E-book
7.88
drukowana A5
48.83
Świat namalowany

Bezpłatny fragment - Świat namalowany

część 2

Objętość:
302 str.
ISBN:
978-83-8155-461-9
E-book
za 7.88
drukowana A5
za 48.83

Prolog

Już pod koniec czwartego roku studiów Maja, Tomek i Sisi mogli czuć się całkiem, a nawet trochę bardziej niż całkiem, ustawieni zawodowo i materialnie. W każdym razie kilka lat wcześniej nie śniło im się o takim zawodowym i materialnym sukcesie.

Nie było tak, że ten sukces zawdzięczali jedynie samym sobie. Swoim nadzwyczajnym zdolnościom. Swojej nadzwyczajnej pracowitości. Swojemu nadzwyczajnemu szczęściu. Choć ich zdolności, pracowitość i szczęście miały w ich powodzeniu duże znaczenie. Ale był jeszcze jeden i chyba decydujący czynnik. Byli ludzie, którzy chcieli, umieli i mogli im pomóc. I pomogli.

W przypadku Sisi była to jej rodzina.

W przypadku Tomka też była to rodzina. I też rodzina Sisi. Bo prawie-prawie już do niej należał. Jako oficjalny narzeczony Sisi Giller.

W przypadku Mai takim człowiekiem opatrznościowym był nadal jej oddawny dobrodziej i mecenas, Robert Kruszyński.

Dzięki uczelnianemu stypendium Tomek trafił do de Belles Arts de Sant Jordi w Barcelonie. I znalazł się na jednym z jej najbardziej nowoczesnych i najświetniej prowadzonych wydziałów — grafiki komputerowej. Na tym wydziale nie robił tego, co lubił najbardziej. I nie uczył się tego, czego chciał się uczyć najbardziej. Ale za to zdobył kwalifikacje, które w jego późniejszym życiu pozwalały mu na robienie także i tego, co lubił najbardziej.

Po powrocie do Polski od razu trafił do pracowni architektonicznej kuzyna Sisi, „Ryszard Guttry i syn”. Od wielu lat znanej na rynku budowlanym. I wysoko na tym rynku cenionej. Tomek został jej — także wysoko cenionym — pracownikiem. Grafikiem komputerowym.

Nie musiał inwestować w nowe mieszkanie. Bo nadal mieszkał z mamą w ich starym, ale dostatecznie obszernym i dostatecznie wygodnym, aby nie odczuwać braku nowego. Nie musiał inwestować w pracownię. Mógł swobodnie korzystać z tej, którą dzielił z Sisi. A gdyby chciał, mógł równie swobodnie korzystać z pracowni, która dzielił z Mają. Zainwestował więc w srebrzystą Toyotę. Wprawdzie nie dziewiczą, ale bardzo przez poprzednią właścicielkę wypieszczoną. Tomek doposażył ją w modne bajery i dostosował do swojej niepełnosprawności. Toyocie nie brakowało więc niczego — poza garażem.

Sisi zaczęła od drobnych chałtur. Całe mnóstwo jej znajomych i znajomych znajomych miało coś do odnowienia, czyli odrestaurowania. Nie były to bardzo cenne lub bezcenne antyki, ale rzeczy bliskie sercu swoich właścicieli. Sisi była solidna, rzetelna i — jako niedokończony konserwator — niedroga. Klientów miała więc wielu.

Przy okazji tych renowacji i kontaktów z klientami zorientowała się, że powraca moda na posiadanie staroci. Zwłaszcza starych obrazów. Nie za bardzo starych, ale choćby przedwojennych. Tyle tylko, że poza nielicznymi kolekcjonerami z oszałamiającym kontem w euro, na stary obraz uznanego malarza, niewielu mogło sobie pozwolić. A jeśli nawet mogli, to większość obrazów większości uznanych Mistrzów nie była przecież na sprzedaż.

Kiedyś-kiedyś, na wiele lat przed narodzinami Sisi, na ścianach socjalistycznych mieszkań w socjalistycznych blokach wieszano tak zwane reprodukcje. Bardzo byle jakie od strony technicznej. Obecnie takie reprodukcje wyrzucano do śmieci. Bo stały się obciachowe. Ich miejsce zajęły kopie. Wcale nie byle jakie. Często wykonywane wedle prawideł i zasad najnowocześniejszej sztuki kserokopiarskiej. Dobra kopia zaczęła być w cenie, znaczeniu i poszukiwaniu. A już na pewno prawdziwa kopia. Czyli wykonana nie na najnowocześniejszej nawet maszynie, ale przez zdolnego malarza-kopistę.

Sisi zainwestowała więc swoje uciułania, wsparte portfelem taty, w wynajęcie mini-galerii. W tym samym domu, w którym mieściła się oddziedziczona przez nią niegdysiejsza pracownia Krzysztofa Michałowskiego. W tej mini-galerii można było nabyć kopie znanych obrazów, a także zamówić kopie ulubionych obrazów. Ale malowanych nie dawniej niż w XIX wieku. Bo żeby wykonać kopie starszych Mistrzów trzeba byłoby mieć odpowiednie materiały malarskie. Czasem bardzo trudne, a czasem niemożliwe do zdobycia. W każdym razie dla Sisi.

Sisi wyspecjalizowała się w martwych naturach: Jerzego Baurskiego, Olgi Boznańskiej i Meli Muter. Każda kopia „Martwej natury z gruszką”, „Tulipanów w kloszu” czy „Martwej natury z begonią” znikała w ciągu godziny od wystawienia. Kiedyś Sisi dostała zamówienie na „Martwą naturę z melonem” Józefa Mehoffera. Nabiedziła się bardzo. Całkiem jej nie szło. Bo miała straszną tremę. I brakowało jej wiary, że potrafi. Maja i Tomek wspierali ją jak mogli, ale też im nie szło.

Kiedyś i przypadkiem jeden z profesorów Sisi rzucił okiem na tę, jeszcze niedokończoną, kopię „Martwej natury z melonem”. I powiedział z leciutką, ale bardzo leciutką przekpinką, że Mehoffer wolałby pewnie Sisiną kopię od swojego oryginału. Bo wprowadzone przez nią — i obowiązkowe na kopii — drobne zmiany dodały obrazowi więcej wyrazistości i apetyczności.

Tomek wzbogacał galerię swojej dziewczyny niezbyt często, ale za to doskonałymi kopiami polskich marynistów. A Sisi, a jeszcze częściej Maja, myślały tak, jak ich profesor. Że kopie Tomka były nie tylko równie dobre jak oryginały, ale — czasem — ciutkę od nich lepsze.

Robert Kruszyński, po wywianowaniu swojej polskiej „Tani” w aptekę, rozstał się z nią i znalazł inną, nową „Tanię”. Ta studiowała polonistykę i marzyła o własnym wydawnictwie. E-bookowym. Pan Kruszyński spełnił marzenie nowej „Tani”. Postawił jeden warunek — że w tym wydawnictwie zatrudni Maję. Zatrudniła. Z wielkim dla swojego wydawnictwa pożytkiem. Maja wykonywała okładki do e-booków. Robiła to szybko, zmyślnie i terminowo. Zadowoleni byli więc wszyscy: autorzy e-booków, nowa „Tania” i Maja. Bo dla niej była to praca łatwa i lekka. Choć z powodu tej łatwizny niezbyt przyjemna. Oprócz tego dorabiała kopiami, sprzedawanymi w galerii Sisi. Kopiowała najczęściej Gierymskiego. Bo od lat wiedziała wszystko o jego warsztacie twórczym, o jego technikach i materiałach, jakich używał. Najbardziej bawiło ją — konieczne w profesjonalnym kopiowaniu — wprowadzaniu drobnych zmian w jego obrazach. Czyli poprawianie Gierymskiego.

Pan Kamil Bogatko, który miał co najmniej kilkadziesiąt sióstr, właścicielek gabinetów stomatologicznych oraz hurtownię stomatologicznego sprzętu i leków, też zamawiał u Mai sporo obrazów. Które miały ocieplać owe dentystyczne poczekalnie i stomatologiczne hurtownie. I te zamówienia Maja lubiła najbardziej. Bo pan Kamil Bogatko zostawiał jej całkowitą swobodę w wymyślaniu ocieplajacych dekoracji.

Zarobione pieniądze Maja przeznaczała głownie na dopieszczanie swojej pracowni. Lokal wciąż był opłacany przez pana Kruszyńskiego, bo umowa najmu obejmowała pięć lat. Ale Majkę byłoby już stać na płacenie czynszu. I było ją stać na wszelkie upiększenia i udogodnienia w mieszkaniu. Więc je robiła. I bardzo się tymi upiększeniami i udogodnieniami radowała. Bo zakładała, że zostanie w tym swoim gniazdku także po ukończeniu studiów. I nawet nie wyobrażała sobie, że kiedykolwiek mogłaby zamieszkać gdzie indziej.

Wszyscy troje mieli tak wiele zajęć i tak bardzo mało czasu na cokolwiek innego poza studiowaniem i zarabianiem pieniędzy, że spotykali się rzadko. l coraz rzadziej. To znaczy — Sisi i Tomek z Mają. Bo Sisi i Tomek nie tyle spotykali się, ile byli ze sobą na co dzień. A Maja często myślała, że także na co noc. Bo niby czemu mieliby nie być, skoro się kochali i skoro zaraz po ukończeniu studiów mieli wziąć ślub.

Tomek wpadał do pracowni Mai zawsze wtedy, kiedy potrzebowała jego rady albo pochwały. Przed zakupem nowego upiększenia lub udogodnienia potrzebowała rady. Po zakupie — pochwały. Potrzebowała też jego pochwał po namalowanego nowego obrazu. A Tomek chętnie i radził, i chwalił.

Czasem wpadali do Mai razem z Sisi. Najczęściej z czymś dobrym do zjedzenia, a upitraszonym przez mamę Tomka, albo mamę Sisi. Wtedy jedli razem te smakowitości. I cieszyli się i ze smakowitości, i z bycia razem.

Maja myślała, że tak będzie zawsze. Malowanie, zarabianie i od czasu do czasu spotkanie z Tomkiem, z Sisi, albo i z Tomkiem i z Sisi. Mniej więcej raz w tygodniu niby-randka z Jędrkiem Guttrym, który zabierał ją do kina, do teatru, na wystawę, na spacer, do kawiarni. A czasem na wycieczkę — do Kazimierza, Nałęczowa, Żelazowej Woli, Radziejowic, Nieborowa. Albo do Lasów Kabackich, do Puszczy Kampinoskiej lub do Nieporętu.

Jędrek Guttry był małomówny i wyczekujący. Ale bez większej nadziei na doczekanie tego, czego wyczekiwał. Choć Maja całkiem mu tej nadziei nie odbierała. Przyzwyczaiła się do jego ekstrawagancji w sposobie ubierania się i do braku jakiejkolwiek ekstrawagancji w zachowaniu. Ani jedno, ani drugie już jej nie przeszkadzało. Polubiła go takim, jakim był.

Raz na miesiąc pan Kamil Bogatko zapraszał Maję do restauracji. Zawsze innej, ale zawsze wielogwiazdkowej. W przeciwieństwie do Jędrka był wielomówny. Ale podobnie jak Jędrek był wyczekujący. Chyba jednak z nadzieją na doczekanie tego, czego wyczekiwał. Choć Maja nie utwierdzała go w tej nadziei.

Pan Robert Kruszyński odwiedził Maję w jej pracowni kilka razy. Od czasu do czasu telefonował. To znaczy — telefonowała w jego imieniu pani Danutka. Żeby się dowiedzieć czy wszystko o.k. Maja zapewniała, że wszystko bardziej niż o.k. Wiedziała, że pan Robert Kruszyński się z tego o.k cieszy.

I to było dobre życie. Ale mogło się zmienić. Na jeszcze lepsze. Lub na trochę gorsze. Albo na całkiem gorsze.

Rozdział 1

Przez cały dzień Maja myślała nad koncepcją wystroju kolejnej poczekalni w kolejnej przychodni stomatologicznej kolejnej siostry pana Kamila Bogatki. Nic jej jakoś nie przychodziło do głowy. W każdym razie nic, co byłoby inne od dotychczasowych koncepcji upiększeń i ociepleń miejsc, w których pacjenci oczekiwali na ekstrakcję zębów lub plombowanie próchniczych ubytków. Dopiero kiedy usiadła do wieczornej herbaty i grzanek z metką tatarską, oświeciło ją. A gdyby tak drewniane ramy obciągnięte cieniutką, niewidoczną siatką? A do tej siatki przyczepione kwiaty i liście? Wysuszone oczywiście. I może odrobinę, ale tylko odrobinę, podkolorowane? Żeby upodobnić je do takich, jakimi były za swojego przedzasuszonego życia? Nie dopiła herbaty, nie dojadła grzanki. Wzięła kawałek brystolu i naszkicowała kompozycję z dwóch mieczyków i łopianowego liścia. Wyglądało nieźle. Pokombinowała nad kolorem mieczyków. Żółte? Fioletowe? Różowe? Jakie by nie były — nie miała żadnych. I było za późno, aby iść do kwiaciarni. Zastanawiała się, czy w listopadzie w kwiaciarniach są jeszcze mieczyki. Chyba były przez cały rok. Ale tylko „chyba”.

Jej telefon komórkowy odegrał swoją melodyjkę. Fragmencik „Zimy” Vivaldiego. Bo tak zaprogramował go Tomek. Na pamiątkę pierwszego sprzedanego przez Maję obrazu. Tak właśnie zatytułowanego. I zainspirowanego tym utworem.

Telefonowała jej wioskowa ciocia. Siostra matki Mai.

— Twoja babcia nie żyje — powiedziała.

— Jak — nie żyje? — zdumiała się Maja.

Jak gdyby śmierć kogokolwiek musiała mieć jakieś uzasadnienie.

— Normalnie. Nie żyje. Umarła w nocy. Chyba w nocy. Bo znaleźliśmy ją w łóżku. W nocnej koszuli. Ale dopiero kilka godzin temu. Czyli po południu. Całkiem już ostygła.

Maję wciąż zdumiewała nie tylko nieoczekiwana nowina, ale i głos ciotki. Ciotka mówiła tonem pretensji. Chyba nie do śmierci. Raczej do Mai.

— Przecież na nic nie chorowała — powiedziała Maja.

Jakby ludzie na nic nie chorujący żyli wiecznie. Ciocia obruszyła się.

— No tak, ty wiesz najlepiej, czy chorowała i na co chorowała. Kiedyś ją ostatni raz widziała?

Maja zastanowiła się. Trzy tygodnie temu? Miesiąc temu? Jeszcze dawniej? Nie za często bywała u babci.

— Ale — powiedziała usprawiedliwiająco — była wtedy taka, jak zawsze. Nie mówiła…

Ciocia irytowała się coraz bardziej.

— A jakby ci powiedziała? To byś pomogła? Zaradziła? W czymkolwiek?

— No… — powiedziała Maja, choć wiedziała, że pewnie by nie pomogła i nie zaradziła.

— To chyba serce — powiedziała ciocia. — Zawsze miała słabe. A teraz wiek doszedł.

Maja nic nie powiedziała. Babcia rzeczywiście ciągle i od zawsze narzekała, że ją boli serce. I wypijała hektolitry waleriany. Ale Maja myślała, że każdą babcię boli serce. No, że babcie już tak mają. Bóle kości na deszcz. I bóle serca z byle powodu. I bóle w brzuchu, kiedy zjedzą fasolę.

— Zawiadomiłam twoją matkę — powiedziała ciocia. — Na pogrzeb przyjedzie.

Mówiąc o matce Mai wszyscy jej kuzyni zawsze dodawali zaimek twoja. wymawiając go w szczególny, pogardliwy sposób. Maja nie wiedziała skąd ta pogarda. Oni chyba też nie wiedzieli. Ale tak się przyjęło. Żeby mówić o tej kobiecie z niechęcią. I pogardą.

Po tej rozmowie Maja nie mogła w żaden sposób rozeznać się we własnych uczuciach. Nie wiedziała nawet czy boli ją utrata babci. Była do babci przywiązana. Ale czy ją kochała? I czy babcia kochała Maję? Babcia na pewno nigdy wnuczki nie skrzywdziła. I na pewno zawsze życzyła jej dobrze. Ale czy to była miłość? Może taka, na jaką babcię było stać. W stosunku do takiej wnuczki. Po takiej córce.

Ale babcia, może i niekochana, może i niekochająca, ale była. Od zawsze. Jedyna osoba, która zawsze była w życiu Mai. A teraz miało jej nie być. Maja poczuła się pierwszy raz w życiu samotna. Gorzej — całkiem sama. Czy można być całkiem samą na świecie?

Zdała sobie sprawę, że nie chce być całkiem sama. I że istnienie babci ją od tego bycia całkiem samą chroniło. Bo był jakiś jej dom. I była jakaś jej babcia. Było coś i był ktoś, jakieś miejsce i jakaś osoba, które były jej własne. Teraz tego miejsca i tej osoby zabrakło.

Zatelefonowała do Tomka.

— Tak, Maju?

Zawsze ją tak witał. I zawsze wyczuwała w tym jego „tak, Maju?” serdeczność, sympatię i bliskość.

— Jesteś sam? Czy z Sisi?

— Jestem w domu. Czyli nie sam. Ale i nie z Sisi.

— Bardzo zajęty?

— No, dosyć. Ale mogę przestać być dosyć zajęty.

— Umarła moja babcia — powiedziała Maja. — Mógłbyś…

— Mógłbym — powiedział. — Będę za kwadrans.

Strasznie jej się ten kwadrans dłużył.

— Boję się — powiedziała, kiedy wszedł do pracowni.

Wciąż jeszcze ich wspólnej pracowni.

— Czego? — spytał.

— Że babcia tu przyjdzie.

— Jako duch?

Skinęła głową.

— I?

— No, nie wiem. Boję się, że przyjdzie ze swoimi żalami. Że nie było mnie przy niej, kiedy słabowała. Nie było mnie przy niej, kiedy umierała. A przecież powinnam być. U niej. Przy niej.

— Nie mówiłaś, że chorowała — powiedział Tomek.

— Bo nie wiedziałam. Rzadko u niej bywałam. A jak bywałam, to nawet nie pytałam jak się czuje. Wydawała mi się taka, jak zawsze. Stara, kwękająca. Ale żywa. Nigdy jakoś nie pomyślałam, że umrze. Po prostu była. I wydawało mi się, że zawsze będzie.

Skinął głową. Rozumiejąco.

— Byłaś dobrą wnuczką. Nie sprawiałaś jej kłopotów. Zresztą — nikomu i nigdy ich nie sprawiałaś. Babcia nie będzie cię straszyć po nocach. Nie jej się boisz. Boisz się swojego sumienia. Bo myślisz, że nie sprawianie kłopotów to za mało. Że powinnaś zrobić dla niej coś więcej.

— Może i tak. Ale się boję. Jej ducha. Albo swojego sumienia. W każdym razie nie chce być dziś sama.

— Zostanę — powiedział Tomek.

— Ale…

— Co „ale”?

Nie wiedziała co odpowiedzieć. Właściwie — wiedziała, ale nie chciała wymieniać imienia Sisi.

— Zrób herbatę — powiedział Tomek. — Ale taką prawdziwą. Nie torebkową. Masz coś do zjedzenia?

— Mam. Parówki. Sos paprykowy. I bekon. Mogę zawinąć parówki w bekon i podsmażyć. Mam też kartofle. I pieczywo. Świeże.

— Zrób parówki. Zjem z chlebem.

Kiedy krzątała się w swojej wypucowanej kuchence zrozumiała jak ogromna jest różnica pomiędzy przygotowywaniem posiłku dla samej siebie i dla kogoś drugiego. Zwłaszcza bliskiego. Że nawet smarowanie chleba masłem może sprawiać przyjemność. Nieporównywalną z innymi przyjemnościami.

