowa nie mogła się powstrzymać przed swataniem mnie ze swoim synem. Choć kilka razy wspominałam o Szymonie, jej żartobliwe uwagi nigdy nie miały końca. Te komentarze zawsze łechtały moje ego. Nasza znajomość natomiast, mimo dzielących nas lat, była zaskakująco bliska. Najzwyczajniej w świecie lubiłam tę kobietę.

Tymczasem mój chłopak odchrząknął z wyraźnym znudzeniem. Jego ciało aż emanowało dezaprobatą.

— Może bukiecik dla tej pięknej damy od przystojnego kawalera? — zaproponowała nagle sprzedawczyni, wskazując na kwiaty. — Mam śliczne margaretki, delikatne eustomy, gipsówkę w różnych kolorach… albo klasyczną różę. Co ty na to? Obiecuję, dam ci duży rabat.

Zachwyciłam się na widok tych piękności. Każdy kwiat wydawał się idealny, niemal wołający o to, by zabrać go ze sobą.

— Nie, dziękuję. Innym razem — odpowiedział sucho Szymon, tnąc atmosferę na pół. W tej chwili nawet radio grające cicho na zapleczu zamilkło.

— Oczywiście, nie ma problemu — odparła z wymuszonym uśmiechem, choć widziałam, że jego odpowiedź ją zabolała. Zakłopotanie było widoczne na jej twarzy, ale pośpiesznie to zatuszowała, uśmiechając się ciepło w moją stronę.

— Idziemy? — Szymon wskazał głową drzwi, czym jasno dał do zrozumienia, że nie ma ochoty na dalsze rozmowy.

Nie pozostawało mi nic innego, jak pożegnać właścicielkę i opuścić to urokliwe, pachnące kwiatami pomieszczenie. Szłam szybko po chodniku, mrużąc oczy przed zimnym wiatrem, który hulał nad osiedlem. W moim sercu w podobnym klimacie kotłowały się złość i rozczarowanie.

— Ta twoja sąsiadka jest strasznie nachalna — odezwał się Szymon, przerywając ciszę między nami. — Nawet kwiaty chciała nam wcisnąć na siłę…

Zatrzymałam się na chwilę, a potem syknęłam z irytacją:

— A co miała nam wcisnąć? Salceson? — odburknęłam.

Wciąż byłam zła. Nie tylko dlatego, że nawet przez moment nie przyszło mu do głowy, żeby kupić mi chociaż jednego kwiatka, ale też dlatego, że nie miał racji. Pani Sobczakowa nie próbowała nikomu niczego „wciskać”. Kilka razy podarowała mi małe bukieciki, ot tak, z dobrego serca.

Spojrzał na mnie z niedowierzaniem, otwierając drzwi do samochodu.

— Jesteś na mnie zła? — zapytał, jakby kompletnie nie rozumiał, o co mi chodzi.

— Nie jestem — mruknęłam, z trudem powstrzymując się przed wybuchem. Byłam co prawda zła, ale na siebie. Po pięciu latach związku powinnam już wiedzieć, czego się spodziewać. Szymon to miły facet, dobrze wychowany, na wskroś pragmatyczny i… do bólu przewidywalny.

— Widzę, że jednak jesteś — westchnął. — Naprawdę zależy ci na tych badylach, które za dwa dni zwiędną? To tylko kasa wyrzucona w błoto.

Przewróciłam oczami. Zapomniałam wspomnieć, że był także nieznośnie skąpy. Zwłaszcza dzisiaj jego pragmatyzm doprowadzał mnie do szału.

— Zapomnij o tym. — Odwróciłam głowę i wpatrzyłam się w przesuwające się za szybą auta deszczowe pejzaże.

— Niedługo dostaniesz ode mnie ogromny, wyjątkowy bukiet — rzucił nagle, by poprawić mi humor.

Spojrzałam na niego ukradkiem, zaskoczona. Ciekawość rozpierała mnie od środka. Uniósł brwi w geście tajemniczości, po czym teatralnie zasupłał usta wyimaginowanym suwakiem. Jego ciemne, lekko falujące włosy swobodnie opadały mu na czoło, co jakiś czas zamaszyście odgarniał je za ucho. Gładko ogolona twarz podkreślała wyraźne, mocne kości policzkowe, które dodawały mu ostrego, niemal klasycznego uroku. Zawadiackie mrugnięcie miało w sobie coś z nonszalancji, ale i pewnej czułości, której tak bardzo pragnęłam.

Doskonale wiedział, że od miesięcy czekałam na pierścionek. Nie raz dałam mu to jasno do zrozumienia. Przez ostatni rok moje myśli nieustannie krążyły wokół przyszłości naszego związku. Chciałam, byśmy przeszli na kolejny etap, a każda większa okazja — urodziny, święta, rocznice — stawała się dla mnie nadzieją, że zaraz usłyszę to wyczekiwane pytanie. Ale zaręczyn nadal nie było, a nadzieja zaczynała we mnie powoli wygasać.

— Naprawdę? — rzuciłam podekscytowana, nie mogąc się powstrzymać. — Kiedy? Z jakiej okazji?

Nie oderwawszy wzroku od drogi, wijącej się przed nami, uśmiechnął się pod nosem.

— To tajemnica — odpowiedział. — Musisz być cierpliwa. Wszystko w swoim czasie…

Westchnęłam cicho, zagryzając wargi i nie pozwalając, aby uśmiech rozkwitł na mojej twarzy.

Jeszcze trochę — mówiłam sobie. Jeszcze mogę trochę poczekać.

*

— Halo? — szepnęłam. Z trudem opanowywałam głos. — Dzwonię z ulicy Rakowieckiej siedemnaście. Ktoś próbuje się włamać do kwiaciarni U Zosi. Proszę natychmiast przysłać radiowóz — mówiłam, wpatrując się szeroko otwartymi oczami w rosłego mężczyznę, który grzebał przy drzwiach wejściowych.

W panice, zamiast zostać na linii, odruchowo się rozłączyłam. Stałam ukryta pod drzewem w półmroku, kilkanaście metrów dalej, obserwując całe zdarzenie. Zimny pot oblał mnie od stóp do głów, a dłonie nadal mi się trzęsły. Ciemność spowijała całe osiedle, rozjaśniana jedynie słabym światłem kilku latarni. Próbowałam zebrać się w sobie, by móc coś zrobić, cokolwiek. Nie mogłam przecież pozwolić, by okradziono naszą sąsiadkę. Niestety brakowało mi odwagi, więc bezsilnie patrzyłam, jak mężczyzna szarpie się z zamkiem, mamrocząc coś pod nosem.

Po kilku minutach zauważyłam światła nadjeżdżającego radiowozu i odetchnęłam z ulgą. Intruz wreszcie otworzył drzwi kwiaciarni i wszedł do środka, bezceremonialnie zapalając światło. Przez duże witrynowe okna próbowałam dostrzec, co się dzieje w lokalu, ale z tej odległości niewiele widziałam.

— Jest w środku — powiedziałam cicho, gdy podbiegłam do policjantów wysiadających z radiowozu, który zatrzymał się nieopodal.

— To pani dzwoniła? — spytał jeden z funkcjonariuszy, rzucając mi szybkie spojrzenie.

— Tak, ja — potwierdziłam. Ani na moment nie oderwałam oczu od kwiaciarni.

— Ilu ich jest? — zapytał drugi policjant, kładąc dłoń na kaburze, gotowy do akcji.

— Jeden. Wysoki, potężny facet — starałam się ich ostrzec.

— Proszę odsunąć się na bezpieczną odległość — rzucił tęższy z mundurowych, a przy tym popatrzył na mnie z pełną powagą.

Obaj ruszyli w stronę budynku. Mimo strachu wróciłam pod drzewo, skąd nadal zawzięcie obserwowałam całe zdarzenie.

Jednak zamiast strzałów czy brawurowego pościgu, którego się spodziewałam, funkcjonariusze spacerkiem opuścili kwiaciarnię w towarzystwie intruza. Z każdą chwilą narastała we mnie ciekawość, co właściwie się tam wydarzyło.

— Wszystko widziałam. Mogę być świadkiem — powiedziałam, wychodząc spod drzewa, kiedy dostrzegłam, że sytuacja jest względnie bezpieczna. Zbliżyłam się jednak z odrobiną niepewności.

Wszyscy trzej spojrzeli w moim kierunku.

— A więc to pani… Proszę podejść. — Policjant przywołał mnie gestem.

Mężczyzna w kapturze zmierzył mnie wzrokiem. Był wysoki, o głowę przerastał najwyższego z policjantów, a jego postawa budziła we mnie niepokój. W ciemnej bluzie i puchowej kurtce wyglądał groźnie, zaś ostre spojrzenie przeszywało mnie na wskroś.

— Jestem sąsiadką pani Zosi — wyrzuciłam z siebie z wahaniem. — Na własne oczy widziałam, jak ten człowiek włamuje się do środka… — Wskazałam na nieznajomego, ale pod wpływem jego lodowatego wzroku cofnęłam się o krok.

— Ja? — zdziwił się, marszcząc brwi. Jego głos brzmiał twardo. — Włamałem się… Z kluczami — rzucił z ironią i zamachał pękiem kluczy z kolorowym brelokiem.

— Z kluczami — powtórzyłam. — Co? — Byłam oszołomiona.

— Ten pan twierdzi, że jest synem właścicielki — wyjaśnił niechętnie jeden z policjantów, wyraźnie zawiedziony brakiem ekscytujących wydarzeń.

— Synem? — Zamarłam na chwilę.

Policjant dodał z powagą:

— Na zamku nie ma śladów włamania, ale i tak musimy pana wylegitymować.

— Oczywiście. Proszę bardzo. — Mężczyzna wzruszył ramionami, po czym spokojnie wyjął portfel, okazując swój dowód osobisty.

— Zna pani właścicielkę? — Drugi z funkcjonariuszy zwrócił się do mnie.

— Tak, znam. Pani Zofia Sobczak, nasza sąsiadka. Mieszkamy w tym samym bloku. — Pokazałam na budynek znajdujący się za kwiaciarnią.

— A tego pana? — zapytał policjant, zerkając na postawnego mężczyznę.

Popatrzyłam na niego ponownie. Starałam się odnaleźć w nim jakieś podobieństwo do sąsiadki, ale ciemność i moje słabe okulary nie pomagały. Po chwili spuściłam wzrok pod naporem jego intensywnego spojrzenia.

— Nie znam. Ale pani Sobczakowa wspominała kiedyś o synu… — zamyśliłam się, próbując przypomnieć sobie szczegóły naszych wspólnych rozmów.

— Może się przedstawię — odezwał się mężczyzna chłodnym tonem. — Jan Sobczak. Jedyny syn Zofii z domu Wasilewskiej i Marka Sobczaka.

Serce podeszło mi do gardła. Miałam ochotę zapaść się pod ziemię. Właśnie wezwałam policję na syna sąsiadki! Nie mogłam w to uwierzyć.

— Pańska matka może to potwierdzić? — zapytał policjant.

— Nie, niestety — westchnął ciężko, rozpinając nerwowo kurtkę. — Mama jest w szpitalu. Złamała nogę i właśnie przeszła operację.

— Co?! — wykrzyknęłam, ściskając mocniej torebkę.

Byłam kompletnie zaskoczona i spanikowana. Stałam tam jak wryta, z rozdziawionymi ustami, próbując ogarnąć sytuację.

— Uporządkujmy fakty — zaczął spokojnie jeden z policjantów. — Pan jest członkiem rodziny właścicielki kwiaciarni.

Nieznajomy przytaknął, a mundurowy kontynuował:

— I mając klucze, otworzył pan drzwi za jej zgodą. Zamek nie nosi śladów włamania, więc brak znamion przestępstwa. Zanotujemy to po prostu w notatniku i zamkniemy sprawę.

Drugi z policjantów pokiwał głową na znak aprobaty.

Kilka minut później radiowóz odjechał, zostawiając naszą dwójkę pod kwiaciarnią. Syn sąsiadki wszedł do budynku, czym całkowicie zignorował moją obecność. Czułam, jak krew napływa mi do twarzy. Moje serce ściskało poczucie winy. Narobiłam niezłego bigosu i nie mogłam tak zwyczajnie odejść bez słowa. Zajrzałam do środka sklepiku i przez chwilę patrzyłam, jak chłopak wiesza białe lampki na jednej z belek pod sufitem. Jego ruchy były powolne, jakby każdy gest przypominał mu o ciężarze, który nosił na swoich barkach.

— Jeszcze tu pani jest? — odezwał się nagle, czując na sobie mój wzrok. Nie odwrócił się jednak, kontynuując swoją pracę.

— Chciałam przeprosić… — wydusiłam z siebie. Miałam nieodparte wrażenie, że policzki płoną mi ze wstydu. — Naprawdę nie wiedziałam…

— W porządku — westchnął ciężko, jak gdyby wszystkie problemy tego dnia opadły na jego ramiona. Zszedł z drabiny i na moment oparł rękę o belkę — widocznie potrzebował chwili oddechu. — Po dzisiejszym dniu już nic mnie nie zdziwi.

Zrobiłam krok naprzód, próbując dowiedzieć się czegoś więcej na temat wypadku pani Sobczakowej.

— Jak to się stało… z panią Zosią? — zapytałam cicho.

Mężczyzna odsunął drabinę i skrzywił się lekko na samo wspomnienie tego zdarzenia.

— Mówiła, że próbowała udekorować kwiaciarnię — odparł z nutą frustracji, wskazując na lampki — …te cholerne światełka. Spadła z drabiny.

