E-book
12.6
drukowana A5
84.3
Świat po drugiej stronie snu

Bezpłatny fragment - Świat po drugiej stronie snu


Objętość:
576 str.
ISBN:
978-83-8384-573-9
E-book
za 12.6
drukowana A5
za 84.3

Część pierwsza

Musze to opisać. Po prostu MUSZE, bo to najdziwniejsza rzecz jaka mi się zdarzyła w życiu. Postanowiłam już że będę pisać O TYM w pamiętniku, który dostałam na ostatnie urodziny. Pamiętnik...hm… Kiedy go rozpakowałam widniejące na okładce pluszowe misie, kolorowe kucyki, różowe chmurki, gwiazdki i tęcze dosłownie wywiały z mojej głowy wszelkie myśli. Ale w sumie to w tamtej chwili mnie interesowało tylko odpowiedź na pytanie: „Ile zdaniem mojej rodziny ja mam lat?” Sadząc po takim prezencie: pięć. A ja przecież skończyłam już 13 lat. Moja rodzina chyba nie zauważyła, że nie jestem już dzieckiem i zaczynam dorastać, co przecież można zauważyć nawet gołym okiem, bo w ostatnim roku urosłam aż 10 centymetrów.

Tak czy inaczej, po oklejeniu go kserem reprodukcji „Domu schodów” Eschera pamiętnik jest w porządku: jest bardzo gruby, ma dobrze sklejone strony i przede wszystkim jest zamykany na kluczyk. Może być, choć czasem czuje, że te wszystkie słodkie misie i kucyki gdzieś tam pod spodem tylko się czają i tylko czekają, żeby znienacka wyskoczyć i przyprawić mnie o różową migrenę.

Właściwie to nie chciałam pisać o mojej rodzinie, ale ona tak już jest, że wszędzie jej pełno. Chciałam pisać o ŚNIE. Wiem, że sny i śnienie to nic niezwykłego. Ale to nie był taki sobie sen. Wiem czym są normalne sny, bo śnią mi się bardzo często. Wiem też jak to jest, kiedy jakiś sen powtarza się co noc. Jakiś czas temu przed ważną klasówką co noc przez tydzień śniło mi się, że nie mogę znaleźć ani kartki ani długopisu, a czas ucieka i wszyscy się na mnie patrzą z politowaniem albo niesmakiem. To było naprawdę straszne. Prawdziwy koszmar.

Ale TEN sen był całkiem inny. W TYM śnie szłam bardzo wysokim i wąskim korytarzem, na końcu którego widać było jakieś światełko. Kiedy do niego dotarłam zalała mnie jasność. Ciepłe promienie niewidzialnego słońca na chwile mnie kompletnie oślepiły, a potem ujrzałam, że jestem wewnątrz niezwykłej budowli, której żadne reguły zdawały się nie dotyczyć. Wysokie nachylając się i schodzące nad moja głową ściany usiane były oknami, które błyszczał niczym tysiące oczu wielkiego stworzenia. Schody prowadzące do tych okien prowadziły po ścianach, które były także sufitami lub podłogami. Przejścia, galerie, tarasy i schody wyglądały misternie i zachwycająco niczym koronki. Zmieniające się kolory ścian, w sposób przywodzący na myśl fale, nadawały całej budowli pozór życia.

Obserwowała to zafascynowana, kiedy nagle wszystko wokół przybrało srebrzysty odcień szarości, a ja w tej samej chwili poczułam na ramieniu delikatny dotyk czyjejś dłoni i wtedy przebudziłam się.

Leżałam bezpieczna w swoim łóżku z głośno bijącym sercem i patrzyłam w stronę sufitu starając się przebić wzrokiem ciemność. Nie mogłam potem zasnąć i długo myślałam o tym śnie. Czegoś tak cudownego jeszcze nie widziałam. Nigdy bym siebie nie podejrzewała o tak wspaniałą wyobraźnie, zdolną do tworzenia, aż tak niezwykłych obrazów. Kiedy moje serce już całkiem uspokoiło się, przewróciłam się na mój ulubiony bok przy zasypianiu i wtedy TO zobaczyłam. Coś siedziało na krawędzi mojego łóżka, malutkie i bezbronne. Istotka wielkości kota była delikatna oraz krucha. Ta postać, z przepięknymi filigranowymi skrzydełkami świecącymi własnym blaskiem, spokojnie się patrzyła na moje ulubione plakaty. Kiedy istotka przeniosła na mnie swoje wielkie, ciemne i niesamowite oczy upewniłam się, że to na pewno sen, bo na pewno nic i nikt na świecie nie ma tak spokojnych, a zarazem smutnych oczu osadzonych w zielononiebieskiej twarzyczce. Tak, to na pewno sen… ale jakim cudem działo to się działo, skoro już się obudziłam?

Świetlista istotka nieśmiało się do mnie uśmiechnęła i cichutko odezwała.

— Mam prośbę — w spojrzeniu istotki było tak wiele nadziei i zarazem smutku, że od razu poczułam się zmuszona spełnić tę prośbę. — Czy mógłbym tu na jakiś czas zostać?

— Ale gdzie? — tylko tyle z siebie wydusiłam po chwili zaskoczona, a w odpowiedzi istotka gestem wskazała miejsce, w którym siedziała.

Prośba nie wydała mi się trudna do spełnienia. Odmówienie komuś możliwości siedzenia przez chwile w jakimś miejscu nie jest zgodne z moim charakterem, rodzina nawet twierdzi ze jestem zbyt ustępliwa i wróży mi przez to wiele trudności w „dorosłym życiu”. Skinęłam głową na zgodę i do razu zrobiło mi się ciepło z przejęcia, bo istotka zamachała skrzydełkami z radości. Z jego skrzydełek niczym zdmuchnięty przez niewidzialny wiatr uniósł się migotliwy pył i zawirował skręcając się w spirale, by po chwili niewiarygodnie powoli opaść na dywan. Z podłogi na ściany i sufit przebiegły przepiękne wesołe migotliwe smużki, ale istotka z jakiegoś powodu zgarbiła się i posmutniała.

Przymknęłam na chwile oczy, żeby cała sprawę przemyśleć, a kiedy je otworzyłam był już ranek. Mój pokój wyglądał całkiem normalnie i co ważniejsze nikogo w nim nie było. „Czyli to jednak był tylko sen”, pomyślałam wtedy uszczęśliwiona. Ale moje zadowolenie nie trwało długo, bo usiadłam i spojrzałam na miejsce gdzie wczoraj siedziała skrzydlata istotka. I zobaczyłam tam zagłębienie w pościeli, zupełnie takie jakby ktoś tam nadal siedział. To było zbyt wiele jak dla mnie. Spanikowałam zupełnie jak na widok wielkiego pająka i uciekłam z krzykiem do łazienki. Umyłam się szybko i brałam się w to co było pod ręką i kiedy zastanawiałam się co zrobić, bo to co się stało, za bardzo przypominało mi horrory, w których wszystko zaczyna się niewinnie, usłyszałam jak po moim pokoju chodzi mama. Wiedziałam, że to mama, bo tylko ona co rano obchodzi cały dom sprawdzając czy wszystko jest w porządku. To takie jedno z wielu dziwactw mamy. Odetchnęłam z ulgą i odważnie wróciłam do pokoju.

— Posprzątaj w pokoju słoneczko — powiedziała mama na mój widok. To było jej typowe powitanie. Spojrzałam na nią z miną, jak to mama określa, cierpiętnicy i mama rozsądnie ograniczyła żądanie. — No przynajmniej pościel łóżko…

Z paniką spojrzałam na dołek w pościeli i przysięgłam sobie, za nic nie zbliżać się do łóżka, a gdyby to było konieczne nawet spać na podłodze.

— Nie mogę — spojrzałam na mamę błagalnie.- Rano widziałam na łóżku pająka — gotowa na wszystko skłamałam.- Takiego małego… — dodałam w ten sposób próbując zmniejszyć szkodliwość kłamstwa, które powiedziałam.

Mama świadoma, jak i cała rodzina, mojego wielkiego strachu przed owadami, a przede wszystkim przed pająkami, bardzo się tym przejęła. Uściskała mnie na pocieszenie i posłała łóżko za mnie.

Odetchnęłam za ulgą, że nic się nie stało i dołek w pościeli był zwykłym dołkiem w pościeli a nie miejscem gdzie siedzi dziwna istotka, ale gryzło mnie sumienie, że całkiem bez powodu skłamałam. Na całe szczęście to była sobota, bo przez to cały dzień byłam w fatalnym humorze i ominął mnie przynajmniej wysiłek uważania na lekcjach, do czego tamtego dnia nie miałam głowy.

Podczas śniadania mój kiepski nastrój nie umknął uwadze rodziny i bardzo szybko, pocztą pantoflową, dowiedzieli się o nim też mieszkający piętro niżej dziadkowie i teraz już każdy na swój sposób chciał mnie pocieszyć. Najlepiej to wychodzi zawsze dziadkowi, bo jak ja, on też jest roztargnionym marzycielem. Kiedy zeszłam z piętra zajmowanego przez moich rodziców, brata i mnie na parter, gdzie mieszkają dziadkowie, dziadek już na mnie czekał. Postanowił zaaplikować mi swój ulubiony sposobu na wszelkie problemy młodzieży, czyli dużą dawkę sztuki. Z tryumfalną miną położył przede mną jeden ze swoich pięknych albumów z malarstwem. Tym razem był to zbiór grafik.

Już po pięciu minutach zapomniałam o wszystkim i szczęśliwa spędziłabym zapewne tak kilka godzin, gdyby nie to, że nagle natknęłam się na pewien rysunek. Mimo iż to na co patrzyłam było czarno-białą grafiką bardzo przypominało mi coś co niedawno widziałam we śnie. Zakrzywione ściany, schody idące we wszystkich kierunkach, także do góry nogami, drzwi i dziwne stworzonka wchodzące po schodach. Poza stworzonkami, jak na mój gust za bardzo przypominającymi gąsienice by mi się podobać i które na szczęście nie przyśniły mi się, to było właśnie takie miejsce jak w moim śnie. Spojrzałam na podpis pod reprodukcją. „Dom schodów” Maurits Cornelius Escher.

Odetchnęłam z prawdziwa ulgą. Wszystko się wyjaśniło, to na pewno stąd wziął się obraz ze snu. Co prawda nie pamiętam żebym kiedykolwiek przedtem widziała ten rysunek, ale zapewne tylko o tym zapomniałam. Całkiem spokojna z przyjemnością, a przede wszystkim nie bojąc się już nadchodzącej nocy, podziwiałam inwencje pana Eschera. Pokazałam nawet ten rysunek tacie, ale zagrzebany w swoje czasopisma motoryzacyjna tylko rzucił na nie okiem i mruknął, że to bardzo ładne. No cóż, dzisiaj jak w każdą sobotę, więcej od taty nie mogłam oczekiwać. Zawsze w soboty tata wyciąga swoje wszystkie książki, czasopisma motoryzacyjne i katalogi i cieszy się na myśl, że kiedyś kupi sobie swój wymarzony samochód. I nie będzie to jakieś pachnące nowością i lśniące autko tylko stary model jaguara E z 1970 roku, pieszczotliwie nazywany przez resztę rodziny „gratem”. Tata z zapałem śledzi wszelkie aukcje, na których sprzedają ten model, a także wszystkie, na których wystawiano samochody wyprodukowano wcześniej niż przed trzydziestu laty. Jest na bieżąco z cenami i z tym gdzie można kupić do nich części zapasowe. Na każde święta przychodzi do niego masa kartek z życzeniami prawie z całego świata, od takich samych zapaleńców jak mój tata.

Babcia zawołała nas na obiad. Tata zgarnął swoje papiery i ukrył je przed mamą, która tak bardzo lubiła wyrzucać wszystkie stare papiery, że my wszyscy zawsze musieliśmy chować ważne dla nas rzeczy. Od małego z bratem przy pomocy taty wyszukiwaliśmy masę kryjówek, w których trzymaliśmy swoje skarby tak by mama ich nie znalazła, bo nigdy nie mieliśmy pewności czy nie zechciała by ich przypadkiem wyrzucić.

Obiady zawsze jemy piętro niżej u dziadków. To co gotuje babcia jest bardzo smaczne, choć posiłki są raczej nudne. Babcia lubi wszelkiego rodzaju ceremonie, więc podczas posiłków musi być elegancko i trzeba się nienagannie zachowywać, a przez to jest strasznie nudno i poważnie. Zupełnie nie tak jak podczas śniadań i kolacji, które jemy wraz bratem tylko z rodzicami. Wtedy rozmawiamy na raz często się przekrzykując i dużo śmiejąc. I to chyba oczywiste, że wole jeść u nas na górze.

Po obiedzie mama i babcia zagoniły mnie do różnych nudnych zajęć domowych. Tata, dziadek i mój młodszy brat bardzo mi zawsze w takiej sytuacji współczuli. Pewnie innego dnia strasznie bym narzekała, ale tym razem byłam zbyt szczęśliwa z powodu mojego odkrycia i wspaniałego, nieszkodliwego snu, o czym byłam już teraz pewna. Czas szybko mi zleciał na sprzątaniu, czyszczeniu, przesuwaniu z miejsca na miejsce jakiejś niezliczonej i niewiarygodnej wręcz liczby przedmiotów, które jakimś niepojętym sposobem zgromadziłam moja sześcioosobowa rodzina. Tego wszystkiego było tak dużo, jakby mieszkało z nami jeszcze jakieś kilkanaście osób.

Ciągle szczęśliwa, jako że poczucie winy wobec mamy zepchnęłam głęboko w niepamięć i przydeptałam, jak mówiła moja przyjaciółka Iza, położyłam się wcześnie spać i momentalnie zasnęłam.

Ale nie było tak jak się spodziewałam. Śniłam i wszystko się powtórzyło i było jak w poprzednim śnie. Po wyjściu z mroku korytarza ujrzałam zachwycającą budowlę. Pamiętając w śnie o oglądanej reprodukcji z prawdziwą przyjemnością podziwiałam wyobraźnie pana Eschera. Stałam pomiędzy ścianami, mieniącymi się we wszystkich tych kolorami jakie tylko kiedykolwiek zaistniały. Wszystko wokół mnie wydawało się nucić jakaś przedziwną, piękną melodie. Nuciło ją nawet powietrze, choć pozornie panowała cisza. Zasłuchana, stałam i patrzyłam zachłannie na piękno, które mnie otaczało. Czułam się wolna od strachu i daleka jak sądziłam od wszelkich kłopotów, kiedy za plecami usłyszałam delikatny szum. Nie odwracałam się mając nadzieje, że ten szum znikanie, a to coś szumiące sobie gdzieś odleci. Szum ustał, ale wtedy w pełnej oczekiwania ciszy usłyszałam głos, który słyszałam we wczorajszym śnie i musiałam się odwrócić.

— Nie chciałem cię przestraszyć moim niespodziewanym najściem — powiedziała całkiem poważnie skrzydlata istotka, która nie sięgała mi nawet do kolan. Było mi wstyd, że narobiłam tyle zamieszania właściwie o nic. — Ale ja naprawdę nie miałem innego wyjścia — powiedział cicho i popatrzył mi w oczy z bardzo poważnym wyrazem twarzy. — To była sprawa życia i śmierci. Chciałbym ci podziękować, że byłaś dla mnie taka uprzejma. Chodź, coś ci pokaże — Uśmiechnął się i swobodnie wzleciał do góry.

Spojrzałam na niego z zazdrością, bo zawsze chciałam latać.

— Ja nie potrafię latać. Może mi jakoś pomożesz? Albo nauczysz? — Spytałam z nadzieją. W snach przecież wszystko jest możliwe.

— Tam są schody — odparł z przekornym uśmiechem i zatrzepotał skrzydełkami wznosząc się jeszcze wyżej.

Westchnęłam rozczarowana. Nie miałam innego wyjścia, ruszyłam więc pod górę po schodach. Z bliska każda cegła, z których zbudowane były ściany wyglądała niepowtarzalnie, nieskończenie pięknie i zajmująco niczym tajemnicza, odrębna historia. Mieniące się rysy i plamki tworzyły postacie i niesamowite mapy, na których lub wiły się dziwaczne stworzenia wokół skalistych albo zalesionych fantastycznych wysp. Można było się zapatrzeć i zapomnieć o wszystkim innym. Za każdym razem kiedy za długo się zatrzymywałam, szum skrzydełek przywoływał mnie do porządku. Grzecznie i posłusznie, choć niechętnie odrywałam wzrok od tych niezwykłych cegieł i ruszałam do przodu. Najdziwniejsze było jednak to, że kiedy dochodziłam do ściany, to zanim się zorientowałam już po niej szłam, a wszystko się działo zbyt szybko żebym zauważyła jak do tego dochodziło. Nie wiem jak to zrobiłam za pierwszym razem, bo zapatrzyłam się na cienie na ścianie, wyglądające zupełnie jak piękny smukły skrzydlaty smok, i zanim się zorientowałam stałam już pod kątem 90 stopni do schodów, po których szłam poprzednio.

Widząc moje zdziwienie mój skrzydlaty przewodnik tylko się radośnie zaśmiał, a ja pożałowałam, że zagapiłam się na cień i przegapiłam coś takiego. Potem wszystko działo się tak po prostu, kiedy mrugałam powiekami. To irytujące, ale niczego nie zauważyłam, choć działo się to co chwile. W pewnym momencie szłam nawet do góry nogami. To było trochę straszne, więc starałam się nie patrzeć ani na boki, ani na to co miałam nad głowa. Powoli coraz bardziej zbliżaliśmy się do jednego z okien świecącego łagodnym kuszącym światłem. Co dziwne żadnego nie mijaliśmy po drodze, choć z dołu wyglądało to tak jakby okna były wszędzie. Kiedy zatrzymałam się przed oknem byłam bardzo podekscytowana. Kiedy starałam się zrozumieć na co patrzę, obok mnie wylądowała skrzydlata istotka.

Okno tak naprawdę okazało się być lustrem. Ujrzałam swoja zawiedzioną minę. Dotknęłam jego gładkiej i chłodnej powierzchni a żal, który czułam wzmógł się. Wierzyłam, że za tym oknem zobaczę coś niezwykłego, a zobaczyłam tylko siebie.

— Wszędzie gdziekolwiek chcesz pójść musisz to zrobić wychodząc z siebie — powiedział koło mojego ucha skrzydlata istota, unosząc się w powietrzu bez wysiłku.- Albo przechodząc przez własne odbicie — dodał ze znaczącym uśmiechem.

W niczym mi to nie pomogło, niczego nie wyjaśniło, nadal widziałam tylko swoje odbicie. Czułam się zniechęcona, chciałam nawet odwrócić się i zejść na dół. Powstrzymywało mnie tylko to, że nie wyobrażałam sobie nawet jak to zrobię. Schodzenie na dół to coś całkiem innego niż wchodzenie na górę. Zniechęcona przyglądałam się sobie i widziałam w lustrze swoją coraz bardziej zachmurzoną twarz. Skrzydlata istotka milczał jak zaklęta i z żywym zainteresowaniem przyglądała mi się. Zaczynałam być naprawdę zła, bo nie wiedziałam co robić. Zła na siebie, bo nic nie potrafiłam wymyślić. Zła na skrzydlatą istotkę, która z żywym zainteresowaniem obserwowała mnie i nic nie robiła, żeby mi pomóc. Zła na lustro za to, że miałam nadzieje w nim coś zobaczyć, a ono mnie zawiodło. I kiedy tak się złościłam i patrzyłam na swoją rozzłoszczoną minę odbijającą się w bezlitosnym lustrze, coś zobaczyłam.

A właściwie w końcu zauważyłam, że w lustrze odbijam się tylko ja, choć słyszałam szum skrzydełek koło lewego ucha, a do tego moja piżama miała inny kolor. Taki jaki chciałam i na jaki próbowałam namówić na kupno babcie, ale babcia powiedział, że nie ma mowy, żeby mi kupiła czarną piżamę i że mogę sobie wybrać co najwyżej granatową. Kolor nadal mi się bardzo podobał choć wyglądałam w nim jeszcze bardziej blado niż zazwyczaj. Może babcia miał trochę racji? Bez ostrzeżenie kolor piżamy zmienił się i teraz byłam już pewna, że w granatowym bardziej mi do twarzy. Mimo to czułam zadowolenie ze zmiany. Kolor znowu się zmienił.

Zafascynowana patrzyłam na swoja piżamę. Czyli samymi myślami mogę robić takie rzeczy? Mogę sprawiać, że coś się zmieni? Na próbę pomyślałam o tym, że mam długie czarne włosy, takie jakie zawsze chciałam mieć. Mocno skoncentrowałam się i w wyobraźni widziałam długie wijące się jak pod wpływem wiatry czarne pasma włosów. Ale kiedy moje własne włosy widziane w lustrze zaczęły rosnąć i ciemnieć to naprawdę byłam pod wrażeniem. Poruszające się kosmyki łaskotały mnie w twarz i szyje, a potem zaczęły wić się wokół ramion i pleców krępując mi ruchy. Wtedy przestało mi się to podobać, bo włosów był coraz więcej i czarne pasma zamykały się wokół mnie. Czułam się jak w ciemnym kokonie i bardzo się wtedy przestraszyłam, tym bardziej, że nie mogłam nawet wołać o pomoc. W takich sytuacjach, czyli kiedy się boję, mama mówi mi zawsze żebym się uspokoiła i na chłodno zastanowiła co mogę zrobić zamiast panikować. Tak więc mimo że zaczynało mi brakować powietrza zastanawiałam się co zrobić, starając się jak najmniej się poruszać, bo przez to włosy zaciskały się coraz bardziej. Głupie pomysły starałam się odrzucać od razu. I kiedy zaczęłam tracić nadzieje, przypomniałam sobie jak to było z kolorem piżamy. Pod wpływem myśli kolor się zmienił. Pomyślałam tylko, że prawdziwy kolor piżamy wcale nie taki zły. Mogę spróbować tego samego z włosami. Jeśli się nie uda to może po prostu się obudzę, taką przynajmniej miałam nadzieje. Zaczęłam więc sobie wyobrażać swoje własne trochę kręcące się rudawe włosy, długie do ramion. Przez chwile nic się nie działo, ale potem zrobiło się jakoś jaśniej. Włosów ubywało, kurczyły się zaczynały kręcić i rudzieć. Byłam wręcz szczęśliwa, że mam takie włosy jakie mam. W porównaniu z tymi wrednymi duszącymi czarnymi pasmami wcale nie były takie złe. Przede wszystkim nigdy mnie chciały mnie udusić.

Mimowolnie uśmiechnęłam się do swojego odbicia w lustrze, obiecując sobie, że koniec z takimi eksperymentami i zmianą siebie. I w tej samej chwili lustro pociemniało, a jego powierzchnia zafalowała jak tafla wody zmarszczona podmuchem wiatru. Zaparło mi dech kiedy zmarszczki zajaśniały kolorami. Po chwili lustro wygładziło powierzchnie i ukazało mi jakiś bardzo rozległy widok. Z jednej strony widziałam wysoki góry, z drugiej aż po horyzont ciągnęła się płaska pustynia. Zaciekawiona przybliżyłam się do powierzchni lustra i w ostatniej chwili złapałam się ramy lustra, bo powierzchnia lustra nie stawiając oporu otworzyła się przede mną. Poczułam podmuch wiatry i w tym samym momencie usłyszałam śmiech skrzydlatej istotki, o której całkowicie zapomniałam.

— To wasza Afryka — poinformował mnie oficjalnym tonem, zupełnie nie pasującym do radosnego śmiechu sprzed chwili.

Zachłannie wpatrywałam się w widok jaki miałam przed sobą.

— Naprawdę to widzisz — powiedział z dziwnym niedowierzaniem w głosie. Nie rozumiałam o co mu chodzi. Skoro nie wierzył, że coś zobaczę, czemu chciał mi to pokazać?

— Teraz jesteś jedną z nas — powiedział mi wprost do ucha i zabrzmiało to jakoś tak groźnie. Ale kiedy odwróciłam głowę zobaczyłam jego uradowaną twarz promieniująca szczęściem. Nie widziałam go jeszcze tak szczęśliwego. — Nazywam się Minor. I jestem elfem z Nordwadoru.- Pochylił głowę i wdzięcznie się ukłonił w powietrzu. Uśmiechnęłam się w odpowiedzi i próbowałam bez powodzenia z takim samym wdziękiem dygnąć, pod nosem mamrocząc swoje imię. Zastanawiało mnie dlaczego Minor był tak szczęśliwy teraz i tak nieszczęśliwy wcześniej.

— Musimy wracać — powiedział wyrywając mnie z rozmyślań.

— Jeszcze nie… — od razu zaprotestowałam znów wychylając się z lustra jak z okna, by zobaczyć i zapamiętać jak najwięcej. Pociągną mnie delikatnie za piżamę i dotknął mojego ramienia, a ja znów jak poprzednio obudziłam się w swoim łóżku. Minor jak za pierwszym razem siedział na krawędzi łóżka ze skrzyżowanymi po turecku nóżkami. Choć wyglądał na zadowolonego spojrzał na mnie z obawą.

— Nie wiem czy miałem prawo… ale przyprowadziłem kilku innych… moich przyjaciół.

Podejrzliwie i uważnie rozejrzałam się po pokoju i faktycznie gdzie nie spojrzałam tam we wdzięcznej pozie starając się wyglądać jak najkorzystniej wisiała w powietrzu różnokolorowa skrzydlata istotka. Zewsząd słychać było szum skrzydełek.

— Ale co oni… — przerwałam, bo wydało mi się niegrzeczne mówić o nich w ich obecności, w taki sposób jakby ich tu nie było.- To znaczy dlaczego tu jesteście?

— Ukrywamy się tutaj — nieśmiało odezwała się istotka cała w odcieniach różowego, unosząca się obok półki z książkami.

I niczym na jakiś niewidzialny znak, podniósł się niespodziewanie ogłuszający zgiełk złożony z wielu cichutkich głosików, bo każdy chciał odpowiedzieć na moje pytanie i mi wytłumaczyć w jakiej są sytuacji. Nie wszystko, co wtedy powiedzieli do mnie dotarło.

— Tutaj? — Zapytałam podniesionym głosem przekrzykując wszystkich. Wszyscy zgodnie pokiwali główkami i każdy wskazał to miejsce, w którym się znajdował.

Teraz już nic nie rozumiałam.

— Ale czemu wybraliście mój pokój?

— To nie tak. Dla nas to po prostu bezpieczne miejsce…

— To mój pokój. — Zdecydowanie przerwałam mu, bo chciałam ustalić to co w tamtej chwili wydawało mi się najważniejsze. Co niby w moim pokoju było takiego szczególnego, że uznali je za bezpieczne miejsce? Zastanawiałam się nad tym, bez rezultatu.

Minor zaskoczył mnie kręcąc głową.

— Nie, to twój sen. Śniesz w nim o swoim pokoju.- Minor spojrzał na mnie spokojnie i zamilkł dając mi czas żebym zrozumiała sytuacje.

Problem jednak w tym, że ja NIE ROZUMIAŁAM tej sytuacji. I NADAL nie rozumiem.

— Czy możemy tu zostać? — Zapytał Minor w imieniu wszystkich innych. Spojrzało ma mnie wyczekująco kilkanaście par oczu. W tamtej chwili nie mogłam zrobić nic innego, jak tylko udać, że to dla mnie coś całkiem normalnego gościć w swoim śnie zgraje różnokolorowych skrzydlatych elfów. Dość niewyraźnie powiedziałam, że oczywiście mogą zostać i bardzo mi miło, że ich goszczę. Elfy powoli niczym wielkie kolorowe płatki śniegu wylądowały na podłodze lub jakiejś półce. Każdy wybrał sobie jakieś odpowiadające mu miejsce. Po chwili wyglądały na całkowicie zadomowione. A dla mnie nie było już odwrotu, bo nie wypada zmieniać zdania i wpraszać kogoś kogo się zaprosiło.

— To tylko na jakiś czas — pocieszyła mnie różowa istotka siedząca na półce z książkami, bo chyba miałam dość przygnębiona minę.- Póki to wszystko nie ucichnie… i nie wrócimy do domu… o ile on jeszcze będzie istnieć… — choć zaczęła zdanie z entuzjazmem, to szept się urwał i wszystkie istotki posmutniały, rzucając ukradkowe i znaczące spojrzenia w kierunku Minora.

Promieniująca różową aurą elfka zarumieniła się gwałtownie. Wbiła wzrok w swoje mocno zaciśnięte piąstki. Zawstydzona podniosła na chwile wzrok rzucając w stronę Minora szybkie spojrzenie. Widząc jego zgarbiona sylwetkę zarumieniła się jeszcze bardziej. Z determinacją spojrzała na mnie, jakby u mnie szukała pomocy. Nie rozumiałam o co chodzi, ale pod wpływem jej wzroku uśmiechnęłam się. Tylko tyle mogłam zrobić, ale ona w odpowiedzi uśmiechnęła się do mnie przyjacielsko i tak ciepło, że pożałowałam tego, że nie mogę pomóc jej tak naprawdę. Ośmielona unosząc się w powietrzu podleciała do mnie i wdzięcznie pląsając ukłoniła się rozsypując wokół migoczący pył.

— Nazywam się Lum-Lun — wyszeptała z promiennym uśmiechem. I odsunęła się, bo po niej inne elfy zapragnęły mi się przedstawić. Wszystko działo się tak szybko, a ich pląsy kilka centymetrów od mojej twarzy sprawiły, że zakręciło mi się w głowie i wszystkie imiona i różnokolorowe twarzyczki całkiem mi się pomieszały.

Po prezentacji elfy rozpoczęły jakiś szalony powietrzny taniec, od którego coraz bardziej kręciło mi się w głowie. Wymamrotałam pod nosem jakieś usprawiedliwienie, coś o bólu głowy i odwróciłam się do ściany. Nawet zakryłam głowę kołdrą, żeby nie słyszeć śmiechów i szumu skrzydełek. Ze zgrozą pomyślałam o tym, że to może się powtarzać co noc. Rozważając co było by mniej kłopotliwe: wymyślić sposób żeby pozbyć się hałaśliwych elfów czy zaplanować jak przegadać brata i zamieszkać w jego pokoju, zasnęłam.


Obudziłam się z bólem głowy i do tego niewyspana. Przy śniadaniu cały czas ziewałam co rodzinka zauważyła od razu. Przy stole zaczęto zastanawiać się dlaczego.

— Może Lara się zakochała i nie może spać — zasugerował mój młodszy brat, przyglądając mi się badawczo.

— Moja dziewczynka? Nigdy! — Zawołał tata.- Ara nie widzi żadnych facetów poza mną.

— Kochanie, naszą Kla-Kla pomyliłeś ze mną — powiedziała mama i żartobliwie uszczypnęła tatę, który krzyknął z bólu. Mama skruszona przepraszała, a tata wspaniałomyślnie dał się przeprosić słodkimi powidłami babci. Wszyscy zaśmiewaliśmy się do łez, kiedy tata wpakował sobie cała łyżeczkę powideł i wykrzywił się od takiej dawki słodkości. Lubię nasze śniadania.

— Może Kla-Kla tak bardzo przejmuje się szkołą, że nie może spać? — podjęła na nowo mama, kiedy tata popijał powidła gorzka herbatą. — Ja, kochanie też nie miałam samych piątek — pocieszała mnie mama.

— A ja mam — wtrącił mój brat.

— Ty nie jesteś zwykłym dzieckiem — z dumą powiedział tata, na co mój brat napuszył się jak paw.

— Tak, on nie jest normalnym dzieckiem — mruknęłam pod nosem, a brat próbował kopnąć mnie pod stołem. Nie wyszło mu to, bo ma za krótkie nogi.

— Kla-Kla, bądź dorosła — mama szepnęła z wyrzutem.

No więc choć rodzinka mówi na mnie Kla-Kla, Lara, Ara, to to są to tylko takie moje domowe przezwiska. Tak na prawdę nazywam się Klara. To imię po prababci, która dostała je po swojej praprababci, a ona z kolei po jakiejś strasznie znanej Klarze, którą podziwiali rodzice mojej praprapraprababki. Choć tyle razy słyszałam tą rodzinną historie, nadal nie potrafię zapamiętać nazwiska tej bardzo znanej Klary. Nigdy też nie udało mi się znaleźć o niej nigdzie żadnej wzmianki, choć przyznaje, że nie szukałam zbyt dociekliwie. Widocznie ona sławna była tylko kiedyś, a dziś o niej nikt już nie pamięta. No, ale rodzinna tradycja pozostała i zapewne jak sama będę już zwariowaną staruszką, będę się upierać, żeby nazwać moją najstarszą prawnuczkę Klarą. Tak w każdym razie przepowiada mi cioteczna prababka Flora.

— Po prostu coś mi się śniło — wyjaśniłam by zakończyć ten temat. Ale rodzina od razu chciała wiedzieć co to był za sen i zaczęła prawdziwe przesłuchanie. Broniłam się przed ich zakusami do końca śniadania. Dopiero mama definitywnie zakończyła tą niewygodna dla mnie rozmowę podnosząc się od stołu.

— Ubierajcie się do kościoła — powiedziała zbierając naczynia. — Babcia pewnie już czeka na nas — mama westchnęła, szybko i sprawnie sprzątając.

Weszłam do swojego pokoju z pewną obawą. Wyciągnęłam z szafy niedzielne ubranie i usiadłam na łóżku gorączkowo zastanawiając się co robić. Jakbym na to nie patrzyła, to nie mogłam pozbyć się przekonania, że w pokoju jest ktoś jeszcze. Choć próbowałam przekonać sama siebie, że to naprawdę były tylko sny i nic więcej, to nic mi z tego nie wychodziło. Ta najbardziej uparta cześć mnie, która zawsze ma wątpliwości i chce zadawać więcej pytań, uparłam się przy swoim. Nie miałam ochoty przebierać się przy niewidzialnych elfach, nawet jeśli oni byli tylko postaciami z mojego snu. W końcu, czując się jak idiotka, uciekłam do łazienki, gdzie się szybko ubrałam.

Schodząc na dół, na parter, do salonu dziadków tęsknie spojrzałam w stronę drzwi na strych. Tak bardzo chciałabym tam mieć swój pokój, nawet zanim zaczęły wchodzić w grę hałaśliwe elfy. Ale nie mogłam. Bo na strychu było pełno pająków. Strach przed owadami to naprawdę nic miłego i potrafi popsuć czasem najwspanialsze plany i marzenia.

Babcia czekała już gotowa do wyjścia i co chwila patrzyła na zegarek. Każdego schodzącego z góry witał wzrok babci, w którym nie można było nie zauważyć niemego wyrzutu. W końcu pojawił się jako ostatni zaczerwieniony tata pod nosem mamrocząc przeprosiny.

Kiedy w końcu wyszliśmy, a mama zamykała drzwi, babcia, mimo że zostało już naprawdę mało czasu jeszcze coś poprawiała w ogrodzie: obrywała suche liście i przywiązywał łodyżki, a potem wręcz odruchowo przygładziła moje włosy. Zrobiła to odruchowo, bo każdy w rodzinie wie, że to nic nie daje. Moje włosy zawsze wyglądają na potargane, nawet chwile po czesaniu.

Droga do kościoła nie zajmuje nam nigdy więcej niż 15 minut, ale babcia nie lubi się spóźniać, więc mimo że przyszlibyśmy na czas, cały czas nas popędzała. Takie zachowanie zazwyczaj nie pomaga, ale babcia nie zauważa tego. Każdy z nas westchnieniem ulgi zajął miejsce w ławce.

Lubię nasz kościół. Jest bardzo stary i wiele w nim ozdób, które wyglądają inaczej w zależności od oświetlenia. Najbardziej lubię patrzeć na figury, od których odbija się przytłumione światło tak że czasem wyglądające jak żywi ludzie i które rzucają chybotliwe zmienne cienie na ściany, freski, zdobienia i moje ulubione kolumny wyglądające jak pnie drzew. Różnice nie są bardzo widoczne, ale od kiedy pamiętam, to moim ulubionym zajęciem jest wyszukiwanie takich różnic. Wiem że powinnam robić coś innego: być w podniosłym nastroju i cały czas uważać, ale kiedy wokół mnie jest tyle osób to jakoś nie potrafię. Tylko kiedy jestem sama w kościele w ciszy czuje czyjąś obecność. Wtedy nawet przestaje wymyślać nowe historie, choć robię to prawie cały czas. Ale kiedy jest tak cicho, że słychać bicie własnego serca, czuje że jestem w miejscu gdzie gościnny gospodarz zawsze z radością wita gości. Problem w tym, że kiedy jest wokół mnie tylu ludzi, to tamto wrażenie gdzieś ucieka i muszę udawać coś czego nie czuje akurat w tej chwili, a przynajmniej poprawnie się zachowywać i być grzeczna.

Do domu wracaliśmy już spokojnie ciesząc się przechadzką. W każdym razie ja cieszyłam się do chwili, kiedy nie minęła nas zakłopotana kobieta ciągnąc za sobą rozwrzeszczanego i opierającego się kilkulatka. Ten widok znów mi przypomniał o elfach w moim pokoju i już nie potrafiłam się cieszyć. Westchnęłam głośno.

— Kłopoty sercowe? — Życzliwie i delikatnie zainteresował się idący obok mnie dziadek.

— Nie, słuchowo–nerwowe — odparłam bez namysłu i wbiłam wzrok w ziemie, nie mając odwagi spojrzeć na minę dziadka. Bałam się, że się roześmieje, czym zrobiłabym dziadkowi przykrość. Dziadek jest bardzo nieśmiałym człowiekiem i często bierze coś za bardzo do siebie. Czasem się zastanawiam jak to się stało, że dziadek zainteresował się babcią, bo są niczym dzień i noc i różnią się tak bardzo jak to tylko możliwe. Zastanawia mnie też, jakim cudem dziadek oświadczył się babci.

— Hm. Brzmi poważnie — odparł dziadek z uśmiechem, który zobaczyłam kiedy w końcu na niego spojrzałam. Uśmiech dziadka kiedy nie tylko usta, ale nawet oczy mu się uśmiechają i jest najładniejszym jaki widziałam u kogokolwiek. Zbeształam sama siebie w myślach za to, że zapominałam iż dziadek na szczęście ma poczucie humoru i taktownie nigdy nie zadaje niewygodnych pytań. — Jesteś mądrą dziewczynką i dasz sobie rade.- Potrafi też naprawdę pocieszać.

Kiedy doszliśmy do furtki zwolniłam zostając daleko w tyle za rodziną i z zadowoleniem spojrzałam na nasz dom. Lubię na niego patrzeć, bo jest stary i dziwaczny. Babcia woli określenie nietypowy i chciałaby, żeby ktoś w końcu odnowił front domu. Przy słowie „ktoś” zawsze znacząco patrzy na tatę lub na dziadka. Ja wole kiedy nasz dom wygląda tak jak teraz. Jest bardzo oryginalny i ma swoja historię, bo nie dość że ma ponad już sto lat, to jeszcze w połowie jest zbudowany z drewna, a w połowie po części z kamienia, cegły i drewna. Drewniana połowa jest starsza. Druga część domu powstała po tym jak pół domu spłonęło w czasie pożaru. Choć może i wygląda to dziwnie, prapradziadek na wszelkie uwagi na ten temat odpowiadał, że poczeka aż spłonie i druga drewniana część domu i dopiero wtedy widzi sens by zbudować ją na nowo. Kolejnego pożaru nie doczekaliśmy jak na razie. Po kilkudziesięciu latach pradziadek dobudował do domu od strony ogrodu szklarnie o pięknej metalowej konstrukcji własnego pomysłu, którą babcia przerobiła na oranżerie i pokój zimowy.

Oranżeria, w której pachnie zawsze ziemią po pierwszym wiosennym deszczu i jest pełna kwitnących roślin, to moje ulubione miejsce, gdzie spędzam czas ukrywając się przed wszystkimi i gdzie mogę sobie na spokojnie przemyśleć różne sprawy. Tak i teraz gdy tylko zmieniłam ubranie, znów łazience, a nie w pokoju, zaszyłam się w oranżerii by postanowić co zrobić w sprawie elfów. Ale mimo, że siedziałam tam ponad dwie godziny, doszłam tylko do wniosku, że nie mogę się tak bać i muszę zacząć się normalnie zachowywać. Dorośle. I tak jakbym naprawdę potrafiła odróżnić sen od jawy.

Właśnie szłam do swojego pokoju, by sprawdzić własną odwagę, kiedy brat zawołał mnie do jadalni. Podczas obiadu babcia wyglądała na zatopioną w myślach i była, co nieczęsto jej się zdarza, bardzo milcząca. Nie zwróciła nawet uwagi mojemu bratu, kiedy niechcący wylał odrobinę soku na obrus. Dopiero pod koniec obiadu babcia chrząknęła i odezwała się.

— Ciocia Flora dzwoniła i zapowiedziała swoją wizytę. Przyjedzie za trzy tygodnie — oświadczyła oficjalnym tonem, nerwowo skubiąc trzymaną w ręce serwetkę..

Babcia jako jedyna zachowała nieruchomy wyraz twarzy, kiedy wszyscy jak na komendę uśmiechnęli się. Choć pozory mogą mylić, to jest tak, że wszyscy się z tej wiadomości ucieszyli, nawet babcia. Ja chyba cieszę się najbardziej, bo z okazji wizyty ciotecznej prababci Flory zawsze dostajemy niesamowite prezenty pochodzące z całego świata. A to że babcia wyglądała niewyraźnie, bierze się stąd, że cioteczna prababka Flora jest jedyna osobą, która potrafi ją wprawić w zakłopotanie, i która robi to często i z premedytacją. Babcia jednak jest bardzo dumna z takiej ciotki, chociaż nigdy by się do tego nie przyznała. Choć nie pochwalała trybu życia ciotecznej prababci Flory, to nie może jej nie podziwiać za odwagę i te wszystkie jej niebezpieczne przygody. Podziw i naganę, a czasem nawet zgorszenie widać na twarzy babci zawsze kiedy cioteczna prababcia Flora staje w drzwiach. Dzieje się tak z kilku powodów, nie tylko z takiego, że podróżująca po całym świecie cioteczna prababcia Flora za każdym razem, kiedy przyjeżdża do nas w odwiedziny ma inny kolor włosów, zmienia się też jej sposób ubierania i makijażu. Chodzi też chyba o to, iż mimo swojego wieku cioteczna prababcia Flora naprawdę dobrze wygląda. „Ciocia Flora jest niepoważna” mówi zawsze o cioci Florze babcia zarumieniona, z zażenowaniem. „Jest taka żywotna i tak młodo wygląda” odpowiada na to zazwyczaj moja mama z lekka nutą zazdrości w głosie, a potem wzdycha. Mi swoim zamiłowaniem do eksperymentów i zmian cioteczna prababcia Flora przypomina egzotycznego i barwnego ptaka lub motyla, który nigdy nie jest zadowolony ze swej metamorfozy i powtarza ją bez końca.