Przypomniała sobie pobyt w Paryżu. Wtedy, robiąc kanapki, które zjadali z Tomkiem siedząc na ławce w Tuilleries lub w drodze do Giverny, albo przygotowując kolacje z gwoździa w ich hostelu, jakby już to przeczuwała. Teraz wiedziała na pewno. Zastanawiała się jedynie, czy lubi to robić wyłącznie dla Tomka? A gdyby na jego miejscu siedział Jędrek Guttry? Czy wtedy nie czułaby nic-a-nic z tej przyjemności?

Nie położyli się od razu. Ona na swojej sofie, udającej styl lat trzydziestych, obitej przez Sisi pluszem w kolorze ciemnej czekolady i obłożonej przez Maję poduszkami w najrozmaitszych odcieniach beżu. Tomek na rozkładanym fotelu, stanowiącym bliźniacze uzupełnienie sofy i ozdobionym serwetą udzierganą z kordonków w rozmaitych kolorach beżu.

Siedzieli nadal w kuchni i popijali herbatę z otulonego wywatowanym ocieplaczem imbryka. A potem pili wino. Ulubione przez Tomka David Moreno don Bildur Rioja z 2009 roku.

Podczas pobytu w Kazimierzu Maja kupiła kilka butelek tego wina z piwnic Marka Kondrata. Miały być prezentami dla Tomka. Z różnych okazji. Ale do Świąt było jeszcze trochę czasu. Postanowiła więc przeznaczyć je na ten wieczór.

Tomek podniósł kieliszek i patrzył pod światło, rozkoszując się barwą wina. Potem przybliżył kieliszek do nosa, aby rozkoszować się bukietem wina.

— Myślę — powiedział — że twoja babcia nie będzie cię straszyć. Ona cieszy się tobą. Że zdołałaś tak wiele osiągnąć. Że jesteś tym, kim jesteś. A nawet, że pijesz herbatę w jej najlepiej skomponowanej mieszance. Oraz to wyrafinowane w smaku wino. Nie bój się jej. Ciesz się razem z nią. Samą sobą.

— Nie wiem — odparła — czy babcia marzyła, abym piła mieszankę doskonałych herbat. I wino. Choćby o najpiękniejszym bukiecie. Chyba wolałaby mnie widzieć przy kubku zwyczajnej herbaty, ale w porządnej kuchni, w porządnym domu, z porządnym mężem i dwójką zdrowych, pyzatych dzieci.

— Jeśli nie marzyła o tym tu, na ziemi, to teraz tam, w niebie już wie, że powinna była o tym marzyć.

Maja wciąż nie była przekonana.

— A powinna?

— A nie powinna? Czego ci jeszcze brak? Porządnego mieszkania? Porządnego męża? Dwójki pyzatych dzieci?

— Myślę — powiedziała Maja — że brakuje mi ciebie.

— Mnie? W jakiej roli? Porządnego męża? Ojca tej pyzatej dwójki?

Maja westchnęła. Bo właśnie tego wciąż nie wiedziała.

— Brakuje mnie ciebie takiego, jakim byłeś w Paryżu. I w Petersburgu.

Uśmiechnął się.

— Ależ Majka! Mieliśmy wtedy po -naście lat. Jak długo można być ze sobą i dla siebie w taki i tylko taki sposób?

— A gdybym była normalną dziewczyną? I gdybyśmy wyrośli z -nastoletności? Byłoby inaczej? Mogłoby być inaczej?

Zdumiało ją, że nie zawahał się z odpowiedzią.

— Na pewno byłoby inaczej. I być może siedzielibyśmy teraz może jeszcze nie z dwójką pyzatych dzieci, ale z jednym prawie na pewno.

— A Sisi?

— Co — Sisi?

— Nie zakochałbyś się w niej?

— Gdybyśmy byli ze sobą? Ty i ja? Tak na poważnie? No, to pewnie bym się nie zakochał. Bo kochałbym ciebie. A ją tylko bardzo lubił. I serdecznie się z nią przyjaźnił.

— Zakochałeś się w niej, bo nie pozwalałam ci zakochać się w sobie?

— No, nie pozwalałaś. Wiedziałem, że gdybym zakochał się w tobie to byłoby tak, jakbym pokochał dziewczynę, która chce iść do zakonu. Są wtedy dwa wyjścia. Albo zakochać się w innej dziewczynie, która na pewno nie chce iść do zakonu. Albo samemu zostać zakonnikiem.

— A gdybym teraz znormalniała?

— A znormalniałaś?

Pokręciła głową.

— Wciąż jeszcze nie. I obawiam się, że tak już pozostanie. Tyle, że kiedyś tego za bardzo nie żałowałam. A teraz bardzo żałuję. I chyba z czasem będę żałowała coraz bardziej i bardziej. Najbardziej, że nie mogłam mieć ciebie.

— Też bardzo żałowałem, że nie mogłem mieć ciebie — powiedział Tomek.

— A teraz?

Tym razem zastanawiał się, co odpowiedzieć.

— Nie wiem — odrzekł szczerze. — Chyba bałbym się, że nie dam rady uporać się z twoimi urazami. I chyba nie dałbym rady.

— No tak! — powiedziała z goryczą. — A z urazami Sisi? Dajesz sobie radę?

Zdziwił się.

— O jakich urazach mówisz?

— O jej zakochaniu. Poprzednim. To już całkiem byłe zakochanie?

Tomek nalał sobie jeszcze jeden kieliszek wina..

— Rzadko chyba wiążemy się na całe życie ze swoją pierwszą miłością. A jeśli nawet, to potem okazuje się, że nie była to nasza ostatnia miłość. Sisi kochała przede mną innego mężczyznę. Ja też kochałem się w tobie. Z różnych powodów nie dane nam było skonsumować tych swoich pierwszych miłości. Ale to nie znaczy, że nie byliśmy zdolni do innych miłości. W tym tej, która nas połączyła. Mnie i Sisi.

— Bardzo ją kochasz?

— Tak. Bardzo ja kocham. Sisi jest bardzo łatwa do kochania. I

Maja westchnęła.

— Tak — przyznała. — Sisi jest właśnie taka. I ty taki jesteś. Łatwy do kochania.  Dobraliście się.

— A co z tobą? Jędrek na pewno ci nie pasuje?

Zastanawiała się.

— Coraz bardziej go lubię. Ale nie wiem, czy to jest moja druga połówka. Gdybym wiedziała, poprosiłabym jego, a nie ciebie, żeby był ze mną tej nocy.

Kiedy Tomek zasnął, Maja długo wsłuchiwała się w jego spokojny, równy oddech. Bardzo chciała przytulić się do niego. Poczuć ciepło jego ciała. I zapach jego ciała. Ale czy chciała czegoś jeszcze? Zdała sobie sprawę, że nie chciała. I rozpłakała się z żalu, że nie chce.

Rozdział 2

Tomek chciał jechać z Mają na pogrzeb jej babci. Ale wyobraziła sobie sensację, jaką by wzbudzili: ona, on i jego srebrzysta Toyota. Wypasiony wóz, kulawy chłopak i Majka w czarnej polarowej pelerynie z kapturem. Zamiast najnormalniejszego płaszcza. Najlepiej z futrzanym kołnierzem. Ostatecznie pikowanej kurtki.

Już od kilku lat budziła niezbyt życzliwe zaciekawienie każdym swoim pojawieniem się na wsi. Bo choć nie chciała się wyróżniać ani swoim wyglądem, ani zachowaniem, mimo to się wyróżniała. Niby nie było w tym nic szczególnego, bo zawsze uważano ją za dziwadło. Ale wraz z upływem czasu ta jej odstawalność od wioskowej wspólnoty coraz bardziej i bardziej się pogłębiała. Maja nie chciała tego, ale i nie umiała zmienić.

W babcinej chałupie siedziały wszystkie babcine dzieci. Córki lamentowały. Maja wiedziała, że lament jest obowiązkowy i że powinna się do lamentu przyłączyć. Ale oczy miała całkiem suche.

Mężczyźni pili wódkę pod nóżki w galarecie i kiszone ogórki. Te ogórki zrobiła babcia. Bardzo je teraz wychwalano. Że takich dobrych ogórków już nikt nigdy nie zrobi.

Kiedy Maja weszła do chałupy, nalano jej wódki. I podsunięto ogórek.. Wypiła, zagryzła. Wódka jej nie smakowała. Ogórek bardzo. Bo babcia rzeczywiście robiła pyszne ogórki. Twarde, jędrne, pachnące koprem i czosnkiem.

Zza stołu podniosła się kobieta, której Maja w pierwszej chwili nie poznała. Dopiero potem. To była jej matka. Tyle, że bardzo zmieniona. Otyła, zapuszczona. Babcia powiedziałaby — całkiem zmarnowana.

Obie — i Maja, i jaj matka — nie wiedziały co powinny powiedzieć. Choć wszyscy byli bardzo ciekawi, co powiedzą. Nic nie powiedziały. Matka uściskała córkę, ale bez radości czy wylewności. Od czasu, kiedy dwunastoletnia Maja wpadła w oko i do łóżka swego tureckiego ojczyma, matka miała do niej żal. Niby niczym nieuzasadniony. Ale żale nie muszą mieć uzasadnienia.

Na pogrzeb przyszła cała wieś. Nie dlatego, że babcia była szczególnie lubiana. Przyszli, bo była z i c h wsi. Czyli swojaczka. A swojaków wypadało pożegnać. I zobaczyć, jak dzieci swojaczki przyszykowały pogrzeb. Porządnie? Czy byle jak? Przyszli też, bo chcieli zobaczyć matkę Mai. Co też się z niej porobiło w tych Niemcachza tym Turkiem. Zobaczyli, że źle się porobiło. Za to z Mai-Kukułeczki porobiła się pani całą gębą. Aż trudno było uwierzyć, że takie coś ulęgło się z takiej byle matki i takiego byle ojca.

Maja była ciekawa, czy jej ojciec jest na pogrzebie. Teoretycznie powinien być. Bo przecież nie tylko babciny sąsiad, ale i jakaś tam dla nieboszczki woda po kisielu. Dziadek Mai był jego wujem. Więc woda nawet nie taka odległa. Ale jeśli był, to go nie zobaczyła. I żałowała, że go nie zobaczyła. Nie dlatego, że chciała go zobaczyć. Chciała, żeby on zobaczył ją. Kiedy przez ostatnie lata przyjeżdżała do babci, mijała go czasem na drodze. Lub widziała jak kręcił się po swoim podwórku.

Kiedyś, dawno temu, odwracał się na jej widok. Żeby nie spojrzeć na swojego bękarta. Ale ostatnio wydawał się jakby troszkę swoim bękartem zaciekawiony. Ale nigdy nie zagadał. To Maja mówiła: „dzień dobry”. On co najwyżej coś odmrukiwał. Ale już bez dawnej niechęci.

Ludzie mówili, że z żoną żyje bardziej niż źle. Nie dlatego, że on pił, a po pijaku ją bijał. Choć tak bywało. Gorzej, że ona piła, a po pijaku rwała się do demolowania domu i męża.

Dzieci im się nie udały. Najstarszy syn trafił do poprawczaka. Niby nic takiego; ukradł coś na budowie. Ale sędzia się uwziął. Po poprawczaku chłopak był już całkiem do niczego. Nie pracował, rozrabiał. Wałkoń i furiat. Strach było wejść mu w drogę. Jedna córka była na urodzie bardzo niewydarzona, a z charakteru bardzo złośliwa. Chłopaki omijali ją z daleka. Na zabawie podpierała ściany. Wiadomo było — taka męża nie znajdzie. Druga znalazła męża, ale na krótko. Ożenił się, ale zaraz potem uciekł z inną. A ona została z dzieckiem, wprawdzie jak najbardziej ślubnym, ale całkiem głupim. Miało skośne oczy, śliniło się, nie mówiło tylko bełkotało. Lekarze mówili: mongoł. Ale skąd by się wziął Mongoł we wsi? Podejrzewano już raczej Chińczyka, który miał fabrykę w pobliskim miasteczku. Tyle, że ten Chińczyk głupi nie był. Rozumu miał więcej niż ktokolwiek w powiecie.

Pewnie ojciec Mai zastanawiał się czasem, czy nie lepiej było jednak ożenić się z jej matką. I mieć córkę i całkiem niebrzydką, i w dodatku artystkę.

Po pogrzebie rodzina urządziła stypę. Nie pożałowali jadła i napicia. A kiedy ludzie się najedli, napili i rozeszli do domów, została sama rodzina. I doszło do najważniejszej rozmowy. Jak podzielić babciny dobytek. Niby niewiele było do dzielenia. Chałupa stara, dla nikogo nie łakoma. Tyle, co na drewno po rozbiórce. Ale był plac. Nie za wielki, ale nowy dom dałoby się postawić. I jeszcze zostałaby działeczka pod ogródek. Jeden z babcinych wnuków akurat się żenił. I działka jak najbardziej przydałaby mu się pod dom. Pospierali się, ile innym za tę działkę powinien zapłacić, żeby nie było niczyjej krzywdy. Suma do dzielenia nie była duża, ale przecież o sprawiedliwość chodziło, a nie o sumę. W tej sprawiedliwości nie uwzględniono mamy Mai. Niby wiedziano, że w Niemcach jej się nie przelewa i że Turek skąpy, ale mimo wszystko mama Mai miała euro. Czyli na złotówkach by się nie wzbogaciła. Mama Mai zezłościła się i nie chciała darować złotówek. Jazgotali wszyscy.

Maja siedziała w kątku. Nic nie mówiła. Bo było jej wszystko jedno co ustalą, co zrobią z chałupą i działką. Wiedziała — jest tu ostatni raz w życiu. A jeśli kiedyś tu przyjedzie, to tylko do Pani Artystki.

Kiedy rodzina przestała na chwilę jazgotać zapytała, czy może zabrać babcinego kota i szklaną kulę z Wieżą Eiffla, w której — po potrząśnięciu- sypał się niby-śnieg. Bo to była pamiątka, którą przywiozła babci z Paryża. I którą babcia bardzo lubiła.

O kota nie robiono sprawy. Po co komu babciny kot. Szklaną kulę oglądano na wszystkie strony. Choć przecież widywano ją codziennie. Ale nagle wszystkim bardzo się spodobała. Ale pozwolili ją Mai zabrać. Niech Kukułka ma pamiątkę po babci.

Maja nie chciała nocować w chałupie. Zaprosiła mamę do siebie. Mama ucieszyła się z tego zaproszenia. Bo też nie chciała nocować w chałupie. No i ciekawa była, jak córce się w mieście żyje. Pojechały ostatnim autobusem. Potem — już nocnym, warszawskim — na Marszałkowską.

Mama oniemiała na widok pracowni. Nie powiedziała, że mały pokój, mała kuchnia, mała łazienka. Tylko, że wszystko piękne. I meble. No i tyle obrazów.

— A ja nie mam ani jednego — powiedziała z żalem i wyrzutem. — U nas gołe ściany.

— No to niech mama sobie wybierze.

Była ciekawa, które obrazy się mamie się najbardziej spodobają. Podobały jej się wszystkie. Wybrała cztery. W tym jeden malowany przez Sisi, ale Maja nie sprostowała, że nie wyszedł spod jej pędzla.

— Dużo sprzedajesz? — spytała mama. — Pewnie dużo, bo piękne. Ogromnie piękne.

— Sporo — powiedziała Maja. — Na szczęście mam stałe zamówienia. Pracy mi nie brakuje.

Mama zapytała wprost, czy z takiej sprzedaży są duże pieniądze.

— Nie bieduję — powiedziała Maja.

— A ja — rozżaliła się mama — wciąż cudze brudy wycieram. Choć krzyż mnie coraz bardziej i bardziej boli. I kolana. Ale co zrobić? Ten mój niby ze sklepu nieźle ciągnie, ale wszystko do banku zanosi. Na dom daje ledwo-ledwo. Tyle, co by na jedzenie starczyło.

— A na co zbiera? — spytała Maja.

— Dzieci chce kształcić. Chłopaka na lekarza. Dziewuchę przeznacza do sklepu. Tego swojego. Żeby go po nim przejęła. Ale sklep powiększyć chce. Żeby nie był imigrancki. Tylko normalny. Niemiecki.

— A co na to dzieci? — spytała Maja.

Matka wzruszyła ramionami.

— One nic na to. Liczą, że tatuś umrze, a one z banku pieniądze wyciągną i urządzą sobie życie po swojemu.

Rano zatelefonował najpierw Tomek, a potem Jędrek Guttry. Obaj pytali, czy Majka szczęśliwie wróciła do domu. I czy jej czego nie trzeba.

— Mam przyjechać? — spytał Tomek.

— Nie. Jest ze mną moja mama.

— Acha! — powiedział Tomek.

Jędrek spytał o to samo.

— Mam przyjechać?

— Nie. Jest ze mną moja mama.

— Acha!

Po tych dwóch rozmowach Maja zastanawiała się, przed którym z tych chłopaków bardziej by się swojej mamy wstydziła. Głupio jej było, że wstydzi się własnej matki. Ale nic na to nie mogła poradzić. Wstydziła się i już.

Zawsze słyszała, że matka to matka. I jaka by nie była, zawsze dla dziecka najbliższa na świecie. Zaraz po Panu Bogu. A Maja tego nie czuła. Żadnej bliskości. Mama była dla niej bardziej obca od Pani Artystki, od mamy Tomka, od Sisi, a nawet od pani Danutki. I nie sądziła, aby kiedykolwiek ona i jej mama mogły się do siebie zbliżyć. Albo polubić. Choćby odrobinkę.

Mama wyjechała po dwóch dniach. Mai wydawało się, że wypada mamę zatrzymywać. Więc powiedziała:

— Niech mama zostanie jeszcze trochę. Odpocznie sobie.

Mama pokręciła głową.

— Odpocznę dopiero po śmierci. A na razie muszę wracać. Dziewuchę zostawiłam u znajomych. Ale jak ta bezbożna świnia wyniucha, gdzie ona jest, to zaraz sprowadzi ją do domu. Myślisz, że tylko ty mu zasmakowałaś? Cipka własnej córki tak samo go kusi. Z oka nie mogę spuścić.

Maja omal nie zwymiotowała.

— Co tobie? — przestraszyła się mama.

— Przypomniałam sobie — odpowiedziała Maja.

I spytała:

— Jak możesz to znieść? Powinnaś pójść na policję. Za takie rzeczy w Niemczech wsadzają do więzienia.

Mama westchnęła.

— Ze sprzątania nie wyżyję. A sklepu nie dam rady poprowadzić. Na interesy za durna jestem.

Maja odprowadziła więc mamę na dworzec. Pocałowały się. Ale nie powiedziały sobie: „Do widzenia”. Bo chyba nie za bardzo wierzyły w to zobaczenie. W jakimś przewidywalnym czasie.

Maja nie przypuszczała, że śmierć babci tak wiele zmieni. Nie w jej życiu. W jej emocjach. Przedtem mało uwagi poświęcała babci. A ostatnio prawie w ogóle jej nie poświęcała. A teraz wciąż i wciąż o niej myślała. Nieważne to były wspomnienia. Zupki dwu lub trzydaniowe. Rwanie trawy i łamanie akacjowych gałęzi dla królików. Chodzenie na jagody, borówki, albo na grzyby. Babcine wyrzekania. Na starość, na bóle w kościach, na ból serca, na zgagę, na zaparcia, na biegunkę. Na ludzi. Na wszystko. Tylko na Maję babcia narzekała rzadko. I nie z jakiegoś konkretnego powodu. Ze zwykłej potrzeby narzekania.