Serce ścisnęło mi się boleśnie na samą myśl o tym. Nasza kochana sąsiadka, zawsze pełna energii, była teraz unieruchomiona przez taki okropny wypadek.

— Jak się czuje?

Jego spojrzenie złagodniało. W jednej chwili zobaczyłam w jego oczach ból i strach o najbliższego członka rodziny. Twarda, szorstka maska opadła na kilka sekund, ukazując prawdziwą troskę o matkę.

— Teraz jest lepiej — odparł, a jego głos był delikatniejszy. — Ale powrót do zdrowia zajmie jej trochę czasu.

Nie mogłam się powstrzymać. Wyciągnęłam rękę i chwyciłam jego dłoń. Spojrzał na mnie zaskoczony, ale nie odsunął się. Przez krótką chwilę trwaliśmy tak w ciszy. W pełnym zrozumienia geście, który miał więcej mocy niż słowa.

— Będzie dobrze — powiedziałam miękko, wierząc, że właśnie tak się stanie.

Kiwnął głową i odwrócił wzrok, ale nasze dłonie pozostały splecione. Nie był to przypadkowy dotyk jak przy pierwszym spotkaniu, lecz silny, wspierający uścisk. Jedyny gest, jaki w tej chwili wydawał się właściwy.

*

— Serio? Będziesz pracować w kwiaciarni u Sobczakowej? — Julka wsunęła głowę do mojego pokoju po tym, jak podsłuchała moją rozmowę z tatą.

— Na to wygląda — westchnęłam, wzruszając ramionami. — Może to nie jest praca marzeń, ale przynajmniej będę otrzymywać wypłatę. Poza tym pani Zofia jest teraz w trudnej sytuacji, a ja chętnie jej pomogę — dodałam cicho, wspominając jej bladą twarz, kiedy odwiedziłam ją w szpitalu.

— Ale ty kompletnie nie znasz się na kwiatach. Jedyna roślina, jaka żyje w twoim pokoju, to kaktus! — parsknęła śmiechem, po czym skrzyżowała ręce na piersi.

Tata poprawił się nerwowo w fotelu i uniósł brew, patrząc na mnie z delikatnym sceptycyzmem.

— Julka ma trochę racji, wiesz? Jesteś pewna, że to dobry pomysł? Przecież nie masz żadnego kursu florystyki ani pojęcia o układaniu tych całych wiązanek.

— Wiem, wiem. — Machnęłam ręką, starając się nie pokazać, jak bardzo zaczynam się przez nich wahać. — Ale Sobczakowie w tej sytuacji nie chcą zatrudniać nikogo obcego. Ponadto Jan zobowiązał się pomagać mi we wszystkim, dopóki jego mama nie wróci do zdrowia. — Moje wyjaśnienia miały też na celu przekonanie samej siebie. W rzeczywistości bowiem miałam serce w gardle na samą myśl o pierwszym dniu pracy.

Cały poranek spędziłam, oglądając na YouTubie florystyczne tutoriale oraz próbując wchłonąć jak najwięcej wiedzy. Słowa i porady mieszały mi się w głowie, lecz żywiłam nadzieję, że coś z tego zapamiętam i będę mogła wykorzystać.

— A co na to Szymon? — zagadnął tata.

Znał go dobrze i wiedział, że z pewnością odradzał mi tę pracę.

— Czemu o to pytasz? Przecież to moja decyzja, nie mojego chłopaka — mruknęłam poirytowana.

— Wiem, jaki jest ambitny. Nie bardzo był zadowolony, gdy na studiach dorabiałaś w sklepie, więc zakładam, że i teraz mu to nie pasuje.

Dobrze wiedziałam, że tata tolerował Szymona Woźniaka tylko ze względu na mnie, ale niezbyt go lubił.

— Pasuje czy nie to mój wybór — prychnęłam lekko zdenerwowana.

— Moja dziewczynka. — Tata z uśmiechem pokiwał głową. — Nigdy nie pozwól, by ktokolwiek decydował za ciebie.

Stasiu Działkowski, kiedy dostrzegł moje zachmurzone czoło, odpuścił drażliwy temat chłopaka.

— A jak nasza sąsiadka? Jak się czuje? — zapytał, sprowadzając rozmowę na inne tory.

— Biedna leży z nogą na wyciągu… — westchnęłam, przypominając sobie ten bolesny widok. — Najwcześniej na święta wróci do domu. To było otwarte złamanie — dodałam, a na samo wspomnienie jej bezsilnej pozycji w szpitalnym łóżku znowu ścisnęło mi się serce.

Wydawało mi się, że panią Zofię bardziej bolało poczucie bezradności, ograniczenie ruchu, ta przymusowa zależność od innych niż samo fizyczne złamanie kości. Była z natury energiczną kobietą, a teraz musiała pozwolić innym, by się nią opiekowali. Patrzyłam, z jaką czułością dbał o nią w szpitalu jej jedyny syn. Musiałam przyznać, że Jan okazał się bardzo troskliwą i empatyczną osobą.

— Co za pech… — mruknął tata, kręcąc głową. — Kiedy zaczynasz?

— Jutro rano — odpowiedziałam. Poczułam, jak lekki dreszcz przechodzi mi po plecach. — Jej syn ma mi podrzucić klucze, a później po pracy zajrzy, żeby zobaczyć, jak sobie radzę. Trzymajcie kciuki.

Tata spojrzał na mnie uważnie, przechylając głowę. Jego oczy wwiercały się we mnie, jakby chciały przejrzeć moją duszę.

— Denerwujesz się? — spytał cicho. Widocznie odczytał to z mojej twarzy.

— Jestem w kontakcie z panią Zosią. Poza tym teraz nie ma zbyt wielu zleceń. Jeden bukiet ślubny został odwołany, po listopadowych świętach jest względny spokój, a zanim ruszą przygotowania do Bożego Narodzenia, będę już co nieco umiała — wyrecytowałam niemal mechanicznie, powtarzając to, czym próbowała mnie przekonać sama właścicielka. Teraz te same słowa służyły mi za mantrę, którą uspokajałam własne nerwy.

*

— Naprawdę zamierzasz tu pracować? — Szymon zmarszczył nos. Jego wzrok powędrował po kwiaciarni pełnej kwitnących roślin, jakby oceniał ją przez pryzmat własnych, wygórowanych standardów.

To był mój pierwszy dzień w nowej pracy, a on zjawił się tu tylko po to, by kolejny raz wybić mi ten pomysł z głowy. Przyszedł ledwie chwilę po szesnastej, elegancki jak zawsze. Granatowy garnitur leżał na nim perfekcyjnie. Miodowy płaszcz dodawał szyku. Wyglądał jak młody biznesmen, gotowy na podbój świata. Jednak zamiast komplementów miał dla mnie tylko kwaśne uwagi.

— Jeśli jeszcze raz usłyszę to pytanie, zacznę gryźć — wycedziłam. — Nie możesz po prostu trzymać za mnie kciuków? Przez ciebie mam jeszcze większe wątpliwości. A dziś, w pierwszy dzień, bardziej niż czegokolwiek potrzebuję wsparcia — fuknęłam, szturchając go nieznacznie i przesuwając duży plastikowy wazon z różami w stronę lady.

Szymon cofnął się o krok, patrząc na mnie z typową dla siebie dezaprobatą. Widziałam to po zmarszczonych brwiach. Ten wyraz twarzy, który pojawiał się za każdym razem, gdy robiłam coś, co nie pasowało do jego wizji. Podobnie reagował, kiedy pracowałam w sklepie obuwniczym. Jego ambicje zawsze przekładały się na moje życie. Był asystentem w kancelarii swojego ojca. A ja? Ja powinnam aspirować do czegoś lepszego niż sprzedawanie butów czy kwiatów.

— Po to kończyłaś studia z administracji, żeby teraz stać za ladą i układać bukiety? Naprawdę nie było lepszych opcji? Może jakaś praca na zastępstwo? — marudził jak zwykle.

Zacisnęłam dłoń na łodydze róży, przez co natychmiast ukłułam się w palec. Nagły, piorunujący ból dodatkowo spotęgował tylko moją irytację.

— Szukałam — odparłam przez zaciśnięte zęby, krzywiąc się z bólu. — Ale niczego sensownego nie znalazłam, a tu potrzebują kogoś od zaraz. Ja mam pracę, a oni kogoś z podstawową wiedzą o kasie fiskalnej. Dostałam instrukcje od pani Zofii, natomiast jej syn za chwilę tu przyjedzie, żeby mi pomóc. Nie będę sama — próbowałam nie dać się wyprowadzić z równowagi.

— Niezbyt mi się to podoba — burknął, jakby jego opinia była jedyną słuszną, i jedyną, która się liczyła.

Przewróciłam oczami, czując rosnące zniecierpliwienie. Zawsze to samo.

— Może kupisz bukiet dla mamy? — zasugerowałam. — Pomożesz mi zwiększyć utarg, a ja będę mogła na spokojnie zająć się trzecią wiązanką w swoim życiu. Poprzednie dwie zrobiłam trzęsącymi się rękami, ale jakoś poszło — dodałam, uśmiechając się do siebie z dumą.

— Nie ma ani urodzin, ani imienin. — Wzruszył ramionami. — Zbędny wydatek.

Westchnęłam w duchu, kiedy nagle rozległ się dźwięk dzwonka nad drzwiami, odciągając moją uwagę od Szymona. Do środka wszedł wysoki klient. Od razu powitałam go szerokim uśmiechem.

— Dzień dobry!

— Cześć — odpowiedział, zdejmując kaptur. Dopiero wtedy zorientowałam się, że to Jan. Był bardziej postawny i sporo wyższy od Szymona, który teraz spoglądał na niego niepewnym wzrokiem. — Jak idzie? — Wyminął chłopaka i podszedł do lady.

— Całkiem nieźle — odparłam, czując się pewniej. — Sprzedałam dzisiaj dwa bukiety i jedną sztuczną wiązankę pogrzebową.

Jan wypuścił powietrze z widoczną ulgą, jakby naprawdę przez cały dzień myślał nad tym, czy sobie poradzę.

— W takim razie niepotrzebnie się martwiłem. Idzie ci świetnie. — Uśmiechnął się szczerze. — A pan… na coś czeka? — dodał, nagle przypominając sobie o obecności Szymona.

Zanim mój facet raczył odpowiedzieć, wtrąciłam się, by zagłuszyć niekomfortową ciszę.

— To mój chłopak. Poznajcie się: Szymon Woźniak, a to Jan Sobczak — przedstawiłam ich, wychodząc zza lady i stając między nimi.

— Twój chłopak? — Zmierzył Szymona wzrokiem, jak gdyby oceniał jego miejsce w tej układance.

— Dokładnie. Chłopak Dagmary, a wkrótce ktoś więcej — odpowiedział Szymon, wyciągając do niego dłoń.

— Gratulacje — prychnął Jan, podając mu rękę pewnym, mocnym uściskiem.

— Przyszedł sprawdzić, jak mi idzie w pierwszy dzień, ale już właśnie wychodzi — wytłumaczyłam i chwyciłam Szymona za rękaw płaszcza, by wyprowadzić go na zewnątrz. — Zadzwonię po pracy — dodałam cicho, odprowadzając go do drzwi.

Chłopak cmoknął mnie w policzek na pożegnanie, po czym zniknął w swoim samochodzie. Gdy tylko odjechał, szybko wróciłam do kwiaciarni, bo wiatr na zewnątrz był nieprzyjemnie zimny. Na dworze już całkowicie zapadła ciemność.

— Wziąłem kilka dni wolnego — powiedział mężczyzna, myjąc ręce na zapleczu. Wychylił się zza drzwi, szukając mnie wzrokiem. — Muszę pomóc mamie, a i tu będę częściej zaglądać. Musimy to razem jakoś ogarnąć. Potrzebujemy nowego towaru, więc co robisz jutro o piątej rano?

— Śpię? — zaśmiałam się, kompletnie zaskoczona pytaniem.

— Myślałem, że mogłabyś pojechać ze mną na giełdę kwiatową — doprecyzował, widząc moją zdziwioną minę. — Niby mam listę od mamy, co kupić, ale kompletnie się na tym nie znam. Potrzebuję twojego wsparcia. Co ty na to?

Zawahałam się, ale Jan szybko dodał:

— Zapłacę ci za nadgodziny, obiecuję.

— Nie o to chodzi — powiedziałam, wrzucając liście z lady do kosza. — Po prostu nie wiem, czy na coś się tam przydam…

Spojrzał na mnie z błyskiem w oku, uśmiechając się szeroko.

— Co dwie głowy, to nie jedna! Chociaż będzie raźniej. To co, mogę na ciebie liczyć?

Stał przede mną z szeroko otwartymi piwnymi oczami, które emanowały ciepłem. Patrzył na mnie z taką nadzieją, że nie miałam serca odmówić.

— Pewnie. — Wyszczerzyłam się. — Zróbmy to!

*

— Mam nadzieję, że lubisz kawę? Mam dwie — czarną i gorzką albo słodką z mlekiem. Która dla ciebie? — zapytał Janek, gdy tylko wyszłam z naszej klatki na zewnątrz. Czekał na mnie dokładnie tak, jak się umówiliśmy.

— Wezmę słodką — odpowiedziałam, ziewając przeciągle. Z wdzięcznością przyjęłam od niego kubek termiczny, czując, jak gorąca kawa momentalnie zaczyna rozgrzewać moje zmarznięte dłonie.

