E-book
44.1
drukowana A5
80.58
Sunset Strip

Bezpłatny fragment - Sunset Strip


Objętość:
517 str.
ISBN:
978-83-8369-760-4
E-book
za 44.1
drukowana A5
za 80.58

Sunset Strip


Copyright © 2023 Klaudia Ornat All rights reserved. ISBN: 9798856115245


Klaudia Ornat

Sunset Strip


Dla moich bliskich i każdej dobrej duszy, która w jakikolwiek sposób przyczyniła się do powstania tej książki.


Playlista do książki oraz użyte utwory

Edgar Allan Poe- W samotności

Janis Joplin- Maybe

Cinderella- Nobody’s Fool

Bon Jovi — Runaway

Iggy Pop- Just for life

The Doors- Unhappy girl

The Doors- Touch me

The Doors- People are strange

The Doors- Light my fire

Led Zeppelin- Whole lotta love

Judas Priest- The Sentinel

Queen- A Night at the Opera

Pink Floyd- Fearless

Pink Floyd- Comfortably Numb

Pink Floyd- Wish You Were Here

Rolling Stones- Talkin’ About You

Rolling Stones- Angie

Testament- Return to Serenity

Nancy Sinatra- Summer wine

Sex Pistols- Pretty Vacant

Sylvia Plath- Ariel

Scorpions — Holiday

Scorpions -Always Somewhere

Steelheart — She’s gone

Prolog

To miejsce wciąż tętni życiem

Kiedy opada dym

(Scorpions, When the smoke is going down)

Rok 1984

Tego dnia nad Miastem Aniołów słońce wzeszło zadziwiająco szybko, zalewając niebo intensywnym koralem. Godzina piąta rano, a całe zachodnie Los Angeles wciąż pogrążone było w głębokim śnie.

Tylko czasem można było spotkać tu ludzi wlokących się ulicami w poszukiwaniu sensu swojej egzystencji, czekających na okazję albo wracających z całonocnych imprez. Te powtarzające się nieustannie libacje były dla nich namiastką stabilności w tym nieuporządkowanym życiu i ucieczką od świata niespełnionych dziecięcych marzeń.

Za dnia życie tutaj właściwie nie istnieje. Budzi się dopiero po zmroku i dryfuje pomiędzy szarą rzeczywistością, a grą wysokiego ryzyka i świadomość tego ma każdy, kto spędził tu chociaż kilka nocy. To narkotykowy świat topiony w hektolitrach wódki, w której topi się również własne problemy, pragnienia i lęki.

Koncerty, nocne kluby, alkohol. Prostytucja, biały pył i tęsknota za miłością. Poszukiwanie własnego ja, naiwna pogoń za marzeniami i usilne starania, by przetrwać w tej dżungli choć jeden kolejny dzień.

W areszcie na Bauchet Street dzień rozpoczął się już dużo wcześniej. Od samego rana słychać było nieprzyjemny gwar, hałas skrzypiących metalowych drzwi i brzęk kluczy.

W każdej celi znajdowało się po kilku mężczyzn, ponieważ takie właśnie panowały tam zasady, jednak cela na samym końcu głównego korytarza była jakby pustawa. Przeważnie nie zamyka się jednej osoby, lecz gdy ta bez większego powodu wszczyna bójki i wdaje się w słowne potyczki, strażnikom więziennym nie pozostaje nic innego, jak odizolować ją od reszty dla dobra wszystkich.

Ciało w celi i krwawy finał wymiany poglądów pomiędzy przedstawicielami rywalizujących ze sobą gangów to niezły burdel w papierach i prokurator na karku. Szczególnie na Bauchet każdy o tym pamięta, bo takie sytuacje to tutaj nie pierwszyzna.

Resztka powietrza wypełniająca przestrzeń mikroskopijnej celi mieszała się z ciężkim papierosowym dymem, tworząc coś na wzór komory gazowej, a na wysłużonej pryczy leżał cherlawy, ciemnowłosy mężczyzna i zaciągał się papierosem. Miał ogromne szczęście, że udało mu się go tutaj przemycić, bo w przeciwnym wypadku już dawno wyszedłby z siebie.

Kolejną paczkę mocnych czerwonych Marlboro niepostrzeżenie dostarczył mu Thony, z którym widział się w ostatnim tygodniu i czuł, że powinien być mu za to dozgonnie wdzięczny. Powinien. Ale nie był, bo kolejne porcje tytoniu tylko rozbudzały jego apetyt.

Ręce niemiłosiernie mu się trzęsły i miał nawet problem z utrzymaniem w dłoni tego pieprzonego szluga, z końca którego popiół subtelnie opadał na jego skórzane kowbojki.

Te nieszczególnie wyróżniające się na tle innych buty w kolorze skóry wielbłąda wzbudzały w nim niemały sentyment, ponieważ były pierwszą w jego życiu rzeczą, którą kupił za ukradzione pieniądze.

Brakowało mu jeszcze czegoś mocniejszego, jednak niełatwo jest przeszmuglować podłużną butelkę. Szczególnie, gdy przeszukuje cię dwóch doświadczonych strażników więziennych, których uwadze nie umknie nawet najmniejszy szelest.

Chociaż może i na to nie zwróciliby większej uwagi. Dla nich to przecież tylko kolejny nieistotny dzień w tej znienawidzonej pracy. Element układanki ich nic nieznaczącego, ograbionego z emocji życia.

Próbował się uspokoić, ale czuł, że ciśnienie w jego krwi lada moment rozerwie mu żyły. Już nawet nucenie ukochanego Communication Breakdown nie pomagało, choć dotychczas potrafiło skutecznie ukoić jego rozedrganą duszę.

Przywoływało ono wspomnienia tych niewielu beztroskich chwil, których w swoim niedługim życiu dane mu było uświadczyć. Sprawiało, że rozpływał się w przyjemnych czeluściach dziecięcych hedonistycznych pamiątek i w takich właśnie chwilach nie chciał wychodzić gdziekolwiek poza swój umysł.

To już kilkunasta z rzędu noc w tej celi, a do tej pory nie zdarzyło się nic, co przywróciłoby mu wiarę w to, że kiedykolwiek stąd wyjdzie.

Zamknęli go po tym jak kolejny raz pod wpływem alkoholu zaatakował w klubie przypadkowego faceta, który niepytany wyraził swoją opinię. Uderzał wtedy pięściami na oślep, ogarnięty niepohamowanym gniewem, jakby był targany niewidzialną siłą, nie pozwalającą mu przestać.

Facet trafił na ostry dyżur z poważnymi obrażeniami ciała, ale nie było to czymś na tyle istotnym, by Sebastian mógł się tym przejmować. Dla niego liczył się jedynie fakt, że został mu zabrany czas, który był przecież tak cenny, a który teraz musiał spędzać w tym pieprzonym więzieniu, gapiąc się w sufit.

Cały ten syf przyprawiał go o konwulsje, zrzucając w bezdenną przepaść wszystkie plany i marzenia, które snuł już od ukończenia ósmego roku życia.

Mocne brzmienia starego radia grającego w celi obok przebijały się przez masywne więzienne ściany i wypełniały głuchą przestrzeń betonowej fortecy.

Love is Loud Kissów. Dobrze znał ten zespół, bo głos Paula kołysał go do snu, kiedy jeszcze był małym chłopcem. Byli nieźli, a na tamtejszej scenie utrzymywali się już dobre dziesięć lat, albo i dłużej. Stanley wiedział, jak wprawiać w euforię i sprawiać, że wszystko inne, prócz jego głosu, przestawało mieć znaczenie.

Nie miał ze sobą właściwie nic. Nic oprócz starego, zmaltretowanego zeszytu i papierosa żarzącego się w jego dłoni. Chociaż to pierwsze ciężko było nazwać zeszytem, bo zostało zaledwie kilka stron. Resztę powyrywał i używał jako prowizorycznych bletek do zawijania różnych substancji, które już powoli lasowały mu mózg.

Doskonale pamiętał, jak po raz pierwszy nauczył się skręcać blanta podczas wagarów, w pierwszej klasie szkoły średniej, a z pomocą przyszedł mu wtedy John Modley, czołowy członek szkolnego zespołu rockowego.

Od tamtego czasu opanował tę sztukę niemal do perfekcji i gdyby istniał zawód polegający na robieniu jointów, on już dawno zostałby dobrze sytuowanym obywatelem Stanów Zjednoczonych.

Na Sunset Strip w czasach świetności Led Zeppelin nietrudno było o cokolwiek takiego, bo zapotrzebowanie na substancje wprowadzające w stan innej świadomości rosło jak zaraza i nic nie wskazywało na to, że cokolwiek miałoby się zmienić.

Obiecał sobie, że z tym skończy i nie będzie więcej pakował się w bagno. Przestanie, kiedy tylko los się do niego uśmiechnie, kiedy stanie na nogi, a życie nie będzie już dłużej tak przytłaczająco upokarzające.

Gdzieś tam w głębi serca chciał, żeby rodzice, których nigdy nie poznał, byli dumni. Żeby mieli świadomość, że ich syn wyszedł na ludzi bez ich pomocy i chociaż doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że nie ma na to najmniejszej szansy, na swój specyficzny sposób napawało go to swego rodzaju siłą.

Pragnieniem, by nie skończyć tak, jak niektórzy jego starzy znajomi, z nieruchomą strzykawką wbitą w żyłę na przedramieniu, gdzie ostatnim, co zobaczyli przed śmiercią było czyste niebo nad ulicami Los Angeles. Blady bezkres, w którym odbijały się neonowe światła okolicznych klubów.

Młoda, na swój sposób piękna, ale niezasłużona śmierć w akompaniamencie brzmień gitarowych riffów, które wypełniały absolutnie każdą głuchą przestrzeń tego dzikiego miasta.

Nie posiadał nic, oprócz koszmarnych, tłukących się boleśnie pod jego czaszką wspomnień i pociągłej blizny na piersi. Maleńka, ledwo zauważalna szrama była niemalże żywą relikwią na jego skórze. Ilekroć jej dotykał albo na nią spojrzał, w jego głowie pojawiały się obrazy, które chciał jak najszybciej wymazać z pamięci. Uczucia, z którymi nie potrafił sobie poradzić i myśli, których nie potrafił unieść na swoich wątłych barkach.

Przypominało to machinę, która po uruchomieniu rozpędza się tak żarliwie, że nie sposób jej zatrzymać, bo kruszy wszystko, co tylko napotka na swojej drodze.

Ciężko mu było uwolnić się od tego, co snuło się uparcie po jego głowie, ciągle powracając, prześladując go i nie pozwalając na zwyczajne funkcjonowanie. O ile tylko można nim było nazwać powtarzające się wciąż narkotykowo-alkoholowe epizody, po których miewał napady lęku i fugi w pamięci. Dopiero po wszystkim dowiadywał się, co takiego zrobił pod wpływem utraty kontaktu z rzeczywistością i za co powinien się wstydzić.

A tak przy okazji, miał to głęboko w dupie.

Degeneraci tak mają, myślał czasem wypalając papierosa za papierosem i wypijając butelkę za butelką, czując w gardle palący posmak siarki.

W ostatnim kwartale przyskrzynili go osiem razy, miesiąc temu o połowę więcej. Niby nic takiego: drobne kradzieże, włamania, rozboje czy posiadanie narkotyków, ale, o dziwo, czuł się z tym coraz gorzej i był tym coraz bardziej zmęczony.

Coś go w tym wszystkim uwierało. Tacy jak on, raczej się tym nie przejmują. Przecież żyją, by umrzeć, a ich życie nie pędzi w zamiarze doścignięcia jakiegoś wzniosłego celu. Jednak czuł gdzieś głęboko pod skórą, że nie tak powinno ono wyglądać. Że nie po to tu przecież jest, że chciałby zostawić po sobie cokolwiek więcej, niż tylko wspomnienia albo przykład tego, jak używki niszczą piękne umysły.

Godziny spędzone w areszcie dłużyły mu się niemiłosiernie, a świat pędził do przodu. Księżyc nieustannie obiegał Ziemię, a następujące po sobie pory roku przypominały tylko o ulotności chwili. Żadnej płyty, żadnego koncertu i żadnych perspektyw.

Chciał być jak Tyler czy Perry i zachwycać wszystkich swoim głosem, ale jego plany zdawały się biec w przeciwnym kierunku. Jak na razie był dwudziestokilkuletnim przestępcą, spędzającym życie w więzieniu, w najgorszej z możliwych dzielnic Los Angeles.

Mógł być teraz na plaży w Kalifornii albo w Sound Studios i spełniać marzenia, a siedział na pieprzonym Bauchet.

Codziennie budził się z myślą, że życie przecieka mu przez palce, a on nadal tkwi w miejscu. Cały czas spędzał na rozmyślaniu i nie służyło mu to wcale, bo z każdą godziną coraz bardziej wierzył w bezsens swojego życia.

Gdy tu przyjechał miał plany i marzenia, a teraz ma na koncie kilka drobnych przestępstw i słabe relacje z kumplami z zespołu.

Momentami jego myśli prowadziły go do miejsca, w którym wierzył, że to chyba lepsze niż wolność, bo przynajmniej ma gdzie spać. To już jednak nie te czasy, kiedy przez rok włóczyli się po brudnych ulicach, żebrali o jedzenie i spali pod mostem.

Żyli jak bezdomni, którzy każdego dnia walczyli o przetrwanie, a mimo to nie opuszczała ich ta naiwna myśl, że nadejdzie dzień, kiedy będą wielcy i będą cokolwiek znaczyć.

Do domu nie wróci, bo prędzej dałby się pogrzebać żywcem. Nie po to uciekł, żeby teraz uczyć się tam życia od nowa. Zresztą nie musi tam być, by wiedzieć, że wciąż nic się nie zmieniło i dawno już przestał nawet utrzymywać przy życiu tę złudną nadzieję, że ktoś przyjąłby go z otwartymi ramionami.

Często zastanawiał się, czy ktokolwiek jeszcze o nim pamięta, a za nic w świecie nie chciał być zapomnianym i okropnie się tego bał. Wiedział jednak, że dla nich już nie istniał.

Z przemyśleń wyrwał go głuchy trzask, który zadzwonił mu w uszach, chłostając bezlitośnie jego bębenki. Wielkie, pancerne drzwi otworzyły się i do środka wszedł znienawidzony przez niego strażnik więzienny.

Był to człowiek, z którym Sebastian już nie raz zdążył się pożreć, wytknąć wszelkie możliwe błędy i skomentować jego brak poczucia stylu, nie pomijając przy tym okropnego gustu muzycznego. Obdarzał go przy tym nieustępliwym i krytycznym spojrzeniem, co zaogniało ich konflikt do granic możliwości.

— Harrison, rusz tę swoją leniwą dupę, bo dziś wychodzisz. Znowu. I tylko czekać, aż ponownie się zobaczymy — rzucił znudzony, notując coś w swoim grubym, obitym skórą notesie.

Chłopak usłyszawszy te słowa momentalnie poderwał się z miejsca, a niedopałek niezauważalnie zniknął pod jego butem.

— Jak to możliwe? — zapytał szczerze zdziwiony. — Myślałem, że będę tu gnić do usranej śmierci. Kto wyłożył forsę?

Strażnik zmierzył go wzrokiem i pokręcił głową. Następnie ponownie nabazgrał coś niezdarnie w notesie i sapiąc ciężko, wsunął go wraz z długopisem z powrotem do tylnej kieszeni spodni.

— Nie przedstawiał się, ale wyglądacie podobnie, więc przypuszczam, że jest takim samym skończonym dupkiem jak ty. I pewnie też ćpunem — odparł, a po jego twarzy przebiegł złośliwy uśmieszek. — Ale chwała mu, że uwolnił mnie od użerania się z tobą. Bałem się, że to potrwa jeszcze przynajmniej kilka miesięcy, ale jak powiadają, idioci zawsze mają szczęście.

Brunet spojrzał na niego złowrogo i w pośpiechu złapał za swoją skórzaną kurtkę. Zastanawiał się jeszcze przez chwilę, czy nie powinien wyrównać rachunków. Zaraz potem przypomniał sobie jednak, że przecież pragnie zacząć nowe życie i nie może rozpoczynać go od kolejnej rozprawy sądowej. Przełknął więc gorycz pokory i przeczesał niezgrabnie palcami swoje gęste włosy.

— Też mam nadzieję, że widzę tę twoją parszywą mordę po raz ostatni — mruknął pod nosem i nie czekając na odpowiedź w mgnieniu oka opuścił celę.

Gnał przed siebie mijając znajome korytarze i cele tak szybko, jakby się bał, że ktoś za chwilę zmieni zdanie, a on będzie musiał tam wrócić. Niósł się za nim jedynie stukot ciężkich butów, gdy przyspieszył kroku, a kiedy tylko znalazł się poza murami Mens Central Jails, poczuł się naprawdę wolny.

Poczuł chłodny powiew wiatru na twarzy i odetchnął. Wtedy naprawdę odetchnął pełną piersią. Nabrał powietrza tak mocno, że omal nie rozerwało mu ono płuc, a następnie leniwie wypuścił je ustami czując, jak każda ulatująca z niego cząsteczka tlenu pociąga za sobą irytację, złość i zwątpienie.

Gdy dostrzegł te śledzące go z okien, znienawidzone twarze wydarł się tylko:

— Pierdolcie się wszyscy. Więcej się nie zobaczymy.

Ostentacyjnie pokazał im środkowy palec, rozbił pustą butelkę, którą znalazł przy masywnej bramie o kolumnę aresztu, splunął i ruszył przed siebie.

Sebastian był istotą niezmiernie osobliwą. Był zbyt pewny siebie, co momentami ocierało się niemal o czysty narcyzm i z całą pewnością nie miał wrodzonego daru zjednywania sobie ludzi, jak Billy czy Mike. Było wręcz odwrotnie.

Jego niewyparzony język i wiecznie zirytowane spojrzenie odpychało większość tych, którzy choćby na milimetr próbowali się do niego zbliżyć, ale z całą pewnością coś w sobie miał.

Jakąś drugą stronę, którą zwykł odsłaniać tylko przed nielicznymi i tajemnicę. Enigmatyczny błysk w oku i dziecięcą naiwność, która przejawiała się głównie w momentach, gdy stawiał przed sobą jakiś wzniosły cel.

Z całych sił wierzył, że przyszedł na świat po to, by być kimś i nigdy nie myślał o sobie, jak o zwykłym przeciętniaku. Choć wyglądem bliżej mu było do młodego Osbourne’a, to swoją uporczywością i wytrwałością doścignął już nawet The Trash Bag Killera, bo już dawno porzucił wszelkie mentalne ograniczenia.

Być może fakt, że nie wierzył w rzeczy niemożliwe sprawiał, że ludzie, którzy mieli okazję bliżej go poznać, czuli w jego towarzystwie, że mogą wszystko.

Niezmierzone fantazje na temat tego jak mogłoby wyglądać jego życie zakrawały nierzadko o absurd, ale nie zmieniało to jednak faktu, że wypełniały go po brzegi ogromną zawziętością.

Mimo swojego gorszącego zachowania i dysydenckiej natury z pewnością był istotą interesującą.

Miał piękną twarz i zupełnie nie współgrający z nią charakter. Bywał strasznym dupkiem i chociaż zdawał sobie z tego sprawę, to wcale nie zamierzał tego zmieniać.

Rok 1973

Dochodziła północ. Niebo na zewnątrz było czarne, a noc spowiła cały świat, otulając go obsydianowym suknem.