Po śmierci babci Mai zaczęło dokuczać poczucie niczyjości. Maja chciała być czyjaś. Choćby tej niekochanej i nie bardzo kochającej ją babci. Bo jaka by babcia nie była, to Maja czuła, że jest jej wnuczką. A babcia jest jej babcią. Że chcąc nie chcąc należą do siebie. Teraz Maja nie należała do nikogo. I tej niczyjości zaczęła się bać. W dzień mniej, w nocy bardziej.

Był grudzień i zbliżało się Boże Narodzenie. Maja nigdy nie czekała na Boże Narodzenie ani z radością, ani niechęcią. Zwyczajnie — było i już. Zawsze takie samo. Ale ponieważ trwało tylko trzy dni, dawało się wytrzymać. Tym razem ogarniał ją niepokój, kiedy myślała o Świętach. Za nic nie chciała jechać do wujków i cioć. Zwykle czuła się tam jak piąte koło u wozu. Teraz czułaby się szóstym albo siódmym. Nie wiadomo kim. Już nie — jak przedtem — wnuczką swojej babci. Bo przecież babci nie było.

Zatelefonował Tomek

— Jedziesz do swoich? Na Święta?

Zabolało ją to swoich. Ale skąd Tomek miał wiedzieć, że jej wujkowie i ciotki nie są dla niej swoi. Odburknęła, że nie.

— To gdzie będziesz?

— A gdzie miałabym być? U siebie.

— W pracowni?

Wzruszyła ramionami, choć Tomek nie mógł przecież tego gestu zobaczyć. Nalegał:

— No? Gdzie?

— W pracowni.

— Sama?

— Nie. Z kotem.

— Nie wygłupiaj się. Skoro tak, to jedziesz z nami.

— Czyli z kim? I gdzie?

— Czyli ze mną i z Sisi. Przyrodni brat Sisi ma w poznańskim dworek. No, nie on. Jego żona ma dworek. Najprawdziwszy. Z siedemnastego wieku. I tam jest takie Wielkie Polskie Boże Narodzenie. Na kilkadziesiąt osób. I jeszcze polowanie. I kulig. No, wiesz. Jak z książek. Albo filmów.

— No, wiem. Jędrek mi opowiadał.

— I zaprosił?

— Nie. Bo on chyba nie jedzie na to Wielkie Polskie Boże Narodzenie.

— Dlaczego?

Tego Maja nie mogła powiedzieć. Choć się domyślała. Na Wielkim Polskim Bożym Narodzeniu w najprawdziwszym rodzinnym dworku Guttrych miał być starszy brat Jędrka. Z żoną i dziećmi. Jędrek wprawdzie twierdził, że wybaczył bratu podebranie mu dziewczyny. Co jednak nie oznaczało, że chciałby go widywać w czasie Wielkich Rodzinnych Uroczystości. Co innego przecież przebaczenie, a co innego rozżalenie. Że brat, a podebrał. Choćby i niewiele wartą dziewczynę.

— A jak pojedzie? To ty też?

— Ja nie.

— Majka! Nie dziwacz!

— Nie dziwaczę. Nie chce tam jechać. Nie chce robić za zagubionego wędrowca. Zajmować pustego miejsca przy stole.

— Nie będziesz zagubionym wędrowcem. Nie dla mnie. Nie dla Sisi. Nie dla Jędrka.

Nic nie powiedziała.

— Namyślisz się?

— Już się namyśliłam. Nie pojadę.

Tomek nie ustępował.

— Jutro do ciebie wpadnę.

Ale Jędrek wpadł jeszcze przed nim. I zadał to samo, co Tomek, pytanie.

— Gdzie spędzisz Święta? Z rodziną?

Miała ochotę powiedzieć, że tak. I zamknąć sprawę. Ale zaprzeczyła.

— Nie.

— To gdzie je spędzisz?

— Tu.

— Z kim?

— Z kotem.

— Nie wygłupiaj się!

— Nie wygłupiam się. Już odbyłam taką rozmowę z Tomkiem. Chciał, żebym pojechała z nim, z Sisi i z tobą do jakiegoś waszego rodzinnego dworku.

— Do Paryża.

— Do Paryża? Nie. To dworek w poznańskim.

— Tak, ale ta miejscowość tak się nazywa. Tyle, że ja tam nie jadę.

Skinęła głową. Nie pytała o powody.

— Będę z rodzicami i siostrą. W Warszawie. Chciałbym, żebyś i ty…

— Jako kto?

— Wiesz, kim dla mnie jesteś.

Pokiwała głową.

— Wiem. Ale ponieważ ty dla mnie nie jesteś, więc nie ma powodu żebym była.

Uśmiechnął się. Słabiutko.

— Nie tracę nadziei, że kiedyś będzie. Powód, żebyś była. Ze mną. Z nami.

— Może kiedyś będzie. Teraz nie ma. Więc nie pojadę.

Po kilku dniach zatelefonowała pani Danutka.

— Maju, mam do ciebie sprawę. Ważną. I wielce delikatną.

— Tak?

— Co robisz w Święta? I czy nie mogłabyś wygospodarować jeśli nie całego dnia, to choć kilku godzin dla pana Roberta?

Maja była zdumiona. Dobrodziej zazwyczaj zapraszał ją i Tomka albo przed Świętami, albo po Świętach. Był to pretekst do wręczenia im upominków. Niby się certowali i oburzali, że po co? Przecież nie są już dziećmi i święty Mikołaj nie ma ich na liście swoich prezentobiorców. Ale te protesty gasły natychmiast po obejrzeniu świetomikołajowych darów. W ubiegłym roku Majka nie umiała odmówić przyjęcia przepięknej i jak najbardziej autentycznej siedemnastowiecznej ikony. Drewnianej. Z Matką Boską w misternie rzezanej srebrnej sukience. Wiedziała, że ta ikona nie została legalnie kupiona, ani legalnie wwieziona do Polski. Ale nie mogła się powstrzymać, aby nie wziąć obrazu do ręki. A kiedy go już w ręku trzymała, zbrakło jej i chęci, i woli, aby ikonę odłożyć pod choinkę.

Tomek postąpił podobnie. Certował się przy wręczaniu mu koperty. Czuł się prawie obrażony. Ale kiedy zobaczył czek z kwotą przeznaczoną na wzbogacenie jego inwalidzkiego „mercedesa” schodołazem, już się nie boczył. Schodołaz był bowiem niewyobrażalnym ułatwieniem w poruszaniu się. A jego cena nie nieco, ale poważnie przekraczała możliwości finansowe Tomka.

Te dotychczasowe zaproszenia nigdy nie były jednak poprzedzane wstępem, że sprawa jest bardzo ważna i bardzo delikatna.

— On jest chory — wyjaśniła pani Danutka. — Nie trochę chory. Jest poważnie chory. Teraz już jest z nim trochę lepiej. Ale było bardzo kiepsko.

— Nie wiedziałam, że był chory — powiedziała Maja. — Naturalnie, że przyjadę. Jeśli pani uważa, że on tego chce.

— On bardzo tego chce. Bo będzie w czasie Świąt samiutki. Zwykle gdzieś wyjeżdżał. W ubiegłym roku na Kubę. Ale w tym roku nie da rady nigdzie pojechać. A ja muszę go zostawić. Zmarł mój szwagier. Siostra w rozpaczy. Powinnam z nią pobyć.

Maja milczała. Bo pani Danutce najwyraźniej nie chodziło o kilka godzin, ale o zastąpienie jej przez kilka świątecznych dni.

— Kucharz oczywiście wszystko przygotuje. No i będzie pielęgniarka. Ale sama rozumiesz…

Maja rozumiała.

— A mogłabym przyjechać nie tylko na Święta, ale jeszcze przed Świętami? Może już teraz bym się na coś nadała…

Aż się zaczerwieniła z tego nadania się. Bardzo się starała nie mówić po wsiowemu, ale wciąż i wciąż popełniała błędy. Kiedyś poprosiła i Tomka, i panią Danutkę, aby ją za każdym razem poprawiali. Kiedy zdarzy jej się jakieś będom zamiast będą. Albo — jak teraz — może się nadam. Pani Danutka była jednak tak zaaferowana, że chyba o tej prośbie zapomniała. Więc Maja zapytała:

— Chyba nie mówi się nadać? Ale jak?

Pani Danutka w pierwszej chwili nie zrozumiała.

— Spytałam — wyjaśniła Maja — czy bym się do czego nie nadała? Ale tak chyba się nie mówi. Poprawnie.

— Ja bym powiedziała: przydać się. A po staroświecku: może mogłabym być w czymś pomocna. Lub użyteczna. Ale młodzi ludzie już tak nie mówią.

— Ja powiem. Mogłabym być w czymś użyteczna? Pomocna?

— Tak. Samo twoje bycie ucieszyłoby pana Roberta. Więc przyjedź kiedy chcesz i kiedy możesz. Będzie szczęśliwy. A rzadko bywa szczęśliwy.

Rozdział 3

Na wiadomość o chorobie Dobrodzieja Tomek zareagował błyskawicznie.

— Jedziemy! Choćby dzisiaj. Podjadę po ciebie. O której?

— Czwarta po południu?

— Będę czekał przed twoim domem.

I zaraz się poprawił:

— Przed naszym domem.

— Ale co moglibyśmy mu zawieźć? — zastanawiała się Maja. — Kwiaty? Ale facetowi? Dlatego, że chory? To banalne.

— Wobec tego zamiast kwiatów ja zawiozę mu ciebie. A ty zawieziesz mu siebie.

Maja roześmiała się.

Pan Kruszyński czekał na nich w niewielkim salonie, ogrzewanym ogniem prawdziwego kominka. Wyglądał na wymizerowanego. Ale nie aż tak bardzo jak Tomek i Maja się spodziewali. Być może gdyby leżał w łóżku, wydawał by się bardziej zmieniony. Ale on siedział w fotelu. Całkowicie ubrany. Tyle tylko, że nie wstał, kiedy weszli, żeby się z nimi przywitać. Domyślili się, że czuje się bardzo osłabiony. Chorobą lub po chorobie.

Tak, jak przewidywała pani Danutka, szczerze się ucieszył się na widok swoich dzieciaków.

— Opowiadajcie — powiedział. — O wszystkim, co porabiacie.

Maja pokręciła głową.

— To potem. Najpierw niech się pan wytłumaczy dlaczego nas nie zawiadomił o swojej chorobie?

Machnął ręką.

— To nie choroba. To wypadek. Można by rzec — wypadek przy pracy.

— Samochodowy? — spytał Tomek.

Pan Robert Kruszyński roześmiał się. Niewesoło.

— Raczej komunikacyjny. Zostałem otruty w pociągu. Na trasie Petersburg-Moskwa.

— Otruty? — zdziwiła się Maja. — Zatruł się pan w restauracyjnym?

— Zamówiłem herbatę do przedziału. Konduktor przyniósł. I więcej już niczego nie pamiętam. Ocknąłem się po trzech dniach. W moskiewskim szpitalu. Nie było pieniedzy, kart kredytowych i paszportu. Na szczęście lekarze widzieli, co podaje się w herbacie biznesmanom jadącym na trasie Petersburg-Moskwa. No i dzieki temu żyję. Nie za bardzo, ale żyję.

— Dlaczego pan jechał pociągiem? — zdziwił się Tomek. — Wasyl nie mógł zawieźć?

— Wszyscyśmy się przechytrzyli. Wzajemnie — powiedział pan Kruszyński. — Ja miałem jechać pociągiem, ale bez pieniędzy. Wasyl samochodem. Z pieniędzmi. Ale beze mnie. Tamci musieli więc zgadywać, który z nas ma miód przy sobie. Postawili na mnie. Nietrafnie.

Ani Maja, ani Tomek nie zapytali, kim byli tamci. Ale oboje pomyśleli o tajemniczych bombonierkach, jakie przewozili z Petersburga do Warszawy. I o szczęściu, że tamci nie zgadli, że to oni mają miód przy sobie.

— Tak więc — zakończył pan Kruszyński — sami widzicie, że robienie w biznesie bywa bardziej ryzykowne niż praca sapera. Czasem też można pomylić się tylko raz. I koniec. Biznesu. I biznesmana.

Maja i Tomek poczuli się bardzo nieswojo. A pan Robert Kruszyński zmienił temat rozmowy.

— Podobno Majka zgodziła się umilić mi Święta. Ale czy to nie za wielkie z jej strony poświęcenie?

Maja pokręciła głową.

— Żadne poświecenie.

Tomek przyświadczył.

— Uparła się, że będzie sama. I w Wigilię. I w Święta. I w Sylwestra. Cieszę się więc, że zgodziła się być z panem.

Pan Robert Kruszyński ucieszył się jeszcze bardziej.

— Będę mogła ubrać choinkę? — spytała Maja.

— No pewnie.

— I udekorować stół?

— No pewnie.

— A…

Zawahała się, a pan Kruszyński roześmiał.

— No pewnie.

Maja też się uśmiechnęła.

— Myślałam o pańskiej kuchni. Chciałabym popatrzeć jak kucharz gotuje. No, te świąteczne potrawy.

Tomek też się śmiał.

— I jak piecze ciasta?

— No, na to już chyba mocno przypóźno — powiedziała Maja.

Pan Kruszyński nie zrozumiał.

— O co chodzi z tymi ciastami?

— Tomek powiedział mi kiedyś, że ożeni się tylko z taką dziewczyną, która potrafi piec ciasta. No i dlatego oświadczył się Sisi, a nie mnie.

— Gdybym wiedział — powiedział pan Kruszyński — to zamiast fundować Majce kurs prawa jazdy, posłałbym ją na kurs dobrego gotowania. I pieczenia ciast. A teraz myślałbym o waszym weselu.

Poprosił, aby zostali na kolacji. Zastrzegł:

— Wy napychajcie się do woli. Ja, niestety, muszę wciąż przestrzegać diety.

Pani Danutka zastawiła stół rozmaitymi smakołykami. Pan Robert Kruszyński dostał miseczkę jakiejś nieapetycznej paćki. Skrzywił się. Pani Danutka była jednak nieubłagana.

— Żadnej dyspensy. Jeszcze nie dziś. Może w Wigilię. Jakieś delikatne kluseczki z serem. Może barszczyk. A na pocieszenie — sandacz w galarecie.

Kiedy wychodzili, pani Danutka powiedziała:

— Sprawiliście mu naprawdę wiele radości. Niby wydaje się, że ten człowiek może mieć wszystko. A jednak radości nie może sobie kupić.

Maja przyjechała na cztery dni przed Wigilią. Pan Kruszyński doradzał, aby wybrała choinkę z ogrodu.

— Jest ich dużo. I ogrodnik mówił, że trzeba kilka wyciąć, żeby prześwietlić inne. Nie wiem, co to znaczy, ale pogadaj z nim.

Maja pogadała. Ale te świerki, które miały być wycięte, wydawały się rachityczne. A tych nie-rachitycznych Mai najzwyczajniej było szkoda. Kierowca zawiózł ją więc na bazar. Przebierała i przebierała. Wreszcie znalazła taką, jaką chciała. Świeżutką, gęstą, zgrabną.

Postanowili, że kolację wigilijną zjedzą w saloniku z kominkiem. Inne pokoje wydały się Mai zbyt wielkie na dwuosobowe świętowanie. Nieprzytulne. Nie-klimatyczne. A w saloniku szczególnie podobał się jej prawdziwy kominek z prawdziwym ogniem. On był bardzo klimatyczny.

Wymyśliła dwie wersje ustrojenia choinki. Jedną — bajkową. Taką, jaką lubiłaby mieć w swoim dzieciństwie. Z mnóstwem świecidełek, łańcuchów z kolorowego papieru, pawich oczek, lukrowanych piernikowych serc i cukierków opakowanych w złote i srebrne folie. Straszliwie przeładowaną ozdobami. I przesłodzoną.

Druga miała być przeciwieństwem pierwszej. Pobielona śniegiem z pianki, ale bardzo dyskretnie. Z zawieszonymi gdzieniegdzie dużymi, jednokolorowymi bombkami. I najprawdziwszymi świeczkami, które po zapaleniu przeświecałyby przez owe jednokolorowe bombki. Tylko jakim światłem? Czerwonym? Zielonym? Żółtym? Maja zdecydowała się na bombki bezbarwne, zdobione srebrną posypką. Światło świeczki ładnie się rozpraszało przechodząc przez srebrzyste kule.

Najdłużej głowiła się nad gwiazdą na czubku choinki. Babcia tłumaczyła, że to właśnie gwiazda jest na choince najważniejsza. Symbolizuje tamtą, sprzed dwóch tysięcy lat, która doprowadziła Mędrców do betlejemskiej stajenki.

Maja zrobiła kiedyś taką gwiazdę. Do wyciętej tekturki poprzyklejała podpaski higieniczne z waty i pokryła je aluminiową gospodarczą folią. Najważniejsze w tamtej gwieździe były odchodzące od niej ogony. Jak od komety. Maja zrobiła je ze srebrnej krawieckiej taśmy, która wycyganiła od miejscowej krawcowej. Wszyscy bardzo podziwiali tamtą gwiazdę. A teraz nie miała pomysłu. Wstyd dla absolwentki ASP.

Na dwa dni przed Wigilią w saloniku stanęła choinka numer dwa. Na razie bez gwiazdy. Pani Danutka chwaliła. Pan Kruszewski bardzo chwalił. Ale Maja miała wrażenie, że on pochwaliłby każdą, jaką by ustroiła. Bo chciał sprawić Mai przyjemność. Lubił sprawiać Mai przyjemność.

Skończyła strojenie choinki nie bardzo późno, ale za oknami było już całkiem ciemno. No, bo przecież grudzień. Pani Danutka namówiła Maję, aby została na kolacji. Kusiła:

— Pan Kruszyński specjalnie zamówił u kucharza szaszłyka. Bo podobno lubisz.

Więc Maja została na kolacji.

Pan Robert Kruszyński przyglądał się z zadowoleniem, jak Maja pałaszuje z apetytem i smakiem apetycznego szaszłyka. Sam — bez apetytu i smaku — jadł nieapetyczną i zapewne niesmaczną zupę jarzynową.

— Nie wracaj do Warszawy — poprosił. — Możesz przecież zamieszkać w wydzielonej części mojego domu. Kiedyś była przeznaczona dla mojej córki. Ale nigdy się tam nie zjawiła. I zapewne nigdy się tam nie zjawi. No, chyba, że chcesz przywieźć coś z domu. Bieliznę, ubrania…

Uśmiechnął się.

— No i swoje mazidła. Bo pewnie bez pędzla nie przeżyłabyś ani jednego dnia.

Maja zawahała się. Nie wiedziała jak potraktować tę propozycję. W innych warunkach zabrzmiałaby dwuznacznie, a może nawet — jednoznacznie. Ale pan Kruszyński był chory, wcale nielekko i amory raczej nie były mu w głowie. A gdyby nawet były, to fizycznie nie był do nich zdolny.

Pani Danutka przyklasnęła pomysłowi.

— Przynajmniej obejrzyj to pomieszczenie. Będzie ci wygodniej niż codziennie jeździć tam i z powrotem. A ja byłabym spokojniejsza, że przy szefie stale będzie ktoś naprawdę mu życzliwy.

Kiedy wchodziły na górę, do tego wydzielonego pomieszczenia, Maja spytała:

— Ale czy to wypada? Żebym została?

Bo wciąż nękały ją wątpliwości.

— Ja mieszkam tu od siedmiu lat — odparła pani Danutka. — Nie namawiałabym cię, żebyś została, gdybym miała cień wątpliwości co do motywów tego zaproszenia. Są na pewno uczciwe.

Popatrzyła na Maję.

