E-book
14.7
drukowana A5
44.36
Sweter z alpaki

Bezpłatny fragment - Sweter z alpaki


4.6
Objętość:
132 str.
ISBN:
978-83-8369-153-4
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 44.36

Rozdział 1

Rona nie prowadziła samochodu. Kropka.

Jeździła autobusami.

Jej pesymistyczna wyobraźnia rysowała kraksę na każdym przejściu dla pieszych i skrzyżowaniu, gdy miała skręcać w lewo. Ból żołądka, napięte mięśnie, zaciśnięte na kierownicy dłonie, aż bielały knykcie palców, patrzenie błędnym wzrokiem w lusterka spowodowały, że po zdanym egzaminie nigdy już nie usiadła za kółkiem. Nie przeszkadzało to jej jednak w dyrygowaniu potencjalnymi kierowcami, a nagłe, nadużywane przez Ronę: „Uwaga!!!”, zaburzało rytm jazdy i bicia serca niejednego jej szofera.

Taka już była.

Gdy wsiadała do autobusu czuła spokój. Bilet miesięczny zapewniał jej wygodę i bezpieczeństwo. Mało którzy kontrolerzy próbowali ją indagować, pewni tego, że ta pani na pewno nie pozwoliłaby sobie na niekomfortową sytuację spowodowaną jazdą na gapę.

Psychologowie, których wykształciła ulica.

Podczas drogi Rona wyciszała się, poddawała rytmice podróży, wsłuchiwała w tempo aglomeracji. Niejednokrotnie zdarzało się jej zawiesić wzrok na obcej wytatuowanej osobie. Próbowała zrozumieć fenomen okaleczania się i z detektywistyczną dokładnością dociec symboliki zagmatwanego obrazu. Najczęściej przyklejała nos do okna, oczywiście zachowując niewielki dystans, by nie dotknąć niedoskonale umytej szyby. Przyglądała się mijanemu miastu i zaglądała niedyskretnie do mieszkań, nie mogąc pojąć, jak można funkcjonować przy szarym, nieprzyjemnym górnym świetle żyrandola, zamiast delektować się ciepłym blaskiem maleńkich lampek.

Dziś w autobusie było tylko trzynaście osób, prawie że pusto. W powietrzu dało się wyczuć niezbyt przyjemny zapach przegrzanej gumy i żelazistą woń zdzieranego korundu. Chłopaki wpadły do pojazdu niespodziewanie. Cali oblani potem i wytatuowani adrenaliną szukali ofiary. Zignorowali Ronę. Podeszli do dystyngowanego, zamyślonego jegomościa, który obie swe arystokratyczne dłonie opierał na nie byle jakiej lasce z rękojeścią z kości słoniowej i wypatrywał przez okno, być może, tańca Rity Hayworth.

— Bilet! — Nieokrzesany kontroler nie dostrzegł szlachetnej postawy starca.

— Won, chamie, bo cię każę wybatożyć — odparł spokojnie arystokrata, nie odrywając oczu od rudej Rity.

Miasto to menażeria niezwykłych postaci — zapisała Rona w swoim kalendarzu, podczas gdy niewidzialny dla pasażerów kierowca dalej snuł z gracją i polotem swoją maszyną po ulicach miasta.


Rona wróciła do domu z kobiałką truskawek, bólem głowy i rozładowanym telefonem. Tak samo jak on była pusta energetycznie.

— Gdzie ta cholerna ładowarka?! — zapytała zirytowana samą siebie. — Zawsze była na miejscu…

Porządek była dla niej podstawą udanego dnia. Przeszła kilkakrotnie z pokoju do sypialni, a potem do kuchni, badawczo przyglądając się każdemu przedmiotowi i gimnastykując podczas schylania się pod każdy mebel. Fit rozgrzewka tylko jątrzyła jej gniew.

— Jest! — krzyknęła triumfalnie, wydobywając wężowaty przedmiot z zagięcia fotela, a gdy tylko podłączyła go do komórki, życiodajny kabelek zaczął reanimację prawie martwej zabawki.

Uff, ładuje…, odetchnęła z ulgą. Uspokojona położyła się na kanapie, wyciągnęła długie nogi i zaczęła jeść truskawki. Obsesyjnie liczyła listki szypułek i w słodkim odrętwieniu podziwiała najbardziej trendy beż z biżuteryjnymi zdobieniami na swoich paznokciach i idealnie wydepilowane łydki. Dbała o siebie jak popieprzona. Wyglądała jak porcelanowa lalka o idealnych kształtach.

Truskawkowe antipasti wzmogło jej głód. Dokonała ekwilibrystycznego przewrotu i leżąc głową w dół, wystukała w komórce znany na pamięć numer.

— Dzień dobry, chciałabym zamówić… — nie dokończyła zdania, bo głos w komórce jej przerwał.

— Dzień dobry, Caprese i pastę z anchois — dopowiedziała pewna siebie dyspozytorka. Inwigilujący komputer poinformował ją, że ten numer co środę trawi pomidory, mozzarellę i ryby.

— A nie, miła pani — zaprzeczyła przekornie Rona. — Tym razem proszę o danie dnia, to ze szpinakiem. — Nie miała ochoty na tajskie curry, lecz pożądanie, aby pozbawić logicznego awatara pewności siebie, było silniejsze od chęci zjedzenia ulubionych dań.

— Oczywiście. — Niezadowolony paparazzo zagryzł wargę. — Przyjęłam. Zamówienie będzie gotowe za godzinę i dwadzieścia minut.

Szlag by to trafił! Co tak długo?, wysyczała w myślach Rona, a do telefonu, zaznaczając ekodobitnie, powiedziała:

— Proszę nie zapomnieć, że mam naczynia na wymianę.

— My nigdy nie zapominamy — odpowiedziała pracownica roku restauracji Kalamati.

— Yhy. — Rona zostawiła wypowiedź dyspozytorki bez komentarza i czym prędzej się rozłączyła.

Z ulgą zmieniła pozycję, czując, że krew napływa jej do głowy. Zwisanie raczej nie było dla niej naturalnym ułożeniem ciała podczas prowadzenia konwersacji.

— Godzina dwadzieścia… — mruknęła, wstając z kanapy.

Przeszła do kuchni i zajrzała do lodówki ziejącej mrozem, czystością i pustką. Zdecydowała się otworzyć rieslinga podarowanego jej przez Jonasza, który ewidentnie starał się o uwagę kobiety. Kolega nie robił na Ronie większego wrażenia, ale na winach się znał. Alzacki trunek był dobrze schłodzony, niezbyt wytrawny, więc nie mógł wzmóc jej apetytu. Sprawdziła jeszcze datę przydatności do spożycia orzechowego ementalera, po czym ukroiła trzy ponad dwucentymetrowe plastry. Uznała, że w ten sposób uda jej się przetrwać głodowy czas.

Dochodzący do siebie telefon zaczął wydawać z siebie różnorodne dźwięki, lecz ona nie reagowała, delektując się przystawką. Potrafiła w mig rozpoznać, że te sygnały są nieistotne: wiadomości z Onetu, facebookowych grup, które dawno miała opuścić, i youtubowe subskrypcje, niepotrzebnie kolekcjonowane. Nuda. Po chwili usłyszała timbre aplikacji randkowej, który nieodłącznie kojarzył jej się z jednym: kogoś złapała na haczyk. Czy była wytrawnym wędkarzem? Jej sprzęt to najwyższej jakości wędka Carbonic T-Carp, spławik z idealnie dopasowanym ciężarem i odpowiednią przynętą.

A co! Albo nic, albo król oceanu.

Dzięki ojcu, który traktował Ronę nie jak trzecią córkę, ale jak pierwszego syna, miała pojęcie o wielu męskich pasjach. Doskonale wiedziała, że karasie biorą na gliniasty chleb, Cirrus uncinus vertebratus zapowiada cieplaka, a Cumulus congestus i Cumulonimbus — chłodniaka. Sprawnie włączała krajzegę, umiała zainstalować zamek w drzwiach, a o układzie rozrządu mogła pisać eseje, te filozoficzne i przewrotne. Teraz zdobyta wiedza była jedynie wspomnieniem. Została rozpuszczona przez wygodne życie w zaborczym mieście i rzeczywistość pełną niepotrzebnego napięcia i groźnej, żarłocznej energii, takiej, której na przykład potrzebował telefon.