Małą Vanessę zbudziły krzyki dochodzące z kuchni. Otworzyła zaspane oczy i przecierając twarz dłońmi wyślizgnęła się spod swojej kołdry. Na palcach wyszła ze swojego pokoju, starając się narobić przy tym jak najmniej hałasu i stanęła przy drzwiach. Zacisnęła krótkie palce na ich framudze i delikatnie wychyliła głowę, by umożliwić sobie obserwację.

Na korytarzu panowała ciemność, jednak nie całkowita, bo delikatne smugi światła, wypadające z pokoju na końcu korytarza, oświetlały nieznacznie pogrążony w mroku hol.

— Lauren, co ty do cholery mówisz? — Usłyszała podniesiony głos swojego taty. Po cichu wyszła na korytarz i zaczęła niemal bezszelestnie stawiać kroki, zbliżając się coraz bardziej do uchylonych drzwi pokoju.

Wyostrzyła wzrok i wstrzymała oddech. Jej ojciec siedział na kanapie, trzymając swoją twarz w dłoniach, a matka stojąc przy oknie paliła papierosa, patrząc nieobecnym wzrokiem przed siebie.

Dziewczynkę zdziwił ten widok, ponieważ nigdy nie widziała, by jej mama praktykowała ten zupełnie sprzeczny, wydawać by się mogło z jej naturą, nawyk. Może przez te wszystkie lata skrzętnie to przed nią ukrywała?

Krople deszczu za oknem uciążliwie dudniły w szyby rozwiewając wszystkie jej myśli i bezlitośnie sprowadzały na ziemię, zrzucając na jej dziecięce barki ciężar trudnej do zaakceptowania rzeczywistości.

— Lauren… — I znowu ten przepełniony bezsilnością głos. Anthony podszedł do swojej żony i złapał ją delikatnie za ramię, ale ona gwałtownie mu się wyrwała. Zachowywała duży dystans, jakby jego ciało paliło żywym ogniem i nie pozwalała mu zbliżyć się do siebie choćby na milimetr.

— Spójrz na mnie, do jasnej cholery! Mówię do ciebie! — krzyczał, potrząsając za jej ramiona, a ona patrzyła na niego wzrokiem pełnym złości i strachu.

— Odwal się! — powiedziała nagle i gwałtownie mu się wyrwała. Podeszła do wielkiej szafy i uklękła na podłodze, co jakiś czas zerkając na odbicie męża, które nieruchomo obserwowało ją w lustrze.

Vanessa zawsze przeglądała się w jego tafli przymierzając ubrania i buty należące do jej matki. Marzyła, że kiedy dorośnie będzie tak piękna i elegancka jak ona, ale teraz widząc ją w takim stanie, poczuła ogromny zawód.

Obraz ich czwórki, jaki od zawsze miała w swojej głowie całkowicie różnił się od tego, czego w tamtej chwili była świadkiem. Przecież rodzice zawsze powtarzali, że rodzina powinna trzymać się razem i że przecież zawsze tak będzie. Mimo wszystko… Czym więc było to, co teraz było w stanie ich rozdzielić?

Kobieta wyciągnęła z szafy dużą czarną torbę i zaczęła wrzucać do niej niedbale wszystkie swoje rzeczy. Wyglądała tak, jakby była całkowicie zatopiona w swoich myślach i zdawała się nie zauważać tego, co dzieje się wokół niej. Za każdym razem jednak, kiedy słyszała głos mężczyzny, wzdrygała się mimowolnie.

— Kochanie, porozmawiajmy… — Głos jej ojca jeszcze bardziej się załamywał. Postanowił podjąć jeszcze jedną próbę zatrzymania jej i ratowania ich rodziny, ona jednak całkowicie oddana swojemu postanowieniu zdawała się ignorować jego błagania.

— Nie mamy już chyba o czym — rzuciła krótko, nawet na niego nie patrząc.

Stanął przed nią i przez chwilę wpatrywał się w przestrzeń za oknem jak zahipnotyzowany, a gałęzie wielkiego dębu zawzięcie uderzały w szyby, jakby chciały przerwać tę uporczywą ciszę.

Mała Vanessa cofnęła się delikatnie do tyłu, czując pod stopami przeraźliwy chłód drewnianej podłogi. Wstrzymała oddech, czekając w napięciu na to, co za chwilę miało się wydarzyć.

— Jak to nie mamy? O czym ty w ogóle mówisz? — podjął znów Anthony. — Jesteśmy rodziną, mamy dzieci. Naprawdę chcesz, żeby dorastały bez matki? Vanessa ma dopiero siedem lat, Thomas niewiele więcej.

Kobieta nagle odwróciła się, spojrzała na niego bez wyrazu, a potem zatrzymała rozbiegany wzrok na olchowej podłodze.

— Thomas jest już prawie dorosły — odparła.

Nieoczekiwanie wstała, usiadła na fotelu chowając twarz w dłoniach i siedziała tak w bezruchu chwilę, a może parę chwil. Może nawet całą wieczność, dla Vanessy w tamtym momencie czas zaczął płynąć zupełnie inaczej.

— Dorosły? O czym ty mówisz?

— Chcę zabrać dzieci ze sobą — wypowiedziała nagle słowa, które wydawały się zatrząść całym jego światem niczym huragan.

Wypuścił z dłoni kubek, który z hukiem uderzył o ziemię i roztrzaskał się na milion maleńkich kawałeczków, zalewając przy tym całą swoją zawartością biały, puchaty dywan.

Kiedy w końcu dotarło do niego, co zrobił, spojrzał nerwowo na drzwi, próbując wybadać, czy żadne z jego dzieci się nie obudziło. Dziewczynka uchyliła się delikatnie, by nie zostać zauważoną, czemu sprzyjał panujący dookoła półmrok. Odetchnęła.

— Słucham? — zapytał i zatrzymał swój wzrok na kobiecie, która do tamtego momentu była całym jego światem. Lustrował ją uważnie w taki sposób, jakby próbował wybadać, czy to, co usłyszał nie było tylko przesłyszeniem.

— Biorę dzieci ze sobą. Wrócę tu po nie, ale jeszcze nie teraz — powiedziała nagle, a przez jej twarz niemal niezauważalnie przebiegł grymas niepewności.

— Chcesz mnie zostawić po tylu latach?

Zamarła w bezruchu. Patrzyła na niego z trudnym do rozszyfrowania wyrazem twarzy, jakby chciała coś powiedzieć, ale nie potrafiła otworzyć ust. Zamrugała kilkakrotnie, skubiąc nerwowo fragment jedwabnej niebieskiej koszuli, która idealnie podkreślała jej filigranową figurę. I była to jej ulubiona koszula, którą zakładała tylko na specjalne okazje, dlaczego więc miała ją na sobie tego wieczoru?

— Poznałam kogoś… — wypaliła.

W pierwszej chwili te słowa w ogóle do niego nie dotarły. Odbiły się od muru, który wokół siebie utworzył i uleciały w eter. Wiedział jednak, że nie może temu zaprzeczać, bo ta bolesna prawda prędzej czy później uderzy go prosto w twarz i powali na ziemię.

Ogarnęła go wściekłość tak niewyobrażalna, jakby wstąpiło w niego coś, co nie pozwalało na kontrolowanie ruchów. Złapał ją za ramiona i zaczął potrząsać, jak szmacianą lalką. I sam siebie nie poznawał, a wstyd, który czuł odbijał się w jego oczach.

Wyglądał jak zdesperowany nastolatek, który nie dostał tego, czego chciał i ani trochę nie przypominał ojca, jakim starał się być w oczach swoich dzieci na co dzień.

— Jak mogłaś nam to zrobić? Jesteś pieprzoną egoistką! Przysięgałaś mi przed ołtarzem, że zawsze będziesz mi wierna. Teraz to już nic dla ciebie nie znaczy?

Słowa jej taty sprowadziły ją na ziemię. Wypluwał je z ust niczym pociski, a ona stała nieruchomo nie mogąc nic z siebie wydusić. Słyszała jeszcze całą masę nieprzyjemnych rzeczy, które rozbiły ją na małe kawałeczki.

W tamtym momencie sama nie była pewna, czy to wszystko, co widziały jej oczy działo się naprawdę czy to tylko dziecięca, nieco wybujała wyobraźnia płata jej figle.

Jak przez mgłę obserwowała matkę, która bierze w dłoń swoją torebkę i wychodzi z domu trzaskając frontowymi drzwiami.

Tak po prostu. Bez słowa i bez pożegnania.

Cofnęła się do swojego pokoju i na palcach, najciszej jak tylko potrafiła wsunęła się bezszelestnie pod kołdrę. Przytulona do swojej pluszowej zabawki aż do samego rana nie potrafiła zasnąć, choć pragnęła tego najbardziej na świecie. Bo jedynie sen był w stanie przynieść jej ukojenie.

Rok 1984

Słońce zdążyło już wzbić się ku górze, omiatając całe miasto palącymi promieniami. Żar lał się z nieba, oblewając ulice parnym powietrzem, a wysokie palmy niczym w proteście rzucały dający wytchnienie cień.

Ludzi z minuty na minutę przybywało. Całe chmary spieszących się gdzieś istot, biegnących przed siebie, jakby bojących się, że nie zdążą na ostatni pociąg. Do pracy, do szkoły, gdziekolwiek, w transie przemierzających ścieżki słonecznego Miasta Aniołów. Nieobecnie, pogrążając się nieświadomie w swoich własnych myślach, gnali zostawiając za sobą wszystko.

Dwie wysokie postacie podążały ku głównej ulicy na Sunset Boulevard i żywo o czymś ze sobą dyskutując, zdawały się nie zauważać tego, co dzieje się wokół nich.

— Stary, ratujesz mi dupę po raz kolejny. Naprawdę myślałem, że tam zgniję. Już powoli zacząłem się przyzwyczajać do tej zimnej celi i kracianych okien — zaczął ten pierwszy, przesadnie przy tym gestykulując. Włosy w kolorze ciemnej czekolady powiewały lekko na wietrze, przylepiając się czasem do jego twarzy. To zawsze wywoływało w nim irytację, ale ani myślał ich ścinać.

— Nie ma o czym mówić. W końcu jesteśmy kumplami, nie? — rzucił retorycznie wysoki blondyn, poprawiając niedbale swoją nastroszoną, tlenioną czuprynę i upił łyk siarkowego wina. Aktualnie tylko na nie było go stać.

Życie na Sunset Strip nie rozpieszczało i bywały momenty, w których przez kilka dni nie mieli co włożyć do ust. Zatęchłe mieszkanie i brak pieniędzy na jedzenie to w tamtych rejonach norma. Dach przeciekał, a w ich domu zaczęły pojawiać się szczury i inne robactwo, ale oni zdawali się w ogóle tym nie przejmować.

Te próby przetrwania nie były marzeniem nikogo, kto przyjechał do Los Angeles robić karierę muzyczną, ale z równie dużą pewnością nikt nie oczekiwał, że życie w tak wielkim i obcym mieście od samego początku będzie bajką.

— Mike, dajże spokój. Jest o czym mówić. To już kilkunasty raz w tym więzieniu — westchnął przeciągle, mrużąc oczy.

Shepard posłał mu współczujące spojrzenie. Wyglądało na to, że puścił w niepamięć wszystkie wydarzenia, które miały miejsce w ostatnim czasie albo przynajmniej nie dawał po sobie poznać, że żywi, wobec tego jeszcze jakikolwiek żal.

W przeciwieństwie do Sebastiana miał raczej łagodne usposobienie i na ogół unikał agresji, a wszelkie konflikty starał się rozwiązywać polubownie na tyle, na ile było to możliwe. Temperamentem różnili się jak ogień i woda, a obserwując ich z boku ciężko było uwierzyć, że w ogóle potrafią dojść do porozumienia na jakiejkolwiek płaszczyźnie.

Szli barwnymi uliczkami na przedmieściach West Hollywood i rozmawiali. Niebo zaczynało nabierać wyrazistych barw, a muzyka rozbrzmiewała coraz głośniej, zupełnie tak, jakby starała się zagłuszyć ich rozmowę.

— Doskonale cię rozumiem — odparł i zawahał się na moment. — Ale sam jesteś sobie winien. Powinieneś nauczyć się bardziej panować nad emocjami, bo obijanie komuś mordy tylko dlatego, że spojrzał na ciebie krzywo to słaby pomysł, co nie?

Sebastian otworzył delikatnie usta chcąc już coś powiedzieć, jednak, kiedy zdał sobie sprawę, że jego kumpel ma całkowitą rację zamilkł, wypuszczając jedynie ze świstem powietrze.

Zacisnął mocno wargę, bo przypomniał sobie sytuację, kiedy w jednym z barów na West Hollywood jakiś facet zaczął głośno wyrażać swoje zdanie na temat ich muzyki. Nie mógł mu tego darować, zacisnął dłoń w pięść i niczego więcej nie pamięta. Był jak w amoku. Jak dzikie wygłodniałe zwierzę spuszczone z łańcucha. O tym, że prawie pozbawił drugiego człowieka życia dowiedział się dopiero wtedy, kiedy zimne metalowe kajdanki oplotły jego nadgarstki. Skrzywił się na to wspomnienie.

— Skąd w ogóle wzięliście pieniądze? — mruknął, przenosząc wzrok na kumpla.

Tleniony blondyn zaciągnął się po raz ostatni, po czym niedopałek bezceremonialnie wyrzucił przed siebie.

— Odebrałem kilka długów, chłopaki trochę pohandlowali, jakoś to ogarnęliśmy. Zresztą, chcąc nie chcąc potrzebujemy wokalisty.

Brunet kiwnął głową.

— Dużo nad tym wszystkim myślałem za kratami i doszedłem do wniosku, że zaprzepaszczamy szansę. Chyba najwyższa pora wziąć się w garść, odstawić używki i zacząć podejmować konkretne kroki, które zaprowadzą nas tam, gdzie przecież chcemy być. Zeppelini nie stali się sławni, bo siedzieli na tyłku i wciągali kokę.

Mike roześmiał się głośno, zwalniając kroku. Opróżnił do dna butelkę wina i wyrzucił ją do stojącego przy drodze kosza. Wystawił twarz do słońca, a następnie zamrugał kilkakrotnie jakby z niedowierzaniem i zwrócił się w stronę przyjaciela.

— Stary, ja tam wierzę, że jesteśmy nieźli, ale my i Zeppelini? Wiesz kim są oni na dzisiejszej scenie, a kim przy nich jesteśmy my? Takich zespołów jest tu milion.

Sebastian skrzywił się i popatrzył z zamyśleniem przed siebie.

— Skończ pieprzyć — wypalił nagle. — My nie jesteśmy tacy jak te amatorskie pseudogwiazdy rocka, bo mamy świetne teksty i własny styl. Jeszcze zobaczysz, że cały świat o nas usłyszy, a ja zrobię wszystko, co tylko mogę zrobić, byśmy byli jak Led Zeppelin. A nawet lepsi.

Mike popatrzył na niego pobłażliwie tak, jakby patrzył na kilkuletniego chłopca naiwnie przekonanego o tym, że kiedy dorośnie będzie wysyłał rakiety w kosmos. Ale Sebastian już taki był. Nie sposób było go przekonać, że coś w co tak żarliwie wierzy, może nie okazać się takie, jak tego oczekiwał, dlatego też przytaknął mu, zmieniając temat.

— Swoją drogą, w La More czekają na nas chłopaki — rzucił optymistycznie, a jego głos momentalnie nabrał innego tonu.

— Poważnie? Nie pamiętam, kiedy ostatnio spędziliśmy czas w pełnym składzie. Każdy zaczął tak mocno żyć swoimi sprawami, że chyba zapomnieliśmy, że wciąż jesteśmy zespołem — powiedział i odchrząknął z zakłopotaniem. — Mike, wiem, jak między nami bywało, ale to nie zmienia faktu, że jestem ci szczerze wdzięczny.

— To nie tylko moja zasługa, Steve, Billy i Love też bardzo się starali, żeby cię stamtąd wyciągnąć. Od tego są przyjaciele, co nie?

Sebastian uśmiechnął się lekko, uświadomiwszy sobie, że oni, to wszystko co teraz ma.

— Wielkie dzięki.

Blondyn kiwnął tylko głową w geście zrozumienia i nie ciągnąc już tematu obaj ruszyli w znanym im kierunku.

Jeden

Rok 1971

Tego roku upalne lato mocno dało się we znaki mieszkańcom sierocińca w Pleasant Hill. Wiekowy, nadgryziony zębem czasu budynek stał tam już tak długo, że nikt nawet nie pamiętał roku, w którym został wybudowany.

Chudy jak patyk długowłosy brunet z bandanką przewiązaną przez środek czoła, ukrywał się za wielkim marmurowym pomnikiem stojącym na skwerze.

Był tuż przed bocznym wejściem do ośrodka i niecierpliwie wypatrywał kogoś, co chwilę wychylając głowę. Musiał zachowywać się wyjątkowo cicho, by nikt z personelu nie zdołał go zauważyć. Uciekł z kolacji i gdyby ktokolwiek się o tym dowiedział, tygodniowy szlaban na telewizję stałby się faktem.

— A kogo my tu mamy? — Usłyszał za swoimi plecami i zamarł. Powoli się odwrócił i ujrzał przed sobą twarz kolegi, który tak jak on, zajmował pokój w lewym skrzydle budynku.

— Zamknij się, Bernie. Nie widzisz, że się ukrywam?! — wysyczał i złapał kolegę za fragment kurtki, przyciągając go z całej siły do siebie.

— A niby przed kim?

Niski rudowłosy chłopak poprawił na nosie swoje wielkie jak denka od butelek okulary i skrzyżował ręce na piersi. Brunet zaś westchnął przeciągle i przewracając oczami, oparł swoje szczupłe dłonie na biodrach.

— No jak to przed kim? Przed Spencerem. A ty co tu robisz?

— Tak właściwie to zauważyłem, jak się wymykasz i byłem ciekawy, gdzie tym razem.

William już miał zamiar jakoś mu się odgryźć, ale wtedy usłyszeli za swoimi plecami gwizd i gwałtownie odwrócili głowy w kierunku, z którego dochodził.

— Czy to… — zaczął Bernie, ale nie dokończył, bo William uciszył go syknięciem.

Od strony południowej przez parterowe okno wyskakiwał właśnie brunet, który zobaczywszy ich zaczął triumfalnie wymachiwać rękami. Kiedy znalazł się już na stabilnej powierzchni, rozejrzał się dookoła i ruszył biegiem w kierunku pomnika.

— Steve, w końcu. Masz to? — zapytał ciemnowłosy dziewięciolatek i zmarszczył brwi.

— Mam! Stary Spencer posika się ze złości, jak odkryje, że ktoś ukradł mu fajki — zarechotał.

Wszyscy trzej przykucnęli i odpalili papierosy, a siwy dym poszybował w górę tuż nad głową wykutego w marmurze Anioła Stróża.

— Bernie, jak komuś o tym powiesz, to tak cię urządzę, że cię własny wychowawca nie pozna! — wygrażał się Steve, na co tamten machnął tylko ręką, choć doskonale wiedział, że starszy kolega byłby skłonny zrealizować rzucane w jego kierunku groźby.

— Nie jestem taki głupi, bo sam miałbym poważne kłopoty, że zamiast siedzieć na stołówce, łamię z wami regulamin.

— No właśnie — zgodził się Will. — A ty niedługo wychodzisz, co?

Rudzielec zamrugał kilkakrotnie i zaciągnął się papierosem tylko po to, by po chwili wydusić z siebie charczący kaszel.

— Pojutrze — mruknął.

— Ale nie widać, żebyś się cieszył — zauważył Steve, który jako najstarszy i najbardziej doświadczony z ich trójki palił papierosa jak prawdziwy dorosły.