Powietrze było mroźne, a zimny wiatr przenikał przez mój płaszcz. Trawa iskrzyła się w świetle latarni, pokryta cieniutką warstwą szronu. Zadrżałam mimowolnie, otulając się szczelniej apaszką. Po chwili jechaliśmy już na nasze pierwsze badylarskie zakupy. Wyjazd o piątej rano był wyzwaniem, ale ciepły napój przyjemnie rozgrzewał mój pusty żołądek, dodając mi energii. Przepełniał mnie pewien rodzaj wdzięczności za ten mały gest troski. Poczułam się przy mężczyźnie o wiele pewniej, a kawa wprawiła mnie w dobry nastrój. Po solidnej porcji kofeiny mogłam stawić czoła florystycznym wyzwaniom.

— Masz teraz urlop? A gdzie pracujesz na co dzień? — zagadnęłam, próbując sobie przypomnieć, czy jego mama wspominała coś o jego zajęciu.

— W fabryce mebli. Jestem magazynierem — odpowiedział krótko. Jego głos brzmiał spokojnie i melodyjnie.

— Teraz rozumiem, skąd taka postura — mruknęłam pod nosem, zanim zdążyłam się powstrzymać.

— Słucham? — Zerknął na mnie z zaciekawieniem.

— Nic, nic. — Machnęłam ręką. Zacisnęłam usta, żeby nie parsknąć śmiechem.

Janek wyciągnął zza pazuchy kartkę i podał mi ją.

— To lista od mamy.

Rozłożyłam ją, przyglądając się długiemu wykazowi.

— W doniczkach: poinsecja, czyli gwiazda betlejemska, piętnaście sztuk; szlumbergera pięć sztuk. Cięte kwiaty: gipsówka tęczowa dwa pakiety; gerbery czerwone trzy pakiety; róże bombastic, różowa, czerwona i biała, po dwa pakiety; anturium trzy sztuki; tulipany różowe dwa bukiety; liście pistacji; goździki razy dwa — wyrecytowałam, po czym spojrzałam na niego wielkimi oczami, kompletnie oszołomiona.

Na mój widok zaśmiał się gardłowo na całe auto.

— Miałem dokładnie taką samą minę, kiedy to spisywałem — przyznał, trzymając się za brzuch ze śmiechu.

— Jak wyglądają liście pistacji? Co to w ogóle jest szlumbergera i bombastic? — zapytałam z rosnącą paniką. Nigdy wcześniej nie słyszałam tych nazw i czułam się trochę przytłoczona.

— Spokojnie, wszystko sprawdziłem w Internecie i mam zdjęcia w telefonie — powiedział uspokajająco. — Poza tym zawsze możemy zapytać przy stoisku. Mama mówiła, że cokolwiek uda nam się kupić i sprzedać, to będzie w porządku. Zero presji.

— Całe szczęście — westchnęłam z ulgą, siorbiąc kolejny łyk kawy, który uspokoił moje skołatane nerwy.

Chłopak uśmiechnął się do mnie ciepło.

— Przepraszam, że to mówię, ale naprawdę cieszę się, że teraz nie masz stałej pracy i możesz mi pomóc w kwiaciarni. Sam nigdy bym tego nie ogarnął — przyznał szczerze. — O roślinach wiem tylko tyle, że trzeba je podlewać, a na biologii w szkole głównie spałem…

— To wiesz dokładnie tyle samo co ja! — Roześmiałam się, zaskoczona jego rozbrajającą szczerością.

— Mam na myśli to, że w całym tym zamieszaniu mama może spokojnie dochodzić do siebie. — Spoglądnął przed siebie z powagą. — Krążąc między szpitalem, pracą a kwiaciarnią, nie dałbym sobie rady. Na ojca nie mam co liczyć. — Głos zadrżał mu lekko, a ja mogłam niemalże poczuć, jak przygasa. Wiedziałam, że mówi szczerze z głębi serca. Jego wzruszenie rezonowało we mnie niczym echo. Ten wielki jak niedźwiedź mężczyzna okazał się niesamowicie wrażliwy i pełen troski.

— Mama sporo mi o tobie opowiadała — zaczął po chwili łagodniejszym tonem. Spojrzał na mnie z lekkim uśmiechem oraz bezpośredniością w oczach.

— Naprawdę? Ciekawa jestem, co mówiła — zapytałam, chcąc nieco rozładować atmosferę.

— Że jesteś jej wymarzoną synową i powinienem szukać kogoś takiego jak ty — odparł wprost. Jego głos brzmiał cicho, ale z wyraźną intencją. Przez moment nasze oczy się spotkały, a ja poczułam, jak moje serce przyspiesza. Zrobiło mi się nagle gorąco i musiałam poluzować apaszkę pod szyją, żeby odetchnąć.

— Pani Zosia chyba trochę mnie idealizuje — odpowiedziałam szybko, odpinając guzik płaszcza, by ukryć swoje zakłopotanie.

— Mama ma nosa do ludzi — powiedział z przekonaniem, ale po chwili jego uśmiech zniknął, a twarz stężała. — Z wyjątkiem mojego ojca…

Jego usta zacisnęły się, dłonie mocniej objęły kierownicę. Wyraźnie było widać, że ten temat jest dla niego trudny.

— Odwiedził ją w szpitalu? — wypaliłam, zanim zdążyłam się zastanowić nad swoimi słowami.

— On ma teraz inne priorytety i nową rodzinę. Dla niego już nie istniejemy — burknął sucho, patrząc przed siebie z goryczą.

Zrobiło mi się przykro. Pani Zosia wspominała kiedyś o swoim byłym mężu, ale zawsze z nutą smutku w głosie. Wyglądało na to, że jej syn wciąż nie do końca pogodził się z tym, co wydarzyło się w ich rodzinie.

— Twoja mama powoli się podnosi — szepnęłam.

— Niby tak, ale teraz to złamanie… Chciałbym jakoś ulżyć jej w cierpieniu. Ostatnio nie ma szczęścia.

— Ale przecież pomagasz. Codziennie odwiedzasz ją w szpitalu, dbasz o jej kwiaciarnię — powiedziałam z przekonaniem. — Ma w tobie ogromne wsparcie.

— Robię, co mogę, ale ciągle czuję, że to za mało — westchnął ociężale.

— Radzisz sobie świetnie — oznajmiłam, chcąc dodać mu otuchy.

Zamilkł na dłuższą chwilę. Czułam, że jego milczenie było pełne refleksji i ciężaru, którego nie chciał dźwigać sam.

— Dojeżdżamy — rzucił w końcu, zmieniając ton na nieco weselszy.

Nie wiedziałam dlaczego, ale zaczęło mi zależeć na tym, żeby czuł, że ma we mnie oparcie. Może dlatego, że sama straciłam mamę, gdy miałam niespełna dwadzieścia lat. Choć minęło już sześć lat od jej śmierci, to ostatnie dni jej życia wypaliły się w mojej duszy na zawsze.

*

Giełda kwiatowa to zupełnie inny świat, tętniący kolorami i zapachami. Janek pchał przed sobą metalowy regał na kółkach z trzema półkami, na których układaliśmy kolejne roślinne zdobycze. Krążyliśmy od stoiska do stoiska jak poszukiwacze skarbów, starając się odszukać wszystkie kwiaty i liście z listy. Na szczęście jego ściągawka w telefonie bardzo ułatwiała nam zadanie, a sprzedawcy, niezwykle uprzejmi i życzliwi, chętnie służyli pomocą.

— Zobacz na to cudo! — wykrzyknęłam, gdy podniosłam bukiet białoniebieskich róż w folii. Ich słodki, głęboki zapach momentalnie wypełnił powietrze, otulając mnie niemal jak perfumy.

— Cena też cudowna — parsknął Janek, rzucając okiem na tabliczkę z liczbami.

— Uuu, faktycznie… — Skrzywiłam się, kiedy dostrzegłam kosmiczną kwotę, ale nie mogłam oderwać oczu od tych niesamowitych kwiatów. — Są naprawdę piękne.

— Bez dwóch zdań. Są wyjątkowe — przytaknął Janek, lecz jego ton sprawił, że poczułam dziwne ukłucie niepewności. Miałam wrażenie, że wcale nie mówił o różach.

Speszyłam się, odwróciłam wzrok i ruszyłam w stronę innego stoiska, nie do końca wiedząc, jak się zachować. Czy to możliwe, że…?

Po dwóch godzinach i kilkunastu kilometrach pokonanych w gąszczu kwiatowych stoisk wracaliśmy do kwiaciarni z pełnym bagażnikiem zakupów. To był wyczerpujący poranek, ale satysfakcja z wykonanej pracy rosła z każdą chwilą.

Zgodnie z instrukcjami, które mama Janka cierpliwie przekazywała nam przez telefon, zabraliśmy się za kwiaty. Usuwanie zbędnych liści, przycinanie łodyg pod kątem, przygotowanie odpowiednich mieszanek z odżywkami — to wszystko zajęło nam dobrą chwilę. Skupieni na pracy, poruszaliśmy się niemal synchronicznie, jakbyśmy od zawsze razem pracowali.

Kiedy w końcu wszystkie kwiaty były starannie uporządkowane w wazonach, a delikatne łodygi zanurzone w wodzie z odżywką, mogliśmy odetchnąć. Janek odstawił ostatni wazon na półkę z wyraźnym zadowoleniem na twarzy.

— Dobra robota — powiedział z satysfakcją, wycierając dłonie o spodnie.

— Czas otwierać — odpowiedziałam z uśmiechem, po czym podeszłam do szklanych drzwi. Z lekkim kliknięciem przekręciłam tabliczkę na OTWARTE. Uczucie spełnienia i dreszczyk ekscytacji przebiegły mi po plecach. Kwiaciarnia U Zosi była gotowa na nowych klientów, a ja czułam, że to początek czegoś naprawdę wyjątkowego.

*

Dni mijały w zawrotnym tempie. Nim się obejrzałam, wielkimi krokami nadchodziły święta. Odkąd mama odeszła, nie był to dla mnie najlepszy czas. Podczas niego tata rozczulał się bardziej niż zwykle, a siostra biegała po domu szczęśliwa, dekorując każdy jeden zakamarek naszego mieszkania. Ja przeważnie popadałam w bardziej melancholijny nastrój niż podczas dżdżystych długich wieczorów.

Sytuację ratował Janek, który codziennie po pracy przychodził do kwiaciarni i pomagał mi aż do zamknięcia sklepu. Dużo rozmawialiśmy. Najdziwniejsze, że z nim potrafiłam mówić o swojej mamie, czego nie robiłam w towarzystwie Szymona. Przy moim chłopaku często milczałam w obawie, że powiem coś, czego nie będzie akceptował, lub coś, co wyśmieje. Takich oporów nie miałam jednak przy młodym Sobczaku. Bardzo szybko znaleźliśmy wspólny język i czułam się w jego towarzystwie tak, jakbym odnalazła dawno niewidzianego przyjaciela. Dlatego od dwóch tygodni zaczęłam się zastanawiać nad swoim długoletnim związkiem.

Dlaczego nie czułam takiej swobody przy Szymonie? Co było nie tak?

Za to mój chłopak, jakby przeczuwając moje dylematy, zamienił się w najlepszą wersję siebie. Nie truł o nowej pracy i ambicjach. Często szedł mi na ustępstwa, przez co w ostatnim czasie nie mieliśmy powodów do kłótni. Nie to, że szukałam takowych, ale jego tak odmienne od normalnego zachowanie było bardzo podejrzane.

Dzwonek przy drzwiach do kwiaciarni zadźwięczał, gdy małą zmiotką zamiatałam podłogę przy ladzie. Nawet się nie podniosłam z kolan, bo wiedziałam, że na chwilę przed zamknięciem zawita syn sąsiadki.

— Już kończę. Dziś poszło kilka tych stroików, co robiliśmy w piątek. Myślę, żeby jeszcze kilka dorobić, bo do świąt został dobry tydzień — rozgadałam się, nagarniając paprochy na szufelkę.

— Sama jesteś? Nie ma tego fizola?

Mój chłopak stał pośrodku sklepiku i rozglądał się po pomieszczeniu.

— Ach, to ty. Myślałam, że to Janek. Proszę cię, nie mów tak na niego — jęknęłam.

Nie znosiłam, gdy Szymon pokazywał swoją wyimaginowaną wyższość. Nie miał szacunku do ludzi pracujących fizycznie i mimo że zawsze wyglądał z klasą, to w zachowaniu miał ewidentne braki. Czasem miałam wrażenie, że i na mnie patrzy z pogardą, chociaż zaprzeczał, kiedy pytałam go o to.

— Jestem!

Od progu znów zadźwięczał dzwoneczek, uderzony otwierającymi się szklanymi drzwiami.

— Dzień dobry — burknął, kiwając głową na wyciągniętą na powitanie dużą dłoń Janka.

Sobczak tylko wzruszył ramionami i podszedł do mnie. Starałam się ukryć zmieszanie, które wywołał swoim ordynarnym zachowaniem mój chłopak. Zdałam szybko relację z dziś i zaczęłam wkładać płaszcz, by jak najszybciej opuścić pomieszczenie.

— Mam sprawę do ciebie — zaczął Szymon, przekładając teczkę z dokumentami w drugą rękę, i poprawił krawat pod szyją.

— Do mnie? — Janek rozpiął czarną kurtkę i zdjął kaptur.

— Poczekasz na zewnątrz, skarbie — zwrócił się do mnie Szymon i wskazał drzwi.

— Żartujesz? Dlaczego miałabym wyjść? — Poprawiłam okulary, zastanawiając się, co też znowu wymyślił.

— Zrób, co mówię. — Uśmiechnął się od ucha do ucha, wydając rozkaz.