Mimo wiadomości o przyjeździe ciotecznej prababci Flory, która bardzo poprawiła mi humor wciąż dręczyła mnie irracjonalna obawa o nadchodząca noc. Zrobiłam więc to co zawsze mi pomaga na zmartwienia, czyli rozłożyłam się na podłodze w swoimi pokoju z puzzlami. Z zapałem zabrałam się do układania. Pomaga mi to o wszystkim zapomnieć. A poza tym to bardzo przyjemne uczucie móc się zrelaksować i o niczym niemiłym nie myśleć. Po krótkiej przerwie na kolacje znów wróciłam do puzzli. Przez kilka kolejnych godzin z zapałem szukałam wśród rozrzuconych na podłodze puzzli pasujących fragmentów.

Przerwała mi dopiero mama, kiedy późnym wieczorem zajrzała do mojego pokoju na chwile.

— Czas iść do łóżka. Jutro masz szkołę — powiedziała tylko zanim znikła, marszcząc przy tym zabawnie brwi. Poczułam się niemile zaskoczona. No właśnie szkoła. Jak to jest że kiedy najlepiej się bawię, to zawsze muszę to przerywać żeby iść spać, bo następnego dnia mam szkołę? Pomijając już wszystko inne, to niesprawiedliwe. Nie lubię szkoły nie tylko dlatego.

Z ciarkami na plecach przebrałam się w pokoju w piżamę i położyłam do łóżka marząc tylko o tym, żeby mieć to już za sobą. Leżałam i leżałam, a sen nie nadchodził, tak jakby coś mi przeszkadzało w zaśnięciu. Nad ranem byłam już tak zmęczona, że wydawało mi się, że zasypiam, ale za każdym razem kiedy zaczynało mi się coś śnić budziły mnie jakieś dziwne szepty, szuranie i odgłosy kroków.

Za oknem zaczęło się robić już jasno kiedy dałam za wygraną i wbijając wzrok w sufit czekałam na sygnał budzika. Wtedy to zaświtała mi w głowie myśl o pamiętniku i o reprodukcji „Domu Schodów”. Energicznie wyskoczyłam z łóżka i wyciągnęłam pamiętnik z dna szuflady oglądając go i wszystko planując równocześnie. Postanowiłam, że spisze wszystko co zdarzyło się do tej pory od tamtego snu, bo dręczyło mnie przeczucie, że to jeszcze nie koniec.


Już kilka godzin później wiedziałam, że moje przeczucie sprawdziło się jak rzadko kiedy. Czekały mnie ciężkie przejścia.

Mimo zmęczenia, po nieprzespanej nocy ledwie zdążyłam na czas z wyjściem do szkoły, do której z domu idę 25 minut. Ziewając zamykałam furtkę myśląc z jaką ochotą poszłabym na wagary, kiedy przypomniała mi się rodzinna historia o tunelu. Według tego co twierdzą dziadkowie, a nawet moi rodzice, od piwnic w domu do altanki w ogrodzie prowadzi podziemny tunel. Uśmiechnęłam się do wspomnień, bo od kiedy pamiętam to moją najbardziej ulubioną zabawą było szukanie wejścia do tego tunelu. Godziny myszkowania po ciemnych piwnicach i po zarośniętej bluszczem i winoroślą altanie są moimi najwspanialszymi wspomnieniami. Jako mała dziewczynka wierzyłam, że kiedy wejdzie się do tego tunelu, to wyjdzie się po drugiej stronie w jakiejś dalekiej magicznej krainie.

Idąc w stronę szkoły przypominałam sobie te wszystkie przygody, które wymyślałam kiedy zmęczona szukaniem, zaszywałam się w jakiejś kryjówce w domu lub ogrodzie. Marzyłam o przygodach w krainie po drugiej stronie tunelu, które zawsze były barwne, pełne niebezpieczeństw i zawsze szczęśliwie się kończyły.

Do klasy weszłam prawie na czas. Zajęłam swoje miejsce w ławce stojącej najbliżej drzwi z przodu klasy, które zajęłam już specjalnie pierwszego dnia. Wyjęłam zeszyty i podręczniki, a poza tym książkę, którą nosze aby móc się za nią chować i mieć spokój na przerwach.

Pierwsza lekcja zaczęła się po kilku minutach. Patrzyłam tylko na tablice i na własna ławkę unikając kontaktu wzrokowego z kolegami z klasy, co od kilku miesięcy weszło mi w nawyk. Nie wiem dlaczego uprzedziłam się do kolegów z klasy, ale przez te kilka miesięcy nie zaprzyjaźniłam się z nikim, ani nawet nie poznałam nikogo bliżej. Wszystko chyba przez pierwsze wrażenie. Pierwszego dnia szkoły najbardziej widoczne były dziewczyny, które przeszły wystrojone, niektóre nawet z makijażem, chwalące się ocenami, chłopakami i modnymi gadżetami. Wydały mi się infantylne i monotematyczne, a od tego ich głośnego gadania o niczym tylko rozbolała mnie głowa. Żadna z nich nawet nie przypominała Izy, z którą mogłam rozmawiać o wszystkim i z którą rozumiałyśmy się w pół słowa. O kolegach nawet nie ma co wspominać, większość z nich rozmawia tylko o grach.

Uważnie wszystko notując jakoś przetrwałam 45 minut, pomimo tego iż strasznie kleiły mi się oczy. Od wyjazdu Izy muszę uważać na lekcjach, bo nie mam już od kogo ich spisywać. Od jej wyjazdu lekcje wydają mi się o wiele nudniejsze, bo nie mogę już nie słuchając ich wymyślać różnych historii i przygód, jak kiedyś. Bardzo za tym tęsknie. Za Izą też strasznie tęsknię, ale staram się nie myśleć o ty zbyt często, bo i tak nic nie mogę z tym zrobić.

Na przerwie pognałam do biblioteki, żeby sprawdzić w katalogu czy znajdę jakiś album o grafice. Ucieszyłam się, bo było nawet kilka pozycji, w których mogłam znaleźć to czego szukałam. Wypisałam sobie tytuły i autorów i wróciłam na lekcje.

Podczas kolejnej lekcji nie mogłam doczekać się przerwy. Kiedy tylko zadzwonił dzwonek pędem wypadłam z klasy i popędziłam znów do biblioteki. Zdziwiona bibliotekarka przyniosła mi albumy, o które poprosiłam, a potem stała nade mną patrząc mi na ręce. Rozumiem iż to bardzo cenne książki, ale takie zachowanie wydało mi się przesadne. Starając się nie zwracać uwagi na takie nieistotne szczegóły, no i przecież nie robiłam nic złego starałam się szybko, a zarazem delikatnie przewracać kartki. Wiem jak bibliofile reagują na brutalność wobec książek, dlatego też nawet nie próbowałam wynieść albumu dziadka z domu. To by było naprawdę BARDZO niebezpieczne. I jakby książce coś się stało, choćby to był nawet zagięty róg, dziadek nigdy by mi tego nie wybaczył. W końcu kiedy wertowałam już ostatni album natknęłam się na duża ładną reprodukcję, której szukałam. Zadzwonił dzwonek, więc tylko poprosiłam bibliotekarkę o zrobienie powiększonego ksero zaznaczonej strony i pobiegłam do klasy.

Wiedziałam, że zaintrygowałam panią z biblioteki, więc przez kilka następnych minut prawie nie słuchając nauczyciela gorączkowo myślałam co będzie lepsze: zmyślić jakieś tłumaczenie czy zasłonić się zadaniem szkolnym. Rozsądniej wydało mi się powiedzieć, że to zadanie domowe. No właśnie tak było rozsądniej, ale nie mogłam się powstrzymać od tego, żeby nie wymyślić jakiejś całkowicie fantastycznej historii. Prawdy oczywiście, nie miałam nawet zamiaru nikomu wyjawiać. I tak nikt by mi nie uwierzył. Dając sobie spokój z lekcją, którą obiecałam sobie przerobić z podręcznika, bawiłam się w myślach historyjką, która przyszła mi do głowy, tworząc alternatywne wersje i kilka różnych zakończeń. To była świetna zabawa. Prawie z żalem pakowałam się po dzwonku.

Myślałam już o tym jak zabezpieczyć kartkę i jak ją przemycić nie wzbudzając sensacji, ale zastałam zamknięte drzwi do biblioteki. To się czasem zdarza. Z westchnieniem, zawiedziona wróciłam pod klasę.

Na kolejnej przerwie niestety nie było jeszcze zamówionego przeze mnie ksero. Pani bibliotekarka bardzo była zmartwiona tym, ale przez dwie ostatnie lekcje musiała przygotować materiał, który zlecił jej zebrać dyrektor. Obiecała mi, że na dużej przerwie ksero będzie już na pewno na mnie czekać. No cóż. Z przeznaczeniem i przeciwnościami nie ma co walczyć, trzeba się temu poddać. Cierpliwie czekałam na kolejną przerwę.

Podczas długiej przerwy odebrałam swoje powiększone ksero „Domu schodów”. Na pytania bibliotekarki dając wykrętne odpowiedzi iż jest mi to potrzebne na zajęcia i z żalem myślałam o tym, że nie mogę jej opowiedzieć tego co wymyśliłam. Wielka szkoda, to była świetna historia. Apatycznie wróciłam do klasy. Zwinięta kartka z ksero zainteresowało jedną z koleżanek tak jak się tego spodziewałam.

— Co to? — spytała wskazując na rulon.

— Nic — mruknęłam niegrzecznie, nawet nie podnosząc głowy i licząc, że taka odpowiedź zniechęci ciekawską dziewczynę do dalszych pytań. Zniechęciło. Odeszła. Nikt nie lubi być ignorowany.

Podczas przerwy przed ostatnią lekcją siedząc na ławce, z lewej strony słyszałam rozmowę o jakimś chłopaku, a z prawej o liczbie punktów z jakiegoś testu i jak to się ma do średniej. W tym samym czasie starając się nie słuchać tej paplaniny, myślałam o zapachu Afryki ze snu. Nie pachniała przyprawami tak jak przypuszczałam, ale raczej ziemią, deszczem, słońcem i oceanem. I wolnością, o ile wolność ma zapach. A także czymś co jest bardzo odległe i co było dawno temu. Między opowieściami dochodzącymi mnie z dwóch stron: o tym co jakiś Piotrek zrobił, choć nie powinien, a o czym zapomniał, a tym jaka średnia jest najlepsza żeby dostać się do najlepszych liceów, postanowiłam, że kiedyś pojadę do Afryki. Oczywiści po to i żeby sprawdzić jak pachnie naprawdę.

Mimo iż był to tylko sen, byłam pewna, iż to co czułam istniało gdzieś naprawdę. W taki sposób zawsze traktowałam to co mi się śniło i to co wymyśliłam. I nic nie mogę na to poradzić. I nawet nie chce tego zmieniać.

Z prawdziwą ulgą wychodziłam ze szkoły i szłam do domu bardzo powoli, żeby jak najmniej się zmęczyć. Miałam co prawda nadzieje odpocząć i przespać choć chwile, gdzieś poza moim pokojem, ale u nas w domu nigdy nic nie wiadomo.

Pomyślałam o tym chyba w złą godzinę, bo zapeszyłam, o czym przekonałam się kiedy tylko przekroczyłam próg swojego pokoju, żeby zostawić tam plecak.

Mama stała w moim pokoju ze zmartwioną miną patrząc gdzieś pod nogi, a na mój widok wyglądała jak uosobienie poczucia winy.

— Przepraszam, stłukłam twoja figurkę, dosłownie przed chwilą. — Z zakłopotaniem wskazała na szczątki leżące na dywanie. — Zupełnie nie wiem jak to się stało. Nie dotknęłam jej nawet. Chciałam tylko trochę posprzątać.- przyznała się jak do czegoś wstydliwego.

Westchnęłam i zapewniłam mamę, że nic nie szkodzi.

— Niespecjalnie lubiłam tą figurkę.

To była prawda. Była raczej pokraczna, ale że dostałam ją na zakończenie szkoły, czułam do niej coś w rodzaju sentymentu. Kiedy nie parzyłam na brzydka mordkę powykręcanej postaci nawet ją lubiłam, bo przypominała mi szczęśliwe czasy.

Pomyślałam, że to pewnie, któryś z elfów o nią zahaczył i zrzucił na podłogę. Pomyślałam tak beztrosko i żartem, bo to było przecież niemożliwe. Westchnęłam i zabrałam się do sprzątnięcia skorup niechcący nadeptując na układankę. Zamarłam z oburzenia. Ktoś ją dokończył. Jak to możliwe? Nikt w domu nie zrobiłby czegoś takiego. Przestrzega się nie rozwiązywania krzyżówek zaczętych przez kogoś innego i nie dokańczania puzzli. Tej zasady w naszym domu NIKT nie łamie. Kiedy dotarło do mnie co to oznacza, poczułam się nieswojo. Bo to znaczyło, że ułożył ją ktoś inny, ktoś spoza mojej rodziny. No i jeszcze ta rozbita figurka…

Starając się nie myśleć o tym kimś innym, kto bezczelnie układa cudze układanki, psując mi całą przyjemność, a do tego rozbija cudze pamiątki, jak najszybciej pozbierałam skorupy i opuściłam „przeklęty” i nawiedzany pokój.

Położyłam się w pokoju rodziców by chwile pospać, ale prawie od razu kiedy zamknęłam oczy, mama potrząsając mnie energicznie za ramie, zbudziła mnie.

— Córeczko, co ci jest? — spytała zatroskana.

— Nic, mamo jestem tylko zmęczona i chce mi się spać… — z trudem wymruczałam zbyt zmęczona, by wymyślić coś sprytnego.

— Może jesteś chora? — dopytywała się zaniepokojona mama, kładąc mi dłoń na czole. A ja wiedziałam, że w głowie robi przegląd chorób, których symptomami są senność lub/i zmęczenie. Ostatnio mama zrobiła się przewrażliwiona.

Pokonana matczyną troską podniosłam się i dzielnie uśmiechając zeszłam na dół powłócząc nogami. Próbowałam przespać kilka godzina u dziadków na kanapie, ale babcia obudziła mnie z wyrzutami, że nie jestem w wieku, w którym mogę spać w dzień.

— Za młoda jesteś, żeby spać z powodu zmęczenia, a nawet nie masz jeszcze żadnej pracy ani zajęcia. — Oburzona na kondycje dzisiejszej młodzieży, babcia nie przestawała mówić.

Z westchnieniem wiedząc, że z babcią nie ma co dyskutować, wstałam z kanapy i zwinęłam się w kłębek w wielkim starym fotelu stojącym przed telewizorem i udając, że oglądam serial zdrzemnęłam się godzinkę.

Po obiedzie też próbowałam zająć fotel, ale brat przyszedł właśnie na swój ukochany serial i nie było mowy, żeby spokojnie zaszyć się tam na godzinkę lub więcej. Zrezygnowana, patrząc niewidzącym wzrokiem przed siebie i o niczym nie mając siły myśleć, doczekałam do kolacji.

Prawie nic nie zjadłam. Wywołało to komentarze rodziny, ale wymówiła się zmęczeniem. Zdesperowana od razu po kolacji poszłam na górę do swojego pokoju żywiąc resztkę nadziei, iż nic się nie stanie. Jednak przez całą noc nie mogłam zmrużyć oka. Nie wiem co mnie rozbudzało, ale uporczywość z jaką, za każdym razem, ujawniało się to coś co słyszałam już pierwszej nocy a czego nie potrafiłam określić, źle mnie usposobiło do elfów ze snu. Bo nie ma co ukrywać, że to je właśnie podejrzewałam o to, że nie pozwalają mi spać. I to z jakichś swoich, zapewne podstępnych powodów. Nie myślałam wtedy dobrze o nich.

Nad ranem zrezygnowałam z prób zaśnięcia i zajęłam się pamiętnikiem. Okleiłam go kserem i uzupełniłam. Kiedy skończyłam z nudów odrobiłam lekcje na cały tydzień. A potem była już pora, żeby wstać zjeść śniadanie i pójść do szkoły.


Następne cztery dni i trzy noce były najgorszymi jakie dotychczas przeżyłam. Kiedy leżąc w łóżku zamykałam oczy słyszałam nasilające się, z nocy na noc, tajemnicze dźwięki. Brzmiało to jakbym znalazła się na dworcu, gdzie słychać przyciszone rozmowy, wykrzykiwane komunikaty oraz kręcących się ludzi. Hałasy może nie były głośne, ale ich jednostajność i nieprzerwany potok sprawiały, że zaczynała strasznie boleć mnie głowa.

W szkole nauczyciele, biorąc moje zmęczenie za lenistwo lub myśląc zapewne, iż jestem zmęczona, bo nocami oglądam telewizje lub siedzę przed komputerem nie traktowali mnie ulgowo. Albo stawiali mi złe stopnie, kiedy nie potrafiłam się skupić na pytaniach i źle odpowiadałam, albo wysyłali mnie do szkolnej pielęgniarki. A to wcale nie jest dobrze, bo oznaczało wizytę u młodej ambitnej pielęgniarki pani Kasi, która dostała się na studia psychologiczne i sprawdza ostatnio na uczniach różne teorie, o których się uczy. Jeśli więc ktoś się u niej zjawi, zasypuje wtedy chorego pytaniami, z których niektóre są bardzo krepujące. Czasem jest to zabawne, ale czasem jak coś boli to znacznie mniej. Ja lubię z nią rozmawiać, bo mogę się od niej dowiedzieć różnych ciekawych rzeczy, ale czasem się boje, że mnie rozgryzie. Nie wiem co konkretnie mogła by u mnie wykryć, ale boje się tego. To taki irracjonalny lęk. Tego terminu nauczyłam się właśnie od pani Kasi.

W ciągu tego tygodnia pani Kasia uwierzyła mi od razu kiedy jej powiedziałam, że po prostu nie mogę spać, bo coś mi przeszkadza. Sądząc po tym co mówiła wyobrażała sobie zapewne, że coś w naszym domu nocami hałasuje. Może lodówka? Albo stary bojler? Nie potrafię dojść do tego co zrodziło się w jej wyobraźni, ale potraktowała mnie bardzo poważnie, w bardzo miły i troskliwy sposób. Kiedy pojawiłam się u niej po raz kolejny, kolejnego dnia, naprawdę zmartwiona zaproponowała mi jakiś dość słaby środek nasenny. Ja jednak odmówiłam, bo dla zasady nie biorę żadnych tabletek.

Przez tamte dni, nie udało mi się też przespać dłużej za dnia, ani na dole u dziadków, ani w pokoju rodziców. Zawsze ktoś mnie budził. To trochę dziwne, kiedy ktoś bliski, jak własna mama lub babcia potrafi potraktować człowieka tak bez serca. Wiem że robiły to, bo się o mnie martwiły i chciały dla mnie dobrze, ale przez to wcale nie byłam mniej zmęczona. Ale możliwe, że przez to byłam bardziej zdeterminowana, bo w piątek położyłam się spać gotowa na wszystko. Byłam już zbyt zmęczona z niewyspania by się bać. Postanowiłam sprawdzić co się dzieję, choćby to było coś najgorszego. I przede wszystkim już nie uciekać.

Chyba od razu zasnęłam, bo kiedy usiadłam na łóżku zauważyłam, że mój pokój wyglądał całkiem inaczej niż naprawdę. Był kilkanaście razy większy. Ściany i sufit odsunęły się od łóżka na dobre kilka metrów. Może nawet dziesięć metrów, na oko trudno było mi to ocenić.

Nade mną, we wszystkich kierunkach biegły sznurki i kable zaczepione końcami do ścian. Ale na tym nie koniec. Miałam wrażenie, że znajduje się w jakimś strasznie zatłoczonym miejscu, na przykład na dworcu. Dopiero po chwili kiedy oswoiłam się z tym całym zamieszaniem wokół mojego łóżka i zorientowałam się, że jestem pośrodku czegoś co wygląda jak obóz namiotowy jakiegoś koczowniczego plemienia. Inne określenia nie pasowały by opisać to coś dziwnego co mnie otaczało. Zawieszone na sznurkach wzorzyste lub gładkie materiały wyglądały bardzo prowizorycznie, wrażenie chaosu potęgowały te idące we wszystkich kierunkach kable. Prześledziłam wzrokiem te najbliższe i ku mojemu zdziwieniu, kable dochodziły do olbrzymiej wprost plątaniny przy gniazdku elektrycznym.

Oczywiści, hałasu nie dającego mi spać od kilku ostatnich nocy, nie robiły żadne z tych przedmiotów tylko żywe stworzenia. Między ściankami namiotów poruszały się we wszystkich kierunkach najdziwniejsze istoty jakie kiedykolwiek widziałam. Najwięcej zauważyłam podobnych do ludzi choć niebieskoskórych istot w biało-szarych skórzanych ubraniach i lekkich pancerzach oraz uzbrojonych w całą masę broni, którą byli dosłownie obwieszeni. Co dziwniejsze ich włosy były białe, szare albo czarne i nie miało to związku z wiekiem, co stwierdziłam kiedy jakiś mały chłopiec o niebieskiej skórze i białych jak śnieg włosach przebiegł obok mojego łóżka. Wielu miało na twarzy kolorowe paski lub jakieś wymalowane symbole. A oprócz nich były tam stworzenia podobne do dużych leśnych zwierząt: kotów, borsuków, wilków, myszy, dzików, łasic i węży tylko w bardzo jaskrawych kolorach i do tego ubranych w dziwnie wyglądające ubrania i obwiązanych sznurkami i z wystającymi za ich pleców tajemniczo wyglądającymi przedmiotami. Zauważyłam też jakieś wysokie i chude postacie, ale poruszały się one za szybko, żebym mogła się zorientować czym są.

Wodziłam oczami za mijającymi mnie, jak gdyby nigdy nic, postaciami. A w głowie kłębiły mi się myśli. Czyli to tak wygląda naprawdę mój pokój w nocy? Kiedy ja śpię lub próbuje zasnąć…? Zaczęło mi się to wszystko strasznie mylić, to co jest prawdziwe, a co nie, tak że nie mogłam uwierzyć w istnienie tego co mnie teraz otaczało, nawet kiedy na to patrzyłam. To jest prawdzie czy jednak nie? To było zbyt skomplikowane dla mnie szczególnie, że jedna myśl nie dawała mi spokoju: „Ja przecież nikogo z nich nie zapraszałam!!” W jednej chwili strasznie się rozzłościłam.

— Co tu się dzieje?! — krzyknęłam w desperacji. Zwróciło na mnie uwagę tylko kilka najbliżej stojących postaci, ale nawet omiotły mnie tylko spojrzeniem i powróciły do swoich zajęć.

Tego było już dla mnie za wiele.

— Co tu się dzieje??!! — krzyknęłam głośniej z rozpaczą i w końcu doczekałam się reakcji. Ale tylko rozsiewające wokół świecący pył elfy zebrały się wokół mnie, cała reszta istot nie okazywała zainteresowania. Choć czułam na sobie zaciekawione spojrzenia.

Powtórzyłam swoje pytanie po raz kolejny, tym razem już ciszej.

— Ukrywamy się — spokojnie odparła Lum-Lun zbliżając się do mnie i mojego ucha.

— Ale dlaczego..?

— My uciekamy — z przejęciem wyszeptała Lum-Lun wprost do mojego ucha, zanim jeszcze zdążyłam dokończyć zdanie.

— Ukrywamy się w twoim śnie — szeptem poinformował mnie fioletowy elf, co do którego nie miałam pewności, czy mi się przedstawił, czy nie. Nie wiem czemu szeptali. Hałas robiony przez innych zagłuszył by nie tylko szept elfów.

— Jesteśmy uchodźcami — cicho powiedział Minor wyglądając przy tym jakby przygniatało go ogromne poczucie winy. — To maja wina. Jestem księciem… — Zamilkł w ciszy, która nagle zapanowała.- Właściwie jestem tchórzem — dodał cicho i spokojnie, a nikt nie zaprzeczył, ani nie starał się jakoś tego wytłumaczyć. Tylko Lum-Lun odwróciła w jego stronę głowę i spojrzała na niego ze współczuciem.

— Wszystko dlatego, że nie walczymy… — kpiącym, ostrym głosem ktoś wyszeptał za moimi plecami.

— Nie chce walczyć — impulsywnie oświadczył Minor, podnosząc głowę i patrząc mi prosto w oczy.- Próbuje pertraktować z wysłannikami księżnej i … — przerwał i gwałtownie zbliżając się do mojej twarzy szybko wyrzucał z siebie słowa.- Widziałem śmierci tylu moich towarzyszy i to wszystko poszło na marne. Niczego nie zmieniło! Nie potrafiłabyś zrozumieć, jaki bardzo cierpiałem tylko dlatego, że przeżyłem. Moim obowiązkiem jest sprawić by przeżyło jak najwięcej moich podanych.

Mówił, choć z emocji zaczynało mu brakować tchu.

— I nic innego mnie nie obchodzi. I nie ważne jak mnie nazywają. I co o mnie myślą.- W tym co mówił była siła, choć w jego oczach widzianych z tak bliska widziałam rozpacz i wielki smutek. Najwidoczniej bolało go jednak to co o nim myślą i mówią. Ale że uważał iż postępuje słusznie nie zwracał uwagi na to co sam czuł. To było bardzo odważne, w tym momencie zaczęłam go podziwiać, za to że tak konsekwentnie potrafi trwać przy tym co uznaje za słuszne. Ja tak nie potrafię. Jeśli ktoś ma inne zdanie niż ja, od razu zaczynam się zastanawiać czy na pewno mam rację, a nie na przykład ten ktoś.

— Ale ...co właściwie się stało? — Nie wiedziałam jak zadać pytanie, które coś by mi wyjaśniło.- Wybuchła jakaś wojna? Czy co podobnego…? — Te wspomnienia musiały być dla niego bardzo bolesne. Chciałam zmienić temat, ale z drugiej strony, nie mogło zostać tak jak teraz.

Minor pokręcił powoli głową.

— Wojna jeszcze nie wybuchła, ale myślę, że dojdzie do tego już niedługo. — Na chwile zamilkł, a potem cicho patrząc w ziemia zaczął opowiadać. — Musieliśmy uciekać z naszej ojczyzny, kiedy jej najżyźniejszą część zajęły wrogie plemiona wielkiego imperium Pseudes, Megerowie i Derelicta. Z nimi nadeszli Sima.- Kiwnął głowa w stronę niebieskoskórych. — To wszystko zmieniło. — Zamyślił się i z smutkiem wspominał.- Wypasali swoje wierzchowce na naszych łąkach, budowali swoje domostwa z naszych prastarych drzew. Nic nie było takie jak wcześniej…

— Dlaczego im na to pozwoliliście? — spytałam oburzona, z gniewem patrząc w stronę niebieskoskórych, którzy jakby nigdy nic zajmowali się swoimi sprawami. Od początku mi się nie podobali! — Mogliście z nimi walczyć i ich pokonać. — Kilka elfów pokiwało głowami i coś gniewnie zamruczało.

Minor z zastanowieniem spojrzał na mnie, co mnie zatrzymało na miejscu, bo już chciałam się podnieść i pójść nagadać tym bezczelnym niebieskim dziwadłom.

— Plemię Sima to nasi sprzymierzeńcy — wyjaśnił mi spokojnie elf. — Dzielą nasz los. Sami musieli opuścić swoje krainy kiedy imperium zaczęło zajmować ich ziemie. Byliśmy im wdzięczni, że nam pomagają. Tylko dzięki nim ocaliliśmy życie i ziemie przed całkowitym zniszczeniem. Coś musieliśmy poświęcić, by ocalić to co najważniejsze.

— No dobrze, rozumiem czemu wy nie mogliście dać sobie rady z najeźdźcami, ale dlaczego oni tylko się wycofali?

Kilka elfów znów pokiwało głowami i zaczęło z ożywieniem o czymś miedzy sobą dyskutować. Nie doczekawszy się odpowiedzi od elfów, złość, którą czułam za taką jaskrawą niesprawiedliwość jaka spotkała te małe i delikatne elfy, popchnęła mnie w stronę niebieskoskórych. Nie zwracając uwagi na protestującego Minora zaczepiłam pierwszego niebieskiego wysokiego wojownika jaki mi się nawinął pod rękę.

— Chce spytać dlaczego tu jesteście — powiedziałam trochę drżącym głosem. Wojownik spojrzał na mnie z niechęcią, ale odpowiedział:

— Musieliśmy opuścić nasz dom.

— To już wiem. Czemu nie walczycie? Jesteście przecież wojownikami! — ostro powiedziałam i zawtórowały mi elfy, które za mną podążyły. Kilku niebieskoskórych zatrzymało się i z uwagą przysłuchiwało się naszej rozmowie, co nie wiem czemu tylko bardziej mnie rozzłościło.

— Nie mamy w tym starciu szans — spokojnie odpowiedział groźnie wyglądający wojownik.

— Możecie przynajmniej spróbować — nie ustępowałam.

— To by było bezcelowe.

— Czyli się poddaliście?

— Zrobiliśmy to co było najlepsze dla nas wszystkich.

— I co teraz jest już wszystko w porządku? — spytałam napastliwie.

— Mogło być o wiele gorzej. Przetrwaliśmy i możemy szykować się do walki…

— I co, szykujecie się tutaj? Co robicie?

— Czekamy na najlepszy moment do ataku.

— A jak długo jeszcze to potrwa?

Nie chciał mi odpowiedzieć na to pytanie.

Przysłuchujący się nam inni niebieskoskórzy tylko kręcili głowami i przestali mnie dostrzegać powracając w tak ostentacyjny sposób do przerwanych zajęć, że nie mając wyboru dałam im spokój. Nie wiem czy tylko mi się wydawało, ale wszystkie otaczające mnie wielkie jaskrawe zwierzaki zamruczały, co zabrzmiało jak śmiech.

— Niegrzeczna, mała dziewczynka — wymruczał wielki kot stojący obok mnie i trącając mnie wielkim łbem chciał zmusić bym mu ustąpiła z drogi. Zawrzało we mnie i choć zazwyczaj nie dręczę zwierząt tym razem postanowiłam zrobić coś paskudnego. Złapałam niczego się spodziewającego się fioletowego kociaka za wąsy i mocno pociągnęłam, groźnie patrząc mu prosto w oczy. Zwierzak zapiszczał z bólu i szybko się wycofał. Mi pozostała tylko paląca wstydem ponura satysfakcja, kiedy rzucałam na ziemie wąsy, które zostały mi w ręce. Zwierzaki kręcące się wokół spojrzały na mnie nieprzyjaźnie. Zrobiła bym pewnie jeszcze jakieś głupstwa, gdyby nie to że w oknie, na które przypadkiem spojrzałam ujrzałam wielkie oko, które patrzyło wprost na mnie. Źrenica ogromnego ciemnego oka zaglądającego do środka pokoju, to było dla mnie zbyt wiele.

Obudziłam się zlana potem, z bijącym jak oszalałe sercem. Długo nie mogłam się uspokoić, a kiedy usnęłam, nie śniło mi się na szczęści już nic. Rano kiedy już się obudziłam, przed wstaniem zaczęłam przypominać sobie wszystko co mi się przyśniło i zastanawiać się co z tym wszystkim można zrobić? Wiele rzeczy jeszcze nie rozumiałam. Postanowiłam, że muszę o nie spytać Minora w kolejnym śnie. Bo byłam pewna, że nad będę o nich śnić.


Przy śniadaniu zamyślona mechanicznie jadłam co mi odsuwała mama. Brat wykłócał się z mamą o coś. No tak, o sprzątanie.

— Czasem myślę, że zaniedbanie nie jest takie złe — powiedział chłodno mój młodszy brat. W jego głosie można było wyczuć zawziętość sugerującą, iż nie zapomniał mamie jeszcze tego, że wyrzuciła jego ulubiony samochodzik tylko dlatego, że obłaziła z niego farba.

Żułam w milczeniu.

— Mama ma ostatnio strasznie zmienne humory. To pewnie hormony — zawyrokował pewnym siebie tonem mój brat. Od kiedy ostatnio zapamiętale czyta podręczniki anatomiczne, wygłasza od czasu do czasu takie bardzo irytujące komentarze.

Nie wiem czemu, ale ten zarzut podziałał na mamę dość niezwykle. W jej oczach pojawiły się łzy i już po chwili rozpaczliwie chlipała.

— Może to menopauza? — zasugerował mój brat, który dodatkowo cichaczem wertuje ostatnio wszelkie książki mówiące o biologii człowieka, w tym głównie interesuje go biologia kobiet.

Mama z oburzenia zarumieniła się i przestała szlochać.

— Ja mam dopiero 35 lat… — wyszeptała i dodała groźnie spoglądając na własne dziecko, które zachęcała dotychczas do czytania poważnych naukowych książek — … ty okropnych chłopcze.- Dodała tragicznym głosem, po raz pierwszy zwracając się w ten sposób do swojego rozpieszczanego syna.

— Hm. Myślałem że więcej — mruknął mój brat, zmartwiony, że popełnił pomyłkę, i tym zapewne, że postawił nietrafną diagnozę.

W oczach mamy znów pojawiły się łzy.

— To ja tak źle wyglądam? — spytała z niepokojem mnie i tatę, zupełnie ignorując brat, który sądząc po jego minie zaczął się czuć bardzo niepewnie. Jeszcze nigdy nie był tak traktowany.

Zgodnie spiorunowaliśmy wzrokiem biednego chłopca, który miał niewyraźną minę. Chórem zapewniliśmy też mamę, że wygląda wspaniale, i co najwyżej na 25 lat.

Mama się uspokoiła i humor się jej poprawił.

Jak zwykle w sobotę trzeba było sprzątnąć… czyli zajmować tym wszystkim, co trzeba robić co tydzień, bez końca. „W przeciwnym razie zaroślibyśmy brudem” jak lubi powtarzać babcia. Czasem nie widzę w takiej możliwości nic złego. Ale niedługo miała przyjechać cioteczna prababcia Flora i nie było mowy o tym, że babcia mi odpuściła. Byłam zmęczona tym co działo się moich snach. Tej nocy wyspałam się co prawda, ale pojawiał się kolejny problem. Sprzątanie szło mi kiepsko, o co babcia cały czas się złościła. Tata zaszył się gdzieś ze swoimi pismami motoryzacyjnymi, a dziadek i brat starali się nie wchodzić w drogę i nie rzucać w oczy szalejącym po domu kobietom. Ja oczywiści, jakby mogłam wybierać, to też wolałabym gdzieś się zaszyć, ale przecież nie mam wyboru.

Przy obiedzie babcia rzuciła jakąś niewinną uwagę, która znów doprowadziła mamę do łez. Babcia zaczęła przeprowadzać regularne przesłuchanie i w końcu mama wśród łez przyznała się.

— Jestem w ciąży. Zrobiłam już test. — wykrztusiła zapłakana mama.- Jest pozytywny. Ale ja nie mogę być w ciąży — powiedziała mama stanowczo, przestając nawet płakać.

— Dlaczego? — spytaliśmy na raz wszyscy zaskoczeni tym kategorycznym stwierdzeniem.

— Bo nas nie stać na trzecie dziecko… — ze łzami w oczach wyszeptała mama, ogłuszając nas kompletnie. Po minach wszystkich zgadywałam, że na to nie sposób znaleźć odpowiedź.

— Zawsze możemy je oddać do adopcji — podsunął przejęty brat, chcąc jakoś rozwiązać niezrozumiały dla siebie problem. W sumie to było oczywiste, że żartuje, ale nikt nie docenił jego żartu. Mama jeszcze bardziej się rozpłakała, a on stropiony patrzył na to ze zdziwieniem. Tata i dziadek chrząknęli, a babcia oburzona zaczęła wyganiać z pokoju brata, mówiąc, że jest jeszcze za mały żeby rozumieć takie sprawy. Było mi go trochę szkoda, bo tym razem chciał naprawdę pomóc. No ale cóż, powinien już się przyzwyczajać do tego, że nie jest już najmłodszym dzieckiem w rodzinie, i że kto inny za kilka miesięcy będzie mamy oczkiem w głowie.

— Spokojnie kochanie, jakoś damy sobie rade. Każdy problem da się rozwiązać — pewnym siebie tonem oświadczył tata uśmiechając się do mamy. Mama długą chwile jeszcze chlipała głośno wycierając nos, zanim się ostatecznie uspokoiła. Po chwili była już gotowa by na spokojnie nad wszystkim się zastanowić.

Z miny babci wnioskowałam, że z dezaprobatą słucha rozmowy rodziców, gdy ci rozmawiali skąd wezmą dodatkowe pieniądze, kiedy mama przejdzie na urlop wychowawczy. Mi to wydało się bardzo rozsądne, bo przecież wychowanie dziecka kosztuje, nie mówiąc już nawet o trójce dzieci.

Do końca dnia wszystko szło trochę inaczej niż zwykle. Tata i mama szeptali coś miedzy sobą, a dziwnie milczący brat chyba po raz pierwszy w życiu nie cieszył się całkowitą uwagą rodziców. Do tego musi się przyzwyczaić, bo teraz już tak będzie.

Po kolacji nawet nie sprawdziwszy co będą puszczać w telewizji poszłam spać. Leżąc w łóżku myślałam o tym wszystkim co będę musiała od tej pory robić, o tym co się zmieni w naszym domu i o tym o co chce spytać Minora.

Kręciłam się niespokojnie, nie mogąc się doczekać snu. A kiedy już zasnęłam i znalazłam się w tym drugim moim pokoju ze snu, pierwsze co zobaczyłam to prawdziwe pole bitewne. Niebieskoskórzy walczyli dzielnie z jakimiś groźnymi stworzeniami przypominającymi olbrzymie czarne ośmiornice. Dość łatwo przyszło im wygranie tej potyczki. Siekli macki i rzucali je na wielki stos, który sprawnie nieskoskóre kobiety wrzucały do wielkiego kotła. Na ten widok zrobiło mi się słabo. I nie z tego powodu, że ktoś będzie jadł takie świństwo. Uświadomiłam sobie, że ja prawie nazwałam ich tchórzami. To mógł być ostatni błąd jaki popełniłam w życiu.

Jakaś niebieskoskóra wojowniczka przeszła obok mnie, wycierając swój miecz z czarnej ciągnącej się substancji. Uśmiechnęła się do mnie i od razu mi ulżyło, że nie są na mnie źli. Przynajmniej nie wszyscy. Uspokojona co do swojej najbliższej przyszłości — tym że raczej nie skończę jak to stworzenie z mackami — zaczęłam się rozglądać za elfami. Na mój widok kilka istot podobnych do wielkich zwierząt zaczęło gorączkowo szeptać i czym prędzej zeszło mi z drogi. Starałam się nie zwracać na to uwagi. Odszukanie elfów sprawiło mi trochę trudności, bo one zazwyczaj kręcą się bez sensu, ale w końcu je znalazłam zajętych pleceniem jakiegoś wieńca z drobnych białych kwiatków. Najżywiej uwijał się Minor, którego leciutko i mam nadzieje nie robiąc mu krzywdy odciągnęłam od tej hałaśliwej zgrai. Za nami jak cień podążyła Lum-Lun.

— Minorze mam kilka pytań — przerwałam mu, kiedy zarumieniony zaczął coś mętnie tłumaczyć. Spojrzał na mnie z powagą i oczekiwaniem. Pod wpływem tego spojrzenia trochę mi się poplątały te wszystkie pytania, które chciałam mu zadać.

— Tłumaczyłeś mi jak do tego doszło. — Ręką machnęłam w stronę obozowiska. — No dobrze… — zaschło mi w gardle, sama nie wiem dlaczego. Może chodziło o to, że jestem tak bezduszna i chce się ich wszystkich po prostu pozbyć. — … to rozumiem. Wiem jak wy tu się znaleźliście. I nie ma sprawy… to wy...ale co z resztą? — spytałam szybko, by nie stracić odwagi.

Minor zmieszał się.

— Chyba niechcący otworzyliśmy przejście za bardzo — powiedział przepraszającym tonem.

— I co, nie da się go zamknąć? — oszołomiona spytałam, bo określenie przejście skojarzyło mi się z jakąś dziurą, którą można przecież w najgorszym razie czymś zapchać.

Minor pokręcił głową.

— Szlak można poprowadzić tylko dalej.

Nie podobało mi się to.

— Gdzie dalej? — spytałam podejrzliwie, bo oczami wyobraźni widziałam jak wszystkie te istoty rozchodzą się po całym domu i zaczynają się wszędzie rozkładać ze swoimi rzeczami..

— Tego właśnie nie wiemy — powiedziała Lum-Lun i spojrzała na mnie tak, jak by ode mnie oczekiwała, że wyznaczę ten cały szlak. A ja nie miałam zielonego pojęcia o co w tym wszystkim chodzi. „Spokojnie, tyko spokojnie” powtarzałam sobie w myślach, choć prawie już wpadłam w panikę, taką jak wtedy kiedy miałam sześć lat i zgubiłam się na wielkim dworcu kolejowym w obcym mieście.

Rozejrzałam się. Jak nic nie zrobię wszystko zostanie tak jak jest. Wyobraziłam to sobie i nabrałam odwagi.

— Nie mogą tu zostać. Przeszkadzają mi spać — powiedziałam tak spokojnie jak tylko potrafiłam. „A ten sen z minuty na minutę robi się coraz bardziej męczący i nieprzyjemny” pomyślałam przyglądając się jak jakiś niebieskoskóry chłopak, rozkładał się ze swoim uzbrojeniem na moim dywanie. Miał długie włosy, w nich dwa warkoczyki i srebrne paski na lewym policzku. Sądząc po wzroście był zapewne w moim wieku, ale jego bezczelne zachowanie sprawiało, że czułam się niepewnie jak mała, głupia dziewczynką. Nie cierpię tak się czuć. Spojrzałam na niego z dezaprobata, ale na nim nie zrobiło to żadnego wrażenia. Wahałam się jak zareagować, a on tylko raz spojrzał mi prosto w oczy i szybko odwrócił się ze złośliwym uśmieszkiem. To mnie naprawdę rozzłościło. Już wtedy wydało mi się to nieuprzejme, a kiedy się obudziłam, byłam naprawę zła na niego za to.