— Nie, że się nie cieszę, ale wiecie. Jestem tu od urodzenia i trochę szkoda będzie mi was wszystkich zostawiać.

Pokiwali ze zrozumieniem głowami i wbili wzrok w betonową posadzkę, bo nie przyszło im do głowy nic, czym mogliby choć trochę podnieść go na duchu.

Później wspominali dawne czasy, skarżyli się na nauczycieli z pobliskiej szkoły i opowiadali sobie głupie historie, których byli uczestnikami, żyjąc już dobrych parę lat w tym wariatkowie. Starali się jak tylko mogli, by utrzymać choćby pozory tej beztroski, ale atmosfera z minuty na minutę gęstniała coraz bardziej.

— Chłopaki, ja wracam do środka. Zaraz zaczyna się obchód — oznajmił rudy, podnosząc się z ziemi.

Zbił z kolegami piątki i pognał w stronę tylnego wejścia do ośrodka, co chwilę oglądając się nerwowo na wszystkie strony.

— I co, Harrison, ty też mnie niedługo zostawisz — powiedział Steve, a jego uśmiech momentalnie zbladł. Zdawał sobie sprawę z tego, że jego znany z pyskowania wychowawcom młodszy kolega jest jedyną bliską mu tutaj osobą i że ich rozstanie zbliża się nieuchronnie. On nie mógł nic na to poradzić i to właśnie frustrowało go najbardziej.

— Dostanę nową rodzinę — odparł Will i lekko się skrzywił. Poprawił swoje skołtunione włosy i odchrząknął. — Jakby to powiedzieć, żeby nie wyjść na frajera… Będzie mi ciebie brakowało, stary.

Steven uśmiechnął się mimochodem, nie chcąc dać po sobie poznać, jak wiele znaczą dla niego te słowa. Był to jednak uśmiech przez łzy, bo powoli zaczęło do niego docierać, że teraz zostanie całkiem sam i nie będzie już nikogo, komu na nim zależy.

— Mnie ciebie też. Ciebie i tych twoich durnych pomysłów, przez które ciągle wpadamy w kłopoty. Ale wiesz co? — urwał, a jego oczy zaświeciły jak gwiazdy na niebie. — Nie jesteśmy takimi nieudacznikami, jak mówi ten stary osioł Spencer i udowodnimy mu to.

William popatrzył na niego z zaciekawieniem i szybkim ruchem zgasił niedopałek, by następnie schować go w głębokiej kieszeni. Zmarszczył z niezadowoleniem brwi, kiedy resztki tytoniu zabrudziły materiał jego nowych spodni, ale wiedział, że musi to zrobić. Jeżeli ktokolwiek z personelu zobaczyłby takie znalezisko na dziedzińcu, mieliby poważne kłopoty, bo Bernie z całą pewnością nie wytrzymałby presji i wypaplałby wszystko, wsypując przy tym zarówno jego, jak i Stevena.

— Obiecajmy sobie, że jeżeli nie wyjdzie nam w życiu, to za dziewięć lat spotkamy się na Sunset Strip!

— A niby dlaczego akurat na Sunset Strip?

— Bo tam koncerty dawał Jimmi Hendrix, a to musi coś znaczyć! Stary, ty śpiewasz w chórze, a ja uczę się grać na wiośle i wychodzi mi to całkiem nieźle. Kiedyś założymy zespół i będziemy znani na całym świecie. Nie pamiętasz już, jak kiedyś o tym rozmawialiśmy?

— Pamiętam, ale…

— Skończ, dzieciaku. Nie chcę słyszeć żadnej odmowy, bo doskonale wiem, że też o tym marzysz. Wiem, że podobnie, jak ja nie chcesz być jednym z tych wyrzutków społeczeństwa, za których wszyscy nas tutaj mają. Niedługo nas rozdzielą, ale za jakiś czas… — rozmarzył się.

William Harrison niedługo potem trafił do rodziny zastępczej i ich drogi rozeszły się na dziewięć długich lat, podczas których nie było im dane spotkać się ani razu.

Można byłoby pomyśleć, że ta historia kończy się w sierocińcu w Pleasant Hill, a ich marzenia prysną jak bańka mydlana, ale los miał zupełnie inne plany.

Dla Stevena Wooda życie nie było spokojne, ani nie było też dobre, bo żadna rodzina nie zdecydowała się dać mu prawdziwego domu. Dlatego tułał się po ośrodkach, próbując odnaleźć swoje miejsce w tym parszywym świecie, bo z każdego był wyrzucany za złe sprawowanie. Nikt go nie chciał, a wszyscy uważali, że potrafi jedynie sprawiać problemy i nie było ani jednego człowieka, który próbowałby dociekać powodów jego trudnego charakteru.

Był istotą, której nikt nie potrafił pokochać i w której nikt nie potrafił dostrzec niczego więcej, niż tylko dzieciaka, porzuconego nawet przez własną matkę.

Kiedy skończył piętnaście lat uciekł z sierocińca. Trafił na ulicę, gdzie nauczył się sztuki przetrwania i gdzie poznał tych, którzy pokazali mu co musi robić, by nie zginąć.

I Steve, nie widząc innego wyjścia, robił to. Okradał ludzi, napadał na małe sklepy czy stacje benzynowe, aż w końcu zaczął handlować na większą skalę. Stał się w tym tak dobry, że jego zasięgi dotyczyły nie tylko Pleasant Hill, ale też czterech innych sąsiadujących z nim miast. W końcu miał wystarczająco pieniędzy, by wynająć jakieś małe mieszkanie na przedmieściach i choć przez moment poczuć, co to znaczy stabilizacja i bezpieczeństwo.

Miał szansę, by w końcu zacząć podejmować dobre decyzje i sprawić, że jego życie będzie lepsze, jednak nie zrobił tego.

Pod koniec siedemdziesiątego ósmego trafił do więzienia za usiłowanie zabójstwa, a łatka niedoszłego mordercy przywarła do niego już na zawsze i niemal stopiła się z jego osobowością.

Był wściekły, sfrustrowany i bardzo samotny, ale kiedy zgasła ostatnia iskra nadziei, on wciąż miał marzenia, które pozwalały mu przetrwać i zatrzymać na tym świecie jego umęczoną duszę.

Steve Wood, kiedy odsiadywał swój wyrok w brudnej celi więzienia, nigdy nie zapomniał o obietnicy, którą złożył wiele lat wcześniej swojemu najlepszemu przyjacielowi. Nie zapomniał i miał zamiar dotrzymać danego słowa.

Rok 1984

Z perspektywy Sebastiana *


Troubadour, mimo tak wczesnej pory, było zatłoczone, jak nigdy. Pijani pajace w skórzanych kurtkach, litry przelewającego się alkoholu i skąpo ubrane dziewczyny w spódniczkach ledwie zakrywających im tyłki. I nie, żebym miał coś przeciwko temu ostatniemu.

Pod ścianą leżało kilku totalnie naprutych kolesi, a rząd pierwszych stolików zajmowała gromada młodych natapirowanych rockersów. Musiałbym być mocno nawalony, by móc nazwać ich rockmanami. A jeszcze nie byłem, dlatego moja opinia była całkowicie obiektywna i jedyna słuszna.

Pierwszy wypijał kolejną butelkę wina, drugi wciągał coś nosem, a trzeci migdalił się ze swoją groupie i dlaczego mnie to nie dziwi? Czasem, patrząc na to wszystko, czuję się jak widz w kinie, oglądający któryś już raz z kolei ten sam denny film, czekając tylko na napisy końcowe.

Podszedłem do baru i poprosiłem o kilka butelek najtańszego wina, swoim starym zwyczajem nie odpuszczając sobie flirtu z kelnerką. I choć gdzieś z tyłu mojej głowy tliła się myśl, że jeżeli teraz wydam ostatnie pieniądze na alkohol, to przez następne tygodnie będziemy żreć tynk ze ścian, to i tak miałem to w dupie. Uważałem, że mój powrót do świata żywych był wystarczająco ważnym powodem, by schlać się do nieprzytomności.

Tak obładowany ruszyłem w kierunku stolika, do którego przed sekundą podążał Mike i od razu ich dostrzegłem.

Byli najbardziej wyróżniającą się, spośród całego hollywoodzkiego bydła, hołotą. Barwni, specyficzni i głośni. Tacy, jakich lubiłem.

Tapir miał chyba ze dwa metry i włosy natapirowane niczym moja stara ciotka Cheryl, nieudolnie pofarbowane na kolor imitujący żółty blond. Przypuszczam, że nie to było jego zamierzeniem, bo ilekroć prezentował swoje fryzjerskie umiejętności w naszym mieszkaniu pod prysznicem, jego wiązankę przekleństw słyszało chyba całe Hollywood. Taki z niego wirtuoz fryzjerstwa, jak ze mnie altruista, ale wciąż upierał się przy tym, że nigdy w życiu ich nie zetnie. Uważał, że takich kudłów, jak on, nie ma nikt inny na tym padole łez.

Nosił srebrny nieśmiertelnik na piersi i mnóstwo agrafek poprzypinanych do spodni. Na jego lewym płatku nosa lśnił stalowy kolczyk, a na swoim basie grał lepiej, niż ktokolwiek, kogo znałem. Miał też kilka dziwnych i zupełnie dla mnie niezrozumiałych tatuaży i wciąż jedną i tę samą przetartą ramoneskę, mającą nadawać mu rockowy charakter. W głębi duszy i tak był, jest i będzie punkiem, wierzącym w utopijną wizję przyszłości naszego zepsutego społeczeństwa.

Był tym, z którym kłóciłem się najczęściej. Wiedziałem, że najczęściej to on ma rację i nic nie powstrzymywało go przed tym, by jasno dać mi to do zrozumienia. Był moim dobrym kumplem, który nigdy mnie nie zawiódł. Nigdy, choć ja zawodziłem go tyle razy i tyle razy zachowywałem się jak skończony skurwiel, mimo, że wcale na to nie zasługiwał.

Billy Grey też był fenomenem, chociaż blond włosów dostał w darze od swoich starych. Ciągle się cieszył jak po marihuanie i potrafił rozbawić nawet mnie. Jego sterczące, nastroszone kudły widać było z daleka, może dlatego mawiali na niego per Pudel.

Billy był najbardziej kochliwy z nas wszystkich i kochał nie tylko kobiety. Kochał wszystko, cały ten zepsuty świat i nigdy nie tracił swojego dziecięcego, czasem trochę naiwnego, entuzjazmu.

Zawsze nosił przy sobie pałki od swojej perkusji, te pierwsze, które podwędził ze sklepu dziesięć lat temu i których nie oddałby za nic w świecie. Uważał, że ma do nich ogromny sentyment i że przynoszą mu szczęście.

Steve Wood, nasza gitara prowadząca. Nikt tak dobrze jak on nie potrafił grać długich i skomplikowanych solówek i nikt tak szybko nie potrafił organizować pieniędzy. Wystarczyło kilka godzin, by skradzione przez nas fanty i trochę trawki zamieniły się w forsę. Kiedyś przesiedział w więzieniu rok i to wzbogaciło go o bezcenną wiedzę, którą teraz chętnie się z nami dzielił.

Znałem go od dzieciństwa, bo gniliśmy razem ładnych parę lat w sierocińcu. Uciekaliśmy wtedy palić fajki za budynkiem, pisaliśmy teksty piosenek i marzyliśmy o tym, że kiedyś założymy najlepszy hardrockowy zespół w całych Stanach. Lubiłem go, bo jego charakter niewiele różnił się do mojego, ale w odróżnieniu ode mnie potrafił logicznie myśleć i panować nad emocjami. Był naszym mózgiem operacyjnym.

A Thony Love na pozór wcale nie pasował do tego pędzącego bez celu życia na Sunset Strip. Chociaż był pospolitym narkomanem, to był też człowiekiem, który ciągle kontemplował, starając się bezsensownie rozkładać wszystko na czynniki pierwsze. Był jak Baudelaire albo Morrison, a teksty które wychodziły spod jego ręki były niedoścignionym ideałem. Chociaż nigdy nie potrafiłem otwarcie tego przyznać, był mistrzem z ogromnym talentem. Pojmował świat po swojemu, ale i tak był świetnym kumplem, z ciałem pokrytym kolorowym tuszem.

Każdy z nas był inny, choć na swój sposób podobny. Byliśmy zbuntowani, żądni sukcesu i tworzyliśmy zgraną ekipę. Chociaż na co dzień tego nie okazywałem, to naprawdę cieszyłem się, że ich mam, bo bez nich zostałyby mi tylko długi u dilerów i niespełnione marzenia. Byliśmy jedną wielką pieprzoną rodziną i nie mieliśmy nikogo poza sobą nawzajem.

— Buzz! — zawołał na mój widok Billy, odrywając od ust butelkę whiskey, którą przed sekundą łapczywie konsumował. — W końcu się doczekałem. Kopę lat!

— Siema wam! — odparłem, prezentując przed nimi hollywoodzkie uzębienie. Postawiłem na stoliku alkohol, po czym uścisnąłem dłoń każdemu z nich i sam usadowiłem swoją zgrabną dupę obok Mike’a.

— Mamy nadzieję, że to twój ostatni taki numer. Już zapomnieliśmy, jak wyglądasz, ale jak widać, nic a nic się nie zmieniłeś. Cały czas ta sama parszywa gęba — dodał i skinął nieznacznie głową, niczym muzyk dziękujący publiczności za udany występ.

— Daruj sobie, Grey te twoje uprzejmości, bo jak chcesz, to zaraz ja urządzę ci tę piękną buźkę — mruknąłem i rozejrzałem się w poszukiwaniu papierosów.

— Patrzcie, nawet charakter mu się nie zmienił, a już myślałem, że choć trochę cię zresocjalizowali — odezwał się Mike, w odpowiedzi na co wszyscy ryknęli śmiechem.

— Gadacie, jakbyście sami nigdy nie siedzieli w pierdlu — parsknąłem otwierając zakorkowaną butelkę i poczułem jak żrący zapach whiskey wtłacza się w moje nozdrza.

Długo nie było mi dane zaznać tego boskiego uczucia, więc na samą myśl cieszyłem się jak pojebany. Przyłożyłem szyjkę do ust, a po chwili poczułem przyjemne pieczenie w gardle i ciepło rozlewające się po całym moim ciele. Błoga ekstaza w czystej postaci.

— Może i siedzieliśmy, ale nie tyle, co ty — odparł bezpardonowo Thony i popatrzył po innych, jakby szukając potwierdzenia swoich słów.

Chcąc nie chcąc, ciężko było się z nim nie zgodzić, toteż nawet nie zamierzałem komentować tego w jakikolwiek sposób i próbować szukać na swoje usprawiedliwienie argumentów, które oni i tak mieliby gdzieś.

— Nie zapominajcie o mnie — wtrącił Steve i zaprezentował nam tatuaż, który wiele lat temu zrobił sobie w więzieniu. Przedstawiał mizernie skonstruowany ciąg jakichś symboli, których znaczenia za nic w świecie nie chciał nam wyjawić, co z resztą i tak mało nas obchodziło.

Billy lekko się skrzywił, bo zawsze uważał, że tatuaże na ciele Wooda musiał robić ktoś nieźle napruty i w sumie miał rację.

— Stary, musisz teraz trochę przystopować z obijaniem ludziom mord — powiedział z poważnym wyrazem twarzy. — Wygłupy wygłupami, ale wiesz, jak jest.

— Gadasz, jak moja matka. Tym razem nie dam się złapać jak ten skończony amator, tym bardziej, że przemyślałem kilka spraw i — tu zrobiłem pauzę, by nadać swoim słowom patetyzmu — mam wielkie plany co do nas.

Zamilkłem, lustrując ich gęby, by upewnić się, czy aby na pewno uważnie mnie słuchają. Trwałem tak przez chwilę, zastanawiając się, czy by nie wyrzucić z siebie tego wszystkiego, co tłukło mi się ostatnimi czasy pod czaszką, a czym tak bardzo chciałem się z nimi podzielić.

Thony i Mike patrzyli na mnie wyczekująco, co Wood skwitował tylko krótkim:

— No dawaj.

Wziąłem kolejny łyk i odchrząknąłem w taki sposób, jakbym miał wygłaszać przynajmniej pieprzone orędzie do narodu.

— Wszyscy wiemy, po co tutaj jesteśmy. Na Sunset Strip nie przyjeżdża się, żeby zobaczyć wielki napis na wzgórzach Santa Monica albo napić się wódki w Night Go Go.

— Ja na przykład przyjechałem tu z innego powodu — przerwał mi Grey i wyszczerzył się jak dziecko.

— Billy, czy ty byłbyś w stanie choć na moment przestać kłapać jadaczką?

Blondyn otworzył z oburzenia usta i skrzyżował ręce na piersiach.

— Jesteś chujem, Buzz, a tego nie wybaczy ci żadne niebo — mruknął obrażony.

Westchnąłem i pociągnąłem kolejny łyk prosto z butelki.

— Mamy zespół i musimy ruszyć do przodu, bo za długo bujaliśmy się w miejscu licząc, że coś się zmieni albo jakiś pieprzony producent zobaczy w nas potencjał. Rozmawiałem o tym z Mikem i całkowicie się ze mną zgadza.

Rzuciłem kumplowi porozumiewawcze spojrzenie, a on tylko skinął nieznacznie głową, dając mi tym do zrozumienia, że myśli dokładnie tak samo, jak ja.

— Stary… — zaczął niepewnie Steve, obracając w palcach kieliszek z bezbarwnym napojem. — Bez obrazy, ale gdyby nie twoje częste wyprawy do Bauchet, to już dawno mielibyśmy pełen repertuar i załatwiony występ, a teraz już na pewno nie wpuszczą nas do Westchild. A przynajmniej nie z tobą.

Puściłem to mimo uszu, bo uważałem, że tamci po prostu jeszcze nie poznali się na moim geniuszu. A skoro tak, to po co w ogóle inwestować swój czas na granie w knajpie u ludzi, którzy nie potrafią docenić prawdziwego talentu? Banda patałachów, która będzie nas jeszcze błagała, byśmy u nich wystąpili, a ja wtedy z uśmiechem na twarzy rozkaże im kulturalnie wypierdalać.

— Tak, wiem, co myślicie i to bez znaczenia. Nie ma jednak tego złego, co na dobre by nie wyszło. Widziałem po drodze ogłoszenie, że niedaleko stąd otwiera się nowy klub ze striptizem. Będzie scena, więc to idealna miejscówka dla nas. Moglibyśmy grać tam koncerty, dać się poznać ludziom, a przy okazji pooglądać półnagie panienki. I żarcie będzie za darmo. Nieskromnie dodam, że widzę w nas potencjał.

— Skoro już o tym mówisz, to w sali prób na rogu biorą pięć dolców za godzinę, dwadzieścia z profesjonalnym sprzętem — mruknął Shepard, odpalając papierosa i dmuchając mi w twarz gęstym dymem.

Skrzywiłem się i rzuciłem mu gniewne spojrzenie.

— Obejdzie się, mamy przecież swój sprzęt.

— Oprócz mnie — wtrącił Billy, patrząc na mnie z wyrzutem, bo jak zwykle poczuł się pominięty.

— Dobra, ponegocjujemy — rzuciłem, rozkładając z bezradności ręce, bo ich brak organizacji mnie powalał.

— Ty już lepiej nie negocjuj — ożywił się Wood, patrząc na mnie spode łba. — Jak ostatnio negocjowałeś, to dostaliśmy dożywotni zakaz wstępu do najlepszej knajpy w mieście.