Zerknęłam na Janka, który kiwnął głową w uspokajającym geście. Wyszłam, ale nie domknęłam drzwi. Nie mogłam dopuścić do tego, aby nie wiedzieć, co się kroi między tymi dwoma. Stanęłam zaraz za drzwiami i odwróciłam się w stronę ulicy, starając się wyłapać każde słowo.

Jeśli Szymon chciał sprowokować jakieś kłopoty, musiałam interweniować i byłam na to gotowa.

— Potrzebuję bukietu kwiatów na zaręczyny z Dagmarą — usłyszałam głos Szymona i aż mnie zatkało, więc automatycznie odwróciłam się, zaglądając przez szklane drzwi do środka. Serce biło mi jak oszalałe.

— I chcesz, by sama go sobie zrobiła?

Janek przechylił głowę i spojrzał w moim kierunku. Mój chłopak stał do mnie tyłem. Nonszalancko włożył rękę do kieszeni miodowego płaszcza.

— Oczywiście, że nie. A ty nie możesz nam go przygotować? — wypalił Szymon.

— Ja? — Syn właścicielki uniósł brwi i spojrzał ponad głową rozmówcy, po czym skupił wzrok na mojej twarzy.

— Potrzebuję czegoś dużego i efektownego… Ma być efekt wow. — Szymon rozłożył ramiona, pokazując wielkość wiązanki.

Byłam pewna, iż dobrze wie, że słucham wszystkiego, co właśnie mówił. To wyglądało jak spektakl teatralny. Pokazówka i próba sił.

— Proponuję bukiet z chryzantem — odbił piłeczkę Janek poważnym tonem.

— Ja nie żartuję. Potrzebuję na poniedziałek. We wtorek Wigilia, to będzie idealna pora na zaręczyny — paplał Szymon w najlepsze.

— Idź z tym gdzieś indziej — mruknął młody Sobczak.

— Dlaczego? To nie kwiaciarnia? Nie znajdziesz u siebie trzydziestu czerwonych róż? Tu stoją przecież. — Wskazał na duży wazon przed sobą.

— Te mam już zarezerwowane, a do Wigilii nie będzie dostawy — burknął Jan, wkładając kurtkę nerwowym ruchem.

Przyszła najwyższa pora, by zakończyć tę słowną bitwę. Wkroczyłam do środka i złapałam Szymona pod ramię.

— Chodźmy wreszcie, bo już zamarzam na zewnątrz — wypaliłam, udając, że o niczym nie wiem.

Szymon był w jak najlepszym humorze — mruczał pod nosem kolędę i skierował się do wyjścia. Janek nie zaszczycił mnie ani jednym spojrzeniem. Tak bardzo krzątał się za ladą, że nawet nie patrzył w moim kierunku. Idąc do klatki, obserwowałam spadające leniwie płatki śniegu i nie słyszałam nic a nic z tego, co opowiadał wesoły jak szczygiełek na wiosnę mój przyszły narzeczony. Tyle myśli kotłowało mi się w głowie, że nie umiałam skupić się na niczym innym niż na prószącym wokół śniegu.

Pół nocy nie spałam, próbując odgadnąć własne uczucia. Powinnam być szczęśliwa i podekscytowana. Ponad rok czekałam na pierścionek od Szymona, na deklarację jego uczucia. Za parę dni wreszcie miało się spełnić jedno z moich marzeń, ale ja nie potrafiłam się z tego cieszyć.

*

Deszcz lał za oknem i marznął szybko na ulicach. W kwiaciarni panowało przyjemne ciepełko, a w powietrzu unosił się słodki zapach róż oraz świerku. Światło choinkowych lampek delikatnie migotało, zaś ja układałam ostatnie gałązki w świątecznym stroiku. Czułam, jak narasta we mnie napięcie, chociaż starałam się nad tym zapanować.

Janek, oparty o ladę, spoglądał na mnie uważnie. Jego intensywne spojrzenie nie dawało mi spokoju. Wiedziałam, że słowa cisną mu się na usta. Odkąd przyszedł, już kilka razy próbował zacząć tę rozmowę, lecz w ostatniej chwili szybko zmieniał temat. Miałam wrażenie, że dziś był bardziej zdeterminowany niż ostatnio.

— Mogę cię o coś zapytać? — zaczął niepewnie i potarł krótkie brązowe włosy.

Podniosłam wzrok znad stroika, próbując się uśmiechnąć.

— Jasne. Pytaj.

Wziął głęboki oddech i popatrzył na mnie z powagą. Jego stercząca na wszystkie strony czupryna prezentowała się przesłodko.

— Zastanawiam się… czy jesteś pewna tych zaręczyn z Szymonem?

Poczułam, jak mój żołądek wywraca się od środka. Nie byłam zaskoczona, że poruszył ten temat. Od kilku dni miał taki zamiar. Jakby dobrze wiedział, że moje myśli ciągle krążyły wokół tego aspektu.

Odstawiłam stroik na bok i wytarłam dłonie o fartuch. Unikałam jego spojrzenia, patrząc na kwiaty przed sobą, ale zdawałam sobie sprawę, że to pytanie nie może pozostać bez odpowiedzi. Cisza między nami robiła się zdecydowanie zbyt długa.

— Dlaczego myślisz, że nie jestem pewna? — zapytałam cicho, zbyt mocno udając zajętą.

Janek zbliżył się, a jego głos nabrał miękkości; być może bał się mnie zranić, ale nie zamierzał odpuścić.

— Bo cię trochę poznałem, Dagmaro. Widzę, jak się zmieniasz w jego towarzystwie. Jesteś spięta. Zaręczyny to powinien być jeden z najszczęśliwszych momentów w życiu, a ty… nie wyglądasz na szczęśliwą.

Jego słowa były tak prawdziwe, że aż ukłuły mnie prosto w serce. Trafił w samo sedno. Czułam to od jakiegoś czasu. Jednak bałam się przyznać do tego nawet przed sobą.

— Chyba masz trochę racji… — szepnęłam, kręcąc głową. — Ale sama nie wiem. Szymon jest taki… idealny. Ambitny, przystojny, ma plan na życie. Zawsze myślałam, że właśnie takiego mężczyzny potrzebuję… — Mój głos się załamał. Poczułam, jak łzy napływają mi do oczu. — Sama nie wiem, co mam o tym myśleć. Jeśli miesiąc temu zadałbyś to samo pytanie, nie miałabym żadnych wątpliwości.

Przełknęłam głośno ślinę, by nie powiedzieć za dużo i nie odkryć przed nim, jak bardzo zaczęło mi na nim zależeć. Patrzył na mnie z troską. Jego spojrzenie było pełne zrozumienia, lecz też czegoś jeszcze. Czegoś, co sprawiało, że czułam się bezpiecznie.

— A teraz? — Wyprostował się, ale nie odsunął ode mnie. Obecność tego mężczyzny była jak ciepły koc, którym można się otulić w chłodne, zimowe popołudnie.

— Nie wiem… — Urwałam, gwałtownie odwracając wzrok. Nie mogłam dłużej znieść intensywności tego spojrzenia. Jego miodowobrązowe oczy były zbyt hipnotyzujące, zbyt głębokie, a patrzenie w nie sprawiało, że traciłam grunt pod nogami.

— Zasługujesz na kogoś, przy kim możesz być sobą. Kogoś, kto nie wywiera na tobie presji. Związek nie powinien ograniczać i przytłaczać. Jeśli teraz czujesz, że coś jest nie tak, to z czasem może być tylko gorzej.

Jego słowa dotknęły głębiej, niż chciałam przyznać. Zawsze miałam wrażenie, że Szymon oczekuje ode mnie czegoś więcej — czegoś, czego nie potrafiłam mu dać. Jednak do tej pory myślałam, że może to ze mną jest coś nie tak. Może powinnam się mocniej postarać, być lepsza, bardziej dopasowana do jego oczekiwań.

— Chyba po prostu boję się być sama — wyznałam nagle, choć nie planowałam tego mówić na głos. To był strach, który kryłam w sobie od dawna, a który teraz wymknął się spod kontroli.

Janek cicho westchnął.

— Lepiej być samą niż z kimś, kto nie daje ci szczęścia. Uwierz mi, samotność w związku może być o wiele gorsza.

Jego słowa działały na mnie jak lodowata woda wylana na moje rozgorączkowane myśli. Miał rację. W głębi serca o tym wiedziałam, ale przyznanie się do tego było dla mnie trochę przerażające. Ja i Szymon wychowaliśmy się razem.

— Sama nie wiem… muszę to wszystko przemyśleć — powiedziałam w końcu, niemal szeptem. — Zastanowić się, czego naprawdę chcę. Bo teraz czuję, że wszystko wymyka mi się z rąk.

Syn sąsiadki uśmiechnął się lekko i wyciągnął rękę, delikatnie dotykając mojego ramienia.

— Masz czas, Dagmaro. Nie musisz podejmować decyzji teraz, pod presją. Przemyśl, czego faktycznie chcesz. Ja tu jestem, zawsze dla ciebie będę, gdy będziesz potrzebowała wsparcia. Pomogłaś mi w najtrudniejszych chwilach i dlatego możesz na mnie liczyć.

Poczułam, jak z serca spada mi ogromny ciężar. To było wyzwalające. Uczucie, że nie muszę w tej chwili o niczym na siłę decydować. Że mogę się zatrzymać, pomyśleć, zrozumieć. Spojrzałam na mężczyznę z wdzięcznością. Jak to się stało, że ten chłopak miał na mnie taki wpływ, że potrafił sprawić, bym się otworzyła?

— Dzięki — mruknęłam, chociaż głos mi drżał.

Wzruszył jedynie ramionami, jakby to, co powiedział, było czymś zupełnie naturalnym. Ale ja wiedziałam, że to znaczyło o wiele więcej. Niezauważalnie stał się dla mnie kimś ważniejszym niż tylko szefem z kwiaciarni i właściwie od dłuższego czasu zdawałam sobie z tego sprawę.

W lokalu zapanowała cisza, przerywana jedynie szumem deszczu za oknem. Młody Sobczak stanął obok mnie. Poczułam, że po raz pierwszy od dawna mogę swobodnie oddychać, a to tylko dzięki niemu. Postanowiłam porozmawiać z Szymonem najszybciej, jak się da. Byłam mu to winna.

*

Śnieg padał tak intensywnie, że w ciągu godziny pokrył chodniki kilkoma centymetrami puchu. Czułam, jak zimne płatki topnieją na moich rzęsach i policzkach. Było mi gorąco, zbyt gorąco. Zdecydowanie nie od zimowego płaszcza, a od całej tej dziwnej sytuacji. Właśnie stałam pod klatką przed moim blokiem z rozdziawioną buzią na widok Szymona zmierzającego w moim kierunku. Miał przyjść do mnie po pracy pogadać, a on zbliżał się do mnie z największym bukietem czerwonych róż, jaki widziałam.

Nim zdążyłam wydusić z siebie słowo na przywitanie, wyciągnął coś z kieszeni swojej kurtki. Od razu to zobaczyłam. To małe, czarne, aksamitne pudełeczko. Serce mi zamarło.

Nie teraz… — przemknęło mi przez myśl.

— Dagmaro, kocham cię — powiedział, a jego głos lekko zadrżał. Nawet przez tę całą zimową aurę dostrzegałam, że jest zdenerwowany. — Wyjdziesz za mnie?

Otworzył pudełeczko, a w środku błyszczał niewielki złoty pierścionek.

Dostałam to, czego tak bardzo pragnęłam. Wypowiedział słowa, na które jeszcze miesiąc wcześniej czekałam jak na zbawienie, a teraz stałam zaszokowana na chodniku przed blokiem. Cisza dławiła mnie od środka. Moje serce biło w szaleńczym rytmie.

— Szymon, ja… — zaczęłam, lecz słowa uwięzły mi w gardle. Przełknęłam ślinę, próbując odnaleźć w głowie jakieś wytłumaczenie — takie, które by nie bolało tak bardzo. — Było nam razem całkiem dobrze, komfortowo… przywykłam do tego, ale… ja po prostu nie wiem, czy to teraz dobry pomysł. Przepraszam, właśnie miałam o tym z tobą porozmawiać, ale myślałam, że do Wigilii mam czas.

Nie mogłam spojrzeć mu w oczy. Chciałam coś dodać, jakoś złagodzić ból, który mu właśnie zadałam, jednak wtedy zobaczyłam jego — Janka. Podszedł do nas powoli, jakby chciał się upewnić, że dobrze zrozumiał sytuację. Jego obecność była jak ciepły kocyk, który nagle okrył mnie od stóp do głów. W ręce trzymał pojedynczą białoniebieską różę. Taką samą, na widok której zawsze zatrzymywałam się przed stoiskiem na giełdzie.

— Daga, idziemy? — zapytał spokojnie, lecz w jego głosie było coś, co sprawiło, że poczułam ulgę. Wiedziałam, że przy nim jestem na swoim miejscu; że potrafię myśleć i działać; że mam odwagę.

Spojrzałam na Szymona i jego wielki bukiet, a potem na samotną różę, którą Jan trzymał w dłoni. Bez wahania wzięłam pojedynczy kwiat.

— Przepraszam, Szymon — szepnęłam jeszcze raz, ledwie słyszalnie, i odeszłam z Jankiem, nie oglądając się za siebie. To była trudna decyzja, ale jedyna słuszna.

Śnieg wciąż padał gęsto, a ja właśnie zakończyłam długoletni związek na rzecz kogoś, kto zaledwie miesiąc temu wtargnął w moje życie niczym rozpędzona lokomotywa. Ten ktoś nie oceniał mnie, nie próbował kontrolować ani poprawiać. Akceptował mnie w pełni, z moimi wadami i zaletami — taką, jaką byłam naprawdę.