— A tak w ogóle to jak się oni tu dostali? — spytałam by zmienić temat i nie myśleć teraz o tym impertynencie. — Tak samo jak ty? — Minor pokręcił głową i uniósł się w powietrze.

Minor bez słowa zaprowadził mnie przed jedną ze ścian pokoju i wskazał na drewniana ścianę. Patrzyłam się dość tępo w miejsce, które mi wskazał elf. Nie widziałam w nim niezwykłego. Kiedy jednak uważniej przyjrzałam się ścianie zauważyłam, że słoje na boazerii lekko się przemieszczają. Nic takiego nie powinno mieć miejsca, chciałam to powiedzieć Minorowi. Kiedy już się do niego odwracałam, ściana przede mną zafalował niczym zasłona. Serce biło mi jak szalone, bo ta dziwna poruszająca się zasłona zaczęła się robić najpierw coraz bielsza, a potem przezroczysta. Kiedy zaczęły się z niej wyłaniać kontury jakiejś dziwnej postaci albo może budowli nie wytrzymałam napięcia i szarpnięciem całego ciała rzuciłam się do tyłu. Obudziłam się na podłodze obok łóżka z obolałym ramieniem. Ale szczęśliwa, że nie zobaczyłam tego czegoś strasznego, co chciało mnie przeciągnąć na drugą stronę dziwnej zasłony.

Wróciłam do łóżka i choć wcale nie chciałam znów o tym śnić, to jednak sama nie wiedząc kiedy zasnęłam. Minor i Lum –Lun siedzieli na moim łóżku i kiedy siadałam uśmiechali się do mnie tak po prostu, z sympatią. Było mi wstyd. Czułam, że jeśli chce się lepiej poczuć, muszę mi jakoś pomóc. Nie wiedziałam tylko jak zacząć. I co właściwie mam zrobić.

— Tak nie może dalej być — stanowczo oświadczył Minor, a ja w pełni się z nim zgadzałam. Gości w moim pokoju wciąż przybywało. A sam pokój powiększał się coraz bardziej i teraz nawet nie widziałam już ściany naprzeciwko mnie. — Boje się że wyczerpiemy tutejsze źródło energii.

Co on miał na myśli? Minor wskazał mi coś ręką i kiedy spojrzałam w tamtym kierunku, znów rzuciło mi się w oczy wielkie kłębowisko kabli. Coś takiego wygląda nie na miejscu w takim otoczeniu. Zbyt nowocześnie. Prześledziłam wzrokiem gdzie te kable biegną. Nie zauważyłam tego wcześniej, ale z jednej strony ginęły w kłębowisku przedłużaczy przy gniazdku elektrycznym, a drugiej strony rozchodziły się do wszystkich namiotów. Wychyliłam się z łóżka i zajrzałam do najbliższego namiotu. Zauważyłam, że kabel został okręcony wokół jakiegoś przedmiotu, na którym stał metalowy garnek. Nad garnkiem unosiła się para, czyli coś się w nim gotowało. Byłam pod wrażeniem ich pomysłowości, tak przez kilka minut. Potem do mnie dotarło co znaczy. Spojrzałam zaniepokojona na rozchodzące się we wszystkich kierunkach kable, a potem na Minora.

— Musieliśmy coś jeść — tłumaczył się przestraszony tym jak na niego spojrzałam.- Niektórzy chcieli skorzystać z ognia, ale postanowiliśmy, że podłączenie się do tutejszego źródła energii będzie rozsądniejsze — zakończył przyglądając mi się z niepokojem. A ja oczami wyobraźni widziałam już te gigantyczne rachunki za prąd jaki przyjdą w następnym miesiącu. Dreszcz przeszedł mi po plecach. Nie mogłam do tego dopuścić. Próbowałam mu to wyjaśnić. Minor bardzo się przejął. Zamyślił się głęboko.

— No dobrze, to znaczy, że musimy wytyczyć szlak. Poprowadzić go dalej — powiedział już mniej pewnie i pociemniał.

No tak, było mi go żal, ale to co się stało potem na pewno wypływało też z tego, że nie chciałam już przerabiać takiego tygodnia, kiedy z niewyspania byłam chodzącym wrakiem. To musiało być to, bo odważyłam się na to, co uważałam za kompletne szaleństwo.

— A jak to się robi? — zapytałam i wbiłam stanowczy wzrok w elfa, który znów się stropił.

— To się dzieje samo. Kiedy cię pierwszy raz zobaczyłem, chciałem cię tylko spytać o drogę. Ale kiedy dotknąłem twojego ramienia znalazłem się tutaj w twoim pokoju. To właśnie tak działa. Nagle powstaje nowe miejsce… większa lub mniejsza przestrzeń… — gorączkowo szukał innego określenie — … czasem to droga.

Zamilkł zastanawiając się zapewne nad trafnością tych określeń, które mi się w ogóle nie kojarzyły z tym na co patrzyłam. No, ale coś trzeba było zrobić.

— Może zrobienie tego samego coś da? — nieśmiało zaproponowała Lum–Lun i sama dotknęła mojego ramienia. Nic się nie stało, a Minor kręcąc głową położył dłoń na ramieniu zmartwionej Lum-Lun.

— To nie działa tak. Chodzi o odpowiednia osobę i miejsce — powiedział znacząco patrząc w moim kierunku.

— Czyli to ja mam teraz dotykać wszystkich i może przejście się otworzy? — spytałam z wahaniem, bo nie wiadomo przecież co wtedy by się stało. Może ten ktoś na przykład zabrał by mnie do jakiegoś innego miejsca. Jak ja bym wtedy wróciła? Zupełnie nie rozumiałam tych rzeczy. Już chciałam o tym powiedzieć im, ale nagle zabrakło mi odwagi.

Minor zajęty swoimi myślami niepewnie pokiwał głową.

— Musimy spróbować.

Nie było innego wyjścia. Wzięłam głęboki wdech i szybko dotknęłam najbliżej stojącej elfki. Nic się nie stało, więc dotknęłam kolejnego elfa, też bez efektu. Ośmieliło mnie to i odważyłam się dotknąć wielkiego niebieskoskórego wojownika. Dotknięty wojownik zamarł zaskoczony wyglądając jakby chciał coś powiedzieć, ale ponieważ nic się nie stało, ja szybko ruszyłam dalej, a on milczał jednak obserwując mnie z dziwnym uśmiechem. Dalej dotykałam wojowników nie zważając na spojrzenia, którymi mnie obrzucali. Mówiłam sobie w duch, że nawet jeśli się im to nie podoba, to mi to całe koczownicze obozowisko też nie było miłe.

Na koniec podeszłam do niebieskoskórego chłopaka, który wcześniej tak bezczelnie rozkładał się na moim dywanie. Teraz spokojnie stał z kpina w spojrzeniu uważnie mi się przyglądając. Myślałam, że bez problemu dotknę też jego, ale kiedy zbliżyłam do niego dłoń, on się odsunął i spojrzał na mnie nieprzyjaźnie. Zacisnęłam zęby i bardziej wyciągnęłam rękę, a kiedy on znowu chciał się odsunąć, szybko rzuciłam do przodu ramię i złapałam go za nadgarstek. Wokół nas rozległy się śmiechy. Chłopak rozzłościł się, ale ja zmartwiona tym że sposób Minora nic nie dał, nie zwracałam na niego uwagi. Byłam zbyt zmartwiona tym, że jestem na zawsze skazana na obecność tych dziwnych istot. Jakby nie patrzeć na to, jestem po prostu uwięziona z nimi w moich snach do końca mojego życia. Wcale mi to nie odpowiadało i nie miałam ochoty słuchać pretensji chłopka o to, że go złapałam za rękę. To przecież dziecinada.

Przygnębiona podeszłam do falującej niczym zasłona poruszana podmuchami wiatru części drewnianej ściany i w desperacji trzymając się twardej krawędzi wyjrzałam na drugą stronę.

To co zobaczyłam swoim pięknem na chwilę oderwało mnie od zmartwień. Przede mną rozciągała się aż po horyzont rozległa równina porośnięta trawą i niskimi ukwieconymi krzewami. Gdzieniegdzie stały skupiska szarych omszałych głazów. W oddali po lewej i prawej strony widać było porośnięte lasami wzgórza. W powietrzu czuło się wiosnę. Zapach kwiatów i soczystozielonej młodej trawy sprawiły, że zaczerpnęłam powietrze pełną piersią i przestraszona dziwnym dźwiękiem szybko je ze świstem wypuściłam. Chłopak, który poszedł za mną aż tu, wydał z siebie znów ten dziwny okrzyk i łapiąc mnie za ramię z roziskrzonym wzrokiem, i z entuzjazmem zwrócił się wprost do mnie.

— Jak to zrobiłaś? — spytał ze zdziwieniem i zachwytem. Nie takiego pytania się spodziewałam.

Zamarłam wpatrzona w niego z pustką w głowie i z paniką stwierdzając, że nie mam pojęcia o co mu chodzi, przecież ja nic nie zrobiłam… taką miałam nadzieję… Naprawdę nic takiego, o co mogłoby mu chodzić. No może nic poza złapaniem go za rękę. Ale choć przed chwilą nie był z tego powodu zadowolony, to teraz nie puszczał mojego ramienia i nie mógł oderwać roziskrzonego wzroku od krainy przed nami.

Nie doczekawszy się ode mnie odpowiedzi, chłopak wycofał się i po chwili pojawił się w towarzystwie kilku swoich towarzyszy i elfów. W przejściu zrobiło się tłoczno. Wszyscy patrzyli na krainę przed nami i cieszyli z czegoś.

— Ona potrafi tworzyć przejścia. Czemu wy do razu tego nam nie powiedzieliście? — spytał ktoś z pretensją w głosie.

— Nie wiedzieliśmy — tłumaczył Minor.

— To nie tędy przyszliście? — spytałam zaskoczona, kiedy już do mnie zaczęło docierać, o co im chodzi.

Pokręcili głowami.

— To dla nas całkiem nowe miejsce.

— Jest piękne — szepną ktoś stojący za mną i wyglądający mi przez ramie.

Zmęczył mnie już ten tłok, wycofałam się do pokoju. Wycofał się również wódź niebieskoskórych wojowników, który spojrzał po swoich ludziach i pokiwał głową z aprobatą.

— Pakujcie się. Wyruszamy — wydał tylko krótkie polecenie i po kilku minutach wszyscy jego ludzie byli już gotowi do wymarszu.

Nie minęło dużo czasu, kiedy mój pokój wyludnił się i zaczął zmniejszać do swoich pierwotnych rozmiarów. Większość z goszczących w moich snach odchodziła nawet na mnie nie spojrzawszy, i właściwie tylko elfy zanim zanikały w przejściu z wdziękiem przede mną dygały. Na końcu podfrunęli do mnie Minor i Lum-Lun z wieńcem z kwiatów, który podali mi bez słowa. Minor wyglądał na wzruszonego i nie próbował nawet nic mówić. Uśmiechnął się do mnie tylko, przez co jego smutne oczy na chwile rozbłysły w piękny i wręcz magiczny sposób. A ja czułam się podle, bo tak naprawdę czułam tylko ulgę, że oni wszyscy odchodzą. Ale kiedy już ich nie było, zdziwiłam się, bo wiedziałam już, że za tych dwojgiem będę tęsknić. Byli dla mnie zawsze bardzo mili. Cieszę się, że im pomogłam. A potem odeszli ostatni z niebieskoskórych wojowników. Ich pochód zamykał wódź, który z powaga skinął w moją stronę głową, a ja poczułam się tak jakbym dostała medal.

Zostałam sama. Nie mogłam nadziwić się ciszy, jaka teraz w moim śnie zapanowała. Leżąc rankiem w łóżku myślałam o tym, że teraz wszystko wróciło do normy, jak miałam nadzieje na stałe. To mnie ucieszyło, bo w domu zamieszanie związane z powiększeniem się rodziny i przyjazdem ciotecznej prababci Flory tak szybko nie skończy się. A ja dodatkowo musiałam się skupić nie tylko na pomaganiu mamie, ale i na szkole.

I pewnie na tym mogła by się ta senna przygoda skończyć… ale wcale się nie skończyła.


Przy śniadaniu odciągnęłam mamę na bok i przystąpiłam do ataku.

— Mamo, w zaistniałej sytuacji musimy porozmawiać — zaczęłam poważnie. -Tyle rzeczy trzeba przemyśleć. I od razu przeszłam do konkretów.- Na przykład: gdzie dziecko będzie miało pokój?

W oczach mamy mignął popłoch.

— To jeszcze za wcześnie — wyszeptała i szybko zmieniła temat. Nie rozumiem czemu mama nie woli rozplanować tego już teraz. Wtedy wiedziałoby się, kiedy będzie już czas, co gdzie powinno być. Czasem nie rozumiem innych. Dorosłych i dzieci. Żyją w tak nie przemyślany sposób. No, że dzieci nie myślą o przyszłości to rozumiem, ale dorośli? Oni chyba powinni.

No chyba, że się mylę.

Mama moim zdaniem za bardzo lubi odkładać pewne rzeczy na przyszłość, żeby same się jakoś ułożyły.

I tym razem mama wszystkie moje próby nawiązania ponownie do tego tematu zbywała uśmiechem. Uśmiechem — nawiasem mówiąc — bardzo szeroki i mimowolnym, po czym można było poznać, że jednak jest bardzo szczęśliwa z powodu ciąży. Z takim rozanieleniem nie można wygrać, więc dałam sobie z tym na razie spokój.

Zabrałam się za prace domowe, a szczególnie te, które wolałabym odłożyć na ostatnią chwilę. W obecnej sytuacji one najlepiej pomogły by mi zapomnieć o wszystkim. Czekały na mnie nieodrobione zadania domowe i napisanie pewnego tekstu. Musiałam opisać w nim jak widzę bohatera pewnej historii. To strasznie nudne musieć oceniać kogoś według kryteriów dobrych lub złych czynów. Tego jaki ktoś jest naprawdę nie da się przecież tak łatwo określić. Jest przecież zbyt wiele możliwych tłumaczeń i wymówek, jakich można użyć, a przynajmniej jakich ja bym użyła. Czasem tak myślę, ale potem ogarniają mnie wątpliwości. I to przez to nie udaje mi się nigdy ustalić czegoś na pewno i raz na zawsze. Nie wiem jak innym to wychodzi.


Za napisanie tekstu wzięłam się dopiero w niedzielę.

Pisałam do wyjścia do kościoła i po przyjściu do domu. Przerywałam pracę tylko po to by zjeść obiad i kolację i zanim się zorientowałam miałam kilkanaście zapisanych stron. To był o wiele za dużo, ale kiedy zaczęłam czytać to co napisałam okazało się, że tekst muszę podzielić aby zachował sens. Nie zdziwiło mnie to, bo już wiele razy coś takiego z mojego pisania wychodziło. Podzielnie pracy poszło mi więc szybko i musiałam tylko wybrać najlepsza pracę. To nigdy mi się nie udaje i dlatego nie mam dobrych stopni za wypracowania. Próbuje to tłumaczyć rodzicom i babci, ale moje argumenty wcale ich nie przekonują.

Kiedy szykowałam się do snu było mi trochę smutno co zdziwiło mnie samą. Przecież obecność tych wszystkich istot w moim śnie była tylko kłopotliwa… No tak, ale nawet sama przed sobą musiałam przyznać, że teraz czuje się samotna. Kiedy wyjeżdża najlepsza przyjaciółka i zostaje się samemu, to pomaga obecność nawet zmyślonych przyjaciół. Uświadomiłam sobie, iż tego najbardziej mi szkoda. Że nie poznam ich lepiej. Myślałam tylko o Minorze i Lum-Lun, ale przez chwile mignęła mi przed oczami postać młodego niebieskoskórego wojownika. Rozzłoszczona na samą siebie, nie chcą dłużej myśleć o tym co być mogło, ale nie będzie, naciągając mocno na głowę kołdrę i zacisnęłam mocno powieki. Czułam jak sen powoli wokół mnie krąży zbliżając się za każdym okrążeniem. Nie spodziewałam się, że przyśni mi się znów coś tak niesamowitego jak ostatnio, ale to że przyśnił mi się mój pokój naprawdę mnie rozczarowało. W tym śnie nie działo się nic, siedziałam tylko na dywanie wbijając w jego wzór wzrok. Nie można chyba wymyślić nic nudniejszego.

Nagle z góry na głowę spadło mi coś niewielkiego. Sięgnęłam ręką i wyplatałam z włosów niewielki kolorowy przedmiot. Kiedy dotarło do mnie, że to płatek z kwiatu, zamarłam i mogłam tylko patrzeć i podziwiać, że leży na mojej dłoni coś tak egzotycznego. Piękne plamki i smugi miały wręcz hipnotyczny wdzięk. Naprawdę nie mogłam oderwać od nich wzroku. To co miałam przed oczami było tak niezwykłe, że minęła długa chwila, zanim w końcu do mnie dotarły ciche dźwięki i spojrzałam w górę. I zamarłam na dobre. Zamiast sufitu miałam nad głową tropikalny las. Splątane gałęzie okryte tysiącem kolorowych liści i kwiatów piętrzyły się tak wysoko, że ginęły mi z oczu. Tysiące oczek mały stworzonek ukrytych wśród liści ciekawie na mnie spoglądały. Przez las przeszedł kolejny wstrząs i spadły na dół, na mnie, niczym kolorowe krople deszczu tysiące płatków. Spłoszone ptaki poderwały się do góry. Kiedy śledziłam jak się oddalają zauważyłam wysoko w górze wielkie mieniące się kolorami kształty. Zaparło mi dech w piersiach, bo to musiały być smoki. Siedziałam tak długie godziny, aż zaczął zapadać zmierzch. Potem zaszło słońce i wszystko pogrążyło się w mroku. Widziałam już tylko bardzo odległe gwiazdy na niebie.

Poczułam się w dziwnie podniosłym nastroju, bo nigdy bym nie pomyślała, że mój pokój może być tak niesamowitym miejscem. A raczej, że nawet w tak normalnym miejscu może, dziać się coś tak niespodziewanego. Przez te wszystkie myśli poczułam się jak bardzo mała dziewczynka, która niczego jeszcze nie wie. Nie lubię się tak czuć, więc to chyba to uczucie mnie obudziło. Już dawno tak nie żałowałam, że się obudziłam.


Choć we śnie nie czułam zapachów, to po przebudzeniu przez cały dzień świetnie się czułam i miałam wrażenie, że otacza mnie wyjątkowo miły zapach.

Jakiś czas siedziałam na łóżku bez ruchu, próbując sobie wszystko dokładnie przypomnieć, ale kiedy spojrzałam na zegarek poderwało mnie do góry. Wystraszyłam się na poważnie tym, że nie zdążę do szkoły na czas, a lepiej się nie spóźniać na lekcje, którą mam w poniedziałki jako pierwszą.

Szybko ubrałam się i umyłam. Zgarnęłam wszystkie leżące na biurku prace do plecaka. Jedząc w kuchni śniadanie na stojąco, denerwowałam się tym jak wolno mi to idzie. Już dawno powinnam wyjść, ale rodzice nie pozwalają mi wychodzić do szkoły bez śniadania. Siedzący jeszcze przy swoim śniadaniu brat miał tak nieszczęśliwą minę, że prawie mi go było żal. Już samo to, że był jeszcze w domu był dziwne, bo on uwielbia szkołę i to jak bardzo jest podziwiany w swojej klasie.

Nie było czasu teraz na jego dąsy, więc złapałam go jedna ręką za kołnierz, druga za jego plecak — łokciem przytrzymując własny — i pociągnęłam za sobą na dół. Zrobiłam to za szybko i prawie, że spadliśmy ze schodów. Najadłam się strachu i w tym momencie bardzo żałowałam, że nie mam więcej par rąk. Brat szarpnął się, ale tylko raz na początku.

— Zostaw, rodzice mnie odwiozą — powiedział bardzo cicho, kiedy byliśmy już na dole schodów.

— Oni teraz nie mają czasu — odparłam zimno.

Spojrzał na mnie buntowniczo i chciał coś powiedzieć, ale zrezygnował i tylko wziął swój plecak, który ciągle trzymałam. Pobiegł wyprzedzając mnie bardzo, ale po chwili tak zwolnił, że bez trudu mogłabym go wyprzedzić. Może i powinnam, ale czułam, że nie wolno go zostawić z takimi myślami jakie ma teraz w głowie. Wiedziałam o czym myśli i co czuje, bo sama przez to przeszłam zanim się urodził. Kiedy zaczęłam mówić na początku udawał, że mnie nie słucha.

— Wiesz z tobą było tak samo. Zanim się pojawiłeś, to ja byłam oczkiem w głowie rodziców. Bardzo cię na początku nienawidziłam. — Zaczerwienił się, na co patrzyłam z prawdziwym zainteresowaniem, bo nie wiedziałam, że tego małego rozpieszczonego egoistę może coś dotknąć. Może się co do niego pomyliłam? — No, ale potem rodzina nacieszyła się tym, że pojawiło się nowe dziecko i znów było normalnie, no w miarę normalnie — dodałam. — Rodzice jakoś dzielili czas i uwagę między nas, jeździliśmy w różne ciekawe miejsca, choć pewnie tego nie pamiętasz. Nie było tak źle.

Naprawdę nie było źle.

— Więc nie bądź dzieckiem… — dodałam trochę złośliwie, używając jego ulubionego powiedzonka.

— …tylko mężczyzną — dokończył ze swoim dawnym irytującym uśmieszkiem.

Tą sprawę, więc miałam chyba z głowy. Rozstaliśmy się na placu przed szkołą i pognałam do mojej klasy. Tylko cudem nie spóźniłam się na pierwszą lekcję, wchodząc razem z dzwonkiem. Na moje szczęście. Chłopak, który najwidoczniej tego dnia miał pecha i przyszedł zaraz po mnie, ale już po dzwonku, mógł być pewny, że nauczyciel wezwie go do odpowiedzi i spyta go o coś czego najmniej się spodziewa. To właśnie jest takie straszne w naszym nauczycielu, że on wcale nie jest złośliwy, wredny ani nic takiego, a tylko tak bardzo chce żebyśmy myśleli samodzielnie, oryginalnie i twórczo. Nie można go za to nienawidzić, ale i nie da się go za to też lubić. Większość z klasy jak ja się go po prostu boi i stara się na jego lekcjach jak najmniej rzucać w oczy.

Spóźnialski męczył się próbując odpowiedzieć na pytania, na które pewnie nie było odpowiedzi, a klasa po cichu zajmowała się swoimi sprawami. Ja myślałam o tym, co mogą znaczyć moje sny.

To wcale nie jest takie proste i jednoznaczne powiedzieć sobie, że nic nie znaczą, albo że to jakieś zaszyfrowane przekazy. Babcia mówi, że sny to bzdura, a mama co rano wertuje sennik by sprawdzić co znaczą rzeczy, które jej się przyśniły. Co jednak mogły by znaczyć elfy i dumni niebieskoskórzy wojownicy, którzy założyli obóz w moich snach? Przyszło mi do głowy kilka pomysłów, ale żaden mi się nie spodobał. Poza tym postacie ze snu, nie mogą rozbić figurki ani ułożyć puzzli. Tak mi się przynajmniej zawsze wydawało. Teraz już nie byłam tego taka pewna.

Kiedy nauczyciel skończył swoje tortury, z całych sił starałam się przez resztę lekcji uważać, ale tak żeby to nie zwróciło na mnie uwagi nauczyciela. Staram się utrzymywać uwagę na tym co się wokół mnie dzieje, bo inaczej zaczynam myśleć o całkiem innych rzeczach niż powinnam i nie słyszę kompletnie nic z tego co mówią nauczyciele. Tak długa koncentracja na nudnych rzeczach sprawia mi sporo trudności, ale przekonałam samą siebie do tego, że to najlepsze rozwiązanie jakie mogłabym znaleźć w tej sytuacji. Innego najprostszego rozwiązania — by znaleźć sobie nową przyjaciółkę, od której będę spisywać lekcje — nawet nie chciałam wziąć pod uwagę. Jeszcze nie teraz.

Wychodząc z klasy trzeba było oddać prace. Wsadziłam rękę do torby i namacałam kartki papieru. Nie mogłam się zdecydować, która z nich oddać jako najlepszą, więc nawet nie patrząc wyciągnęłam z plecaka pierwszą jaką chwyciłam. Nie spojrzawszy na nią nawet, położyłam ją na biurku nauczyciela. I tak nie liczyłam na dobry stopień, no ale przynajmniej miałam to z głowy.

Z nikim nie rozmawiam na przerwach, staram się wtedy odrabiać zadania domowe. Tak szybciej i lepiej niż odrabiać je w domu, gdzie mogę robić bardziej interesujące rzeczy. A przede wszystkim mam jakieś zajęcie, zamiast jak inni moi koledzy z klasy, snuć się z miejsca na miejsce.

Na ostatniej przerwie siedzące niedaleko mnie dziewczyny mówiły o najnowszych i najmodniejszych zespołach i piosenkarzach. Starała się ich nie słuchać, ale były zbyt głośne by całkiem mi się to udało.

— A ty… Klara, tak? Czego ty słuchasz? — spytała mnie dość niespodziewanie najbogatsza dziewczynka w naszej klasie, a zapewne i w całej szkole. Jest ładna, ma ciemnobrązowe oczy i włosy oraz drogie i najmodniejsze ubrania. Jest niby miła zadając takie pytanie, ale tak naprawdę tylko czeka aż się powie coś, co będzie mogła wykorzystać przeciwko komuś i wydrwić. Ona chyba lubi ośmieszać innych. Często słyszałam jak się głośno śmieje.

— Mozarta, Bacha i Beethovena — oparłam z roztargnieniem, nie podnosząc nawet głowy znad zadania domowego.

Zapadła grobowa cisza. Pewnie żadna z koleżanek z klasy nie wiedziała jak zareagować i tylko patrzyły się na siebie. W końcu zareagował ta najbogatsza dziewczynka. Prychnęła pogardliwie i zaśmiała się.

— Chyba żartujesz… Jak można słuchać czegoś takiego? — zapytała z drwiną w głosie.

— Nie, nie żartuje. Jestem śmiertelnie poważna. I dlatego dla zasady nie słucham tych ogłupiających dźwięków, które proponuje tak zwana muzyka popularna — odparłam ściszając głos i przeciągając lekko wyrazy dla większego efektu. Celowo też przesadzałam żeby sprowokować. Bardzo łatwo było przewidzieć reakcje moich klasowych koleżanek. Poczułam się jak w czasie rozmów z cioteczna prababcią Florą, która uczy mnie czasem jak prowadzić rozmowę, tak by zawsze panować nad jej przebiegiem. Cioteczna prababcia Flora jest w tym na prawdę dobra, z łatwością wygrywa wszystkie słowne bitwy z babcią, nie wspominając nawet o innych rozmówcach. „Sarkazm w połączeniu ze snobizmem to najcięższy kaliber we wszelkich słownych potyczkach” powtarza cioteczna prababcia Flora, mrugając do mnie z szelmowskim uśmiechem.

Dziewczyny zachichotały pogardliwie.

— A co ty wiesz o muzyce, hm? — spytała któraś i nieprzyjemnie zaśmiała się.

— Na pewno więcej niż ktoś kto zna i słucha tylko tego co stworzono ostatnio, w ciągu kilkunastu… a nie przepraszam kilku lat… czyli nawet nie za jego krótkiego życia — zimno odparłam unosząc wzrok i obrzucając chłodnym spojrzeniem stojące obok mnie dziewczynki. Nic nie odpowiedziały. Nawet się tego nie spodziewałam, patrząc jak ostentacyjnie odwracają się i tworzą zamknięty krąg, coś do siebie szepcąc. Tylko ta najbogatsza dziewczynka przyglądała mi się jeszcze przez chwile z zastanowieniem, nie słuchając tego co do niej szeptały koleżanki.

Pomyślałam tylko, sama nie wiem czemu z żalem, że to już koniec i teraz żadna dziewczynka z naszej klasy już się do mnie nie odezwie. A kiedy historia się rozejdzie dalej to pewnie i żadna dziewczynka w szkole. Nie powinnam się przejąć taką ewentualnością, bo przecież sama tego chciałam, ale z jakiegoś powodu nie czułam się z tym dobrze.

Kiedy po ostatniej lekcji wychodziłam z klasy przechodząca obok mnie dziewczynka, wyglądająca jak szara myszka, o popielatych włosach i szarych oczach, uśmiechnęła się do mnie promiennie. Zaskoczona odwzajemniłam się uśmiechem zastanawiając co się stało, że najspokojniejsza osoba w klasie, która do tego cały czas wygląda tak jakby chciała stać się niewidzialna, robi coś tak spontanicznego. Dla zabawy wymyślałam różne powody schodząc powoli do szatni i potem wychodząc ze szkoły. Jak zawsze najbardziej podobały mi się te najbardziej szalone pomysły. Z zamyślenia nagle wyrwał mnie to, że ktoś zawołał mnie po imieniu, kiedy szłam przez plac przed szkołą. Zaskoczona szybko i dość nerwowo się odwróciłam i zobaczyłam znanego mi dobrze drugoklasistę.

Zdziwiłam się i to bardzo, że brat czekał na mnie po szkole. Karol nigdy wcześniej tego nie robił. Uśmiechał się do mnie i powoli z ociąganiem do mnie podszedł.

— Wrócimy razem do domu? — spytał nieśmiało, tak jakby nie spodziewał się z mojej strony usłyszeć zgody. Kiwnęłam tylko głową i ukradkiem przyglądałam się, jak czymś przejęty zbierał się najwidoczniej na odwagę by o coś spytać. W końcu musiał podjąć jakąś decyzję, bo bardzo cicho poprosił:

— Opowiedz coś jeszcze. O tym jak byłem mały.

Nie miałam nic przeciwko, więc przez cała drogę do domu opowiadałam bratu między innymi o tym, jak się kiedyś zgubiliśmy między półkami z książkami w naszej miejskiej, bardzo starej i tajemniczo wyglądającej bibliotece. Właściwie, to ukryliśmy się przed dorosłymi tak dobrze, że musiały nas szukać wszystkie panie bibliotekarki przez ponad godzinę. Mimo kary od rodziców, byliśmy z naszego wyczynu bardzo dumni. A potem o tym, jak kiedyś napędziliśmy rodzicom wielkiego strachu, kiedy gdzieś się im zawieruszyliśmy nad pobliskim jeziorem. My karmiliśmy sobie spokojnie kaczki, a dorośli myśleli, że się potopiliśmy. Pamiętam bardzo dobrze wiele takich rodzinnych historyjek. Nikt w rodzinie nie wierzy, że mogę pamiętać coś z okresu kiedy miałam pięć albo i mniej lat. A kiedy zaczynam opowiadać jakąś zapamiętaną sytuację, są w prawdziwym szoku. Nie wiem czemu tak dobrze wszystko pamiętam… po prostu tak już jest.

Ten dzień upłynął milej niż się spodziewałam i prawie nie myślałam o tym jak to będzie jutro w szkole. Karol przez cały czas się mnie trzymał i ciągle chciał coś razem robić. Nawet rodzice to zauważyli. Byli zadowoleni, że znów się dogadujemy, co mnie zdziwiło, bo wcześniej przecież sami go rozpuścili ciągłym faworyzowaniem. Pewnych rzeczy naprawdę nie rozumiem.

Kiedy kładłam się spać, na mgnienie oka przypomniał mi się ostatni sen, ale wcale się nie spodziewałam, że znowu mi się przyśni coś niezwykłego.

Po tym co już mi się śniło wydawało mi się, że już nic mnie nie zdziwi, ale pewnych rzeczy nie przewidziałam. W każdym razie to raczej dobrze, że nie śnią mi się często tacy gości jak to stworzenie, które wtedy mnie odwiedziło zupełnie niespodziewanie.

We śnie, nie wiedząc że śnie, usłyszałam jakiś dziwny dźwięk. Jakby ktoś mówił „puk, puk”. Zaskoczona usiadłam na łóżku.

— Puk, puk — powtórzył ktoś zza drzwi wiodących na korytarz — Można? — spytał otwierając drzwi i zanim coś opowiedziałam, jakieś dziwne stworzenie wgramoliło się do środka. Było wielkie, zielono–purpurowe i przypominało ogromnego morskiego ślimaka. Kiedy wpełzło do pokoju jego czworo oczu umieszczonych na czułkach wyciągnęło się w czterech różnych kierunkach.

— Słyszałem, że robisz nowe przejścia do innych miejsc — stworzenie spojrzało na mnie wieloma różnokolorowymi oczami, z tak wyraźnym wyrazem wyczekiwanie malującym się w nich wszystkich, że aż mnie to zaskoczyło.– To ja poproszę o jedno dla mnie — dodało kiedy nie powiedziałam nic.

Jak zahipnotyzowana wstałam i podeszłam do zasłony, która niepokojąco i tak jakby wyczekująco falowała na nie istniejącym wietrze.

— Czemu przy...szedłeś… drzwiami nie przez zasłonę? — zapytałam nerwowo zastanawiając, czy może do wielkich ślimaków mówi się grzeczniej, na przykład na pan.

— Zawsze wybieram najkrótszą drogę. — krótko odpowiedziało stworzenie. Nic mi to nie wyjaśniło, ale nie miałam odwagi pytać dalej. Poza tym trudno było mi się skupić przez migające na jego ciele jaskrawe cętki. Niepewnie chwyciłam się krawędzi zasłony. Stworzenie patrzyło na mnie wyczekująco i z wielką ciekawością, przynajmniej tak mi się wydaje, bo od kołyszących się na szypułkach gałek robiło mi się niedobrze. Ale co dziwnie, nie mogłam przestać na nie patrzeć.

— To chyba już — w końcu wydusiłam z siebie.

Stworzenie ostrożnie wysunęło na druga stronę za zasłonę jedno z oczu na szypułce, pomruczało coś do siebie i odważniej posłało za pierwszym kolejne. Stałam jak zahipnotyzowana i z podziwem przyglądając się jak to dziwne stworzenie przysuwa się coraz bliżej do kotary, zarazem rozpłaszczając się coraz bardziej na jej krawędzi, w miarę jak badało coraz to nowym okiem to miejsce, które pojawiło się po drugiej stronie.

— Idealne! — wykrzyknęło nagle ślimakopodobne stworzenie, czym mnie porządnie nastraszyło. Z entuzjazmem, tak jakby przelało się, szybko przez próg i już go nie było. Stałam jak przyklejona do podłogi ze wzrokiem wbitym bezmyślnie w zasłonę, kiedy znów mnie strasząc, to dziwne stworzenie wróciło. Właściwie nie wróciło całe, tylko wsunęło do pokoju jedno o oczu.

— Wielkie dzięki.- powiedziało tylko, wycofało oko i już na dobre znikło. Kusiło mnie trochę, ale zbyt się bałam by wyjrzeć i zobaczyć co jest teraz za zasłoną.

Zmęczona nie wiadomo czym, usiadłam ciężko na swoim łóżku. I nie wiadomo kiedy usnęłam.


Obudziłam się bardzo wcześnie i od razu przypomniał mi się ten sen. Przez chwile żałowałam tego co się stało, bo przecież mogłabym wieść dalej moje dość monotonne i zwyczajne życie, ale to była tylko chwila. W nudzie przecież nie ma nic co można by żałować.

Nie wiem czemu, ale myśl, że moje życie nie będzie już tak zwyczajne, była bardzo przyjemna. Bałam się trochę tego co się może jeszcze stać, ale nawet ten dreszcz niepokoju był przyjemny.

W klasie dziewczyny na mój widok zachichotały i szybko odwróciły się plecami. Mało mnie to obeszło, bo nie zależało mi na ich sympatii. Lekcje przeszły ustalonym rytmem i czekała mnie już tylko ostatnia lekcja wuefu.

Zajęcia z wuefu w naszej starej sali gimnastycznej są nawet całkiem ciekawe. To znaczy czasem są. Nie przepadam tylko za grami zespołowymi. Nie lubię tej całej bieganiny i hałasu, ale nie lubię też przegrywać i być ostatnia. Siatkówka to moim zdaniem bardzo niebezpieczna gra, bo można sobie uszkodzić dłonie lub poobijać nadgarstki, ale to i tak lepsze niż koszykówka lub gra w dwa ognie, bo przynajmniej nikt nie fauluje, ani we mnie nie celuje.

Na kilka minut przed końcem lekcji najbogatsza dziewczynka w klasie potknęła się i żeby nie upaść nienaturalnie postawiła stopę. Skrzywiła się i skuliła z bólu. Nikt nie zwrócił na jej zachowanie uwagi. Pomyślałam, że to dziwne, że nikt oprócz mnie tego nie zauważył. Ona ma przecież tyle koleżanek i przyjaciółek. W moich myślach przyznaję się, pojawiło się coś na kształt złośliwej satysfakcji. Po chwili jednak zrobiło mi się jej żal, więc zaczepiłam jedną z jej koleżanek i zwróciłam jej uwagę na skuloną dziewczynkę. To raczej nie było dobre posunięcie, bo dziewczyna zrobiła całą masę zamieszania, zadając dość głupie pytania, i mało delikatnie pomagając dojść dziewczynce do ławki. Powtarzając cały czas wyjątkowo irytującym głosem imię Dorotka. Dopiero po chwili do mnie dotarło, że tak właśnie ma na imię bogata dziewczynka. Momentalnie otoczył ją wianuszek gadających coś bez przerwy koleżanek, ale co dziwne centrum tego kręgu zaczęło coraz bardziej odsuwać się od dziewczynki, która było widać z bólu zaciska zęby, ku tej dziewczynie którą zaczepiłam.

Nauczycielka od wuefu, starając się uspokoić zebrane wokół dziewczyny i zapanować jakoś nad nimi, zwróciła się do mnie.

— Klara mogłabyś zaprowadzić ją do pielęgniarki? — spytała przekrzykując swoje uczennice i zupełnie mnie tym pytaniem zaskakując.

Nauczycielka wybrała mnie chyba dlatego, że jest koleżanka z klasy mojej mamy i zna mnie, a może dlatego, że jako milcząca i spokojna mniejszość byłam najbliżej. Z boku stała co prawda jeszcze jedna dziewczynka, ale nie było przecież sensu dyskutować w takiej chwili i próbować zrzucać na kogo innego to zadanie.

Bez słowa sprzeciwu pomogłam wstać bogatej dziewczynce i powoli wyprowadziłam z sali na korytarz. Choć opierała się na mnie, do gabinetu pielęgniarki szłyśmy chyba całe wieki.

Pani Kasia na nasz widok ucieszyła się. Pewnie miała nudny dzień, kiedy to nic kompletnie się nie dzieję. Z zapałem, ale bardzo delikatnie zbadała kostkę dziewczynki.

— To nic poważnego, zwykły okład z lodu pomoże na tę opuchliznę. A potem wystarczy, że nie będziesz forsować kostki przez kilka dni. Napisze ci zwolnienie z lekcji.- Podeszła na chwile do swojego biurka i wróciła do nas z kartka papieru, którą podała Dorocie.

— Mam zadzwonić do twoich rodziców i im o tym powiedzieć? — Zaproponowała pani Kasia.

— Nie, nie trzeba — odpowiedziała szybko Dorota, z dziwnie zaciętą miną.

Pani Kasia tylko uniosła brew, ale nie nalegała. Usztywniła tylko kostkę dziewczynki i pozwoliła nam już pójść.

Kiedy doszłyśmy do szatni nikogo tam już nie było. Trochę mnie to zdziwiło. To tak jakby wszyscy o niej zapomnieli. Nic do siebie nie mówiąc, przebrałyśmy się. Gorączkowo zastanawiałam się co zrobić. Nie jest szczytem moich marzeń pomagać komuś kto mnie nie lubi. Ale gdyby ją zostawiła, to wracała by sama z godzinę albo i dłużej. Trochę wbrew sobie zaproponowałam, że pomogę jej dojść do domu. Tylko skinęła głowa na znak zgody i nic nie powiedziała.

Przejście tego kawałka do jej domu, który stoi zaledwie o dwie czy trzy minuty marszu od szkoły zabrało nam naprawdę dużo czasu. W końcu jednak dotarłyśmy pod jej drzwi. Zniecierpliwiona trzymając jej torbę czekałam aż otworzy drzwi. Nie wiem czemu, ale otwierała je bardzo ślamazarnie. W końcu jednak drzwi stały otworem, a ona wzięła swoją torbę i jakby sama siebie do tego zmuszając odezwała się.

— Dzięki...Chcesz wejść do środka? — spytała nie parząc na mnie, a ja poczułam się tak jakby pomyślała, że specjalnie po to jej pomogłam, żeby móc wejść do jej domu. A ja naprawdę, wcale nie miałam na to ochoty.

— Nie, muszę wracać do domu — odparłam obrażona, zimnym tonem. Chyba zbyt zimnym.

Odwróciłam się i po szybkim, mało wyraźnym pożegnaniu pobiegłam do domu. W domu musiałam wytłumaczyć swoje spóźnienie. Za swój samarytański czyn dostałam dokładkę deseru, więc podsumowując, nawet warto było pomóc Dorocie.


W nocy nic ciekawego mi się nie przyśniło. Obudziłam się jednak w wyjątkowo dobrym nastroju. Jak w Wigilie kiedy wie się, że zdarzy się coś wyjątkowego i miłego.

Do klasy przyszłam jakiś czas przed dzwonkiem i zajęta sprawdzaniem czy o wszystkich pracach domowych pamiętałam i dopiero po chwili zauważyłam, że ktoś od dłuższej chwili stoi nade mną. Wystraszyłam i niechcący strąciłam swoje rzeczy na podłogę.

— Cześć, nazywam się Maria — miły, trochę speszony głosik szybko, w zdenerwowaniu wyszeptał, a ktoś pomógł mi pozbierać to co zrzuciłam. — Ale możesz mi mówić… Marysia — dodała już głośniej, a kiedy zaskoczona wyprostowałam się z zebranymi z podłogi zeszytami i książkami podniosłam oczy zobaczyłam szarą myszkę, która uśmiechnęła się do mnie dwa dni temu. — Mogę z tobą usiąść? — spytała podając mi to co zebrała z podłogi.