— Maju, to nie jest bardzo prawy i bardzo szlachetny człowiek. Nie sądzę, aby po śmierci drzwi nieba same się przed nim otworzyły. Jest wielu ludzi, których oszukał, skrzywdził lub sponiewierał. Ale to ludzie z jego środowiska, z jego branży. Ale jest też wiele osób, którym pomagał i pomógł. Całkiem bezinteresownie. Wobec których był zawsze fair. Wobec mnie na przykład. Wobec innych swoich pracowników, którym ufał i których cenił. Takich, jak mama Tomka. A już na pewno nie skrzywdziłby ani ciebie, ani Tomka.

Maja nadal nie była przekonana. Tak do końca.

— Pamięta pani te bombonierki, które przywieźliśmy z Petersburga?

Pani Danutka skinęła głową.

— Pamiętam.

— To nie były prawdziwe bombonierki. Z prawdziwymi czekoladkami. I nie uprzedził nas, że nie są prawdziwe. Ani nigdy nie powiedział, co w nich było. Cośmy przewieźli.

— Zapytaj go — poradziła pani Danutka. — Jeśli masz wątpliwości, zapytaj. Nie mnie. Jego.

Otworzyła drzwi i znalazły się w hallu, z którego można było wejść do czterech pomieszczeń. Dwóch pokoi, łazienki i garderoby.

Pan Kruszyński powiedział Mai, że jego córka nigdy tego mieszkania nie widziała. A miało się wrażenie, że była tu jeszcze przed chwilą. Wprawdzie nie panował tu nieporządek miły, ale mógł przecież zostać uprzątnięty przez służbę. Na parapecie stała kwitnąca gwiazda betlejemska, w wazonie żywe i świeże kwiaty. Na stole leżał świerkowy stroik. Na lampie u sufitu i przy lampce przy łóżku zawieszone były gałązki jemioły. Na nocnym stoliku stała szklanka z kompotem. Chyba truskawkowym. Półka na książki wypełniona była prawie w całości magazynami mody, całkiem aktualnymi. W garderobie wisiało mnóstwo sukienek letnich i zimowych. I płaszczy. Ale nie było futra. Pewnie córka miała zielone przekonania. Na dole szafy stały dziesiątki par butów — od sandałków po najrozmaitszej wysokości kozaki.

Pomieszczenia nie pachniały tak, jak pachną te niezamieszkałe, opuszczone. Maja czuła woń nie tylko czystości, ale i perfum. Nie umiała odgadnąć ich marki. Ale na pewno były to bardzo drogie i bardzo modne perfumy.

Popatrzyła na ściany. Ani jednego obrazu. Czy córka pana Kruszyńskiego ich nie lubiła? Czy ojciec nie znał jej upodobań?

— Naprawdę nigdy tego nie widziała? — spytała panią Danutkę.

— Nigdy.

— A utrzymuje z ojcem jakiś kontakt?

— Raczej nie. Kiedyś przysłała sms-a. Że jest w materialnym kłopocie. I potrzebuje pieniędzy. Wymieniła kwotę.

— I wysłał?

— Nie wiem. Jeśli, to w taki sposób, że nie przeszło to przez żadną księgowość. Nawet domową.

— To jest jego jedyne dziecko?

— Nie. Ale z synem jest jeszcze gorzej. O ile może być jeszcze gorzej.

— I on ma też…? No, takie mieszkanie?. Ten syn.

— Nie. On nie ma.

— Dlaczego.

— Nie wiem — powiedziała pani Danutka. — Nigdy nie rozmawiamy o dzieciach. Ani o jego, ani o moich. Ja pilnuję tylko, żeby to mieszkanie było zawsze przygotowane. Na cud.

— A on tu zagląda?

— Nie wiem. Pewnie tak. Czasami. Ale nigdy przy świadkach.

Maja raz jeszcze rozejrzała się po pokoju. Pomyślała, że nie zamieniłaby go na swoją pracownię. I nawet zatęskniła za swoją pracownią. Mimo to zdecydowała, że zostanie. Do Sylwestra. Aby pani Danutka mogła spokojnie zająć się swoją pogrążoną w smutku siostrą.

— Jutro pojadę do Warszawy — powiedziała. — I przywiozę trochę rzeczy. Z malowaniem będzie kiepsko. Tu jest za czysto, za sterylnie. Ale mogę przecież rysować. Ołówkiem. Węglem. Piórkiem. Wytrzymam tych kilka dni.

Pan Kruszyński był uszczęśliwiony. Pani Danutka powiedziałaby pewnie, że jej szef może sobie kupić wszystko, ale szczęście musi dostać od kogoś w prezencie. Tym razem dostał je od Mai.

Rozdział 4

Maja obudziła się o szóstej rano. Czyli tak, jak zwykle. Budził ją nie jej zegar biologiczny, ale wieloletnie przyzwyczajenie. O szóstej rano wstawała jej babcia, a ponieważ przez pewien czas spały w jednym łóżku, a przez cały czas wspólnego zamieszkiwania w jednej izbie, więc Maja budziła się razem z babcią. A od kiedy zaczęła chodzić do szkoły musiała nie tylko się budzić, ale i wstawać o szóstej, a czasem przed szóstą, aby zdążyć na autobus. Dopiero w piątej czy szóstej klasie szkoły podstawowej pojawił się w ich wiosce gimbus. Co nie znaczyło, że można się było wylegiwać do siódmej.

I tak już jej zostało. Tyle, że w okresie studiów nie zawsze wstawała zaraz po obudzeniu się. Czasem polegiwała, myśląc co tego dnia ma do zrobienia. Ale przeważnie wstawała. Bo już poprzedniego dnia wiedziała, co będzie miała do zrobienia.

Tym razem wiedziała, co będzie miała do zrobienia, ale na pewno nie o tak wczesnej porze. Mimo to wzięła prysznic, ubrała się i uczesała. W kok, bo miała asystować kucharzowi przy kucharzeniu, a rozpuszczone włosy za progiem kuchni były najsurowiej zakazane. Zresztą — jakiekolwiek włosy, bo nawet łysawy kucharz, przygotowując potrawy, miał na głowie białą płócienną czapeczkę.

Kiedy ów kucharz, czyli pan Daniel, dowiedział się, że Maja ma mu asystować przy pracy, nie był zachwycony. Ani nie udawał zachwyconego. Ale potem się udobruchał. Bo Maja szczerze i niemal bez przerwy okazywała mu swój podziw. Nawet kiedy gotował najzwyczajniejszy rosół. Pan Daniel wprawdzie wiedział, że jest świetnym kucharzem, ale mimo to było mu miło, kiedy ta ładniutka panienka wciąż i wciąż to potwierdzała.

Poprzedniego dnia pozwolił jej wałkować ciasto na kluski. Maja myślała, że to akurat potrafi. Bo babcia nie kupowała gotowych makaronów. Jadały domowy. Albo zacierki. Albo lane kluski. Albo kluski kładzione. Tymczasem okazało się, że tak naprawdę nie ma pojęcia o przygotowaniu w ł a ś c i w e g o ciasta. Ani o w ł a ś c i w y m jego wałkowaniu. Ani o w ł a ś c i w y m jego krojeniu.

W czasie godzinnej lekcji dowiedziała się o należytej konsystencji ciasta. O różnicy pomiędzy makaronem robionym z całymi jajami, i makaronem z samych żółtek. A przede wszystkim o takim wałkowaniu, które miało sprawić, aby ciasto było niemal przezroczyste, a mimo to łatwo odchodziło od stolnicy, dawało się kroić i suszyć. Bez sklejania.

— To — mówił kucharz — jest ulubiony makaron naszego szefa. Niby zwyczajne nitki, ale od tych kupnych cieńsze od najcieńszych. Na Wigilię nie będzie jadł łazanek z makiem, bo maku mu jeszcze nie wolno. Ale te kluski — może. Z białym serem. Też oczywiście domowym.

Babcia Mai robiła domowe sery. Dopóki Majka mieszkała na wsi nie znała smaku nie-domowego sera. Ale babcia robiła twaróg przez ogrzewanie zsiadłego mleka. A tutejszy kucharz przez wlewanie zsiadłego mleka do mleka wrzącego. Taki ser był o wiele delikatniejszy i w smaku, i konsystencji. Aksamitny. I tak pan Daniel o nim mówił.

Tego dnia miał przygotować wigilijny, czyli postny barszcz na włoszczyźnie oraz faszerowanego sandacza. I nauczyć Majkę jak robi się puree z ziemniaków. Ale nie zwyczajne. Wyrafinowane. Czyli kartoflany mus. Też aksamitny.

Maja po raz kolejny rozglądała się po pokoju, w którym przespała noc. I po raz kolejny pomyślała, że córka pana Kruszyńskiego musiałaby czuć się w tym pomieszczeniu równie obco, jak ona. Jak każdy. Bo to był to bardzo wygodny i bardzo starannie urządzony pokój, ale przypominał hotelowy. Nie był miejscem, w którym jego właściciel odcisnął swój imprinting. Pozostawił swoje ślady, nadające temu miejscu jedyny i niepowtarzalny charakter. Czyli to, co przemienia mieszkanie w rodzinny dom. Obojętnie — ładny, brzydki, ale własny.

O ósmej zapukała pokojówka. Przyniosła Mai śniadanie. Jajka w szklance, bułeczki, plastry żółtego sera i porcję tego domowego twarożku, który poprzedniego dnia Maja podziwiała za jego aksamitność. Śniadanie było postne, jak to w Wigilię. Ale tak obfite i tak smaczne, że nie spełniało kryterium umartwienia. Nawet najlżejszego. W domu babci suszyły aż do kolacji. Tylko chleb i herbata, ale bez cukru. Mai, jako dziecku, wolno było pić mleko.

— A pan Robert? — spytała Maja. — Już się obudził? I coś zjadł?

Bardzo starała się wejść w powierzoną jej przez panią Danutkę rolę opiekunki.

— Nie. Teraz długo sypia. Czasem do południa. Bardzo jeszcze słabiusi. No i apetyt mu nie wraca — powiedziała pokojówka.

I westchnęła, ale bez szczerego współczucia. Raczej przez grzeczność.

— Niby nie ma co się dziwić — ciągnęła. — Daniel staje na głowie, żeby jedzenie było jak najsmaczniejsze, ale wiadomo — żadna dieta tak naprawdę smaczna być nie może.

Maja zjadła śniadanie i odniosła tacę do kuchni. Kucharz się zdziwił.

— Trzeba było zostawić w pokoju. Gosia zabrałaby przy sprzątaniu.

Maja żachnęła się.

— Nie jestem pozłacana. Jestem zwyczajna. Sama umiem sprzątać. Sama umiem zmywać. Ale nie umiem gotować. A chciałabym umieć.

Pierwszy raz w życiu widziała, jak się robi faszerowanego sandacza. Kiedy pan Daniel układał ugotowane plastry ryby na półmisku, zgłosiła chęć jego ugarnirowania. Przyglądał się uważnie. Pochwalił.

— Ładnie to pani idzie. Ale jak zaleję galaretką, to te misterne ozdóbki trochę ucierpią.

Roześmiała się.

— W galaretach jestem znakomita. Zaleję tak, aby moje misterne ozdóbki nie ucierpiały.

Pochwalił jej zalewanie. Polubili się.

Pana Kruszyńskiego zobaczyła dopiero po południu. Sama przyniosła mu przecieraną zupę jarzynową, cielęcego klopsa z kartoflanym musem i pieczonym jabłkiem. Skrzywił się, a Maja zmartwiła:

— A ja tak się starałam, żeby ładnie wyglądało. Nawet panu Danielowi się podobało. Powiedział, że wszystko ustrojone jak do fotografii.

— Sama robiłaś? — zdziwił się pan Robert Kruszyński.

— No, nie całkiem. Na razie jestem tylko podkuchenną. Ale garnirowanie potraw pan Daniel już mi powierza. I nawet nie za bardzo zrzędzi.

Pan Robert Kruszyński zjadł co nieco.

— Widziałem choinkę — powiedział. — Śliczna. Dzieło sztuki.

Maja zarumieniła się. Z zadowolenia. Pan Kruszyński lubił sprawiać jej przyjemności. A ona poczuła przyjemność ze sprawionej jemu przyjemności. Tą ładną choinką.

W Wigilię pan Daniel pracował tylko do czwartej. Podobnie pokojówka. Przyszła natomiast pielęgniarka, która miała mieszkać w posesji pana Kruszyńskiego aż do powrotu pani Danutki.

Zasiedli do kolacji we troje. Majka uprosiła swojego Dobrodzieja, aby zaprosił pielęgniarkę. Trochę się boczył.

— Przecież to obca osoba.

— No, obca — potwierdziła Maja. — Ale dla takiej właśnie zostawia się puste miejsce przy wigilijnym stole. Więc w sam raz dla niej.

I pomyślała, że w dworku Guttrych, w polskim Paryżu, a także w domu rodziców Jędrka Gillera, to ona czułaby się gościem, dla którego zostawiono puste miejsce. Czyli — jak powiedział pan Robert — kimś obcym.

— No, dobrze — rzekł pan Kruszyński.

Bez entuzjazmu..

Maja przypomniała sobie, że nie ma prezentu dla pielęgniarki. A skoro pielęgniarka zasiadała z nimi do wieczerzy, powinna coś dostać od świętego Mikołaja. Zmartwiła się:

— Teraz już niczego nie kupię.

— Przeszukaj szafy i komody w pokoju córki — powiedział pan Kruszyński. — Pełno tam babskich różności.

Więc przeszukała. Wybrała wielki, puszysty ręcznik kąpielowy. Nowiutki oczywiście. Sama chciałaby taki mieć. Pokazała Dobrodziejowi. Zdziwił się.

— Ręcznik?

— Jest śliczny. Poprzytulałam się do niego. Rozkoszne uczucie.

Machnął ręką.

— Pewno jest tam niejeden. Weź sobie wszystkie. I używaj. Nie do przytulania, ale normalnie — do kąpieli.

Nie umiała oprzeć się pokusie.

— Mogę położyć pod choinką taki sam dla siebie? No, nie taki sam. Bo nie niebieski, ale kremowy?

— No pewnie.

Śmiał się z niej.

— A przytulaj się do ładnego chłopaka, nie do ręcznika.

Do wieczerzy założyła długą suknię. Choć trudno było nazwać ją wieczorową. W każdym razie nie była wieczorowa w konwencjonalnym sensie. Sisi uszyła ją dla Mai z grubego lnu w kolorze grafitu. Suknia była luźna, rozszerzała się fałdziście ku dołowi. Z tyłu i po bokach sięgała kostek. Z przodu była nieco krótsza. Na tyle, aby odsłaniać połowę łydki. Bo do kompletu należały płócienne sandały w takim samym kolorze, co suknia. Na sznurkowym koturnie. Sznurowane ciemnymi rzemykami. Do połowy łydki właśnie.

Maja zawiesiła na szyi bursztynowy wisior, imieninowy prezent od Tomka. Na przegubie ręki zapięła bursztynową bransoletkę, urodzinowy prezent od Tomka.

Nie wiedziała, czy jest to odpowiedni strój na wigilijną kolacje, a właściwie — na t a k ą wigilijną kolację. W t a k i m miejscu. Na swoje dotychczasowe wigilie zakładała po prostu bluzkę i spódnicę. Kiedyś pojawiła się w uszytej przez Sisi sukience. Babcia, ciocie i wujkowie bardzo się zgorszyli. Że to nie bal przebierańców, tylko Święta Wieczerza. Więc potem zakładała już tylko bluzki i spódnice.

Panu Kruszyńskiemu sukienka się spodobała. A jeszcze bardziej Maja w tej sukience.

— Wyglądam przy tobie jak świniopas przy księżniczce — powiedział.

A Maja się znowu zaczerwieniła, bo nie wiedziała, co powinna odpowiedzieć. Że nie wygląda jak księżniczka? A on nie wygląda jak świniopas? Chyba nie wypadało.

Najwięcej radości miała w czasie nakrywania do stołu. A potem przynoszenia na wigilijny stół kolejnych potraw. Najpierw — sałatka kartoflana. Z kawałeczkami śledzia.

— Nareszcie coś do smaku — powiedział pan Kruszyński.

Ale Maja pilnowała, aby zjadł tylko troszeczkę. Choć dopraszał się o dokładkę.

— Nie — powiedziała. — Wszystkiego po odrobinie. Są jeszcze następne dania.

Przyniosła czerwony barszcz i kartoflany mus. Panu Kruszyńskiemu też smakowały. I zupa, i kartofle. Marudził, że Maja pozwoliła mu wypić tylko malutką filiżankę, a mus wydzielała — jak określił — łyżeczką do kawy.

Śmiała się. I powtarzała słowa pani Danutki:

— Dziś tylko malutka dyspensa. Ale każdego dnia będzie lepiej i lepiej.

Ugięła się przy sandaczu. I pozwoliła zjeść Dobrodziejowi dwie porcje. A potem bardzo się bała, co będzie, jeśli pan Robert po tylu dniach głodówki odchoruje swoje łakomstwo i jej ustępliwość.

W kuchni były jeszcze inne potrawy, które pan Daniel przygotował specjalnie dla Mai. Normalne. Nie dietetyczne. Ale Maja nie podała ich na stół. Żeby panu Robertowi Kruszyńskiemu nie było przykro. Zresztą to, co on jadł, było całkiem smaczne. Kucharz naprawdę wzniósł się na wyżyny swego kunsztu, aby — jakby powiedział Tomek — zrobić z gwoździa prawdziwą ucztę. Choć w wymiarze mini-mini.

Na deser marzył się panu Kruszyńskiemu makowiec. Taki lukrowany, ze skórką pomarańczową w maku i w posypce. Ale musiał się zadowolić kisielem o smaku suszonych owoców. I kompotem z suszonych jabłek, dosmaczonym nutką wanilii, cynamonu i goździków.

Tylko herbatę mógł pić bez ograniczeń. Zwłaszcza, jeśli była to herbata yerba mate. Ale on nie chciał yerba mate, tylko normalną. I w dodatku najlepszego gatunku. Maja zatelefonowała do pani Danutki.

— Dobrze — powiedziała z westchnieniem pani Danutka. — Niech wypije tą, jaką lubi najbardziej.

Najbardziej lubił Golden Monkey. I Maja włożyła mnóstwo starań i serca w jej właściwe zaparzenie. Kiedy podała ją w imbryku i nalała do filiżanki, pan Kruszyński powiedział:

— Żadna, nawet najlepiej wyszkolona japońska gejsza nie popisałaby się lepszą.

A Maja raz jeszcze się zarumieniła, bo nie wiedziała czy to porównanie z gejszą powinno jej pochlebiać, czy nie za bardzo. Zapytała:

— A pił pan herbatę zaparzaną przez świetnie wyszkoloną japońską gejszę?

— Tak — powiedział po prostu. — Piłem.

A Maja zaczerwieniła się jeszcze mocniej

Rozdział 5

Rozmawiali głównie o potrawach i zwyczajach wigilijnych, jakie zapamiętali z dzieciństwa. I każde z nich dziwiło się, że konstanciński multimilioner, młodziutka studentka ASP i emerytowana pielęgniarka mają niemal identyczne wspomnienia. Zupy grzybowej z uszkami. Łazanek z kapustą i grzybami. Klusek z makiem. Gotowanych suszonych grzybów, usmażonych w naleśnikowym cieście. Karpia. Śledzi z cebulą i oliwą oraz marynowanych i imbirowych. Kompotu z suszonych gruszek, jabłek i śliwek. Łamańców z makiem. No i makowca. Tyle, że pani pielęgniarka jadała makowiec bez pomarańczowej skórki. Bo za jej dzieciństwa jeszcze takich rarytasów na wsi nie znano. Pielęgniarka znała też kutię, ponieważ jej rodzina pochodziła z Kresów.