*

W pokoju unosił się zapach choinki i świątecznych potraw. Na stole postawiłam barszcz z uszkami w odświętnej wazie, a tata półmisek z pieczonym karpiem. Pani Sobczakowa zamruczała na widok mojego makowca, który w tym roku wyjątkowo pięknie urósł. Robiłam go na każde święta, korzystając przy tym ze starego notatnika mamy, i nie wyobrażałam sobie bez niego świąt.

Ciepłe światło świec migotało na stole, odbijając się w lśniących szklankach i białych talerzach. Próbowałam wtrącić się do rozmów toczących się w wokół mnie, ale moje myśli nieustannie biegły do jednej osoby.

Janek usiadł przy stole naprzeciwko mnie, a każda chwila, gdy nasze spojrzenia się spotykały, sprawiała, że serce biło mi szybciej. Jego obecność wywoływała we mnie delikatny i przyjemny dreszcz emocji, jakiego nie czułam od dawna. Patrzyłam na niego z uśmiechem, próbując ukryć to, co czułam, ale byłam jak otwarta księga, którą tylko on potrafił odczytać.

Tata rozmawiał wesoło z Julką o prezentach, a pani Zosia co chwilę rzucała nam ukradkowe spojrzenia, uśmiechając się pod nosem.

— Dagmaro, przeszłaś samą siebie. Tyle tu pyszności — rzuciła z błyskiem w oku, kiedy Janek nalewał jej kompot z suszu. — Taka dobra dziewczyna, sama radość patrzeć — mruknęła w stronę syna.

Zarumieniłam się, nie wiedząc, co odpowiedzieć.

— Mamo, nie zawstydzaj Dagmary — powiedział łagodnie z nutką rozbawienia w głosie. — Lepiej podziękuj za zaproszenie, bo u nas na świątecznym stole tylko ryba po grecku, ciasto z Biedronki i gar bigosu, który wczoraj ugotowałem.

Pani Zosia machnęła ręką, ignorując jego próbę zmiany tematu. Była szczęśliwa, że wreszcie wyszła ze szpitala.

— Oczywiście, że dziękuję. Za wszystko, Dagmarko. — Zaśmiała się krótko. — Wy dwoje razem wyglądacie jak dla siebie stworzeni, prawda, panie Stanisławie?

Poczułam, jak krew napływa mi do twarzy. Julka prawie się zakrztusiła kompotem, z kolei tata spojrzał na nas z lekkim uśmiechem, choć próbował zachować powagę. Wiedziałam, że wszyscy się dobrze bawią naszym kosztem, ale ja siedziałam tam, niepewna, jak na to zareagować.

Moje uczucia do Janka były prawdziwe i silne. Ale co, jeśli on ich nie odwzajemniał w ten sposób? Co jeśli tylko ja tak myślałam?

Janek odłożył chochelkę z kompotem i spojrzał mi prosto w oczy. Jego ciepły wzrok mnie uspokajał. Czułam, że rozumiał mnie lepiej niż ktokolwiek inny w tej chwili.

— Mama zawsze wszystko wyprzedza — zażartował, zerkając na nią ze szczerym uśmiechem, lecz nie zaprzeczył jej słowom.

Czy on naprawdę coś czuł? Czy może tylko próbował rozładować atmosferę?

Zerknęłam na mojego tatę, który był zbyt pochłonięty rozmową z Julką, żeby zauważyć moje wahania.

Kiedy nadszedł czas podzielić się opłatkiem, Janek przyszedł do mnie jako jeden z ostatnich. Nasze spojrzenia się spotkały, a moje zwariowane serce zabiło szybciej.

— Życzę ci… żebyś znalazła kogoś, kto będzie kochał cię uszczęśliwiać, Daga — powiedział cicho, patrząc mi prosto w oczy. Jego słowa były pełne ciepła, ale miałam wrażenie, że kryło się za nimi coś więcej.

Połamałam się z nim opłatkiem i nasze dłonie na moment się zetknęły. Czułam się tak, jakby przez tę krótką chwilę coś się między nami zacieśniło — coś, co było bardziej delikatne, bardziej osobiste niż zwykłe życzenia świąteczne.

— Dziękuję — odpowiedziałam szeptem, nie mogąc powstrzymać uśmiechu. — Tobie życzę… żebyś miał przy sobie ludzi, którzy zawsze będą cię kochać.

Spojrzał z szeroko otwartymi oczami, co wyglądało tak, jak gdyby te słowa trafiły do niego głębiej, niż się spodziewał. Wiedziałam, że może nie wszystko między nami jest jasne, ale dzisiejszego wieczoru czułam, że jest w tym coś wyjątkowego. Coś, co mogło się rozwinąć, jeśli tylko oboje damy sobie na to szansę.

Kolacja toczyła się dalej, a śmiechy i rozmowy rozbrzmiewały wokół mnie. Julka śpiewała kolędy z tatą, pani Zosia co chwilę rzucała kolejne dowcipne uwagi, ale ja już nie mogłam oderwać myśli i oczu od Janka. Każdy jego ruch, każde słowo miało teraz dla mnie inne, głębsze znaczenie.

Śnieg za oknem ciągle prószył, jednak ciepło wigilijnej kolacji grzało nasze dusze, wlewając nadzieję prosto do serc. Tego wieczoru czułam, że nie jestem już tak daleko od szczęścia, jak myślałam. Ono właśnie siedziało naprzeciwko mnie, patrząc na mnie z czułością.

„Święta o zapachu czekolady”

P. D. Hutton

Lucy

— Dziewczyny, serio musimy tutaj być? — jęknęłam. — Jest niemal dwudziesta, chcę do domu.

Siłownia stanowiła naprawdę ostatnie miejsce, w którym chciałabym spędzić środowy wieczór. Nie lubiłam ćwiczeń, nie miałam kondycji, a przebywanie w niej tylko wpędzało mnie w kompleksy. Przychodzące tu dziewczyny posiadały ładne kształty albo uparcie dążyły do wymarzonej sylwetki. Mnie cechowało umiarkowane lenistwo. Kiedy wyznaczałam sobie określony cel, potrafiłam go osiągnąć, ale gdy gra była niewarta świeczki bądź wymagała niewspółmiernie dużego wysiłku, od razu odpuszczałam. I właśnie to przeważało szalę, kiedy rozważałam wykupienie karnetu. Nie miałam na treningi siłowe ani czasu, ani energii. Zdecydowanie lepiej odnajdywałam się wśród książek, w zaciszu własnej sypialni. Gdyby można było pobić rekord w czytaniu, w takich zawodach z chęcią wzięłabym udział. Inne sporty jakoś nieszczególnie mnie kręciły.

— Luce, dopiero co przyszłyśmy — skarciła mnie Gabrielle i usiadła na rowerku stacjonarnym.

— O tej porze nie ma już tłumu ludzi, więc można w spokoju poćwiczyć — dodała Max.

Dziewczyny mieszkały ze mną w akademiku. Poznałyśmy się na pierwszym roku i do tej pory trzymałyśmy się razem, nawet pomimo innych kierunków.

— Z tym że ja wcale nie chcę ćwiczyć — powiedziałam z grymasem. — Pracowałam osiem godzin na nogach i byłam na zakupach przedświątecznych. Wystarczy mi już tego ruchu.

— Serio? — Wyraz twarzy Gab nagle uległ zmianie i posłała mi szeroki uśmiech. Czasami bałam się jej oraz jej diabolicznych planów.

— Taaak? — spytałam niepewnie, uważnie przyglądając się przyjaciółce. Wiedziałam, że coś kombinowała. W innym wypadku dostałabym reprymendę albo wygłosiłaby mi wykład pod tytułem: „Ruch to zdrowie”.

— To zobacz, kto właśnie przyszedł z twoim bratem. — Skinęła na szatnię, a moje serce mocniej zabiło.

Sky Morgenstern był moją nieodwzajemnioną, nastoletnią miłością. Oczywiście nie miał o niczym pojęcia. Kumplował się z Samem, odkąd tylko zaczęli studia, i ich przyjaźń przetrwała do dziś. Zaczęło się od dzielenia przez nich akademika, potem mieszkania, a obecnie razem pracowali. Niekiedy miałam wrażenie, iż potrafili porozumiewać się telepatycznie. Tego typu więź była nietypowa jak na dzisiejsze czasy i doskonale zdawali sobie z tego sprawę. Dlatego pielęgnowali ją ponad wszystko. Znali swoje dobre oraz złe strony i zawsze stanowili dla siebie oparcie w trudnych chwilach. Mama śmiała się, że są sobie przeznaczeni. Mimo iż po zakończeniu edukacji każdy z nich wrócił w swoje rodzinne strony, to jakiś czas później ich drogi ponownie się skrzyżowały, kiedy międzynarodowa firma przeniosła swoją siedzibę do stolicy i ogłosiła rekrutację.

Mój brat obecnie mieszkał na obrzeżach centrum ze swoją dziewczyną, Rachel, a Sky wynajmował małe dwupokojowe mieszkanie niedaleko kawiarni, w której pracowałam. Niemal codziennie rano wpadał na poranną dawkę flat white. Właściwie dzięki temu zbliżyliśmy się do siebie bardziej niż kiedykolwiek. Rzecz jasna nadal traktował mnie jak małą siostrzyczkę Sama, ale nie potrafiłam odmówić sobie spotkań z nim. Wolałam śnić na jawie, mając nadzieję, że w końcu dostrzeże, iż jestem dla niego kimś więcej. Że będzie jak w piosence Taylor Swift, You Belong With Me. Nareszcie zobaczy, że to, czego pragnie, od zawsze było na wyciągnięcie ręki.

— Patrzcie tylko na nią — zaszydziła Max. — Może jednak powinnaś darować sobie tę randkę z Mattem?

— Dobrze nam się rozmawia — zaoponowałam, ale nadal nie odwróciłam wzroku od chłopaków. Czyżby trochę podciął włosy? — U Sky’a nigdy nie będę miała szans, bo jestem przeklętą siostrą jego najlepszego kumpla. — Nadąsałam się, a wtedy nasze spojrzenia się skrzyżowały.

Obiekt moich westchnień uśmiechnął się szeroko i pomachał do mnie. Oprzytomniałam od razu, przybierając w miarę neutralny wyraz twarzy. Nie chciałam, aby wiedział, że się w nim podkochuję. Zachwycanie się tym, jak cudownie jego ramiona wyglądały w koszulce bez rękawów i jak świetnie prezentował się w spodenkach przed kolano, mogło poczekać do wieczora, aż znajdę się sama w swoim pokoju.

Po chwili razem z moim bratem podeszli do nas.

— Cześć, dziewczyny — przywitali się, a koleżanki odpowiedziały im skinieniem głowy.

— Mały Demonie, co to się stało, że cię tu przywiało? — rzucił Sky w moim kierunku.

Tę ksywkę nadał mi na samym początku naszej znajomości. Moje relacje z bratem, zwłaszcza w tamtym czasie, były jak na ostrzu noża, bo co rusz sobie dopiekaliśmy. Nie zawsze miałam rację w tych utarczkach, ale mnie częściej uchodziły na sucho wszystkie psikusy, które robiłam Samowi. Rodzice uważali, że on jako ten starszy powinien mieć więcej rozumu. Dlatego z premedytacją wykorzystywałam swoją przewagę, przez co chłopcy właśnie tak zaczęli mnie przezywać.

— Te dwie tutaj. — Wskazałam głową na przyjaciółki. — Ja chciałam coś zjeść i pójść spać. Ewentualnie poczytać.

— Wcale mnie to nie dziwi. — Sky roześmiał się i pociągnął za mój kucyk, a ja go uszczypnęłam.

Odkąd pamiętałam, tak sobie dokuczaliśmy. Dokładnie jakbyśmy byli rodzeństwem, co oczywiście przyprawiało mnie o jeszcze większą frustrację. Może w ostatnich miesiącach nasza relacja zmieniła się, jednak Sky nadal nie widział we mnie kobiety. Niestety.

— Pójdziemy na zajęcia grupowe, więc nie powinnaś czuć się dziwnie na siłowni — odezwała się Max.

— Sama mówiłaś, że chciałabyś coś zmienić w swoim życiu — dodała Gabrielle.

— Nie do końca o takie zmiany mi chodziło — mruknęłam.

— Zapiszesz się na siłownię i zaczniesz ćwiczyć, a twoja kondycja się poprawi i kto wie, może razem z Mattem będziesz tu przychodziła? — Max puściła mi oczko, na co spiorunowałam ją wzrokiem. — On ma całkiem fajnie umięśnione ciało. — Poruszała figlarnie brwiami.

— Kim jest Matt? — zapytał mój brat.

— Kolegą Max. — Wykręciłam niezręcznie palce. — Umówiliśmy się w weekend do kina i na spacer.

— Czemu nic nie mówiłaś? — zapytał Sky, a jego wyraz twarzy nieco się zmienił. — Pytałem wczoraj, co będziesz robiła w sobotę.

— Bo dopiero dziś rano ustaliliśmy szczegóły.

Nie miałam za bardzo odwagi spojrzeć mu w oczy. Wiedziałam, że nie był mną zainteresowany, ale i tak dziwnie się czułam, mówiąc o tym, że mam randkę. Jakbym robiła coś złego czy nieodpowiedniego.

— Dobra, idziemy na zajęcia, bo już prawie równa ósma — zadecydowała Gab.

— Zostańcie tu godzinę — zwróciłam się do chłopaków. — Być może będę potrzebowała pomocy, aby ktoś zeskrobał mnie z maty — dokończyłam dramatycznym tonem.