Zaskoczona skinęłam tylko głową i przesunęłam moje porozkładane wszędzie rzeczy na jedną połowę ławki. Nie miałam zielonego pojęcia co może ode mnie chcieć ta dziewczyna. Nie jestem piątkowa uczennicą i na pewno nie jestem kimś, dla kogo trzeba być miłym.

— Ostrzegam, nie licz na mnie na klasówkach. Mam kiepskie stopnie — powiedziałam, kiedy usiadła koło mnie i wyjmowała zeszyty oraz książki. Wydało mi się, że wyjaśnienie tego jest najważniejsze w tej chwili, bo nie wiedziałam czy nie z tego powodu nagle tak się dosiadła do mnie. Może ona naprawdę myśli, że będę jej pomagać.

— Nie szkodzi, ja dobrze się uczę — zupełnie beztrosko stwierdziła Marysia.- Musze mieć dobre stopnie. — Westchnęła i dodała: — Potrzebuje stypendium, bez którego mojej mamy nie było by stać na moją przyszłą szkołę. — To jak bezpośrednio i szczerze to odpowiedziała, zrobiło na mnie dziwne wrażenie, ale zarazem bardzo mi się spodobało. I to, że już myśli o swojej przyszłości i liceum. — Jak chcesz możemy razem się uczyć.

No tak, pomyślałam, tylko tego mi trzeba, ale zaraz potem przypomniały mi się moje ostatnie oceny i musiałam niechętnie przyznać, że to nie jest taki zły pomysł. Ja w końcu też powinnam zacząć myśleć o tym co będzie kiedyś…

Na przerwach dużo rozmawiałyśmy o tym co lubimy, o jedzeniu, książkach, muzyce i o wielu innych rzeczach. Marysia zadziwiająco dużo zadała mi pytań o moją rodzinę i o to jak mieszkamy. Zanim się zorientowałam sama ją do nas zaprosiłam. Samą mnie to zdziwiło, bo zazwyczaj nie jestem taka wylewna.

Kiedy wychodziłyśmy z klasy zatrzymała nas wychowawczyni z pytaniem o Dorotę. Wysłuchała mojej relacji, a potem spytała, czy mogłybyśmy zanieść lekcje Dorocie. Marysia od razu się zgodziła, ja nic nie powiedziałam. Biorą pod uwagę moje stopnie, to pytanie było na sto procent zwrócone do Marysi, a nie do mnie.

Przed domem Doroty zwolniłam, niechętnie podchodząc nawet do furtki. Marysia z ręką na guziku domofonu, obejrzała się na mnie.

— Poczekasz na mnie czy chcesz pójść ze mną?

— Poczekam — szybko odpowiedziałam. Nie chciałam by Dorota pomyślała, że specjalnie się narzucam. Po tym co było wczoraj, to gdybym teraz poszła z Marysia wyglądało by, że bezczelnie chce wedrzeć się do jej domu. W każdym razie ja to tak odebrałam.

Czekałam na Marysię tylko chwilę. Wybiegła z domu Doroty rozpromieniona, co mnie dziwnie zdenerwowało.

— Ktoś tam był? — spytałam, oczekując tego, że pewnie dom pęka w szwach od gości i od rodziny, która dogląda gojącą się kostkę małej księżniczki. Przyznaje, to był raczej złośliwy obrazek.

— Nie, nikogo — odparła Marysia i dodała: — Jej opiekunka jeszcze nie przyszła.

Zdziwiłam się. Opiekunka, a nie jej rodzice?

— To znaczy, że nikt jej nie odwiedził?

— Nie, widziała cię przez okno i spytała czemu nie weszłaś do środka. Powiedziałam jej, że się śpieszymy…

Czyli, wcale nie było tak jak myślałam. Fatalnie się poczułam, ale zanim zdążyłam wymyślić jakieś wytłumaczenie swojego zachowania, nagle odezwał się mijający nas starszy, wysoki i przystojny chłopak.

— Twoja mama cię szuka — powiedział w kierunku Marysi, i nie czekając na jej odpowiedź, a nawet na jej reakcje, szybko nas wyminął.

Marysia zarumieniła się i bąkając niewyraźnie coś czego, za nic nie mogłam do końca zrozumieć, szybko się ze mną pożegnała, mówiąc chyba coś o tym, że bardzo żałuje, że nie może do mnie dziś pójść. I już odchodząc spytała, czy będzie mogła do mnie przyjść jutro. Odparłam, że oczywiście.

Po powrocie do domu trafiłam w sam środek krzątaniny. Mama z szalonymi błyskami w oczach, biegała po całym domu, ciągle wszystkich przestawiając, i od czasu do czasu coś kładąc w inne miejsce i nerwowo coś pokrzykując. Zanim dowiedziałam się o co chodzi, minęła dobra chwila, bo mama swoim zdenerwowaniem zaraziła innych domowników. Okazało się, że to tylko przychodzi z wizytą jedna z koleżanek mamy.

— Wiesz, ona jest strasznie zorganizowana i pedantyczna. U niej wszystko ma swoje miejsce w domu — informowała mnie poufnym tonem mama, kiedy pomagałam jej nakryć stół. — Ja bym tak nie mogła żyć, ale ona tak lubi i wszędzie gdzie idzie zwraca na to uwagę. Moim zdaniem to upiorne. — Westchnęła ciężko.

— Jak jej nie lubisz, to po co ją zapraszasz? — spytałam.

Mama speszyła się.

— Nie, to nie tak. Lubię ją, nawet jak czasem mam jej mani dosyć. Wiesz jak to jest z przyjaciółkami.

Wiem jak to było z Izą, ale to niezbyt miło ze strony mamy, że mi przypomina, że straciłam jedyną przyjaciółkę. Mama jednak nawet nie zauważyła swojego potknięcia i dalej przestawiała nakrycia i wszystko co się tylko dało, żeby uzyskać jakieś tam wymarzone, idealne ich ustawienie.

— A poza tym nie wiem jak zareaguje na wieść o… — mama nagle zamilkła i zarumieniła się. Mruknęła coś tylko i zmarszczyła brwi czego zazwyczaj unika, bo od tego robią się zmarszczki, uśmiechnęła do siebie i zabrała do pucowania zastawy, która wcale już nie potrzebowała takich zabiegów.

Ja postanowiłam wymknąć się na chwile do swojego pokoju i przygotować na prezentacje przed gościem. Bo zawsze jakoś przychodzi, mama woła nas z Karolem, żeby się nami pochwalić. Bardziej się chwali swoim małym geniuszem, no ale ja też ostatnio urosłam, włosy mi się bardziej kręcą niż wcześniej i od biedy można by znaleźć u mnie jakieś pozytywne cechy, jak mawia babcia.

Faktycznie, po półgodzinie, mama zawołała nas żebyśmy przywitali się z gościem. Ciemnowłosa pani w wieku mamy, siedziała trochę sztywno i wyglądała na trochę spiętą, kiedy z nami rozmawiała, jakby nie była pewna czy dobrze to robi. Nie wiem jak można być zdenerwowanym rozmawiając o całkiem banalnych i codziennych sprawach. Pani nas chwaliła, ale tak jakoś bez przekonania, jakby z grzeczności. Wyglądała przy tym tak jakby bardzo chciała zmienić temat. Mama jednak lubiła się nami chwalić, więc przeciągała ten temat nawet niepotrzebnie długo. Przyjaciółce mamy w końcu udało się nakierować rozmowę na inne tory. Z zapałem zaczęły mówić, przerywając sobie nawzajem o wspólnych wakacjach, na które lubiły sobie czasem pojechać razem, w gronie przyjaciółek.

— My chyba zmienimy nasze plany na te wakacje — śmiejąc się powiedziała mama, kiedy skończyły już wspominać jakieś bardzo długie i bardzo je śmieszące opowiadanie, o łowieniu czegoś. Nigdy nie rozumiałam dowcipów opowiadanych przez mamę, a z miny taty wnioskowałam, że i on nie widzi nic śmiesznego w historyjkach mamy. No cóż, mamy inne niż mama poczucie humoru.

— Z jakiego powodu tym razem? — także śmiejąc się, spytała przyjaciółka mamy.

— No, nie wiem jak to będzie, bo tak wyszło, że będziemy mieć kolejne dziecko i… — mama nagle zamilkła, i spłoszona uciekła wzrokiem gdzieś w bok. Takie zachowanie u dorosłych wydaje mi się zawsze zabawne. Przecież wiedzą już skąd się biorą dzieci, więc czemu…?

Zabawnie też zareagowała przyjaciółka mamy. Skrzywiła się mimowolnie, ale już po chwili jej twarz znieruchomiała niczym maska. Tylko oczy zaświeciły się jej, ukryła je spuszczając na nie powieki.

— No wiesz to już chyba przesada — powiedziała cichym nieprzyjaznym tonem, na który mama zareagowała chyba instynktownie. Przez chwile obie mierzyły się wzrokiem jak przeciwniczki na ringu.

— Troje dzieci to wcale nie tak dużo… — mama zaczęła, ale nie skończyła mówić, bo uważniej spojrzała na swoją przyjaciółkę. Zmieszała się i szybko zaczęła nas wyganiać z pokoju, zapewne po to żeby porozmawiać w spokoju z przyjaciółką.

Zwolnieni tata i Karol szybko się ulotnili, ale ja chwilę zostałam z tyłu. Ja też chciałam już pójść do siebie, ale poczułam się strasznie głodna, więc zajrzałam do kuchni, gdzie niechcący w czasie robienia sobie kanapek, słyszałam to co mówi się w pokoju obok. To możliwe dzięki starym szybom wentylacyjnym łączącym oba pomieszczenia.

Podsłuchiwanie, to coś czego nie powinno się robić, ale właściwie to ja tego nie robiłam specjalnie, słyszałam tylko o czym rozmawia się w pokoju obok.

— Jak zawsze dramatyzujesz — powiedziałam mama, a w jej głosie zadźwięczało coś pomiędzy irytacją a współczuciem. — Masz przecież prace która lubisz, i takie ładne mieszkanie.

— Tak, praca i mieszkanie, ale mnie pocieszyłaś — przerwała jej pani, która przyszła w gości lecz nie skończyła, a po chwili słychać było tylko pochlipywanie.

— Jestem pewna że spotkasz w końcu kogoś odpowiedniego — pocieszała płaczącą mama.

-...dobrze ci tak mówić, ty już masz męża i dzieci, a ja nawet teraz nikogo nie mam — w jej głosie, obok płaczu zabrzmiała panika.

No tak, jak dla mnie, to było już dość. Szybko i bezszelestnie przemknęłam do swojego pokoju. Po jakiejś godzinie przyjaciółka mamy poszła sobie w końcu, a z tego co widziałam przez okno już prawie do siebie doszła. Podczas kolacji mama była trochę rozkojarzona, ale skrupulatnie unikała tematu niedawnych odwiedzin. Tata próbował się z mamą trochę drażnić, zadając różne pytania, ale mama konsekwentnie wtedy podsuwała mu coś nowego do zjedzenia i zamykała w ten sposób usta. Było całkiem zabawnie ich obserwować.

W nocy przyśniły mi się wizyta niebieskoskórych kobiet. Było ich bardzo wiele, a jeszcze więcej było kręcących się wokół nich rozbrykanych i rozwrzeszczanych dzieci w różnym wieku.

Czegoś od mnie chciały. Po powitaniu do razu przeszli dorzeczy.

— Podobno otwierasz szlaki.

— Raz czy dwa mi się udało — powiedziałam ostrożnie, a kobiety się ucieszyły.

— To dobrze, zrób go dla nas. Tylko wyślij nas tam gdzie są nasi mężczyźni — poprosiła mnie kobieta wyglądająca na przywódczynię grupy.

To jak mnie traktowały trochę mnie peszyło. Nikt nie odnosił się jeszcze do mnie, tak jak do dorosłej osoby i do tego bardzo ważnej. Przez to bardziej się bałam, że coś może pójść nie tak i się skompromituje.

— Nie wiem czy potrafię to zrobić — ostrzegłam je podchodząc do zasłony.

— Spróbuj — w głosie przywódczyni zabrzmiało ciepło i zachęta.

Podchodziły do mnie kolejno, a ja dotknęłam ramienia każdej z nich, a potem zasłony. Ostrożnie wyjrzałam na drugą stronę, a za mną najbliżej stojąca przywódczyni niebieskoskórych kobiet.

— To jest to miejsce? — spytała spokojnie, mierząc rozciągający się przed nami pejzaż.

— Nie wiem — niepewnie rozejrzałam się po zamglonym krajobrazie — Wtedy była inna pogoda, świeciło słońce i było bardziej zielono, a tamte lasy — wskazałam na zalesione wzgórza, które wyglądały wręcz jakby płonęły żółcią i czerwienią, a także purpura i mocnym fioletem — były zielone.

Cofnęłyśmy się do mojego pokoju, choć ja wciąż trzymałam się krawędzi, by nie zgubić tego miejsca. Kobiety spojrzały po sobie, a potem na jedną z nich. Skierowały wzrok na najniższą z nich, która wyglądała tak jakby było jej tylko pół. Jej skóra w odróżnieniu od ich intensywnie niebieskiej była tylko błękitna. Kiedy przywódczyni się do niej zwróciła z pytaniem, czy to jest to miejsce do którego podążyli mężczyźni z ich plemienia, zapadła momentalna cisza. Wszystkie dzieci jak na komendę ucichły i zatrzymały się nie spuszczając oczu z błękitnej kobiety.

Cisza przedłużała się, bo kobieta, na którą wszyscy patrzyli zdawała się być myślami gdzieś indziej. W całkiem innym miejscu. Kiedy zaczęłam już myśleć, że po prostu nic nie usłyszała i mało grzecznie chciałam powtórzyć pytanie, poruszyła się i westchnęła.

— Tak, to jest właśnie to miejsce.

Kobiety kiwały głowami i wyglądały na zadowolone. Zaczęły zbierać swoje rzeczy i wołać na dzieci.

— Ale, to miejsce wyglądało inaczej — zaprotestowałam choć w panującym rozgardiaszu pewnie nikt mnie nie usłyszał. Usłyszała mnie jednak błękitnoskóra kobieta i z nieziemskim uśmiechem zapewniła, iż nie myli się. Mimo iż mnie przekonała bardziej swoim spojrzeniem niż słowami, ja ciągle bałam się, że coś mogłam zrobić źle. Powtórzyłam opis krainy, a ona kiwała głowa.

— To się zgadza — i na widok mojej miny dodała wyjaśnienie — Wtedy po prostu była inna pora roku.

Kilka kobiet już się przy nas zebrało gotowe do przejścia na drugą stronę, ale błekitnoskóra kobieta nagle pobladła. Wywołało to zamieszanie, które jednak zamarło pod wpływem spojrzenia błękoitnoskórej.

— Tak, to na pewno jest to miejsce — powtórzyła bardzo cicho, zwracając się do kobiet ze swojego plemienia i z wielkim napięciem, które powinno przecież opaść. Tak mi się przynajmniej zdawało, w końcu nawet mnie przekonała.-… ale musimy uważać, bo coś za nami podąża — dodała cicho.

Myślałam że to już koniec, ale jej oczy się nagle rozjaśniły niesamowitym blaskiem. Wszystkie kobiety znów zamarły. Nawet dzieci przycichły.

— Przybędziemy na dwie pory roku przed mężczyznami, musimy wybrać dobre miejsce i zbudować bezpieczne schronienie dla całego plemienia — powiedziała cicho, ale z wielką mocą.

— Nie będzie jeszcze mężczyzn? — zapytała jakaś młoda kobieta, z obawą w głosie.

— To nawet lepiej, nie będą nam przeszkadzać — odparła z uśmiechem starsza z kobiet, która musiała być przez inne bardzo szanowana, bo nawet dzieci zachowywały obok niej grzeczniej niż w pobliży własnych matek. — Czasem mężczyźni są gorsi od dzieci. — Zaśmiała się i zawtórowały jej inne kobiety. Atmosfera poprawiła się, ale tak naprawdę to co powiedziała zabrzmiało dla mnie tak jakby, podnosiła inne mniej odważne kobiety na duchu.

— Dziękuje ci — powiedziała kobieta, która miała takie poważanie wśród swojej społeczności. — Pomagasz nam chronić i tworzyć przyszłość. A tak wiele teraz jej zagraża.

— Mówisz o wojnie?

Kobieta skinęła głową.

— Tak, niestety ona nachodzi. Czekają nas trudne czasy. Długo żyję, straciłam już tylu bliskich, ale póki ma siły będę chronić, tych którzy przetrwali… bo tylko to się liczy.

Nie wiedziałam co powiedzieć, bo to przecież była prawda. Wojna sprawia, że ludzie umierają a wszystko jest niszczone. Tylko czy da się przed nią uciec?

Mijały nas kobiety, które na pożegnanie kiwały nam głowami i szybko znikały za zasłoną.

— Nie bój się, ty jesteś bezpieczna. Ona ochroni cię — wyszeptała błękitnoskóra, kiedy mnie mijała idąc jako ostatnia. Zaskoczyła mnie swoimi słowami i jeszcze długo patrzyłam na falującą zasłonę, za którą zniknęły kobiety.

Trochę zaniepokojona wróciłam w końcu do łóżka i zanim się obejrzałam był już ranek.


Leżąc w ciepłej pościeli myślałam o tym co mogły znaczyć słowa błękitnoskórej kobiety. O ostrzeżeniu wolałam na razie nie myśleć, za to przez cała drogę do szkoły zastanawiałam się jak, ja bym urządziła bezpieczną osadę. Nie wiem czemu, ale niebieskoskórzy skojarzyli mi się z Indianami i ich wioskę wyobraziłam sobie z namiotami i totemami i choć próbowałam to zmienić, to ciągle w głowie miałam tylko takie obrazki ze starych filmów.

Przed szkołą czekała na mnie Marysia i po raz pierwszy od kilku miesięcy pomyślałam, że to dobrze mieć przyjaciółkę.

W czasie pierwszej przerwy jedna z koleżanek Doroty podeszła do naszej ławki i położyła na niej kilka zeszytów.

— Twoje zeszyty — Powiedziała do Marysi nieuprzejmie, prawie z pretensją w głosie. Marysia skinęła jej głową i chciała coś do mnie powiedzieć, ale dziewczyna przerwała jej.

— Nie musisz dziś iść do Doroty, my jej zaniesiemy lekcje — Marysia znów skinęła głowa, ale dziewczynka nie skończyła jeszcze. — Zrobimy u niej dziś imprezę…

Czułam, że nie mówi tego by nas zaprosić, tylko by pokazać jak wiele tracimy nie mogąc tam pójść. Marysia nie zwróciła na to najmniejszej uwagi i naprawdę z dużym zapałem zaczęła mówić, że dzięki temu będziemy mogły szybciej pójść do mnie.

Dziewczynka postała jeszcze przy nasze ławce chwile wyglądając na bardzo obrażoną naszą reakcja, ale w końcu odeszła z bardzo niezadowolona miną, jakby coś jej się nie powiodło. Obserwowanie tego jakie robi niemądre miny opowiadając o tym swoim przyjaciółkom, muszę przyznać, sprawiło mi przyjemność.

Po lekcjach idąc do mojego domu, śmiałyśmy się bez przerwy z jakichś głupot, budzą zdziwienie mijanych ludzi. Sama byłam zdziwiona, bo nie czułam się tak dobrze od wielu miesięcy, właściwie od kiedy Iza wyjechała. Nigdy też nie pomyślałabym, że taka cicha dziewczynka jak Marysia, potrafi się śmiać się tak głośno i bez opamiętania. Zachowywała i wyglądała jak ktoś zupełnie inny, ale nie było w tym niczego złego czy nieprzyjemnego, bo wcześniej wyglądała często na smutną.

W domu babcia, ze źle ukrywaną ciekawością obejrzała sobie dokładnie Marysie i odpytała ją, jak to się często jej zdarzało, z kolegami z mojej poprzedniej szkoły, przez co musiałam ich często cichaczem przerzucać do mojego pokoju, jak lubi mówić cioteczna prababcia Flora. Marysia na szczęście chyba jej spodobała, bo babcia nawet zaoferowała, że przyniesie nam coś do zjedzenia do mojego pokoju, co nie zdarza jej się prawie nigdy. Ucieszyło mnie to, bo ciasta babci to coś wiele lepszego niż kupne ciasteczka, które zapewne znalazłabym w naszej kuchni. Po drodze na górę spotkaliśmy jeszcze dziadka, który tylko nieśmiało się do nas uśmiechnął i wrócił do czytania jednej ze swoich ukochanych książek.

Mój pokój nie wydał się Marysi, ani mały, ani niemodny, czego się trochę obawiałam.

— Masz tyle książek… — powiedziała Marysia, z podziwem rozglądając się po ścianach pokoju zapełnionych półkami na książki.

Skinęłam tylko głowa. Nie przyznałabym się do tego nikomu, ale książki czytam od niecałych 2 lat, wcześniej wolałam jak ktoś mi je czytał na głos. Było tak do czasu kiedy babcia i reszta rodziny, odmówiła mi czytania książek o kosmosie i dalekich podróżach, które uwielbiam, przez co musiałam sama zacząć czytać.

— To w większości kolekcja taty, trochę mamy i dziadka, moje są tylko na tej półce. — Podeszłam do moich ulubionych zaczytanych tomów, czując dziwną tremę. Marysia nie czytała wszystkich z nich, ale kilka tak i bardzo jej się podobały. Obiecałam jej pożyczyć te moim zdaniem najlepsze i nie wiedząc czemu poczułam się pewniej. Nie ma pojęcia jak bym zareagowała, gdyby Marysia okazała tylko chodną uprzejmość, która też potrafi być bolesna i obraźliwa.

Zaczęłyśmy rozmawiać o ulubionych filmach, kiedy jak zawsze wcześniej zapukawszy do pokoju weszła babcia, przynosząc kilka kawałków ciasta i sok. W tej samej chwili wiedziony jakimś przydatny w takich sytuacjach zmysłem, pojawił się w drzwiach mojego pokoju Karol. Właściwie bez pozwolenia zręcznie wziął sobie ciasta z talerzyka, przez co dostał od babci ostra reprymendę, za to jak się zachowuje w obecności gościa. Wystarczyło jednak tylko jedno skruszone łzawe spojrzenie małego spryciarza, by babcia zmiękła. Wiedziałam co będzie dalej, ale w obecności Marysi mogłam tylko bezradnie obserwować bieg wydarzeń.

— Mogę jeszcze troszeczkę ciasta, babciu? — Brat jak zawsze przymilał się, wiedząc, że jest ulubieńcem babci. W obecności gościa babcia była bardziej oficjalna niż zazwyczaj i Karol musiał popatrzyć na nią spojrzeniem głodnego dziecka intensywniej, tak że dopiero po dłuższej chwili sztuczka podziałała. I choć babcia zmiękła od razu pod tym spojrzeniem, nie chcąc jednak tego po sobie pokazać, o coś jeszcze spytała Marysię, zanim odniosła się do prośby mojego brata.

— No dobrze przyniosę więcej — w końcu powiedziała i wyszła zostawiając nas samych.

Karol opychając się naszym ciastem zadawał Marysi zwariowane pytania, aż do powrotu babci z następną porcją ciasta. Ta, nie mając innego wyjścia, na większość nie opowiedziała cały czas śmiejąc się z poważnej miny mojego brata, kiedy zadawał pytania typu: „czy różnice umysłowe miedzy dziewczętami w naszym wieku a chłopcami są istotne?” albo „która płeć obiektywnie szybciej dojrzewa?” Po prostu popisywał się słownictwem i dość pobieżnie rozumianymi zagadnieniami z poważnych dorosłych książek, które z nie zrozumiałą dla mnie pasją, zawsze sobie czyta. No w sumie to było zabawne, choć mi nie było w tamtej chwili do śmiechu. Za bardzo się denerwowałam. Tym jak mój gość nas widzi.

Babcia w końcu po raz trzeci pojawiła się z kolejną porcją ciasta i szklanką soku dla Karola. Oczywiście ciasta było dwa razy więcej niż dla nas dwóch. Właśnie tego się spodziewałam, ale tym razem Karol zaskoczył mnie tym, iż podzielił się z nami zdobytym ciastem, kiedy babcia zeszła na dół. Po podziale słodkich łupów przez chwile mój brat wyglądał tak jakby chciał dłużej posiedzieć z nami, co nie było mi na rękę. Po tym jako ostatnio dobrze nam się dogadywało, nie miałam serca bezceremonialnie go wyprosić, ale na szczęście wyratował mnie tata, który dziś wcześniej wrócił z pracy i po przywitaniu się z moim gościem, wychodząc zagarnął Karola ze sobą.

— Idziemy do warsztatu. Nauczę się jak się wygładza stare deski.

Słyszałam ich rozmowę jak schodzili po schodach.

— Po co?

— Kiedyś ci się to przyda.

— Ale do czego?

Już nie usłyszałam odpowiedzi taty.

Zniknięcie rodziny przyjęłam z ulga, bo zachowuje się ona czasem tak, że czuje się zmuszona cały czas się tłumaczyć z ich zachowania i za nie przepraszać, co nie jest przyjemne.

— Zazdroszczę ci — niespodziewanie powiedziała Marysia.- Masz taką dużą rodzinę.

— Rodzina zazwyczaj przeszkadza i nie ma z niej pożytku — cynicznie odpowiedziałam.

Marysia spojrzał na mnie z namysłem i trochę bez przekonania kiwnęła głową, a potem cicho dodała:

— No tak. Ale kiedy nie ma się nikogo poza mamą, jest o wiele gorzej…

O tym nigdy nie myślałam. Zrobiło mi się nieswojo, że tak bez powodu narzekam, bo przecież moja rodzin nie jest jeszcze taka najgorsze. Czasem tylko są odrobinę męczący.

— Może posłuchamy muzyki — zaproponowała niespodziewanie Marysia, kiedy ja chciałam już albo się wytłumaczyć albo zaproponować jej oddanie swojej rodzinę, co nie było by — sama to wiem — zbyt dobrym żartem. Zadowolona, że nie palnęłam takiej gafy zerwałam i szybko znalazłam przy mojej kolekcji płyt i starych kaset.

— A co chcesz? Mam… — zanim jednak podałam choć jedno nazwisko, przerwała mi Marysia.

— Może coś Mozarta albo Bacha? — spytała i spojrzała mnie nieśmiało, ale i z nadzieją.

Byłam bardzo zaskoczona tym, że Marysia chce posłuchać muzyki klasycznej, do chwili kiedy sobie przypomniałam to, co mówiłam o swojej ulubionej muzyce koleżankom z klasy kilka dni temu. No tak, Marysia słyszała jak mówiłam, że słucham tylko taką muzykę, co jednak nie było prawdą. Bo choć czasem słucham klasykę, to tak naprawdę lubię płyty i kasety zebrane przez mojego tatę w czasach jego młodości. Jakoś nie czułam się na siłach, teraz to jej tłumaczyć i nie chciałam, żeby pomyślał, że ze mnie jest wielka kłamczucha. Zdobiło mi się strasznie wstyd i mętnie coś tłumacząc, że te płyty są w innym miejscu, szybko pognałam do dziadków żeby coś pożyczyć.

Kiedy puściłam pierwszą płytę Marysia wyglądała na bardzo zmyśloną i smutna, tak że zaczęłam się zastanawiać czemu chciała jej posłuchać, skoro tak ją one przygnębiają. Zanim jednak pomyślałam choćby o tym, żeby zadać pytanie Marysia, sama z siebie, wyjaśniła swój nastrój.

— Moi dziadkowie lubili słuchać tego utworu. Od ich śmierci nie słyszałam go — powiedziała cicho. — Teraz pewnie zawsze będzie mi się z nimi kojarzył — dodała uśmiechając się ze smutkiem.

Resztę wieczoru spędziłyśmy słuchając muzyki z kolejnych płyt i tylko czasem coś do siebie mówiąc. Ale nie było to wcale nudne, ani krępujące, bo to o czym mówiłyśmy inaczej brzmiało i po naszej ciszy i po taktach jakiegoś, albo bardzo wesołego, albo bardzo smutnego utworu. W końcu jednak był już taka godzina, że Marysia musiała wrócić do domu. Razem z tatą odprowadziliśmy ją pod jej klatkę, rozmawiając po drodze o samych głupotach, w czym mój tata jest prawdziwym mistrzem.

— Miła z niej dziewczynka, cieszę się że się z nią zaprzyjaźniłaś — niespodziewanie powiedział tata, kiedy już wracaliśmy do domu. — Ostatnio sprawiałaś wrażenie bardzo samotnej. Od kiedy Iza się wyprowadziła.

Nie miałam ochoty mówić o tym, tylko milczałam, aż tata zaczął mówić o czymś innym.


W nocy spałam bez snów i zapewne dzięki temu wstałam wyspana i we wspaniałym nastroju.

W szkole podczas przerw, a nawet na lekcjach szeptem niektóre dziewczynki rozmawiały tylko o tym jak było na imprezie u Doroty. Te które na niej nie były, uważnie i z zazdrością słuchały tych relacji. Mnie nie zbyt to interesowało, ale nie można było nie usłyszeć o tym, że „gospodyni nie była zbyt gościnna i że nawet jeśli nie spodziewał się, że przyjdą do niej taka dużą grupą nie powinna była ich tak bardzo wcześnie, bo już o jedenastej wyprosić”. Kiedy to słyszałam chciało mi się śmiać, ale kiedy próbowałam to dość złośliwie, przyznaje, skomentować, to Marysia ze zdziwieniem i bez zainteresowania tylko na mnie spojrzała, przez co szybko zmieniłam temat.

Po szkole postanowiłyśmy pójść na spacer, a przechodząc obok domu Doroty zauważyłyśmy ją jak z wielkim trudem, kulejąc wynosi wielkie wory ze śmieciami. Nie miałam na to by jej pomoc specjalnej ochoty, ale Marysia już otwierała furtkę i brała od Doroty jeden z worków. Nie mając innego wyjścia, wzięłam drugi. Pomogłyśmy jej wynieść je i wyrzucić do pojemników na śmiecie.

Dorota wyglądała na speszoną i bardzo zmęczoną.

— To po...moich gościach… — jakoś niechętnie tłumaczyła się. Przez chwile postała, milcząc, obok, nas wbijając spojrzenie w ziemie. — Musze wracać i sprzątnąć… bałagan.

Przez chwile myślałam z obawą, że Marysia zaoferuje jej naszą pomoc, ale na szczęście Dorocie nie było by to najwidoczniej na rękę. Szybko wróciła do domu kulejąc.

Chciałam coś kąśliwego powiedzieć do Marysi o wczorajszej imprezie u Doroty, ale poczułam, że jakoś nieładnie by to wyszło, obmawiać kogoś za jego plecami. Więc powiedziałam coś całkiem innego, co przyszło mi niespodziewanie do głowy. To bardzo rozśmieszyło Marysie i tak do końca przechadzki nie mogłyśmy już spoważnieć. Kiedy już zachodziło słońce odprowadziłam Marysie pod jej blok i wróciłam do domu.

Leżąc już w łóżku myślałam o mijającym dniu. Praktycznie przez cały ten dzień miałam ochotę na jakąś złośliwość choćby pod adresem Doroty, ale cały czas mnie coś powstrzymywało. Zazwyczaj nie jestem aż tak wredna, więc coś w Dorocie musiało mnie prowokować do docinków. Zastanawiając się co to było, zasnęłam.


W sobotę i niedziele nie zdarzyło się nic interesującego. Tylko nudne obowiązki i sprzątanie pod czujnym wzrokiem babci. Zarówno mama jak i tata ciągle zajmowali się pracą przyniesiona do domu. Oboje z Karolem strasznie się wynudziliśmy. Jak nigdy czekałam na przyjście poniedziałku i szkołę, żeby się znów spotkać z Marysią.

Kiedy zasnęłam w niedziele wieczorem śniłam o tym, że idę na wycieczkę z Marysia zupełnie jak w ostatni piątek rozmawiając o różnych rzeczach. I zupełnie niespodziewanie, bo przecież szłyśmy w innym kierunku, zauważyła że dochodzimy do mojego ulubionego domu w miasteczku. Lubię na niego patrzeć, bo jest cały porośnięty winem zaciemniający okna od wschodu, co stwarza moim zdaniem cudowny, bardzo tajemniczy klimat. Bardzo wiele razy zastanawiałam się jak jest w środku tego domu. We śnie furtka, która zawsze jest zamknięta była otwarta, co od razu z radością wykorzystałam, ale kiedy przekroczyłam jej próg to wcale nie znalazłam się w ogrodzie, tylko na środku mojego pokoju. I byłam sama i co dziwne, nie wiem dlaczego zaczęłam marznąc. Nie wiedząc czy to sen czy nie, chcąc szybko wrócić do łóżka, zrobiłam kilka kroków w jego stronę, kiedy poczułam, że ktoś jeszcze jest w pokoju. Ktoś obcy i niebezpieczny. Zaniepokojona odwróciłam się szybko i spojrzałam wprost w oczy stojącego przede mną niebieskoskórego wojownika. Ten widok jakoś jednak mnie nie uspokoił.

Wojownik był sam i pojawił się znikąd, to znaczy, kiedy się odwróciłam to on już stał na środku pokoju, tam gdzie ja wcześniej. Nie wiedziałam czy przyszedł przez zasłonę, czy przez drzwi z korytarza i to mnie też niepokoiło. Nie wyglądał sympatycznie, choć starał się wywrzeć takie wrażenie. Niepewnie, sama nie wiedząc czego się boje, stałam przy łóżku.

— Przejście… — powiedział zachrypniętym stłumionym głosem, odchrząknął i znów przemówił. — Czy mogłabyś otworzyć dla mnie przejście?

Skinęłam głową, choć nie miałam na to najmniejszej ochoty. Podeszłam do zasłony, ale zanim dotknęłam jej krawędzi stało się coś dziwnego. W powietrzu zawirował niebieski pył i przyciągany jak przez odkurzacz, zniknął między fałdami zasłony. To było dość zaskakujące i zaniepokoiło wojownika, ale zanim którekolwiek z nas coś zrobiło, w powietrzu latały już malutkie niebieskie płatki, które odrywały się od skóry wojownika. Patrzyliśmy zna siebie oboje oczami, rozszerzonymi strachem. Ja, bo nie wiem skąd, ale wiedziałam, że stoi przede mną szpieg, którego pomalowano na niebiesko, a on zapewne dlatego, że ktoś go zdemaskował. Kiedy ruszył w moim kierunku, przestraszona zasłoniłam się ramionami, ale zanim mnie nawet dotknął, zasłona się wybrzuszyła i skłębione fałdy pochłonęły go.

Długo stałam z uniesionymi do góry ramionami powoli się uspokajając. Bardzo powoli. W końcu opuściłam ramiona i z dziwnym zawstydzeniem pomyślałam, że powinnam podziękować za uratowanie mnie. No tak, ale komu? Zasłonie…? Czymkolwiek ona była. No ale, dziękować przedmiotowi? Nie, zasłona nie była tak do końca przedmiotem, w każdym razie nie zachowywała się jak… przedmiot. Było mi głupio, ale w końcu lekko dygnęłam.

— Dziękuje — wydusiłam z siebie.

Może mi się zdało, ale Zasłona w odpowiedzi lekko się rozjaśniła na chwilę.

Zmęczona i sztywna jeszcze ze strachu wśliznęłam się do łóżka i szybko zasnęłam we śnie.


Rano obudziłam się rozbita i zdezorientowana. Ubierając się i szykując do szkoły miałam nieprzyjemną świadomość, że cały dzień będzie do niczego.

Przy śniadaniu na pytania rodziców, o cokolwiek, odpowiadałam monosylabami, co ich zdziwiło. Ale na szczęście nie naciskali i w końcu pozwolili mi w ciszy dochodzić do siebie. Zmieniono taktykę i znaczące spojrzenia jakie wymieniali rodzice między sobą, przeszły w próby rozwiązania zagadki ponurego mojego milczenia, poprzez zadawanie pozornie nie związanych z tym tematem pytań mojemu bratu. Obserwując to z rozdrażnieniem myślałam o tym, że pewnie powinnam coś zrobić, czy wytłumaczyć, ale kiedy jestem w takim stanie, kiedy mnie coś przestraszy lub zaboli, muszę dojść od siebie sama. Współczucie czy użalanie się innym, wcale mi nie pomagają.

Nic nie mówiąc wstałam od stołu i poszłam do swojego pokoju po zeszyt, który jak mi się przypomniało zostawiałam na biurku. Przechodząc obok pokoju rodziców usłyszałam ich rozmowę.

— …kochanie to wcale nie twoja wina… — mówił spokojnie tata, ale mama mu przerwała

— Pewnie powinnam jej poświęcać więcej czasu, wczoraj też musiałam zostać dłużej w pracy, a potem… — mama nie potrafiła zatrzymać potoku słów i zarzutów skierowanych do siebie samej, które się z niej wylewały. Tata mógł ją tylko przytulić i cicho pocieszać.

— To taki wiek — uspokajał ją tata.

Zrobiło mi się nieprzyjemnie, że sprawiam mamie przykrość, i że przeze mnie niepotrzebnie się martwi, ale w tej chwile nie potrafiłam nic zrobić by jej jakoś pomóc. Postanowiłam tylko, że jak poczuje się lepiej to wszystko mamie wytłumaczę.

Tego dnia ze zwolnienia wróciła Dorota, więc w klasie na przerwach było głośno. Kilka razy odniosłam wrażenie, że chce do mnie coś powiedzieć, ale pewnie przez moją ponurą minę zmieniła zdanie, co mnie cieszyło, bo w takim nastroju pewne wywołałabym jakąś awanturę.

Na szczęście Marysia miała jakieś dodatkowe zajęcia, które zajmowały jej wszystkie przerwy, więc nie odczuła w jak fatalnym jestem humorze.

Po szkole czekał na mnie Karol.

— Wiesz nie chciałem cię wkurzyć wczoraj… ani w ogóle nigdy — zaczął niepewnie, przyglądając mi się z niepokojem.

Mogłam tylko westchnąć. Jeszcze było dla mnie, za wcześnie na tłumaczenia innym tego co sama nie potrafiłam zrozumieć i zaakceptować.

— To nie na ciebie jestem zła…

— Tylko na kogo…? Na rodziców?

Pokręciłam głowa.

— Na dziadków?

Znów pokręciłam głową

— Trudno to wytłumaczyć — nawet te słowa przychodziły mi niełatwo.

— Zapewne — powiedział cierpko Karol i ruszył przed siebie. Po chwili jednak zwolnił i się na mnie obejrzał. Tym pokazem braterskiej opieki rozbawił mnie i nagle jakoś wszystko się samo ułożyło. Bo ten mały chłopiec, który nie dał by rady ochronić mnie, ani przed prawdziwym napastnikiem, ani przed szpiegiem ze snu, jednak bez wahania mimo wszystko — czego byłam pewna — próbowałby mnie ratować. Tak, jeśli on traktuje to jako coś naturalnego to ja też nie ma innego wyjścia i też muszę tak postępować. Zaufać, tym którzy chcą mnie chronić i samej otoczyć ochroną, tych którzy zaufają mi. Jeśli zawsze będzie przy mnie ktoś kto dodaje mi sił i jest silniejszy przez moją obecność, to wszystko będzie dobrze. Tego byłam pewna.

Pochyliłam się, żeby powiedzieć bratu to jak dobrze, że go mam, ale miał taka zabawną minę przestraszonego psiaka, który napsocił i czeka na bure, że dosłownie zaśmiałam mu się w nos.

— Czego się śmiejesz? — zapytał naburmuszony.

— Bo jesteś bardzo zabawny — wykrztusiłam między seriami chichotu.

Poczerwieniał na twarzy i rozzłościł się na poważnie.

— Ja jestem zabawny!? A kto się zachowuje jak primadonna… a potem jeszcze śmieje się z innych jak głupia?

Nie mogąc się powstrzymać, wybuchnęłam śmiechem, a po chwili brat chichotał wraz ze mną. Było widać, że mimo wszystko mu ulżyło, że śmieje się, nawet jeśli on nie wie czego lub z kogo. Mi zresztą też ulżyło.

Resztę drogi do domu przekomarzaliśmy się.

Po powrocie mamy do domu po prostu się do niej przytuliłam i to pomogło, bo czułam jak mama się rozluźnia.

— Kla-kla… Będę mniej pracować, obiecuje. Musze tylko zakończyć kilka spraw zanim będę musiała odejść na macierzyński — powiedziała mama pod koniec zdania chlipiąc. Wyglądała przy tym jak mała dziewczynka, przez co ja poczułam, że muszę się nią opiekować. Ale nie było to nieprzyjemne, więc wchodząc w role, zaczęłam mamę rozśmieszać, tak że już po chwili chichotała jak nastolatka.

Reszta dnia była bardzo radosna, ale nie mogłam zapomnieć, że kiedy położę się do łóżka, ktoś podobny do szpiega może już czekać, żeby dostać się do mojego snu.

W końcu jednak trzeba było iść do łóżka. Jak najdłużej starałam się nie zasnąć, ale w końcu zmęczenie zwyciężyło strach. Na moje szczęście nic mi się nie śniło, a przynajmniej nie pamiętam żadnego snu. Pamiętam tylko taki dźwięk, który słyszałam przed przebudzeniem jakby szelest firanek poruszanych wiatrem.


Tego dnia lekcje wyjątkowo szybko mi mijały, i prawie nic nam nie zadawano, co mnie cieszyło, bo miałyśmy już plany z Marysią na resztę dnia. Miałam jej pomóc w jakieś dodatkowej pracy.

Trzymałam kciuki, żeby tak było do końca dnia. I prawie już się udało. Niestety, kiedy na przedostatniej lekcji chciałam wyjść,, nauczyciel mnie zatrzymał i wyjmując moją oddaną w zeszłym tygodniu prace ze smutkiem na mnie spojrzał.

— Przeczytałem ją z zainteresowaniem, ale niestety… To wypracowanie mogło by być lepsze, pisałaś już lepsze — znacząco podkreślił, ale nie wiem co, bo stopnie zawsze mam równie mało motywujące.

Skinęłam potulnie głową, żeby mieć to już za sobą, gotowa zgadzać się ze wszystkim co usłyszę. Nauczyciel zaczął wyliczać błędy jakie znalazł w pracy, a ja choć minie kusiło, żeby się z ich wytłumaczyć, tylko kiwałam głową.

— A twoje wywody są trochę mętne — zakończył.