— O, przestań. Zrobili nam tym przysługę, a moja noga więcej tam nie postanie — prychnąłem, a Thony przewrócił tylko oczami. — Ale zgadzacie się ze mną, tak? — zapytałem nerwowo, obracając w dłoni czerwoną zapalniczkę, bo kiedy rozmowy dotyczyły spraw tak dużej wagi, nie potrafiłem zachować spokoju.

Billy się uśmiechnął, Love uniósł brwi, a Mike westchnął przeciągle.

— Doskonale wiesz, że tak — powiedział. — Gadaliśmy o tym. Jasne, że ciągle ze wszystkiego ciśniemy, ale z tym, co mówisz, zg­­adzamy się całkowicie. Masz pieprzoną rację. Co nie, chłopaki?

Pokiwali ochoczo głowami, a kiedy upewniłem się, że dotarło do nich wszystko to, co powiedziałem, postanowiłem zmienić rozmowę na inne tory, bo alkohol nie ułatwiał mi dojścia do porozumienia z tymi matołami.

Po za tym, na boga, nie było mnie na Sunset dobrych kilka tygodni i aż gotowałem się z ciekawości, jakimi nowinkami mnie uraczą.

— No, a tak swoją drogą, jak żyjecie? Pewnie ciągle tylko ćpanie, chlanie i panienki — stwierdziłem, rozsiadając się wygodnie na fotelu.

Wszyscy spojrzeli na mnie zaskoczeni, odstawiając butelki od ust, tylko Billy uniósł swoją na wysokość twarzy i potrząsnął, by upewnić się, że nic nie zostało na dnie. Kiedy napotkał moje spojrzenie, odstawił ją z powrotem na stół i skrzyżował palce dłoni, które oplatało kilka metalowych pierścionków. Dokładnie tych, które ukradł kiedyś ze sklepu z biżuterią.

— Stary, nawet nie wiesz, ile cię ominęło. Chłopaków ze Slayer Slathers zamknęli! — oznajmił z dumą, po czym wybuchnął gromkim śmiechem, a następnie zrobił chwilę przerwy, jakby chciał dodać swoim słowom dramaturgii.

— Jak to ich zamknęli?

Nie potrafiłem ukryć zdziwienia i poczułem satysfakcję, która była jak rekompensata za popsutą przez tych bezmózgów krew.

— No tak, siedzą od tygodnia. Kto by pomyślał, tak się wozili z tymi swoimi kijami w tyłkach — klasnął w dłonie z zadowoleniem, bo on też za nimi nie przepadał. Właściwie to nikt za nimi nie przepadał, całe pieprzone Los Angeles, a najbardziej ja.

— Nie żartuj!

— Jak mamusię kocham! — Billy ściszył głos i przysunął się lekko w moją stronę, przybierając konspiracyjny ton. — Przyskrzynili ich, bo ktoś zadzwonił na psy i powiedział, że ich chata to wytwórnia amfetaminy, dasz wiarę? — dodał, a po policzku ze śmiechu pociekła mu pojedyncza łza. Natychmiast wytarł ją zewnętrzną częścią dłoni i skierował swój wzrok ku mnie, czekając na jakąś reakcję.

— Przecież oni nie handlują — zdziwiłem się, bo coś zaczynało mi tu śmierdzieć.

— Handlują, nie handlują, kogo to obchodzi. Dobrze, że ich w końcu sprzątnęli. Konkurencję mamy z głowy, a przynajmniej na razie.

— Wiedziałem, że sukinsyny w końcu się doigrają — skwitowałem z czystym entuzjazmem w głosie, bo uwielbiałem, kiedy kogoś, kto szczególnie działał mi na nerwy dopadała karma. I wtedy, jak huragan uderzyła we mnie będąca niczym przebłysk świadomości myśl, dlatego spojrzałem na nich wymownie, unosząc lewą brew.

— No co się tak gapisz? — Steve skrzyżował ręce na piersiach, próbując zachować powagę, ale jego oczy zdradzały, że niewiele dzieli go od wybuchnięcia śmiechem.

— Nie, nic. Tak się tylko zastanawiam, czy to przypadkiem wy nie maczaliście w tym swoich brudnych łap.

— Łapy czy nie, co to za różnica — rzucił Mike i rozsiadł się wygodnie. — Wiesz, że na Sunset Strip jest jak na wojnie. Wszystkie chwyty dozwolone.

Przybiłem mu piątkę na znak, że popieram takie nieczyste zagrania i wznieśliśmy kolejny toast. Tym razem za pozbycie się na jakiś czas tej bandy amatorów, którzy podnosili mi ciśnienie za każdym razem, kiedy tylko ich widziałem.

Potem wlewaliśmy w siebie alkohol, paliliśmy papierosy i słuchaliśmy opowieści o miłosnych ekscesach Stevena, a ja nawet nie zauważyłem, że na zewnątrz zrobiło się całkowicie ciemno.

Kiedy Mike opowiadał nam o tym, jak ostatnio nieudolnie próbował poderwać kelnerkę z Night Go Go, powołując się na swoją przynależność do najlepszego zespołu w West Hollywood, ja kątem oka dostrzegłem rozmyte zarysy postaci zmierzającej w naszym kierunku.

Była to wysoka, ładna blondynka z wielkim dekoltem, która zdawała się niemalże płynąć w stronę naszego stolika jak zjawa i której stukot uderzających o podłogę czerwonych szpilek niemal przebijał się przez muzykę dochodzącą ze sceny.

Liczyłem na to, że nas ominie albo nie zauważy, ale porzuciłem swoje nadzieje, kiedy tylko natknąłem się na jej przenikliwe spojrzenie wbite prosto we mnie. Uśmiechnęła się pewnie i ruszyła w moim kierunku, a ja tylko westchnąłem zrezygnowany. Że też jej tu jeszcze, kurwa mać, brakowało.

Wiem, że w tej sytuacji unikanie Michelle było poniżej jakiegokolwiek poziomu, ale ja w życiu kieruję się jedną zasadą: brak zasad.

Fakt, spotykaliśmy się przez chwilę, ale wyperswadowałem jej wystarczająco dosadnie, że nie szukam żadnego stałego związku, a teraz, gdzie się nie pojawię — tam ona. Naprawdę nie miałem ochoty więcej jej widzieć, ale cholerny pech chciał, że ciągle stawała na mojej drodze. Ja chciałem się tylko zabawić, w końcu jestem pieprzonym rockmanem, ale szczerze mówiąc nawet nie było warto.

— Cześć, chłopaki — zawołała i stanęła przy naszym stoliku.

Wszyscy zwrócili oczy ku niej, tylko Mike udawał niezainteresowanego i z zaangażowaniem czytał napisy na pudełku od fajek.

Michelle spojrzała wymownie na Stevena, który siedział obok mnie i odchrząknęła, a ten tylko westchnął i ustąpił jej miejsca, przesiadając się na przeciwległą kanapę. Ona natychmiast pojawiła się u mego boku i zatrzepotała rzęsami.

— Cześć — rzuciłem, starając się zamaskować niechęć w swoim głosie. — A co ty tutaj robisz?

Spojrzała na mnie zbita z tropu i odrzuciła swoje blond włosy do tyłu, próbując mnie kokietować, ale za dużo już w życiu widziałem, żeby nabrać się na te jej tanie babskie sztuczki.

— Przechodziłam i pomyślałam, że wpadnę na małego drinka. Noc jeszcze młoda, a miałam dziś naprawdę fatalny dzień w pracy — westchnęła i założyła nogę na nogę, prezentując przede mną niemal nagie udo.

Zmrużyłem oczy, rzucając jej podejrzliwe spojrzenie, bo musiałbym być chyba skończonym idiotą, by uwierzyć, że nasze spotkanie jest przypadkowe. To prawda, Michelle pracowała w Troubadour, ale poza czasem, kiedy podawała drinki naprutym kolesiom, nie wydaje mi się, by spędzała tu swój wolny czas.

— Poza tym słyszałam, że dziś wychodzisz, więc chciałam się z tobą zobaczyć — dodała z wymalowaną na twarzy pewnością siebie, a wszyscy popatrzyli na nas, nie odrywając ust od butelek tak, jakby byli świadkami jakiegoś spektaklu w teatrze.

— Właściwie to Mike wpłacił kaucję — zwróciłem się do niego, ale skinął tylko głową i nie komentując tego w żaden sposób wrócił do picia. Wyraz jego twarzy drastycznie się zmienił i nie przypominał on już Mike’a, którego zobaczyłem dziś rano przed bramą więzienia.

Czasami, jak się nachlałem, czułem się winny, że to przeze mnie się rozstali, ale to przecież ona miała wybór i wybrała mnie. Najwidoczniej mam w sobie coś, co przyciąga kobiety, siłą jej do łóżka nie zaciągnąłem. Zresztą, bądźmy szczerzy, który facet nie skorzystałby na moim miejscu?

Choć Shepard wydawał się być z tym pogodzony, to czasem dostrzegałem w jego oczach cień zawodu, kiedy u progu drzwi naszego mieszkania stawała ona i pytała nie o niego, a o mnie.

— Co to za różnica? Najważniejsze chyba że jesteś na wolności. Nie cieszysz się, że mnie widzisz? — zapytała, odchylając się nieco, po czym uśmiechnęła się z przekąsem.

— Kto by się nie cieszył? — wybąkał Steve, dławiąc śmiech.

Rzuciłem mu karcące spojrzenie, zwróciłem się w stronę blondyny i posłałem jej sarkastyczny uśmiech.

— Nie no, oczywiście, że się cieszę. W końcu tyle się nie widzieliśmy, nie? Jednak pragnę przypomnieć, że pewne rozmowy mamy już za sobą i jeśli coś się zmieni, na pewno dam ci znać.

Blondynka skrzywiła się lekko, ale chyba puściła moją uwagę mimo uszu, bo zaraz potem przysunęła się i rzuciła:

— Widzę, że chyba nie macie nic przeciwko temu, żebym się z wami napiła.

Zamknąłem oczy, bo nie wierzyłem, że to naprawdę się dzieje.

— Ależ skąd, miła pani, będziemy zaszczyceni — zapowiedział Billy i zawiesił wzrok na jej wydatnym dekolcie.


Z perspektywy Mike’a *


Przeholowaliśmy i to ostro. Zbliżała się dziesiąta, a my byliśmy już na skraju, po kilku butelkach wódki i trudnych rozmowach. Do tego standardowo paczka najtańszych fajek, ale że szybko skończyły mi się fundusze, to zacząłem ukradkiem podbierać czerwone Marlboro od Greya.

Czułem, że przesadziłem, ale i tak trzymałem się najlepiej z nas wszystkich. Jak zawsze okłamywałem samego siebie, że przecież mieliśmy naprawdę ważny powód ku temu, by zamieniać naszą krew w płynący w żyłach alkohol. To skutecznie gasiło zapały cichych podszeptów mojego sumienia.

Nawet Buzz ledwo kontaktował. Kładł się na stole i zasypiał tylko po to, by zaraz potem gwałtownie zerwać się z miejsca krzycząc jakieś niezrozumiałe rzeczy.

Michelle zaś nie odstępowała go na krok. Uśmiechała się jak idiotka i stale próbowała nawiązywać rozmowę, co on ostentacyjnie ignorował, bo chyba miał już serdecznie dość bycia miłym. Wcale jej tym jednak nie peszył, bo nie ustawała w wysiłkach zwrócenia na siebie jego uwagi.

— Stary, która godzina? — wybełkotał nagle i zgasił kolejnego z rzędu papierosa o mały czerwony obrus, wypalając w nim dziurę.

— Dziesiąta — rzuciłem i zająłem się opróżnianiem do dna ostatniej butelki wina, jaka nam pozostała.

Nie chciałem wchodzić w rozmowę z Harrisonem, dlatego kontaktu wzrokowego unikałem jak ognia. Z doświadczenia wiedziałem, że po pijaku jest tykającą bombą zegarową i wtedy lepiej zostawić go w spokoju. Nikt nigdy nie jest w stanie przewidzieć, co mu wpadnie do tej pustej głowy i tego, jakie z pozoru niewinne słowo może wyprowadzić go z równowagi.

Thony i Steve gdzieś wyszli i domyślam się, że szukać szczęścia u tych dwóch panienek, które od godziny nam się przyglądały. Naprzeciwko mnie zaś miejsce zajmował Billy, który lekko otrzeźwiał i znów topił smutki w soku pomarańczowym. Wciąż przeżywał swoją kłótnię z Biancą: poznaną kiedyś na ulicy przed La More dziewczyną. Była ona jego, jak wciąż powtarzał, jedyną prawdziwą miłością.

— Jak tam? — zagaiłem, udając, że choć trochę mnie to interesuje, ale tak naprawdę po prostu ta irytująca cisza między nami zaczęła mnie powoli męczyć.

Grey tylko leniwie kiwnął głową, nie podnosząc nawet wzroku.

— Nie przeżywaj tego aż tak. Wyluzuj. To tylko dziewczyna — prychnąłem, siląc się na najbardziej luzacki ton, na jaki było mnie w tamtym momencie stać.

— O czym ty mówisz?

— O twojej kłótni z Biancą?

— A skąd ty o tym wiesz? — obruszył się i uniósł brwi, a następnie zmarszczył nos w typowy dla niego sposób. — Sebastian ci wypaplał?

Rzucił Harrisonowi mordercze spojrzenie, na co ten w odpowiedzi pokazał mu jedynie środkowy palec i wrócił do ignorowania obecności Michelle.

— Wszyscy wiedzą. Z resztą słyszałem, że znowu się rozstaliście, a właściwie, że to ona rozstała się z tobą.

— Bzdura — rzucił, otwierając nową paczkę fajek i zrobił to tak nerwowo, że omal nie wypadła mu ona z rąk.

— Stary, ja cię nie oceniam — wzruszyłem ramionami i upiłem łyk napoju bogów, a Billy w odpowiedzi spojrzał na mnie pełnym irytacji wzrokiem.

— Czasem tak jest, wiesz, jesteśmy ludźmi. Wzloty, upadki, wielkie emocje i wielkie rozstania, czysta chemia.

— Nie będę z tobą o tym rozmawiał. To nie twoja sprawa — przerwał, nie dając mi szansy na rozwinięcie myśli.

W środku odetchnąłem z ulgą, bo sklejanie jego złamanego serca było w tamtym momencie ostatnią rzeczą, na którą tak naprawdę miałem ochotę. Instynktownie wyczułem też, że nie jest to najlepszy moment i okoliczność do poruszania tego typu tematów i kilka słów dzieli mnie od tego, by rozpętała się prawdziwa burza.

— Jak chcesz — rzuciłem tylko i podniosłem dłonie w geście poddania. — Chciałem być miły.

Ostentacyjnie przewrócił oczami, a Sebastian podniósł głowę, rejestrując naszą dyskusję.

— Nie masz dystansu, Grey — zaczął w nieodpowiednim momencie, czym wywołał w Billym jeszcze większą złość.

Ten ostatnio był strasznie nerwowy i przewrażliwiony, szczególnie wtedy, kiedy rozmowa schodziła na tory jego miłosnych rozterek.

— Odpieprzcie się wszyscy, to nie wasza sprawa. Ja nie wchodzę z butami w wasze życie, bo mam je w dupie i wy też powinniście. Zawijam się stąd, bo nie ma sensu dłużej z wami rozmawiać — wybełkotał nagle i zanim zdążyłem cokolwiek powiedzieć, jego sylwetka chwiejnym krokiem zataczała się w kierunku wyjścia.

Machnąłem ręką i odpaliłem papierosa.

Zostaliśmy we trójkę i obawiałem się tego, że może zacząć być niezręcznie. Michelle wciąż starała się zwrócić uwagę swojego faceta, ten konsekwentnie ją zbywał, a ja z zaciśniętą szczęką wszystkiemu się przyglądałem.

Doskonale pamiętam nasze pierwsze spotkanie. Buzz ze Stevenem szukali basisty do swojego nowego zespołu, więc kiedy tylko Love dał mi cynk, spakowałem swoją dupę w autostop i przyjechałem prosto ze Seattle, nie wiedząc, co mnie czeka.

Tamtego wieczoru grałem gościnnie ostatni koncert w kapeli Thony’ego. Supportowaliśmy Loud, brytyjską grupę grającą funka. Po naszym występie Sebastian podszedł do nas i powiedział, że jego ówczesny zespół chyli się ku upadkowi i nie czuje się w nim dobrze. Przyniósł crack i wódkę. Zapytał czy nie zechcielibyśmy pójść z nim na piwo i obgadać kilka kwestii. Zgodziliśmy się.

Harrison nosił wtedy skórzane spodnie, miał kolczyk w uchu i słuchał Alice Coopera. Od razu przypadliśmy sobie do gustu, chociaż ja wolałem Sex Pistols, The Dead Boys i 7 Seconds. W grudniu, osiemdziesiątego drugiego spotkaliśmy się w nieistniejącej już knajpie — Sound, na Fountain Ave. Piliśmy wino, paliliśmy trawkę i gadaliśmy o muzyce. Zauważyłem, że nadajemy na tych samych falach i mamy identyczne oczekiwania, jeśli chodzi o granie.

Harrison był specyficzną osobą. Emanowała z niego nieposkromiona dzikość, niepokorność i charyzma. Miał charakter, który ciężko było zdefiniować i to mnie właśnie zafascynowało. Dopiero potem odkryłem, że ma też swoje ciemne strony, jak na przykład niezwykle chwiejną emocjonalność, egoizm i skrzywiony kręgosłup moralny. Potrafił z sekundy na sekundę zmienić się w rozwrzeszczaną bestię, która nie cofnie się przed niczym, byle tylko postawić na swoim.

Zaczęliśmy spotykać się coraz częściej i po wielogodzinnych rozmowach postanowiliśmy założyć swój własny zespół. Nazwę zaczerpnęliśmy od kawałka bandu, który przez wiele lat był dla Harrisona wielką inspiracją i pomagał mu stworzyć swój własny styl muzyczny.

Pod koniec grudnia, 81, powstał Wild Child, a potem nasze życie przyspieszyło. Byliśmy młodzi, wolni i żądni sukcesu. I wtedy wszystko zaczęło się psuć.


Upiłem łyk whiskey i westchnąłem z rezygnacją. Naprawdę wolałbym być teraz gdzie indziej, niż oglądać te melodramatyczne sceny. Mógłbym nawet siedzieć w naszej przeciekającej ruderze i układać nowy kawałek, wsłuchując się w grające za oknem świerszcze i odgłosy bijącego serca miasta.

Oparłem się o ścianę i skrzyżowałem ręce, mierząc ich dwoje spojrzeniem i nie mogłem wyjść z podziwu jak to możliwe, że oni w ogóle mieli o czym ze sobą rozmawiać.

Nie wiem jak długo tkwiłem w tej pozycji, ale ponieważ w moich żyłach wciąż płynął bourbon, musiałem stracić kontakt z rzeczywistością. Ze stanu półsnu wyrwało mnie przerażające skrzypienie drewna pocieranego o płytki, z których ułożona była podłoga i odgłos przewracanej na stół pustej butelki po winie.

— Mała, ja muszę lecieć. — Harrison gwałtownie zerwał się z krzesła, wykonując przy tym niezgrabne ruchy. Zrobił to w taki sposób, jakby nagle przypomniał sobie, że zostawił w domu włączone żelazko i chyba był w lepszym stanie, niż myślałem, bo równo stał na nogach.

Ona podniosła głowę i popatrzyła na niego zaskoczona, a blask jej oczu zniknął, ustępując miejsca narastającemu z wolna rozczarowaniu.

— Ale jak to? Gdzie? A co ze mną? — Była wyraźnie zdezorientowana, a jej długie, pomalowane na krwistą czerwień paznokcie zaczęły wybijać nerwowy rytm o drewniany blat.