— To pszeniczne ziarna — opowiadała. — Gotowane przez wiele godzin. Aż do rozgotowania na takie coś szarego, glutowatego. Dodawało się miodu, maku, śmietanki. Jak były — to i bakalie. Ale co to były wtedy za bakalie. Ususzone maliny, jagody, żurawiny. Udawaliśmy, że to niby rodzynki. Jak się kutię mocno ostudziło, to nawet smaczna była. Nie wszyscy lubili, ale wiadomo — kutia na wigilijnym stole obowiązkowa.

Potem był czas świętego Mikołaja, a Maja miała odegrać rolę aniołka rozdającego prezenty. Zaczęła od gospodarza. Dostał spore, bardzo pięknie opakowane przez Maję pudełko.

— A zasłużyłem? — spytał. — Nie byłem chyba za bardzo grzeczny.

Wydawał się jednak bardzo uradowany prezentem. Maja i Tomek nie mogli się nadziwić, że tyle radości sprawiają mu ich, bardzo przecież skromniutkie, upominki.

— Nie wiem — powiedziała Maja. — Musi pan sprawdzić. Bo może jest tam rózga?

Ale był to elektroniczny odtwarzacz MP3 dla audiobooków. Z nagranymi dziesięcioma pozycjami. Wybranymi przez Tomka. Bo Maja wciąż miała bardziej niż słabe pojecie o literaturze pięknej.

Tomek postawił na Sergiusza Piaseckiego, Irvina Showa, Roberta Gravesa, Józefa Mackiewicza, Mika Valtari i Francisa Clifforda. Dorzucił „Sprawę honoru” Olsona i Clouda. Twierdził, że każdą z tych pozycji czyta się łatwo i przyjemnie. Maja nie czytała żadnej z tych książek więc nie mogła mieć zdania co do słuszności wyboru.

— Pani Danutka mówiła, że źle pan teraz sypia. I że przydałoby się panu czytanie przed snem. Więc wybraliśmy najlepszych lektorów.

— I najnudniejsze książki?

— Podobno nie są najnudniejsze.

Pan Robert Kruszyński zastanawiał się.

— Nie pamiętam, kiedy ostatnio przeczytałem jakąś powieść. Chyba „Trzech muszkieterów”. Ale to było strasznie dawno temu. „Muszkieterzy …” są w tym zbiorze?

— Nie wiem — powiedziała Maja. — Ale Tomkowi przyszło to do głowy. Więc może ściągnął.

— No dobra — rzekł pan Kruszyński. — Teraz pora na dalsze paczuszki. Coś tam jeszcze leży pod choinką. I też chyba nie rózgi.

Maja podała pielęgniarce duży pakunek.

— Dla mnie? — zdziwiła się kobieta. — A to z jakiej racji?

— Z racji Bożego Narodzenia — powiedziała Maja.

Pielęgniarka położyła pakunek na kolanach. Wyglądała na stropioną.

— Ale ja nie byłam przygotowana… Nie wiedziałam… I nic nie mam… Dla państwa.

Pan Kruszyński machnął ręką.

— Bez ceregieli. To naprawdę symboliczny upominek.

Tak mu się wydawało. Kiedy pielęgniarka zobaczyła wielki, puchaty ręcznik, oniemiała.

— Symboliczny? Jak żyje nie miałam takiej wspaniałości.

Maja sprytnie wsunęła niewielkie pudełeczko leżące pod choinką trochę głębiej i wyjęła swój ręcznik.

Pan Robert Kruszyński na pewno nie był człowiekiem subtelnym, ani taktownym. Mimo to ujął go ten gest Mai. Pokręcił głową. Z uznaniem. Może nawet czymś więcej niż zwyczajne uznanie

Maja cieszyła się swoim ręcznikiem tak, jak pielęgniarka.

— Jest taki milutki. Będę się kąpała kilka razy dziennie tylko po to, aby się nim wycierać.

Pielęgniarka pożegnała się o dziewiątej. Miała za godzinę przyjść do sypialni pana Kruszyńskiego, aby raz jeszcze zmierzyć mu ciśnienie. Wylewnie dziękowała za zaszczycenie jej zaproszeniem do stołu. I za najpiękniejszy ręcznik, jaki można mieć.

— Jeszcze nigdy nie miałam tak wspaniałej Wigilii — powiedziała i prawie się rozpłakała.

Pan Kruszyński uśmiechnął się do niej.

— Ja też. Ale jestem od pani dzielniejszy. I dlatego nie płaczę.

Zostali we dwójkę. Robert Kruszyński i Maja.

— Powiedziałem to serio. Nie pamiętam tak miłej wigilii. Może w dzieciństwie? Ale to było całkiem coś innego. Byłaś dziś najpiękniejszym prezentem gwiazdkowym, dzieciaku. A teraz weź to pudełeczko spod choinki.

— A ręcznik nie wystarczy? — spytała Maja. — Ja też mówiłem serio, że jest śliczny. I naprawdę się nim cieszę.

— Mimo to weź tę paczuszkę. Jak ci się prezent nie spodoba, odłożysz z powrotem.

Maja się uśmiechnęła.

— Właśnie dlatego nie biorę, bo wiem, że mi się spodoba. Zawsze tak było. Zaglądałam, przyjmowałam, a potem musiałam się sama przed sobą wstydzić, że biorę od pana takie drogie prezenty.

Wzruszył ramionami.

— Zajrzyj. Może to nic wielkiego. I nie będziesz się musiała wstydzić. Sama przed sobą.

Jeszcze się trochę ociągała, ale podeszła do choinki. Bo była ciekawa, co Dobrodziej jej kupił. Ale kiedy otworzyła etui — oniemiała. Leżał w niej sznur pereł. I bransoletka.

— To prawdziwe perły — powiedział pan Kruszyński. — Nie żadne tam hodowlane.

— No widzę, że prawdziwe. I dlatego nie mogę ich przyjąć.

— Dlaczego nie możesz przyjąć prawdziwych?

— Bo wiem, ile kosztują. To znaczy — nie wiem. Ale się domyślam.

— Gdyby mnie nie było na nie stać, to bym ci nie kupił. Nie martw się, Maju. Ten wydatek nie zrobił najmniejszego uszczerbku w moim budżecie.

Ale ona już się zdecydowała. Biżuterii, w dodatku tak drogiej, nie weźmie.

— Wiem, że pan się nie rujnuje, ale mimo to — nie. Tym razem nie.

Zawróciła w stronę choinki, aby położyć prezent na jego poprzednim miejscu.

— A od ojca byś wzięła? — spytał pan Robert Kruszyński.

Zatrzymała się. Nie umiała sobie wyobrazić, że mogłaby dostać coś od ojca. Dotychczas nie dostała nawet odmruknięcia na swoje „dzień dobry”. Pomyślała więc nie o sobie i swoim ojcu, ale o Sisi i jej ojcu. Czyli o profesorze Marku Gillerze. Sisi brała od niego prezenty i pieniądze bez mrugnięcia okiem. Uważała, że to normalne. Bo przecież ojcowie rozpieszczają swoje córki. Chcą dla nich gwiazdki z nieba. Tak to — podobno — jest z ojcami i córkami na tym świecie.

Sisi pozwalała się zresztą obdarowywać nie tylko własnemu tacie, ale i Krzysztofowi Michałowskiemu. Choć był jedynie jej przyszywanym wujkiem. A przecież nieustannie ją obdarowywał. Zafundował jej wyjazd do Paryża. I to jej zapisał w spadku swoją pracownię i wszystkie swoje obrazy. A także obrazy swego dziadka, Piotra Michałowskiego. Niebagatelny majątek.

A Sisi wcale się nie wahała: przyjąć — nie przyjąć. „Wujek” ją kochał więc było normalne i naturalne, że wyrażał swoją miłość w różnych formach. Także poprzez ofiarowywanie jej dóbr materialnych.

— Nie wiem — powiedziała z wahaniem. — Nie miałam ojca.

Ale tak naprawdę już wiedziała. Przyjęłaby. Oczywiście, że od ojca by przyjęła. Nawet nie bardzo ją kochającego. Ale choćby trochę ją lubiącego. Albo choćby uważającego ją za córkę.

— No widzisz — powiedział pan Kruszyński. — Ty nie masz ojca. Ja nie mam córki. Pozwól mi mieć wrażenie, że obdarzam tymi perłami swoją córkę. A ty wyobraź sobie, że to twój ojciec ci je ofiarowuje. Stwórzmy sobie, Maju, kawalątek świata, jakiego nam obojgu tak bardzo brakuje.

— Dobrze — powiedziała Maja. — I dziękuję. Bardzo dziękuję. Nie tylko za perły. Bardziej za ten kawalątek świata i życia, jakiego mi brakowało. I wciąż mi brakuje.

Podeszła do niego. Ukucnęła przy jego krześle. Podała mu naszyjnik. Miał duże dłonie z krótkimi, grubymi palcami. Natrudził się zanim zdołał zapiąć maleńki zameczek. Ale zapiął. A potem położył tą brzydką, dużą dłoń z krótkimi, grubymi palcami na głowie Mai.

I wtedy stało się coś dziwnego. Coś czego nigdy, przenigdy nie oczekiwała, ani się nie spodziewała. Poczuła, jakby spadła z niej cała, straszna klątwa przeszłości. Zły urok, jaki rzucił na jej życie wiecznie spocony, tłusty, odrażający i przerażający ją ojczym.

Miała teraz wrażenie, jakby tamten człowiek przestał istnieć. Nawet więcej — jakby nigdy nie istniał. Jakby przestało istnieć to wszystko, co jej robił. Jakby i on, i to co z nią robił, było tylko strasznym snem. Z którego się teraz obudziła.

Rozdział 6

Kiedy Maja poszła po radę do profesora Gillera, obiecał jej, że przyjdzie taki dzień, kiedy wyzwoli się ze swojej obsesji. Z tego, co uważała za swoją nienormalność. Za swoje psychiczne i emocjonalne kalectwo. Wydawało jej się jednak, że profesor miał na myśli wyzwoliciela w osobie młodego, pięknego i kochającego mężczyzny. Wartego jej miłości. Jeśli tak, to pan profesor pewnie by się zdziwił — tak samo, jak ona teraz — że jej uzdrowienie nastąpiło pod wpływem człowieka, który nie był ani młody, ani piękny, ani szlachetny, ani czarujący. I na pewno nie zakochany. W każdym razie w niej. I w którym ona też nie była zakochana. Ani nie mogłaby się zakochać.

Mimo to właśnie ten człowiek odnalazł sposób na jej zagubienie, na jej przestraszenie i na jej poczucie niepełnowartościowości. Zdawałoby się, że żyli w dwóch odległych od siebie i nie stykających się w żadnym punkcie światach. A jednak nagle i tego szczególnego dnia znaleźli coś wspólnego. Taką samą tęsknotę za kimś i za czymś. Bez kogo i czego daje się wprawdzie żyć, ale życiem bardzo ułomnym i okaleczonym.

Maja siedziała w konstancińskim pokoju córki swego Dobrodzieja i wiedziała, że tej nocy nie zaśnie. Nie chciała zasnąć. Chciała przeżywać na jawie i jak najbardziej świadomie swoje odmienienie. Nacieszyć się nim.

Chciała myśleć o Tomku i Jędrku. Jako mężczyznach. Atrakcyjnych fizycznie. Teraz także i dla niej. Oraz o innych mężczyznach, którzy w przyszłości będą dla niej fizycznie pociągający. Tak, jak dla każdej normalnej kobiety.

Najpierw zatelefonowała do Tomka. Nie po to, aby mu opowiedzieć, co się z nią stało. Chciała usłyszeć jego głos. I śmiech. Chciała śmiać się razem z nim.

— Hej, Majka! — powiedział, ucieszony jej zadzwonieniem. — Już myślałem, że nie da się z tobą skontaktować. Żeś się zagubiła w bezmiarze pałacowych komnat.

— Nie zagubiłam się. Zostawiłam telefon w jednej z odległych pałacowych komnat.

— A jak się sprawdzasz w roli Matki Teresy?

— Chyba lepiej niż jako malarka. Może tkwi we mnie drugi Adam Chmielowski?

Tomek śmiał się

— Takich pań Chmielowskich, skłonnych do opiekowania się słabującymi milionerami, jest chyba bardzo wiele. A co pani Chmielowska tym razem dostała za swoją czułą opiekę? Brylant wielokaratowy?

— Ciepło, ciepło. Prawie gorąco — odpowiedziała.

Zaciekawił się:

— No?

— Naszyjnik z pereł. I bransoletkę. Też z pereł. Czyli perłowy garnitur. Bo tak to się chyba nazywa? I w dodatku perły są prawdziwe, nie hodowlane. Wielkie jak arbuzy.

— Ho, ho! — powiedział Tomek. — Nie powiem Sisi. Bo pewnie też by się chciała zaopiekować naszą Złotą Rybką. A co z naszym prezentem? Zareagował?

— Ucieszył się. I pytał, czy ściągnąłeś mu „Trzech muszkieterów”. Czy coś podobnego. Bo kiedyś to czytał. I podobało mu się.

— Każdy czytał „Trzech muszkieterów” — odparł Tomek. — I każdemu się podobało. Oprócz ciebie. Bo nie czytałaś.

Roześmiała się.

— A jak u was? W Paryżu?

— Jest prawie cudownie.

— Dlaczego prawie?

— No, bo nie ma ciebie. Tęsknię za tobą, Majka.

— Sisi to słyszy?

— Słyszy. Też tęskni. Ale chyba wolałaby, abym ja nie tęsknił.

I znowu śmieli się oboje.

Potem zatelefonowała do Jędrka. Bo i jego głos chciała usłyszeć.

— Maja! — ucieszył się. — Telefonowałem i telefonowałem bez końca. Ale nic i nic. Dlaczego nie odbierałaś telefonu?

— Zostawiłam w pokoju. Nie wypadało podczas kolacji…

— I jak było?

— Pewnie nie tak, jak to jest w rodzinie i z rodziną. Ale ja nie mam porównania. Więc dla mnie to był dobry wieczór. Nawet bardzo dobry.

Westchnął.

— Kiedy powiesz to samo po wieczorze spędzonym ze mną?

— Może już niedługo.

Jeszcze nigdy nie złożyła mu takiej obietnicy. Wypowiedzianej tak obiecującym tonem. Aż zabrakło mu tchu:

— Majka!

— Wszystkiego dobrego — powiedziała. — I do zobaczenia.

— A kiedy wracasz?

— Po Sylwestrze.

— Będę. Na każde wezwanie. I bez wezwania.

— Cieszę się, że będziesz. Na wezwanie. I bez wezwania.

Tego także nigdy jeszcze mu nie powiedziała.

Dotknęła pereł na szyi. Pocieplały od jej dotknięcia. Ożyły. Jak to perły. Oczywiście te prawdziwe.

Wiele razy oglądała i podziwiała „Dziewczynę z perłą” Jana Vermeer’a. Przeczytała biografię malarza i historię obrazu. A potem wyszukała w internecie informację o perłach. Nie marzyła, że będzie je kiedykolwiek miała, ale mimo to chciała o nich pomarzyć. Choćby o jednej. W uchu. Jak u modelki Jana Vermeer’a.

Spojrzała w lustro. Uśmiechnęła się. Sama do siebie. I poczuła znajome mrowienie w palcach. Strasznie zachciało jej się malować. Nie coś, ale autoportret z perłami.

W swojej pracowni namalowałaby portret olejny. Ale tu miała tylko kredki, ołówki, węgiel, akwarele i pastele.

Sięgnęła po pastele. Jakoś od razu wszystko jej wychodziło. I autoportret. I perły. Miały prawie to samo światło i blask, co perła Vermeera. Ale tylko prawie. Bo Vermeer i jego światło były niepodrabialne.

Wiedziała, że ten autoportret z perłą nie jest świetnym obrazem. Ale nie malowała go przecież dla świata, tylko dla bardzo konkretnego odbiorcy. Tyle, że nie wiedziała jeszcze, kto tym odbiorcą będzie: ona sama? Pan Kruszyński? Tomek? Jędrek?

Położyła się do łóżka o czwartej nad ranem. Doceniła miękkość poduszek, lekkość kołdry i delikatność powłoczek. Porozkoszowała się tą miękkością, lekkością i delikatnością. Zdrzemnęła. Ale o szóstej obudziła. Dziwnie wypoczęta. Dziwnie wypogodzona wewnętrznie.

Zeszła do kuchni. I zdziwiła, że krząta się w niej pielęgniarka.

— Pani Rysiu! — powiedziała. — Niepotrzebnie zerwała się pani o tak bladym świcie. A właściwie — przedświcie. Pan Kruszyński na pewno nie obudzi się przed południem.

— Sam się nie obudzi. Ale ja go obudzę. Muszę mu zmierzyć ciśnienie, poziom cukru i acetonu we krwi i w moczu. Odłączyć kardiofon. Podać płyny i leki. A poza tym…

Zawahała się i troszeczkę pokraśniała.

— Chciałam upiec dla niego świąteczny tort. W podziękowaniu za tą wspaniałą i niezapomnianą Wigilię. I za przepiękny prezent, jaki dostałam.

Uśmiechnęła się. Nieśmiało. Jakby w obawie, że nie zostanie zrozumiana. Lub, że się ośmieszy.

— Wczoraj wieczorem i dziś rano wytarłam się swoim ręcznikiem. Swoim, czyli starym. Choć wiem, że to głupie. Bo przecież nie ma i nie będzie w moim życiu tak uroczystej okazji, by usprawiedliwiała użycie tego nowego.

Majka pomyślała, że na miejscu pani Rysi też by się chyba nie wytarła w ten śliczny, puchaty ręcznik, a jedynie do niego poprzytulała. Ale ona dostała zezwolenie na używanie wszystkich, równie ślicznych i równie puchatych, jakie leżały w komodzie. Więc się tym swoim, beżowym osuszyła. I wieczorem. I rano. A nawet specjalnie i kilka razy umyła ręce, aby móc je w niego wytrzeć. Ale nie skomentowała wyznania pielęgniarki.

— Tort? — spytała zdumiona. — A co z dietą?

— To będzie bardzo dietetyczny tort. A mimo to, mam nadzieję, smaczny. Jabłecznik na biszkoptowym spodzie.

Biszkopt był leciuchny jak puch. Jabłka ledwo-ledwo podduszone. Tak, żeby się nie rozciapały. W nich suszone morele, nadające jabłkom miłego aromatu. Na wierzchu morelowa galaretka.

Maja zaśmiała się.

— Szkoda, że nie spotkałam pani kilka lat wcześniej. Byłabym teraz mężatką.

Pani Rysia nie zrozumiała. Więc Maja wyjaśniła.

— Mój chłopak chciał ożenić się z dziewczyną, która piecze smaczne ciasta. A ja umiałam jedynie posmarować dżemem herbatniki. No więc zostałam starą panną.

Miała ochotę zanieść śniadanie panu Kruszyńskiemu, ale wiedziała, że nie wypada jej wchodzić do jego sypialni. Pod żadnym pretekstem. Poprosiła więc panią Rysię, aby wraz ze śniadaniem zaniosła mu jej pastelowy autoportret.

Po kwadransie otrzymała od Roberta Kruszyńskiego SMS-a.

— „Cudo!”

Ucieszyła się. I wzruszyła. A potem poszła na spacer. Był ładny dzień. Śnieżny, słoneczny. Park Zdrojowy był całkiem pusty. Tylko Maja i wiewiórki. Ale nie takie jak w Łazienkach. Mniejsze, dzikie. Nie podchodziły do ręki. W pewnym momencie zobaczyła dzika. Najprawdziwszego, choć nie bardzo dużego. Przestraszyła się. Dzik też się przestraszył i pognał przed siebie. A ona szybko wróciła do pałacu, aby bezpiecznie pospacerować po pałacowym ogrodzie. Chodząc, wyobrażała sobie, jak można by uczynić z niego nie tyle tajemniczy, co zwyczajnie piękny ogród. Nie taki jak w Giverny. Bardziej angielski. Ale i bardziej polski.