Swoja drogą Iza mówiła mi coś podobnego wiele razy. Podkreślała, że kiedy pomagam jej coś napisać, to dostaje lepsze stopni, e niż kiedy pisze dla siebie. Mniej kręcę i mieszam.

— Napisz to jeszcze raz — polecił.

Z westchnieniem sięgnęłam do plecaka i wyjęłam kilka zapisanych kartek, których nie chciało mi się wyjąć od zeszłego tygodnia.

— Proszę. — Podałam mu kartki i chciałam wyjść, ale nauczyciel mnie powstrzymał.

— Co to? — spytał podejrzliwie i od razu zaczął czytać. — Ta praca wydaje mi się o wiele lepsza.

— Wiem — ponuro odparłam. Ten fragment, co stwierdziłam czytając odwrócony tekst, akurat napisałam z przyzwyczajenia dla Izy. Starałam się podrabiać jej styl czyli tak formułować myśli jakby ona sama to napisała. Nauczyciel przyglądał mi się z uwagą.

— Napisałaś to dla kogoś? — podejrzliwie spytał.

Pokiwałam głową, a potem pokręciłam. Przypomniało mi się że przecież Iza wyjechała.

— Dla siebie. Lubię czasem spojrzeć na coś z wielu punktów widzenia — dodałam by wyjaśnić. Nauczyciel, mimo to, wyglądał na oszołomionego.

— Właściwie… — zaczęłam grzebiąc w plecami. — Mam jeszcze to.- Wyciągnęłam kolejne kartki. — W spojrzeniu nauczyciela była jakby groza i niedowierzanie. No tak, pewnie zrobiłam coś nie tak. — Ale zapewne tamta praca wystarczy. — Zaczęłam ją pakować, ale nie zdążyłam, bo zapisane strony zostały mi wręcz wyrwane z ręki.

— Nie, nie, to też chętnie przeczytam. — Nauczyciel szybko zagarnął swoje papiery i moje kartki i po chwili już go nawet nie było widać. Już dawno temu zauważyłam, że poloniści są raczej dziwni. Moja babcia czasem zachowuje się w całkiem nie zrozumiały sposób. Może to studia ich zmieniają? A może to zainteresowanie „mityczną krainą literatury tworzącą nieprawdopodobne i nierealne pejzaże i portrety rodaków”, jak często kpi cioteczna prababcia Flora. No ale, ja sama nie trzymam się rzeczywistości zbyt kurczowo, więc chyba nie powinnam nikomu wypominać tego samego.

Na wuefie szalałyśmy z Marysią jak dzieci z przedszkola, trzymając się za ręce. Nauczycielka patrzyła na nas podejrzliwie, ale nie zwróciłam nam uwagi. Zresztą nie tylko ona nam się przyglądała, inne dziewczynki też. No, ale my się nie przejmowałyśmy ich spojrzeniami. To była świetna zabawa.

Po lekcji poszłyśmy z Marysią do biblioteki, żeby poszukać materiałów do tego co Marysia obiecała zrobić. Kiedy szukałyśmy we dwie poszło nam o wiele szybciej, niż gdyby robić to samemu, a poza tym to była świetna zabawa, kiedy pokazywałyśmy sobie jakieś śmieszne fragmenty tekstów, albo ciekawe ilustracje.

Kiedy skończyłyśmy po trzech godzinach, powoli szłyśmy do naszych domów najpierw odprowadzając mnie, potem Marysie i znowu idąc w kierunku mojego domu. Nie mogłyśmy się nagadać. Myślałam, że będziemy tak chodzić do nocy, ale wtedy znów spotkałyśmy wysokiego przystojnego chłopaka, który kiedyś przekazał Marysi wiadomość od jej mamy. Momentalnie Marysia spoważniała i widać było, że chciałaby iść do domu za nim, ale nie chce się jeszcze ze mną pożegnać. Chłopak szedł w przeciwnym kierunku niż my. Wspaniałomyślnie zaproponowałam, że to jednak ja odprowadzę ją do domu i zawróciłyśmy.

Stojąc pod jej klatką umówiłyśmy się na dłuższą przechadzkę w czwartek po szkole. Marysia ciągle z uporem niecierpliwie patrzyła w jedno okno, a mi się chciało śmiać. Lubię historie miłosne, oczywiście nie takie, w których od początku wiadomo iż będą żyli długo i szczęśliwie. Zawsze żeby było ciekawie potrzebne są przeciwności losu i pewna doza niepewności. W przypadku Marysi, to ona jeszcze była po prostu zbyt młoda, żeby zainteresować starszego chłopaka. Czułam jednak, że się nie podda i byłam gotowa jej pomagać. Jeszcze nie wiem w czym, ale postanowiła siebie, że pomogę w tej historii miłosnej.

Kiedy w końcu się pożegnałyśmy i szłam do domu, nie mogłam przestać chichotać i mówić do siebie pod nosem, przez co kilka osób się za mną obejrzało. Żeby nie wzbudzać sensacji, większość drogi przebiegłam.

W domu dorośli byli trochę zaniepokojeni tym, że mnie nie ma tak długo po zakończeniu lekcji i wracam taka zadyszana. Jak zaczęłam jednak mętnie sama sobie przerywając tłumaczyć dlaczego biegłam i co wcześniej robiłam, rodzina szybko straciła zainteresowanie. Ja chyba nie potrafię opowiadać, potrzebuje kartki żeby wszystko sobie w głowie poukładać, tak żeby to miało sens.

Potem jaka co dzień była kolacja, po której nie miałam na nic ochoty, więc tylko zwinęłam się w kłębek i czytałam sobie coś. Na pytania o prace domowe, półgębkiem odpowiadałam, że niczego nie zadano nam, co nie do końca było prawdą, ale przecież jak zawsze zdążę odrobić to w szkole.

Cała noc się męczyłam, bo pojawiała się przede mną postać, która składała się z samych linii i ostrych kątów. Próbowałam z nią rozmawiać, ale nic mi z tego nie wychodziło. To było bardzo irytujące, że nie potrafiłam jej zrozumieć.


Jeszcze po przebudzeniu byłam na siebie zła, za moją wyjątkową tępotę. Bardzo powoli się rozbudziwszy uspokoiłam się dopiero, kiedy sobie przypomniałam, że mam na dziś kilka dużych zadań z matematyki, których w żaden sposób nie uda mi się rozwiązać na przerwie. Choć mi się nie chciało jak zawsze wstawać tak od razu, wyskoczyłam z ciepłej pościeli i okręcając w ulubiony koc usiadłam nad zadaniami. Zajęło mi to sporo czasu, ale w końcu je zrobiłam i zadowolona wróciłam do łóżka, by po pięciu minutach zostać z niego wyciągnięta przez tatę, który postanowił obudzić dzieci wcześniej i zrobić z nami śniadanie.

Próbowałam się wymigać od tego i zniechęcić tatę, ale to nie takie proste. Tata jest entuzjastą wczesnego wstawania, jak nikt inny w rodzinie i przeróżnych rodzinnych wspólnych zajęć. Z bratem musieliśmy się w końcu poddać i zrobić nasze ulubione owocowe naleśniki. Robiąc je tak hałasowaliśmy, że zwabiliśmy do kuchni mamę, którą tata nie miał serca wygonić z powrotem do sypialni. Naleśniki były naprawdę przepyszne.

Lubię takie dziwne poranki, kiedy rodzice coś wymyślają, bo potem cały dzień jest inny. Oczywiście myć, ubierać i pakować musiałam się w biegu i cały czas pokrzykując, żeby ktoś się pośpieszył i pędzić biegiem do szkoły by zdarzyć na czas, ale i tak uważam, że było warto.

W szkole, dzięki Marysi też było znośniej, więc czułam się wyśmienicie i pozytywnie nastawiona do całego świata. Dorota i inne dziewczynki podejrzliwie mi się przyglądały, co mnie wcale nie dziwi, bo sama też bym taka była, gdyby ktoś się cały czas i do wszystkich uśmiechał. Uśmiechałam się tak maniacko, że nawet kilka razy wyszczerzyła zęby do nauczycieli. Niektórzy nie zwrócili na to wcale uwagi, ale nauczyciel od polskiego, którego minęłam na korytarzu też się do mnie uśmiechnął i pomachał do mnie jakimiś papierami. To od razu mnie otrzeźwiło i sprowadziło na ziemie. Nie wolno się spoufalać z nauczycielami, bo zaczynają na człowieka nakładać różne obowiązki, przez co ma się mniej wolnego czasu na przyjemne rzeczy. Jak najszybciej mogłam uciekłam stamtąd.

Resztę dnia starałam się nikomu nie rzucać w oczy. Marysia miała jakieś zajęcia pozaszkolne, więc sama wracałam do domu pędząc przed siebie jak szalona. Nie wiem czemu tak się spieszyłam, ale za mną szła duża grupa dziewczyn z mojej klasy, a ja nie chciałam słuchać o czym mówią. Pewnie jak zawsze plotkowały, albo mówiły o czymś strasznie nudny i banalnym.

Nie chciało mi się, a jednak w domu siadłam do prac domowych, żeby odrobić to co zadano nam do końca tygodnia. Dzięki temu miałabym wolną głowa i nie musiałabym się martwić jeśli wrócę w czwartek z naszej przechadzki z Marysia późno. Sama nie wiem jak to się stało, ale kiedy skończyłam prace domowe, był już późny wieczór i pora by iść spać.

Miałam poczucie, że zmarnowałam te godziny. Mogłam przecież robić tyle innych, o wiele ciekawszych i ważniejszych rzeczy. Byłam w bardzo buntowniczym nastroju i przed snem bawiłam się w wymyślanie świata bez szkoły. Musze przyznać, że był nawet ciekawy, ale potem sobie pomyślałam, że wiele dzieci wolałoby chodzić do szkoły niż przez cały dzień pracować, jak te z filmu, który pokazała nam babcia po to, żebyśmy docenili to co mamy. Babci jej akcja raczej się nie udała, bo ja pomyślałam tylko, że świat wcale nie jest sprawiedliwy i każdy dba tylko o siebie. Uważam, że nie powinno tak być. I w takim nastroju poszłam spać i to pewnie dlatego przyśniło mi się to co się przyśniło.

To było wielkie pole bitewne, a na nim walczące świetliste siły. Kiedy ich broń się zderzała sypały się kolorowe bardzo piękne iskry. To było tak piękne widowisko, że nie mogłam oderwać od walczących oczu. Ale im dłużej walka trwała tym powietrze, którym oddychałam miało coraz bardziej metaliczny zapach. W końcu zapach był tak silny, że nie mogłam już oddychać i się obudziłam.

Trochę bolała mnie głowa i kiedy pochyliłam głowę wstając, kapnęła mi na piżamę kropla krwi z nosa. Tamując krwawienie szybko popędziła do łazienki, żeby od razu uprać piżamę, nie mając ochoty na przesłuchanie jakie zgotowały by mi mama i babcia, gdy się o tym dowiedziały. Jako małe dziecko byłam chorowita, cały czas łapiące przeziębienia i grypy tak, że jeszcze teraz obie strasznie się nade mną trzęsą kiedy nachodzi sezon grypowy.

Wychodząc wcześniej niż zwykle z domu, starałam się iść spokojnie, żeby to się nie powtórzyło. I bardzo dobrze się stało, że wyszłam przed czasem, bo po drodze spotkałam Marysię. Całą drogę do szkoły przegadałyśmy ustalając trasę naszej wycieczki po okolicy. Każda z nas chciała iść gdzieś indziej, ale w końcu udało nam się wybrać taka drogę, która odpowiadała nam obu.

Pierwsze lekcje minęły całkiem szybko, a ja jakoś nie mogłam się skoncentrować na zajęciach, bo wciąż myślałam o czymś innym i dopiero lekcja języka polskiego mnie otrzeźwiła. Jak kubeł zimnej wody wylany na głowę. Zaczęło się niewinnie od oddawania prac, które oddaliśmy nauczycielowi w zeszłym tygodniu. O tych kilku kartkach, które dodałam do swoje pracy kilka dni temu całkowicie już zapomniałam. Byłam trochę ciekawa co dostanę, ale nie liczyłam na dobrą ocenę za wypracowanie. Spotkało mnie jednak spore zaskoczenie, bo nie dość że nauczyciel zostawiło sobie moją prace na koniec, to jeszcze strasznie ją chwalił.

Nieswojo się czułam ze spojrzeniami całej klasy utkwionymi w moich plecach. To że musiałam wstać i pójść po prace było dla mnie jak wyrafinowana tortura. Zarazem cieszyłam się, bo nigdy jeszcze nikt nie ocenił tak dobrze mojej pracy, ale przy tym naprawdę nie rozumiałam, o co chodzi nauczycielowi. Dostałam prace i uśmiech i oszołomiona starając się nie patrzeć w kierunku klasy, odwróciłam się jak automat i ruszyłam przed siebie. Marysia za to była zachwycona i cicho mi gratulowała, kiedy wróciłam z pracą do ławki. Nie mogąc w to uwierzyć, patrzyłam na stopień napisany na górze pierwszej strony. To najlepsza ocena jaka kiedykolwiek dostałam z tego przedmiotu. Za plecami słyszałam szepty i byłam pewna, że to o mnie mówią. Gdyby nie Marysia, pewnie wpadła bym w panikę. Dzięki niej powoli się uspokajałam i miałam nadzieje, że to samo dotyczy innych.

Emocje w klasie jednak nie opadły nawet na przerwie. Nasz nauczyciel nigdy dotychczas nie postawił nikomu tak wysokiej oceny za prace pisemną, więc wzbudziło to małą sensację. Sama nie wiedziałam co o tym myśleć, a jeszcze wszyscy zadawali pytania na, które ja sama nie potrafiłam znaleźć odpowiedzi.

— Za co dostałaś taką ocenę?

— ...nie wiem — szczerze odpowiadałam, co jakoś nie brzmiało przekonująco, nawet dla mnie.

— To co tam napisałaś?

— Tylko to co było zadane… no, analizę postaci.

— Wszyscy to napisali… ale tylko ty dostałaś taką dobrą ocenę… — wokół mnie zaczęto dyskutować nad powodami, dla którego moją pracę wyróżnił nauczyciel, od czego tylko zaczęła mnie boleć głowa. W końcu ktoś chciał zobaczyć prace. Było wszystko jedno, chciałam tylko żeby sobie już poszli, więc posłusznie ją wyjęłam. Prawie wyrywano ją sobie z rąk, a kilka osób od razu chciało ją skserować, co mnie strasznie zdziwiło. Nie wiedziałam, że tak im wszystkim zależy na stopniach.

Pod koniec dużej przerwy niespodziewanie odezwała się do mnie Dorota. Myślałam, że też z pytaniem o ocenę za wypracowanie, ale ona mnie zaskoczyła mówiąc:

— Widzę, że masz nową przyjaciółkę.

Zdziwiona przytaknęłam, zastanawiając się co się stało, że tyle osób mnie ostatnio zaczepia. Czyżby to sprawiła to ta dobra ocena?

— I co wy niby robicie, z tą myszką? — cierpko spytała. Przez chwile nie wiedziałam o co jej chodzi. Co niby można robić z przyjaciółka? Może chodziło jej o kogoś innego, nie podała przecież imienia.

— Z Marysią? — upewniłam się. Nie było to może zbyt miłe określenie, ale muszę przyznać, że bardzo pasowało do niej. Sama wcześniej tak o niej myślałam. Marysia starała się na co dzień jak najmniej na siebie zwracać uwagi, czego zupełnie nie rozumiem, bo jest przecież bardzo dobra uczennicą i do tego cały czas robi coś dla szkoły i innych.- Nic. Rozmawiamy. — Odpowiedziałam i obrażona w imieniu przyjaciółki szybko odeszłam. Postanowiłam nie poświęcać Dorocie już nawet jednej myśli, choć zaintrygowała mnie na chwile jej mina, kiedy się odwracałam.

Teraz jednak nie miałam czasu zastanawiać się nad taki rzeczami. Za dużo tego wszystkiego miałam na głowie. Na początek musiałam odebranie pracy osobie, która ją ode mnie pożyczyła jako ostatnia i jeszcze nie oddała. Prace musiałam odnieść do domu, bo babcia bardzo pilnowała moich wypracowań i ocen z klasówek. Zawsze potem pomagała mi poprawienie rozwiązywać zadania i kazała poprawiać błędy jakie popełniałam. Poza tym musiałyśmy z Marysia ustalić jak zorganizujemy naszą wycieczkę, czyli na przykład co zrobić z plecakami i może co zabrać do jedzenia jak zgłodniejemy, bo na obiad z rodzinami nie miałyśmy już czasu, jeśli chciałyśmy zdążyć dojść tam gdzie zaplanowałyśmy. Sporo komplikacji.

Kiedy z Marysią wychodziłyśmy ze szkoły, za nami szła Dorota i słuchała o czym mówimy. A kiedy ktoś na moment zawołał Marysię i stanęłam czekając na nią, ona też się zatrzymała. Nie parzyła na mnie, ale nie wiem czemu, ale w tamtej chwili miałam wrażenie, że chciałaby żeby i ją ktoś zaprosił na spacer. Naprawdę wyglądała jakby też chciała iść.

— Chcesz z nami pójść? — zaproponowałam jej, sama nie wiem po co. Chyba przez tę jej minę.

Nie powiedziała nic od razu.

— A co będziecie robić? — spytała po chwili dość ostro.

— Nic. To tylko spacer. Idzie się i rozmawia… — powiedziałam, a ona jakoś tak dziwnie się na mnie spojrzała, że umilkłam. Pomyślałam, że chyba jednak się pomyliłam.

— Dobrze, pójdę — powiedziała niespodziewanie Dorota, kiedy już chciałam odejść.

Bardzo mnie tym zaskoczyła.

— Gdzie się spotkamy? — całkiem przytomnie spytała, patrząc się na swoje buty.

Przez chwilę się gorączkowo zastanawiałam.

— Najwygodniej było by się spotkać po drodze koło remizy.- W końcu trochę niepewnie czy dobrze wybrałam miejsce, powiedziałam patrząc na nią. — Idziemy na stary most, a potem do ruin fabryki — dodałam.

Dorota pokręciła głową i marszcząc brwi spojrzała tym razem wprost na mnie.

— Nie, najlepiej będzie iść koło biblioteki, a dalej pójdziemy na skróty za starą fabryką… ja wiem jak tamtędy iść.- Skinęła do siebie głową, sama z sobą się zgadzając, co nie do końca mi się podobało, i już idąc dorzuciła: — Będę tam czekać na was za 20 minut.

Nie dając mi nawet czasu na odpowiedź, szybko odeszła, a ja zostałam czekając na Marysie i się zastanawiając czy dobrze zrobiłam. Biorąc pod uwagę jak Dorota się rządziła ustalając już samo miejsce spotkania, mogła nam zepsuć całe popołudnie. Kiedy Marysia w końcu do mnie dołączyła, nie wiedziałam jak jej powiedzieć o Dorocie. Dopiero w połowie drogi do mojego domu wydusiłam to z siebie.

Marysia wyglądała na zaskoczoną, ale nie miała pretensji do mnie. Nie wiedziałam nadal czy ten pomysł był dobry. Wszystko przez to, że zrobiło mi się głupio z powodu Doroty i dlatego, że myślałam, że obie są samotne i to dobry sposób żeby znalazły przyjaciółkę. Pewnie wyciągnęłam pochopne wnioski, co mi się często zdarza. A do tego nikogo przecież nie można zmusić do tego, żeby się z kimś zaprzyjaźnił. Zrezygnowana, zastanawiałam się czy znów się pomyliłam, co do ludzi? Przez to wszystko zdenerwowałam się, a kiedy jestem zdenerwowana, za dużo mówię. Marysia cierpliwie przeczekała mój słowotok i spokojnie odpowiadała na moje dziwaczne pytania, a nawet śmiała się z moich złowieszczych prognoz.

W końcu zaszłyśmy pod mój dom, co przerwało moje wywody. Szybko wbiegłam do domu i nie idąc do nas na górę oznajmiłam zaczytanemu dziadkowi, że idę na spacer z przyjaciółką. Zostawiłam swoje rzeczy w holu, z praca wyjętą na wierzch, żeby babcia jej nie szukała i naciągnąwszy dziadka na kilka słodyczy produkcji babci, wypadłam z domu.

Marysia, równie szybko jak ja zostawiła, swoje rzeczy w domu i też z kieszeniami wypchanymi czymś, zbiegła ze schodów. Szybko maszerowałyśmy na umówione miejsce, a ja miałam cichą nadzieje, że Doroty tam nie będzie. A jednak ona już na nas czekała.

Niepewna czy nie doprowadziłam do katastrofy, podeszłam z ociąganiem wraz z Marysia do Doroty. Bałam się, że zacznie nam coś narzucać, ale ona była bardzo cicha i przez kilka pierwszych chwil nic nie mówiła. Trochę mnie to zdziwiło. Powoli szłyśmy w kierunku starego mostu. Kilka razy kiedy wybierałam drogę Dorota robiła taką minę, jakby chciała coś powiedzieć, ale milczała. Marysia próbowała podtrzymać rozmowę, mówiąc o czymś neutralnym i coraz to pytając mnie albo Dorotę o coś. Starała się, ale bardziej to był monolog niż dyskusja. Ja milczałam, bo czułam się jak idiotka, która sobie za dużo wyobraża i która sobie wyobraziła, że dziewczynka, którą stać na prawie wszystko jest samotna. Nie wiem czemu Dorota milczała. Po kilku bezowocnych próbach podtrzymania rozmowy, z którąś z nas Marysia w końcu dała za wygrana i też ucichła. Podziwiałam ją za jej upór, ale w tej krępującej sytuacji niewiele mogła dokonać.

Milcząc doszłyśmy w końcu do mostu, a ja odetchnęłam z ulgą, bo przyszło mi do głowy żeby skłamać i powiedzieć, że tylko to planowałyśmy i zakończyć te męczarnie. Zanim jednak powiedziałam choć słowo, przechyliłam się przez poręcz i spojrzałam w znajome cienie pod mostem. Uwielbiam ten most od dziecka i często zmuszałam rodziców by mnie na niego zabierali. Kiedy tylko się na nim znajdowałam, przechylałam się pomiędzy prętami poręczy i patrzyłam w wodę. Mogłam tak stać nawet godzinę i siła trzeba mnie było odrywać od poręczy. Rodzice nie rozumieli co ja tam widzę, a ja nigdy nie chciałam im zdradzić tego. To była moja tajemnica. Kiedy rodzice przestali się bać, że wpadnę kiedyś do wody, sama już chodziłam na most.

— Wiecie, kiedy byłam mała wierzyłam, że za tym mostkiem jest kraina cieni, które powstają kiedy coś odbija się na przykład w lustrz, e albo w wodzie o zachodzi lub wschodzi słońca. My mamy w domu takie strasznie stare lustro, a ja wierzyłam, że ono jest drzwiami do innego świata. Zawsze bałam się go i nigdy nie chciałam koło niego przechodzić po zmroku. A kiedyś nawet uciekłam z domu, bo rodzice mnie zostawili samą z dziadkami, a oni chcieli żebym po coś poszła do ich kuchni, właśnie obok tego, a ja wolałam uciec niż to zrobić. Więc uciekłam aż tu i ukryłam się pod tym mostkiem. Wszyscy szukali mnie kilka godzin, a kiedy w końcu znaleźli to podobno mówiłam coś o martwej pannie krowie, która była dla mnie bardzo miła. Długo potem o niej mówiłam i od tej pory sobie wyobrażałam tą krainę… — w końcu zmilkłam, po tym długim i zapewne dla nich bardzo szalonym monolog. Czemu ja to wszystko powiedziałam? Nikomu o tym nigdy nie mówiłam.

— Wiem, to głupie… — Próbowałam jakoś wybrnąć z tego steku bzdur, jaki ze mnie wypłynął, ale przerwała mi Dorota.

— Ja kiedyś marzyłam o tym, że odnajdują mnie moim prawdziwi rodzice, bo byłam zaadoptowana i zabierają do domu, w którym jest dużo rodzeństwa, ciotek wujków i kuzynów i zwierząt. Całej masy ślicznych szarych pręgowanych puszystych kotów i gdzie zawsze jest wesoło… ale to było głupie, bo ja nie jestem adoptowana. — Mówiła szybko, a słowa które wcześniej płynęły nieprzerwanym strumieniem nagle się urwały. Dorota gwałtownie pochyliła się przez precz i ukryła twarz we włosach. Przez chwile panowała bardzo głęboka cisza, tak że aż słyszałam swoje bicie serca, a potem odezwała się Marysia.

— A ja kiedyś byłam bardzo szczęśliwa. A najszczęśliwsza byłam kiedy siedziałam w pokoju dziadków. Było mi wtedy tak dobrze. Czułam się spokojnie i bezpiecznie. Piękna muzyka dziadka, smakołyki, którymi babcia mnie zawsze częstowała. A potem oni umarli i już nie czuje się szczęśliwa. Czasem tylko śni mi się, że znów z nimi jestem, a kiedy się budzę wole żeby to sen był prawdziwy, a nie to co jest teraz. To dopiero jest głupie, bo to co się stało, już się nie odstanie. Ale mimo to chciałabym znów być dzieckiem, które siedzi w pokoju dziadków.

Zamilkła. A ja poczułam, że coś nas łączy i to było wspaniałe uczucie. Jakbym znalazła drogę do domu ...albo w samym środku tłumu poczuła, że jest ktoś kto na mnie patrzy, tak jakby mnie znał i rozumiał. W tamtej chwili czuła, że nie jestem sama i nigdy sama nie będę.

Chwile postałyśmy na moście, a potem skierowałyśmy się do najstarszej części miasteczka, gdzie są najdziwniejsze domy. Każda z nas coś mówiła, ale to były rzeczy bez znaczenia. Resztę drogi pokonałyśmy w ciszy, idąc nawet niezbyt szybko. Ja milczałam, bo czułam się dziwnie. Nie tak jak kiedy powie się coś nie tak, co inni wyśmieją, raczej tak jak kiedy nagle znajduje się z kimś temat, na który można z nim rozmawiać godzinami. Dziwne było to, że my teraz nic nie mówiłyśmy, a ja czułam się tak jakbyśmy to właśnie robiły. Nie wiedziałam tylko czy one czują to samo. Może wcale nie.

Potem pokazywałyśmy sobie najbardziej niezwykłe i nasze ulubione dziwactwa, które ktoś poumieszczał na domach i w ogrodach. Krasnale ogrodowe, karmniki, dziwne pergole lub po prostu stare zapomniane przedmiotu, które z czasem ogrody starały się jakoś ukryć, a rośliny obrosnąć. To była miła zabawa.

Kiedy jednak miałyśmy już wracać, wszystkie trzy bez słowa zawróciłyśmy i poszłyśmy znów w stronę mostu. Na moście zwolniłyśmy, a potem zatrzymałyśmy się zupełnie. Wszystkie przechyliłyśmy się przez poręcz i spojrzałyśmy na trzy dziewczynki odbijające się w rzeczce. Pomyślałam, że jesteśmy do siebie tak nie podobne. Ale poczułam też, że coś nas łączy. Jeszcze nie wiem co, ale ta niewiedza była nawet przyjemna.

— Kiedy przestałaś wierzyć w krainie cieni? — zainteresowała się nagle Dorota.

— Nadal w nią wierzę… — Całkiem poważnie odparłam, byłam jednak zdenerwowana tym, że po raz pierwszy komuś mówię o moich infantylnych fantazjach i przez to zaczęłam paplać.- W zeszłym tygodniu do rzeczki wpadła koza i teraz to jest koza z drugiej strony, która szuka najlepszego papieru na świecie, takiego który mógłby zaspokoić głód wszystkich kóz na świecie.

Roześmiały się, a ja z nimi.

— Jesteś niesamowita — całkiem na poważnie powiedziała Marysia. — Ja bym czegoś takiego nie potrafiła wymyślić.

— Wiem, jestem dziecinna — powiedziałam i pokazałam dziewczynkom z rzeczki język, bo patrzyły na mnie w całkowicie irytujący sposób. A one odpowiedziała mi tym samym.

— Jesteś kompletnie zwariowana — powiedziała wśród śmiechów Dorota.

— Aha — wykrztusiłam tylko, bo nagle zaschło mi w gardle.

— Ale w interesujący sposób — dodała od razu.

— Aha — powtórzyłam. W towarzystwie Izy nigdy nie czułam, że jestem „inna”, ale z nią znałam się od zawsze. A Dorotę i Marysię znałam dopiero od kilku miesięcy, mimo że całe życie mieszkałyśmy w tym samym miasteczku.

Zaczęły obie mówić naraz.

— I bardzo mi… — Przerwały jak na komendę i spojrzały na siebie — … nam się to podoba.- dokończyły razem i zaśmiały się. Czy ja naprawdę jestem aż tak inna? Śmiałyśmy się, ale ja się zastanawiałam, czy nie przesadzam z tym baniem się jak inni mnie widza i co sobie o mnie pomyślą.

Dopiero kiedy się bardzo ściemniło wróciłyśmy do domu. To był bardzo udany i miło spędzony dzień, ale nie mogłam przestać myśleć o tym czy nie powinnam być bardziej normalna. Zwykła. Na próbę wyobraziłam to sobie i to był najnudniejsze życie jakie tylko mogłabym znieść. Dotarło do mnie coś. Ja wcale nie chce żyć tak nudno. I tak buntując się zarazem przeciwko nudzie życia i byciu największym dziwadłem w okolicy, już sama nie wiedziałam o co mi chodzi.


Chyba przez to jak bardzo byłam przejęta minionym dniem, w nocy nic mi się nie śniło, a może tylko ja niczego nie zapamiętałam. Za to rano, ciągle coś mi się zapodziewało, tak że musiałam cały czas czegoś szukać i do szkoły przybiegłam spóźniona 10 minut. Na szczęście pan od fizyki — która jako pierwszą mam w piątki — nie gniewa się o to i przymyka oko na spóźnienia. I było by dobrze, gdyby nie to, że nie mając pojęcia jak dziś zachowa się Dorota, kręciłam się nie mogąc samej siebie jakoś uspokoić, nawet pomimo karcących spojrzeń nauczyciela. Sama już nie wiedziałam czego właściwie oczekiwałam, ale cokolwiek miało się zdarzyć, lepiej żeby zdarzyło się jak najszybciej… zanim moja ocena z zachowania zrobi się naprawdę nieciekawa.

Na przerwie chciałam już sama zagadnąć Dorotę, żeby mieć to z głowy. Ale ona zniknęła gdzieś z jakimiś osobami nie z naszej klasy. Od tego oczekiwania robiło mi się coraz bardziej niedobrze, czego nie lubię. Nie mogłam też normalnie rozmawiać z Marysią, bo ciągle skakałam z tematu na temat. Nie cierpię nie mieć wpływy na coś i wtedy kiedy tak bardzo zależy mi na czyjeś akceptacji, a o to chyba mi chodziło. Nie podobało mi się to, ale nie potrafiłam tego zmienić. Na szczęście dla mnie kiedy Dorota wróciła do klasy, idąc na swoje miejsce, uśmiechnęła się do mnie i Marysi i mrugnęła okiem. Ulżyło mi. I uspokoiło na tyle, że mogłam spokojnie usiedzieć na kolejnych lekcjach i przerwach, kiedy Dorota gdzieś wychodziła i nie rozmawiałyśmy. Dopiero po szkole spotkałyśmy się przed szkołą. W sumie wyglądało na to, że Dorota na nas czekała.

Na nasz widok westchnęła i przewróciła oczami.

— Rany, ale te przygotowania do szkolnej uroczystości są męczące… Ze wszystkimi muszę się kłócić o wszystko… nie rozumiem po co chcieli, żebym ją z nimi przygotowywała, skoro nie słuchają co im mówię…

— No tak ci z 3 klasy są trudni — przytaknęła Marysia. — Ale jak się ich ciągle chwali, można robić z nimi wszystko — z zaskakującym uśmiechem dodała. Nie miałam pojęcia, że ona wie co Dorota robi. Pewnie tylko ja się nie orientuje, co się wokół mnie dzieje.

Dorota była w wojowniczym nastroju, bo tylko prychnęła, a potem wymruczała.

— Mam dopieszczać ich ego, i jeszcze wszystko za nich robić… Nie ma mowy… — Poprawiła włosy stanowczym ruchem i dokończyła bardzo zdecydowanym głosem: — Zaczną mnie słuchać albo dam sobie z tym spokój i niech sami wszystko załatwiają… Jestem pewna, że wszystko im się posypie i będą mieć za swoje.

— Skoro jest tak trudno, to czemu się zgłosiłaś? — spytałam, bo samej mnie nie ciągnie do takich społecznych zajęć.

— Lubię wszystko organizować — odpowiedziała Dorota bez chwili namysłu, a potem po chwili dodała: — Ale jak o wszystko trzeba walczyć, bo nic się innym nie podoba, to ręce mi opadają. Im bardziej zależy, żeby było tak jak chcą, a nie żeby było jak najlepiej. To irytujące.

Marysia skinęła głową.

— Trzeba bardzo lawirować i dyplomatycznie wszystko załatwiać, a to zajmuje o wiele więcej czasu.

— Tak, ale dlaczego ja mam robić to tracąc czas, zamiast zajmować się tym co ważne — poirytowana Dorota groźnie spojrzała na zupełnie przypadkowego mijającego nas chłopaka, który nerwowo drgną i szybko odwrócił wzrok.

Zachichotałyśmy i to jakoś rozładowało sytuację.

— No to co dziś robimy? — spytała już uspokojona Dorota.

Spojrzałyśmy z Marysia na siebie. Właściwie to nie miałyśmy na dziś żadnych planów, ale pogoda była tak ładna, że aż kusiło żeby jeszcze nie wracać do domów.

Widząc nasze niezdecydowanie Dorota sama coś zaproponowała.

— To może skoczymy do mnie, bo mam świetne ciastka, a potem gdzieś pójdziemy.

Taki plan nie był zły, więc się zgodziłyśmy. Nie wchodząc do domu Doroty czekałyśmy przy furtce, aż wyjdzie zostawiwszy plecak i zabrawszy coś na drogę do jedzenia. Nie trwało to zbyt długo, kiedy wyłoniła się z domu obładowana jakimiś papierowymi torbami. Od razu dała nam po jednej.

Ciastka były wyśmienite i zjadłyśmy je wszystkie prawie od razu. Słodkie, ale nie za bardzo pokrzepiły nas kiedy nasze rozmowy, podczas chodzenia bez celu po mieście, niepoważne i pełne chichotów, przeciągnęły się aż do wieczora. Świetnie się nam chodziło i dopiero głód sprowadził nas w okolice naszych domów. Odprowadzałyśmy się nawzajem do domu kilkakrotnie, aż burczenie w moim brzuchu było tak głośne, że musiałam się poddać i iść coś zjeść. Jednak cały wieczór nie mogłam usiedzieć w miejscu i tylko snułam się po domu. Chciałam już nawet zadzwonić do dziewczyn i pogadać z nimi, ale potem pomyślałam, że tylko bym im przeszkadzała, i że powinnam dać im już dziś spokój, bo przecież jutro zobaczymy się w szkole. Ale nawet jak sobie tak mówiłam to ciągle miałam ochotę na jakieś szaleństwo. To chyba przez ten cukier w ciastkach. Długo też nie mogłam zasnąć i tylko przewracałam się z boku na bok. Ale kiedy przyszedł sen od razu poczułam, że zdarzy się coś niezwykłego. Po ostatnim śnie trochę się bałam, ale choć nie minęło wiele dni od sennej wizyty szpiega, nie byłam przygotowana na to, że niespodziewanie pojawią się starzy znajomi.

Śniłam o tym, że jestem w swoim pokoju. We śnie siedziałam na łóżku zwrócona w stronę zasłony, która tańczyła na niewidzialnym wietrze jakby na coś czekając. Nie działo się nic. Naprawdę nic, ale co ciekawe wszystko wokół mnie zdawało się na coś oczekiwać. To było bardzo dziwne uczucie, bo nie miałam pojęcia na co czekam. I stało się to czego się nie spodziewałam, choć za zarazem przecież na to czekałam. Uśmiechający się do mnie Minor i Lum–Lun wyłaniający się zza zasłony nie zdziwili mnie, ale zaraz za nimi w przejściu pojawił się niebieskoskóry chłopak.

Kiedy się ukazali poczułam się, nie wiem czemu, szczęśliwa, jakby zobaczyła kogoś za kim tęskniłam. Przecież tyle miałam przez nich kłopotów, ale i tak poczułam się zadowolona, że znów ich widzę, nawet tego gburowatego niebieskoskórego chłopaka.

Powitanie elfów było bardzo żywiołowe i trochę bolesne, szczególnie kiedy Lum –Lun uwiesiła się na mojej szyi całym ciężarem podduszając mnie trochę. Minor za to obsypał nas obie jakimś migotliwym pyłem, od którego zaparło mi dech i miałam wrażenie, że się duszę. Chłopak za to stał i się przyglądał nam tylko, co mnie bardzo denerwowało.

— Cieszę się że was widzę — powiedziałam szybko i co dziwne szczerze, bo przepełniała mnie radość, na co elfy odpowiedziały śmiechem brzmiącym jak szklane dzwoneczki i hałaśliwie brzmiącymi radosnymi okrzykami. Nawet niebieskoskóry coś mruknął pod nosem, stojąc w niedbałej i niepewnej pozie w rogu pokoju.

— Ale co się stało, że wróciliście? — spytałam zaniepokojona i zaskoczona ich przybyciem.

Spojrzeli po sobie, a potem na mnie.

— Otworzone przez ciebie przejścia to tylko połowiczne rozwiązanie — cicho zaczął Minor.- Problem powróci i będzie wracał jak długo żyje księżna i jej sojusznicy.

Zaskoczona spojrzałam na jego zdeterminowana minę. Czego ode mnie oczekiwali? Co chcieli zrobić? Czas chyba abym się dowiedziała wszystkiego, albo przynajmniej czegokolwiek.

— A dlaczego ty przyszedłeś? — spytałam chłopaka, który zrobił się fioletowy.

— To przez ciebie. Było mnie nie dotykać — powiedział robiąc się coraz bardziej fioletowy.

Lum-Lun zachichotała.

— To taki ich zwyczaj. Jeśli pozwolisz się komuś dotknąć i nie jesteś z kimś już związany, to natychmiast stajecie się zaręczeni — tłumaczyła mi ze śmiechem, patrząc na nas oboje. Zrobiło mi się zimno. Ja wcale nie chcę być zaręczona z tym niemiłym niebieskim gburem.

— Mogłeś mi powiedzieć — z pretensją zwróciłam się do Minora — …żebym tego nie robiła. — skończyłam już całkiem innym tonem, bo Minor spuścił głowę. — To dlatego wtedy się śmiali! — Przypomniało mi się i poczułam się zawstydzona.- Czemu nikt mnie nie powstrzymał?

— Uznali, że to świetny żart — cicho, ze złością powiedział niebieskoskóry.

— Znalezienie wyjścia wydało mi się ważniejsze niż… — Minor zakłopotany niezręcznie się tłumaczył — … poza tym nie wiedziałem, że zerwał poprzednie zaręczyny — zawstydził się, ale spojrzał mi wprost w oczy. — Gdybym wiedział, że jest wolny, ostrzegłbym cię. Uwierz mi.

— Ale ja jestem za młoda na takie rzeczy — upierałam się. — Mam tylko 13 lat… Może kiedyś takie rzeczy się robiło, ale nie dziś, nie u nas…

Minor uśmiechnął się, jakbym powiedziała coś co rozwiązuje nasz problem.

— Grin też ma 13 lat — radośnie oświadczył i nagle zamrugał powiekami. No proszę, niebieski gbur ma 13 lat i już zrywa zaręczyny… — To znaczy według twojego czasu.

— A jeśli nie liczyć tego w naszym czasie? — spytałam podejrzliwie, sama nie wiem czemu tym zainteresowana.

— 371 — wykrztusił Minor z trudem i zamilkł. A ja milczałam, kiedy do mnie docierało t,o że to znaczy, że Grin żył ponad 30 razy dłużej niż ja. Nie chciało mi się to nawet pomieścić w głowie. Ale zanim odezwałam się, sama już nie wiedząc przeciw czemu chcąc zaprotestować, najpierw Minor zaczął mnie uspokajać.

— Tak naprawdę to narzeczeństwo w jego plemieniu oznacza coś innego niż myślisz.- Podejrzliwie podeszłam do tego wstępu, ale milczałam chcąc usłyszeć co to znaczy — To znaczy że… będzie się tobą opiekować, towarzyszył ci i cię chronił… przez jakiś czas.

— Gdyby nie to, że znalazłaś dla nas wszystkim nowy szlak pewnie… nie wrócił by z nami — dodała Lum-Lun. — Śmiano by się z niego pewnie do końca życia, że dla się złapać dziewczynie — Grin znów się zrobił fioletowy i popatrzył na mnie niechętnie i tak jakby wcale nie chciał, ale coś go zmuszało. — Ale że nam oddałaś wielką przysługę, jego plemię zdecydowało, że powinien to dla ciebie zrobić i wysłali go z nami.

— Ale po co mi ochroniarz? — spytałam zła na tą całą sytuację.

Spojrzeli na mnie bardzo poważnie wszyscy troje.

— Nie wiadomo co może jeszcze pojawić się na szlaku.

— Jak to będzie coś strasznego, to on cię obroni.- Dodała Lum-Lun. Sądząc po minie Grina to była ostatnia rzecz na jaką miał ochotę.

To jak się zachowywał ten chłopak było tak irytujące, że w oka mgnieniu byłam gotowa na jakąś szalona przygodę, w której trzeba by mnie chronić przed niebezpieczeństwami. Tak żeby dostał za swoje. Jak tylko to sobie pomyślałam dotarło do mnie na co się porwałam. Sen, który śniłam był bardzo realny, więc mogło mi się naprawdę coś stać. Zarazem chciałam żeby coś się zaczęło jak i bałam się tego co się może zdarzyć.

— Musimy razem sprawdzić co się dzieje.

— Jaki?

Spojrzeli po sobie.

— Musimy zdobyć więcej informacji — powiedział powoli Minor. — Od tych, którzy wiedzą wszystko.

— Wyruszymy jutro — szepnęła mi do ucha Lum-Lun, a ja się obudziłam.