— „Witam, mam na imię Olaf. Bardzo zainteresowała mnie Twoja piękna i nietuzinkowa osobowość” — przeczytała na głos, nie mogąc sobie przypomnieć, jak wspaniale i literacko opisała swoje atuty w social mediach, bo robiła to już dość dawno.

„Szczegóły proszę” — odpisała krótko, jednocześnie sprawdzając, co stworzyła na swoim martwym od jakiegoś czasu profilu. Nie była romantyczna.

„Ujęłaś mnie swoim poczuciem humoru” — uzyskała szybko zwrotną wiadomość.

„Dowcipów przecież nie pisałam” — sprawnie wystukała kciukami.

Cisza.

Upiła łyk rieslinga, który był już zbyt ciepły, a przez to cierpki, po czym wyciągnęła z paczki papierosa, wyszła na balkon i zaciągnęła się relaksującym dymem. Wiedziała, że trochę poczeka na reakcję nowego wielbiciela. Była pewna, że zapomniał tekstu, na który chciał ją poderwać. Zakpiła z niego w duchu.

Nagle i niespodziewanie usłyszała dźwięk domofonu. Spojrzała na zegar, orientując się, że faktycznie od czasu złożenia zamówienia minęło prawie półtorej godziny, i popędziła w kierunku drzwi. Za nimi stał przystojny, ale zdecydowanie za młody dostawca dań wykwintnych.

— Dzień dobry. Zamówienie. Proszę o zwrot naczyń i gotówkę — zakomunikował z uśmiechem na ustach, acz kategorycznie, studencik.

— Ach, oczywiście! — Przygryzła wargę, bo nie przygotowała się do transakcji, a wszystko przez to całe wędkarstwo. — Już panu przynoszę. — Skocznie pobiegła do kuchni, jej jędrne pośladki rysujące się pod linią mocno wyciętych czerwonych spodenek zatańczyły. Zręcznie upiła w locie łyk wina i wróciwszy, z gracją podała mistrzowi ceremonii biodegradowalną torbę z naczyniami. — Bardzo pan uprzejmy. Dziękuję. — Uśmiechnęła się zalotnie na pożegnanie, przejmując od dostawcy jedzenie.

On jednak wciąż stał, nieśmiało odwzajemniając uśmiech.

— Życzę udanego dnia — dorzuciła.

— Tak, tak, tylko prosiłbym jeszcze o zapłatę — przypomniał lekko wstawionej już dziewczynie.

— Fuck!

Pobiegła po pieniądze. W całym tym pośpiechu jeden klapek zsunął się jej ze stopy, więc kuśtykając, próbowała naciągnąć go dużym palcem. Nienaturalnie wygięta szturchnęła łokciem kieliszek z winem, który zadygotał i już prawie spadał z blatu, jednak Rona, jakimś cudem, zadziałała wbrew sile grawitacji, sprawnym ruchem unieruchamiając szkło i polewając się nieskąpo trunkiem. Mokra i poturbowana chwyciła torebkę, w której znalazła stuzłotowy banknot, po czym wróciła do cierpliwego dostawcy i wręczyła mu pieniądze. Zamknęła drzwi, nie czekając na resztę, „dziękuję” i jakikolwiek komentarz chłopaka.

— Fan-ta-stycz-nie! — wysylabizowała, opierając się o ścianę całym ciężarem ciała.

Designerski klapek był rozerwany, kieliszek ocalał, ale co z tego, skoro był pusty, a ona nie wiedziała, czy jest głodna, czy raczej zła. W dodatku podłoga i ręka były lepkie od wina, tajskie curry okazało się nadto anyżowe, a na komórce czekała nowa wiadomość od „Olafa fa fa rafa”.

Rona nie wikłała się w pokrętne znajomości. Była zdyscyplinowana. Mężczyzn traktowała jako dodatek do szablonu życia. Fakt, ocierała się czasem o motyw zauroczenia, lecz nigdy nie wychodziło jej to na dobre. Jej szachowa rozgrywka od razu była skazana na przegraną.

Czynniki ludzkiej głupoty i przypadkowe fascynacje czyściła codziennie wymienianą gąbką. Nowa znajomość była więc zapowiedzią kolejnej dezynfekcji. Gąbki kuchenne są siedliskiem bakterii Gram-ujemnych, nie polemizowała z encyklopedycznymi formułkami, które utrwaliły się w jej głowie. Mikrobiologia nie była dla niej wiedzą tajemną: raz powzięta informacja pozostawała w jej umyśle już na zawsze.

„Zaintrygowałaś mnie” — czytając te słowa, poczuła się nader atrakcyjnie.

Chciała to uczcić, ale nie miała czym, więc najpierw postanowiła zadbać o porządek. Umyła podłogę, wypłukała kieliszek, dojadła zimne danie, z którego uleciał już tajski aromat, a potem wyszła z domu, by skoczyć do pobliskiego sklepu. Telefonu ze sobą nie brała, świadomie się od niego odłączyła, żeby nie odpisywać i zostawić nowo poznanego ze swoim wyznaniem bez odpowiedzi.

W sklepie nie doznała żadnej porażki. Chybcikiem zdjęła caberneta z półki, dorzuciła suszone śliwki, zapłaciła skutecznie kartą, przyklejając ją do czytnika, a po wszystkim zaśmiała się intrygująco.

— Zielono mi… — zanuciła, wracając do domu.

Była rozśpiewana. Postanowiła zapisać się na warsztaty pieśniarskie Laboratorium Pieśni.

Rozdział 2

Nie znosiła niepunktualności.

Obudziła się ot tak, nienagabywana przez zdyscyplinowanego żandarma, którym był budzik w telefonie. Przez chwilę zastanawiała się, jaki jest dzień tygodnia i która może być godzina, lecz po zerknięciu na ekran komórki wszystko było jasne.

Dopiero piąta, westchnęła w duchu. Uwielbiała mieć dużo czasu, czuła się wtedy błogo.

Leniwym ruchem rozłożyła nogi i delikatnie zaczęła drażnić opuszkami palców wnętrza ud, a drugą ręką musnęła nabrzmiałe piersi. Nie potrzebowała żadnych fantazji, kierowana impulsem wprawiała finezyjnie łechtaczkę w drżenie.

Nie, nie tak szybko, Rona, powstrzymywała swoje podniecenie. Przełknęła ślinę, znieruchomiała. Powolnymi ruchami weszła w taneczny, frykcyjny rytm. Rozgorączkowana zrzuciła z siebie kołdrę i ponownie dotknęła swojej aksamitnej łechtaczki. Tyle wystarczyło, by odebrać sobie świadomość.

Jeszcze?!, zapytała samą siebie i zacisnęła mocno uda. Jęknęła z rozkoszy. Czuła, jak gra i tętni całe jej ciało, a po chwili, wpierw straciwszy oddech, ponownie odleciała w słodką ekstazę.

Zaspokojona zasnęła jak rasowy facet po miłosnych wyczynach. Śniła o nieskazitelnej łące, takiej z dzieciństwa, przesyconej zapachami i kolorami arcydelikatnych maków, przeniebieskich chabrów, rdzawych dziurawców, miododajnych ogóreczników, soczystych koniczyn, koszyków rumianku, pinezek gorzkich wrotyczy. Odurzona naturalnością śniła pięknie, aż do zawrotu głowy. Tylko ten natarczywy trzmiel coraz bardziej ją denerwował. Stroił swoją wiolonczelę zajadle wokół ucha. Był nieznośny.

Trzepnęła go z impetem przez sen, a po chwili obudziła się i zerwała na równe nogi. Nieprzytomnie spojrzała przed siebie, a potem na rozgrzany do czerwoności telefon pokazujący godzinę grozy.

— Zaspałam! — krzyknęła spanikowana.

Miała tylko piętnaście minut, by zaaranżować nową siebie, i nie wiedziała, jak logistycznie je ujarzmić.

Kawa? Nie, nie zdąży.