Buzz tylko uśmiechnął się niewzruszony i poklepał ją delikatnie po ramieniu, jak najlepszego kumpla.

— Poradzisz sobie, a ja mam jeszcze kilka spraw do załatwienia. Głupio, że tak wyszło, ale naprawdę muszę się zbierać.

Ona patrzyła na niego, a ja patrzyłem na nią, zauważając, że jej dolna warga zaczyna nerwowo drgać. Sebastian poprawił niedbale swoje kudły, które już dawno zdążyły się potargać i uśmiechnął się do mnie znacząco, ale zignorowałem to i postanowiłem się w ogóle nie wtrącać.

Wiedziałem, że dzisiejszej nocy będzie obracał inne panienki, ale ugryzłem się w język, powstrzymując się od odprawiania mu kazań na temat moralności.

Co mnie to właściwie obchodzi? Przecież i tak by mnie nie posłuchał, a ona sama jest sobie winna, bo doskonale wiedziała co robi, zadając się z nim. Ostrzegałem, ale jak zwykle nikt nie brał tego na poważnie.

— Liczyłam, że pójdziemy do ciebie. Miranda wyjechała, nie mam gdzie spać i pomyślałam, że… — przerwała w połowie, patrząc na niego wyczekująco.

Na Buzzie nie zrobiło to najwyraźniej żadnego wrażenia, bo tylko wzruszył ramionami i rzucił jej pełne udawanego współczucia spojrzenie. Widziałem, że powoli zaczyna się niecierpliwić, bo chce jak najszybciej opuścić to miejsce, dlatego oparł się dłońmi o stół i mrużąc powieki spojrzał prosto w jej oczy.

— Na pewno masz inne koleżanki, skarbie i wierzę, że sobie poradzisz, bo ja nie jestem organizacją charytatywną i nie zamierzam cię niańczyć. Mówiłem ci milion razy, żebyś przestała za mną łazić, Michelle — wybełkotał, zmieniając swój ton na bardziej agresywny, a szczęka dziewczyny opadła do samej ziemi.

— I nawet nie próbuj mnie zatrzymywać — wycedził przez zaciśnięte zęby i chwiejnym krokiem ruszył w stronę wyjścia, zostawiając nas samych.

Ona wyglądała tak, jakby za chwilę miała się rozpłakać, bo widocznie zupełnie nie spodziewała się takiego obrotu sprawy. Dzielnie zaciskała jednak usta, by nie uronić ani jednej łzy. Patrzyłem na nią i nie mogłem uwierzyć w to, co widzę, bo Michelle nigdy w życiu taka nie była. Zawsze przebojowa, pewna siebie i kokieteryjna, teraz rozklejała się jak małe dziecko. I to z powodu takiego sukinsyna jak Harrison. Zadziwiające.

— Pieprzony dupek — mruknęła i pociągnęła nosem.

Gdzieś w środku wciąż czułem do niej ogromny żal, po tym wszystkim, co zrobiła, ale nie zmieniało to faktu, że nie mogłem jej teraz tak zostawić. Gdzieś tam w środku mnie odezwało się to cholerne współczucie i musiałem jej jakoś pomóc. Chociaż doskonale wiedziałem, że będę tego żałował.

— Tylko mi tu nie rycz — zwróciłem się do blondynki, strzepując ze swojego uda resztki pyłu z papierosa. — Jeśli nie masz dzisiaj gdzie pójść, to zabiorę cię do nas i prześpisz się na kanapie. I tak będzie wolna, Sebastian pewnie już dziś nie wróci, a chłopaków gdzieś wywiało. Ja mogę spać na podłodze.

Spojrzała na mnie zaskoczona, bo z całą pewnością nie mogła spodziewać się tego, że to ja będę osobą, która wyciągnie do niej pomocną dłoń. Przetarła twarz i sięgnęła po szklankę z wodą, a kosmyki jasnych włosów opadały teraz smętnie na jej twarz.

W Troubadour zrobiło się głośno, było już dosyć późno i właśnie teraz całe Los Angeles budziło się do życia. Jakiś nieznany mi glamrockowy zespolik grał właśnie koncert, wódka zaczęła lać się hektolitrami, a w powietrzu wyczuwalna była delikatna woń świeżego zioła, pomieszana z ostrym dymem papierosowym.

Stwierdziłem, że to najwyższy czas na to, by się ulotnić i choć to totalnie nie w moim guście, opuszczać knajpę przed drugą nad ranem, to zaczęliśmy chlać od południa i trochę nas poskładało.

— Wracamy? — zapytałem, próbując przekrzyczeć muzykę ze sceny, ale stwierdziwszy w końcu, że nie ma to najmniejszego sensu, ruchem głowy wskazałem jej wyjście z knajpy.

Po otworzeniu frontowych drzwi poczułem na twarzy przyjemny chłód rześkiego powietrza, który był niczym solidny cios prosto w ryj.

— Tam nie dało się wytrzymać — oznajmiła, oddalając się nieco od drzwi wejściowych i dygocząc z zimna objęła się szczupłymi ramionami.

Ściągnąłem z siebie swoją ramoneskę i wcisnąłem w jej dłonie, nie czekając nawet na jakąkolwiek reakcję.

— Nie przejmuj się — zacząłem, odpalając papierosa. — On już tak ma.

Nic nie odpowiedziała, więc uznałem, że to chyba nie jest najlepszy moment na zwierzenia. Zamknąłem więc mordę i ruszyłem przed siebie.

Na zewnątrz panowały egipskie ciemności, których stłumić nie dały rady nawet przyćmione światła latarni, rozstawionych co kilka metrów. Mieliśmy to nieszczęście, że nie przemierzaliśmy drogi główną trasą biegnącą przez Beverly Hills, tylko szliśmy na skróty, bo tak było szybciej. To z kolei sprawiło, że niczym dzieci we mgle musieliśmy poruszać się bez swobodnego dostępu do światła, które wskazywałoby nam drogę.

Chociaż ciągle przyspieszałem kroku, wędrówka dłużyła się niemiłosiernie i nie sądzę, by powodem tego była odległość. Słyszałem tylko szczęk moich ciężkich skórzanych butów, które miarowo uderzały o chodnik i tupot jej szpilek.

Przypomniałem sobie, kiedy w te późne letnie wieczory zabierałem ją na obrzeża Hollywood. Łapałem ją wtedy za rękę i opowiadałem o tym, jak kiedyś będzie wyglądała nasza przyszłość. Mówiłem jej o wielkim domu z białej cegły, który wybudujemy na obrzeżach miasta i o basenie, który będzie stał przed nim. Mówiłem, że będę zabierał ją na każdą trasę koncertową, na jaką pojedziemy i że będziemy mieć kupę forsy. Że kupię jej to wszystko, o czym marzy i że zabiorę ją wszędzie, gdzie tylko będzie chciała.

Teraz te wszystkie obietnice przestały mieć znaczenie.

Poznałem ją, kiedy leżałem zakrwawiony przed wejściem do jednego z klubów, gdy walczyłem o sprawiedliwość. Pech chciał, że trafiłem na nieodpowiednie osoby i nie przewidziałem tego, że nie dam sobie rady z piątką naprutych kolesi. Dostałem w pysk i pogodziłem się z tym, że czyste rozgwieżdżone niebo nad Los Angeles będzie ostatnim, co zobaczę w swoim nędznym życiu.

I wtedy pojawiła się ona. Mimo coraz bardziej ciążących powiek zobaczyłem ją i mógłbym przysiąc, że wyglądała jak anioł. I choć to brzmi jak kłamstwo, to już wtedy ją pokochałem i byłem pewien, że będę kochał już zawsze. I że ona też będzie. Ależ ja byłem głupi.


— Nic ci nie jest? — usłyszałem przytłumiony dźwięk słów, który dochodził do mnie jakby z oddali.

Z całych sił zmusiłem się do tego, by otworzyć oczy, choć przychodziło mi to z wielkim trudem. Bolała mnie cała twarz i żebra, bo musiałem mocno oberwać, a każdy, nawet najmniejszy ruch sprawiał mi niewyobrażalny dyskomfort.

— Żyjesz? Nie zamykaj oczu. — Znowu to usłyszałem. Cienki głos do granic możliwości przepełniony niepokojem i lodowata dłoń, która dotykała mojego policzka.

— Niech ktoś zadzwoni po pogotowie!

Wtedy poczułem jak czyjaś twarz przybliża się do mojej twarzy i zastyga w bezruchu.

— Oddycha! — krzyczała, a potem znów zwróciła się do mnie: — Nie możesz teraz zasnąć, rozumiesz? Nie możesz spać, otwórz oczy, proszę.

Zrobiłem to. Rozchyliłem powieki, pomimo przeszywającego bólu i ostrych świateł ulicznych latarni chłostających moje siatkówki.

I wtedy ją zobaczyłem. Zobaczyłem najpiękniejszą kobietę na świecie, która pochylała się nade mną z pełnym przerażenia wyrazem twarzy. Patrzyła prosto w moje oczy, a po jej policzkach płynęły łzy.

— Byłeś naprawdę dzielny, ale ich było zbyt wielu — wyszeptała. — Zaraz przyjedzie pogotowie, zabiorą cię do szpitala i wszystko będzie dobrze. Pojadę tam z tobą. Będę przy tobie, tylko nie zamykaj oczu.

Nie znałem tej dziewczyny. Widziałem ją pierwszy raz na oczy i nie miałem pojęcia, dlaczego była tam wtedy ze mną, klęczała nad moim połamanym ciałem i próbowała zrobić wszystko, bym nie stracił przytomności.

Nie wiem, ile czasu minęło, bo dla mnie każda sekunda dłużyła się w nieskończoność, ale wtedy właśnie to we mnie uderzyło. Skrzekliwy niski głos wypełniony furią i niedowierzaniem, który popsuł tę piękną chwilę.

— Co tu się, kurwa jego mać, dzieje?

Ciemna czupryna mignęła mi przed oczami, a ja nie potrafiłem wydusić z siebie ani słowa, bo czułem jak coś ciężkiego przygniata mnie do ziemi.

— Mike?! Komu mam obić mordę?! — Wrzeszczał jak opętany.

Sebastian.

— O kurwa, Mike, nieźle cię poskładali.

Steve.

— Nie dotykajcie go, może mieć połamane żebra.

Thony.

— Ludzie dzwońcie po pogotowie! On się wykrwawia. Zaraz chyba zemdleję!

Billy.

Cała moja banda i ja. Myślący, że właśnie umieram.


— Mike? — usłyszałem za sobą cichy głos Michelle.

Została w tyle, bo jej wysokie buty i krótkie, w porównaniu do moich, nogi nie pozwalały na to, by mogła dotrzymać mi tempa. Ja zaś, pogrążony we własnych myślach, nawet nie zauważyłem, jak znika mi z pola widzenia i rozpływa się w odmętach ciemności.

— Wybacz — rzuciłem, nieco zwalniając kroku po to, byśmy po chwili mogli przemierzać tę trasę ramię w ramię.

— Przepraszam.

Spojrzałem w jej stronę, rzucając jej pytające spojrzenie. Miała spuszczoną głowę i wyglądała żałośnie, jak małe bezradne dziecko, które przewróciło się na betonową posadzkę i stłukło kolano.

Nie chciałem być jednym z tych typów, który wywleka na wierzch stare sprawy i zionie nienawiścią, bo jego męskie ego zostało zszargane. Byłem ponad tym i miałem swój honor. Czułem, że naprawdę mnie zawiodła, ale takie jest życie, a ludzie odchodzą, czy tego chcemy czy nie. Nic nie jest nam dane na wieczność i jest to jednocześnie najbardziej uwalniająca i przytłaczająca myśl.

Mimowolnie potrząsnąłem głową, by oczyścić ją ze wszystkich tych bezsensownych rozważań, bo zawsze byłem zdania, że takiemu rebeliantowi jak ja nie przystoi zagłębianie się w kontemplacje dotyczące ludzkiego istnienia. Zresztą, chuj z tym.

— W porządku. Naprawdę nie mamy do czego wracać — odparłem i posłałem jej pokrzepiający uśmiech, a ona w odpowiedzi głęboko westchnęła.

— Cała ta sytuacja jest dla mnie okropnie niekomfortowa. Czuję się naprawdę winna.

Bo w zasadzie to jesteś, przeszło mi przez myśl, jednak postanowiłem to przemilczeć.

— Nie mieliśmy okazji o tym porozmawiać i… — kontynuowała.

— Bo to ty zdecydowałaś się przekreślić to wszystko, co było między nami i to w imię czego? Kilku nocy? Było warto, Michelle? — przerwałem jej, starając się opanować emocje, które powoli zaczynały we mnie buzować. — Ale nie mam ci tego za złe.

Przez kilka sekund wpatrywała się we mnie oniemiała, a mowa jej ciała zdradzała, że czuje się zagubiona. Ja też nie czułem się stabilnie, a uderzające mi do głowy emocje sprawiały, że z moich ust wypływały słowa, których wcale nie chciałem mówić na głos. Uczucia, które dotychczas tak usilnie starałem się ignorować, właśnie wtedy postanowiły uderzyć mnie prosto w twarz.

— Mike, nie zachowujmy się jak dzieci. Wiem, że cię to boli — odezwała się w końcu, a jej otwartość w tamtej chwili była dla mnie niemniej zaskakująca, niż trzeźwy Billy w piątkowy wieczór.

— Mylisz się. Nawet nie wiesz, jak bardzo się cieszę, że jesteś teraz szczęśliwa — odparłem, nie będąc do końca pewnym, czy próbuję okłamać ją, czy samego siebie. — I cokolwiek się stało, to się nie odstanie, więc żyjmy po prostu dalej — uciąłem i nie czekając na jej reakcję, ruszyłem przed siebie.

Rozdrapywanie starych ran, które zdążyły się już lekko zasklepić było ostatnim na liście moich priorytetów. Ona też sobie odpuściła, bo od tamtej pory nie odezwała się ani słowem. i podążała kilka metrów za mną, zachowując bezpieczny dystans.

Po przemierzeniu trwającej wieki trasy w końcu byliśmy na miejscu, a ja uświadomiłem sobie, że nigdy wcześniej na widok tego domu nie cieszyłem się tak bardzo. Nasza mała, ale własna rudera, która trzymała się już chyba tylko na słowo honoru.

No, prawie własna, bo regularnie ją opłacamy, chociaż biorąc pod uwagę to, jak przez ostatnie miesiące ją zapuściliśmy, pewnie nawet sam właściciel nie chciałby jej z powrotem.

Gdy weszliśmy do środka już od progu uderzył mnie smród papierosów pomieszanych z jakąś tanią wodą kolońską, której używał Thony. Wierzył, że dzięki niej będzie przyciągał do siebie chmary kobiet, niczym jakiś pieprzony James Bond, ale mocno się przeliczył.

Całe mieszkanie było mikroskopijnych rozmiarów i naprawdę nie wiem, jak mieściliśmy się w nim w piątkę, ale może po prostu tak bardzo się do tego przyzwyczailiśmy, że przestaliśmy w ogóle zwracać uwagę na jakiekolwiek niewygody.

Na środku stała stara wysłużona kanapa, obok niej drewniany stoliczek i na domiar złego cały pokój tonął w morzu pustych butelek po alkoholu i pudełek po pizzy, na których zwykliśmy pisać teksty piosenek.

Ściany zaś pokrywała poobrywana tapeta mająca imitować coś na wzór drewna i zdjęcia gołych bab, które ponaklejał tam Billy, uważając, że to przecież świetny pomysł. W duchu przyznałem mu rację, bo teraz to było prawdziwie męskie mieszkanie!

— Jak widzisz, skromnie tu — powiedziałem, próbując kopniakiem odgarnąć z podłogi ubrania i wytorować jej przejście.

Michelle rozejrzała się dookoła i uśmiechnęła, próbując ukryć zmieszanie.

— Nie no, co ty. Całkiem ładnie tu macie. — Skrzywiła się lekko, zatrzymując wzrok na brudnej stercie ciuchów, gnijących pod oknem.

— Czuj się jak u siebie — rzuciłem i udałem się w stronę kuchni, za którą służyło nam niewielkie, oddzielone od salonu ścianą działową pomieszczenie. — Jesteś głodna? — zapytałem, wychylając się zza drzwi.

Potrząsnęła głową i dzięki bogu, bo przecież nie ma nic do żarcia. Być może gdzieś w otchłani naszego burdelu znalazłbym kilka butelek wina, które kiedyś ukryłem przed Billym, ale to raczej nie jest to, co powinno się proponować takiej dziewczynie.

Wypiłem jeszcze trzy kieliszki wódki, która została z poprzedniego wieczoru i pomyślałem, że chyba naprawdę mam problem z alkoholem. Zaraz potem jednak potrząsnąłem głową, by odpędzić tę niewygodną myśl, próbującą zaciskać na moim sumieniu swoje obślizgłe macki.

Fakt, piłem dużo, ale mimo tego zawsze trzymałem się najlepiej z nas wszystkich. Trening czyni mistrza, nie?

Oparłem się dłońmi o blat stołu, westchnąłem ciężko i przyłożyłem sobie otwartą dłonią w policzek, co poskutkowało tym, że momentalnie otrzeźwiałem.

Wróciłem do salonu i zabrałem się za sprzątanie kanapy, które polegało mniej więcej na zrzuceniu wszystkich spoczywających na niej rzeczy na podłogę. Ciężko było mi utrzymać cokolwiek w dłoni, bo byłem już nieco otumaniony zbyt dużą ilością trunków. Michelle zaś siedziała na rogu starego fotela i przyglądała mi się z zaciekawieniem.

— Tak, wiem, pewnie nie twoje klimaty, ale nic innego nie mam — rzuciłem, rozkładając koc.

Blondyna zignorowała moją uwagę i nie odzywała się przez chwilę, ale wiedziałem, że to nie będzie trwało wiecznie.

— Możemy porozmawiać? — zapytała niepewnie i odłożyła na bok książkę, którą przed sekundą trzymała w dłoni.

— Przecież rozmawiamy. — Udałem zdziwienie i posłałem jej krzywy uśmiech, mający zamaskować to, jak cholernie niekomfortowo się wtedy czułem. Powróciłem do przerwanej czynności, jednak ona wcale nie zamierzała dać za wygraną.

— Mike?

— Co tym razem? — zapytałem, być może zbyt agresywnie, podpierając się o blat i patrzyłem przez chwilę w jej ciemne oczy z udawaną pewnością siebie.

Próbowałem utrzymać równowagę i starałem się nie zwymiotować, bo zaczęło kręcić mi się w głowie, a niewiadomego pochodzenia szum rozsadzał mi czaszkę.

W pewnym momencie usłyszałem w oddali znajome dźwięki pochodzące najpewniej z Night Go Go, w którym odbywał się jakiś koncert. Straciłem zmysły. Poezja.

Nie dało się nie spostrzec tego, że to był rock w czystej postaci, bo siarka wylewała się oknami. Niesamowicie szybkie, zawiłe, do cna naładowane energią riffy, grane z niespotykaną precyzją przyprawiały mnie o dreszcze. Po raz pierwszy od kilku miesięcy poczułem tę ogromną moc, jaką był przepełniony.

Podczas takich momentów wyobrażałem sobie tylko dwie rzeczy. Siebie i gitarę.

Będąc jeszcze dzieciakiem codziennie zakradałem się do garażu, żeby posłuchać jak mój brat gra na swoim wiośle długie, hipnotyzujące solówki. Wierzyłem, że kiedyś to będę ja.