Długo siedziałam na łóżku patrząc się w stronę okna i nie myśląc o niczym. Potem przez chwile zastanawiałam się co teraz się jeszcze może zdarzyć, a kiedy w końcu spojrzałam na zegar. Było dopiero za piętnaście szósta. Nie chciało mi się spać, więc wstałam i ubrałam się. Spakowałam swoje rzeczy do szkoły i po cichu wyszłam do ogrodu.

Szarawe niebo czyniło ogród niesamowitym miejscem jak ze snu. Ciągle nie mogłam się otrząsnąć z tego uczucia jaki mnie ogarnęło, kiedy Lum-Lun szepnęła mi, że wyruszymy jutro w nocy, co dla mnie znaczyło chyba że kolejnej nocy we śnie. Próbowałam je bezskutecznie jakoś nazwać, ale nie potrafiłam go nawet opisać. Takie wprawy odbywałam w wyobraźni, od kiedy pamiętam tysiące razy, ale tym razem miało być inaczej. To było tak niesamowite, że zaraz coś się zacznie i to coś naprawdę niesamowitego, co do tego byłam pewna. Mimo podekscytowania, a może właśnie z tego powodu, nie mogłam tych możliwości, które się przede mną otwierała ogarnąć. Nie mogłam się też z tą myślą oswoić, bo przez nią czułam się tak jakbym straciła kontakt z twarda ziemią i latała. A ja już od dawna nauczyłam się chodzić po ziemi, więc „czegoś” musiałam się przytrzymać, żeby nie poszybować. Najlepiej myśleć o czymś bliskim, więc rozejrzałam się po ogrodzie i podchodząc do drzew wspominałam jak się miedzy nim bawiłam. Każde z nich miało imię i historie, wiele z nich było kiedyś kimś innym kogo zaczarowano w drzewo. Snując takie właśnie myśli znów poczuła się jak mała dziewczynka szukająca z uporem niezwykłych i magicznych miejsc nawet w zwykłym ogrodzie. To dziwne było przypomnieć sobie o czym myślałam jako dziecko i jak się teraz od siebie sprzed lat różnie. Myśląc o tym, że zapewne za kilka lat tak samo obca będzie mi myśl o mnie z dziś, podeszłam do ukrytych w murze za bluszczem drzwi. Wyciągnęłam rękę i dotknęłam zimnej stali. Okucie drzwi prowadzących po prostu do kolejnej posesji zawsze wydawało mi się wyjątkowe, za co winę ponosiła cioteczna prababcia Flora, która zbyt wiele opowiedziała mi niesamowitych historii ze swojego życia. Wspominałam je i cioteczną prababcię Florę i patrzyłam jak słońce wstaje coraz wyżej. Marzyłam o tym by mieć równie niesamowite życie co cioteczna prababcia Flora.

W końcu zmarzłam trochę od stanie bez ruchu i niechętnie wróciłam do domu. Nie chciało mi się iść na górę, więc dołączyłam do dziadków jedzących śniadanie. Babcia zdziwiła się, że tak wcześniej wstałam, ale nie wypytywała czemu. Nie ma zwyczaju wtrącać się w cudze sprawy, za to dziadek cały czas żartował o tym jak to młode panny przez romanse nie mogą spać po nocach. Babcia oburzonym głosem cały czas go uciszała, żeby nie mówił głupstw, bo jestem jeszcze za młoda na takie rzeczy. W odpowiedzi na co dziadek zaczął podawać przykłady z prasy przeczące tej tezie, a potem co krwawsze stare historie, które gdzieś przeczytał. Babcia odparła, iż nie chciała żebym brała z takich osób przykład, i żeby dziadek w końcu zajął się jedzeniem, zamiast opowiadać takie idiotyczne i demoralizujące historie. Zjadałam ze smakiem, choć i z trudem, śniadanie z dziadkami, bo cały czas się cicho śmiałam z ich rozmowy.

Po śniadaniu dziadek zaczął mi pokazywać ostatnio zakupione na aukcjach internetowych stare książki, na które babcia zawsze się krzywi. Nie miałam dużo czasu, więc umówiliśmy się z dziadkiem na jutro wieczór, by dokładnie jej obejrzeć.

Kiedy szykowałam się by wyjść już do szkoły, nagle usłyszeliśmy hałas i na dół pędem zbiegli moi rodzice, a za nimi powoli spokojnie wszedł Karol.

— Jest tu — powiedział spokojnie, z pewnym niesmakiem patrząc na rodziców, którzy do mnie podbiegli.

— A mówiłem… — zaczął tata, ale mama mu gwałtownie przerwała.

— Gdzie byłaś? — Prawie krzyknęła, trzymając się za brzuch, co na początku trochę mnie zaniepokoiło, i przestraszyło czy wszystko z nią i maleństwem w porządku, ale zauważyłam, że mama robi to nieświadomi i odruchowo jakby coś zatrzymywała lub chroniła.

— Nigdzie, zjadłam z dziadkami śniadanie… — zdziwiona odparłam.

— Mama już chciała dzwonić na policję — zażartował tata, ale mamie nie było wesoło.

— Nie było cię rano w pokoju… kiedy tam zajrzałam — mama powiedziała to takim tonem, jakbym co najmniej uciekła z domu.

— Wcześniej wstałam i… — pod wpływem atmosfery zaczęłam się nerwowo tłumaczyć.

— Przestraszyłaś mnie — przerwała mi mama, tak żałosnym głosikiem, że tata do reszty się zdenerwował. A kiedy jest zdenerwowany żartuję, co mu nigdy na dobre nie wychodzi.

— Kochane musisz się przyzwyczajać, że dzieci kiedyś nas zostawią i odejdą… — pokiwał głowa z udawanym smutkiem, nie widząc łzy, które już gromadziły się w oczach mamy. — To taka kolej rzeczy, że młodzi opuszczają gniazdo… — pomimo naszych ostrzegawczych spojrzeń tata kontynuował. — Oni też nas opuszczą — zakończył tata, ale w nie najlepszym momencie, bo mama się rozpłakała i długo trzeba było pocieszać i uspokajać. Karol patrzył trochę podejrzliwie na mamę, jak na kogoś, kogo się widzi pierwszy raz. Faktycznie, ostatnio mama miała bardzo zmienne nastroje, ale pamiętam, że przed narodzinami Karola też taka była, więc jej zachowanie teraz mnie jakoś nie dziwiło. Musiałam tylko pamiętać by nie robić rzeczy, które mogą mamę zmartwić i zaniepokoić.

Tata mamrocząc coś o braku poczucia humoru o ciężarnych cicho starał się jak najszybciej spakować swoją teczkę i wyszedł do pracy zabierając pochlipująca wciąż mamę. Babcia coś mamrotała do siebie pod nosem o braku powagi u dorosłych ludzi, a dziadek czule tylko odprowadził swoją córkę wzrokiem.

Idąc do szkoły z bratem trochę żartowaliśmy z tego porannego przedstawienia rodziców, a ja mu znów opowiadałam rodzinne historyjki. To chyba staje się już jakimś naszym zwyczajem, ale nawet to mi się podoba.

Na lekcjach starałam się uważać, a na przerwach szalałyśmy z dziewczynami, ale wszystko co tego dnia robiłam zajmowało mnie tylko w niewielkim procencie. Tak naprawdę cały czas czekałam. Oczywiście nie mogłam się doczekać nadejścia wieczoru i snu. A właściwie tej przygody, która na mnie czekała. Wydawało mi się, że dzień ciągnął się niemiłosiernie.

Jak na złość długo nie mogłam zasnąć i co chwila się budziłam. Zaczęłam się już denerwować, kiedy wszystko odpłynęło i się oddaliło. Zafascynowana obserwowałam to zjawisko i dopiero po chwil domyśliłam się, że po prostu zasypiam. Nigdy wcześniej tak się nie działo i miałam wrażenie, że ten sen będzie inny.

Kiedy otworzyłam we śnie oczy siedziałam na swoim łóżku już ubrana w koszulkę, spodnie i buty, a obok mnie siedziały elfy spokojnie czekające aż będę gotowa. Za to Grin stał pod ścianą obok zasłony i aż promieniował niecierpliwością i rozdrażniony wyczekiwaniem kiedy w końcu ruszymy. Pod wpływem tej całej atmosfery poderwała się na nogi i szybko podeszłam do zasłony. Grin bez słowa zniknął za nią. Ja poszłam w jego ślady i zamknąwszy oczy, kiedy owinęła się wokół mnie zasłona, zrobiłam duży krok do przodu.

Na początku była tylko cisza i poczucie nieważkości przez kilka pierwszych kroków. Z emocji jakoś przez chwile nie mogłam otworzyć oczu, zupełnie jakby powieki mi się skleiły. Czułam jednak obok siebie obecność elfów i Grina, więc wcale się nie bałam. Niecierpliwie czekała na to niezwykłe miejsce, w którym wszystko jest możliwe. Ale ku swojemu zaskoczeniu kiedy już otworzyłam oczy zobaczyła, że znów jestem w tym zadziwiającym miejscu z pierwszego snu. Zamiast bajecznych krain tylko ciągnące się w nieskończoność ściany podziurawione oknami i drzwiami, i snujące się w górę schody, których końca nie było widać. Byłam trochę rozczarowana.

Jednak nie było czasu na to, bo Grin już wchodził na schody. Znów ruszyłam za nim, a obok mnie przez chwile leciały elfy.

— Musimy tam wejść? — spytałam je naburmuszona.

Oboje skinęli głowami i uśmiechnęli się jakoś przekornie.

— Na sam szczyt? — znów zagadnęłam je.

— Tak, dopiero stamtąd można ruszyć dalej — odpowiedział mi po chwili Minor. Pomimo uśmiechu czułam, że jakiegoś powodu był smutniejszy i bardziej wyciszony niż zazwyczaj.

— Dlaczego? Dlaczego nie przeszliśmy do jakiegoś miejsca od razu? — natarczywie pytałam.

— …świata. — poprawił mnie Minor i dodał po chwili. — Musimy przejść tedy, bo ścieżka którą mamy iść jeszcze nie istniej.

— Czemu nie pójdziemy na skróty?

Minor wyglądał na oburzonego, ale Lum-Lun się zaśmiała i rozsiewając błyszczący pył tańczyła w powietrzu przede mną.

— Jesteś bardzo niecierpliwa — zaśmiała się elfka, zastygając na chwile. — Ale uwierz mi, czeka nas jeszcze długą droga. Wiele światów i cudów.

Mrugnęła do mnie i znów zatańczyła w powietrzu.

— Naprawdę? — Byłam zaskoczona i nie do końca rozumiałam wtedy co to oznacza, ale pocieszyło mnie to.

Jakoś pogodniej spojrzała przed siebie i choć czekało na nas naprawdę wiele schodów, już mnie to tak nie zniechęcało. Nie było co prawda tak, jak się spodziewałam. Właściwie sama nie wiem czego się spodziewałam, ale na pewno czegoś innego i ciekawszego niż wchodzenie po schodach. Ale na początku zawsze wydaje mi się, że tak wiele czeka mnie wysiłku i pracy, a kiedy już coś robi, to czas płynie tak szybko i zanim się obejrzę już to kończę, więc może tak też będzie z tymi schodami.

— Bądź cierpliwa to dopiero początek — szepnęła mi do ucha Lum –Lun i śmiejąc się wesoło poleciała do góry za zamyślonym Minorem.

Elfy lekko unosząc się w powietrzu, szybko poleciały przodem, wyprzedzając nawet Grina. Oglądali się od czasu do czasu za siebie, sprawdzając jak ja i Gren wspinamy się mozolnie po schodach. Szło nam całkiem dobrze, ale końca schodów nie był wciąż widać.

Idąc w górę widziałam okno, które przyciągnęło mnie za pierwszym razem. Czułam nawet zapach tego innego miejsca znajdującego się za oknem. Było mocny, korzenny, trochę słodki. Zastanawia się jak to możliwe we śnie by czuć tak bogate, intensywne zapachy.

Po jakimś czasie zaczęły mnie boleć nogi i z trudem oddychałam. Zostałam w tyle, ale pomyślałam, że przecież i tak muszą na mnie zaczekać na szczycie schodów. Chciałam na moment stanąć i odpocząć, kiedy nagle w jednej chwili się przebudziłam i zaskoczona wpatrywałam się w sufit w swoim pokoju. Nie spodziewałam się tego i gorączkowo przez kilkanaście minut starałam się znów zapaść w sen. Kiedy już zaczynałam się denerwować, udało mi się i znowu zasnęłam. Ale kiedy się rozejrzałam, to wcale nie byłam była tam gdzie poprzednio, tylko stałam już na szczycie schodów. Patrzyłam jak powoli zbliżają się do mnie elfy i Grin. Elfy machały do mnie i szybko leciały w moim kierunku.

— To było sprytne — Minor z przekornym uśmiechem pochwalił mnie, kiedy już do mnie dotarli.

— Naprawdę świetna sztuczka — dodała Lum –Lun.

Grin znów spojrzał na nie jakoś niechętnie. Przez to poczułam, że muszę się jakoś wytłumaczyć.

— Ja tylko na chwile się obudziłam, a potem byłam już tu…

— Idźmy już dalej — powiedział tylko niebieskoskóry chłopak i podszedł do wielkich zamurowanych wrót. Tam też podleciały elfy i spojrzały na mnie. Zbliżyłam się do ozdobnych kutych w kamieniu, i tylko z daleka wyglądających na drzwi, płaskorzeźb. Niewielki taras, na którym staliśmy też był rzeźbiony w jakieś przedziwne splatane kształty. Zwierząt, roślin i czegoś jeszcze czego nie potrafiłam opisać. Zapatrzona w to coś czego nie potrafiłam rozpoznać stanęła naprzeciwko tego niby wejścia i wtedy zupełnie niespodziewanie na podłogę padło zielonkawe światło. Kiedy podniosłam głowę i pomimo, że pod nami nadal była ściana, poczułam mocny przyjemny zapach lasu.

— Tak szybko? — szepnął Minor z podziwem. Nie wiedziałam o czym mówi, ale nawet Grin patrzył jakoś inaczej na mnie. Jakby z podziwem. Minor poleciał prosto na ścianę i zanim zdążyłam choćby wykrztusić słowo, zniknął zupełnie jakby przeniknął przez kamień. Za nim zniknęła Lum –Lun i Grin, więc nie mając wyboru zrobiłam to samo. Przechodzenie przez ścianę nie było miłe, ale za nią było coś czego się nie spodziewałam.

Wprost ze ściany wyszłam w starym lesie, pełnym wysokich drzew. Obejrzałam się zaraz za siebie, ale tam były tylko pochylone ku sobie dwa drzewa tworzące jakby portal. Cisza lasu, jego zapach miały w sobie coś niezwykłego, prawie magicznego. Szliśmy w zupełnej ciszy. Bez słowa stanęłam obok towarzyszy wędrówki, którzy zatrzymali się przy leśnym źródełku. Z przyjemnością napiłam się ożywczej chłodnej wody i po chwili byłam gotowa do dalszej drogi, ale dotykając przez przypadek powalonych pni tworzących bramę poczułam znów inny zapach. Grin i elfy, ciągle bez słowa szybko weszli pomiędzy pnie i zniknęli. Byłam trochę zdezorientowana, ale nie mając innego wyjścia zrobiłam to co i oni.

Wyszliśmy z jaskini w białą mokrą mgłę i ogłuszający szum. Po obu stronach zauważyłam wyłaniające się z oparów ogromne wodospady, a w górze na nami setki małych tęcz. Środkiem ogromnego, długiego jeziora prowadziła wąska kamienna grobla.

— Uważaj, kamienia są śliskie.- powiedział Grin i poszedł przodem.

Byłam zaskoczona, że się tak o mnie troszczy, ale po namyśle doszłam do wniosku, że po prostu nie chce żebym wpadła do wody, bo musiałby mnie wyciągać. A oni przecież nie lubią być dotykani przez obcych. Nie wiem czemu, ale moje policzki zrobiły się gorące. To było irytujące. Elfy obniżyły lot i pokazały na migi, że chcą coś nam powiedzieć. Grin zbliżył się do mnie i elfów.

— Nie możemy tu latać, jest za wilgotno na nasze skrzydełka. Musimy je chronić — wykrzyczały mi do ucha elfy. Lum-Lun kiwała głową. Minor dodali coś jeszcze, ale resztę tego co krzyczeli zagłuszył szum wodospadu. Grin skinął głowa, więc zrobiłam to samo i Lum –Lun wylądowała mi na ramieniu, a Minor usiadł na ramieniu Grina.

Elfy, mimo że takie małe to jednak, sporo ważyły i już po pół godzinie strasznie bolało mnie ramię. Lum-Lun musiała jakoś to wyczuć, bo uniosła się na chwile w powietrze i podfrunęła do Grina. Coś do niego krzyknęła, a potem usiadła na jego wolnym ramieniu. Zrobiło mi się głupio, ale byłam też wdzięczna za taką pomoc.

Uwolniona od ciężaru elfa mogłam iść mniej uważnie i rozglądać się na boki. W wodzie obok grobli pływały srebrne ryby. Od czasu do czasu na powierzchni unosił się piękny wodny kwiat. Chętnie zatrzymała by się by im się poprzyglądać, ale Grin ciągle szedł do przodu i nawet jakby przyspieszał. Patrzyłam do góry na tęcze unoszące się ponad wodospadem, ale kiedy prawie wpadłam do wody, bo zapatrzyłam się na niesamowita jakby złota połyskująco tęczowo ważkę, która usiadła na kwiecie, postanowiłam iść uważniej i mniej rozglądać się naokoło. Wtedy zauważyłam, że kamienie, po których idziemy mają wyryte jakieś znaki. Wyglądało to zupełnie jak jakieś pismo. W pewniej chwile nawet wydało mi się, że je rozumiem i odczytuje. Podbiegłam do Grina i dotknęła jego ramienia i zanim on zdążył się odwrócić, kamienie przed nami zaczęły się przesuwać i obniżać, niczym stopnie schodów prowadzić gdzieś w ciemność. Spojrzeliśmy na siebie, ale zanim coś powiedzieliśmy, elfy sfrunęły w ciemność i zostaliśmy sami. Niespokojnie wpatrywaliśmy się w mrok i już chcieliśmy sami zejść po śliskich schodach, kiedy pomimo nie przeniknionych ciemności zobaczyliśmy światełka elfów. Poczułam ulgę, kiedy zobaczyłam ich uśmiechy i gesty, którymi zachęcały nas by iść na nimi.

Schodzenia w dół jest przyjemniejsze, iż wchodzenia pod górę, ale już po kilku minutach miałam dosyć. Nie było już słychać wodospadu i cieszyłam się ciszą. Światełka elfów ukazywały co jakiś czas ciekawe pejzaże z jakimiś istotami i budowlami wyryte na ścianach, ale za krótko je widziałam by je zapamiętać. Schody ciągnęły się ginąc gdzieś mroku w dole, co po pewnym czasie przestało mi się podobać, bo wolałaby już wyjść z tych podziemi. Kiedy jednak chciałam przerwać cisze i zapytać, czy długo jeszcze one się ciągną, schody się nagle skończył i weszliśmy w poziomy korytarz, na końcu którego było widać światełko.

Kiedy wyszliśmy na zewnątrz odetchnęła z ulga i co mnie jakoś rozbawiło, to Grin też to zrobił. Byliśmy na niewielki podeście w połowie pagórka. Niżej ciągnął się las, ale tym razem to był rzadki, liściasto-iglasty, całkiem zwykły las. Schodząc po wyciętych w ziemi schodkach usłyszeliśmy szum wody i tam się skierowaliśmy.

Mały, choć miejscami nawet dość głęboki, wijący się między drzewami strumyk, aż zachęcał by nad nim odpocząć. Miałam nadzieje, że tak szybko stąd nie ruszymy, ale nic nie mówiłam, żeby nie pomyśleli, że jestem słabeuszem i leniem. Na szczęście nie tylko ja byłam zmęczona.

— Na dziś chyba już zakończymy wędrówkę — powiedział Minor, a Grin zgodził się skinięciem głowy. — Pora odpocząć.

Elfy beztrosko ochlapywały się nawzajem wodą, a Grin zdjął z siebie broń i wierzchnie ubranie i zanurkował w wodę tak, że zanurzył się cały. Nie chciałam podglądać, więc poszłam w górę strumienia i tam po zdjęciu butów, z ulga zanurzyłam je w wodzie. Kusiło mnie by się wykąpać, ale nie chciałam by ktoś mnie zobaczył tylko w bieliźnie, więc wymyłam tylko twarz i kark w strumyku, a woda przyjemnie ochłodziła zmęczone ciało.

Potem pomyślałam, że położę się na chwile na trawie i odpocznę. Dosłownie na chwile zamknęłam oczy, a obudziłam się w łóżku.


Bolało mnie całe ciało, ale czułam się też zadowolona. Wcale nie chciało mi się wstawać, ale w końcu kiedy mama zajrzała musiałam to zrobić. Powoli, z trudem podniosłam się z pościeli i chyba nawet wydałam z siebie jęk, bo mama wsadziła głowę przez drzwi i obrzuciła mnie chłodnym spojrzeniem zupełnie jakbym się wygłupiała albo co.

— Ara, nie stękaj jak staruszka — z oburzeniem mruknęła mama.

— Nie stękam — zamruczałam z pretensją.

— No to nie jęcz — powiedziała tonem nagany mama. — Masz dopiero 13 lat.

— Może i mam 13 lat, ale wcale się tak dziś nie czuje — buntowniczo odparłam i powoli, na ile obolałe mięśnie mi pozwalały, skierowałam się w stronę łazienki.

— Za mało się ruszasz –zawyrokowałam mama i dodała: — Cały czas siedzisz w domu, to i masz efekty.

Może i tak, ale przecież w nocy przeszłam spory szmat drogi. Zastanawiałam się jak to możliwe, że po obudzeniu się czuje zmęczenie i ból, ale po dotarciu do łazienki byłam tak wykończona, że cała energie skupiłam na porannej toalecie. Strasznie wolno mi tego dnia wszystko szło i jak na złość co chwila mi coś wypadło z rąk. A do tego jeszcze tata i Karol zaczęli się dobijać do drzwi i marudzić żebym szybciej wyszła już, co mi wcale nie pomagało.

Siedząc na łóżku poważnie się zastanawiałam, czy nie zasymulować jakiejś choroby i nie zostać w domu, żeby sobie odpocząć, ale czuła, że i tak babcia nie dała by mi w spokoju poleniuchować. Na szczęście dla mnie tata podrzucił nas do szkoły, więc nie spóźniłam się na lekcje.

Postanowiłam sobie, że na będę oszczędzać w szkole siły i jak najmniej aktywnie spędzać czas. Na pierwszej lekcji prawie mi się udało, ale potem nie było tak dobrze.

Druga i trzecia lekcja to były dwie godziny języka polskiego. Miałam nadzieje, że sobie odpocznę, ale akurat na tych zajęciach nasz nauczyciel polskiego postanowił, że napiszemy wypracowanie. Lubi nas tak zaskakiwać, bo jego zdaniem nie przygotowani jesteśmy naturalniejsi. Musiałam roznieść po klasie kartki, ale nie to było najgorsze.

— Klara, mam dla ciebie zadanie dodatkowe — powiedział nauczyciel, kiedy odniosłam mu strony, których było za dużo. Nie za dobrze to zabrzmiało, ale ciągle miałam nadzieje, że nie będzie tak źle. Nauczyciel z uśmiechem, który w naszych oczach był sadystyczny, podał temat wypracowania. Jak zwykle nieźle zakręcony. Zbiorowy jęk rozszedł się po klasie, ale wszyscy zamilkli, kiedy zwrócił się do mnie.

— A ty Klaro, skoro poszło ci tak dobrze ostatnim razem — uśmiechnął się do mnie porozumiewawczo, a mi ciarki przeszły po plecach — napiszesz mi prace w 4 częściach, każda część ma zawierać poglądy jak najskrajniejsze — dokończył i uśmiechnął się do mnie jeszcze szerzej.

Wszyscy spojrzeli na mnie ze współczuciem, ale siedzieli cicho, żeby i ich coś takiego nie spotkało. Pewnie podejrzewali, że za karę mnie to spotyka. Nie mogłam się z tym nie zgodzić, ale chyba było mi wszystko jedno. Ale pretensje mogłam mieć tylko do siebie samej. Jak bym się wygłupiła z tymi wypracowaniami i nie wychyla skończyła by po półgodzinie, a tak pisałam ponad godzinę. A tak to mi pozostało tylko ze spokojem przyjąć konsekwencje swoich czynów. W końcu jednak skończyłam i kiedy podniosłam głowę, ze zdziwieniem stwierdziłam, iż nie czuje zakwasów w mięśniach. Nie sprawiło to na pewno napisanie pięciu stron, ale przez chwile nie przychodziło mi nic innego do głowy. Może jak w ciągu dnia zapomina się trochę o śnie, to on staje się mniej realny i dlatego przestały mnie boleć mięśnie? Może wcześniej się zasugerowałam snem i stąd był ból mięśni? A jak skupiłam się na czymś innym, to moje ciało wróciło do normy. Zastanawiałam się jak to możliwe, żeby umysł mógł tam manipulować ciałem. To było tak dziwne, że myślałam o tym do końca lekcji. Żeby nie mieć więcej problemów symulowałam iż pisze dalej i w trochę obserwując otoczenie na wszelki wypadek, myślałam o czym tylko chciałam, aż do dzwonka.

— Nie było chyba tak źle? — nauczyciel spytał, kiedy oddałam mu kartki. Uśmiechnęłam się nieszczerze wiedząc, że nadmiar szczerości i entuzjazmu w tej sytuacji nie byłby dobrą strategią. Jak najszybciej wyszłam w klasy i schroniłam się na korytarzu, w kącie za paprotkami, a potem przemknęłam na kolejna lekcję. Fizyka zawsze sprawia iż się trochę dekoncentruje i staje rozkojarzona i chyba przez to straciłam czujność. Na kolejnej przerwie za późno by się ukryć, zauważyłam nauczyciela od polskiego i co gorsze on zauważył mnie.

— Świetna praca, naprawdę świetna — głośno powiedział do mnie, przekrzykując hałas wokół nas.- Zacząłem czytać. — Podniósł kciuki w górę.- Porozmawiamy później.

Na szczęście nie chciał omawiać moich wypocin, ani analizować moich skojarzeń.

Ale i tak zniechęciło mnie to jak do mojej poprzedniej nauczycielki polskiego, która z niedowierzaniem i z niepokojem wypytywała się o moje lektury pozaszkolne. Narzekała na to i ciągle mnie upominała, bym pewnych rzeczy nie czytała. Zupełnie nie rozumiałam o czym mówi, ale mnie to zniechęciło. Entuzjazm nowego nauczyciela zaniepokoił mnie i co gorsza zabrzmiał złowieszczo. Z bratania się w nauczycielami są same kłopoty. Dodatkowe zajęcia i nie tylko. Nie potrzeba mi takich problemów.

Dziewczyny, nie do końca orientując się co się stało, chciały mnie pocieszyć, ale to co mówiły nie zabrzmiało dobrze, raczej złowieszczo.

— Chyba się na ciebie uwziął, ale może mu przejdzie — powiedział Dorota.

— ...pamiętasz, miesiąc temu męczył Marka, bo mu się spodobał jego wiersz — przerwała jej Marysia. Dorota pokiwała głową i pochyliła się ku nam, dodając szeptem:

— A słyszałam, że on tylko go przepisał od kogoś innego…

Marysia przytaknęła.

— On po prostu szuka nie oszlifowanego talentu, żeby go wspierać albo coś. Idealista –Dorota prychnęła prawie pogardliwie. Ja nie mam nic przeciwko poszukiwaniom nieoszlifowanego diamentu, byle to nie dotyczyło mnie.

— Będzie dobrze, nie łam się.

Pokiwałam głowa i miałam nadzieje, że tak będzie. Ale po szkole czekała na mnie w domu niespodzianka. Nie całkiem przyjemna…

W salonie babci siedział mój nauczyciel od polskiego i rozmawiał z babcią o czymś z entuzjazmem, od którego na lekcjach można było dostać dreszczy. W moim domu nie było lepiej. Przez chwile miałam nadzieje, że nauczyciel po porostu odwiedza swoją byłą nauczycielkę, czyli moją babcię.

Nie mogłam sobie pójść, musiałam grzecznie usiąść w salonie i przysłuchiwać się rozmowie. Dorośli próbowali mnie nawet w nią wciągnąć.

— Masz talent! Te analizy są świetne, kiedy się je zestawi — mówił nauczyciel z przekonaniem.- Wcześniej tego nie dostrzegałem…

— Ja nawet nie lubię pisać. Wole myśleć. Analizować.

— Dlaczego? — Spytali chórem.

— Bo wtedy można więcej. Słowa są zbyt niedokładne. — Moje wyjaśnia jakoś do nich nie przemawiało. Zaczęli porozumiewać się szeptem. Wiem czemu babcia tak się zapaliła do tego pomysłu. Chciała się pochwalić ciotecznej prababce Florze, że ma genialne wnuczęta, a przynajmniej, że odkryła jakiś talent we wnuczce. Babcia jest taka przewidywalna.

— Niech pani tylko pomyśli, talenty ilu młodych ludzi nigdy nie zostaną rozwinięte… co tam rozwinięte… nawet odkryte. Co tam odkryte — mówił nauczyciel z przejęciem. — Tylko dlatego, że szkolnictwo jest nieelastyczne i szkoła się nie zmienia.

— Zmienia się — zaprotestowała babcia. — Poza tym to nie jest rola szkoły. My uczymy tylko podstaw. — Konserwatywna jak zawsze babcia uwielbia wygłaszać kategoryczne osądy. — Dalej rozwijać mogą się we własnym zakresie.

— Ale jak oni mają się rozwijać, kiedy nikt im nie mówi jakie są ich możliwości i predyspozycję. Kiedy się ich nie wspiera i nie zachęca… — z entuzjazmem mówił nasz gość.

— Sami.

— Sami? — Prychnął. — To po co my jesteśmy?

— Kolego, naszym zadaniem nie było nigdy reformowanie świata.- Babcia chciałaby, żeby wszystko zostało tak jak było, ale przecież wszystko się zmienia.- Musimy robić to, co do nas należy.

— Może nie uda mi się wiele zmienić. Ale zawsze mogę spróbować — zakończył półgłosem nauczyciel.

Przestali na mnie zwracać uwagę, więc powolutku wycofałam się z salonu dziadków poszłam do siebie.

Na tym się jednak nie skończyło. Rodzina wpadła w amok. Szepczący rodzice sprawiali wrażenie konspiratorów. Zamilkli, kiedy usiedliśmy do kolacji. Jednak pomimo tego, że kilka razy zaczynali o czymś mówić, to reszta rodziny, jak na przekór, wszczynali dyskusję o czymś innym. Obserwowałam to z rozbawieniem, bo jeśli chcieli mówić o tym co było w szkole, to nie uśmiechało mi się takie wtrącanie w moje sprawy.

Kiedy tylko skończyłam jeść, szybko pognałam do swojego pokoju. I tak dziś nie było nic ciekawego w telewizji. Poza tym zaraz po odrobieniu lekcji chciałam iść spać. By szybko zasnąć poczytałam książkę, która zawsze momentalnie mnie usypiała i pozwoliłam, by oczy same mi się zamknęły.

Wróciłam do tego samego miejsca, z którym zasnęłam poprzedniej nocy. Chwile błąkałam się po lesie szukając moich towarzyszy. Nie było ich przy strumyku, co mnie zaniepokoiło. Ale szukałam nich z uporem i w końcu zza krzaków usłyszałam głosy, za którymi poszłam. Grin rozmawiał z Lum –Lun.

— Nie wiem czy mamy kolejną noc — powiedziała zaniepokojona elfka.

— Tak, ale prowadzącego nie wolno ponaglać. Jeśli ona zgubi ścieżkę przepadniemy.

Dotarło do mnie, że słyszę rozmowę o sobie. Nie chciałam podsłuchiwać, ale ciekawiło mnie to co usłyszałam.

— Pomimo braku doświadczenia świetnie sobie radzi. Jak mało, który doświadczony prowadzący potrafił by tak szybko zauważyć kolejne przejście…

Nagle poczułam, że ktoś jest obok mnie. Ale zanim się wystraszyłam zobaczyłam, że to tylko Minor. Odetchnęłam z ulgą. Elf się do mnie uśmiechnął, a potem skinął głową.

— Oni mają racje. Świetnie ci idzie. Nigdy wcześniej nikogo tak uzdolnionego nie spotkałem — powiedział i przerwał na chwilę, a ja poczułam jak mi płoną policzki. — To jak? Poprowadzisz nas dalej?

Pokiwałam głową. Z Minorem przy moim boku wynurzyłam się z krzaków zaskakując tym rozmawiających. Po powitaniu się z nimi rozejrzałam się uważnie po okolicy i prawie od razu ujrzałam delikatne lśnienie kwiatów dzikiej róży. Zaczęłam mu się przyglądać i zastanawiać się czy to kolejna brama, bezwiednie wyciągając rękę w stronę błyszczącego szkarłatnego kwiatu. Jednak nie udało mi się go dotknąć, bo nagle smuga pyłków i zapachu z kwiatów na tym krzaku otworzyło kolejne przejście. Zanim się zorientowałam byłam już po drugiej stronie.

I wprost z lasu trafiłam do całkiem innego miejsca. Otaczał mnie piękny ogród pełen kwiatów i kwitnących krzewów. Słyszałam szum wody i jakieś dźwięki z oddali. Rozglądałam się za moimi towarzyszami, ale nigdzie ich nie było. Za to coś mi mignęło między zielonymi przyciętymi krzewami. Idąc za tym czymś co mi się ukazało, wkroczyłam do labiryntu z zielnych krzewów. Szybko szłam i już po chwili ujrzałam kolorowy korowód roztańczonych postaci. Ich śmiechy i pląsy miały w sobie coś hipnotycznego. Ciągnął się za nimi zapach, który kręcił w nosie. Podążałam za nimi do chwili, kiedy dotarliśmy do centrum labiryntu. Stały tam delikatne rzeźby, zwierząt i roślin. Zafascynowana oglądałam je, nie zwracając już uwagi na roztańczonych przebierańców.

Z tych rzeźb najbardziej mnie zafascynował krzew róży, którego gałązki i liście były wykonany ze srebra, a płatki kwiatów z wielkich rubinów. Był bardzo podobny do krzewu, który mnie tu sprowadził. Wyciągnęłam dłoń i dotknęłam rubinowego kwiatu, który były najbliżej mnie a wtedy, nie wiem w jaki sposób, naraz znalazłam się w dwóch miejscach.

I choć byłam nadal w zielonym żywym labiryncie, to byłam też w lesie i stałam przed krzakiem dzikiej róży. Moi towarzysze stali nieruchomo i wpatrywali się we mnie z wyczekiwaniem. Nadal dotykając rubinowego kwiatu, druga ręką dotknęłam tego prawdziwego.

W jednej chwili między moimi dwoma wcieleniami i krzakami róży przepłynęła fala ciepłego powietrza i migotliwego jasnego światła. Na chwilę postał dzięki temu wielki krzyżyk. A kiedy światło zniknęło, las wypełniły widmowe postacie. Trzymające się za ręce pary, ubrane we wzorzyste piękne stroje, zjawiały się i szybko znikały.

Zapatrzyłam się na las pełen romantycznych postaci, i pewnie jeszcze długo bym tkwiła w tamtym miejscu, gdyby nie Grin, który prychnąwszy tylko ze zniecierpliwienia szybko zrobił krok w moja stronę. A ja musiałam się cofną przed nim, by się z nim nie zdarzyć. Puściłam dotykane róże, a w tej samej chwili otoczyło nas światło, w które w ostatniej chwili wskoczyły elfy.

Wylądowaliśmy w wysokiej trawie na pochyłym wzgórzu. Do razu straciłam równowagę i sturlałam się na sam dół wzgórza. Po chwili obok mnie zatrzymał się biegnący Grin, a za nim lecące elfy.

— Nic ci nie jest? — zaniepokoiła się Lum–Lun. — Zraniłaś się?

Pokręciłam głową, rozcierając poobijane łokcie i kolana. Potem, wstając powoli wyciągałam z włosów i ubrania źdźbła trawy, rozglądając się po okolicy. Otaczały nas łagodne wzgórza porośnięte wysoką jasnozieloną trawą. Poruszające się na wietrze trawy i goniące po niebie ciemnoniebieskie chmury nadawały otoczeniu jakiegoś dramatyzmu i ponurego piękna.

Moi towarzysze naradzali się i wymieniali poglądy, z których niewiele rozumiałam.

— To musiał być las kochanków… — mruczał Minor. — Niebezpieczne miejsce, w którym można utknąć na zawsze.

— Pierwszy raz widziałam tyle projekcji — wyrzucała z siebie słowa Lum-Lun. — Zdążyliśmy w ostatniej chwili. Brama się natychmiast zamknęła.

— Pierwszy raz widziałem takie przejście, to w niczym nie przypominało bramy — zgodził się Minor.

— Ale zadziałało! — Powiedział szorstko Grin mrużąc oczy. — I teraz jesteśmy tutaj… poznaje to miejsce!

— Niesamowite jak ona to robi — powiedział z podziwem Minor.

Też tak uważałam. Nie miałam pojęcia jak mi się to udało. Ale cieszyłam się, że oni są zadowoleni. Teraz wszyscy spoglądali w jednym kierunku. Też tam spojrzałam, ale nic ciekawego nie zauważyłam. Tylko daleko na horyzoncie jakieś duże jasne plamy.

— Jesteśmy tu! Naprawdę tu jesteśmy! — Z zachwytem krzyknęła Lum-Lun pląsając w powietrzu.

— Tak, widzę przecież! — szorstko odparł Grin.

— Jak myślicie jest tam teraz…?

— Nie wiem, ale… możemy tam pójść, to skróci naszą wędrówkę. — powiedział cicho Minor.

Nie wiem o czym rozmawiali, ale byli bardzo podekscytowani. Kiedy chciałam o coś ich spytać, w tej samej chwili oni nagle wyruszyli w tym samym kierunku, zupełnie jakby się wcześniej umówili.

Skierowali się w stronę tych wielkich odległych białych plama. Z trudem przedzierałam się przez wysokie trawy, które zaczepiały mnie o ubranie i spowalniały. Moi towarzysze bardzo mnie wyprzedzili, a do tego o czymś szeptali między sobą. Nie zbyt to było miłe, ale liczyłam na to, że jak dotrzemy na miejsce coś się wyjaśni.

Plamy rosły i już wiedziałam, że to wysokie skały ustawione pionowo. Wydało mi się dziwne, że tylko w jednym miejscu są, i że stoją tak blisko siebie. Kiedy prawie już dotarliśmy do celu, zaskoczyły mnie widok ogromu tych kamiennych kolumn. Były gładkie, tylko w połowie od strony środka skupiska miały coś wyrzeźbione. Nie mogłam się temu dobrze przyjrzeć, ale odniosłam wrażenie, że na najbliższej kolumnie przedstawiony został wielki jaszczur. Weszliśmy między nie w tej samej chwili, a po plecach przeleciał mi dreszcz jakbym przekroczyła niewidzialną granicę. Czułam, że za chwile coś się zdarzył. Może coś strasznego. Coś w tym miejscu było i się przed nami chowało między kolumnami.

I kiedy miałam już ujrzeć to coś zaczajonego w tym dziwnym miejscu, coś mi przesłoniło widok. Zamachałam ręką odganiając to coś, ale wtedy obudziłam się znienacka. To mama weszła do mojego pokoju, żeby zgasić światło.

— Marnujesz prąd… a teraz śpij… — powiedziała cicho mama, pstrykając wyłącznikiem.

— Zapomniała o tym… — mruknęłam na wpółprzytomnie.

Zamknęłam szybko oczy by zobaczyć co się ukrywa w ruinach, ale oczywiście nie zobaczyłam nic. Zła przewróciłam się na drugi bok, ale to też w niczym nie pomogło. Mogłam tylko czekać, aż sen znów przyjdzie. Trochę to trwało, ale kiedy zrezygnowana chciałam już zapalić światło i coś poczytać, kiedy poczułam jak moje ciało robi się ciężkie.

Rozluźniłam się i już szykowałam do tego zobaczyć co przegapiłam, ale wtedy poczułam szarpnięcie i zostałam w coś w ciągnięta. Wszystko wokół mnie błyskało i bardzo szybko się przemieszczało. Próbowałam wyciągnąć rękę i coś uchwycić, ale albo moja ręka przez to przechodziła, albo czułam jak coś prawie mnie dotyka, ale ciągle wymyka mi się. Nie całkiem to było przyjemne, nie mieć tak kontroli nad tym spadaniem, ale postanowiłam cierpliwie poczekać, aż to wszystko się skończy. Starałam się na zimno wszystko rozgryźć.

To co mnie otaczało to mogło być nowe przejście, które jednak nie ja jej otworzyłam. Było inne, strasznie długie i takie niewygodne. Nie wiedział skąd się w nim wzięłam, ale może to oni na nie natrafili, a ja po zaśnięciu do nich dołączyłam. Czemu jednak tak długo przechodziliśmy przez ten portal? To było nużące.

W końcu łagodnie wylądowałam na twardym gruncie. Obok mnie zjawili się moi towarzysze. Grin poprawiał swoje ubranie, a elfy hałaśliwe się z czegoś cieszyły. Oboje chichotali i coś do siebie szeptali. Czułam się z czegoś wykluczona i nie czułam się przez to dobrze. To wcale nie jest miłe doświadczenie.

— Przegapiłaś coś bardzo ciekawego — zachichotała Lum-Lun zwracając się do mnie.

— Tak. Coś mi zasłoniło widok…

Elfy zachichotały głośniej a Grin prychnął pogardliwie.

— Właśnie to coś miałaś zobaczyć…

— Ten wirujący pył i kształty? — spytałam, podejrzewając że robią sobie ze mnie żarty. — Nie rozumiem o co wam chodzi.

— To nie był żaden pył, tylko rój.

— Jaki rój? — zapytałam wojowniczo, zła że się ze mnie śmieją.

— Hm… nie potrafię ci wyjaśnić. To prastare istoty, są bardzo małe i bardzo obrażalskie… — zaczęła tłumaczyć elfka, ale elf wszedł jej w słowo.

— A po tym jak na nie machałaś jak szalona, prawie nie chciały z nami mówić. Ale są zbyt ciekawskie, by przepuścić okazje do dowiedzenia się czegoś nowego. To one nas wysłały w ten tunel. Jest długi, ale zawsze zaprowadza tam gdzie trzeba.