Makijaż? Nie, nie będzie ryzykowała.

Ciuchy? Wczorajsze… Tak, to był dobry, choć bolesny dla Rony pomysł. Zawiesi korale i będzie jakby inaczej.

Biegała po mieszkaniu roztrzęsiona, ze szczoteczką w zębach. Pasta oblepiała jej brodę.

— Gdzie są klucze? — mamrotała niewyraźnie bliska płaczu, grzebiąc w torebce, która zdawała się nie mieć dna. Po kolei wyrzucała z niej długopisy, chusteczki, kamienie (kamienie?) sto złotych w groszach, okulary, pilnik, ulotki, paragony, próbki perfum, tampony i zapalniczki.

Tak, torebka była jedną, ale nie jedyną strefą bałaganu u Rony. Oczywiście klucze były tam, gdzie zawsze — w kieszonce na zamek, dobrze, że pozbawiony szyfru.

Nigdy jeszcze nie zaspała. Nigdy nigdzie się nie spóźniła i nigdy nie miała wczorajszego ubrania na sobie. To zwiastowało zmiany, których jeszcze nie była świadoma.

Wybiegła z mieszkania. Winda na szczęście była pusta i dziwnym trafem stała na jej piętrze. Do przystanku postanowiła biec jak ultramaratończyk, by pod pozorem uprawiania joggingu nie zwracać niczyjej uwagi na swój niedbały wygląd. Ot, posłuszna trendowi dziewczyna biega sobie w ciemnych okularach muchach zasłaniających jej połowę twarzy.

Zatrzymała się u celu. Zgięta wpół zrobiła kilka mocnych oddechów i przetarła spoconą twarz. Była gotowa spojrzeć w telefon.

„Mam nadzieję, że się odezwiesz. Jestem normalnym facetem, bez nałogów, zrównoważonym kierowcą autobusu. Odpiszesz?” — czytała.

Nadjechał autobus. Wsiadając, odruchowo spojrzała na siedzącego za sterami pojazdu komunikacji maestro ruchu drogowego.

Zapewne to nie on, pomyślała. Ale byłby numer, gdyby jednak tak było. Jeździlibyśmy razem. Bylibyśmy nierozerwalni, zakpiła.

„Chyba nie tym, który prowadzi właśnie 137?” — wypaliła z przekąsem i wysłała wiadomość.

Wrzuciła smartfon do torby i rozejrzała się wokół. Wszystkie dwadzieścia dwie osoby, z przewagą płci damskiej, współgrały ze swoimi telefonami. Nikogo nie interesował świat spoza kolorowych ekranów. Za oknem autobusu również nie działo się nic inspirującego. Miasto dopiero, choć w niezmiennym pośpiechu i nerwowości, budziło się do życia. Zadania czekały. Było duszno. Ulżyło jej, gdy usłyszała profesjonalnie wyartykułowaną przez głośnik karkołomną nazwę swojego przystanku: Rabindranath Tagore.

Wstając z siedzenia, ponownie spojrzała na obojętnego wobec niej kierowcę, skupionego na lusterkach i czerwonym przycisku sterującym drzwiami.

— Żegnaj. Bye-bye… — zanuciła, poruszając palcami dłoni, i wyskoczyła z pojazdu niczym sprinter z bloku startowego.

Dosłownie wpadła do budynku klimatyzowanego biura — szklanej pułapki, w której zamiast drobinek kurzu w powietrzu wirowały priorytety, zlecenia, obowiązki. Była to sterylna firma nabrzmiała przegrzanymi komputerami, internetowym slangiem i butami od Manolo Blahnika. Panujący tu chłód ochłodził jej ciało i emocje.

— Cześć — przywitał ją przyjaźnie kolega. Stał zbyt blisko i zbyt przenikliwie jej się przyglądał. Czuła skrępowanie. — Wszystko w porządku? — nie odpuszczał, przybliżając się na niebezpieczną odległość.

— Tak, tak. Zaspałam, ale zdążyłam. — Ucięła dalszą rozmowę, przyspieszając kroku. — A i dziękuję za wino. Było świetne — mrugnęła okiem po kumpelsku, odwróciła się, machnęła ręką i pofrunęła dalej, falując zgrabnym tyłkiem.

— Polecam się! — krzyknął, nie odrywając wzroku od intrygującego, smacznego kształtu gruszki.

Rona już wiedziała, że mowa jej ciała genialnie zakamuflowała niedoskonałości stroju i fryzury.

Kawa, kofeina! Tego potrzebowała najbardziej. Jej współpracownicy najczęściej dopingowali się napojami energetyzującymi, lecz ona nie znosiła puszek i wydostającego się z nich landrynkowego fetoru.

Weszła do kuchni. Lubiła to miejsce, czyste i świetnie wyposażone. Osoba sprzątająca była niezwykle skrupulatna i miała jakiś szósty zmysł, bo filiżanki zawsze ustawiała do góry dnem, uszkami równiutko w prawo. Rona nie musiała ich przecierać i przestawiać.

Doskonale jak zawsze, pomyślała, zdejmując z półki aż drętwą w dotyku od mocy zmywarki porcelanę. Nasypała do kawiarki aromatyczną mokkę i czekając na kawę, odczytała wiadomość w telefonie:

„Nie, to nie moja trasa :) Ale mam nadzieję, że kiedyś będę mógł Cię zawieźć tam, dokąd zechcesz”.

„Obiecujesz czy igrasz?” — odpisała, zdejmując z kuchenki bulgoczący ekspres włoskiej marki Luccia.

Zachłannie wypiła kawę, tak pobudzona mogła rozpocząć pracę. Czuła się jednak obco sama ze sobą. Depersonalizacja, zdiagnozowała swój stan. Na szczęście dzisiaj był dzień bez kontrahentów, ale za to z toną papierów i tysiącem kliknięć w klawiaturę komputera.

Zamarzyła nagle o swojej łazience, która była niczym salon i przy której markowa drogeria była błahym plagiatem. To tutaj Rona odprawiała swoje egzorcyzmy. Najważniejsze było subtelne, miękkie światło, ostrość jarzeniówki by ją zabiła. Pędzelki z włosia łasic trwały w bezruchu w idealnym porządku i w odpowiednich boksach. Na półkach stały finezyjne flakony perfum handmade, tych na co dzień i od święta, i o zapachu jasminum sambac, róży damasceńskiej, magnolii, kanagi wonnej. A także kubistyczne puzderka z kremami na dzień, na noc, w środku nocy, w południe czy peelingi, maseczki, wody i toniki — pełen zakres dobroczynności. W kilku słowach: luksus, poezja, wielobarwność. Tu celebrowała swój czas.

Ale dzisiaj nie było jej to dane.

Rozpaczała.

Biuro było wymarłe. Panowała cisza i spokój. Okres urlopowy sprzyjał. Skupiona i pochłonięta pracą nad tabelkami machinalnie powiodła ręką do nadzwyczaj uśpionego telefonu. Beznamiętnie przeczytała wiadomość od Jonasza.

„Przyjaciel zaprosił mnie na degustację win. Masz ochotę?”

„Nie mam czasu” — wystukała od niechcenia SMS po dopisaniu kilku cyferek w rubrykach. Nie chciała spędzać cennego wieczoru z bufonem Jonaszem.

„Proszę” — odpisał. Był uparty.

„Oskarżę Cię o mobbing” — zażartowała.

„Błagam” — nie ustępował.

„Dzwonię pod sto dwanaście” — straszyła.

„Klęczę” — rozbrajał ją.

„Kiedy?” — zapytała w końcu.

„Trzynastego” — odpowiedział szybko.

„Nie mogę” — kłamała, nawet nie spojrzawszy w kalendarz. „Jestem przesądna” — dopisała.

„Przyjadę o ósmej” — zaryzykował.

„No dobrze” — zgodziła się na odczepnego.

Wróciła do służbowej materii i zadaniowego rytmu pracy. Była profesjonalna, zaangażowana, niezastąpiona i… znudzona. Na szczęście łaskawa godzina wyjścia z narzeczonego biura nadeszła.