Nie chciałem niczego innego, poza muzyką. Zawsze czułem, że nie ma dla mnie innego zajęcia, niż granie, innego przedmiotu kultu, niż gitara i innego miejsca, niż scena.

— Mikey? — Z zamyślenia wyrwał mnie głos mojej towarzyszki i już nie pamiętałem, kiedy ostatnio ktoś zwrócił się do mnie w ten sposób. — Wszystko w porządku?

Skinąłem głową. Ona podeszła do mnie i zarzuciła mi ręce na ramionach.

Zaraz potem chyba urwał mi się film, bo z tego wieczoru nie pamiętam już nic, oprócz cichnącej coraz bardziej solówki i tego, że potem chyba trochę nas poniosło.

***

Moja droga Janis Joplin.


Przez te wszystkie lata nie potrafiłam pojąć, z jaką łatwością przychodzi niektórym ludziom przekreślić wszystko, co do tej pory tak bardzo kochali.

Mówi się, że rodzina jest największym szczęściem, jakie może spotkać człowieka, a niektórzy dobrowolnie z tego rezygnują. Dlaczego?

Tamtej nocy, gdy mama nas zostawiła, skończyło się moje beztroskie dzieciństwo i gdyby nie Thom, zostałabym zupełnie sama. Był moim starszym bratem, ale przede wszystkim był moim najlepszym przyjacielem, który nigdy w życiu nie pozwoliłby, aby stała mi się jakakolwiek krzywda.

I cała ta historia mogłaby zakończyć się w tym miejscu, jednak nadszedł dzień, w którym wszystko się zmieniło.

Zaczynała się jesień, a blade promienie słońca nieśmiało wpadały do mojego pokoju przez uchylone zasłony. Pamiętam ten moment, jakby to było wczoraj, bo obudziłam się wyjątkowo wcześnie rano. Usiadłam na łóżku i poczułam jak całe moje ciało ogarnia niezrozumiały niepokój. Tak, jakbym podświadomie przeczuwała, że stanie się coś złego. To prawdopodobnie dokładnie to samo uczucie, które ma w sobie człowiek kilka sekund przed zderzeniem z rozpędzonym autem.

Na swoim stoliku nocnym znalazłam kartkę. Było tam kilka, nagryzmolonych pospiesznie słów, których sens na początku w ogóle do mnie nie docierał.


„Wrócę po Ciebie, obiecuję. Twój Thom”


Pomyślałam, że to jakiś żart, bo on zawsze miał w głowie tak durne pomysły. Wierzyłam, że gdy tylko pokażę mu to, co znalazłam, on wybuchnie śmiechem i powie: ale ty jesteś głupia, ale tak się nie stało. Jego pokój był pusty.

Zbiegłam na dół, ale i tam panowała trudna do zniesienia głucha cisza. Thomas nie grał na konsoli przed telewizorem, nie siedział przy stole w kuchni ani nie palił potajemnie szlugów na naszym tarasie, chowając się za masywną balustradą tak, by ojciec go nie zauważył.

Po prostu zniknął.

Patrzyłam na rozmyty za oknem obraz zapadającego w zimowy sen świata, a łzy leciały po mojej twarzy, bo miałam dziesięć lat i czułam, że świat mi się rozpada.

Jak on mógł? Obiecywał, że zawsze przy mnie będzie, a teraz po prostu odszedł. Pieprzony egoista!

Lata mijały, a ja dorastałam i z roku na rok ogarniała mnie coraz większa pustka, jednak mimo tego wszystkiego, co się wydarzyło, cały czas wierzyłam, że on pewnego dnia wróci. To dlatego po szkole biegłam prosto do domu, bo nie chciałam, aby pomyślał, że nikt na niego nie czeka.

Za to ja całe dnie czekałam. Na telefon, list albo jakikolwiek inny znak, że wciąż żyje i ma się dobrze.

W okolicy moich szesnastych urodzin wydarzyło się jednak coś, co bezpowrotnie zmieniło bieg wydarzeń i myślę, że gdyby nie to, nie siedziałabym tu teraz z kartką papieru w ręce i nie opisywała całej tej historii. To jak efekt motyla. Wystarczy jeden przypadek i jedna decyzja, by nasze życie zaczęło biec w zupełnie innym kierunku.

Pewnego razu odważyłam się wejść do jego pokoju ponownie. Gdzieś w środku wierzyłam, że sama moja obecność wokół rzeczy, którymi niegdyś się otaczał przyniesie mi pewnego rodzaju ukojenie i pozwoli choć na moment poczuć ulgę.

Uchyliłam delikatnie duże, drewniane drzwi, na których wisiała plakietka z wyrytym imieniem Thom i wstrzymałam oddech.

Byłam tu pierwszy raz od trzech lat, a wszystko wyglądało tak samo, jak w dniu, w którym widziałam go po raz ostatni. Te same pożółkłe od tytoniowego dymu zasłony, niedbale poukładane książki i porozrzucane po podłodze kasety, które puszczał mi zawsze, gdy byliśmy sami.

Thomas był wyjątkowy. Miał długie włosy, kolczyk w nosie, kochał rock i zawsze nosił skórzaną kurtkę.

Żył muzyką i to on rozbudził we mnie płomienną miłość do rocka, która nie zgasła do dziś. Miał płyty Jimmy’ego Hendrixa, Beatlesów, Rolling Stones i jedną Twoją, a ja doskonale pamiętam, że zachwycił mnie utwór Yesterday. Słuchałam go chyba z milion razy, a cały tekst potrafiłabym wyrecytować nawet przez sen.

Mój brat należał do zespołu rockowego, który współtworzył z dwoma najlepszymi przyjaciółmi, Denisem i Royem i był obdarzony wyjątkowym talentem do grania na wiośle. W rogu pokoju stała jego pierwsza gitara Gretsch Hollow Body, na którą odkładał wszystkie swoje oszczędności i którą kochał całym sercem. Na początku zdziwiłam się, że jej nie zabrał, ale z drugiej strony kto na koniec świata wlókłby ze sobą cały muzyczny sprzęt?

Thomas mimo wszystko był spokojnym chłopakiem, a ja nie potrafię już przypomnieć sobie momentu, w którym zauważyłam, że się zmienił. Zaczął znikać na całe noce, palić i pić i choć ojciec mówił, że po prostu dorasta i że sam w jego wieku robił podobne rzeczy, to czułam, że coś jest nie tak. Nie był już Thomem, którego znałam.

Podeszłam do małego drewnianego stolika i włączyłam magnetofon, w którym wciąż była kaseta.


I see a red door and I want it painted black

No colors anymore, I want them to turn black


The Rolling Stones. Uwielbiałam ich, a ten kawałek znałam na pamięć, bo w kółko go słuchaliśmy.

Rozejrzałam się dookoła, a gorzkie wspomnienia zaczęły zalewać moją głowę i wtedy rozpłakałam się już na dobre. Szlochałam tak donośnie, aż zabrakło mi łez, tak mocno, że wykorzystałam na to wszystkie moje siły i tak długo, aż poczułam się całkowicie pusta.

Ocierając łzy ze swoich powiek, dostrzegłam na stoliku notes, w którym Thomas spisywał wszystkie ważne rzeczy. Podniosłam głowę, wytarłam nos w rękaw niebieskiej bluzy, a kosmyki swoich długich włosów włożyłam za uszy. Wzięłam notatnik do ręki i czując jego ciężar zaczęłam mu się przyglądać, obracać nerwowo w dłoniach i głośno oddychać. Wtedy właśnie ze środka wypadła mała kartka i bezszelestnie sfrunęła na podłogę. Nachyliłam się nad drewnianymi panelami i znieruchomiałam.

Seattle — Los Angeles, wylot godzina 05.36./15 maja,76/, Sunset Strip, przeczytałam i poczułam jak ciepło zalewa moją twarz.

W tym momencie miliony myśli napłynęło do mojej głowy i zaczęło tłuc się w niej niczym stado świetlików. Myśl, że on był w Los Angeles uderzyła we mnie nagle, a ja, nie zastanawiając się dłużej złożyłam notatkę na pół i schowałam do kieszeni.

Wtedy obiecałam sobie, że go odnajdę. Postanowiłam, że nie odpuszczę, dopóki nie zobaczę go znowu i tylko ta jedna myśl utrzymywała mnie wtedy przy życiu. Tylko ona pozwoliła mi wstawać codziennie rano i ciągnąć to wszystko, co zaczęłam. Tylko ta jedna myśl. Mój Thomas.

Z miłością, Vanessa

Z perspektywy Mike’a *


Całe Los Angeles mokło. Obudził mnie przeraźliwy ból głowy, irytujące uderzanie kropel deszczu o szybę i krzyki dochodzące z kuchni. Zaraz, zaraz. Ten skrzekliwy głos to na pewno Sebastian, ale z kim on się, do jasnej cholery, kłóci?

Otworzyłem oczy i zacząłem niepewnie rozglądać się po pomieszczeniu, a moją szczególną uwagę zwróciły rozrzucone po podłodze damskie ubrania. I być może normalnie nie zrobiłoby to na mnie wrażenia, bo sam zwykle po powrocie do domu, wykończony życiem rzucam ciuchy, gdzie popadnie, jednak fakt, że należały one do jakiejś laski był w tej sytuacji co najmniej dziwny.

Tępy ból głowy nie pozwalał mi na racjonalną ocenę sytuacji, a ja nie miałem zielonego pojęcia, dlaczego moje spodnie walają się po podłodze i co wydarzyło się tutaj wczoraj. Pospiesznie naciągnąłem je na siebie, westchnąłem, wiedząc, że drama wisi w powietrzu i udałem się do kuchni.

— Myślałaś, że się nie dowiem? — krzyczał Harrison, a cała jego morda płonęła ze wściekłości. Przed nim stała Michelle, która ze skrzyżowanymi na piersiach rękami wlepiała w niego wzrok.

Zdezorientowany zerknąłem na kanapę, na której siedzieli Thony, Steve i Billy i przyglądali się wszystkiemu z zażenowaniem. Love, kiedy tylko uchwycił moje spojrzenie wzruszył ramionami i odpalił papierosa.

— Przestań się na mnie wydzierać! — podniosła głos, przez co tamten zagotował się jeszcze bardziej.

— Jak mam się na ciebie nie wydzierać, skoro jesteś zwykłą dziwką!

— Nie jestem dziwką! To on mnie sprowokował. — Usłyszałem i zatrzymałem się w pół kroku.

Wróć. Że co, do chuja?

— No chyba sobie kpisz — powiedziałem, nie mogąc uwierzyć w to, czego byłem świadkiem. — Sama pchałaś mi się do łóżka!

Wtedy wszystkie spojrzenia skierowały się na mnie, a ja nawet się nie zorientowałem, kiedy pięść Buzza wylądowała na mojej twarzy. Steve i Thony natychmiast do nas podbiegli i zaczęli go ode mnie odciągać, a ja przyłożyłem dłoń do nosa, który ten idiota chyba mi złamał.

— Uspokójcie się kretyni, chcecie się tu pozabijać? — ryknął Love, trzymając Harrisona mocno za ramię.

Leżałem na ziemi jak ten frajer, a wtedy ona do mnie podbiegła i zaczęła wyć.

— Mike — wyjęczała i próbowała dłonią dotknąć mojego ramienia, ale natychmiast ją odepchnąłem.

— Nie dotykaj mnie. To ja ci wczoraj pomogłem, a ty odpierdalasz takie akcje?

Podniosłem się z ziemi i przyłożyłem do twarzy lód, którym uraczył mi Billy. Na niego zawsze można było liczyć. Kojący chłód rozlał się po mojej szczęce, ale nawet to ani trochę nie ujarzmiło mojej złości.

— Ale… — urwała, patrząc po nas i widziałem, że w sekundę straciła całą swoją pewność siebie.

— Że co kurwa? — ryknął znów Harrison, wyrywając się z uścisku Thony’ego. Przestępował z nogi na nogę jak jakaś małpa, rzucając mi pytające spojrzenia.

— To, co słyszałeś — wysyczałem. — Nie jestem takim chujem jak ty, żeby zaciągać do łóżka laskę kumpla.

Wtedy ona wyprostowała się i odgarnęła włosy z czoła, chyba tylko po to, by kupić sobie trochę czasu.

— I ty mu wierzysz? — załkała znowu i podeszła do niego, próbując go objąć, ale on gwałtownie się cofnął.

— Łapy przy sobie. I wierzę jemu, bo kto jak kto, ale ten matoł jest szczery do bólu — mruknął, krzyżując ręce na piersiach. — Michelle, wyjdź.

— Co? — Spojrzała na niego zdezorientowana, a jej oczy znów się zaszkliły i tym razem nie było mi jej ani trochę żal. Ma to, na co, do jasnej cholery, zasłużyła.

— Wyjdź, powiedziałem! — wydarł się, a Billy położył rękę na jego ramieniu i uśmiechnął się przepraszająco.

— Wiesz, Michelle, chyba faktycznie lepiej będzie, jak już sobie pójdziesz — powiedział i zerknął wymownie na drzwi.

— No, no, no. Niezłe przedstawienie — skwitował Steve, zaciągając się papierosem i popchnął blondynę w kierunku wyjścia.

Przetarłem dłonią twarz i zakląłem pod nosem, bo wiedziałem, po prostu, kurwa, wiedziałem, że tak to się skończy.

Cisnąłem w Harrisona wściekłym spojrzeniem i wróciłem do sypialni, trzaskając mocno drzwiami.

21 czerwca, 1984

Do Janis Joplin


Obudziłam się tego dnia z myślą, że to takie niezwykłe uczucie skończyć osiemnaście lat i przekroczyć tę nienamacalną granicę pomiędzy dzieciństwem a dorosłością. I to zabawne, że w tym wieku mogę legalnie kupić broń, ale nie mogę kupić alkoholu.

Noszę w sobie dziwny niepokój, mimo że decyzję podjęłam już bardzo dawno temu i wydawać by się mogło miałam dużo czasu na oswojenie się z nią. Bilety leżą w szufladzie i czekają na swoją kolej, a z magnetofonu leci Twój głos. I czuję, że jestem gotowa.

Za cztery miesiące minie czternasta rocznica Twojej śmierci. Niebawem będę w Los Angeles i będzie mi szczególnie przykro z uwagi na fakt, że to właśnie tam krew w Twoich żyłach zakończyła swój bieg. Zostawiłaś świat i ludzi, którzy Cię kochali. Co uczyniło Cię tak okropnie nieszczęśliwą, że nie podjęłaś walki?

Umarłaś przed swoim ślubem w wieku dwudziestu siedmiu lat i kiedy dowiedziałam się o tym, poczułam jak rozpadam się w środku. Wyobrażałam sobie wtedy tych, którzy Cię stracili i to jak wielką dziurę w ich sercu zostawiłaś.

Czasem myślę, że nie byłaś taką osobą, jaką widzieli Cię inni. Za fasadą uśmiechu kryła się prawdziwa Ty: krucha, śmiertelna i czująca zbyt wiele.

Uciekłaś w nałóg, który zanim odebrał życie Tobie, zabił wszystko, co kiedykolwiek kochałaś. To udowadnia, że miłość nie jest najpotężniejsza, choć bardzo chciałabym wierzyć, że jest inaczej.

Dlaczego straciłaś kontrolę?

Powiedziałaś kiedyś, że nawet jeśli ktoś umiera, to nie odchodzi od nas na zawsze.

Mam nadzieję, że Ty wciąż jesteś obecna, a jeśli tak, to proszę Cię, czuwaj nad Thomasem.

To najważniejsza rzecz o jaką mogłabym Cię poprosić.

PS. Los Angeles! Nadchodzę!


Twoja wielka fanka, Vanessa

Dwa

Z perspektywy Stevena *


Za każdym razem, kiedy na nią patrzę, czuję ogromne wyrzuty sumienia. Olivia leży obok mnie, a ja zastanawiam się, co będzie, jeżeli Johnny wróci. Co, jeżeli dowie się, że jego najlepszy kumpel sypia z kobietą, którą on tak kochał? Pieprzony dupek ze mnie, ale tak wyszło.

Poznałem go, kiedy nie miałem dachu nad głową i żadnych perspektyw. To było w siedemdziesiątym siódmym, kiedy przyjechałem do Los Angeles. Byłem osiemnastoletnim gówniarzem i wtedy właśnie udało mi się uciec z więzienia, do którego wsadzili mnie, tak jak wszystkich, za niewinność i sądzono jak osobę dorosłą. Czemu? Nie wiem. Może dlatego, że odkąd trafiłem do sierocińca każdy widział we mnie tylko wyrzutka, którego nic w życiu nie czeka. Wiedziałem, że Bellefontaine to zamknięty rozdział, do którego już nigdy więcej nie będę mógł wrócić.

Po kilkugodzinnym włóczeniu się po ulicach Sunset Strip z niewielkim zapasem gotówki, którą ukradłem jakiejś babie na dworcu, wszedłem do jednego z klubów nocnych. Usiadłem przy barze i zamówiłem piwo, podając kelnerce fałszywy dowód osobisty, chociaż byłem pewien, że ona i tak ma w dupie mój wiek. Dla niej z pewnością liczyło się tylko to, by zrobić jak największy utarg, a ja miałem tę przewagę, że zawsze byłem bardziej wyrośnięty i wyglądałem na dużo starszego.

Miałem ochotę najzwyczajniej w świecie schlać się jak świnia i przemyśleć, co ja mam właściwie zrobić. Gdzie się udać i skąd wziąć forsę, bo jak na razie byłem niewiele lepszy od tych wszystkich bezdomnych, pałętających się po ulicach miasta.

Wtedy poczułem, jak ktoś trąca mnie w ramię. Odwróciłem się zdezorientowany, bo przecież niemożliwym było, żebym został rozpoznany w miejscu położonym ponad dwa tysiące mil od Ohio. Zobaczyłem przed sobą twarz jakiegoś osiłka z kuflem piwa w łapie. Wlepiał we mnie te swoje gały i mierzył przenikliwie, a ja już wiedziałem, że to nie będzie przyjemna rozmowa.

— Młody, a na chuj ci takie długie kudły? Wyglądasz jak jakaś baba — ryknął śmiechem, a ja przyzwyczajony do takiego zachowania, zlustrowałem go tylko wzrokiem. Nie zrobiło to na mnie żadnego wrażenia, bo w Ohio, z którego pochodziłem, zaściankowość to cecha niemal wrodzona.

— Spierdalaj — mruknąłem i zamierzałem wrócić do chlania. Nie zdążyłem jednak nawet przystawić butelki do ust, kiedy on szarpnął mnie mocno do tyłu, a ja poczułem, jak jego twarda pięść ląduje na mojej twarzy.

Złapałem się za zakrwawiony nos i znów przed oczami ujrzałem jego szybko zbliżającą się rękę. Kolejny trzask i potworny ból. Upadłem na ziemię, a on przede mną przestępował z nogi na nogę, wykrzykując coś w moim kierunku. Próbowałem się bronić, ale do chuja pana, był dwa razy większy i starszy ode mnie, a na domiar złego nawalony i aż buchało od niego testosteronem.

— Ty chuju — wysyczałem. On skrzywił się w taki sposób, jakby w pierwszej chwili nie zrozumiał sensu moich słów. Zaraz potem jednak zauważyłem, że ze złości zrobił się jeszcze bardziej czerwony.

Niewiele brakowało, by złamas znów rzucił się na mnie z łapami, ale ktoś kopnął go w łydkę i powalił na ziemię. Zobaczyłem jakiegoś młodego chłopaka, prawdopodobnie w moim wieku, który teraz kopał leżącego na ziemi dryblasa w brzuch i coś przy tym wykrzykiwał. Na koniec splunął na niego i zwrócił się do mnie.