— Chodźże. — Zniecierpliwiona Max popchnęła mnie w kierunku sali treningowych. Posłałam im tęskne spojrzenie, ale skwitowali to śmiechem.

Weszłyśmy do pomieszczenia i zajęłyśmy miejsca przy ścianie. Trenerka przechadzała się przy lustrach znajdujących się z przodu, gawędząc z innymi uczestnikami zajęć. Kiedy nas dostrzegła, przywitała się z nami i zapytała, czy ma wytłumaczyć coś związanego z treningiem. Moje koleżanki zaprzeczyły, a ja, prawdę mówiąc, nie wiedziałam, o co powinnam zapytać. Zdjęłam bluzę i od razu zadrżałam z zimna, czując powiew powietrza z klimatyzacji.

— Wydaje mi się, że Sky często przychodzi na siłownię — odezwała się Gab niby od niechcenia. — Jest całkiem nieźle wyrzeźbiony. W tym korporacyjnym uniformie nie da się tego dostrzec, ale tutaj… — zagwizdała i zarechotała, chcąc się ze mną nieco podrażnić.

— Chyba nie tylko z nosem w książkach spędza wolny czas. — Max poruszała zabawnie brwiami, dołączając do przyjaciółki.

Uwielbiały mi dokuczać z jego powodu i tym razem również nie przepuściły okazji.

— Nie potrzebowałam jeszcze więcej powodów, aby się w nim zadurzyć — mruknęłam. — Ale te ramiona i barki! — jęknęłam. — Chyba umarłabym, gdyby mnie objął.

Przyjaciółki wymieniły spojrzenia i pokręciły głowami.

— Jesteś beznadziejnym przypadkiem, Luce. — Max poklepała mnie po ramieniu w momencie, gdy zajęcia się rozpoczęły.

Te małpy zapisały nas na tabatę, a nie na żaden zdrowy kręgosłup. Jeśli przez pierwsze dwadzieścia minut myślałam, że zaraz wypluję płuca, tak przez kolejne pół godziny niemal wyzionęłam ducha. Kiedy na sam koniec się rozciągałyśmy, zaczęłam błagać dziewczyny, aby mnie dobiły. Nie miałam nawet siły unieść ręki.

Trenerka podziękowała wszystkim i ukłoniła się. Nawet się nie spociła. Wyglądała jak Mel B podczas nagrywania swojego treningu. Reszta uczestniczek szybko opuściła salę.

— Idziemy jeszcze pobiegać na bieżni? — zapytała Gab.

— Co zrobić?! — Wytrzeszczyłam oczy.

— Tylko jakieś dwadzieścia minut i trzeba uciekać, bo nie zdążymy przed godziną policyjną w akademiku — powiedziała Max.

— Idźcie pierwsze, ja was dogonię — skłamałam i ponownie opadłam na matę.

Moje tętno nadal szalało i wcale nie chciało zwolnić. Skupiłam się na tym, by wyrównać puls miarowym oddychaniem. Czułam, jak każdym porem skóry wydostawał się pot. O–hy–da.

— Mały Demonie, żyjesz? — Otworzyłam oczy i zobaczyłam twarz Sky’a.

— Nie, umarłam z wycieńczenia. Proszę, oddaj moje książki do lokalnej biblioteki, a płyty sprzedaj na eBayu. Nie waż się dawać ani jednej temu złemu nasieniu, które zwą moim starszym bratem.

Zaśmiał się.

— Nie nabijaj się ze mnie — powiedziałam z grymasem. — Mam wrażenie, że nie dożyję jutra.

— Dramatyzm godny wiktoriańskiej powieści — stwierdził i wyciągnął dłoń, aby pomóc mi się podnieść.

Zerknęłam na niego i moje serce znowu zatrzepotało. Jak ktoś mógł być tak piękny nawet w zwyczajnym ubraniu i będąc spoconym? Jak ja się prezentowałam? Jakby ktoś ćwiczył na mnie egzorcyzmy. Rozczochrane włosy, czerwona buzia i cała cuchnąca potem.

Po chwili wahania uścisnęłam jego dłoń.

— Czuję ból nawet w opuszkach palców.

— Nie posiadasz żadnych mięśni — stwierdził. — Nic dziwnego, że non stop coś tłuczesz w kawiarni. Nadal nie masz żadnej koordynacji ruchowej.

Niestety nie mogłam zaprzeczyć. Często od stania bolały mnie stopy i kręgosłup albo lewa ręka od noszenia tacy. W gruncie rzeczy nie nadawałam się do żadnej pracy fizycznej, ale w gastronomii najlepiej płacili studentom, więc byłam zmuszona jeszcze trochę się pomęczyć.

— Po prostu mnie podnieś — poprosiłam, wywracając oczami.

Niepewnie stanęłam, a Sky zarzucił ręcznik na moją szyję, trzymając za jego oba końce i przyciągnął mnie do siebie. Miał zielone tęczówki, które tak bardzo kontrastowały z ciemną karnacją. Gęste rzęsy otaczały oczy, dzięki czemu intensywność jego spojrzenia zawsze sprawiała, że mój żołądek wywracał się do góry nogami. Uśmiechnął się do mnie i poczochrał włosy, jakbym była małym dzieckiem.

— Uzupełnij płyny i weź gorący prysznic, aby jutro zakwasy aż tak bardzo ci nie dokuczały.

— Ja nie wiem, czy dożyję jutra — powiedziałam, wykrzywiając twarz, i upiłam solidny łyk wody.

Kątem oka zobaczyłam, że Sky mi się przygląda. Mimo wszystko w jakiś sposób poczułam się dziwnie, kiedy przyłapałam go na zerkaniu na moje ciało. Oczywiście nie trwało to długo, bo zakrztusiłam się wodą.

— Powoli. — Sky zaczął poklepywać mnie po plecach.

— Drugi raz o mało co nie zginęłam. Książka nigdy w życiu nie wyrządziłaby mi takiej krzywdy.

— Chodźmy stąd, marudo.

Chwyciłam za bluzę, która leżała na podłodze, i z jękiem wyprostowałam się ponownie.

— Musisz mnie zanieść do szatni, bo moje patyczkowate nogi odmawiają mi posłuszeństwa.

Uwiesiłam się na jego ramieniu, a on jedynie pokręcił głową i podtrzymał mnie, kładąc mi dłoń na talii. Miałam na sobie długie legginsy oraz krótki top, więc kiedy ręka chłopaka zetknęła się z odkrytą skórą, z miejsca pożałowałam swojej decyzji. Odnosiłam wrażenie, że jego dotyk parzył. Oczywiście wielokrotnie wygłupialiśmy się w taki sposób, ale zazwyczaj nie byłam aż tak roznegliżowana przy nim. Na co dzień nosiłam raczej luźne ubrania, nie chcąc podkreślać tego, że brakowało mi krągłości.

— Co ja z tobą mam, Mały Demonie — westchnął teatralnie, ale dostrzegłam na jego twarzy uśmiech, więc i ja go odwzajemniłam.

— Nie spodziewałam się, że chodzisz na siłownię. — Zerknęłam na niego. — Ale to tłumaczy, czemu jesteś taki twardy.

Jezu. Nie powiedziałam tego na głos, prawda?

— Co, proszę? — parsknął śmiechem.

— Przepraszam. Chodziło mi o mięśnie. Nigdy nie widziałam cię bez ubrań, stąd też nie miałam pojęcia, że jesteś tak wyrzeźbiony. — Zaczęłam tłumaczyć się gorączkowo.

A jednak mogłam jeszcze bardziej się pogrążyć.

— Kurde — westchnęłam.

— A chciałabyś zobaczyć mnie bez ubrań?

Jasne, że tak!

Na linii mózg i usta nastąpiło jakieś zwarcie, bo nie potrafiłam wydusić z siebie żadnego słowa. Po prostu gapiłam się na niego z otwartymi ustami, mrugając jak idiotka.

— Uznam to za odpowiedź twierdzącą — zaśmiał się i miałam wrażenie, że jeszcze bardziej mnie do siebie przyciągnął.

— Chodźmy po dziewczyny — zaproponowałam słabym głosem.

— Dokładnie wysusz włosy, zanim wyjdziecie na dwór, bo jest piekielnie zimno.

— Idzie Boże Narodzenie, więc pogoda wcale nie będzie nas rozpieszczała — stwierdziłam oczywistość. — Chyba nie będę tu myła głowy, bo zgubiłam czapkę.

— A nauszniki, które ci dałem? — Uniósł wysoko brwi.

— Zostawiłam w kawiarni.

— Kiedyś głowę zgubisz.

Zaśmiałam się. Odsunęłam się od Sky’a i zobaczyłam, że dziewczyny rozmawiają z jakimiś chłopakami. Ewidentnie flirtowały, bo jedna z drugą szczerzyły się niemiłosiernie.

— A więc to dlatego chciały tu przyjść tak późno — mruknęłam do siebie. — Mogły przynajmniej powiedzieć prawdę, że lecą na kogoś, zamiast mydlić mi oczy o zmianach i dbaniu o kondycję.

— Myślisz w zaskakująco prosty sposób. Czy tobie nigdy nie zdarzyło się w kimś zadurzyć? — zapytał, patrząc na mnie z dziwnym wyrazem twarzy.

— Czego by się miały wstydzić? Poznały kogoś na siłowni, wielka mi sprawa. — Wywróciłam oczami. — Przecież nie oceniałabym ich tylko dlatego, że ktoś nie jest w moim typie.

— Więc masz swój typ? — Uniósł wysoko brwi.

— Każdy ma. Twój na przykład to niziutkie blondyneczki o słodkim uśmiechu — wytknęłam z nutą złośliwości.

— Jesteś pewna, pani mądralińska?

Znowu zrobił tę sztuczkę z ręcznikiem. Nasze twarze znajdowały się naprawdę blisko siebie. Z wrażenia wciągnęłam powietrze. Nie mogłam się powstrzymać i mój wzrok opadł na jego usta. Gdybym tylko przysunęła się odrobinę bliżej…

Zamrugałam.

— Zawsze umawiasz się z takimi dziewczynami — powiedziałam cicho. — Ta nowa też podobno tak wygląda. Zaraz jak ona się nazywa? Sophie? Sasha?

— Sarah — stwierdził z grymasem — i to nie jest moja dziewczyna.

— Mój braciszek cię wsypał. — Mrugnęłam do niego i odepchnęłam go od siebie. Prawdę mówiąc, siliłam się na lekki ton. — Idę pod prysznic, powiedz dziewczynom, że jak nie przyjdą w ciągu kwadransa, wracam bez nich.

— Nie powinnaś sama wracać — zaoponował.

— Nie zamierzam, tylko postrasz je trochę. A! I pomyśl, co byś chciał ode mnie na święta, bo zaczęłam robić listę.

Sky

W piątkowe popołudnie umówiłem się z Lucy na łażenie po sklepach w nadziei, że kupimy już jakieś prezenty świąteczne. Niestety wyszedłem z biura na styk. Nie chciałem, żeby czekała na mnie na zewnątrz, bo pogoda zrobiła się paskudna, więc napisałem do niej, aby weszła do środka centrum handlowego.

Śnieżyca sparaliżowała niemal całe miasto, wobec czego miałem marne szanse, aby dotrzeć na spotkanie na czas. Całe szczęście, że napatoczył się Sam, który umówił się ze swoją dziewczyną w tym samym miejscu, więc pojechaliśmy razem. W radiu bez przerwy grali świąteczne przeboje, co średnio mi pasowało. Nie to, że nie lubiłem świąt, ale nigdy nie czułem większej magii w te dni.

Wpatrywałem się w dekoracje miasta i przypomniałem sobie o kartonie ozdób oraz o sztucznym drzewku w moim mieszkaniu, które stały w salonie. Co roku było niemal tak samo. Przynosiłem ozdoby z piwnicy, ale później brakowało mi czasu, aby ubrać choinkę, więc dzień po Bożym Narodzeniu odnosiłem wszystko z powrotem.

Na zewnątrz dzieciaki rzucały się śnieżkami, mając z tego wielką frajdę. Wiedziałem, że biały puch nie utrzyma się u nas długo i czasem żałowałem, że przez to jeszcze mniej czuć klimat zbliżających się świąt. W tym roku rodzice postanowili wybrać się w jakieś ciepłe miejsce na Boże Narodzenie, dlatego nie posiadałem skonkretyzowanych planów poza odwiedzeniem dziadków, u których zapewne spotkam też część kuzynów. Wśród moich bliskich było sporo dzieci, więc miałem niełatwe zadanie, aby kupić im jakieś drobiazgi.

Choć opady już ustały, to na mieście nadal panowały okropne korki, przez co nerwowo zacząłem podrygiwać nogą. Nie znosiłem się spóźniać.

— Wyluzuj, stary. — Sam popatrzył na mnie z kpiną, ale go zignorowałem. — Jak kocha, to poczeka.

— To z twoją siostrą się umówiłem. — Posłałem mu zarozumiały uśmieszek, a jego rozbawienie od razu ustąpiło wkurzeniu.

— Ostatnio dużo czasu spędzacie razem. — Zerknął na mnie podejrzliwie.

— Zawsze dobrze się dogadywaliśmy. — Wzruszyłem ramionami.

— Mały Demon wcale nie jest już dzieckiem.

— Zdaję sobie z tego sprawę — powiedziałem i zaśmiałem się pod nosem.