Jadąc do domu, wnikliwie przyglądała się wszystkim spotykanym kierowcom autobusów. Wynik obserwacji był zaskakujący: ci dotychczas nie zauważani przez nią mężczyźni na ogół byli zadbani, opaleni, barczyści, dobrze ostrzyżeni — jeden trochę przesadził z piłkarskim irokezem — ubrani w eleganckie niebieskie koszule.

Hmm, skąd ich rekrutują? Z go-models?, zastanawiała się prawie rozbawiona.

Weszła do ulubionego sklepu. Właścicielka była artystką branży spożywczej, idealnie zaspokajała potrzeby wybrednej dziewczyny. Ta nie wiedziała, na co ma dzisiaj ochotę, długo się zastanawiała. Na szczęście bycie singielką dawało luksus dbania o siebie i myślenia tylko o własnych potrzebach. Zdecydowała się na rzadko dostarczane tu świeże, rdzawe pieprzniki, cukrową cebulę, solone masło, chleb z płaskurki. Zrobi leśną ucztę, ale najpierw weźmie kąpiel!!!

Pisze czy nie pisze?, spojrzała w telefon. Nie pisze. Obraziła się. I w takim nastroju wróciła do domu, udając się od razu do łazienki.

Zerknęła w lustro. Podziwiała odwagę, z którą, tak wyglądając, mogła wyjść do pracy. Poczuła ukojenie, zanurzając się w wannie wypełnionej gorącą wodą z solą, wywarem z rokitnika i kwiatami mydlnicy. Nieodstępujący jej nawet tutaj towarzysz wyrwał ją z błogiej chwili rozkoszy.

— Zaraz — powiedziała do spoufalonego smartfona.

Wyszła z lekko już chłodnej wody. Wytarła się ręcznikiem, nałożyła na twarz krem, powiodła po ciele balsamem z wiarą w moc jego właściwości. Narzuciła na siebie jedwabisty szlafrok i związała włosy. Jutro będą fale, pomyślała, wyobrażając sobie pofalowaną kaskadę. Dopiero po wykonaniu wszystkich rytuałów wzięła do ręki telefon i przeszła do pokoju.

Wieczorny letni wiatr wpadający do środka przez otwarte balkonowe drzwi cudownie smagał Ronę po twarzy. Po upalnym dniu to dopiero był kosmetyk.

„Obiecuję. Możemy się spotkać?” — odczytała napisaną przez Don Juana kierownicy wiadomość.

Najlepiej dziś, pomyślała, bo miała apetyt zarówno na jazdę, dokąd chce, jak i na niebieską koszulę. Po dzisiejszej sondzie ulicznej wyobrażała sobie Olafa równie przystojnego, jak jego koledzy po fachu, i w ogóle miała ochotę, i niestety była naiwna.

Rona miała dwa miejsca niekontrolowanego bałaganu w swoim życiu: torebka i mężczyźni. Pewnie dla zachowania równowagi psychicznej.

„Olala, nie tak szybko, Panie Kierowco” — odpisała, nie ujawniając prawdziwych myśli.

Zadowolona z siebie przystąpiła do przygotowywania zaplanowanej leśnej uczty. Kurki usmażyła genialnie, były delikatne. Zeszklona na złoto cebula i świeżo zmielony pieprz nadały prostemu daniu smaku na miarę gwiazdki Michelina. Puszczana w telewizji wysokobudżetowa komedia, która towarzyszyła jej podczas jedzenia, żenowała nieśmiesznością, a zmęczenie coraz bardziej dawało o sobie znać.

„Dobranoc” — napisał Jonasz.

— Dobraaaaanoc — powiedziała, ziewając.

Całkowicie zignorowała wiadomość od kolegi. Nie chciało jej się odpisywać. Od zawsze była egoistką.

Rozdział 3

Nie lubiła pośpiechu.

W skrajnych sytuacjach wymagających bieganiny traciła rozum, klęła paskudnie, potykała się, nabijała sobie guzy, płakała ze wściekłości i bólu, kiedyś zdarzyło jej się nawet wyrwać klamkę z drzwi. A jej znajomość z Olafem rozwijała się z szybkością i intensywnością światłowodu, tak jakby Rona wyparła z pamięci, że nadmierna prędkość nigdy nie była jej sprzymierzeńcem.

Wiedziała już, jak Olaf wygląda. Nie był typem amanta, ale miał za to ujmujący, chłopięcy uśmiech. Poza tym był kawalerem, nie palił, nie molestował nadmierną liczbą relacji z dnia czy nocy. Poznała też jego upodobania kulinarne.

„Robię najlepsze tosty francuskie. Z figami i boczkiem” — napisał pewnego razu.

Flirtowała z nim, dogadywała mu, podpuszczała go. Rzeczywiście był zrównoważony. Traktował kobietę z dużą estymą.

Albo dobrze gra, albo pije melisę, kalkulowała czujnie w myślach.

„Mam ochotę na Twoje niebiańskie ciało” — Olaf delikatnie nagabywał ją na spotkanie. Czasem też bardziej otwarcie zwierzał się ze swoich potrzeb.

„A ja na niebo w gębie” — Rona za szybko zareagowała. Po chwili spostrzegła, że mogło to zabrzmieć dwuznacznie. Za późno. Wiadomość już poszła.

A niech tam!, zignorowała wpadkę.

„Zapraszam więc na kolację pod gołym niebem. Czy może być piknik?” — wydawał się nie zauważyć pikanterii w shortowej wypowiedzi.

„Piknik na pętli autobusowej…” — wystukała, lecz zdecydowała się nie wysyłać tego komentarza.

Przypomniał jej się film Paryż może poczekać.

Dała się ponieść fantazji, wyobrażając sobie lniany obrus rozłożony na soczystej trawie, w tle migocące turkusowe jezioro, wiklinowy kosz, koniecznie wymoszczony kraciastą serwetą i wypełniony wiktuałami. Dojrzały, miękki ser brie, nadto aromatyczny parmezan, czereśnie, prosciutto, pasztet z gęsi, baguette, butelka wina. Sielanka.

Jesteś obłąkana!, zbeształa samą siebie. Odmówiła pikniku. Tak bardzo się obawiała, że nie będzie jak w filmie.

Dzwony kościelne wybiły godzinę osiemnastą. Rona, wraz z nadciągającym deszczem, poczuła przypływ nostalgii. Stalowe chmury wisiały nad jej głową. Patrzyła na wielokształtne, złowrogie twory powstałe wskutek kompensacji pary wodnej. Naciągnęła na siebie koc, sprawdziła, czy telefon leży posłusznie obok i przetarła szybkę kawałkiem pledu. Zamknęła oczy.

Dźwięk telefonu wyrwał ją z zadumy.

„Myślę o Tobie” — napisał Olaf.

„Zapraszam do siebie” — wypaliła pod wpływem nieprzemyślanego impulsu, wiedziona jakąś tęsknotą, nastrojem, bezczelnym poczuciem samotności.

„Kiedy?” — nie czekała długo na odpowiedź.

„Teraz!”

„Rona, jestem w trasie” — zabrzmiało, jakby jej odmawiał.

„A ja jestem jak kometa Halleya: następny raz będzie za siedemdziesiąt sześć lat…” — nie znosiła sprzeciwu.

Byłby bardzo głupi, gdyby odmówił. Taki ludzki odruch zdarzał się jej niezwykle rzadko, a nawet w ogóle.

„Będę za dwie godziny” — odpowiedział, pewnie zorientowawszy się, o co chodziło z tą kometą.

— Co ja robię?! — wyszeptała, czując niepokój. — Zwariowałam. — Była pewna, że tak się właśnie stało. — Pieprzona, napalona suka! — zaklęła przez zęby, gadając do siebie jak najęta.

Uderzyła ze złością w czarną figurkę królowej na szachownicy.

Ogarnęła wzrokiem salon. Idealny!

Zapaliła światło. Kinkiety i elegancka lampa subtelnie rozświetliły przestrzeń. Granatowa miękka kanapa stała dumnie na środku pomieszczenia. Rona nie byłaby sobą, gdyby mimo wszystko nie poprawiła poduszek i nie strzepnęła niewidocznych dla normalnego człowieka drobinek pyłu. Na meblach nie było żadnych bibelotów gromadzących kurz, tylko równo ułożone książki, według klucza znanego wyłącznie Ronie. Jedynym elementem zaburzającym porządek był ekspresyjny, wibrujący kolorami i kosmosem wielki obraz znanego abstrakcjonisty. Dopiero teraz dostrzegła na nim kometę.