— Stary, żyjesz? — Usłyszałem i zamrugałem kilkakrotnie, bo z nadmiaru tych wszystkich emocji obraz zaczął mi się rozmazywać.

— Ta, chyba tak.

Ten wyciągnął w moim kierunku dłoń, którą bez zastanowienia chwyciłem i wkładając w to całą swoją siłę, stanąłem na nogi.

— Nic ci nie jest? — podjął znów, kładąc rękę na moim ramieniu.

Kiwnąłem szybko głową, chociaż ból był nie do zniesienia. Nie miałem jednak zamiaru rozczulać się nad sobą jak jakaś panienka.

— Masz fajki? — zapytałem, wycierając koszulką krew ściekającą z mojej twarzy.

— Mam i nawet zapas Night Trainów. — Uśmiechnął się i wskazał ruchem głowy na stolik pod ścianą, w samym końcu tej rudery. — Idziemy?

Stwierdziwszy, że i tak nie mam nic do stracenia, bo to moja pierwsza noc w tym mieście, a ja już zdążyłem oberwać w pysk, siknąłem tylko głową i powłóczyłem za nim nogami.

— Nieźle cię urządził — powiedział brunet, zajmując miejsce przy stoliku.

Oparłem się dłońmi o blat i próbowałem usadzić swoją posiniaczoną dupę obok niego, a kiedy w końcu mi się to udało, odetchnąłem z ulgą.

— Tutaj tak zawsze? — zapytałem i odpaliłem papierosa, którego wyjąłem z paczki leżącej obok niego.

— Odkąd tu jestem dostałem w mordę już z dziesięć razy, a przyjechałem rok temu — zaśmiał się i upił łyk wina. — A ciebie co tu sprowadza?

Zaciągnąłem się szlugiem i westchnąłem. W sumie równy był z niego gość, więc doszedłem do wniosku, że chyba mogę z nim chwilę pogadać. Szczególnie, że jako jedyny wyciągnął do mnie pomocną dłoń.

— Chciałem po prostu wyrwać się z Ohio — rzuciłem, a on roześmiał się tylko i poklepał mnie po plecach.

— Moja krew. Długo już tu jesteś?

— Od kilku godzin. — Skrzywiłem się i niepewnie sięgnąłem po butelkę.

Otwieranie ust z napuchniętą twarzą, nie należało do najprzyjemniejszych czynności, ale liczyłem, że alkohol, choć trochę uśmierzy mój ból. On zamyślił się na moment i rozejrzał po wnętrzu.

— I co, pewnie nikogo tu nie znasz?

Wzruszyłem ramionami, bo naprawdę nie chciało mi się pierdolić od rzeczy. Co to, kurwa, jakieś przesłuchanie?

— Dlaczego akurat Sunset Strip? — podjął znów, a ja westchnąłem przeciągle.

— Bo tutaj koncerty dawał Jimmi Hendrix, a to coś znaczy, co nie? — powiedziałem, uśmiechając się do swoich wspomnień. Przewijająca się w mojej głowie twarz Willa i to, co sobie obiecaliśmy była ostatnią rzeczą, którą jeszcze była w stanie uratować mnie przed stoczeniem się na samo dno.

On nic nie odpowiedział, tylko podsunął mi pod nos kolejną butelkę Night traina i zmrużył powieki.

— Pij. To na pewno ci pomoże.

I piłem, a właściwie to oboje piliśmy bez opamiętania, aż do samego rana. I przez całą noc rozmawialiśmy, a ja z każdym kolejnym tematem lubiłem tego gościa coraz bardziej. Dowiedziałem się, że on też marzy o tym, żeby założyć zespół, gra na wiośle i kocha Led Zeppelin.

Kiedy knajpa niemal opustoszała, a ja wiedziałem, że mamy kolejny piękny dzień bez jakichkolwiek perspektyw, on nagle powiedział:

— Wiesz, jak nie masz gdzie spać, mogę przekimać cię u siebie. Wynajmujemy razem z dziewczyną mały kwadrat niedaleko stąd i choć warunki mamy słabe, a właściwie nie mamy ich wcale, to jest jeden wolny materac.

— Poważnie. Mógłbym zostać kilka nocy?

— No pewnie. A tak w ogóle to jestem Johnny. Johnny Williams. — Uniósł dłoń, którą bez zastanowienia uścisnąłem.

— Steven Wood.


Usłyszałem głośne westchnienie, które rozwiało moje myśli i zobaczyłem, jak Olivia przeciąga się i odwraca w moją stronę.

— Nie śpisz? — zapytała, mrużąc zaspane powieki, a następnie dotknęła ciepłą dłonią mojego uda. — Lucy już wstała?

— Nie, raczej nie — mruknąłem i zaciągnąłem się szlugiem.

Wpatrywała się we mnie tym swoim przenikliwym wzrokiem, a ja tylko modliłem się, żeby nie zaczęła dociekać i jęczeć mi nad uchem. Uśmiechnąłem się sztucznie, próbując udawać, że wszystko jest okej, ale znała mnie już siedem lat i po tym wszystkim, przez co razem przeszliśmy trudno było ją okłamać.

— Steve, co jest? I nie próbuj łgać, bo nie jestem ślepa.

Podniosła się na łokciach i zaczęła we mnie wpatrywać, na co przewróciłem oczami. Wstałem z łóżka, przeczesałem palcami swoje skołtunione kłaki i zacząłem pospiesznie wciągać na siebie jeansy.

— Steve, nie ignoruj mnie. Co jest? Zrobiłam coś nie tak? — zapytała znów i wygramoliła się spod kołdry. Stała teraz przede mną w satynowym wdzianku, a ja, choć bardzo się starałem nie potrafiłem na nią nie patrzeć.

— Ubierz się, Liv. Muszę lecieć — rzuciłem i zacząłem szukać swojego portfela, fajek i zapalniczki.

Wtedy podeszła do mnie i chwytając mocno, odwróciła w swoją stronę.

— Powiedz, do jasnej cholery, co się dzieje?

Widziałem, że jest coraz bardziej zdenerwowana i lada moment, a zacznie się wydzierać. Nie chciałem, żeby Lucy się obudziła i zobaczyła, że znów się kłócimy, dlatego złapałem za jej ramiona i przyciągnąłem do siebie.

— Uspokój się — szeptałem, składając na jej twarzy pocałunki, bo już dawno nauczyłem się, że tylko to jest w stanie opanować jej emocje.

22 czerwca, 1984

Czasem nadchodzi w życiu moment, który wszystko zmienia. Jedna chwila, będąca końcem świata w którym do tej pory przyszło nam żyć. Uderza w nas z ogromną siłą, burząc wszystko, co udało nam się zbudować. Nikt nas wtedy nie pyta, czy jesteśmy gotowi na zmiany czy też nie. One po prostu się dzieją, bez naszego pozwolenia. Czuję, że właśnie teraz nadeszła w moim życiu taka chwila.

Dotarłam na peron przed czasem. Czekała mnie długa podróż i byłam tym równie przerażona co faktem, że właśnie uciekłam z domu. Nie miałam żadnego konkretnego planu, nie wiedziałam gdzie będę spać i gdzie się zatrzymam. Wiedziałam tylko tyle, że mój plan jest szalony i okropnie naiwny. Jednak myśl, że to być może jedyna szansa, by móc jeszcze raz zobaczyć Thomasa nie pozwalała mi z niego zrezygnować.

Pewnym było że nie odpuszczę, dopóki go nie odnajdę, bo Thom na moim miejscu zrobiłby dokładnie to samo. Nie potrafiłby tak po prostu pogodzić się z moim zniknięciem.

Coś ściskało mój żołądek, kiedy zamykałam swój pokój. Coś ciężkiego leżało na moim sercu, kiedy przekraczałam próg frontowych drzwi i zbiegałam schodami na dół i coś potwornie kłuło mnie w klatce piersiowej, kiedy po raz ostatni spojrzałam na swój dom. A łzy ciekły po moich policzkach, bo uświadomiłam sobie, że jeżeli teraz się nie wycofam, to wszystko zmieni się bezpowrotnie. Czy byłam na to gotowa? Nie, na pewno nie, ale byłam zdeterminowana i wierzyłam, że na pewno mi się uda.

Stałam na peronie, trzymając kurczowo w dłoni moją torbę, jakbym bała się, że za chwilę ktoś mi ją odbierze. Wokół mnie było pełno ludzi, którym ukradkiem się przyglądałam i zastanawiałam, dokąd jadą. Może wracają do domu, w którym czekają na nich bliscy. Może właśnie mieli za sobą bolesne pożegnania. A może, tak jak ja, uciekają.

Gdy pociąg ruszył poczułam, jak ogarnia mnie ogromny strach. Wiedziałam, że ten wyjazd to dla mnie szansa na wyrwanie się z tego gówna, ale był też jedną wielką niewiadomą. Skoczyłam na głęboką wodę i nie było już powrotu. A ja wcale nie chciałam wracać.


Z perspektywy Stevena *


Nałożyłem na głowę kaptur i odpaliłem papierosa. Całe Los Angeles mokło od dwóch pieprzonych godzin, a to ani trochę nie sprzyjało temu, co zamierzaliśmy zrobić tej nocy.

— Stary, ostatni raz idę z tobą na jakąkolwiek akcję — mruknął Billy i skrzywił się, kiedy próbował osłonić swoją twarz przed kroplami słonego deszczu.

— Nie maż mi się tu, jak jakaś baba. Chcesz tę forsę, czy nie? — Przewróciłem oczami, bo jego nieustanne gadanie irytowało mnie coraz bardziej.

Mnie też nie podobało się, że byłem mokry, jak te wszystkie laski na mój widok i czułem presję, bo stary Davis mógł wrócić w każdej chwili i przyłapać nas na gorącym uczynku. A wtedy to już w ogóle miałbym przesrane na amen i nie wybroniłby mnie nawet najlepszy adwokat w mieście. Po swoim ostatnim wybryku dostałem zawiasy i musiałem być ostrożny bardziej, niż kiedykolwiek wcześniej.

— Jasne, że chcę, ale przez twoje głupie pomysły, musiałem odwołać dziś randkę — jęknął, a ja poczułem, że zaświerzbiła mnie ręka.

— Grey, ostrzegam cię. Jeszcze jedno słowo, a dostaniesz w pysk — wybuchłem, bo moja cierpliwość do niego wyczerpała się na pięć kolejnych dekad. O ile dożyję.

— Jeny, nie unoś się tak. Mówiłem tylko, że…

— Dobra, skończ, bo od godziny tylko narzekasz. To będzie szybka akcja. Wchodzimy, bierzemy co najcenniejsze i zwijamy się. A jak wszystko dobrze pójdzie, zabierzesz ją do najlepszej knajpy w mieście.

Blondyn westchnął ciężko i wsunął ręce w kieszenie spodni, próbując wyciągnąć z nich zestaw trzech wytrychów. Billy był mistrzem w rozbrajaniu zamków i potrafił otworzyć nawet najlepiej zabezpieczone drzwi antywłamaniowe w mgnieniu oka.

Bez niego żadna akcja nie mogłaby skończyć się sukcesem, dlatego zawsze zabierałem go ze sobą. Truł mi nad głową większość czasu, ale ostatecznie z każdego włamania wychodził zadowolony, że mógł przytulić kilka stówek albo jakiś cenny sprzęt, który w maksymalnie trzy godziny udawało mi się sprzedać. Tak, to ja byłem tym, który miał niezwykły talent do zamieniania skradzionych fantów na czyste dolary.

Śmiałem się z tych wszystkich bogatych pajaców, którzy sądzili, że dodatkowe zabezpieczenia ich majątków na cokolwiek się zdadzą. Mogły co najwyżej opóźnić moment, w którym dostaniemy się do ich domów, ale nic poza tym. Zawsze wychodziliśmy zwycięsko z każdego włamania i żaden alarm czy inne gówno nie było w stanie nas powstrzymać. Potrafiliśmy dostać się do każdej twierdzy, a oni mogli pocałować nas w tyłek.

Swojego fachu nauczyłem się wtedy, kiedy przesiedziałem w celi ponad rok i teraz nie potrafiłem już żyć inaczej, bo uczciwa praca zwyczajnie się nie opłacała. Byłem jak Robin Hood, który zabierał bogatym i oddawał biednym. Czyli nam.

— Dobra, Grey, na nas już czas. Gotowy?

Blondyn, wciąż obrażony, nie odezwał się ani słowem, tylko ruszył przed siebie w kierunku wielkiego domu z jasnej cegły, który znajdował się w najbogatszej dzielnicy na West Hollywood. Przewróciłem oczami i podążyłem za nim, rozglądając się na wszystkie strony, by upewnić się, że na pewno zostaniemy niezauważeni.

Byłem zaprawiony w swoim fachu i zazwyczaj bardzo uważny, bo każdy umknięty mi szczegół mógł być tym, który sprawi, że kolejnych kilka lat znów spędzę za kratami. A do tego nie mogłem dopuścić za nic w świecie.

Pierwszą przeszkodą, którą musieliśmy pokonać była wysoka na dwa metry brama, zamykana i otwierana na pilot. Nie mogliśmy jej przeskoczyć, a i używanie wytrychów nie miałoby tu najmniejszego sensu. Jedynym sposobem, by przedostać się na teren posesji było przecięcie odpowiednich kabli i zniszczenie mechanizmu zamykania.

W tym momencie do akcji wkroczyłem ja, bo sztukę rozbrajania takich mechanizmów opanowałem już ładnych parę lat temu.

— Skup się, mamy mało czasu — powiedziałem, podchodząc do małej skrzynki, ukrytej gdzieś z boku. — Stój tu i pilnuj, czy nikt nie idzie.

Włożyłem czarne rękawiczki i rozejrzałem się dookoła w poszukiwaniu ciężkiego kamienia. To nie tak, że nie przygotowałem się na dzisiejsze włamanie. Było wręcz przeciwnie, a posiadłość Davisa obserwowałem od tygodnia, ale w tej okolicy ciężkich kamiennych przedmiotów nie brakowało.

Mieszkańcy tego parszywego osiedla upodobali sobie jakieś pieprzone pomniki czy inne gówna, które w ich mniemaniu służyć miały jako ozdoby. Dla mnie wyglądały beznadziejnie, ale dzięki temu, że każdemu, kto tu mieszkał brakowało gustu, ja na akcję nie musiałem wlec ze sobą kawałka skały, który tylko niepotrzebnie ciążyłby mi w kieszeni.

Kiedy uporałem się z roztrzaskaniem plastikowej, zamykanej na, pożal się boże, kluczyk skrzynki, wyciągnąłem małą latarkę i zacząłem przyglądać się kablom, które razem tworzyły antywłamaniową instalację.

Swoją drogą, skonstruowaną bardzo mizernie, bo uporanie się z nią zajęło mi dokładnie pięćdziesiąt osiem sekund. Wiem, bo liczę to za każdym razem i za każdym razem pobijam swój nowy rekord.

— Mów mi mistrzu — powiedziałem triumfalnie, na co on tylko pokazał mi środkowy palec.

Popchnąłem żelazną furtkę i postawiłem swoje ciężkie buty na kostce, która tworzyła ścieżkę do naszego bogactwa.

Z drzwiami bez problemu poradził sobie Grey i nie minęło pięć minut, kiedy w pośpiechu biegaliśmy po domu szukając pieniędzy i ładując do czarnych toreb złote zegarki, biżuterię i sprzęt elektroniczny.

Kiedy moja była już prawie pełna, pewnym krokiem ruszyłem w stronę kuchni, gdzie zastałem swojego towarzysza w zbrodni. Stał przy otworzonej na oścież lodówce i wyjadał łapczywie całą jej zawartość. Nie skomentowałem tego, tylko posłałem mu pełne dezaprobaty spojrzenie, w odpowiedzi na co wzruszył ramionami.

Odwróciłem się na pięcie i spojrzałem wgłąb wielkiego salonu i wtedy to dostrzegłem. Ogromny, wsadzony w solidną złotą ramę obraz, który ukazywał jakąś półnagą kobiecą postać w nienaturalnej pozie. Podszedłem bliżej dotykając palcami struktury płótna i poczułem ciepło rozlewające się po całym moim ciele.

— O, w mordę. Będziemy bogaci — powiedziałem cicho i bez zastanowienia ściągnąłem to badziewie ze ściany. Ten ruch odkrył przede mną niewielki metalowy sejf, który wbudowany był pomiędzy białe cegły i kusił mnie swoją zawartością.

— Billy, chodźże tutaj — zawołałem, przyglądając się zamkowi. To było typowe dla sejfów zabezpieczenie. Żadnych otworów na klucze, tylko kod, który należy wpisać, by dostać się do środka. Jeszcze nigdy nie otwieraliśmy takich konstrukcji i to był pierwszy raz, ale nawet nie przeszło mi przez myśl, że mogłoby się nam nie udać.

Billy leniwie poczłapał do mnie z masłem orzechowym w jednej dłoni i łyżką w drugiej.

— Co się tak drzesz?

— Zobacz — powiedziałem, a on zmarszczył brwi, kiedy podążył wzrokiem za moją dłonią, wskazującą mu małe, pancernie okute pudło.

— O jezunciu, to sejf! — wypalił, podchodząc jeszcze bliżej.

— Ale mi zaimponowałeś. Brawo, geniuszu — mruknąłem i szybkim ruchem odsunąłem go do tyłu, ułatwiając sobie dostęp do swojego znaleziska. — Musi być jakiś sposób, by dostać się do środka.

Odwróciłem głowę w jego stronę, rzucając mu pytające spojrzenie i wtedy właśnie to usłyszałem. Niewyobrażalnie głośne dźwięki, które boleśnie wwiercały się w moją czaszkę.

Grey znieruchomiał jak porażony prądem i upuścił szklany słoik, który z hukiem uderzył o marmurową posadzkę.

Wycie alarmu, który z jakiegoś powodu musiał się uruchomić, swoim zasięgiem zajęło chyba cały dom i oznaczało tylko jedno: kłopoty.

— Spadamy stąd — rzuciłem z żalem, chwyciłem w dłoń swoją torbę i pociągnąłem go za sobą w stronę tylnego wyjścia, ostatni raz z żalem patrząc na utracony skarb.

***

Kiedy zobaczyłam za oknem wielki szyld Los Angeles Metro County Rail zerwałam się z miejsca jak poparzona. Zabrałam pośpiesznie swoją torbę i wysiadłam rozprostowując kości, a wtedy poczułam ogromną ulgę, kiedy chłodne, wieczorne powietrze smagało moją twarz.

Spojrzałam ukradkiem na zegarek, który wskazywał za piętnaście dziesiątą i przetarłam ręką oczy. Byłam cholernie zmęczona.

Rozejrzałam się dookoła i doszłam do wniosku, że stąd daleko nie zajdę i że muszę znaleźć się bliżej West Hollywood.

Udałam się więc w stronę przystanku, który znajdował się w odległości dziesięciu metrów od peronu i zauważyłam, że jeden z autobusów miał właśnie postój. Siedzący w nim ludzie zerkali na mnie przez szyby nieobecnym wzrokiem, niczym żywe trupy wyssane z emocji i tożsamości. Usiadłam na ławce, po czym wyciągnęłam z torby małą mapę całego Los Angeles, szukając palcem punktu, w którym się znajdowałam. Przeniosłam swój wzrok na rozkład jazdy i dostrzegłam, że najbliższy i ostatni tego dnia autobus odjeżdża właśnie… teraz!