Wróciła do rezydencji i zmieniła całe nakrycie stołu. Inny obrus, inna zastawa, inne sztućce, inne serwetki, inne stroiki. Wczoraj było wszystko utrzymane w kolorze białym i zielonym. Dziś Maja poszalała z kolorami. Żeby było weselej. Może dlatego, że jej było weselej.

Obiad zjedli o piątej. Pan Daniel już wcześniej przygotował zupę pomidorową, a do niej kruche paluszki. Ale rybę należało upiec na rożnie. Maja nigdy jeszcze niczego nie piekła na rożnie. Pani Rysia też nie. Trochę się więc nabiedziły, ale pan Kruszyński pochwalił ich starania. Według obu pań ryba istotnie była i soczysta, i akuratnie dosmaczona. Daniel zrobił też klopsiki cielęce w sosie cytrynowym. Wystarczyło je chwilę pogotować w rosole. Ale pan Kruszyński ich nie chciał. Czuł się syty. Ożywił się dopiero na widok tortu jabłecznego.

— Tego mi było trzeba — powiedział. — Daniel raczy mnie tylko budyniami i galaretkami. Nosem mi wychodzą.

Spróbował. Pochwalił.

— Udał mu się.

Maja sprostowała.

— To nie jest dzieło pana Daniela. Pani Rysia upiekła. W nocy.

Uśmiechnął się.

— No, to zwolnię Daniela, a zatrudnię panią Rysię. A ty, Majka? Nic nie upiekłaś? Nie spróbowałaś odbić Tomka tej jego… No, jak jej?

— Sisi.

— No, tej Sisi.

— Nie upiekłam, ale już wiem, jak to się robi. Tomek jest dla mnie raczej stracony, ale może znajdzie się inny amator słodyczy.

Pani Rysia zostawiła ich o siódmej wieczorem. Pan Kruszyński położył się na kanapie. Majka usiadła w fotelu.

— Przysuń się — powiedział. — Pogadamy.

Jakoś bardzo składnie szło im to pogadanie. Nie o niczym. I nie o wszystkim. Pan Kruszyński mówił o sobie. I chyba tak, jak przedtem nie mówił z nikim innym. Opowiadał Mai o swoim dzieciństwie. Bardzo nijakim. Nie bardzo złym, ale i nie całkiem dobrym. Czwórka dzieci. Byłoby więcej, ale matka umiejętnie się psuła. Bez pośrednictwa lekarzy czy położnych. Znała sposoby. Raz tylko jej się nie udało. Z ostatnim dzieckiem. No i przyszedł na świat pokurcz-idiota. Chyba coś widział. Ale ani słyszał, ani mówił. Popiskiwał tylko. Matka dawała mu wtedy wódkę. Pił przez smoczek. Zasypiał. Umarł po dziewięciu latach.

Ojciec, jak ojciec. Trochę pił, przesadnie robotny nie był. Ale ani żony, ani dzieci nigdy palcem nie tknął. W domu się nie przelewało. Ale na szczęście chleb był. Mleko było. Kartofle były. Matka świniaka chowała, to i mięso bywało. Nie za często, ale jednak. Dwoje najstarszych dzieci nie miało głowy do nauki. I z żadnego nic szczególnego nie wyrosło. Siostra wyszła za mąż za sąsiada. Brat poszedł na budowę. Radzą sobie. Mają domy, ogródki, samochody. Ale to są byle domy, byle ogródki i byle samochody. Tylko on jeden był od początku całkiem inny. Nie, żeby specjalnie zdolny, choć miał łeb do matematyki. Tyle, że co z tego. Wiadomo było — na studia nie pójdzie. Nawet jakby miał taki łeb, jak Einstein. Znalazł pracę w chińskich i wietnamskich magazynach pod Łodzią. Takich, co to kupują za marne grosze byle barachło, a za trochę mniej marne je sprzedają. Ten interes wspaniałe się kręcił. Bo tam się nie tylko to oficjalne barachło kupowało i sprzedawało, ale i inne rzeczy. Z których był prawdziwy dochód. Nie groszowy, jak ze sprzedaży barachła. Robert pracował jako kierowca. Jeździł wszędzie. Najczęściej do Rosji i na Ukrainę. Ale i dalej. Bywało — do Azji. Połapał się w czasie tego jeżdżenia jak najkorzystniej kupić i jak najkorzystniej sprzedać. Barachło i nie tylko barachło. Te interesy były intratne, ale wszystkie na krawędzi. Czyli z prawem nie za bardzo zgodne. Ale już wtedy wiedział — nie ryzykujesz, nie zarobisz. No i tak poszło.

Pani Danutka uprzedzała Maję, że szef nie lubi mówić o sprawach rodzinnych. Więc nie zapytała o żonę. Ani o dzieci. Sam powiedział.

— Ożeniłem się, kiedy miałem dwadzieścia dwa lata. Moja pierwsza dziewczyna. Właściwie — pierwsza kobieta. Bo starsza ode mnie o pięć lat. Czyli doświadczona. No, to od tego jej doświadczenia całkiem odurniałem. A z odurnienia się ożeniłem. Po roku urodził się syn. W rok potem córka. Póki były małe, no to milaski: „tatuś, tatunio, tatusiek”. Lubiły mnie. A ja je lubiłem. Córkę trochę bardziej. Tyle, że rzadko bywałem w domu. No, bo te swoje interesy rozwijałem. Więc stale w rozjazdach. Ale jak przyjeżdżałem, to niebo się przed dzieciakami otwierało. Dostawały wszystko, o czym marzyły. A nawet więcej niż sobie wymarzyły. Tyle, że źle się to skończyło. I dla mnie. I dla nich.

Zamilkł. A Maja spytała, czy chce herbaty. Chciał. Poszła do kuchni, żeby zaparzyć świeżą. Miał czas, żeby się zastanowić nad tym, co już opowiedział. I nad tym, czy chce opowiadać dalej. Chciał.

— Wyrwali mi się spod kontroli, kiedy mieli po kilkanaście lat. Okazało się — na zawsze. Interesowałem ich tylko jako źródło pieniędzy. Na nowy samochód, na dziwki — męskie i damskie, na narkotyki, na balangi. Na szpanowanie. Chłopaka wyciągałem z aresztu z piętnaście razy. Za jazdę po pijaku. Za handel narkotykami. I za handel… No, mniejsza z tym. W każdym razie ten najgorszy z najgorszych. Nawet nie próbuj się domyślać, jaki. Wreszcie powiedziałem: dość. I za kolejnym razem nie wyciągnąłem go z więzienia. Tyle, że załatwiłem przeniesienie z tureckiego do polskiego. Odsiaduje siedem lat. Zostały mu jeszcze trzy.

Zamilkł. Milczeli oboje.

— Pewnie jesteś ciekawa co z córką? — spytał wreszcie.

Maja nic nie powiedziała. Bo nie była za bardzo ciekawa. Była zbyt wstrząśnięta tym, co usłyszała. Nie potrzebowała nowych wstrząsów.

— Z nią chyba jeszcze gorzej. Albo mnie się tak wydaje, bo bardziej ją kochałem. I wiązałem z nią większe nadzieje. Ale zakochała się w psychopacie. Nie takim od urodzenia. Takim z przećpania. Mózg mu się od tych wszystkich heroin, marihuany i haszyszów całkiem zlasował. Wciągnął w to ćpanie moją Berenikę. Raz jeden udało mi się ją wyrwać. Umieścić na odwyku. Ale przyjechał po nią. Zabrał. Nawet nie wiem, gdzie. Mógłbym się dowiedzieć, ale po co? Żeby zobaczyć co się z niej porobiło? Z tej tatusiowej księżniczki?

Maja pomyślała o mięciutkiej pościeli, puchatych ręcznikach, szafach pełnych ubrań i pantofli, kosmetykach z najwyższych francuskich półek. O zmienianych kwiatach w wazonie. I o szklance z kompotem stojącej na nocnej szafce. Najbardziej poruszyła ją ta szklanka z kompotem. Że ojciec tak o wszystkim pomyślał. Nawet o najmniejszym drobiazgu. Żeby uszczęśliwić swoją Berenikę. Pomyślała też, że ta Berenika pewnie nie potrzebuje niczego z tych wszystkich rzeczy, o których tata dla niej pomyślał. Że nie zauważyłaby mięciutkiej pościeli, puchatych ręczników, sukienek, pantofli, kosmetyków, kwiatów w wazonie i kompotu w szklance. Bo pewnie już też miała mózg całkiem zlasowany heroiną, marihuaną, kokainą i czym tam jeszcze. Mai zrobiło się ogromnie żal i ojca, i córki. Ale ojca chyba bardziej.

Pani Rysia przyniosła kolację. Dla pana Kruszyńskiego kurę w galarecie, grzanki i herbatę. Dla Mai górę apetycznych kanapek. Z apetycznymi różnościami. Pan Kruszyński popatrzył z zazdrością.

— Daj jedną.

Maja wybrała z szynką. Zjadł.

— Daj jeszcze jedną.

Maja spojrzała na pielęgniarkę. Pani Rysia śmiała się.

— Z musem z wątróbki cielęcej — doradziła.

Zjadł. Z apetytem.

— Daj jeszcze jedną.

Teraz śmiały się obie.

— Za godzinkę — powiedziała pani Rysia.

Zabrała tacę, szklanki i wyszła.

— Przepraszam, dzieciaku, za tą moją spowiedź generalną — powiedział pan Kruszyński. — Nie wiem, co mnie naszło. I dlaczego akurat ciebie obarczyłem swoimi nieszczęściami. Jakbyś miała własnych za mało.

Maja położyła rękę na jego dłoni. Nieładnej, z krótkimi, grubymi palcami. Przemknęło jej przez głowę, że podobną dłoń miał jej ojczym. I że powinna poczuć obrzydzenie. Mdłości. To wszystko, co czuła przez dwanaście minionych lat na wspomnienie tamtego człowieka. Ale nie poczuła obrzydzenia ani mdłości. Poczuła współczucie. Nie litość, ale pełnię współodczuwania. Zrozumienia. Bliskości psychicznej. A przez to zetkniecie rąk — także fizycznej. Miłej. Potrzebnej. Kojącej.

— Dzięki panu — powiedziała — mam nieszczęść i kłopotów o wiele mniej niż miałam. I mogłaby mieć. Właściwie — wcale ich nie mam. Ani jednego. Minęły.

Rozdział 7

Drugiego dnia Świąt Pan Robert Kruszyński jeszcze przed południem zatelefonował do Mai, pytając, czy nie wybiera się na spacer. Majkę śmieszył ten sposób porozumiewania się mieszkańców jednego domu. Ale gdyby chcieli porozumiewać się bezpośrednio musieliby nieustannie pokonywać znaczne odległości i liczne schody. I zapewne bardzo długo trwałyby te wzajemne poszukiwania. Pewnie czasem nie zakończone sukcesem. To był niewątpliwy minus posiadania wielokomnatowego i wielohektarowego domu.

Maja przyjęła więc telefon od pana domu, mieszkającego na innym piętrze i w całkiem innej jego części.

— I owszem — powiedziała. — Wczoraj przedreptałam Park Zdrojowy. Dziś chciałam podreptać po lesie. Ale troszkę się boję konfrontacji z naturą. Bo wczoraj spotkałam w parku dzika.

— A nie podreptałabyś ze mną? — spytał. — W razie czego rzuciłabyś mnie dzikom lub wilkom na pożarcie.

Roześmiała się.

— Pani Danutka nic o spacerach nie wspominała. Może zamiast po lesie podrepczemy po ogrodzie?

— Nie, pojedźmy do lasu. Przynajmniej na pół godziny.

— No dobrze.

Pani Danutka pewnie zatelefonowałaby po kierowcę. Żeby ich dowiózł do lasu i przywiózł z lasu. Ale pan Robert Kruszyński nie zatelefonował. Kiedy się z Majką spotkali w hallu, trzymał kluczyki samochodowe w ręku.

— Poprowadzisz?

Zawahała się.

— No, nie wiem. Bardzo kiepski ze mnie kierowca. Bez żadnego doświadczenia. Tyle, co podczas kursu. A potem Tomek i Jędrek pozwalali mi czasem poćwiczyć na pustych drogach i parkingach. Ale to zupełne nic.

— Dasz radę — powiedział. — A jak nie dasz, no to przejmę kierownicę.

Dała radę. To był bardzo łatwy i lekki w prowadzeniu niewielki Opel Corsa. Maja dziwiła się nawet, że pan Kruszyński ma w swojej samochodowej stajni taki nie najnowszy i całkiem nie prestiżowy wóz.

Las wyglądał bardzo ładnie. Choć nie był to ani stary, ani wielki las. Po prostu podmiejski lasek. Ale wybielony świeżym śniegiem i nie zadeptany. Bardzo cichy.

Szli drogą, śnieg leciutko skrzypiał. Nie było wiatru. Słońce przyjemnie grzało. Maja pomyślała, że chciałaby namalować ten spokój. Spokój lasu i swój spokój wewnętrzny. Chyba jeszcze nigdy nie czuła takiego spokoju. Takiego wyciszenia.

Przez cały czas milczeli. I to było dobre milczenie. Chyba potrzebne i Mai, i jej Dobrodziejowi. Doszli do skrzyżowania dróg.

— Chyba wystarczy na dziś naszego dreptania — powiedziała Maja.

Trochę się bała, że jeśli pan Kruszyński osłabnie lub zasłabnie, nie będzie widziała jak mu pomóc.

— Jeszcze pięć minut — poprosił. — Dobrze mi się oddycha. I nie jestem bardzo zmęczony.

Zaniepokoiła się.

— Ale trochę?

— Jeśli, to troszeczkę. Ale maleńką troszeczkę.

A po chwili dodał:

— Czy wiesz, że choć mieszkam tu już sporo lat, jeszcze nigdy nie byłem w tym lesie? A w parku? Może raz? Danutka zabrała mnie do tężni. Bo podobno dobre na wszystko. Począwszy od kataru, skończywszy na nadciśnieniu. Ale wolałam mieć katar i nadciśnienie niż łazić w kółko przez pół godziny jak koń w kieracie. Straszna nuda.

A potem, w drodze powrotnej, znowu milczeli. Jakby za obopólną zgodą i obopólnym zadowoleniem.

Kiedy podeszli do samochodu, Maja ponownie się zawahała.

Mam prowadzić?

Skinął głową.

— Tak. Masz prowadzić. Bo od tej chwili to twój samochód.

Zdębiała.

— A to niby dlaczego?

Machnął ręką.

— Nie certuj się, dzieciaku. To samochód pani Danutki. Czterolatek. Ale wychuchany. Ona mówi, że bardzo poręczny. Tyle, że dostała ode mnie nowego. Też Opla, ale Insignia. Z większymi bajerami. Tego więc chce się pozbyć. No, to pomyślałem, że do nauki i zdobywania wprawy będzie w sam raz dla ciebie. Całkiem dobrze sobie w nim i z nim radzisz.

— A pani Danutka wie? — spytała Maja.

— O czym? Że ma nowy samochód? Wie. Pojechała nim do siostry. Bardzo go wychwala. A ten chciała oddać w dobre ręce. Pewnie twoje uważałaby za bardzo dobre.

— Za ile chciała go oddać? — spytała Maja.

— Za cztery tysiące.

Wiedziała, że pan Kruszyński skłamał. Nieraz oglądała używane samochody na internetowej giełdzie. Czteroletni i na dodatek wychuchany Opel Corsa kosztowałby ponad dwadzieścia tysięcy. Ten co najmniej dwadzieścia pięć.

— Akurat! — powiedziała. — Za cztery tysiące można kupić samochód po poważnym wypadku. Z mózgiem kierowcy na przedniej szybie. Taki, co nadaje się na tylko części. I to na niewiele części.

Roześmiał się.

— No, to miałaś farta. Czasem zdarzają się takie okazje. I trzeba z nich korzystać.

— Nie skorzystam — powiedziała. — Nigdy bym nie wykorzystała pani Danutki.

Nadal się śmiał.

— Ale ona też miała farta. Bo dostała za tego czterolatka całkiem nowiutkiego opla. Wartego prawie czterdzieści tysięcy.

— Z faktu, że dostała nowy samochód nie wynika, że ten stracił swoją wartość — powiedziała rozsądnie Maja. — Może go sprzedać za pięciokrotnie wyższą cenę.

— Dobrze — powiedział pan Robert Kruszyński. — Jedźmy do domu, bo mi nogi marzną. Zatelefonujesz do pani Danutki i potargujecie się. Chętnie będą świadkiem waszego targowania.

— Akurat! — powiedziała Maja. — Już ja wiem, że pan ją urobił na swoją modłę. A ona zrobi wszystko, co pan zechce.

Doskonale się bawił.

— No, trochę przesadzasz. Wszystkiego, co chcę, na pewno by nie zrobiła.

Majka speszyła się. Bo nie wiedziała, czy pan Kruszyński miał na myśli to samo, co jej przyszło na myśl.

Doprowadziła samochód pod posesję, ale szło jej gorzej niż poprzednio. Zwłaszcza z wprowadzeniem auta do garażu. Pan Kruszyński próbował ją uspokoić i rozśmieszyć.

— No i widzisz. Udało się. Ani nie zwęziłaś samochodu, ani nie poszerzyłaś bramy garażu

Ale jej nie uspokoił i nie rozśmieszył. Nadal uważała, że pan Kruszyński tym razem przesadził w jej rozpieszczaniu. I tym razem nie czuła się z tym rozpieszczeniem dobrze. Czuła się zdecydowanie źle.

Zatelefonowała do pani Danutki po obiedzie. Najpierw opowiedziała o spacerze do lasu.

— I dał radę? — ucieszyła się pani Danutka. — Działasz na niego lepiej niż wszystkie leki razem wzięte.

Maja nie skomentowała pochwały i przeszła do sprawy samochodu. Pani Danutka cierpliwie wysłuchała jej wywodu.

— Maju! Nie tylko ja dostałam samochód na Gwiazdkę. Ty też miałaś dostać. Taki sam, jak ja. I to ja wyperswadowałam szefowi ten pomysł. Wiedziałam, że będziesz miała obiekcje. Że będzie ci niezręcznie. Że co za dużo… I tak dalej. Wiec posunęłam pomysł, abyś kupiła mój stary samochód. To prawda, że po okazyjnej cenie.

— Okazyjnej? — oburzyła się Maja. — O takich okazjach nikt jeszcze nigdy nie słyszał.

— Ależ Maju! Nie mogę zażądać więcej za samochód, którego nie kupiłam. To też był prezent od szefa. Tyle, że jubileuszowy. Za dziesięć lat pracy u niego.

Maja była całkiem skołowana.

— Więc co mam zrobić?

— Weź go. Najzwyczajniej i po prostu go weź. Za te cztery tysiące.

Roześmiała się.

— No chyba, że chcesz kupić jeszcze taniej. Opuszczę do trzech tysięcy.

Maja oburzyła się.

— Pani Danutko!

Ale pani Danutka wcale nie przejęła się jej oburzeniem.

— Majka! Bierz tego opla. Polubicie się. Mnie się jeździło nim bardzo dobrze. Choć oczywiście ten nowy jest znacznie lepszy. Za cztery lata pewnie ci go sprzedam za cztery tysiące, a sama przesiądę się do jakiegoś japończyka.

Pan Kruszyński zainteresował się transakcjami Mai i pani Danutki dopiero przy kolacji.