W kalendarzu dopisała czerwonym pisakiem: 21.00 — spotkanie.

Pobiegła do łazienki. Wzięła szybki prysznic. Nie przesadzała z makijażem, podkreśliła jedynie brwi, wydłużyła rzęsy maskarą, rozpuściła włosy. Postawiła na koronkowy biustonosz bralette i półprzezroczyste figi, a efektowną bieliznę zakamuflowała zwykłym białym T-shirtem i zwiewną spódniczką Max Mara. Była boso. Lubiła swój dziewczęcy styl, a śliczna bielizna dawała jej poczucie mocy powabu.

Przygotowała niewielki talerz przekąsek, obejrzała pod światło kieliszki, otworzyła niewyszukane chianti, niehigienicznie upiła łyk prosto z butelki.

— Dobre! — zamlaskała z przyjemnością i dokładnie wytarła szkło.

Zapaliła papierosa dla kurażu. Paliła rzadko i tylko tytoń Blond Virginia — jasny, lekki, słowiański. Przejrzała facebookowe idiotyzmy, posłuchała deszczu. Czekała w napięciu. Nie omieszkała wyczyścić malinowym froschem i tak biały jak śnieg kibel. Teraz była spokojna.

Stanął w drzwiach kwadrans po dziewiątej. Wyglądał, jakby wysiadł z nocnego pociągu — zmęczony, w niebieskiej koszuli, z trzema padniętymi, równie jak on, bordowymi różami z dworcowego holu, czteropakiem piwa w lewej ręce i wielką torbą na ramieniu.

Po co mu torba? Wprowadza się?!, przestraszyła się.

— Jestem! — krzyknął zwycięsko, jakby ukończył Wyścig Pokoju.

— Super. Witam. — Uśmiechnęła się, umiejętnie kryjąc rozczarowanie.

Zamknij drzwi! Zapomnij! Zresetuj!, krzyczała jej intuicja.

Ale nie wypadało…

— Rozgość się. Tylko nie na zawsze. — Spojrzała jednoznacznie na torbę.

— Ha, ha, ha — roześmiał się. Popatrzył na nią przepraszająco. — Przyjechałem prosto z trasy, nawet nie wstępowałem do domu — odparł, zrozumiawszy insynuację.

Chciała mu zaproponować kąpiel, ale się powstrzymała, bo to zabrzmiałoby tak, jakby mu sugerowała natychmiastowe pójście do łóżka. Uprzejmie więc powąchała kwiaty, wiedząc, że nafaszerowane chrysalem nie pachną. Zmieniła kieliszek na szklankę z grubego szkła.

— A nie! Ja wypiję z puszki — powiedział beztrosko, nieświadomie prawie zabijając Ronę.

Jej poukładany świat zawirował. Musiała szybko napić się wina, by dołączyć do tej karuzeli.

— Bardzo ładnie mieszkasz — rozejrzał się z uznaniem. Łykał piwo i zachłannie wrzucał w siebie kawałki starannie pokrojonej przez Ronę włoskiej kiełbasy. — Dziwna, ale dobra — potakiwał aprobująco.

— Cieszę się, że ci smakuje. — Nie była rozmowna.

— Tak. I muzyka fajna, taka… taka kojąca — mówił bez przekonania.

— Może zmienić?

— O! Może na coś bardziej ognistego. — Poruszył się energicznie na krześle.

— Chaczaturiana? — zadrwiła.

— Kogo?

Rona udała, że nie słyszała pytania. Włączyła dyplomatycznie radio.

Z biegiem czasu i pod wpływem wypijanego alkoholu rozmowa stawała się coraz bardziej swobodna. Znieczulona nie zwracała już uwagi na nieokrzesanie kierowcy. Miał zaiste chłopięcy urok, ujmujący uśmiech i zaskakująco białe, równe zęby.

— Jeszcze jeden łyk wina i spędzę czas z Robertem Redfordem — zachichotała.

Przenieśli się na miękką kanapę. Każde z nich ze swoim trunkiem — ona z wytwornym kieliszkiem, a on z puszką. Miała nadzieję, że nie poprosi o włączenie meczu w telewizji.

— Bardzo ładnie pachniesz — szepnął, dotykając dłonią jej włosów.

Faktycznie zadbała o odrobinę cywetu w szamponie.

Zbliżył się, kokietując uśmiechem i tymi amerykańskimi, białymi jak jej kibel zębami. Ona, rozochocona, podała mu swoje usta…

— Przepraszam. Zaraz będę gotowy znowu — usłyszała nagle, jeszcze nieobecna. Nie rozumiała. Spojrzała na niego, nieumiejętnie zakrywającego kleistą plamę na spodniach.

Co to ma znaczyć?! Oniemiała zastygła, nagle pojęła. Nie zdążyła się nawet odezwać, bo wycieńczony as seksu i kierownicy zasnął na jej ramieniu.

Bała się poruszyć. Machinalnie, acz delikatnie, dopijała wino. Nie chciała obudzić mężczyzny. Nie miała pomysłu na dalszy scenariusz. Nie wiedziała, kogo i za co oskarżać — siebie za nadmiar seksapilu czy jego za zuchwałe nieopanowanie.

Pieprzony czterdziestoletni prawiczek, warknęła w myślach.

Zdecydowała się na radykalniejszy ruch.

Wstała. Podeszła do stołu, wzięła telefon do ręki.

„Rona, bądź jutro wcześniej w pracy. Szef zarządził zebranie. Miłego wieczoru. Jonasz” — odczytała.

Spojrzała na chrapiącego „tumiwisistę”. W radiu rozbrzmiały słowa starego numeru: „Kierowca w autobusie, co zdążyć chciał na czas […]”.

— Szybki i wściekły — wycedziła sarkastycznie.

Z beznamiętnym wyrazem twarzy zrobiła to, na co zdecydowała się minutę wcześniej: skasowała swój profil randkowy. Była bezkompromisowa w swych działaniach, ale też — jak się później okazało — niekonsekwentna.

Potem pozmywała naczynia, zgniotła i wyrzuciła plebejskie puszki. Nie chciała śladów upojnego wieczoru. Samego bohatera pozostawiła w stanie nienaruszonym.

— Żadnych chłopów — wymruczała do siebie.

Zagrzmiało i błysnęło gdzieś w oddali.

Ależ to wszystko miałkie…, pomyślała, ignorując złowrogi dźwięk. Jak współczesny cukier: bez słodyczy i struktury kryształu.

Rozdział 4

Nie lubiła hazardu. Ale dziwnym trafem wprawiała w ruch to emocjonalne koło fortuny.

Na wpół śpiąca po omacku wyszukała telefon. Był jak zwykle rozgrzany od wiadomości, żył i świecił wirtualnym Fangorem.

Musiała sprawdzić wygraną lub przegraną. To jednocześnie ekscytujące, ale i często nużące zajęcie nie dawało jej spokoju. Olafa, nadpobudliwego kochanka, dawno wymazała, a raczej odkleiła z pamięci.

„Dzień dobry. Słoneczko już wstało, miłego dnia życzę, Piękna :)” — tym razem trafił się typ romantyczny, świergotem budzący.

Co to za powitanie?, pomyślała. Miała dość szczebiotu. Jakże irytował ją nachalny infantylizm. Czy nie można z tupetem, męskością, nie mówiąc już o ułańskiej fantazji, zafundować magii? Ale oni nawet po zakupy chodzą do zdziecinniałej Biedronki i Żabki… Kto dorosłych ludzi zaciągnął do mlecznie pachnącego przedszkola?, zastanawiała się. I chuja ze wstążeczką!? Była zadowolona z nagłej, niepoukładanej myśli.

Przeciągnęła się, rzuciła telefon na łóżko. Przez głowę przemknęła jej kolejna myśl: czy możliwe jest oderwanie się od atawistycznego instynktu poszukiwania swojej drugiej połówki?.