Jednak czy naprawdę tak ją postrzegałem? Lucy zawsze była młodszą siostrzyczką Sama. Nikim mniej i nikim więcej. Zależało mi na niej i w jakiś sposób martwiłem się o nią, gdy coś złego ją spotykało. Niemniej ostatnio coś zaczynało się między nami zmieniać. Choć może to o mnie chodziło? Łapałem się na tym, że robiłem się zazdrosny o jakiegoś przypadkowego kolesia, z którym miała wyjść. Nie chciałem, aby sama wracała do domu po skończonej pracy. Zacząłem dostrzegać detale jej urody, jak malutki pieprzyk tuż obok ust. Albo długa szyja czy delikatna biżuteria, którą zwykła nosić. Jednak tak zachowywali się przyjaciele, prawda?

Nie czekałem, aż Sam wysiądzie z samochodu, tylko od razu pożegnałem się i poszedłem w umówione miejsce. W galerii było już mnóstwo ozdób, a z głośników leciała świąteczna muzyka. Naprawdę w tym okresie nie dało się od tego uciec.

Zobaczyłem ją na kanapie, znajdującej się na środku pasaży. Pochylała się do przodu, w dłoni trzymając książkę. Oczywiście, że miała przy sobie jakiś egzemplarz. Lucy była takim typem dziewczyny, która potrafiła zapomnieć o czapce czy szaliku, ale nigdy o swojej lekturze.

Dzisiejszego popołudnia rozpuściła włosy, które sięgały niemal do talii. Niezmiennie od lat pachniały jak czekolada. Kiedy przechodziła obok, od razu miałem ochotę na coś słodkiego. Nieco niewinna twarz Lucy zawsze wzbudzała we mnie instynkty opiekuńcze. Zdecydowanie nie wyglądała jak przeciętna dwudziestoczterolatka, ale właśnie taki był jej urok. Nie musiała ubierać się i malować ekstrawagancko. Mimo to i tak zawsze potrafiłem ją odnaleźć wśród tłumu ludzi. Pozwoliłem sobie nasycić oczy tym widokiem i dopiero po chwili ujawniłem swoją obecność.

— Cześć, Mały Demonie! — przywitałem ją wesoło.

— Cześć.

Nasze oczy się spotkały, a dziewczyna posłała mi radosny uśmiech. Pochyliłem się, aby delikatnie pocałować ją w policzek i do moich nozdrzy ponownie doleciał zapach czekolady. Kiedy się odsunąłem, na jej policzkach zakwitły rumieńce. Naprawdę była przeurocza. Nieporadnie schowała książkę do dużej torebki i chwyciła za swój płaszcz.

— Od czego zaczynamy? — zapytała.

— Może najpierw zerknijmy na zabawki? — zaproponowałem, na co przytaknęła. — Daj, wygląda na ciężką. — Wyciągnąłem dłoń po torbę.

— Poradzę sobie. — Machnęła ręką i skrzywiła się, gdy pasek przyciął jej włosy,.

Wywróciłem oczami. Czasami była niesamowicie uparta. Pomogłem jej uwolnić pukle, delikatnie muskając palcami szyję. Zauważyłem, że się wzdrygnęła.

— Przepraszam, mam lodowate dłonie — powiedziałem cicho.

— W porządku.

Odwróciła wzrok. Miałem ochotę złapać ją za brodę i powiedzieć, że nie musi się przede mną chować, ale w ostatniej chwili zdałem sobie sprawę, iż nie mam ku temu żadnych praw.

Sugestia Sama dziwnie wybiła mnie z rytmu. Czy podobała mi się Lucy? Była ładna, urocza i niekiedy sarkastyczna, ale pasowało to do niej. Lubiłem naszego słownego ping-ponga. Często na naszych spotkaniach bawiłem się lepiej niż na randkach z innymi dziewczynami. Uwielbiałem słuchać, jak zachwycała się książką, którą czytała, albo wysłuchiwać żali, gdy coś nie szło po jej myśli w danej lekturze. Cała twarz ożywała, a oczy błyszczały. Niekiedy łapałem się na tym, że chciałem, aby na mnie również tak spoglądała, jednak wcześniej nie zauważyłem żadnych sygnałów, które sugerowałyby, że chciałaby ode mnie czegoś więcej, niż zwykłego kumplowania się.

— Słuchasz mnie? — zapytała.

— Wybacz, zamyśliłem się — powiedziałem przepraszającym tonem.

— To doprawdy zbrodnia nie słuchać o tak wspaniałej książce.

— Wymieniłaś co najmniej dwadzieścia synonimów słów „seksowny” i „piękny”, więc chyba największą puentę już znam — stwierdziłem ze złośliwym uśmiechem.

— Wypraszam sobie! — oburzyła się. — Czytam dla fabuły.

— I ta fabuła ma kaloryfer i potrafi nieziemsko całować? — zadrwiłem.

— Jest również gentelmanem i potrafi przyznać się do błędu — dodała. — Czy jest w tym coś złego?

— To, że przez takie książki kobiety mają zakrzywiony obraz mężczyzn.

— Nigdy nie spodziewałam się, że akurat z twoich ust padną takie słowa. — Skrzywiła się i popatrzyła na mnie z urazą. — Matt byłby do tego zdolny, ale nie sądziłam, że ty również.

— Więc twój nowy kolega jednak nie jest wymarzonym „panem idealnym”?

— Daj spokój, wszystkie zdajemy sobie sprawę z tego, że ktoś taki nie istnieje. Czytamy te książki, aby jakoś się podbudować.

— Nadal nie odpowiedziałaś na moje pytanie.

Zamyśliła się na moment, stukając palcem wskazującym po wardze.

— Matt pod pewnymi względami jest idealny — stwierdziła. — Lubię jego poczucie humoru, jest gentelmanem i ładnie się uśmiecha.

— Grunt to, żeby miał ładny uśmiech — parsknąłem, a Lucy zmarszczyła brwi.

— Co to za ton?

— Nie znasz go w ogóle.

— Ale chcę poznać. Na osłodę mogę ci powiedzieć, że też wpisałbyś się w opis „pana idealnego”. — Uśmiechnęła się promiennie i wzięła mnie pod ramię. — Nosisz moją torbę, codziennie rano piszesz, jaka jest pogoda, abym się odpowiednio ubrała. Kupujesz mi książki i zabierasz w miejsca, gdzie serwują dobrą kawę.

Brzmiało to tak, jakbyśmy faktycznie ze sobą randkowali. Jednak czy można było pójść na randkę, nie wiedząc o tym, że się na niej jest?

— Więc skoro jestem dla ciebie taki dobry, to może ty mi postawisz obiad? — zaśmiałem się, a ona wywróciła oczami.

Zaczynały się ze mną dziać dziwne rzeczy. Mimo to wiedziałem jedno — nie chciałem, by szła na jutrzejszą randkę z Mattem.

Chodziliśmy po galerii dobre dwie godziny. Kupiliśmy kilka drobiazgów, a potem piekielnie zgłodnieliśmy. Jeśli chodziło o Lucy, mogła ze wszystkiego żartować, ale nie z jedzenia. Kiedy była głodna, musiała od razu coś dostać.

— Wejdziemy jeszcze do tego sklepu, a później pójdziemy do części gastronomicznej — zaproponowałem. — Moja mama lubi tutaj kupować galanterię.

— Sky… — Spojrzała na mnie ostrzegawczo.

— Nie znam bardziej uroczej dziewczyny, która się złości — przedrzeźniałem ją i uszczypnąłem w policzek.

— Pochlebstwami nic nie ugrasz. — Odrzuciła włosy na plecy i skrzyżowała ręce na torsie.

— Jesteś pewna? — zapytałem przekornie i stanąłem naprzeciwko niej, zaglądając jej w oczy. Posiadała wielkie brązowe tęczówki, w których krył się upór i nutka rozbawienia. Lubiła się ze mną drażnić tak samo, jak ja uwielbiałem to robić. — Jak to możliwe, że po całym dniu na nogach twoje włosy nadal tak pachną? Niemal do szału doprowadza mnie ten zapach.

— Och, to odżywka. — Delikatnie się cofnęła, ale ja od razu zmniejszyłem dystans między nami.

— Przez ciebie mam ochotę na coś słodkiego — zażartowałem.

— Chyba uzależniłeś się od gorącej czekolady. — Pokazała mi język.

Szczerze w to wątpiłem. Ten napój kojarzył mi się właśnie z nią. Czy zatem możliwe było, że całkowicie niepostrzeżenie zaczynałem zakochiwać się w siostrze kumpla?

— Chyba tak. — Odgarnąłem pasmo jej włosów do tyłu i mimowolnie spojrzałem na wargi. Wiśniowa pomadka błyszczała w oświetleniu galerii i zapraszała mnie, abym skosztował tych ust. Wiśnie w czekoladzie. Co za genialne połączenie!

— Mały Demonie! — usłyszałem głos Sama i miałem ochotę go walnąć.

Lucy odwróciła się w kierunku brata, marszcząc czoło. To by było na tyle z naszej randki.

Zaraz, czego?

Lucy

Zerknęłam na zegarek, wiszący na ścianie, i przeklęłam pod nosem. Niedługo tu przyjdzie.

Rany, Lucy, ogarnij się.

Wybiła ósma dwadzieścia, więc miałam jeszcze jakieś siedem do dziesięciu minut. Oficjalnie rozpoczęłam swój pracowniczy dzień, logując się do systemu sprzedażowego i sprawdziłam, czy ekspres zdążył się już nagrzać. Następnie pobiegłam na zaplecze, aby zobaczyć, czy dobrze wyglądam. Wygładziłam plisowaną spódniczkę i swój roboczy sweter. W okresie Bożego Narodzenia musiałyśmy nosić coś świątecznego. Zielony zdecydowanie mi nie pasował, dlatego wybrałam czerwony z nadrukiem słodkiego reniferka. Włosy spięłam wysoko, a na głowę nałożyłam opaskę z mikołajem, który kołysał się za każdym razem, gdy się poruszałam. Ostatnim razem Sky powiedział, że wyglądam w niej uroczo, więc zaczęłam ją nosić z większą pewnością. Rano nie zdążyłam się umalować, dlatego jedynie przejechałam dwa razy maskarą po rzęsach i nieco przypudrowałam twarz. Na usta naniosłam wiśniową pomadkę ochronną, ale był to raczej nawyk, mający zabezpieczyć moje wargi, bo z racji chłodu na zewnątrz wiecznie pierzchły.

Wróciłam za kontuar i puściłam muzykę. W porannych godzinach mogłyśmy same wybierać repertuar, więc puściłam 24 to 25 Stray Kids.

— I want you to stay for Christmas– zanuciłam pod nosem, nieco tęsknie.

Czy istniała jakakolwiek szansa, aby Sky był ze mną od dwudziestego czwartego do dwudziestego piątego grudnia, jak śpiewał zespół? Marzyłam o tym, odkąd się poznaliśmy. Wielokrotnie wyobrażałam sobie, że akurat w Boże Narodzenie przedstawię go jako swojego chłopaka. I że będę miała swój świąteczny pocałunek, taki rodem ze wszystkich komedii romantycznych.

Westchnęłam ciężko. Bycie romantyczką czasami było do kitu.

Naszą kawiarnię często odwiedzały pary, dlatego mieliśmy specjalne menu dla zakochanych. Szefowa potrafiła działać cuda jako cukiernik, więc zawsze piekła coś specjalnego. W ostatnim czasie królowały tartaletki o nazwie Holiday desire oraz ciastka korzenne dla osób, które aż tak nie przepadały za słodkościami. Margaret zawsze wychodziła naprzeciw klientom, dlatego nie posiadaliśmy stałej karty. Próbowała wielu rzeczy, a to, co się najbardziej sprzedawało, zostawało z nami na dłużej.

Sięgnęłam po małe lusterko, które leżało przy słoiczkach z przyprawami i po raz ostatni sprawdziłam, czy się nie rozmazałam. W momencie, gdy usłyszałam dzwonek zwiastujący przybycie klienta, wyprostowałam się jak struna, uśmiechając się szeroko. Jednak, kiedy zobaczyłam, że to po prostu mój starszy brat, niedawny entuzjazm spadł do zera.

— To ty — bąknęłam.

— Ech, widzę, że obsługa tutaj nadal się nie poprawiła — powiedział, cmokając wymownie.

— Podwójne americano, czarne dokładnie tak jak twoja dusza, bez dodatku cukru i syropów, by podkreślić, jak gorzkie jest twoje życie? — Uśmiechnęłam się szeroko, acz fałszywie.

— Owszem. I dziś możesz zrobić również flat white.

— Sky nie przyjdzie po swoją kawę? — zapytałam nieco zawiedziona.

— Ma małe opóźnienie, jakieś problemy w raju — zaśmiał się pod nosem i oparł o ladę.

— W sensie z tą nową dziewczyną się nie dogadują? — dopytałam, siląc się na lekki ton. Tak naprawdę zżerała mnie zazdrość, ale nie chciałam, by nabijał się ze mnie i mojej nastoletniej miłości do jego przyjaciela.

— To nic poważnego, spotkali się kilka razy i tyle. — Sam wzruszył ramionami i zapatrzył się w swój telefon.

Zajęłam się przygotowaniem kaw, przygryzając policzek od wewnątrz. Strasznie korciło mnie, aby zadać bratu więcej pytań, ale po prostu nie mogłam. Od razu zwietrzyłby sprawę.

— Słuchaj — zaczęłam — Margaret prosiła mnie, abym wzięła zmianę dwudziestego czwartego i tak się zastanawiam, czy w Boże Narodzenie przywieziesz z rana dziadków do rodziców.

— Zdajesz sobie sprawę, że nie musisz tutaj pracować akurat w Wigilię? Mam świadomość, że to normalny dzień pracy, ale wiesz, że dla rodziców to ważne, abyś przyjechała na czas.