— No i? — zapytał. — Doszłyście do porozumienia? Czy też poczciwy opel pani Danutki pójdzie w całkiem obce i niekoniecznie dobre ręce?

— Nie wiem, co mam zrobić — wyznała zmartwiona Maja. — Pan mnie nieustannie stawia w niezręcznej sytuacji. Kiedyś to było całkiem co innego. Jako dziecko czy nastolatka nie byłabym w stanie sama sobie poradzić z tą furą problemów, jakie miałam. Ale teraz jestem dorosła i jestem w stanie. Chcę być i chcę czuć się samodzielna. Pan powinien to zrozumieć. Bo przecież doszedł pan do wszystkiego sam. Całkiem sam. To chyba większa satysfakcja niż nieustanne korzystanie z czyjegoś wsparcia.

Aż do tej pory zawsze żartował z jej oporów i obiekcji. Teraz spoważniał. I odpowiedział tak poważnie i tak stanowczo jak nigdy dotąd.

— Nie, dzieciaku. Nie dopuszczę, abyś dochodziła do swojej niezależności w taki sposób, w jaki ja do niej dochodziłem. Nie dopuszczę, abyś musiała płacić za swoją niezależność aż tak wysoką cenę. Masz talent. Wydaje mi się, że masz całkiem sporo talentu. I na tym swoim talencie się skup. Jeśli nie całkowicie, to prawie całkowicie. A mnie pozwól się skupić na tym, abyś mogła go rozwijać bez prozaicznych przeszkód.

— Ale ja nie mam już prozaicznych przeszkód — powiedziała Maja.

Nie była to prawda. W każdym razie nie była to cała prawda. Mai powodziło się wprawdzie znacznie lepiej niż kiedykolwiek przedtem. I nigdy przedtem nie myślała, że może jej się powodzić aż tak dobrze. Ale to przeświadczenie o materialnym powodzeniu wynikało jedynie z porównania z niegdysiejszym materialnym niepowodzeniem. Obiektywnie rzecz biorąc Maja miała bardzo niewiele. I nie wiedziałaby, że ma niewiele, gdyby nie wiedziała, jak wiele można mieć. I to wiedzenie czasem ją uwierało. Bez tego wiedzenia łatwiej i szczerzej mogłaby teraz powiedzieć, że ma już prawie wszystko, czego potrzebuje. I prawie wszystko, o czym marzyła.

Wiedziała też — Robert Kruszyński ma rację mówiąc, że w pogoni za pieniędzmi trwoni talent. Biorąc chałtury rzeczywiście brakowało jej czasu, siły i ochoty na własną twórczość. Na twórczość, która dawała jej poczucie samospełnienia.

Pan Kruszyński machnął ręką.

— Pleciesz. Ilu znasz wielkich malarzy, czy choćby uznanych malarzy, którzy żyli wyłącznie z malowania dobrych obrazów? I ich sprzedawania?

— Kossak — powiedziała.

Na odczepnego. Ale skrzywiła się w duchu, myśląc o tych setkach koni w galopie, truchcie lub cwale, o dziarskich ułanach i hożych pannach podających dziarskim ułanom dzban wody. Jej Mistrz powiadał, że Kossak byłby niezłym malarzem, gdyby nie rozmienił się na malowidełka. Podobnie zresztą, jak i dziadek Mistrza, Piotr Michałowski.

— Jego najlepszy obraz wisi w mojej pracowni — mówił, wskazując zimowy pejzaż.

Ten obraz był rzeczywiście całkiem inny od tych, jakie sprzedawały się na pniu. Lecz nie były tak wysmakowane, tak intrygujące. Tak oryginalne. I — zwyczajnie — tak dobre.

— Dalej… — nalegał pan Kruszyński.

— No choćby Vermeer — odpowiedziała.

Już z większym przekonaniem.

— Ten od „Dziewczyny z perłą” — dodała, bo wiedziała, że nazwisko malarza nic panu Kruszyńskiemu nie powie

— Dalej…

— Picasso. Salvadore Dali.

Dobrodziej wzruszył ramionami, a Maja zamilkła, bo ci najbogatsi, których nazwisk nie wymieniła, rzeczywiście mieli sponsorów i mecenasów. Albo majętnych rodziców. O czym nieustannie przypominał jej Kamil Bogatko. Powiedziała więc:

— Nie muszę być bardzo bogata. Nie mam bardzo wygórowanych życiowych potrzeb.

— A ja nie dążę do tego, żebyś była bardzo bogata — powiedział pan Kruszyński. — Używany opel i w dodatku starszy jego model nie uczyni z ciebie krezuski.

Maja sięgnęła po ostatnią deskę ratunku.

— Poradzę się Tomka.

Pan Robert Kruszyński zaśmiał się.

— I bardzo dobrze. Dzwoń.

Zatelefonowała. Opowiedziała o swoim dusznym dylemacie. Tomek się dziwił dylematowi. Jego zdziwienie zdziwiło Maję.

— Przecież szukałaś jakiegoś niedrogiego używanego samochodu — powiedział. — I oboje żeśmy się bali, że na Allegro lub w komisie wcisną ci jakieś podlakierowane żelastwo i bajkę o jego wspaniałym pochodzeniu i mini- przebiegu. A tu dostajesz samochód z pierwszej ręki. Wycacany. Nad czym się zastanawiasz?

— Ty byś wziął? Za cztery tysiące?

— Ja bym wziął. Za cztery tysiące.

Robert Kruszyński przyglądał się Mai z rozbawieniem. Jakby z góry znał odpowiedź Tomka.

— Spytaj go, czy jest zadowolony ze swojego prezentu. I czy go wypróbował.

Maja zapomniała spytać, czy Tomek dostał w tym roku coś — i co? — od konstancińskiego Świętego Mikołaja.

— Pan Robert pyta, czy jesteś zadowolony ze swojej „gwiazdki”.

— Mój Boże! — wykrzyknął Tomek. — A kto by nie był! Oczywiście, że się ogromnie cieszę, a Sisi cieszy się razem ze mną. I chyba jeszcze bardziej niż ja. Planowaliśmy zimowy wyjazd do jej austriackiego domu, ale dzięki sit-ski będzie to najwspanialszy pobyt, jaki można sobie wymarzyć.

— To ja też się cieszę — powiedziała Maja.

Choć nie miała pojęcia, co to jest za urządzenie, które sprawi, że Tomek będzie spędzał z Sisi aż tak cudowne zimowe wakacje w Alpach. Ale i bez pojęcia o owym urządzeniu naprawdę się cieszyła jego ucieszeniem.

Rozłączyła się i spytała pana Kruszyńskiego co to jest sit-ski.

— Narty dla ludzi z niedowładem nóg. Lub ich brakiem. Zobacz w Vikipedii.

Podał jej swój smartfon, który miał nieskończenie więcej możliwości niż jej własny. Pogmerała, ale niczego nie znalazła. Oddała panu Kruszyńskiemu. Ponaciskał w różnych miejscach i pokazał Mai zadziwiające obrazy ludzi siedzących na czymś w rodzaju krzesełek na płozach, z kijkami w rękach. I dokonujących zapierających dech w piersiach ewolucji na stokach. Slalomy, a nawet skoki narciarskie.

— O mój Boże! — powiedziała. — Tomek będzie mógł jeździć na nartach! Po najnormalniejszych szlakach. Tak bardzo to lubił! I tak bardzo mu tego brakowało. Nie miałam pojęcia, że coś takiego jak te sitskity w ogóle istnieje.

— Też nie wiedziałem — powiedział pan Kruszyński. — Ale na szczęście się w porę dowiedziałem.

— Wyobrażam sobie — powiedziała Maja — ile to cudo musi kosztować.

Pan Kruszyński machnął ręką.

— Nie wyobrażaj sobie. Ale na pewno twoje perły i twój opelek to przy sit-ski bardzo maciupki pikuś.

Rozdział 8

Pierwszego dnia po Świętach Maja jadła śniadanie razem z pielęgniarką. W jej pokoju. Czyli gościnnym. Sama przyniosła z kuchni chleb, masło, wędliny i herbatę. Jakoś całkiem jej nie pasowało obsługiwanie przez pokojówkę.

— Czuję się nie jak w domu, ale jak w hotelu — powiedziała. — Być może można się do tego przyzwyczaić, ale nie po trzech dniach. Zresztą wolałabym się nie przyzwyczajać. Bo potem pewnie trudno się odzwyczaić.

— Też tak myślę — przytaknęła pielęgniarka.

Ale bez większej pewności w głosie. Być może wieloletnie obsługiwanie innych budziło w niej chęć bycia obsługiwanym. Choć trochę. I choć przez krótki czas.

Kiedy dopijały herbatę, zaterkotał telefon Mai. Wyświetlił się numer pani Danutki.

— Przed chwilą rozmawiałam z szefem — powiedziała bez wstępów. — Pytał, do kiedy zostaniesz w Konstancinie.

Majka zdumiała się.

— No, ustaliłyśmy, że do pani powrotu. A coś się zmieniło? Ma mnie już dość?

— Przeciwnie. Chciałby, żebym sobie przedłużyła urlop. O ile ty się zgodzisz na trochę dłuższe z nim pobycie.

Majka zdumiała się jeszcze bardziej.

— A czemu nie pyta o to mnie, tylko szuka takich okrężnych dróg?

Pani Danutka zaśmiała się.

— Widać zrobił się nieśmiały.

Maja też się śmiała.

— A naprawdę?

— A naprawdę, to nie wiem.

— Mogę zostać. Nie mam żadnych planów na najbliższe dni. A tu mi się podoba. Sama pani wie, że t u może się podobać.

— No wiem, że może. Czyli zostałabyś do po-Sylwestra?

— Tak.

— Ja mam mu to powiedzieć? Czy ty mu to powiesz?

— Ja mu to powiem.

— Dobrze. Potem zatelefonuj coście ustalili. A jak on się czuje? Mówi, że lepiej.

— Chyba rzeczywiście lepiej. Odzyskuje apetyt. I nie jest już taki słaby. Na dziś zaplanowaliśmy spacer nad Jeziorką. Półgodzinny. A może nawet o kilka minut dłuższy.

— Nie sforsuj go — przestrzegła pani Danutka.

— Nie sforsuję — obiecała Maja. — Pani Rysia cały czas ma mnie na czujnym oku. No i Daniel. Pilnują diety i ani na ciutkę w niczym nie odpuszczą.

Zeszła do pokoju choinkowego, kiedy pan Kruszyński jadł swoje drugie śniadanie. Jajko po wiedeńsku. Bułeczka z masłem. Bawarka.

— Telefonowała pani Danutka — powiedziała Maja. — Podobno chciałby pan, abym jeszcze na troszkę została. Czemu pan mnie o to nie poprosił?

— Ze strachu, że dostanę kosza.

Maja uśmiechnęła się.

— No, to nie musi się pan dłużej bać. Nie będzie kosza. Chciałabym zostać.

— I na Sylwestra? Może Sylwestra sobie daruj. I dopiero po Sylwestrze przyjedź na dzień lub dwa. Na odpoczynek po balowaniu.

Wzruszyła ramionami. Choć wiedziała od pani Danutki, że to niegrzecznie. I bardzo się starała nie wzruszać ramionami. Teraz tak jakoś wyszło. Nie wiedziała, czy trzeba za wzruszanie ramionami przeprosić.

— Mówiłam już panu, że nigdzie się nie wybierałam. Nie bywam na imprezach, potańcówkach i balach. Spędziłam kiedyś Sylwestra z Tomkiem. W naszej pracowni. Najpiękniejszy Sylwester w moim życiu. Potem też byłam, ale już i z Tomkiem, i z Sisi. Poszłam, bo Tomek chciał, żeby Sisi mogła sobie potańczyć. A jakby byli tylko we dwoje, to ona musiałaby przy nim siedzieć. I nie mogła by potańczyć.

— A teraz chcesz posiedzieć przy mnie?

— Nie przy panu. Z panem.

Twarz mu się rozjaśniła. Wypogodziła. Wymłodniała. Nawet jakby troszkę poładniała. A Maja pomyślała, że nawet wielkiemu bogaczowi można sprawić przyjemność całkiem za darmo.

— A nie miałabyś ochoty zobaczyć jak się bawią krezusy? Nasz znajomy, a twój wielbiciel, Kamil Bogatko urządza w swoim pałacu bal. Wielki bal na sto par. Dowiedział się, że jesteś u mnie więc czym prędzej mnie zaprosił. No, raczej ciebie. A mnie przy okazji.

Maja zastanowiła się.

— Chyba chciałabym zobaczyć. Pod warunkiem, że byłoby to krótkie zobaczenie.

Skinął głową.

— Dobrze. Wymówię się złym samopoczuciem i wrócimy do Konstancina.

— I nie chciałabym tańczyć — dodała Maja.

— Bo nie potrafisz?

— Bo nie potrafię. Ale i z innych powodów.

Znowu skinął głową. Tym razem na znak, że rozumie te inne powody. Być może przypomniał sobie imprezę w Żelechowie i reakcje mężczyzn na obecność Mai. Którą automatycznie uznali za jego nową „Tanię”.

— Teraz byliby na pewno bardziej powściągliwi wobec ciebie — powiedział uspokajająco. — Bo większość przyjdzie z żonami. Także tymi starymi, czyli pierwszymi. No i będzie pani Bogatkowa. A ona bardzo panów dyscyplinuje jeśli chodzi o ich zachowania w stosunku do pań. W stosunku do siebie jest znacznie mniej zdyscyplinowana.

— Też jest stara? Czyli pierwsza? — spytała Maja.

— Pięcioletnia.

— Nie pytam o jej małżeński staż. Pytam o jej wiek.

— Nie jest bardzo stara. Trzydziestka? Może ciut więcej. Ale wygląda na dwadzieścia.

— To dlaczego… — zaczęła Maja i urwała.

Nie wypadało pytać, dlaczego pan Bogatko, całkiem świeży małżonek całkiem młodej żony ma aż tak duży harem stomatologicznych niby-sióstr. I czemu z takim uporem dąży do przyłączenia Mai do tego haremu.

Tym razem pan Kruszyński wzruszył ramionami. I nie przeprosił za ten nieuprzejmy gest.

— Bo ona jest od reprezentacji, a nie do kochania. Ani jego. Ani jej.

— A nie można tego połączyć? Reprezentacji i kochania?

— Nie wiem. Tak już jakoś jest, że jak facet ma bardzo dużą kasę to rzadko jest kochany dla niego samego. Raczej jest kochany dla kasy. Albo jest kochana tylko jego kasa.

— A żona? Też nie jest do kochania? To do czego jest?

— Ta konkretna żona? Bogatki?

— Na przykład ta konkretna żona.

— Do pokazywania jej w świecie. Na zasadzie: „Patrzcie na co mnie stać”. Bo to kobieta z arystokratycznym nazwiskiem i autentycznym, a nie podrabianym sygnetem na palcu. Z babcią prawie hrabiną. No i wykształcona. Chyba ze trzy języki zna. O politykę się otarła. A jeśli nie o politykę, to o polityka. Chyba samego ministra. Niemal ideał. Gdyby nie jeden feler.

— Brzydka?

— Nie. Urody jej nie brakuje. Brakowało jej finansowej oprawy tych wszelkich zalet. Więc się uzupełnili. On ma hrabiankę bez majątku. Ona ma nie-hrabiego, ale z forsą.

Przed zaśnięciem Maja raz jeszcze przemyślała sprawę sylwestrowego balu u Kamila Bogatki. Z jednej strony była ciekawa jaki ma dom, jaką ma żonę i jak bawią się ci, których stać na prawie wszystko. Nawet na żony z sygnetem i hrabiowskim nazwiskiem. Z drugiej nie była pewna czy potrafi odnaleźć się w tak całkiem obcym dla niej świecie. Postanowiła, że zaryzykuje. Pójdzie. Zobaczy. A jeśli uzna, że na tym balu jest nie do wytrzymania, skłoni Dobrodzieja do powrotu do Konstancina.

No i wtedy pojawił się problem kreacji. Maja nie miała sukni balowej. I nie zamierzała mieć sukni balowej. A już na pewno nie zamierzała konkurować z żonami krezusów w konkursie piękności balowych sukien. Miała długą szyfonową spódnicę w kolorze grafitu i do tego bluzkę z cieniutkiej bawełny, z rękawami trzy czwarte i dużym dekoltem, odsłaniającym ramiona. Bluzka była biała z poprzecznymi pasami, też w kolorze grafitu. Ale czy bawełna, choćby cienka i bardzo gatunkowo szlachetna, w ogóle wchodziła w grę na takim balu? Maja nie miała pojęcia.

Ale następnego dnia pojechała do Warszawy, aby przywieźć spódnicę i bluzkę. Pokazała je panu Kruszyńskiemu.

— Zakładaj — powiedział.

— Na bal?

— Nie. Teraz. Żebym cię zobaczył.

Poszła do swojego pokoju. Przebrała się. Zeszła na dół. Pan Kruszyński zaklaskał.

— Jak wy mówicie? Super? Jest super. Pasuje do ciebie. A ty do niej.

— Sisi mówi w takich przypadkach: „druga skóra”.

— No, tak bym właśnie określił. Wszystkie baby zzielenieją z zazdrości.

— Nie zzielenieją. Przeliczą na złotówki lub euro. I wyjdzie im, że ta całość kosztowała mniej niż ich waciki.

Znowu wzruszył ramionami.

— Tym bardziej zzielenieją.

Pewnie trochę się zdziwił, że Maja nie poszła do fryzjera, manikiurzystki i kosmetyczki. Bo pewnie jego „Tanie” chodziły. I nie tylko przed balem. Ale nie okazał zdziwienia. Wydawał się całkiem zadowolony z wyglądu Mai, choć nie skorzystała z usług fryzjera, masażystki, kosmetyczki i wizażystki. Choć nie była umalowana. Choć nawet nie przypudrowała nosa.

Pojechali Lombardhini z jaśniutkimi, skórzanymi fotelami. I Maja raz jeszcze pomyślała, że Kopciuszki bardzo lubią jeździć karocami. Także tymi, które są zaprzężone w konie mechaniczne. Widać — tak to już jest z Kopciuszkami.

Milanowska rezydencja pana Kamila Bogatki była odrobinę, ale tylko odrobinę mniejsza od rezydencji pana Roberta Kruszyńskiego. Ale architektonicznie bardziej wysmakowana. Wybudowana na pewno przed wojną, a potem jedynie odnowiona i dopieszczona. Widać było, że podczas odnawiania i dopieszczania bardzo się starano, aby nic-a-nic nie straciła z urokliwej dostojności swojego dostojnego wieku.

Wnętrza nie były bardziej przytulne od konstancińskich. Jędrek Guttry wyjaśnił kiedyś Mai, że nie da się stworzyć atmosfery przytulności w zbyt dużym metrażu. W zbyt dużym metrażu przytulności więc nie było, ale było więcej domowości niż w zbyt dużym metrażu Konstancina. I więcej zamieszkałości. Może dlatego, że w domu była kobieta. Niekoniecznie kochająca swojego męża, ale na pewno kochająca ładne rzeczy. I potrafiąca stworzyć z tych ładnych rzeczy ładną całość.

Gospodarz uradował się z przybycia Mai. I udał, że raduje się z przybycia Roberta Kruszyńskiego. Jego żona nie udawała uradowania. Zwłaszcza na widok Mai. I Maja zaczęła się zastanawiać, czy pani Bogatkowa wie lub domyśla się powodów uradowania swego męża jej widokiem i jej obecnością.