— Drugiej połówki! Rona, to dopiero brednia! — westchnęła, całkiem już rozbudzona.

Na razie nie znalazła sposobu, by okiełznać swój instynkt. Niewolą gracza ciągnęła tę zabawę. Tylko po co?

„Mam nadzieję, że będzie miły” — odpisała rzeczowo, powstrzymując się od dodania: „Ty kretynie”. Nie odważyła się.

Niby mdło, a jednak przyjemnie zaczęła się środa.

Rona wstawiła wodę na kawę, spojrzała zalotnie w lustro, poprawiła włosy. Niepotrzebnie, przecież zaraz będzie je myła, czesała, układała, poiła tonikami, karmiła balsamami i odżywkami, gniotła lub prostowała — rytuał zajmujący połowę czasu potrzebnego do wyszykowania się do pracy.

Czy na pewno chcę?, wiodła temat w przelocie między łazienką a mikroskopijną kuchnią, w której ostro brzmiący gwizdek czajnika domagał się pozbawienia go buzującej pary.

— Para tu, para tam, ramtamtam — zaśpiewała. W lewej ręce trzymała kubek z kawą, a drugą, operując mistrzowsko kciukiem, ogarniała telefon, dokładniej: Messenger, Instagram, Facebook, Interię. Panowała nad nadmiarem bodźców.

Właśnie miała pisać wiadomość, ale Romantyk ją ubiegł. Tym razem wysłał jej obraz lekko wyblakłej łąki o wschodzie słońca.

— Ma słabe piksele — wydała od razu wyrok.

Dopisek pod zdjęciem był intrygujący:

„Tymi kwiatami chciałbym Cię obrzucać każdego ranka. Całować…”.

Nie zdążyła przyjrzeć się kwiatom i rozczulić nad słodyczą słów mężczyzny, gdyż jej serce bezceremonialnie rozszarpał kolejny szybki sygnał.

„Lubisz pończochy?”

— No nie!!! — zawyła na głos.

Nie zdziwił jej kolejny świr, dewiant, idiota… ale jednak dała mu szansę. Zrobiła tak, łudząc się, że to pomyłka, poranne uderzenie erotycznej fantazji. Ten uwodziciel-romantyk, choć skażony infantylizmem, nie mógł być tylko nabrzmiałym testosteronem kutasem.

— Daj mu szansę, daj mu szansę — brnęła dalej, smarując miodem bagietkę.

Przetarła telefon, który nieopatrznie również dostał sowitą dawkę słodyczy z lipy. Wyciszyła go i wrzuciła nonszalancko do torebki.

— Na dzisiaj dość idylli — zdecydowała, przełykając ostatnie kęsy śniadania.

Z hukiem zamknęła za sobą drzwi i ruszyła do klaustrofobicznej windy, w której jedyną namiastką przestrzeni było niedomyte lustro. Dziś jednak nie patrzyła w nie, skazana na tête-à-tête z bezczelnie przyglądającym się jej mężczyzną.

Czwarte, trzecie, drugie…

Nie opuszczała jej myśl, czy równo poprowadziła kreskę nad prawym okiem.

Wreszcie parter. Z ulgą opuściła wypełnioną feromonami klatkę. Nie zależało jej na gościu, ale na tym, co sobie o niej pomyślał, już tak. Zawsze musiała wyglądać perfekcyjnie i doskonale.

Wszyscy są tacy sami, zgadzała się z utartym poglądem, choć cały czas tliła się w niej wiara, że to nieprawda.

— Nikomu nie ufaj — powtarzała jak mantrę ostrzeżenie ojca.


Codzienny szum, akta, faktury, metodycznie wykonywane zadania. Nie interesował jej wibrujący telefon, w pracy zrezygnowała z loterii. Ale Romantyk nie dawał za wygraną.

— Rona, chodź na papierosa! — usłyszała dobiegający z korytarza głos Jonasza.

— Nie palę! — rzuciła wściekle.

— Od kiedy? — Zaskoczony zatrzymał się w drzwiach jej biurowego pokoju.

— Żartowałam. — Zaśmiała się sztucznie.

Podczas przerwy nie omieszkała zerknąć w stronę rozszalałego urządzenia. Obrażony był telefon, bo go nie czciła, obrażony był Romantyk, bo go ignorowała. Wysyłał jej ptaszki, srebrzyste Cirrusy na niebie, rechotanie żab i chaotyczne krajobrazy. Na każdym obrazku było coś charakterystycznego. Ronę wciągnęła ta gra, choć od nadmiaru pejzaży aż ją zemdliło.

Zgniotła papierosa z niesmakiem.

— Jednak rzucasz? — Jonasz nie spuszczał wzroku z przejętej koleżanki.

Nie odpowiedziała, zajęta analizowaniem wysłanych zdjęć — obok żaby była stopa Romantyka, wśród traw majaczyła jego łydka, w jeziorze — kolano. Błędny rycerz miał ewidentną słabość do swoich nóg.

Może stąd poranne pytanie o pończochy, może sam lubi je nosić?, plątała się w swych domysłach. Ale to, co zobaczyła na ostatnim zdjęciu, uwolniło ją od nadmiaru romantyzmu i ogromnej chęci dawania komukolwiek szansy.

Blady tors, sztywny, sterczący pal na pierwszym planie, wystająca — a jakże! — noga na planie drugim, puszka korporacyjnego piwa w tle… Widok nie tyle ją zaskoczył, co przypomniał, że przecież chciała „chuja ze wstążeczką”.

— Koniec przerwy. — Szept taktownego kolegi wybudził z oszołomienia zapatrzoną hipnotycznie w ekran telefonu Ronę.

Ona zawsze wiedziała, jak spełniać swoje marzenia.

Rozdział 5

Nie lubiła niespodzianek.

Od lat działała zgodnie z wytycznymi swojego kalendarza. Była reżyserem każdego dnia. Zapisywała swoje projekty i scenariusze, najchętniej wpisywałaby jeszcze dialogi. Z pasją odhaczała zadania i przedsięwzięcia, te na cito, opisane kolorem czerwonym, i te długoterminowe, na zielono.

Dzisiaj obudziła się dużo za wcześnie. Parna noc nie dawała jej spać. Nie miała jeszcze ochoty na kawę, więc usiadła na balkonie ze szklanką mineralizowanej wody. Jej telefon spał, tak samo jak spało całe miasto. Jedynymi spacerowiczami byli właściciele psów. Co jakiś czas pośród nich pojawiali się geniusze wykrzywionych twarzy — biegacze wkurwiający ospałe czworonogi, umordowani, zachłanni na każdy metr, spoglądający co chwila na życiodajne urządzenie na ręku.

— Już ledwo sapie, już ledwo zipie, a w swojego smartwacha wciąż łypie i łypie — sparafrazowała znanego poetę. Nie rozumiała pędu donikąd.

Otworzyła swój terminarz. Jutro sobota, czyli dzień święty dla Rony, bezdyskusyjnie oddany tylko porządkom, gotowaniu i książkom. Jedyny dzień poza zasięgiem. Odłączała się wtedy od wszystkich, od telefonu również. Początki były trudne, ale i on przystosował się do swojego sobotniego letargu w szufladzie.

Sprawdziła zapisany ze skrupulatnością harmonogram dnia, czytając po kolei punkt po punkcie:

1. Targ. Kultowe miejsce zakupów. Obok punktu, na samoprzylepnej fiszce, widniała lista precyzyjnie wypisanych produktów i wielokropek. Rona dawała sobie możliwość małej improwizacji.

2. Sprzątanie, przesadzić lawendę.

3. Zupa ze świeżych pomidorów, frittata z rozmarynem i fetą, tarta ze śliwkami.

4. Literatura angielska w oryginale. Przyszedł termin na zakończenie Forgive me. W ten sposób szlifowała potoczny język obcy.

Perfekcyjnie!

Nieśpiesznie wyszła do pracy.

Długo stała na czerwonym świetle. Nie denerwowała się. Miała mnóstwo czasu. Mimo woli patrzyła na przejeżdżające pojazdy. W hamującym przed pasami autobusie zobaczyła Olafa.