Nie zamierzałam cały czas żyć na garnuszku taty i mamy. Chciałam mieć własne pieniądze, a z racji dziennych studiów nie mogłam pracować na pełen etat, dlatego akurat ten dzień stanowił idealną okazję, aby wpadło mi kilka ekstra godzin.

— Wiem, mimo to razem z Gabrielle i Max chciałyśmy wynająć jakieś mieszkanie, dlatego przyda mi się każdy grosz. Sam wiesz, że kaucje są astronomiczne.

— Czemu akurat teraz? — Uniósł wysoko brwi.

— Letni semestr to właściwie już tylko egzaminy końcowe, więc wolimy wcześniej ogarnąć jakieś lokum i w spokoju przygotować się do tego wszystkiego. Wiesz, jak ciężko skupić się w akademiku.

— Jak chcesz, to popytam, czy ktoś nie ma jakiegoś znajomego, który wynajmuje w miarę tanie i zadbane mieszkanie.

Popatrzyłam na niego z wdzięcznością. Kiedy odkładał na bok złośliwości, potrafił być całkiem pomocnym starszym bratem.

— Dzięki. A miałbyś chwilę, aby pójść ze mną coś obejrzeć? Jeśli będziemy same, zedrą z nas jakąś horrendalną kwotę.

Postawiłam napoje na ladzie i spojrzałam na niego wyczekująco.

— Postaram się, ale nie obiecuję. — Odłożył telefon i popatrzył na mnie w skupieniu. — Właściwie to w Boże Narodzenie chciałbym się oświadczyć Rachel.

— Czy to nie jest zbyt staromodne, że chcesz dawać jej pierścionek wśród rodziny, zamiast zabrać na romantyczny weekend we dwoje?

— Obiecałem to rodzicom i dziadkom. Wiesz, że kochają Rachel — powiedział, a ja musiałam się z tym zgodzić. — Zrozumiesz, jak sama z kimś będziesz. Przecież równie dobrze możemy razem świętować zaręczyny w Sylwestra.

No tak, kiedy jest się związku, nie miewa się problemów, w jaki sposób świętować, skoro zawsze ma się do tego kompana.

— U mnie nie zapowiada się na żaden związek — burknęłam.

— A co z tym Mattem?

— Nie odezwał się. — Sposępniałam. — Poszliśmy razem do kina i później na cynamonową kawę, a potem totalna cisza.

Wiedziałam, że to również moja wina, ponieważ na spacerze spotkaliśmy Sky’a i jego dziewczynę. Obydwoje chodzili po parku, trzymając się za ręce, jakby ziąb panujący wokoło im nie przeszkadzał. Byłam piekielnie zazdrosna, bo dla niego już na zawsze miałam pozostać młodszą siostrzyczką Sama. Nie widział we mnie kobiety, choćbym nie wiem, jak starała się mu zaimponować.

Nie chciałam bezsensownie usychać z miłości do kogoś, kto nigdy nie będzie mój, dlatego za namową Max zaczęłam pisać z Mattem, aż w końcu umówiliśmy się. Spotkanie na żywo nie do końca przebiegło tak, jakbym sobie tego życzyła, a później było już tylko gorzej. Prawdopodobnie moje gadanie o innym facecie przepłoszyło moją randkę, ale naprawdę wściekłam się, że akurat tego wieczoru musieli pójść na spacer i do tej samej kawiarni. Nie chciałam tego wszystkiego oglądać i niestety całą swoją frustrację wyładowałam na moim koledze. Następnego dnia nie podziałały nawet przeprosiny, więc prawdopodobnie od razu mnie zablokował.

— Może jest zajęty — podsunął, ale pokręciłam głową, krzywiąc się.

— To chyba jednak żadna wielka miłość.

— Sky powiedział to samo.

Krew we mnie zawrzała. Nie miał żadnego prawa mnie oceniać i komentować mojej randki. Zwłaszcza do brata, który potrafił zachowywać się cholernie złośliwie.

— Nie obchodzi mnie jego zdanie — skłamałam.

— Nadal ci nie przeszło? — zapytał, od razu mnie odczytując. — Słuchaj, Luce, wiem, że jesteś już dorosła i tak dalej — zaczął innym tonem — jednak nie sądzę, aby Sky chciał związku z kimś młodszym.

— Wiem, że nic do mnie nie czuje, mnie też już dawno przeszło.

— Lucee — przeciągnął ostatnią samogłoskę — nie bądź taka uparta.

— Łatwo ci powiedzieć. Od dzieciaka chodziłeś z Karen, a kiedy rozstaliście się, od razu spotkałeś Rachel. Co możesz wiedzieć o byciu singlem, skoro zawsze byłeś w związku?

— Jednak wiem, jak to jest mieć złamane serce albo kochać kogoś, kto nie zasługuje na moją miłość.

Wiedziałam, że zachowywałam się niesprawiedliwie. Utrata Karen naprawdę sprawiła, że na jakiś czas mój brat się załamał. Znali się od pieluch, ufał jej bezgranicznie, a później ona zwyczajnie odkochała się, zostawiając go w świeżo wynajętym mieszkaniu. A umówmy się — ceny niedaleko centrum potrafiły zwalić z nóg. Na szczęście Sky wprowadził się do niego w miarę szybko, dzięki czemu nie został zrujnowany finansowo. Sprawa z jego ex komplikowała się jeszcze bardziej, ponieważ chodzili na tę samą uczelnię, więc Sam musiał znosić zachowanie swojej byłej, kiedy „odzyskała wolność”. Chwała Bogu, że poznał Rachel. Choć stanowiła przeciwieństwo głośnej i zabawnej Karen, szybko podbiła jego serce swoją serdecznością oraz nieśmiałością.

Lubiłam ją. Czasami spotykałyśmy się i pisałyśmy ze sobą. Na szczęście nowa dziewczyna brata nie brała na serio wszystkich słów, które wypowiadałam, chcąc podrażnić się ze starszym braciszkiem. Tak zupełnie szczerze, to kibicowałam im. Jeśli miałabym wskazać kogoś, kto tworzył zdrowy związek, bez mrugnięcia okiem powiedziałabym, że właśnie oni.

— Już wystarczy. — Machnęłam ręką. — Jest zbyt wcześnie na taką rozmowę. Bierz zamówienie i idź do pracy, bo w końcu się spóźnisz.

— Nie myśl za wiele o Sky’u. To mój najlepszy przyjaciel i naprawdę świetny facet, jednak nie wiem, czy żywi do ciebie jakiekolwiek uczucia poza sympatią. A chyba jesteś już za duża na to, aby darzyć kogoś jednostronnym uczuciem.

— Dzięki… tak myślę? — Spojrzałam na niego, próbując się uśmiechnąć, ale nie bardzo mi to wyszło.

Czy ten dzień mógł być jeszcze gorszy? Tak. Facet wylał na mnie kawę. Jakaś dziewczyna zrobiła awanturę, bo nie mieliśmy mleka kokosowego, i zbiłam tacę z ciastkami.

Kiedy nie musiałam iść na uczelnię, zazwyczaj brałam całodniowe zmiany w kawiarni, aby wpadło mi jak najwięcej godzin. Niestety pod wieczór padałam na twarz. Celine, która przyszła pomóc popołudniem, dopiero co wyszła, a ja obiecałam ogarnąć resztę drobiazgów. Dziewczyna jutro otwierała, więc nie chciałam, aby musiała siedzieć dodatkowe pół godziny, skoro ja i tak czekałam na swój autobus.

Kończyłam właśnie zamiatać podłogę, gdy usłyszałam dzwonek nad drzwiami wejściowymi.

— Już zamy… — Urwałam, gdy zobaczyłam Sky’a. — Cześć, co tu robisz tak późno?

Popatrzyłam na niego zaskoczona. Mimo tej godziny dalej wyglądał świetnie. Spodnie od garnituru, bladoniebieska koszula, która podkreślała barwę jego tęczówek, i czarny płaszcz. Dłuższe włosy lśniły, jakby wyszedł prosto z salonu fryzjerskiego, a na twarzy gościł szeroki uśmiech.

— Przyszedłem zobaczyć, co u ciebie, Mały Demonie.

Zakochałam się w nim od pierwszego wejrzenia. Roztaczał wokół siebie czar, któremu nie byłam w stanie się oprzeć. Kiedy tylko na mnie patrzył, miałam wrażenie, że moje wnętrzności stapiały się w jedno. Całe szczęście, że z czasem udało mi się lepiej ukrywać emocje.

— Umyłam już ekspres, więc nie zrobię ci kawy — powiedziałam przepraszającym tonem.

— Nic nie szkodzi. — Uśmiechnął się łagodnie.

— Już powoli kończę, więc mogę cię poratować gorącą czekoladą albo zimową herbatą na wynos.

— Luce, nie musisz. Chciałem tylko zobaczyć, jak się miewasz. Chyba mieliście spory ruch, bo nie odpisywałaś dość długo.

Czy moje serce zaczęło bić szybciej? Tak, a do tego waliło tak głośno jak syrena alarmowa. Rumieniec wpełzł na moje policzki. Sky był czasami po prostu zbyt słodki i być może dlatego nie potrafiłam się do końca w nim odkochać. Lubiłam spędzać z nim czas. W wolne weekendy szwendaliśmy się razem po księgarniach, przy okazji zahaczając o jakąś klimatyczną kawiarnię, i wymieniając poglądy o literaturze. Niekiedy również chodziliśmy na te same koncerty. Nie to, żeby mnie na nie zapraszał, ale w trakcie okazywało się, że jesteśmy na tym samym evencie, więc zazwyczaj później wracaliśmy razem. Gadaliśmy o muzyce, porównywaliśmy inne widowiska albo planowaliśmy kolejne wyjścia. Od kiedy nasze drogi ponownie się skrzyżowały, naprawdę wiele czasu spędzaliśmy tylko we dwójkę.

— Widzisz mnie prawie codziennie — wypomniałam. — Nie prowadzę zbyt ekscytującego życia, aby non stop miało się coś w nim zmieniać.

— Tylko jakieś dwa do trzech razy w tygodniu — sprostował. — Pomóc ci w czymś? — zaoferował.

— Nie, zostało mi tylko zrobienie raportu i przebranie się.

— W takim razie odprowadzę cię na autobus.

— Ale to dopiero za pół godziny. — Zmarszczyłam brwi.

— Wiem, nie szkodzi. Poczekam na ciebie na kanapie w rogu.

Już miałam zapytać, czy pogodził się ze swoją dziewczyną, ale zacisnęłam usta. Ogarnęłam się na zapleczu i oficjalnie zakończyłam swój dzień pracy. Zrobiłam Sky’owi jego ulubioną czekoladę. Nie lubił mocnej i gorzkiej, dlatego zawsze dolewałam nieco więcej mleka. Na osłodę dodałam kilka pianek i zamówienie było gotowe. Już miałam go wołać, gdy dzwonek nad drzwiami wejściowymi się odezwał, a w progu stanęła moja sobotnia randka.

— Cześć, Luce. — Uśmiechnął się niepewnie.

— Cześć, Matt — pisnęłam zaskoczona. — Co cię tu sprowadza?

— Max mi powiedziała, że jesteś dziś cały dzień w kawiarni, więc pomyślałem, że cię odprowadzę.

— Och… — Zamrugałam kilkakrotnie.

— Spóźniłeś się, kolego — odezwał się Sky.

Zaskoczony Matt zerknął w jego kierunku, mierząc wzrokiem, po czym zwrócił się do niego:

— Nie przypominam sobie, abym prosił cię o opinię — powiedział ostrzejszym tonem.

— Czemu nic nie napisałeś? — Popatrzyłam pytająco na Matta.

— Wysłałem wiadomość jakąś godzinę temu, ale nie odczytałaś.

— Może to właśnie odpowiednia wskazówka dla ciebie? — zapytał Sky z nutą złośliwości.

— Mógłbyś się nie wtrącać? Nie musisz przypadkiem iść do swojej dziewczyny? — odwarknął Matt.

— Wystarczy — westchnęłam. — Sky, dziękuję za to, że przyszedłeś, ale wrócę z Mattem. Zrobiłam ci czekoladę na wynos. — Postawiłam ją na ladzie.

— Mały Demonie… — Spojrzał na mnie wyczekująco. Miałam wrażenie, że chce jeszcze coś dodać, ale się powstrzymał.

— Muszę pogadać z Mattem na osobności. Lepiej będzie, jak zostawisz nas samych.

Patrzył na mnie dłuższą chwilę, aż w końcu ustąpił. Założył płaszcz i pożegnał się, mówiąc coś o tym, że napisze do mnie później. Nie zabrał napoju.

— Może czekolady? — zaśmiałam się nerwowo w stronę Matta, na co wywrócił oczami.

— Koniec na dziś? — zapytał, a ja przytaknęłam.

Podszedł do wieszaka, stojącego w rogu, i wziął moją kurtkę, a następnie pomógł mi ją włożyć. Tak naprawdę był słodkim chłopakiem i miło nam się rozmawiało. Właściwie na naszej randce, to ja zachowywałam się jak chodząca czerwona flaga, a on nie zasłużył na takie traktowanie. Zanim wyszliśmy, wzięłam ciastko korzenne i zapakowałam je na wynos. Z kieszeni wyjęłam drobne, płacąc za czekoladę i słodkości. Na małej karteczce napisałam, że to za zamówienie na koniec dnia, po rozliczeniu kasy. Nie chciałam, aby Celine miała jutrzejszego poranka kłopoty pieniędzmi.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 23.63
drukowana A5
za 68.76
drukowana A5
Kolorowa
za 97.27