Była to kobieta bardzo elegancka i bardzo zadbana. Na szyi miała kolię z drobnych, mniej drobnych i całkiem nie-drobnych brylantów. Na pewno wartą tyle co perły Majki, jej opel i sit-ski Tomka razem wzięte. A może więcej. Więc Maja uznała, że rzeczywiście nie było powodu do wszczynania dyskusji i sporów, czy wypada jej przyjąć od pana Kruszyńskiego naszyjnik i używany, czteroletni samochód pani Danutki. Wypadało.

Wbrew przewidywaniom Roberta Kruszyńskiego żadna z obecnych pań nie zzieleniała z zazdrości na widok kreacji Mai. Wszystkie były natomiast bardzo jej strojem zaintrygowane. Wiedziały, że sponsora tej młodej malarki stać na coś znacznie lepszego od wprawdzie oryginalnego, ale jednak bawełnianego t-shirta. Ale jeśli teraz takie właśnie stroje były na topie, troszkę je zaniepokoiło, że one być może nie są na topie.

W jednej z sal podawano jedzenie. Kelnerzy w smokingach częstowali nim gości w smokingach, roznosząc na tacach tartinki i wino. Pani Artystka, komentując kiedyś występ aktora w sztuce, do której projektowała scenografię, zauważyła kąśliwie, że zanim wyjdzie na scenę we fraku, powinien nauczyć się jak należy ten frak nosić. Choćby od kelnerów. Maja pomyślała teraz to samo. Smokingi znacznie bardziej wydawały się drugą skórą kelnerów niż obecnych na balu panów.

Suknie pań były świetnie zaprojektowane i jeszcze świetniej uszyte. Ale jakby nie na te panie, które je nosiły. Na pewno nie były ich drugą skórą. I Maja zastanawiała się, jakie sukienki byłyby ich drugą skórą. Ale nic nie przychodziło jej do głowy. Bo panie były całkiem nijakie. Jakby nawet bez własnej, prawdziwej skóry. Przypominały manekiny obleczone w kosztowne szatki.

Niektóre z nich były w średnim wieku. I Maja miała wrażenie, że założyły te swoje drogie kreacje o wiele lat za późno. Zbyt długo nie nosiły drogich, eleganckich czy modnych kreacji, aby czuć się w nich dobrze i naturalnie. Większość pań stanowiły dwudziesto- i trzydziestolatki. Ładne. Zgrabne. Seksowne. Bardzo pewne siebie. Ale na pewno lepiej czujące się i wyglądające w dżinsach, w bikini lub bez niczego niż przebrane za damy. Bo na pewno nimi nie były.

W drugiej sali grała orkiestra. Niezbyt dobra, ale mająca tego roku niebywałe wzięcie. Maja wiedziała, że pan Bogatko mniej by zapłacił filharmonikom niż tym grajkom. Tyle, że filharmoników mógł mieć każdy bogacz. A tych grajków miał tylko on.

Przed przyjściem Maja zastrzegła, że nie chce tańczyć. Zastrzeżenie okazało się całkiem zbędne. Bo nikt Mai do tańca nie prosił. Gospodyni balu na tyle zdyscyplinowała swoich gości, że tańczyli z własnymi żonami lub żonami bliskich znajomych. Bez żadnych obściskiwań. Z zachowaniem przyzwoitego dystansu.

Maja była — jak jej się wydawało — jedyną nie-żoną na tym balu. Podchodzono więc do pana Kruszyńskiego, witano się z nim, zamieniano kilka zdawkowych słów, rzadziej zdań. Na Maję jedynie rzucano okiem. Panie nieżyczliwym. Panowie łakomym.

Maję ciekawiło o czym rozmawiano. W parach lub grupkach. Z czego się śmiano, chichotano lub rechotano. I czy ktoś na tym balu naprawdę dobrze się bawi. Czy jedynie pokazuje, że na nim jest. Spytała o to pana Kruszyńskiego.

— To nie jest żadna zabawa — powiedział. — Tu nikt się w nic i z nikim nie bawi. Zabawy bywają na takich spotkaniach jak to, które widziałaś w Żelechowie.

Skinęła głowa. Tak jej się właśnie wydawało.

Podszedł kelner ze srebrną tacą. Albo posrebrzaną. Maja patrzyła na maleńkie kanapki, z których każda stanowiła dziełko kulinarnej sztuki. Położyła kilka tartinek na talerz. Wybierając na chybił trafił. Nie miała pojęcia, co na tych tartinkach jest. Tak bardzo były wycudowane.

— A ja? — spytał pan Kruszyński. — Co ja mogę zjeść? Czarny kawior?

Maja pomyślała, że po raz pierwszy od ich poznania to on szuka u niej pomocy. W sprawie bardzo drobnej i bardzo nieważnej, ale jednak. Jakoś ją to poruszyło. I wzruszyło.

— Nie wiem — powiedziała bezradnie. — Musiałabym spytać pani Danutki. Albo pana Daniela.

— Zjem — zdecydował. — Bez pytania kogokolwiek o cokolwiek.

Ale Maja przytrzymała jego rękę.

— A jest pan bardzo głodny?

— Nie bardzo. Ale trochę.

Kelner pospieszył z fachową pomocą.

— Mamy bardzo delikatny schabik. I pasztecik z królika.

Maja nie mogła się zorientować, które kanapki są ze schabikiem i pasztecikiem, bo wszystkie były bogato ugarnirowane.

— Potrzymam tacę — powiedziała. — A pan wynajdzie te dietetyczne wspaniałości.

Kelner zawahał się. Takiego zachowania, jak przekazywanie tacy w ręce gościa jego procedury chyba nie przewidywały. Maja wzięła jednak tacę i zdumiała się, że taka ciężka. Kanapki, nawet w wielkiej obfitości, nie mogły jej aż tak obciążyć. Więc widocznie nie była posrebrzana. Była naprawdę srebrna.

Kelner wyłuskał kilka kanapek deklarując, że może przynieść więcej. Lub skłonić kucharza do przygotowania tartinek z szyneczką, polędwiczką wołową lub pasztecikiem z indyka.

— Nie — powiedziała Maja. — To wystarczy.

Pan Robert Kruszyński zaśmiał się.

— Ależ żmijkę wyhodowałem na własnej piersi.

Maja też się uśmiechnęła.

— Myślę, że powinien pan się ożenić. Bo pana również przydałoby się zdyscyplinować.

— A masz jakąś kandydatkę?

— Mam. Pani Danutka byłaby idealna.

Zdziwił się.

— Danutka? Jest pod każdym względem idealna. I dlatego by mnie nie chciała. Bo ja nie jestem idealny pod żadnym względem.

— A spytał ją pan? Czy by nie chciała?

— Nawet mi to nie przyszło do głowy. Gdzie mnie do niej.

— Bardzo pana lubi. I chyba nie myśli w takich kategoriach: gdzie mnie do niego. Ani: gdzie jemu do mnie.

Pokręcił głową.

— Myśli. Za duży ze mnie prostak, żeby tak nie myślała.

Tym razem podszedł do nich nie kelner, ale sam gospodarz.

— Chciałbym was zaprosić na chwilkę do swojego gabinetu. I coś pokazać.

— A daleko ten gabinet? — spytał pan Kruszyński.

Widocznie czuł się zmęczony.

— Jest winda.

— No to zaproś. I pokaż.

Winda zatrzymała się nie na korytarzu, ale w gabinecie pana Kamila Bogatki. Zupełnie jak w amerykańskich filmach o milionerach. Maja weszła i zdębiała. Na ścianach wisiały jej obrazy. Nie jeden. Nie dwa. Nie trzy. Kilkanaście. Chyba wszystkie, które kupował dla swoich wymyślonych sióstr i kuzynek.

— No, no! — powiedział pan Robert Kruszyński. — Zacząłeś znać się na malarstwie? Czy najzwyczajniej aż tak cię wzięło?

— Aż tak mnie wzięło — powiedział pan Bogatko, patrząc na Maję. — Ale obrazy też mi się podobają. Bardzo.

— No, widzę. Że bardzo. A żona wie kto je namalował?

— Nie.

— I nie powinienem jej tego powiedzieć?

— Nie.

— Czyli chcesz trzymać dwie sroczki za ogon? Nic z tego. Drugie miejsce to za mało dla Mai.

— Wiem — przyznał pan Bogatko.

— Jestem od ciebie dużo starszy — ciągnął pan Kruszyński. — Jestem od ciebie dużo brzydszy. I w sprawach łóżkowych pewnie jestem znacznie mniej od ciebie pociągający. Ale mimo to mam nad tobą przewagę — jestem nieżonaty i chory. Długo już nie pociągnę. A wdowieństwo po mnie jest większym atutem niż twoje przystojniactwo i jurność. No i tylko drugie miejsce.

Kamil Bogatko był kompletnie zaskoczony.

— Chcesz się ożenić z …

— Majka przed chwiąa mi to zasugerowała.

— Żebyś się z nią ożenił?

Pan Kruszyński roześmiał się.

— Nie. Nie mówiła o sobie. Ale teraz przyszło mi to do głowy. Czemu nie uczynić z niej bogatej wdówki?

Pan Bogatko znowu spojrzał na Maję. Pewnie oczekując jej reakcji. Ale Majka nie zareagowała. Słuchała słów i zdań wypowiadanych przez tych dwóch mężczyzn lekkim, żartobliwym tonem. Ale wiedziała — rozmawiają całkiem poważnie. O niej. O jej losie. Mogła, a nawet chyba powinna poczuć się triumfatorką. Każda kobieta na jej miejscu tak by się czuła. A ona nie wiedziała, co czuje. I co powinna czuć.

Kiedy wrócili do salonów na dole poprosiła, żeby wracali do Konstancina.

— Masz dość? — spytał pan Robert Kruszyński.

— Mam dość — powiedziała.

— Ja też.

Przed wyjściem Maja chciała skorzystać z toalety. Pan Kruszyński nie wiedział, gdzie jest damska łazienka i damska ubikacja. Majka spytała więc stojącą najbliżej kobietę.

— W korytarzu. Trzecie drzwi na prawo — odpowiedziała.

Bez cienia uprzejmości w głosie. Choćby udawanej.

Przy drzwiach minęła się ze starszym panem. Jakoś go wcześniej nie zauważyła, choć powinna zauważyć. Bo on na pewno potrafił nosić i frak, i smoking. I angielski komplet. Na pewno wiedział, co to butonierka. Na pewno grał w golfa. Nie wzruszał ramionami. Nie używał słów: dokładnie zamiast oczywiście, ani budować zamiast tworzyć. Nie mówił szmalec, a być może nigdy nawet smalcu nie jadł. Był to bardzo wytworny pan.

— Co ty tu, dziecko, robisz? — zapytał.

Z troską. Z sympatią.

— Nie wiem — powiedziała Maja.

Rozdział 9

Wrócili do Konstancina przed północą. Maja nalegała, aby pan Kruszyński od razu położył się do łóżka. Pielęgniarka też nalegała, aby od razu położył się do łóżka. Nie wyglądał dobrze. Ciśnienie miał za wysokie. Inne testy też kiepskie. Ale machnął ręką.

— Nie położę się do łóżka. Nie przed północą. A także nie zaraz po północy. I na dodatek wypiję szampana.

— Ale… — zaprotestowała Maja.

— Ale… — zaprotestowała pielęgniarka.

Wzruszył ramionami.

— Na szczęście to ja dyktuję warunki w tym domu. Jeszcze … Nie wiem jak długo, ale na razie jeszcze ja. Więc dajcie sobie spokój. Pani Rysia może iść do łóżka. A Maja zostanie ze mną i też wypije szampana.

Obie kobiety westchnęły, a pan Kruszyński się roześmiał.

— Pewnie chcecie zatelefonować do pani Danutki? Ze skargą. Darujcie sobie. Ona też nic nie wskóra. Nie tym razem.

Więc pani Rysia zabrała ciśnieniomierz, termometr, glukometr i kardiofon. Pożegnała się i wyszła. Wciąż wzdychając.

— Szampan chłodzi się w lodówce — powiedział pan Kruszyński do Mai. — Kieliszki stoją w kuchni na stole. Przyniesiesz na pięć minut przed dwunastą. Jeśli nie lubisz wytrawnego Perrier-Jouet, to weź sobie wino musujące. Jest półsłodkie. I panie na ogół je wolą.

— Skąd pan wiedział, że wrócimy przed północą?

Zdziwił się.

— Przecież prosiłaś, abyśmy się nie zasiedzieli. Chciałaś tylko zobaczyć. jak mieszka i jak się bawi twój wielbiciel. No i? Co wynika z tego zobaczenia?

Maja przypomniała sobie wytwornego pana i jego pytanie: co ona robi tym domu i na tym balu. I swoją odpowiedź, że nie wie. Bo nie wiedziała. Ani wtedy, ani teraz nie wiedziała co wynikało z tego bycia i zobaczenia.

— Piękny dom — powiedziała. — Pełen pięknych przedmiotów. Podobał mi się. Podobały mi się pyszne mini-kanapeczki. I srebrne tace. Gdybyśmy zostali, pewnie podobałaby mi się kolacja. Potrawy. Zastawa. Jedynie ludzie mi się nie podobali. Ale nie wiem dlaczego. Bo przecież nikogo z nich nie znam.

Tomek często mówił, że Maja jest z tych co nie lgną do fali, ani fala nie lgnie do nich. Teraz miała wrażenie, że jeśli goście pana Kamila Bogatki byli jak fala, to ona na pewno do niej nie lgnęła. Ani ta fala do niej. Tyle, że dotychczas nie było fali, do której by Maja lgnęła czy przylgnęła. Nadal nie było miejsca, do którego by pasowała.

— Idź Majka po szampana — powiedział pan Kruszyński. — Potem będziemy roztrząsać ten twój dylemat. Twój i mój.

Zdziwiła się słysząc ostatnie słowa. Ale pomyślała, że chyba rzeczywiście i on nie lubi tych wszystkich ludzi, którzy byli na balu w rezydencji pana Bogatki. Ani oni nie lubią jego. Bo to nie było towarzystwo lubiących się ludzi. To było towarzystwo ludzi powiązanych wspólnymi interesami. Na chwilę, na dłużej, na stałe. Takie więzy nie wymagają lubienia się.

Poszła do kuchni. Na stole stała taca z kieliszkami. Też srebrna. W lodówce leżały dwie butelki, mocno już oszronione. I półmisek z wędlinami. Dietetycznie słusznymi. Półmisek był pięknie ugarnirowany, ale też samymi dozwolonymi ozdobami. Zieloną pietruszką i wycinankami z gotowanej marchewki, selera i buraka.

Maja zabrała tylko jedną butelkę, tą z szampanem i przyniosła tacę do pokoju. Choć wydawało jej się, że różowe wino z bąbelkami byłoby pewnie smaczniejsze. Bo słodsze. Nie lubiła wytrawnych. Ale nie przyznawała się, że lubi słodkie. Tylko Tomek o tym widział.

— Myślę, że powinien pan coś zjeść przed toastem — doradziła.

Nieśmiało. Przed kilkunastoma minutami Robert Kruszyński wyraźnie dał do zrozumienia, że ma dość pouczeń. Ale tym razem się uśmiechnął.

— No, dobrze. Zabaw się w panią Danutkę. Zrób mi kanapkę. Żebym nie pił — Boże broń! — na pusty żołądek.

Maja położyła plasterek szynki na kromce chrupkiego, kukurydzianego pieczywa. Zjadł, krzywiąc się. Na szynkę i na chrupkie pieczywo. Misterne wycinanki z pietruszki, marchewki, selera i buraka odłożył na brzeg talerza.

O północy wypili po kieliszku szampana. Tym razem Maja troszkę się skrzywiła. Szampan był wyjątkowo wytrawny.

— I czego ci życzyć, dzieciaku?

— Żebym znalazła taką falę, do której przylgnę. I która przylgnie do mnie.

Nie sądziła, aby zrozumiał. Ale się pomyliła. Może nie rozumiał słów, ale wyczuł o co chodzi w tym jej pragnieniu. Być może miał podobne.

— Niech ci się spełni — powiedział.

A Maja zastanawiała się, czego ma życzyć swojej Złotej Rybce. Zawsze były z tym problemy. Bo wydawało się, że wszystkie życzenia pana Kruszyńskiego są już spełnione.

— Żeby pan wrócił jak najszybciej do zdrowia — powiedziała. — Za spełnienie tego mojego życzenia oddałabym i perły, i samochód pani Danutki, i …

Zawahała się, bo nie wiedziała, czy naprawdę by oddała to, o czym pomyślała. Ale zdecydowała, że tak. Że oddałaby.

— … i moją pracownię.

Chyba się wzruszył. Położył swoją ciężką dłoń z krótkimi, grubymi owłosionymi palcami dłoń na jej głowie. Pogładził ją delikatnie po włosach. A Maja ponownie się zdziwiła, że taka niezdarna i nieładna ręka potrafi wykonać tak delikatny gest.

Tomek często całował Majkę w policzek. A ostatnio nawet ją przytulał. I pozwalał przytulać się do siebie. Od pewnego czasu na takie same karesy przyzwalała Jędrkowi. Ale ta ręka na jej głowie była czymś całkiem wyjątkowym. Choć zarazem powtórzeniem sceny sprzed kilku dni. Maja marzyła, żeby chwila trwała i trwała. Bo to było jak spełnienie niespełnialnego marzenia. O ojcu. O bliskości z ojcem. O jego czułości.

Chciała powiedzieć o tym panu Kruszyńskiemu, ale się wstydziła. Choć -być może — czekał na takie właśnie słowa. Których nie słyszał od własnej córki.

Usiedli na kanapie. Pan Kruszyński wyglądał na bardzo zmęczonego więc Maja ośmieliła się raz jeszcze interweniować.

— Niech pan się położy i odpocznie. Powitaliśmy już Nowy Rok. I cieszę się, że powitałam go z panem.

Naprawdę się z tego cieszyła. Kiedyś otworzył przed nią świat. Teraz ten rok. Uważała, że to dobra dla niej wróżba. Myśląc o otwieraniu świata nie miała na myśli jedynie podróży do Paryża i Petersburga. A potem jeszcze do Florencji — jako nagrody za ukończenie czwartego roku studiów z samymi najlepszymi ocenami. Myślała o otworzeniu świata nie tylko przed nią, ale także w niej samej. Świata jej normalności.

Robert Kruszyński pokręcił głową.

— Nie, Maju. Chce posiedzieć jeszcze trochę. Z tobą. Potem będę spał przez cały dzień. A jeszcze potem przez całą wieczność.

Oburzyła się. Uważała, że nie powinien tak żartować. Wcale jej to nie śmieszyło.

— Dlaczego pan mówi o śmierci? Najpierw panu Kamilowi, teraz mnie. Przecież wraca pan do zdrowia. Sama widzę, że każdego dnia jest lepiej.

Machnął ręką.

— Trucizna nie zabiła mnie od razu. Ale zniszczyła mi wątrobę, trzustkę i nerki. Chyba nieodwracalnie. Być może jeszcze trochę pożyję, ale raczej niezadługo.

— To nieprawda — powiedziała.

I naprawdę wierzyła, że to nieprawda. W każdym razie bardzo chciała w to wierzyć. Bo chyba nie potrafiła wyobrazić sobie swojego życia bez pana Kruszyńskiego. Aż do tej chwili nie zdawała sobie sprawy jak bardzo poczułaby się osierocona jego brakiem.

Pan Robert Kruszyński uśmiechnął się.

— Nie chcesz, żebym mówił o swojej śmierci? A o małżeństwie z tobą? Mogę? Bo przecież nie tylko o swojej śmierci wspomniałem Kamilowi. Także o twoim ewentualnym po mnie wdowieństwie.

— No, wiem. To też było niemądre. Ale chciał go pan zdenerwować. No i chyba się panu udało.

— Nie żartowałem.

Maja osłupiała.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 7.88
drukowana A5
za 48.83