Kilka słów
Srebrzyście rozszeptał się księżyc
Na głębokim granacie bezdennym
Wpełzał między wysokie, uschłe źdźbła traw
I dotknął dłonią płochliwą, ulotną
Gałęzi co nawet martwe
Wciąż pragną rosnąć
Pień roztulił się lękliwie, płacząco
W czas jadowicie niebieski
W ciemność gwiazdami tęsknie zawodzącą
A gwiazdy zgasły,
Nim pulsujące oko je schwytało
Kiedy świt parował szarością ze zdrętwiałej ziemi
Bez skutku stukałam
Do drzwi dusznoludzkiej sieni
***
Leżał cicho na chodniku
I lśnił delikatnie
Obietnicą pięknej jesieni
Niedawno jeszcze
Skryty w miękkim wnętrzu
Kolczastej łupiny
Teraz niedoskonałą kulistością
Chłodzi obłe palce.
Niedługo, za chwil kilka
Skurczy się, zmarszczy
By odejść
W tegoroczne zapomnienie.
***
W moim oknie rozsiadła się Nostalgia
Przesycona oddechem
Świata o wieczornej porze
Pełna cieni drzew za szybą
Głębokiego nieba bez dna
Soczystego granatu
Którym nabrzmiało powietrze.
W dotyku pierwszych gwiazd
Zaszeleści cicho sukienką
Zostawi uśmiech
Delikatny jak skrzydła ważki
Otoczona firankami rzęs
Owinie się drgnieniem powiek
Znikając
W rozkołysanej przez noc ciemności
***
I jak to jest
„nie wiem”
Do rangi ósmego cudu podniesione
Jak to się dzieje?
Nagle
Każda myśl w inną kierowana stronę
W głowie ma zwyczaj
Pełna znaczeń cisza się zagnieżdżać
I już-już
Łapiesz
To sensu maleńkie ziarenko
Przez chwilę trzepocze w Twej dłoni
Potem znów pusto
Te dwa słowa
Pełne życia
— nie wiem —
Tęsknię
Najbardziej to czuję
W wybuchającej zieleni
mojego dzieciństwa
Na ścieżce, która
Pod grubym echem stóp
Pamięta wciąż moje
Wśród drzew starszych
Niż pamięć
Na ławce, która
Stoi i stoi
Od wieczności po wieczność
To się spaliło
Tamto usunięte
Aż do fundamentów
Ślad dziupli bliskiej ciału
Nawet w trawie nie został
I kiedy przeszłość do teraźniejszości
Ciasno się przytula
Zaciskającą się obręczą
Próbuję biec w tył
Do sukienek kwiecistych
Do wózków i lalek
Bez rysów twarzy
Zapatrzonych w nic
Lecz w tamtym wtedy
Z oddechem głębszym
Niż mój i twój
Wyciągam ręce
Chwytam
Bezpowrót przecieka przez palce
Minotaur
Nie wiem, ile lat już tam siedzi
Kolor oczu — nieznany
Włosy — ciemne lub jasne
Wzrost — całkiem zwyczajny?
Jego wszechnieobecność
Poza murami
Uwiera wszystkich wokół
Z powodu miłości
Która być powinna
Lecz jedyne, co wyraźne
To szczególny jej brak.
Ten problem domaga się rozwiązania
Niech ktoś zrobi z tym porządek
Może być bez serca
Za to z odwagą heroiczną
Cóż z tego?
W labiryncie często
Spotyka się potworność
Czas nieuważności
Nawet gdy jesteś obok
Już widzę
Jak wychodzisz
I pamiętam ostre słowo
Wypowiedziane miesiąc temu.
Jedyna chwila mi dana
Nim wydarzy się do końca
Stracona.
Wspomnienia z życiem
Równolegle powstają.
Uważność odpowiada
Ironicznym uśmiechem
Na moje poczynania.
Ludzie musieli nadać jej imię
Choć istniała zawsze.
Na świecie jest tylko jeden gatunek
Który zapomniał
Jak żyć teraz.
Niedzielne popołudnie
Głęboką ciszą otoczona
W echo dźwięków za szybą wpleciona
Przecedzona przez samotność
Z miękkością kociej sierści pod dłonią
Przeżywam wnętrze swoich myśli
Zerkam nieśmiało w tłum emocji
Powoli wkradam się w ten wszechświat
Nieskończenie przerażona
Nieskończonością odcieni
Z niewytłumaczoną szarością w tle
Którą tak pragnęłabym oszpecić
Kolorami.
Chciałabym stąd uciec
Z wrzaskiem
I tonę w białym, delikatnym puchu z piór bezchwili.
Zasłuchana w milczenie telefonu.
***
Czymże jest
To najgorsze zjawisko pod słońcem?
Czasem szeleszczącą reklamówką
Która odleciała
A rzeczy rozsypane na ulicy
Zostały.
Ostatnim oddechem
W miejscu
Gdzie czekało się na sny
O przyszłości.
A innym razem może pomyłką?
Wypadkiem przy pracy?
Drogą, którą przypadkiem
Nazywamy ślepą uliczką?