— O kurde! — syknęła.

Zamiast przejść na drugą stronę ulicy, odruchowo wyciągnęła telefon. Fenomenalnie zagrała scenkę wielce zaabsorbowanej, patrząc w czarny, niemy ekran. Kątem oka zerkała na kierowcę, czy ten ją widzi. Na szczęście zrównoważony kapitan pojazdu patrzył tylko na drogę.

— Uff — odetchnęła.

Znowu stała na czerwonym. Odblokowała więc telefon i nie uwierzyła swoim oczom.

„Witam. Będę jutro o ósmej rano. Jonasz”.

Cooooo!? Jakie jutro, jaka ósma rano?!!!

Świat Rony stanął na głowie. Potrzebowała psa przewodnika. Niczym inwalidka prawie po omacku przeszła przez jezdnię i zamiast do biura skręciła w prawo. Zawróciła. Weszła do przypominającego Jarmark Dominikański kiosku, w którym miała kupić zapalniczkę. Wyszła z długopisem i papeterią.

W biurze szukała Jonasza. Nie było go. Nie odbierał telefonu.

Usiadła w pokoju, potarła dłonią czoło, zastanawiając się, co robić. Zapomniała o zaproszeniu, bo nie zapisała go w kalendarzu. Zresztą, jakie to miało znaczenie… W soboty nie było miejsca na wyprawy. Odmówiłaby, lecz teraz było już za późno.

Kto degustuje wina o poranku? Emeryci?, prychnęła w myślach, miała tylko takie skojarzenie. Zrobiła coś, co do tej pory nigdy jej się nie zdarzyło. Otworzyła kalendarz, skreśliła z kaligraficzną precyzją sobotni program i napisała czerwonym pisakiem: 8.00 — degustacja dla emerytów.

— Rona, musisz zastąpić Anastazję — poinformowała ją znienacka sekretarka.

Niespodzianki wylatywały jak napompowane helem balony z otwieranego pudła.

Nie zazdrościła koleżance użerania się z telefonicznymi petentami. Tylko to mogło być przyczyną jej nagłej choroby.

— Dzień dobry… Do widzenia… Przepraszam… Dziękuję… Oczywiście… Postaramy się… Bardzo przepraszamy… Zapisałam… Oddzwonimy… Ko, ko, ko… — brzmiało jak kurze gdakanie. — Słowa mocy — podsumowała żonglowanie frazesami.

Odebrała kolejny telefon.

— Dzień dobry — usłyszała męski głos.

— Dzień dobry. — Prawie dziobnęła ziarenko na blacie.

— Mam problem z systemem zainstalowanym pół roku temu — zabrzmiało bardzo poważnie.

— Rozumiem. Czy jest pan naszym klientem?

— Nie, dzwonię pierwszy raz.

— Aha, zatem proszę o informację, o jaki system chodzi i co nie działa.

— Nie wiem, jaki to system. — Głos stał się poirytowany.

— Jak to pan nie wie? Czy chodzi o BPM, SCM, MRP?

— Nie mam pojęcia. Po prostu nie działa.

— Rozumiem. Zatem jestem zmuszona wysłać do pana naszego informatyka. On dokona rozeznania i zdiagnozuje problem. Niestety wiąże się to z większymi kosztami. Proszę podać swój adres.

— Nie podam. — Gość był stanowczy.

— Hmm… To jak mam panu pomóc? — Nerwowo szarpnęła łebkiem.

— Proszę coś wymyślić.

Co to, kurwa?! Konkurs kreatywności?, zaklęła w duchu. A po chwili zastanowienia odezwała się na głos:

— Mam! Proszę zadzwonić jutro. Telefon odbierze wróżka, rozłoży karty i rozwiąże sprawę.

— Dobrze, zadzwonię jutro. Dziękuję. Do widzenia.

— Do widzenia.

Rozpostarła skrzydła, odleciała i zamówiła przez Internet Encyklopedię kur ozdobnych.

Rozdział 6

Nie lubiła wstawać wcześnie w soboty.

Dzisiaj musiała zerwać się skoro świt. Nie miała właściwej rozpiski, więc improwizowała, co w jej przypadku nie zapowiadało nic dobrego.

W co się ubrać na to poranne chlanie? W piżamę?, siliła się na dowcip. A może wziąć ze sobą laskę, by się integrować ze środowiskiem?, przemknęło jej przez myśl.

Dzień zapowiadał się bezchmurny i ciepły.

Przeglądając szafę, wybrała zwiewną, długą sukienkę. Żółtą. Wzorowo wyprasowaną i pachnącą cytrusami.

Ugotowała jajko, dbając o to, by żółtko miało właściwą, rozlewającą się konsystencję.

Sukienka, śniadanie, pogoda korelowały ze sobą, brakowało tylko słoneczników. Rona to znała i nawet gdy nie koncentrowała się zbytnio, w efekcie wszystko do siebie pasowało. Ubranie na następny dzień zazwyczaj przygotowywała automatycznie i dopiero w momencie, kiedy miała je już na sobie, orientowała się, że kolor kokardki biustonosza komponował z odcieniem torebki.

Nie zrobiła makijażu, uznała, że kilka bardziej widocznych zmarszczek zjedna jej przyjaciół wśród współbiesiadników.

Zrezygnowała z pomysłu koloryzacji włosów na gołębie srebro, ale rozbawił ją sam pomysł.

W progu mieszkania stanęła za pięć ósma. Ale bałagan, rzuciła jeszcze w myślach, kiedy spojrzała na nieumytą szklankę w zlewie. Jednak nie miała już czasu. Z żalem zamknęła drzwi.

Na korytarzu od razu dostrzegła krzyczący komunikat: „Awaria windy!”. Niezdziwiona, podciągnęła nieco sukienkę, by zwinnie pokonać schody.

Jonasz już czekał na dole.

— Dlaczego nie odbierasz telefonu?! — zaatakowała go bez powitania.

— Witaj, Czaropani! — Zdawał się nie reagować na jej butę, tylko wskazał zapraszającym gestem na samochód. — Obawiałem się, że odmówisz. Nie gniewaj się — poprosił pojednawczo.

Szelma!, pomyślała. Obrażona ruszyła marszowym krokiem ku dość oryginalnemu samochodowi. Doceniła lśniącą czystością karoserię w kolorze butelkowej zieleni. W środku, pewnie za sprawą miękkiej, nowej, kremowej skóry, poczuła się jak u kaletnika. Zapadła się w wygodny fotel, zapięła pasy. Zatrzymała wzrok na wysmakowanej, retro, rodem z lat pięćdziesiątych złotawej desce rozdzielczej i z aprobatą dotknęła jej ascetycznej formy. Przeczytała nazwę. Zareagowała natychmiast. Prototyp powstał w czterdziestym szóstym, w sekundę otworzyła szufladę swej niezwykłej pamięci. Była lepsza od Wikipedii.

Jonasz odpalił silnik, włączył chilloutową, anonimową muzykę. Zrobiło się dość przyjemnie.

— Dokąd jedziemy? — zareagowała w chwili, gdy opuszczali rogatki miasta.

— Niespodzianka — odpowiedział zadowolony, nie wiedząc, jak bardzo Rona nie lubiła być zaskakiwana. — Pisałem ci, że jesteśmy zaproszeni do winnicy mojego przyjaciela — dodał, wzdychając. — To około stu kilometrów stąd.

— Słucham?! Ile?! — zapytała, a po chwili jęknęła z rezygnacją w głosie.

Miała spędzić tyyyle czasu z oprawcą, w mig poczuła się jak bohaterka Porwanej. Do tego oczami wyobraźni widziała bandę degustatorów, dla których w dobrym tonie było cmokanie, siorbanie, plucie, przewracanie oczami w zachwycie, silenie się na pełne znawstwa określenia dotyczące sukni, bukietu, mocy i charakteru próbowanych trunków i którzy tak wszystko by wypili, niezależnie od gatunku i jakości.

Jakiś koszmar… „This is the road to hell”, zaintonowała w myślach.

— Jakie wino lubisz? — zapytał, niewzruszony jej niezadowoleniem.