— Były trochę rozczarowane, że tak nagle zniknęłaś i nie mogły cię obejrzeć.

Ja się teraz nawet cieszyłam, że mama mnie obudziła i uniknęłam tej inspekcji.

— No teraz szybko dotrzemy do murów miasta — powiedział Grin, ucinając rozmowę o roju.

Rozejrzałam się w końcu po miejscu gdzie trafiliśmy. Ale nic prawie nie wiedziałam poza skałami pod naszymi nogami. Otaczała nas ze wszystkich stron szarość. Kiedy chciałam pójść w jej kierunku, Grin złapał mnie za ramię i zatrzymał w miejscu.

— Uważaj! — warknął ostro. — Jesteśmy na wysokiej skale, jeden głupi krok i wylądujesz na dnie przepaści.

Mgła zawirowała odsłaniając kilka najbliższych skalnych iglic. Wysokie, żółtopomarańczowe pięły się ku niebu, a kończyły gdzieś nisko we mgle. Wszystkie te skalne szczyty były do siebie podobne. Wiły się wokół nich kręcone schody prowadzące na sam szczyt. Ta skała, na której staliśmy też była otoczona stopniami wiodącymi do góry i na dół. Poszczególne stopnie były bardzo wielkie, jakby wykonano je dla olbrzymich stóp. Kiedy ja się tak przyglądałam otoczeniu, Grin już zaczął się wspinać na szczyt skały. Szedł blisko skały i chwytając się jej, pomagał sobie we wspinaniu się po stopniach. Nie mając wyboru poszłam za jego przykładem. Wcale nie było łatwo tak się wspinać, ale pomagałam sobie i często robiłam sobie przerwy i jakoś mi się udało w końcu dotrzeć na sam szczyt. Grin spoglądał w kierunku, gdzie mgła przybierała dziwne kształty. Elfy latały wokół trzymając się jednak z dala od krawędzi skały, bo wiał tu całkiem mocny wiatr.

— Poczekamy aż opadnie mgła — powiedział Minor, przysiadając na ostatnim skalnym stopniu.

Strasznie zmęczona, też usiadłam na stopniu i zapatrzyłam się w sunącą powoli między kamiennymi monolitami mgłę. Zastanawiałam się ile jeszcze mnie czeka wspinania i ciężkiej wędrówki. W sumie to było dziwnie niesprawiedliwe, że w swoich snach tak muszę się męczyć. Rozmyślając o tym, sama nie wiem kiedy zamknęły mi się oczy na dłuższą chwilę, a kiedy je znów otworzyłam zobaczyłam swój sufit.


Przez chwile z przyjemnością leżałam nawet nie starając się poruszyć, by nie obudzić zmęczonych mięśni. Potem jednak doszły mnie dźwięki suszarki z łazienki i inne domowe hałasy. Choć nie miałam ochoty wstawać, przecież w końcu musiałam, bo był czas by iść do szkoły.

Po chwili jednak do mnie dotarło, że przecież dziś jest sobota. Mogłam się wylegiwać, nawet do południa. To znaczy do czasu, kiedy rodzina nie przyjdzie mnie z łóżka wyciągnąć. Przymknęłam oczy patrząc na promienie słońca powoli wędrowały po ścianie, a ja z przyjemnością obserwowałam, zastanawiając się co teraz robią Grin i elfy. I właściwie czemu wspinaliśmy się na szczyt skały, zamiast zejść na dół. Czy na szczycie skały było kolejne przejście? Kiedy o tym myślałam, mama wsadziła głowę przez drzwi i robiąc śmieszną minę oznajmiła:

— Telefon do ciebie, kochanie. Dzwoni jakaś twoja koleżanka.

Z niechęcią wyplatałam się z pościeli i powlokłam się do telefonu. Bolały mnie wszystkie mięśnie, a do twego nie miałam pojęcia kto może do mnie dzwonić. Podejrzewałam, że to może być pomyłka, ale w słuchawce usłyszałam znajomy głos.

— Cześć Klara, to ja Dorota! — jej głos był jakieś niepewny, przytłumiony jakby była zdenerwowana. — Wiesz tak sobie pomyślałam, że może byście do mnie wpadły z Marysią. Moi rodzice zostali w pracy… i będziemy mieć dom tylko dla siebie… No, i może byś wpadła. Zrobię coś do jedzenia i pooglądamy filmy… jakie będziecie chciały… my mamy dużo filmów na płytach.

W jej głowie była nerwowość i desperacja. W sumie to bardziej jakby prosiła, a nie zapraszała. Musiała się czuć samotna w dużym pustym domu.

— Dobrze przyjdę. O której? — powiedziałam, kiedy po drugiej stronie zapadła cisza.

— Może… tak po trzynastej? Jak zjecie obiad i w ogóle…

— No to jesteśmy umówione!

— Do zobaczenia. Teraz zadzwonię do Marysi… Część!

Mama trochę się zdziwiła, ale kiedy jej wyjaśniłam o co chodzi pozwoliła mi zjeść wcześniej obiad, zwolniła mnie wyjątkowo z obowiązków, i zamiast nich iść do Doroty.

Po śniadaniu spędziłam trochę czasu z dziadkiem. Oglądaliśmy jego najnowsze nabytki. Zawsze dobrze się dogadywaliśmy i podobało nam się wiele podobnych rzecz, co jest dziwne, bo przecież dzieliła nas taka duża różnica wieku. Dziadek zawsze mi w żartach mówił, że to dlatego, że jesteśmy tak do siebie podobni jakbyśmy się dobrali w korcu maku. Nie wiem co konkretnie to znaczy ale podobał mi się ten obraz, że jesteśmy jak małe ziarenka maku. Czas zawsze nam szybko upływał, bo słuchając opowieści dziadka nigdy się nie nudzę.

Kiedy wychodziłam mama dała mi nawet trochę ciasta dla koleżanek. Karol łakomie spoglądał na ciasto, które miał dostać dopiero na podwieczorek.

Troszkę dziwnie się czułam idąc do Doroty z wizytą. Od tak niedawna ją znam, a jeszcze krócej jesteśmy zaprzyjaźnione, no i z nią było kompletnie inaczej niż z Izą, którą znałam od zawsze. Po drodze spotkałam Marysie, która też bardzo wolno szła w kierunku domu Doroty. Marysia wydawała się być bardzo spięta i szła tak wolno, jakby wcale nie miała ochoty tam iść. Dalej ruszyłyśmy razem rozmawiając.

— Jeśli to ma być coś w stylu wielkich imprez, jakie zrobiła niedawno, to ja nie mam na to ochoty…

— ...ale przecież Dorota zarosiła tylko nas dwie.

— Zaprosiła nas do siebie obiecując dobrą zabawę, kto wie co przez to może rozumieć.

— Ona chyba jest smutna, że jej rodzice nie przyjechali na weekend do domu.

— Tak myślisz? — zapytała Marysia z dziwnym ożywieniem.- Tak mi się wydaje, że coś słyszała, że oni chyba rzadko tu ostatnio przyjeżdżają.

Dorota już chyba na nas czekała w drzwiach i kiedy tylko podeszłyśmy do furtki zabrzęczał domofon a Dorota wpadła z domu pędząc w naszym kierunku. Marysią bardzo nieufnie wchodziła do domu Doroty. Ja chyba też się tak czułam. Wizyta w domu u Doroty na nas obu zrobiła mocne wrażenie. Dom był ogromny i bardzo luksusowy. Takie rzeczy widziałam do tej pory tylko w telewizji i gazetach. Dorota wszystko nam pokazywała i oprowadzała nas po domu. Wyposażenie kuchni i łazienek był wręcz kosmiczne. W końcu otworzyła drzwi do jakiegoś wielkiego pokoju i położyła nasze rzeczy na łóżku nakrytym śliczną kolorową narzutą.

— To mój pokój — powiedziała z jakimś skrępowaniem.

Pomieszczenie było co najmniej wielkości naszego salonu z kuchnia i jadalnią. Było podzielone na kilka mniejszych stref meblami, ale i tak aż to wszystko mnie przytłoczyło. Bardzo powoli do mnie docierało jak kosztowne rzeczy nas otaczały. Nie miała do tej pory pojęcia, że rodzice Doroty są aż tak bogaci.

— Jest wielki! — powiedziała Marysia.

— Tak jak i cały dom — dodałam.

— Tak. Mam tu garderobę, łazienkę i pokój do tańca.

Obie z Marysią robiłyśmy wielkie oczy oglądając to wszystko. To wszystko było niesamowite. Dorota miała też u siebie w pokoju wielki telewizor i stary sprzęt stereo.

— Lubie starocie. Mój tata też je zbiera.

Dorota jako gospodyni wszystko nam pokazywała i częstowała nas przygotowanymi smakołykami. Wybrała też film, który miałyśmy oglądać. Zaskoczyła nas, bo był to „Czarnoksiężnik w krainie Oz”. Nie tego się spodziewałam, ale nie narzekałam, bo lubię ten stary film i widziałam go już kilka razy. Marysia przyznała, że widziała ten film bardzo dawno temu, w telewizji.

Usiadłyśmy na wielkich miękkich poduszkach i często sięgałyśmy po przygotowane jedzenie. Podczas oglądania rozmawiałyśmy i śmiałyśmy się z jakiś głupot. Potem rozmowa była bardziej poważna.

— Masz naprawdę wielki dom, jest świetny…

— Tak, szkoda tylko, że jest taki pusty…

— Ale za to jest taki nowoczesny. Nie to co mój dom… sypie się cięgle i coś trzeba przy nim naprawiać — powiedziałam, wspominając narzekania taty i dziadka na ogrom prac przy domu.

— Może, ale i tak mi bardzo się podoba u ciebie — powiedziała Marysia patrząc na mnie i uśmiechając się.- Twój dom mam duszę i jest tam tak miło…

— Mi też, by się u ciebie spodobało, na pewno… — dodała Dorota. — Pewnie zawsze ktoś u was w domu jest…

No tak na to nie mogliśmy nigdy narzekać. Zawsze kogoś był w domu i do tego wpadała masa znajomych czy to rodziców, dziadków czy kolegów Karola. Do mnie najrzadziej ktoś przychodził.

— A ty zawsze mieszkałaś tutaj? I czemu teraz jesteś tu sama? — zapytałam zmieniając temat.

— Nie. Mieszkamy tu dopiero od kilku lat…

— A gdzie wcześniej mieszkaliście?

— W różnych miejscach. Wrocławiu, Gdańsku, Katowicach...rodzice przenosi się do nowej praca wiele razu.

Byłam pod wrażeniem, tak jak Marysia.

— Ale czemu to zamieszkaliście?

— Mój tata pochodzi z tego miasteczka.

To mnie zaskoczyło.

— Rodzice dostali pracę stolicy, ale uznali że mi nie było by tam dobrze… cieszyłam się że zamieszkam, tam gdzie wychował się tata… ale potem rodzice mieli coraz więcej pracy… — Dorota westchnęła. — Kiedy przeprowadziliśmy się tu trzy lata temu było inaczej. Często przyjeżdżali nasi krewni w odwiedziny… no i… wcześniej była tu na stałe gosposia, ale wymusiłam na rodzicach by ją zwolnili. Nie czułam się tu dobrze, kiedy ona tu też mieszkała. Teraz tylko przychodzi do nas na kilka godzin codziennie ktoś kto sprząta i gotuje.

Nie potrafiłam sobie tego nawet wyobrazić. Dorota z twardą miną spojrzała na ścianę przed nami.

— Tak jest lepiej.

— A nie jesteś samotna? — spytała Marysia.

Dorota pokręciła głową.

— Nie boisz się… nawet w nocy? — zapytałam.

— Mamy dobry alarm, no i mam swoją Miss Tot. Moją suczkę. Ona jest zawsze ze mną. Śpi w moim pokoju… Chcecie ją poznać? — zapytała zrywając się z pufy.

— Oczywiście — odpowiedziała od razu Marysia z entuzjazmem.

Ja milczałam, tylko uśmiechając się z przymusem, bo nie przepadam za psami, od czasu kiedyś jeden mnie ugryzł. No, ale chciałam być miła i dobrze wychowana, więc też się zgodziłam. Dorota od razu wypadła z pokoju i wróciła po chwili z wielkim beżowo-brązowym psiskiem. Suczka poważnie na nas spojrzała jakby nas oceniała, a potem grzecznie podeszła i obie nas obwąchała. Pozwoliła się pogłaskać. A po tej operacji straciła nami zainteresowanie i wskoczyła na łóżko Doroty. Ucieszyłam się że nie szczekała, ani nie rzucała się na nas, tylko zwinęła się kulkę i od razu zasnęła.

— Ona zawsze w nocy u mnie śpi. Była specjalnie szkolona na psa obronnego. Ale jak ktoś nowy przychodzi to zamykam ją w garażu, bo nigdy nie wiadomo jak pies może na kogoś zareagować.

— I masz tylko psa? Naprawdę nie czujesz się samotna? — dopytywała się Marysia, z zaskakującym jak na nią uporem.

— Nie… no, może czasem, ale to i tak lepiej jak jesteśmy tylko ze dwie. Ta gosposia, która tu była na początku oszukiwała i była okropna. Kłamała i próbowała mnie zastraszyć… do tego manipulowała wszystkimi. Teraz jest lepiej. Szkoda tylko, że rodzice nie chcą zaprosić na dłużej mojej kuzynki. To z nią założyłam ogród wokół domu. Ona uwielbia naturę, rośliny i owady. I to ona pokazała mi ten film, bo też jest o Dorocie i pomogła mi wybrać imię dla psa — wskazała na ekran, na którym Dorotka tuląc Toto krzyczała na lwa. Zaśmiałyśmy się, a Doroto z duma w głosie dokończyła. — A teraz pisze prace doktorską.

— Musi być fajna — powiedziała Marysia.

Dorota skinęła głową.

— Niestety rodzice boją się, że mogła by mieć na mnie zły wpływ. Śmieszne. Nie chcą żebym się tak jak ona, zajmował czymś, co nie przynosi dochodu… a przecież ona zarabia na siebie…

— A co studiowała twoja kuzynka?

— Najpierw ekologię, a potem zainteresowała się projektowaniem ekologicznych domów i budynków. Jej projekt przekształcenia starego wysypiska śmieci w miejsce wypoczynku dla dzielnicy przemysłowej, wygrał za granicą konkurs.

— To musi być ciekawe…

— I jest! Kuzynka mi ten projekt przesłała, mogę wam pokazać.

Zerwała się po raz kolejny z poduchy, na której siedziała i pognała do szafy. Wyjęła stamtąd rulon papieru i rozwinęła go. Ukazały się nam zabawne konstrukcje z przetworzonych śmieci. Wielkie konstrukcje i duże place do zabaw. Liczne wijące się ścieżki do jazdy na rowerze lub rolkach. A wszystko to z przetworzonych surowców. Podobało mi się to jak wykorzystano pozornie zwykłe i niepotrzebne rzeczy. Kiedy śmieci trafiały do kogoś z wyobraźnią, powstawało z nich coś wręcz magicznego.

Obie z Marysia zachwycałyśmy się tym projektem, a Dorota słuchała naszych pochwał z przyjemności i zarumieniona z dumy.

— To niesamowite!

— Ona musi być bardzo zdolna!

— Tak, ale nasza rodzina jej kompletnie nie docenia… — powiedziała Dorota, z pewnym dystansem i żalem.

— Szkoda…

— Tak, szkoda.

Przez jakiś czas oglądałyśmy film, a kiedy się skończył, Dorota puściła jakąś muzykę.

— Może potem pójdziemy do ogrodu — zaproponowała Marysia.

— Dobra tylko lepiej zrobić to przed zmierzchem.

— Racja, wtedy będzie jeszcze coś widać.

— Pokaż wam moje ulubione miejsca w nim — powiedział wstając z siedziska Dorota. — Razem zrobiłyśmy plan ogrodu, wybierałyśmy rośliny, a potem wszystko własnoręcznie sadziłyśmy… to była świetna zabawa.

Zaprowadziła nas do ogrodu za domem. Podobał mi się ten ogród. Był o wiele bardziej szalony niż nasz i całkiem nietypowy, ale miał w sobie dużo uroku. Nigdy wcześniej takiego nie widziałam, ale było mi w nim dobrze, a każda roślina wyglądała na zadowolona z miejsca, gdzie rośnie. W każdym razie tak wyglądały tam rośliny. Były duże, pięknie kwitły i ładnie obok siebie wyglądały. I całkiem inaczej niż w zwykłych ogrodach. Szkoda było by je zerwać.

— Ja też kiedyś chciała bym robić coś ważnego — powiedziała Dorota, wędrując ścieżkami po swoim ogrodzie. — Nie tylko zarabiać pieniądze.

— Pieniądze są ważne — jakoś twardo i z goryczą oznajmiła Marysia.

— No tak… ale nie najważniejsze. I trzeba mieć kogoś, z kim się można tymi pieniędzmi cieszyć.

— Też racja…

Czułyśmy się chyba wszystkie w tamtym momencie, już w pewien sposób, prawie dorosłe. Choć ja wciąż nie wiem kim chce być jak dorosnę, ani co będę robić, to mam jeszcze czas przecież, żeby się na coś zdecydować. A może samo się to wyjaśni, bo odkryje jakiś swój wielki talent… kto wie.

Dorota chciała nam obu dać po wielkim bukiecie kwiatów, ale ja się wymówiłam tym, że nasz ogród i tak jest zarośnięty kwiatami, za to Marysia bardzo się ucieszyła z takiego prezentu.

— Tak bardzo żałuje, że nie mam ogrodu. — powiedziała wdychając zapach bukietu.

Idąc razem z Marysia rozmawiałyśmy o tym co zobaczyłyśmy w domu Doroty. Obie nigdy wcześniej nie byłyśmy z wizytą u kogoś tak bogatego. Omijałyśmy jednak temat małej dziewczynki mieszkającej w wielkim domu tylko z psem.

— Dobrze się bawiłam.

— Ja też...aż jestem zaskoczona, bo byłam tak spięta przed wizytą — powiedziałam trochę z przekorą.

— Wiesz — powiedziała Marysia, kiedy miałyśmy się już żegnać. — nigdy nie myślałam, że komuś kto ma tyle pieniędzy może nie być dobrze, ale kiedy jest się samemu to, to jest gorsze niż kiedy jest się biednym… — nagle przerwała, zarumieniła się i szybko pobiegła w kierunku domu.

Myślałam podobnie jak Marysia. Ludzie potrzebują innych ludzi i nic tego nie zastąpi. Kiedy wchodziłam do domu ciągle mi coś chodziło po głowie. Pomysł. W domu znalazłam mamę w kuchni z babcią i w dość krótkim czasie udało mi się obie przekonać by mi pozwoliły zaprosić na nasz jutrzejszy obiad Marysie i Dorotę. Babcia dłużej się opierała, ale i ona w końcu się poddała. Zadzwoniłam do koleżanek i zaprosiłam je do nas. I tak zawsze ktoś wpada do nas niespodziewanie na niedzielny obiad, więc dwie osoby więcej nie zrobią nikomu różnicy.

Wieczorem jak co tydzień babcia i mama zagoniły mnie do porządków. Jakoś w tą sobota były bardziej pedantycznie i zdenerwowane niż zazwyczaj.

Zasypiałam z trudem, bo tyle miałam w głowie nowych pomysłów i spraw, o których jeszcze chciałam pomyśleć zanim zasnę, tak że prawie z niechęcią zobaczyłam znów skałę. A kiedy zobaczyłam dziwne urządzenia łączące skały moja niechęć jeszcze wzrosła.

Grin i elfy kręciły się wokół czegoś podobnego do wagonika. Jakby szykowali się do podróży nim. Od wagonika przyczepiona była lina dalej ciągnąca się do najbliższej skały. To była trochę podobne do górskiej kolejki, albo kolejek z wesołych miasteczek, masa lin, a niżej szyny i wiele wagoników. Metal, liny i drewno. I absolutnie nic z tego nie wyglądało solidnie. Aż na ich widok przechodziły mnie dreszcze.

— Pojedziemy czymś takim? — spytałam elfy.

Oboje skinęli głowami.

— Nie ma innej drogi? — zapytałam Minora.

— Jest, ale zbyt długa. Musimy skorzystać z sieci.

— Jakiej sieci? — zapytałam nieufnie.

Elf wskazał mi coś odległego między skałami. Teraz dopiero dostrzegłam, że coś się między nimi powoli kołysze na silnym wietrze. Liny podobne do wielkiej pajęczyny, powiązane ze sobą. Liny powiązane były w wiele węzłów, jak w pajęczynie. Bała bym się tym podróżować, ale skoro Minor twierdził, że inna podróż mogła by zająć o wiele dłużej, a my nie mieliśmy tyle czasu, nie było wyboru. Trzęsąc się jak galareta, szybko wskoczyłam do wagonika i usiadłam na dnie wbijając w niego wzrok, za żadne skarby świata nie chcąc nic widzieć. Gdybym zobaczyła jak wysoko jesteśmy nad ziemią, pewnie bym zemdlała, albo zrobiła coś jeszcze gorszego.

Wagonik ruszył a ja kurczowo złapałam się jego ścianki. Moi towarzysze śmiali się i żartowali, nic siebie nie robiąc z kołysania i szybkiego zjazdu wagonika. Odnosiłam też wrażenie, że moim towarzysze odbyli jakąś ważna rozmowę, ale nic mi o niej nie chcieli powiedzieć. Było coś o czym ze mną nie chcieli mówić. A ja nie wiedziałam o tak wielu sprawach dotyczących ich światów. Ufałam im, ale mim to ta niewiedza mnie niepokoiła. W końcu byłam tu tylko gościem, kimś obcym w ich krainie. Której nie rozumiałam w ogóle. Wszystko tu było takie dziwne, wszystko zdawało się być tu możliwe. Nie byłam do tego przyzwyczajona.

W końcu wagonik się zatrzymał, a jak na trzęsących się nogach nieporadnie jak najszybciej próbowałam się wydostać z niego na stały ląd. Miałam nadzieje, że to już koniec tego horroru, ale moje nadzieje były płonne.

A do tego to co widziałam przed sobą, tak mnie przerażało, że musiałam jakoś oderwać od tego myśli. Grin i Minor szykowali kolejny wagonik tym razem jeden z tych jeżdżących po szynach. Ani wagonik, ani szyny nie wyglądali solidnie. Żeby na to nie patrzeć zagadnęłam Lum –Lun o pierwszą rzecz jak mi przyszła do głowy.

— Czemu ten las, w którym byliśmy nazwano lasem zakochanych?

— Bo tam znajdują schronienie złudzenia zakochanych ich pierwsze najdelikatniejsze złudzenia…

Zabrzmiało to jakoś smutno.

— Wiesz, ten las nie był tak naprawdę pełen romantycznych postaci tylko wspomnień o pierwszych dniach, kiedy uczcie jest jeszcze młode czyste i niewinne. Wtedy zakochani jeszcze o sobie nic tak naprawdę nie wiedzą — mówiąc to Lum-Lun wyglądała na bardzo smutną. Zaczęłam się zastanawiać czemu.

Żeby nie robić jej przykrości spytałam ją o coś innego. Nie wiem czemu, ale nagle sobie przypomniałam o kimś, o kim kiedyś mówił Minor.

— Czy ty może znasz Księżnę?

Lum-Lun spojrzała na mnie z czujnością.

— Nie nigdy jej nie widziałam, ale sporo o niej słyszałam — powiedziała powoli. — Podobno jest straszna.

— Tak? Ale dlaczego?

— Bo zawsze robi co chce. Ma wielką moc i używa jej by zaspokajać swoje kaprysy.

— A to źle?

— Tak, to dla nas źle! — powiedział Grin stojący niedaleko od nas, wtrącając się do naszej rozmowy. — Ona traktuje to jak zabawę, a moi ludzi cierpią przez to. I nie tylko oni. A dla niej to nie ma znaczenia. Ona jest zła!

— Tego bym nie powiedziała — wtrąciła się elfka. — Ona nie staje nigdy po żadnej ze stron i nie wtrąca się w cudze sprawy.

— Nie pomaga nam!

— Wcale nie musi tego robić.

— Powinna! — aż kipiał z gniewu Grin. — Skoro może, to powinna pokonać najeźdźców. A nawet zniszczyć ich!

— Wsiadajcie, pora ruszać dalej! — zwołał do nas Minor, ucinając tą sprzeczkę. I dobrze, bo przez rozmowa o księżnej i o zagrożeniu ze strony wojowników, atmosfera stała się o wiele bardziej ponura. Wielu spraw nie rozumiałam, ale zaciekawiła mnie ta księżna. Dzięki takim rozmyślaniom kolejny zjazd szybko mi upłynął. Nie martwiłam się tak, ani nie bałam. Ale za nic na świecie bym nie wyjrzała na zewnątrz wagonika w czasie jazdy.

— Grin nie lubi Księżnej? — spytałam po cichu Lum-Lun, kiedy w końcu zatrzymaliśmy się.

— Tak, on nie rozumie tego, że ona ma własne zasady i się nimi kieruje. Słyszałam wiele opowieści o niej. Nigdy nie zrobiła niczego złego i nie dawała się wciągać w żadne wojny. Nie stoi po żadnej stronie.

— Może ona mogła powstrzymać … to wszystko? Żeby było tak jak wcześniej.

Lum–Lun zaśmiała się cicho i smutno.

— Zmiany zawsze nadchodzą, nie ważne jak bardzo chce się przed tym uciec — powiedziała patrząc gdzieś w kierunku elfa.

— Ale nie pomaga też innym, choć by mogła, prawda?

— Zapewne ma swoje powody.

— Jednak mogła by to zrobić… Tak było by prościej, dla wszystkich.

Lum-Lun tylko westchnęła. Minor zamachał do nas, i kiedy tylko wsiedliśmy do środka wagoniku, po raz kolejny w zawrotnym tempie, pomknęliśmy do kolejnej skały.

Ja siedząc w kucki w wagoniku rozmyślałam o tych wszystkich sprawach, których nie rozumiałam w ich świecie. Było ich tak dużo. Cała ta straszna przejażdżka i nowe informacje, które zdobyłam zmęczyły mnie. Czułam się otępiała i dziwnie niewrażliwa na wszystko, nawet na zagrożenie. Przesiadaliśmy się z wagonik do wagonika i mknęliśmy w powietrzu coraz dalej i dalej. Nie mogłam już doczekać się tego, kiedy skończy się ta jazda.

Przy wsiadaniu do kolejnego wagonika Minor nagle zaczął się dziwnie rozglądać. Podleciał do jakichś urządzeń. Z trudem przesunął jakąś wajchę i szybko wskoczył po wagonika.

— Zboczmy trochę z drogi… — powiedział kiedy już jechaliśmy. Zaniepokoiło mnie to.

— Po co? — spytałam zaciskając dłonie.

— Musimy zobaczyć mapę.

— Jaką mapę? — nieufnie spojrzałam na niego.

— Dróg do centrum naszego świata.

— Do naszej stolicy — cicho dodała Lum-Lun.

— A co tam jest?

— W centrum jest wszystko co najważniejsze. Wskazówki, gdzie mam szukać sposobu powstrzymania najeźdźców. Mapa może pomóc nam unikać różnych pułapek. A to ważne dla naszego bezpieczeństwa i powodzenia misji. Rozumiesz?

Skinęłam głową, czując jednak jakieś nieokreślone zagrożenie i strach. To było takie dziecinne i nieracjonalne, że byłam zła sama na siebie. Skoro zaufałam mimo towarzyszom, powinnam im zostawić sprawy, na których się nie znałam. I takie, na które nie miałam wpływu.

Siedziałam na dnie wagoniku i czekałam na to co się wydarzy. Ta podróż był dłuższa niż poprzednie. Kiedy w końcu się zatrzymaliśmy, ostrożnie wyjrzałam z wagonika. Nad nami były jakieś konstrukcje, a pod nami pustka. Wokół nas nie było widać żadnej skały, ani nic. Nie podobało mi się to.

— Czemu tu się zatrzymaliśmy? Coś się popsuło? — zapytałam mając nadzieje, że w moim głosie nie słychać popłochu. Ani paniki.

— Jesteśmy na miejscu.

Wskazał na coś ponad wagonikiem, a ja dopiero wtedy dostrzegłam kilka lin biegnących prawie równolegle do naszej liny. Miedzy nim ktoś coś umieścił. Elfy uniosły się w powietrze, a potem podleciały do jakichś sznurków tworzących coś podobnego do pajęczyny ogromnego pająka. Poszczególne nitki rozchodziły się we wszystkich kierunkach. Coś na nich błyszczało. W środku lśnił jakiś szary kamień.

— To nie jest żadna mapa! — rozzłoszczona zaprotestowałam.

— No może i nie… Powiedzmy, że to makieta. — powiedział elf z uśmiechem.

Minor i Lum-Lun oraz Grin stojący obok mnie w wagoniku dyskutowali o czymś zawzięcie. Pokazywali sobie jakieś nitki i wylewali z siebie potoki jakiś dziwnych określeń. Trwało to strasznie długo. W końcu umilkli i chyba doszli do jakiegoś porozumienia, bo zaczęli na spokojnie omawiać naszą dalszą trasę. Odetchnęłam z ulgą.

— No już chyba się napatrzyliście. Możemy już dalej jechać? — spytałam, bo ciarki mnie przechodziły do wiszenia nad przepaścią w małym delikatnym wagoniku.

Grin skrzywił się, a wtedy Minor mocno potrząsnął jedną z lin, po czym oba elfy przysiadły na boku wagoniku.

— To jeszcze nie wszystko. Musimy też porozmawiać z nawigatorami. — powiedział Minor wbijając wzrok w liny nad nami.

— A kto to jest?

Minor zamyślił się jakby nie usłyszał mojego pytania.

— To tak jakby przewodnicy po tej makiecie. — odpowiedziała w końcu Lum-Lun.

Atmosfera była taka, że wolałam się już nie odzywać. W ciszy czekaliśmy całkiem długo, aż w końcu jedna z lin zaczęła drgać, a potem coś się zaczęło do nas zbliżać. Wielkie istoty o wielu ramionach. W pierwszej chwili przestraszyłam się, że to pająki. Strasznie duże pająki, poruszające się błyskawicznie. Kiedy się zbliżyli dostrzegłam jednak pomyłkę. Te stworzenie były trochę podobne do małp, ale i różniły się do nich. Ich sierść w kolorze purpury i długie kończyny z kilkoma przegubami nadawały im niezwykły wygląd. Były odziane w czarne błyszczące zbroje chroniące ich korpusy, ochraniacze na ramionach i nogach. Kiedy były już bardzo blisko dostrzegłam, że dłuższe włosy na karku zaplatali w warkoczykami i wplatali w nie błyszczące paciorki. Wszystkie istoty miały wielkie ciemne oczy w małych śmiesznych buziach i po osiem kończyn. Z czego aż trzy pary ramion. Przyglądałam się im jak zafascynowana. Na to jak szybko i zręcznie poruszali się po linach budziło mój podziw. Na wszystkich dłoniach mieli grube czarne rękawice. Kiedy byli już bardzo blisko dostrzegłam, że na trzech parach ramion mają tylko po cztery palce, ułożone po dwa jak szczypce. Stopy miały po sześć palców. Nie mogłam oderwać od nich wzroku.

Zatrzymali się obok wagonika, przeskakując między linami i kołysząc tą, na której wisiał nasz wagonik. Przerzucając ciężar ciała z jednej ręki na drugą, zaglądali do wagonika ciekawie się nam przyglądając.

Największy z przybyszy przedstawił się zawile, a potem wskazał na swoich towarzyszy.

Kiedy Minor przedstawiał nas, ja się przyglądałam tym trzem istotom. Z tego co zrozumiałam to dwie mniejsze istoty to młodzieniec i dziewczyna. Największy, z nich który nas przywitał był już starcem. Miał największe doświadczenie.

Młodsze istoty przyglądały się mi z odrobinę niepokojącą ciekawością. Przechodziły mnie od tego ciarki. W końcu młoda Nawigatorka odezwała się do mnie. Jej głos był przyjemny i głęboki.

— Czyli Wytyczający Szlaki jednak jeszcze istnieją.

Wyszczerzone w uśmiechu kły tej niezwykłej dziewczyny wyglądały groźnie. Ale coś w jej oczach mnie ośmieliło do zadania pytania.

— Co to znaczy?

— Tylko to, że potrafisz wybrać najlepszą z dróg. Umiesz dostrzec to, co innym umyka. Nie dajesz się zwieść iluzjom.

— To cenny dar — dodał młody Nawigator.

— Czyli jesteśmy podobni?

Nawigatorka pokręciła głową.

— My nie wytyczamy nowych szlaków, wybieramy z istniejących dróg te najszybciej, gdzieś prowadzące na pewno lub najbezpieczniejsze. Określamy tylko kierunek w jakim trzeba podążać. Nie wiemy wszystkiego.

— Ja też nie…

— Kiedy pojawia się nowa droga i szlak zaznaczamy ją. Kiedy jakaś ścieżka znika, też musimy to zaznaczyć.

— To jak tworzenie map?

— To co innego — przerwał jej młody Nawigator. — Trzeba umieć ujrzeć całość.

Elfy i najstarszy z Nawigatorów o czymś dyskutowali. Minor był zły, a przysłuchujący się temu Grin robił groźną minę. Nie przysłuchiwałam się. Oni wymienili jakaś nazwę, a potem dodawali jakieś szczegóły, które mi nic nie mówiły. Czekałam kiedy skończą. Czekałam na to, kiedy znowu ruszymy z miejsca.

— Zagrożenie jest coraz większe.

Elfy wyglądały na zaniepokojone.

— Powiedzieliście o tym komuś jeszcze?

— Tak — powiedziała Nawigatorka.

— Odpowiadamy o tym wszystkim, którzy przybywają — podjął młody Nawigator. — Każdemu kto o to pyta. Dla nas liczą się tylko drogi. Komunikacja. Połączenia między miejscami.

— A gdyby ktoś chciał zniszczyć drogi? — zainteresowałam się.

— To by nie miało znaczenia…

— Co? — oburzył się Minor.

— Bardziej precyzyjnie jest powiedzieć że… — zaczęła Nawigatorka.

— Wszystko po jakimś czasie wraca do normy… do pewnego stanu równowagi… — zakończył młody Nawigator. — Pojawia się coś nowego. Odtwarza.

To dziwne, ale oni kończyli za siebie zdania.

— Nie rozumiem… — wyszeptałam.- Ja pytam co się dzieje, kiedy ktoś przerwie szlak. Na zawsze.

— To niemożliwe. Ich nie można zniszczyć, one zawsze się odtworzą. Na nowo w innym miejscu i w innej konfiguracji… ale zawsze się na nowo pojawiają.

— Bzdury! Te drogi istnieją od zawsze. Są odwieczne! — wykrzyknął Minor.

Nawigatorzy zmierzyli go chłodnym spojrzeniem. Coś w ich oczach. Kpina.

— Kiedy zaczynałem, ta pajęczyna była całkiem inna. W naszych kronikach są pajęczyny o jakich wam się nie śniło — powiedział spokojnie stary Nawigator. — Wszystko mija. Wszystko się zmienia. Jak szlaki, drogi prowadzące do różnych miejsc. Kiedyś wędrowali po nich pielgrzymi, a potem to się zmieniło.

— Pierwsza droga jest niezmienna.

— Zmienia się nawet to! — Najstarszy z Nawigatorów wskazał w górę na pajęczynę ponad naszymi głowami. — Pogodziliśmy się z tym. Kiedyś tworzyliśmy podobizny sieci w kamieniu, ale to było zbyt trwałe. Trudno było nanosić poprawki. Podobnie w lodzie…

— Mi się podobała mapa z baniek mydlanych — wtrąciła się Nawigatorka.- I ta z zatrzymanych promieni światła.

Starszy Nawigator pokiwał głową.

— Tak, była piękna, ale promienie światła wszystkich zbyt myliły.

— Teraz wiele szlaków wcale już nie przypominało dróg.

— Wiele się zmieniło, ciągle się zmienia.

— Co się stało? Ze starymi szlakami? — zapytała Lum-Lun.

— Zapomniano o nich.

— Nie potrzebowano ich.

— Zaczęto szukać czego innego.

— Zawsze tak jest…

— Ale te miejsca dokąd szlaki prowadziły… co z nimi? — chciała wiedzieć elfka.

— Tego nikt nie wie — przyznał starszy Nawigator. — Nie znamy praw dotyczących trwałości miejsc na trasach. Ani nawet samych tras. To czy przetrwają zależy, od tych którzy tam mieszkają i którzy chcą tam trafić.

— Których te miejsca przyciągają — dodała Nawigatorka.

Elfów to nie przekonało.

Nie rozumiałam o co się kłócą. Powoli oganiało mnie znużenie, napięcie kilku ostatnich godzin też dało o sobie znak. Zamknęłam oczy tylko chwilę i obudziłam się w swoim łóżku.


Starałam się znów zasnąć, kiedy do pokoju cicho weszli rodzice.

— Kla-Kla nie śpisz? — zapytała mama.

— Śpię — zamruczałam niewyraźnie, wtulając twarz w poduszkę.

— Chcemy porozmawiać.

— O czym?

Przez chwile panowała cisza. A potem nieśmiało odezwał się tata.

— Co byś powiedziała na to, żeby mieć pokój na strychu.

— Na strychu?

— No tak, mamie będzie wygodniej chodzić do twojego pokoju… jak już zmienimy go w pokój dziecinny.

— Ale tam są pająki i inne robaki… nie chce z nimi mieszkać… — naburmuszona schowałam się pod kołdrą.

— Posprzątamy tam oczywiści. Tata pomaluje ściany, wstawimy okno dachowe, dziadek zrobi łazienkę taką tylko dla ciebie. W końcu dorastasz i stajesz się powoli kobietą — powiedziała mama.

Taką więc obrali taktykę. Brali mnie pod włos. Obiecywali złote góry, żebym tylko się zgodziła.

— Pomyśl o tym.

— No dobrze… — zgodziłam się niechętnie.

Rodzice po cichu wyszli z pokoju. Uznali, że jak na razie wystarczy i dadzą mi czas do oswojenia się z tą myślą.

Nie lubię takich zmian i nie podoba mi się pomysł o sypaniu na strychu. Nie miałam nawet ochoty teraz o tym myśleć. Zdecyduje potem, choć już chyba wiedziałam, co to będzie za decyzja.

Byłam bardzo zmęczona. A do tego na myśl, że muszę wstać, odechciało mi się wszystkiego. A mimo to mimo bólu napiętych mięśni powoli zwlokłam się z łóżka. W łazience wciąż myślałam o Nawigatorach. Byli niesamowici, tacy spokojni i kompetentni.

Podczas śniadania nie można było się dogadać z babcią, która martwiła się tym czy o wszystkim pamiętała i czy wszystko jest takie jak powinno. Mama starała się ją uspokoić i zaplanować przyszły tydzień. Ja nieuważnie słuchałam rozmów przy stole, starając się rozluźnić mięśnie i odpocząć jak najmniej się poruszając.

Po tym jak wróciliśmy z kościoła, już pod naszym domem spotkaliśmy gości. Znajoma mamy wpadła bez zapowiedzi na obiad i plotki, a do tego któryś z wielu przyjaciół i znajomych Karola do niego wpadł by budować jakieś modele. Mama uśmiechając się z przymusem, zapraszała wszystkich do środka.

Po jakiejś półgodzinie przyszły moje przyjaciółki. Stałyśmy w holu, gdzie mama zaskoczona dziękowała im za piękny bukiet kwiatów i domowe ciasto.

W tym samym czasie do holu po coś przyszedł tata. Zdziwił się na widok Marysi i Doroty. One zamarły wpatrzone w niego. Mama w końcu zdjęła z nich czar, mówiąc:

— Klara zaprosiła do nas na obiad koleżanki z klasy.

Tata wyszczerzył zęby w uśmiechu i pokiwał głową zapraszając je do salonu.

Zrobiło się ciasno i gwarnie. Ale to nie byli jeszcze wszyscy gości tego dnia. Czasem w niedzielę tata zaprasza do domu swoich znajomych. Potem przy obiedzie rozmawia ze znajomym jakichś dziwnych rzeczach, o których nie mam pojęcia. Tym razem rozmawiali o remoncie strychu. Starałam się nie słuchać i udawać, że nie wiem o czym mowa. Co coraz trudniej mi przychodziło, bo wszyscy byli tym zainteresowani. Nawet kolega Karola. Tata posunął się nawet do tego, że przyniósł plany przebudowy strychu. Dwa pokoje, duża łazienka, a do tego garderoba. Tata już planował gdzie umieścić na dachu okna i powstawiać ścianki działowe. Wyszło na jaw ze za moimi plecami rozmawiał już o tym z dziadkiem, który chciał zrobić kanalizację. Moje koleżanki były przejęte tymi planami.

— Klara jest uparta …oporna i jeszcze nie jest przekonana do tego pomysłu — powiedział dziadek.

Dziewczyny zaczęły mnie z miejsca namawiać bym się zgodziła, bo przecież nie każdy może mieszkać na strychu. Ja chętnie by komuś innemu odstąpiła tą przyjemność.

— Ona wstydzi się przyznać, że boi się pająków — powiedziała szeptem moja mama, do swojej koleżanki.

— Klara nie mówi nic, niech powoli się przyzwyczaja do tej myśli — powiedział dziadek, mrugając do mnie.

Wszyscy uważali, że to świetny pomysł i że powinnam być zadowolona, bo mam wielkie szczęście. Ja siedziałam cicho i tylko w myślach powtarzałam sobie, że będzie dobrze. Bardzo chciałam w to uwierzyć.

Jak na szpilkach czekałam na koniec posiłku, licząc że to zakończy rozmowy na ten temat, ale się przeliczyłam.

Kiedy z dziewczynami miałyśmy pójść na górę do mojego pokoju, mama dała nam tace z przekąskami i napojami. Całe góry jedzenia. Nie wiem czemu. Byłyśmy przecież po obiedzie.

Szeptała też coś do swoje koleżanki i chichotała jak nastolatka. Tata ze swoimi kolegami został w salonie dziadków, gdzie coś omawiali. Bardzo mi się to nie podobało.

Na górze Karol porwał jedną z tac z jedzeniem oraz coś do picia i zatrzasnął drzwi do swojego pokoju.