— Otwarte! — zakpiła.

— Ha, ha, ha — roześmiał się. — To niewygórowane upodobanie, więc sobie poradzimy. — Spojrzał na nią zaczepnie.

Prowadził bez pośpiechu i pewnie.

— Uwaga!!!! — krzyknęła Rona, dostrzegłszy wyjeżdżającego z polnej drogi rowerzystę.

— Spokojnie, widzę go — rzekł ze stoickim opanowaniem Jonasz.

Utemperowana postanowiła już się nie odzywać, ale do końca podróży nie popuszczała nogi z wyimaginowanego hamulca po stronie pasażera. Panowała nad jazdą do momentu, aż miarowy takt jadącego samochodu, beztroska kierowcy, jednostajne krajobrazy i hipnotyczna muzyka ją uśpiły.

— Czaropani — wyszeptał Jonasz, patrząc od czasu do czasu na Ronę. — Smukła, słoneczna bogini.

Przez całą drogę starał się jechać tak, by jej nie obudzić.

Oprzytomniała dopiero wtedy, gdy ucichł warkot silnika.

— Jesteśmy na miejscu — poinformował.

Wyszła z samochodu, przeciągnęła się i zastygła w pozycji targanej wiatrem nadmorskiej sosny.

Jak tu pięknie!, pomyślała.

— Witam w Krainie Wygasłych Wulkanów — mówił tubalnie, z głową skrytą w czeluści bagażnika. Szukał torby.

W oddali rzeczywiście majaczyły charakterystyczne stożki. A tuż za różaną bramą pięły się w równych rzędach krzewy winorośli, zamarłe na magmowym bazalcie, powyginane, przeciążone kiśćmi owoców. Całe połacie, aż po błękitny horyzont.

— Ładnie tu — odezwała się wreszcie, przerywając panującą ciszę. Poza nimi nie było tutaj nikogo innego. — Ale gdzie Klub Seniora? — zapytała, bo zatęskniła za urojonymi staruszkami. Czyżby z ułańską fantazją wyruszyli na nordic walking bez kijów?

— Klub Seniora?! — Zdziwiony Jonasz nie znał przecież wyobraźni Rony. — Będziemy tu sami. No, może nie całkiem. — Popatrzył na nią w bezczelny sposób.

Odwróciła wzrok.

Kolega zatrzasnął bagażnik, zarzucił torbę na ramię i ruszył zdecydowanym krokiem. Rona posłusznie podążyła za nim.

Nie poszli w stronę skupisk regenta i solarisa, by degustować winogrona prosto z krzaków, lecz skręcili w zacienioną ścieżkę. Przedzierali się przez chaszcze pełne kujących jeżyn, atomowych pokrzyw, czepnych przytulii, ominęli niedotleniony staw z nadprodukcją rzęsy, przestraszyli znienacka wyrwane z półsnu dzikie kaczki, szli z towarzyszeniem ostrzegawczego rechotu ropuszych generałów.

— Daleko jeszcze? — zapytała zniecierpliwiona, odgarniając suche gałęzie sprzed oczu i ściągając pajęczyny z twarzy. Do tej pory przeprawiała się jak rasowy tropiciel zwierzyny. Ojciec nauczył ją, jak ma sobie dawać radę w lesie, ale nie w dżungli. Miała już dość.

Jonasz przystanął. Ona tuż za nim. Poprawiła kosmyki włosów, otrzepała balową kieckę, spojrzała na wprost i oniemiała. Przed nią rozciągało się arcydzieło natury: łąka jak ze snów.

Zdjęła sandałki, stąpała bezszelestnie i powoli po przyjaznym poszyciu. Długa sukienka omiatała źdźbła. Bez skrupułów pozostawiła Jonasza samemu sobie. Była zachwycona, łakomie chłonęła kolory i zapachy wrzącej, wibrującej, tętniącej swoistej aglomeracji. Wcale nie było cicho — trzmiele straszyły beatowymi basami, umuzykalnione świerszcze nie kończyły wiecznego koncertu, chaotyczne, niezdecydowane, choć bezdźwięczne, motyle nakręcały poligon. Żyły szybko, żyły chwilą.

— Kojący harmider istot buszujących w niedostępnym dla człowieka świecie — wyszeptała i ponownie zasłuchała się w otaczające ją dźwięki natury.

Przysiadła w cieniu niewielkich sosen. Husarz władca zawisł tuż przy twarzy Rony, chwilę oceniał niebezpieczeństwo, wyglądał i poruszał się jak dron pilotowany przez nadpobudliwego operatora.

Jonasz podszedł do niej niezauważenie. Wyjął z torby butelkę kwiatowego traminera, otworzył ją.

— Napijesz się? — zapytał cicho.

— A jak myślisz?

Degustację rozpoczęli w samo południe, kiedy biły dzwony.

Rona postanowiła od dzisiaj nie przeklinać.

Rozdział 7

Nie lubiła udzielać się towarzysko.

Ale oczywiście musiała dostosować się do fasonu wielkiego miasta, dlatego odgrywała swoją rolę bezbłędnie. Jednak świat bezwartościowych spotkań, biznesowych uwikłań, jałowych dyskusji, beznamiętnych wymian poglądów bardzo ją męczył. Był nieuporządkowany, pogmatwany, niósł ze sobą ryzyko nagłych zmian i zaskoczeń. Była do granic wyczerpania skupiona na tym, by okiełznać każdą zasadzkę i by móc reagować na słowa rozmówców należycie i przepisowo, zgodnie z zasadami miejskiej nieprawdziwości.

Z przyjemnością zamykała się w swoim ułożonym królestwie i rządziła na wirtualnym podwórku, na którym mogła każdego skasować, zresetować, ożywić czy unicestwić. Tam była wyrocznią.

— Zamówiłbyś jakąś mniej łąkową potrawę — zażartowała, przeżuwając kolejny liść dzikiego szczawiu.

Jonasz był dla niej stosownym kompanem, bierką na szachownicy, jej idealnie ułożonego królestwa. Był, ale nie gadał i nie decydował. Czy pion może być promowany na figurę? Wprowadził mały chaos w polu Rony, ale tylko na chwilę, nawet przyjemną chwilę.

— Nie jadam dań z niesprawdzonych miejsc — nie przychylił się do jej prośby.

— Ja też — odpowiedziała krótko.

Nie miała bowiem ochoty silić się na wyjaśnianie, jak wiele kosztuje ją znalezienie odpowiedniego źródła jedzenia, a także na relacjonowanie o sposobach pozyskiwania informacji, taktykach na granicy prawa, włamywaniu się na konta i maile restauracji i sklepów. Jej wiedza na temat tworzenia żywności była przeogromna, a wyobraźnia jeszcze większa. Z setek spenetrowanych miejsc wybrała na razie tylko dwa.

— Ale mam plan. Zaufaj mi — zaproponował.

— Okej — zgodziła się zrezygnowana, marszcząc nos.

Nie miała innego wyjścia. Była sobota. Frittata i tarta się nie piekły, a ona była głodna, daleko od domu i nie miała przy sobie telefonu.

Wstała. Poprawiła włosy, patrząc w niewidzialne lustro, wygładziła i otrząsnęła z mikroowadów żółty ciuch. Ruszyła za samozwańczym dyktatorem, który poprowadził ją jasną, równą, wygodną drogą.

Dotarli do samochodu w ciągu chwili.

Nikczemnik i łotr!, wydała wyrok w myślach, programując go w swoim pliku. Udawała, że nie zauważyła podstępu. Postanowiła być czujniejsza.

Jonasz wyjął telefon z samochodu. Zadzwonił.

— Będziemy za parę minut — poinformował odbiorcę bez żadnego powitalnego wstępu.

Strateg, spostrzegła z uznaniem.

Szli alejką wzdłuż krzewów winorośli, aż w końcu dotarli do drewnianego domu, postawionego na kamiennych fundamentach, rozkwieconego, wręcz bajecznego. Na ganek wybiegła rozanielona kobieta o południowej urodzie. Starała się przekrzyczeć jazgoczącą, tańcującą psią ferajnę.

— Jonasz! — Przytuliła go serdecznie.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 44.36