— Ach, te dzieci — powiedziałam trochę się za niego wstydząc, ale dziewczyny wcale się tym nie przejęły. Mimo to dalej paplałam: — Młodsi braci tacy już są. Nie przejmujcie się nim.

— Wiesz ja to bym nawet chciała mieć takie nieznośne młodsze rodzeństwo — powiedziała Dorota z nieśmiałym uśmiechem.

Nie wiem czemu to powiedziała, ale ja byłam pewna, że po tygodniu z kimś podobnym do Karola gorzko by pożałowała tego, że kiedy kiedykolwiek marzyła o takim towarzystwie. Był naprawdę nieznośny.

Postawiłyśmy ocalałe tacy z jedzeniem na moim biurku i kiedy już chciałam im zaproponować puszczenie jakiejś muzyki, obie naraz jakby się umówiły poprosiły byśmy poszły zobaczyć ten okropny strych. Skoro dziewczyny chciały go zobaczyć nie mogłam im odmówić. Zaprowadziłam je na samą górę, po skrzypiących ciemnych schodach. Zapaliłam światło i na wszelki wypadek cofnęłam się trochę od progu. Obie były nim zachwycone.

— O rany… ten strych jest po prostu niesamowity…

— Ależ on wielki!

— Jakie ma ładne okienka. I ten pochyły sufit. Jest niesamowity.

— Brudno tu i wieje — zamruczałam.

— Wystarczy posprzątać i zmienić to i owo… Ja chciałabym tu mieszkać — powiedziała Marysia.

— Ja też — poparła ją Dorota.

Stałam wciąż w progu, a one wszędzie biegały. Wszystko im się podobało, nawet zgromadzone tam rupiecie. One oczami wyobraźni widziały już gotowe pokoje i zaczęły je meblować i urządzać. Musiałam przyznać, że gdyby z tego punktu widzenia na to spojrzeć, to faktycznie można by się tym dobrze bawić w tej sytuacji. Ja jednak jeszcze nie byłam gotowa, by tak na to spojrzeć.

Kiedy znudziło im się to zwiedzanie, zaprowadziłam je do swojego pokoju. Dziewczyny opychały się słodkościami i chichocząc plotkowały o ludziach ze szkoły. Nie mam pojęcia skąd one wiedziały takie rzeczy. Potem pochłonęła rozmowa o chłopakach, którzy im się podobają. Ja nie miałam nic do dodania w tym temacie, i czułam się poza nawiasem pewnych spraw. Co ciekawe Dorota mówiła dość mglisto o jakichś piosenkarzach i młodych aktorach, a Marysia choć konkretnie potrafiła opisać swój ideał, to nie podała żadnych nazwisk, tylko z rozmarzoną miną spojrzała gdzieś przez okno. Zupełnie sugerowała już ktoś się jej bardzo podobał. Dorota nie miała pojęcia o co chodzi, ja coś podejrzewałam.

Ja milczałam. Nie wiedziałam nawet jaki jest mój typ chłopaka. Ci których znałam zachowywali się jak smarkacze. Przykładem mógł być Grin. Ponury i arogancki, a do tego zachwycony sam sobą. Nie odzywał się do mnie, kiedy nie musiał i cały czas zachowywał się tak jakby tylko czekał, aż coś źle zrobię, by ironicznie się uśmiechać pod nosem.

Potem na szczęście były i inne tematy rozmowy. Aż do wieczora rozmawiałyśmy i wygłupiałyśmy się, a potem długo odprowadzałyśmy do domów. Po kilka razy do Doroty i Marysi. Ciągle coś nam się przypominało i szłyśmy dalej do kolejnego domu by móc o tym pogadać. Po kilku rundkach, kiedy zaczęło być zbyt zimno i ciemno w końcu się po raz ostatni pożegnałyśmy i każda poszła do swojego domu.

Czułam się zmęczona po tym długim dniu, ale i zadowolona. To był bardzo dobry dzień. Szybko sprzątnęłam swój pokój, umyłam się i wskoczyłam do łóżka, by wypocząć na kolejny ciężki dzień w szkole. Pewnie miałam coś zadane, ale nie chciało mi się już sprawdzać. Mogłam to przecież zrobić rano albo w szkole…

Zamykając oczy miałam nadzieje, że nie czeka mnie żadna mecząca wspinaczka ani marsz. Kołysanie uspokoiło mnie. Spokojnie sunący wagonik ciągle jeszcze znajdował się w powietrzu. Nigdzie już nie było widać Nawigatorów. Pewnie dali już swoje wskazówki. Panowała jednak w wagoniku jakaś ciężka cisza. Nikt nic nie mówił, poza tym co było konieczne. Wszyscy moim towarzysze starali się na siebie nie patrzeć i omijali wzrokiem też mnie. To było dziwne i krępujące.

Czułam, że znów mnie coś ominęło. Ale za bardzo byłam zmęczona, by się tym przejmować. Miałam tylko nadzieje, że jeszcze długo będziemy jechać tymi kolejkami, bo to oznaczało, że muszę tylko siedzieć i nie wyglądać z wagonika. Ponad nami niebo mieniło się różnymi kolorami, słuchać też było jakby melodię świszczącego wiatru i w końcu zaczęło mi się to nawet podobać. Ale oczywiście, jak nic co dobre to i to nie mogło trwać bez końca.

Nagle wagonik w coś uderzył i się przechylił. Złapałam się krawędzi wagonika i ze strachem wyjrzałam na zewnątrz. Dotarliśmy na koniec kolejki. Od teraz musieliśmy iść na piechotę.

Z trudem zrobiłam kilka pierwszych kroków, rozprostowując mięśnie. Potem zaczęłam się rozglądać po miejscu do którego dotarliśmy. Trochę przypominało stacje górskich kolejek. Puste górskie krajobrazy, dużo wiatru i odległych widoków. Niedaleko znajdowało się kilka zabudowań, w których schował się nasz wagonik. Właściwie to wyglądało jakby wagonik uniósł się do góry. Zaciekawiło mnie to, ale elfy i Grin już zaczęli schodzić dróżką, więc musiałam za nimi iść, by się nie zgubić.

Wyłożona skałami dróżka szła gdzieś w dół. Bolały mnie stopy od ostrych kamieni, po których schodziłam, ale nie miałam czasu się tym martwić, bo Grin strasznie szybko szedł. Ściany wokół ścieżki robiły się coraz wyższe. Liczne odnogi odchodzące od naszej ścieżki zmuszały mnie do pośpiechu. Gdybym została tam sama, jak nic, zgubiła bym się i błąkała tam aż do chwili… kiedy się obudzę. Zaczęłam o tym marzyć, kiedy w końcu wydostaliśmy się z tych wąwozów.

Przed nami rozpościerał się niesamowity widok. Te kolory, które były na ścianach wzgórz były niewiarygodne. Od zieleni przez niebieski i fioletowy po róż. Wszystko się mieniło i wszędzie rosła delikatna roślinność w szarawym kolorze. Po środku źródło, a w nim wysoka skała. W skale ktoś wykuł budynki. Im bliżej podchodziliśmy, tym więcej dostrzegałam szczegółów i pięknych zdobień. Zwierzęta i rośliny wykute w skale oplatały każde okno i drzwi. Nigdy wcześniej nie widziałam niczego tak doskonałego. Te wszystkie urocze mostki i balkony. Fontanny i tarasy.

Budynki były wielkie i przenikające się, pomimo to, kiedy doszliśmy do jeziora i skały okazało się, że zrobiono je dla kogoś o wiele mniejszego niż ja i Grin. Oboje musieliśmy się trochę schylić by zmieścić się w drzwiach.

Małe pomieszczenia i masa rozpadających się ze starości mebli. Bałam się ich dotykać, bo od byle czego zmieniały się chmury drewnianego pyłu.

Usiadłam na ziemi, na jakichś roślinach, które opanowały jedno z pomieszczeń. Było mi całkiem wygodnie. Moi towarzysze rozglądali się po wewnętrznym dziedzińcu.

— Odpoczniemy tu do jutra. Czeka nas ciężka droga.

Właściwie bez słowa wszyscy rozeszli się w różne strony poszukać sobie miejsca do spania. To nie oznaczało niczego dobrego. Atmosfera była co najmniej ponura i ciężka.

Uznałam, że muszę porozmawiać z Minorem. Jeśli mamy podróżować dalej, musimy się ze sobą dogadywać przecież i jakoś wytrzymać ze sobą do końca.

Elf siedział na poręczy okalający mały balkon z przepięknym widokiem na jezioro i skały.

— Pokłóciliście się z Grinem? — spytałam przerywając ciszę.

— Powiedzmy, że wynikła różnica zdań. Pewnych rzeczy nie da się wytłumaczyć komuś, kto nie jest elfem…

— A próbowałeś? Tak naprawdę?

— Może faktycznie nie przyłożyłem się do tych wyjaśnień — powiedział z przekornym uśmiechem. — Pewne sprawy są zbyt trudne i bolesne. Tu kiedyś mieszkały elfy i co z tego zostało? Nic.

To było smutne, ale czy w czymś im pomagało teraz?

— A o co Lum–Lun jest zła?

— O to, że nie mówię jej wszystkiego. Ona sama nie wie czego chce — Elf zmarszczył brwi.- A ja robię to co konieczne.

Było w nim znowu tak wiele smutku, że zapytałam:

— Ale dlaczego wyruszyłeś?

— Bo nie mogę już uciekać przed swoim przeznaczeniem. No i… muszę się czegoś dowiedzieć…

Wyglądał na tak smutnego, że nie miałam serca go o nic więcej wypytywać.

— No dobrze, czas odpocząć. Jutro czeka nas trudny dzień. Bardzo meczący marsz pod górę. Rano unosi się tu mgła i będziemy musieli iść piechotą. Aż tam. — Wskazał na jakieś budynki na grzbiecie wzgórza tam gdzie zachodziło słońce. Potem na drogę między skalnymi ścianami.

— To nas jutro czeka.

— Ty też odpocznij — powiedziałam, a on obrzucił mnie uważnym spojrzeniem, w którym coś się kryło. Uśmiechnął się do mnie i zniknął w jednym z pomieszczeń.


Obudziłam się wcześnie rano. Było jeszcze bardzo ciemno za oknem. Zastanawiałam się co czeka nas następnego ranka, kiedy wyruszymy dalej. Czy Minor porozmawia z pozostałymi? Pewnie tak. Był taki odpowiedzialny i poważny.

Z niechęcią wstałam z łóżka i zaczęłam się szykować do szkoły. Szybki przegląd zeszytów upewnił mnie, że jakoś sobie poradzę z odrobieniem lekcji w szkole.

Przy śniadaniu tata znów wrócił do rozmowy o przebudowie strychu.

— Klara porozmawiajmy. Trzeba już się szykować na nowego członka naszej rodziny.

Udałam, że coś mówię niewyraźnie z pełną buzią.

— Bo chyba się cieszysz z nowej siostry lub brata? — spytał z miną smutnego psiaka. Robił ją zawsze kiedy czymś się martwił. Pod jej wpływem, już nie raz, obiecywałam coś, na co nie miałam ochoty. — A lepiej zarobić wszystko przez narodzinami dziecka, bo potem jest za dużo zamieszania i zajęć przy dziecku…

W sumie sama chciałam, by mama już się przygotowywała na nowe dziecko, ale wszystko poszło w innym kierunku niż chciałam.

— Nie o to chodzi — powiedziałam, kiedy już przełknęłam. — Do Karola się przyzwyczaiłam, więc i teraz nie będzie problemu…

— Rozumiesz to? Jesteś już przecież duża dziewczyną.

— Ja tylko nie lubię takich gwałtownych zmian.

— Masz czas by się z tym oswoić.

Pokiwałam głową.

Wybiegłam do szkoły z nadzieją, że choć tam może odpocznę. I nikt mi nie będzie zawracał głowy sprawami, o których nie mam ochoty jeszcze myśleć.

Na trzeciej lekcji niespodziewanie pojawiła się cioteczna prababcia Flora. Jej widok kompletnie mnie zaskoczył. Miała krótko ścięte srebrne włosy i była ubrana w srebrzystą bluzkę i szarą spódnice. Całości uzupełniał srebrny lis narzucony na ramiona. Wyglądała jakby przed chwilą wyszła ze starego czarno-białego filmu.

Kompletnie zapomniałam, że już w tym tygodniu miała przyjechać. I do tego nigdy bym się nie spodziewała, że zabierze mnie ze szkoły. Już zapomniałam jaka jest. A ona jakby nigdy nic weszła do naszej klasy i posłała nauczycielowi czarujący uśmiech, mrugając od mnie okiem.

— Dzień dobry — przywitała się z nauczycielem, a potem skinęła głową w stronę klasy. — Czy mogę zabrać już moją małą Klarę? Dyrektor już się zgodził… nie widziałyśmy się od dwóch lat, a ja chce się nią nacieszyć. Chyba pan to rozumie? — spytała słodko, a nauczyciel zbaraniał.

Ja znam cioteczną prababcię Florę i wiem jak potrafi sobie każdego owinąć wokół małego palca. Pomimo dość poważnego wieku, zmarszczek i siwych włosów wciąż jest skora do żartów i robienia innym psikusów. To dziwne, ale czuje, że ona nie jest wcale stara, i przy niej babcia wydaje się być kimś w o wiele poważniejszym wieku.

Cioteczna prababcia Flora stała przed nauczycielem z niewinną miną i roztaczała swój czar. Zawsze podziwiałam to jak radzi sobie z ludźmi. Jak potrafi na nich wpłynąć i zmienić ich zachowanie. Jakby sama rozmowa umiała sprawić, że ktoś jest grzeczniejszy dla innych i mniej wulgarni. Jak mi tłumaczyła cioteczna prababcia Flora miała do czynienia z różnymi ludźmi, z którymi musiała sobie radzić sama. Najpierw była przebojowa i tak energiczna, że inni się jej bali i schodzili jej z drogi. Z wiekiem podobno przekonała się, że więcej się zyskuje, kiedy pozwala się ludziom pokazać swoją dobrą stronę. Zupełnie jakby dawała im lekcje życia.

Tak też było teraz w klasie. Jakby rzuciła czar na wszystkich. Była niczym egzotyczny ptak, który przypadkiem zawitał w naszej szarość codzienności. Wszyscy się w nią wpatrywali, jakby pierwszy raz życiu widzieli starszą panią, ubraną jak dama za starych fotografii. Widywałam ją już w różnych ubraniach i stylizacjach, i w każdej wyglądała dobrze. W całym zachowaniu ciotecznej prababci Flory było coś takiego, że nie można było przejść obok niej obojętnie. Niezmienny u niej pozostawał tylko lekki akcent i ciepły, choć ironiczny stosunek do każdego. Wierzyłam, że potrafiła by każdego oczarować i namówić do czego tylko by chciała.

Olśniewając otoczenie, cioteczna prababcia Flora w pozie pełnej wdzięku, stanęła obok mnie. Poczekała aż się spakuje, rzucając od czas od czasu jakieś uwagi, które coraz bardziej onieśmielały nauczyciela. Wszyscy jak zaklęci wlepili we mnie spojrzenie, kiedy szłam do drzwi.

Kiedy na korytarzy cioteczna prababcia Flora już mnie wyściskała, zamiast do razu do domu, zabrała mnie do cukierni. Zamówiła herbatę i słodkie ciastka i rozsiadła się w fotelu pytając co tam u mnie nowego słychać.

Z uwagą wysłuchała rodzinnych plotek i moich narzekań na to co mnie czeka w związku z powiększeniem rodziny. Kiwała tylko głową i spoglądała na mnie z uśmiechem. A ja choć wiedziałam, że stosuje na mnie jedną ze swoich sztuczek, poczułam się jak rozkapryszona mała dziewczynka. Rozmowy z nią zawsze pomagały mi dostrzec, jak będzie najlepiej postąpić. I choć widziałyśmy się raz na roku lub dwa lata, była mi bardzo bliska. I chyba najlepiej w całej rodzinie mnie znała i rozumiała.

— Wiem, jestem dziecinna, ale ja naprawdę się boje pająków… — tłumaczyłam się dość nerwowo.

— Rozumiem jak to jest ze strachem, ale nigdy nie wolno by on człowiekiem kierował — powiedziała powoli. — Kiedyś przecież i tak byś musiała się z tym zmierzyć.

Oczywiście nie chodziło tylko o strych i pająki, ale o to wszystko co się zmienia i zmusza mnie bym temu sprostała. A ja jeszcze nie miałam ochoty dorosnąć. Ale oczywiście, jak zawsze, cioteczna prababcia Flora miała racje, i choć ja jednak miałam ochotę jeszcze pokaprysić i przez jakiś czas utrzymać rodzinę w niepewności. Kiedy to powiedziałam na głos bardzo rozbawiałam cioteczną prababcię Florę.

— A co by ciocia zrobiła? — zapytałam. Oczywiście cioteczna prababcia Flora, nie jest moją ciocią, czyli siostrą moje mamy, tylko siostrą mojej prababci, ale kiedy miałam pięć lat cioteczna prababcia Flora bardzo poważnie ze mną porozmawiała i oprosiła mnie bym do niej mówiła „ciociu Floro”., Trochę to oburzyło babcię, bo tak przecież nie wypada, ale cioteczna prababcia Flora była nieugięta w tej kwestii.

— Wiem, że się starzeję… z każdym rokiem bardziej i z każdym pokoleniem… ale nie chce się czuć staro. Klara to rozumie. To wyjątkowe w jej wieku.

Ja kiwałam wtedy głową długo i energicznie, co strasznie rozbawiło wszystkich i od tamtej pory zwracałam się do ciotecznej prababci Flory „ciociu Floro”, choć w myślach nadal nazywałam ją po staremu.

— Ja bym nie walczyła z tym co musi się stać. Zmienić się wcale nie jest tak trudno. Elastyczne dopasowanie do zmian leży przecież w twoim charakterze — powiedziała cioteczna prababcia Flora i puściła do mnie oko.

To nie do końca było prawdą, ale wiedziałam, że ma rację. Łatwej i prościej było dać się ponieść fali zmian niż z nią walczyć.

Jak zawsze, świetnie się bawiłyśmy tylko we dwie, jednak w końcu musiałyśmy pójść do domu. Samochód cioteczna prababcia Flora zaparkowała za rogiem, by nie pokazywać się rodzinie zbyt wcześnie.

Kiedy zjawiłyśmy się przed naszą furtka, z domu wypadła babcia zupełnie jak sześciolatka. Musiała czekać przy oknie na cioteczna prababcię Florę. W jej towarzystwie babcia robi się niepewna i nerwowa i stara się ze wszystkich sił zrobić na ciotecznej prababci wrażenie.

Tym razem też od razu zaczęła mną dyrygować i dawać mi polecenia.

— Klaro! Weź od cioci Flory te ciężkie walizki… ona nie powinna ich dźwigać.

Miedzy wieloma, zbyt wieloma, pocałunkami w policzki ciotecznej prababci Flory, babcia dawała mi kolejne rozkazy.

— Idź dziecko po swojego brata i dziadka… Twoi rodzice są wciąż w pracy… a tu trzeba zająć się samochodem cioci…

— Nie przejmuj się tak tym… dziecko. — powiedziała spokojnie, w wręcz z przekorą, cioteczna prababcia Flora. — Samochód może pozostać tam do wieczora. Nie powinien nikomu przeszkadzać.

Kiedy skończyła ze mną, zwróciła się z pretensja do ciotecznej prababci Flory.

— Czekałyśmy na ciebie od godziny. Już się martwiłam — powiedziała z wyrzutem. — Najpierw zawiadamiasz że będziesz wcześniej, a potem gdzieś znikasz…

— Wpadłam po Klarę do jej szkoły.

Babcia skrzywiła się. Nie lubiła kiedy ja i Karol opuszczaliśmy lekcje. Nawet kiedy chorowaliśmy, kazała nam się uczyć w domu tego, co nas omijało w szkole.

— Niepotrzebnie, po co wyciągasz dziecko z szkoły?

Cioteczna prababcia Flora wzruszyła ramionami i ukradkiem do mnie mrugnęła.

— Stęskniłam się za nią i chciałam jej zrobić niespodziankę — powiedziała cioteczna prababcia Flora, a babcia przybrała kamienną minę. Nie wiem czemu była o mnie zazdrosna.

— Rozpieszczasz ją — powiedziała tylko, zapraszając cioteczna prababcie Florę do salonu.

Rzeczy ciotecznej prababci Flory babcia kazała mi zanieść do pokoju gościnnego. Kiedy już je zanieśliśmy, wracając do salonu usłyszałam jak babcia strofuje cioteczna prababcie Florę w łazience.

— Mówię poważnie ciociu. Zbyt wiele dajesz jej prezentów i za bardzo jej pobłażasz. To nie wychowawcze — mówiła z wyrzutem.

— Masz racje, ale mam do niej słabość. Klara jest do mnie podobna. Przez to tak dobrze ją rozumiem i czuje się znów młoda kiedy jej słucham i na nią patrzę.

Ja też zawsze lubiłam cioteczna prababcie Florę. Robiła takie niesamowite rzeczy w życiu. Była odważna i nieugięta. Nie wiem w czym ja miałabym ją przypominać, ale miło mi było to usłyszeć. Bardzo chciałam być do niej podobna.

Szybko pognałam na górę zostawić swoje rzeczy i zmienić ubranie na coś wygodniejszego. Ponieważ za wcześnie było jeszcze na uroczysty obiad, babcia przygotowała przekąski i słodkości. Po wizycie w cukierni nie byłam jeszcze głodna, ale Karol już się próbował dobrać do smakołyków. Babcia poskramiała jego zapędy spojrzeniem i jakimiś kąśliwymi uwagami. Usiadłam w salonie naprzeciwko ciotecznej prababci Flory.

Babcia wyszła by przynieść kawę i herbatę, co wykorzystał Karol wpychając sobie do buzi dwa kawałki ciasta na raz. Wyglądał jak chomik. Obie z cioteczna prababcia Florę wybuchłyśmy śmiechem. Karol spojrzał na nas w wyrzutem. Kiedy babcia wróciła z tacą z filiżankami, odwrócił się i szybko przełykał.

Do pokoju wpadła mama. Zaczęły się przywitania i uściski.

— Jak ciocia świetnie wygląda — zauważyła mama.

— Coraz młodziej — dodał tata.

Cioteczna babcia Flora zaśmiała się.

— Czuje się coraz młodziej. Z każdym rokiem.

— A nie dziecinniej? — dość kąśliwie zauważyła babcia.

— Jeszcze nie — powiedziała cioteczna prababcia Flora z błyskiem w oku.

Karol porwał kolejny kawałek ciasta ze stołu. Babcia nic nie zauważyła i tylko podsunęła w stronę ciotecznej prababci Flory popielniczkę. Czekała ze zrezygnowaną mina na to kiedy wyciągnie papierosy. Cioteczna prababka Flora zdziwiła się.

— Po co to, moje dziecko?

— Bo ciocia zawsze zostawia wszędzie popiół… — zrzędliwe wytknęła babcia.

— To już nie jest potrzebne. Rzuciłam palenie — powiedziała spokojnie cioteczna prababcia Flora.

Wszyscy osłupieliśmy. Cioteczna prababka Flora bez papierosa w dłoni? To nie mieściło się w głowie.

— Dlaczego ciocia to zrobiła? — wyrwało mi się, ale nikt mnie nie uciszył, bo wszyscy byli tak samo jak ja ciekawi co się stało.

— Założyłam się. — Zaśmiała się — Mój przyjaciel powiedział mi: „Paliłaś 40 lat. Nie rzucisz palenia z dnia na dzień”. Rozzłościł mnie tym. Założyliśmy się. I rzuciłam palenie. W jeden dzień. — Jej oczy błyszczały zadowoleniem. — I teraz to należy do mnie.

Pochwaliła się pięknym kamieniem mieniącym się iskrami. Babci i mamie zaświeciły się oczy, kiedy się w niego zapatrzyły.

— Jest taki piękny — westchnęła mama

— I cenny — zauważyła cioteczna prababcia Flora.

Pierwsza spod czaru kamienia uwolniła się babcia.

— No i dobrze, że w końcu ciocia zmądrzała i skończyła z tym zgubnym nałogiem — mruknęła babcia, a cioteczna prababcia Flora zaśmiała się.

— Tak, kiedyś trzeba zacząć o siebie dbać. I pomyśleć o śmierci.

Babcia zmarszczyła brwi. Siedziała chwilę z cierpką miną. Nie lubiła nigdy wspominania o śmierci.

— Bez przesady, pożyjesz jeszcze kilka lat — powiedziała w końcu.

Cioteczna prababcia Flora zrobiła niewinną minę.

— No, może. Kto wie. Medycyna wciąż wymyśla jakieś cuda — powiedziała z miną sfinksa. — Ale to prawda, że długo, za długo paliłam… w sumie całe życie. Przez te wszystkie lata kiedy paliłam robiłam to głównie, by robić na złość wszystkim tym ludziom, którzy powtarzali, że to takie szkodliwe…

— Mama mówiła, że zaczęłaś palić po wojnie, kiedy nikt o tym jak bardzo palenie jest szkodliwe jeszcze nie słyszał… od kiedy skończyłaś…. naście lat… od kiedy byłaś nastolatką — babcia przerwała nagle i spojrzała na mnie z niepokojem.

Mogła spokojnie darować sobie te niepokoje. Mnie palenie nigdy nie pociągało. Dym papierosowy jak dla mnie jest strasznie śmierdzący.

— Wtedy był inne czasy. To nam się wydawało takie dorosłe. A my sami sobie tacy doświadczeni, czasem wręcz cyniczni… a byliśmy tylko głupimi smarkaczami. — uśmiechnęła się smutno do swoich wspomnień.

Babcia nie podjęła tematu, choć lubi się chwalić krewną, która miała takie przeżycia, tylko zmarszczyła brwi. Przesuwała naczynia na stole.

— Jak to wszystko było dawno temu. Teraz prawie wszyscy moi koledzy już nie żyją. A byli tacy młodzi, odważni i przystojni. Teraz wydaje mi się, że to było wieki temu.

— Tak, wiele się zmieniło — powiedziała babcia, ze wzrokiem wbitym w stół. Nie wiem czemu babcia nie była w nastroju, a przecież tak czekała na przyjazd ciotecznej prababci Flory. Milczała i tylko zajmowała się pilnowaniem tego co jest na stole. Dziadek za to nadrabiał gadatliwością i wciąż żartował ze wszystkiego. Rzadko tak się zachowuje w większym towarzystwie, ale to było nawet miłe.

Kiedy przyszli goście do ciotecznej prababci Flory, aż do wieczora w domu było głośno, wesoło i wszędzie pełno jedzenia. Karol opychał się tak, jakby nie jadł od tygodni. Cioteczna prababcia Flora mówiła o tym co robiła przez ostatnie dwa lata. Słuchając jej mama, nie mogła wyjść z podziwu, że w swoim wieku cioteczna prababcia Flora ma jeszcze siły i ochotę jeździć po świecie i robić te wszystkie szalone rzeczy.

— To mnie konserwuje i utrzymuje w formie, dziecko — powtarzała jej cioteczna prababcia Flora. — Zmusza do wysiłku i aktywności… chyba działa to wciąż nieźle.

— Wspaniale ciociu! — mówiła wciąż mama i z zazdrością spoglądała na jej sylwetkę, ubranie i energiczne ruchy.

Szybko zapadł zmierzch. Trzeba było zrobić coś z samochodem ciotecznej prababci Flory. W drodze wyjątku pozwolono jej zaparkować na trawniku, który z takim pietyzmem tata zawsze ścinał. Cioteczna prababcia Flora wyszła by przestawić samochód i długo nie wracała. Kiedy babci mnie po nią wysłała zastałam ją jeszcze na ulicy obok samochodu, rozmawiającą z jakimś jasnowłosym chłopakiem. Stała oparta o samochód i spoglądała z rozbawieniem na swojego rozmówcę. Zawołałam cioteczną prababcię Flora. Kiedy mnie zobaczyli, chłopak niechętnie, z ociąganiem pożegnał się, a cioteczna prababcia Flora wsiadła do samochodu i wprowadziła go na nasz podjazd. Zgrabnie skręciła swoim wozem i zaparkowała na trawie.

Kiedy szłyśmy do domu spojrzała na mnie i powiedziała:

— Rozmawiałam z zabawnym młodzieńcem, chyba w twoim wieku. Znasz go może?

Pokręciłam głową.

— Widziałam go pierwszy raz w życiu. To musiał być ktoś przyjezdny.

— W każdym razie miło wiedzieć, że są też takie dzieciaki i dziś. — Uśmiechnęła się, a potem objęła mnie i życzyła mi dobrej nocy.

Lubię jej perfumy i sposób bycia. Pomimo swojego wieku, wciąż jest młoda i wiele spraw rozumiem o wiele lepiej niż moi rodzice czy dziadkowie. Bardzo się cieszę, że do nas przyjechała.

Kiedy zasypiałam wspominając to co się wydarzyło, przelotnie pomyślałam o szkole i straconych lekcjach, a potem obudziłam się w dolinie. Rozświetlało ją łagodne światło odbite od skał. Nigdzie nie było widać moich towarzyszy podróży. Zaczęłam ich szukać.

Od pierwszej chwili wiedziałam, że coś się zmieniło. To było to samo miejsce, ale w innych czasach. Kiedy krążyłam po komnatach słyszałam za sobą kroki i śmiech. Coś szybko przemykało i ukrywało się przede mną. Kilka razy coś na mnie z góry spadło. A to jakieś nici, a to liście lub kwiaty, raz zimna woda. Kiedy jednak podnosiłam głowę do góry, nic tam nie było. Coś lub ktoś jednak robił mi te wszystkie głupie żarty.

To było irytujące. Ale postanowiłam, że nie dam się tak gnębić. Goniłam te niesforne cienie i w końcu trafiłam za nimi do wielkiej rozświetlonej przez fale na wodzie komnaty, w której wszędzie był pełno podobnych do Minor i Lum-Lun elfów. Śmiały się ze mnie i coś do siebie mówiły, przez co w komnacie panował wielki hałas.

Przyglądałam im się bez słowa, nie reagując na ich zaczepki, aż powoli przestawali się mną interesować. Te istotki były o wiele bardziej błyszczące niż te elfy które już znałam. O wiele głośniejsze i bardziej nieznośne. Szybko się czymś nudziły i porzucały to czym się zajmowały by zacząć robić coś całkiem nowego. Tylko jeden z nich był nieruchomy, przez co w końcu zwrócił na siebie moją uwagę.

Przyglądałam się mu kiedy do mnie dotarło, że niechcący śnie o tym samym miejscu, ale w innych czasach. Nie wiem jak to zrobiłam, ale dzięki temu spotykałam te inne elfy. Bardzo płoche i zajęte zabawą, tak bardzo różne do Minora i Lum-Lun. Pomyślałam, że na pewno jestem tu w jakimś celu. Powoli, by nie nadepnąć na żadnego elfa, a zarazem i ich nie spłoszyć, zaczęłam się zbliżać do wody i nieruchomego elfa.

Spojrzał na mnie swoimi poważnymi ciemnymi oczami. Nie bał się mnie, a nawet doniosłam wrażenie, że jakby się mnie spodziewał. Jedną dłoń zanurzał w wodzie i przebierał w niej palcami.

Pochyliłam się nad wodą starając się coś w niej zobaczyć. Ale nie dostrzegłam tam nic.

Wokół nas i jeziorka zebrały się wszystkie elfy. Przez chwile panowała dziwna cisza, a potem usłyszałam kapanie wody i odległy szum. Jakby gdzieś blisko było morze. Elfy spoglądały w taflę wody i cicho jakby tylko do siebie zaczęły śpiewać.

Potem śpiew zamilkł i każdy z elfów zaczął coś opowiadać. Elfy zmieniły się kompletnie kiedy tak snuły opowieści o przeszłości i wróżby dotyczące przyszłości.

Ich głosy miały w sobie coś z muzyki. Słuchałam ich i miałam wrażenie, że już kiedyś słyszałam te opowieści. Co jakiś czas wszystkie elfy powtarzały coś. Jakby skandowały niektóre słowa. Najczęściej imiona i nazwy.

Potem kilka razy powtórzyły słowa: ”Wielkie Łowy”.

— Bitwy i bezwzględne wojny nadejdą nieuchronnie… i spadną plagi na beztroskich — szepnął ze smutkiem elf obok mnie. — Każda kraina ucierpi i każdy coś straci. Piętno ognia, wody i wiatru wszystko i wszystkich naznaczy…

Trzy elfy z poważnymi minami kiwały głowami. Inne elfy powoli traciły zainteresowanie tym co się działo przy jeziorku. Szeptały między sobą i cicho chichotały.

— Nie przejmujecie się tymi nieszczęściami? — spytałam elfa, który wciąż wpatrywał się w wodę.

— A po co? — odpowiedział mi całkiem inny elf.

— Nie za naszego życia nastaną takie straszne czasy — dodał inny rezolutnie.

— A poza tym wtedy pojawi się bohater, który wszystkich uratuje. Nikt go nie rozpozna, nikt nie doceni… ale dokona tego, co dla innych będzie niemożliwe. Uratuje wszystkich… zobaczysz…

Jego oczy stały się dziwne. Niepokojące. Miałam ochotę się wycofać.

— Za wysoka cenę dokona wielkich czynów. Jego imię będzie pamiętane po wsze czasy — powiedział cicho najspokojniejszy i najpoważniejszy z trójki elfów ze smutkiem.

Po tych wizjach o zniszczeniach i śmierci na koniec dodali coś pozytywnego. Tyle dobrego.

— Wzory i nieuchronne zdarzenia. Wciąż i wciąż bez końca powtarzające się — szeptał ten najweselszy.

Zastanawiałam się co teraz zrobić, kiedy coś poruszyło się w wodzie, mącąc ją i burząc. Woda zrobiła się czarna. Cienie na ścianach jakby ożyły.

Spłoszone elfy wzbiły się w powietrze i niechcący biły mnie swoimi skrzydełkami. To bolało i do tego oślepiły mnie błyski otaczające ich. Zasłoniłam twarz ramionami, a kiedy je opuściłam stałam sama w mrocznej, pustej komnacie, gdzie wszystko zdawało się być od dawna martwe. I coś nadal czaiło się w mętnej wodzie. Przeszedł mnie dreszcz, tak iż zapragnęłam jak najszybciej się stamtąd wydostać. Ale nie wiedziałam, którędy uciekać i nie mogłam się ruszyć. Powoli wpadałam w panikę, kiedy ktoś zawołał mnie po imieniu.


Obudziłam się.

Byłam zlana potem. Ciągle czułam delikatny ból, jakby mrowienie skóry po uderzeniach elfowych skrzydeł. I strach, który przesączył się do mnie z tamtego miejsca.

Starałam się uspokoić i jakoś zebrać w sobie. Czekały mnie godziny w szkole, a potem cały dzień albo jego resztki — co zleżało od tego co szykuje babcia — w towarzystwie ciotecznej prababci Flory, z którą nie można się było nudzić.

Śniadanie zjedliśmy z bratem samotnie. Czemu nie można się było dziwić. Cioteczna prababcia Flora nigdy nie wstaje wcześnie. Rodzice musieli iść dziś do pracy wcześniej, a babcia zabrała się już za przyrządzanie potraw, które zrobią wrażenie na ciotecznej prababcia Florze, a potem pewnie za dopracowywanie do perfekcji planu zajęć dla niej. Jej propozycje spędzania czasu nigdy nie trafiały w gust i zainteresowania ciotecznej prababci Flory, ale ta nigdy nie dała po sobie znać jak bardzo jest znudzona. Babcia trwała więc w błogiej nieświadomości, jak kiepską jest gospodynią w tym przypadku.

W dobrym nastroju dotarłam do szkoły o wiele wcześniej niż zazwyczaj i ale ku mojemu zaskoczeniu nie byłam wcale pierwsza. Było tam już sporo ludzi, a w wśród nich i dziewczyny, z którymi porozmawiałam o naszym gościu. Były bardzo ciekawe kim jest cioteczna prababcia Flora.

W szkole na korytarzy ciągle rozmawiano o kimś nowym. Jak w końcu rozumiałam ze strzępów rozmów, nowy kolega ze starszej klasie pojawiał się tego dnia, kiedy mnie zabrała ze szkoły cioteczna prababkę Flora i sporo namieszał. Nie miałam pojęcia czym się wszyscy tak przejmują.

Dziś miał przyjść pierwszy raz na lekcję, wczoraj tylko wpadł na chwile i zrobił na wszystkich wielkie wrażenie. Sama zaczęłam być ciekawa tego niesamowitego chłopaka.

Nowy uczeń miał na imię Mateusz i był od nas o rok straszy. Podejrzewałam, że jest przystojny, wysoki i penie do kogoś znanego podobny, i dlatego zrobił na dziewczynach takie wrażenie. Może też jest bogaty i do tego jest świetnym sportowcem, co imponuje zawsze chłopakom. Nic niezwykłego, ale dla innych pewnie to jakaś odmiana i nowość.

Lekcje szły swoim ustalonym biegiem. Nic ciekawego, ale dawało się wytrzymać. Starałam się uważać, ale ciągle zastanawiałam się, co wymyśli na wieczór cioteczna prababcia Flora.

Na przerwach ciągle plotkowano o nowym uczniu. Aż sama zaczęłam być go ciekawa. Ale kiedy go zobaczyłam na ostatniej przerwie byłam rozczarowana. Nie wyglądał wcale jakoś wyjątkowo. Miał jasne włosy, był raczej niski, ubrany w koszule i dżinsy, już otoczony tłumem ludzi o czymś z nimi z przejęciem rozmawiał. Miałam wrażenie, że skąd go znam.

— On lubi gry — powiedział ktoś przechodzący obok mnie.

— Podobno wygrał jakiś międzynarodowy turniej — dodał ktoś zaraz.

No i to wszystko wyjaśniało. Ja sama nie lubię gier komputerowych, więc mi nie miał czym zaimponować. Przestałam się nim interesować.

Dziewczyny chciały iść do mnie do domu, ale coś nagle obu wypadło i pożegnałyśmy się pod szkołą. W domu nie spodziewałam się zastać jeszcze rodziców, ale ku mojemu osłupieniu w salonie siedział sobie, jakby nigdy nic, chłopak który wywołał taką sensacje w szkołę.

Przywitał się grzecznie i elegancko ze mną i wrócił do rozmowy z cioteczna prababcią Florą. Teraz sobie przypomniałam gdzie go widziałam. To on wczoraj wieczorem rozmawiał z cioteczna prababcią Florą przy samochodzie. Babcia wniosła coś do przegryzienia i poczęstowała gościa. Ten z uwagą słuchał opowieści ciotecznej prababci Flory, od czasu do czasu zadając jakieś pytanie.

Usiadłam w kącie i starałam się rozumieć na co patrzę. Nie miałam pojęcia co tu się dzieje, ale nie podobało mi się to. Cioteczna prababcia Flora opowiadała o swojej przeszłości. Kiedy wrócił Karol też nieufnie powitał się z gościem i szybko zagarnął dla siebie sporą porcje jedzenia. Słuchał jak ja rozmów, ale rzucał mi porozumiewawcze spojrzenia znudzonego bywalca salonów, który po raz kolejny musi słuchać znanych sobie i nudnych opowieści.

W sumie lubię słuchać opowieści ciotecznej prababci Flory, ale tym razem coś mi się nie podobało w tych rozmowach i mnie irytowało. Nie miałam ochoty spędzać wieczoru w takim towarzystwie. Znudzony Karol poszedł do siebie, ale ja licząc na to, że chłopak w końcu sobie pójdzie, czekałam na to niecierpliwie, mimowolnie słuchając rozmów. Dotyczyły głównie wojny i czasów powojennych. Musze przyznać, że nasz gość sporo o tym wiedział. Zadawał pytania, które czasem zaskakiwały i babcię i cioteczną prababcię Florę.

Nasz gość opowiadał też o sobie. Głównie o tym, że jego rodzice podróżują po całym świecie, a on teraz zatrzymał się u ciotki. Że ma kuzynów piszących książki i tworzących gry historyczne. I że on czasem jest testerem tych gier.

Nic ciekawego, ale twardo siedziałam i czekałam, aż sobie pójdzie. Nic jednak z tego. Rodzice wrócili, był obiad, a ten chłopak wciąż u nas siedział. Chyba dla tego, że babcia była zbyt grzeczna i go zaprosiła najpierw na obiad, potem na kolację. Tego już było zbyt wiele.

Zaczęła podejrzewać, że on chce u nas zamieszkać.

Już chciałam zadać mu jakieś złośliwe pytanie. Zastanawiałam się czy na niego nikt nie czeka, tam gdzie teraz mieszka. Już chciałam otworzyć usta by powiedzieć coś niegrzecznego, kiedy on nagle spojrzał na zegarek i zaczął się żegnać. Szybko wyszedł żegnany zaproszeniem by wpadał, kiedy będzie miał ochotę. Ja miałam nadzieje, że nie zbyt prędko sobie o nas przypomni. Zmarnował mi cały wieczór, bo nawet kiedy wyszedł, przez jakiś czas, o nim rozmawiano. Dorośli byli im zachwyceni. Ja i Karol nie widzieliśmy w nim nic ciekawego.

Trzeba było już iść spać, co mnie nie cieszyło, bo przecież mogłam znów trafić nie tam gdzie trzeba.

Ale na szczęście, ujrzałam to samo miejsce i prawie od razu dostrzegłam elfy, które do mnie szybko podleciały. Grin obserwował nas z oddali.

— Jak to dobrze że jesteś. Już się martwiliśmy — wykrzyknęła Lum-Lun chwytając mnie za palec ręki.

— Nie było cię tak długo. Zaczęliśmy się zastanawiać, co robimy, jak nie wrócisz…

— Sama nie wiem czemu, nie trafiłam tu wczoraj w przeszłość… — zaczęłam, ale zamilkłam, bo jakoś nie mogłam im powiedzieć co widziałam we wczorajszym śnie. Sama nie wiedziałam jak to rozumieć i czy to coś z jeziorka jeszcze tam się ukrywa. Nie chciałam by tam poszli.

— W przeszłość? — zapytała Lum-Lun cicho. — Coś widziałaś?

— Nie wiem co to było. Nie umiem tego opisać…

Trochę kręciłam, ale wolałam nie mówić im o wszystkim. Coś mnie powstrzymywało. Chyba to był strach przed tym co tam kiedyś żyło.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 12.6
drukowana A5
za 84.3