Wstałam jak oparzona i wbiegłam do środka, jakby to była moja ostatnia deska ratunku. Zziajana, zła i zmęczona musiałam wyglądać jak kupka nieszczęścia. Może dlatego inni ludzie nie szczędzili mi ukradkowych spojrzeń, ale nie obchodziło mnie to. Kupiłam bilet i usiadłam na jednym z foteli z przodu, kładąc swoją torbę na siedzeniu obok, co było jasnym sygnałem, że nie chcę niczyjego towarzystwa.

Podróż była krótka albo tak mi się tylko wydawało, ale nie miałam już siły się nad tym zastanawiać. Patrzyłam w okno, kiedy mijaliśmy oświetlone wszystkimi kolorami tęczy miasto i napawałam się tym niespotykanym klimatem.

Uwielbiałam miasto nocą, bo ma w sobie coś wyjątkowego, jakąś magię, której nie sposób dostrzec za dnia. Pomyślałam sobie, że może właśnie w tej chwili Thom chodzi jego uliczkami wdychając jego urok. To było niesamowite, że możemy być gdziekolwiek na świecie, a i tak wszyscy patrzymy na to samo niebo.

Kiedy tylko podróż dobiegła końca wyszłam na zewnątrz i momentalnie poczułam się tak, jakbym była w innym świecie. Przeciągnęłam się ospale i rozejrzałam dookoła. Powoli zapadał zmrok, niebo nabierało granatowych odcieni, a z oddali słychać było coraz to głośniejsze, dobiegające zewsząd dźwięki muzyki, echa i gwaru rozmów.

Wszędzie roiło się od klubów, pubów, barów i kasyn, a tabliczka na szyldzie obok stacji wskazywała duży, biały i nieco zdarty napis Skid Row.

Przerzuciłam torbę przez ramię i zaczęłam iść przed siebie, nie wiedząc tak naprawdę, dokąd zmierzam. Byłam sama w Los Angeles, robiło się ciemno, a ja nie miałam nawet gdzie spać i żadnego planu w głowie. Jednym słowem, byłam w czarnej dupie.

Moje oszczędności pozwoliłyby mi na wynajęcie pokoju, ale w miejscu, w którym się znajdowałam po jakimkolwiek hotelu nie było ani śladu.

— Sama tego chciałaś — mruknęłam do siebie i wyprostowałam plecy, starając się dodać tym sobie odwagi.

Włóczyłam się tak prawie godzinę, aż zawędrowałam do jakiejś dziwnej dzielnicy, na której znajdowało się co najwyżej kilka małych knajpek porozrzucanych nie daleko od siebie. Na domiar złego było cholernie ciemno, a latarnie rozstawione co kilka metrów dawały niewielkie światło. Mimo to zacisnęłam zęby i szłam dalej, chyba tylko dlatego, że nie miałam innego wyjścia.

Zmęczona, zła i załamana stwierdziłam w końcu, że mam dość tego włóczenia się i weszłam do pierwszego lepszego baru, z którego już na zewnątrz słychać było głośne dźwięki mocnej muzyki. Od progu buchnęło we mnie duszne powietrze przesiąknięte papierosowym dymem, co sprawiło, że z zaskoczenia lekko się cofnęłam.

Usiadłam przy barze i położyłam głowę na stole, przymykając delikatnie oczy. Byłam wyczerpana i naprawdę marzyłam tylko o tym, by trochę odpocząć.

— Co podać? — Usłyszałam nagle i gwałtownie się podniosłam. Zobaczyłam przed sobą barczystego mężczyznę z delikatnym zarostem. W jednej dłoni ściskał białą szmatkę, a w drugiej szklankę, którą uparcie polerował.

— Słucham? — zapytałam zdezorientowana, poprawiając niezdarnie opadający mi na czoło kosmyk włosów.

— Pytałem, co podać.

— Dla mnie nic, dzięki — rzuciłam, chcąc jak najszybciej zakończyć rozmowę, ale mężczyzna zmrużył oczy i odłożył szkło na bok. Przypatrywał mi się chwilę unosząc jedną brew z nieznoszącym sprzeciwu wyrazem twarzy.

Jego skóra była twarda i pełna małych bruzd, a skrawek szyi zdobił tatuaż przedstawiający smoka, który kończył się gdzieś na plecach, pod jego koszulą. Nie była to jednak ta z tych eleganckich. Była niechlujnie pomięta i zapięta tylko na kilka guzików do połowy jej długości, reszta zaś perwersyjnie odsłaniała jego nagi tors.

Wzdrygnęłam się, bo nagle poczułam ogarniający mnie z lekka niepokój. Ten facet mi się nie podobał i nie tylko z powodu twardego tonu głosu, ale w nim było coś przerażającego. Coś, czego nie potrafiłam nazwać, ale wyraźnie to czułam.

— Słuchaj no, to jest lokal dla płacących klientów, więc albo coś zamawiasz, albo wynocha — wycharczał, wprawiając mnie tym w dezorientację. Brzmiał jak dający reprymendę swojemu nieznośnemu dziecku ojciec, który zawsze ma rację i któremu nigdy nie wolno się sprzeciwiać.

Wizja włóczenia się teraz po ciemnych ulicach zniechęcała mnie do tego stopnia, że postanowiłam nie wdawać się w kłótnie i zamówiłam colę.

On, nie spuszczając ze mnie wzroku, napełnił szklankę brązowym napojem i postawił przede mną. Wymamrotałam tylko jakieś niewyraźne dzięki i natychmiast przesiadłam się o kilka miejsc, by zachować odpowiedni dystans.

Oparłam głowę o nadgarstek i westchnęłam przeciągle, zażenowana sytuacją, w której się znalazłam. Kiedy znudzona i sfrustrowana uniosłam do ust szklankę z na wpół upitą colą, zauważyłam, że jedna z kelnerek ukradkiem mi się przygląda. To nie było nachalne, badawcze czy wścibskie spojrzenie, lecz subtelne i pełne zwyczajnej ciekawości.

Więc i ja spojrzałam, posyłając jej nieśmiały uśmiech. Ona poczuła się najwyraźniej zachęcona moją reakcją, więc kiedy tylko barman zniknął z mojego pola widzenia, natychmiast do mnie podeszła. Miała długie kasztanowe włosy i złoty kolczyk w lewym płatku nosa, a kiedy się uśmiechała w jej lewym policzku robił się mały dołeczek.

— Cześć — powiedziała.

— Hej — mruknęłam, zastanawiając się, co jest powodem jej otwartości. Może po prostu kogoś jej przypominam, może mnie z kimś pomyliła? A może jest jedną z tych osób, które lubią nawiązywać nowe znajomości? A może po prostu za dużo myślę.

Ona tylko poprawiła swoją sukienkę i zwróciła się do mnie:

— Zauważyłam, że siedzisz tu sama od kilku godzin i pomyślałam, że powinnam podejść i zapytać, czy wszystko w porządku. Jestem Nicole i nie przejmuj się tym dupkiem, on już tak ma — zachichotała, a mi natychmiast udzielił się jej dobry nastrój. Miała w sobie coś takiego, co pochodziło z jej wnętrza i co roztaczało dookoła pozytywną energię.

— On zaraz kończy pracę, więc możesz tu siedzieć, ile tylko zechcesz i wcale nie musisz niczego zamawiać. I ty chyba jesteś tu pierwszy raz. — Zauważyła słusznie i spojrzała na mnie z zainteresowaniem.

— Tak, właściwie jestem tu od kilku godzin, ale to naprawdę długa historia.

Dziewczyna ściągnęła swój biały fartuszek, wytarła w niego dłonie, a następnie rzuciła go na blat znajdujący się tuż za jej plecami.

— W sumie to mam teraz chwilę przerwy, więc jeśli nie masz nic przeciwko, to chętnie posłucham. — Puściła do mnie oczko i oparła się dłońmi o ladę.

Przez moment się wahałam, ale jej otwartość działała na mnie jak alkohol: rozpuszczała wszelkie ograniczenia. I opowiedziałam jej wszystko. O mamie, o Thomasie, o mojej ucieczce i przez chwilę nawet czułam, że jest mi lżej, mogąc wyrzucić z siebie to, co zaśmiecało mi umysł.

Była pierwszą osobą, przed którą się otworzyłam i tą, która od początku do końca uważnie mnie słuchała. Nie próbowała oceniać mnie, czy mojego postępowania, ani nieproszona nie dawała zbędnych rad.

Kiedy skończyłam, odsunęłam się lekko do tyłu i spojrzałam na nią, będąc ciekawa jej reakcji. Ona tylko delikatnie się uśmiechnęła i popatrzyła na mnie w taki sposób, jakby chciała dać mi pewność, że nic, co powiedziałam nie wydaje jej się głupie.

— To, że jesteś tutaj, bo chcesz odnaleźć brata to coś naprawdę wielkiego — powiedziała w końcu. — Chyba każdy chciałby mieć przy swoim boku osobę, która pójdzie za nim nawet na koniec świata.

— Myślę, że po prostu zrobiłam to, co należało.

Szatynka oparła swoją głowę o nadgarstek i westchnęła. Następnie wyciągnęła papierosa i odpaliła, a na wpół pełną paczkę przysunęła w moją stronę.

— Wiem, co możesz czuć, bo moja historia niewiele różni się od twojej. Ja przyjechałam tutaj za, jak jeszcze wtedy myślałam, miłością mojego życia, a teraz nie jesteśmy już razem — dodała i dotknęła swoich długich włosów, nerwowo przeczesując je palcami.

— Naprawdę? Chyba powinnam powiedzieć, że mi przykro.

Roześmiała się na te słowa i wzruszyła ramionami.

— Nie ma do czego wracać, bo ja sama już dawno o tym zapomniałam — urwała i zmrużyła lekko powieki. — I uświadomiłam sobie właśnie, że rozmawiamy od kwadransa, a ja wciąż nie mam pojęcia jak masz na imię.

Przechyliła lekko głowę i wpatrywała się we mnie badawczo, a ja wyobrażałam sobie, jak próbuje to odgadnąć.

— Vanessa — rzuciłam, by ukrócić jej zmagania.

— No tak. — Nachyliła się lekko i musnęła palcem mój złoty wisiorek. — To imię do ciebie pasuje. A masz w ogóle jakiś plan, żeby go odnaleźć?

— Niezupełnie — odparłam zgodnie z prawdą i poczułam się trochę zażenowana, kiedy zrozumiałam, jak idiotycznie to wszystko musiało wyglądać z boku.

— Odważnie. — Roześmiała się i zacisnęła wargi.

— Ale to nie tak, że nie mam żadnego — sprostowałam szybko, nie chcąc pogrążać się jeszcze bardziej. — Wiem, że jeżeli nie ma go na West Hollywood teraz, to przynajmniej był tam wcześniej. Nie bez powodu przecież zapisał to na kartce. Minęło siedem lat, ale może ktoś go jeszcze pamięta i wie gdzie teraz przebywa.

— Widzę, że jesteś naprawdę zdeterminowana — stwierdziła, krzyżując ręce na piersiach.

— Nawet nie wiesz, jak bardzo.

— Na West Lake znajduje się siedziba agencji, która zajmuje się poszukiwaniem osób zaginionych. Może tam mogliby ci pomóc? — zaproponowała, a ja poczułam, jak rodzi się we mnie nowa nadzieja. — To niedaleko stąd.

— Naprawdę? Nie miałam pojęcia, że ktokolwiek tutaj odkopuje tak stare sprawy.

— Myślę, że powinnaś spróbować i naprawdę mocno trzymam kciuki, żeby ta historia skończyła się happy endem. Uważam, że podjęłaś dobrą decyzję, przyjeżdżając tutaj i nawet jeżeli z boku może się wydawać totalnie szalona, to ja zrobiłabym to samo — powiedziała, a ja poczułam jakby swoimi słowami nakleiła duży plaster na moje pełne niepewności i wahania miejsca.

— Dziękuje ci. Chyba właśnie tego potrzebowałam. Usłyszeć, że nie zwariowałam.

— Jeżeli tak, to obie jesteśmy wariatkami. — Westchnęła i mocniej zacisnęła palce na swojej butelce z wodą. — Ale teraz musisz mi wybaczyć, bo praca wzywa — przewróciła oczami i wskazała na dwie osoby, które właśnie w tym momencie podeszły za bar.

Postanowiłam, że wyjdę do łazienki, by trochę odetchnąć od tego hałasu i pobyć choć przez chwilę sama. Zabrałam swoją torbę i skierowałam się w stronę długiego korytarza.

W środku minęłam się z dwoma wychodzącymi stamtąd dziewczynami w kusych sukienkach i mocnym makijażu, które tylko nieprzyjemnie zmierzyły mnie wzrokiem. Zignorowałam to i zatrzasnęłam za sobą drzwi, stwierdzając, że pomieszczenie jest naprawdę dobrze wygłuszone i nawet trochę mnie to przeraziło, bo gdyby ktokolwiek wzywał stąd pomocy, nie zostałby przez nikogo usłyszany.

Obdrapane i brudne ściany nie robiły dobrego wrażenia, więc tylko westchnęłam ciężko i wyciągnęłam z kieszeni paczkę papierosów. Każda wydychana kłębka dymu sprawiała, że uspokajałam się coraz bardziej, a uczucie zmęczenia chwilowo ustępowało. Potem drugi papieros i kolejny, po którym błogi spokój zaczynał z wolna opanowywać całe moje ciało.

Myślałam o tym wszystkim, co się stało i o tym, jak wielkie mam szczęście, że poznałam Nicole. Myślałam też o tacie, ale zacisnęłam mocno zęby, byle tylko się nie rozpłakać. Wiedziałam, że jeżeli pozwolę sobie na choć jedną pieprzoną łzę, nie będę potrafiła opanować tego, co stanie się później. A przecież musiałam być silna.

Zgasiłam ostatni niedopałek i stwierdziłam, że pora wracać na salę. Wstając z podłogi czułam, jak wszystkie moje kości chroboczą i skrzywiłam się tylko na ten dźwięk, a nadmiar nikotyny sprawił, że zawirowało mi przed oczami.

Kiedy zmierzałam w stronę swojego poprzedniego miejsca zauważyłam, że przy barze zrobiło się jakieś zamieszanie. Stało przy nim dwóch młodych mężczyzn, żywo dyskutujących o czymś z Nicole, która nie wydawała się być z tego powodu zadowolona.

To był ten typ osoby, po której twarzy widać absolutnie wszystkie emocje i można było czytać z niej jak z otwartej księgi, bo nie była w stanie ukrywać przed światem swoich prawdziwych uczuć.

Nadstawiłam ucho, by móc lepiej słyszeć, bo ogromnie ciekawiło mnie, dlaczego ta rozmowa wywołuje w niej takie zniecierpliwienie.

— Piękna pani — zaczął jeden z nich. Długowłosy brunet w obcisłych spodniach i butach kowbojkach, który zaczął nerwowo przestępować z nogi na nogę. — Tutaj zaszła chyba jakaś pomyłka.

Szatynka popatrzyła na niego z ukosa, a zaraz potem niewzruszona zamrugała kilkakrotnie i skrzyżowała ręce.

Chłopak poprawił włosy, odrzucając je z gracją do tyłu i spojrzał na nią kokieteryjnym wzrokiem.

— Nie mam pojęcia o jakim rachunku pani mówi. My gramy, więc nie płacimy, czyż nie takie panują tutaj zasady? — zapytał tak, jakby to była najbardziej oczywista rzecz na świecie i pokazał jej rząd swoich białych zębów.

— Tak, zgadza się, ale ja nie wiem nic o żadnym waszym występie. Gdyby tak było, to na pewno dostałabym taką informację, dlatego w takiej sytuacji bardzo proszę o uregulowanie rachunku.

Brunet zatrzepotał rzęsami i wybuchnął gromkim śmiechem. Wsunął ręce do kieszeni i stał tak przed nią z miną zdziwionego dziecka.

— Przez chwilę nawet pomyślałem, że mówi pani poważnie — rzucił i spojrzał na wysokiego blondyna w jeansowej katanie. — To jakieś pieprzone nieporozumienie!

— Widzisz, pani chyba mówi poważnie — odparł ten drugi, wzruszając ramionami.

— Powtarzam, że nie wiem nic na temat waszego występu dziś wieczorem. — Nicole była nieugięta, co wcale mu się nie spodobało, bo zmarszczył brwi, oparł się dłońmi o blat i przybliżył swoją twarz do jej twarzy tak, że musiała czuć na sobie jego oddech.

— Słoneczko, powtarzam po raz ostatni, zanim stracę nad sobą panowanie. Dzisiaj mieliśmy dać tu koncert, więc albo coś mi tu zorganizujesz, albo… — powiedział coraz bardziej zniecierpliwionym głosem. Jego towarzysz niemal odruchowo złapał go za ramię i mocno ścisnął, co dało mi zrozumienia, że już nie raz musiał być świadkiem takich sytuacji.

— Stary, daj spokój i nie rób dymu.

Chłopak natychmiast poczerwieniał ze złości, zupełnie jakby coś w niego wstąpiło.

— Nie rób dymu? Przecież to jakiś absurd! — krzyczał, a jego twarz robiła się coraz bardziej purpurowa.

Dziewczyna za barem stała zdezorientowana i chyba nie wiedziała już, co ma zrobić. W tym momencie nawet trochę jej współczułam, ale wciąż z zaciekawieniem przyglądałam się całej tej sytuacji tak, jak chyba wszyscy w tym lokalu.

— Bardzo proszę się uspokoić — powiedziała stanowczo, choć wyczułam w jej głosie delikatne drżenie. — Takie mamy zasady, musiałabym wiedzieć…

— Mam w dupie wasze zasady, czy ty wiesz, kim my jesteśmy? — wycedził, siląc się na uśmiech.

Westchnęła ciężko.

— Domyślam się, że pewnie jakimś zespołem, ale… — mruknęła i tym zdaniem podpisała na siebie wyrok.

Wiedziałam, że zdecydowanie miała już tego wszystkiego dość i zastanawiałam się, jak często ma do czynienia z takimi sytuacjami i jak bardzo musi nie znosić swojej pracy.

— Pewnie jakimś zespołem? — krzyczał brunet, akcentując drugie słowo. Nie dawał za wygraną i chyba ani myślał zrezygnować z tej słownej potyczki, bo machał rękami jak oszalały, gotując się ze złości.

— Stary — ponownie podjął jego kumpel, co ten ostentacyjnie ignorował.

— Chcę natychmiast rozmawiać z kierownikiem! — zażądał nagle, a Nicole skuliła się w sobie.

— Niestety nie ma go w tej chwili — powiedziała cicho, patrząc na niego coraz bardziej przerażona.

— Mam to w dupie. Jak go nie ma, to go sprowadź. W tej chwili!

W tym momencie przeniosłam wzrok na blondyna, który próbował uspokajać tego rozemocjonowanego psychola i nasze spojrzenia się skrzyżowały. Uśmiechnął się tylko i wskazał na tego szaleńca szybkim machnięciem głowy, przewracając oczami.

Brunet próbował się jeszcze wykłócać, ale kiedy zderzył się z murem ze strony Nicole, która konsekwentnie i bezkompromisowo tłumaczyła mu, że jego negocjacje na nic się nie zdadzą, cisnął pięścią w blat. Wzdrygnęłam się zaskoczona.

Ukradkiem zauważyłam, że w oczach kelnerki pojawiły się łzy i wtedy coś we mnie pękło. Skoro ona okazała mi wsparcie, to ja nie mogłam jej teraz tak zostawić. Nie wiem, czy było to spowodowane ilością alkoholu, który wypiłam tego wieczoru czy adrenaliną w mojej krwi, bo na pewno nie moją pewnością siebie, ale zeszłam ze swojego krzesła i podeszłam w stronę tych dwóch.

— Ej ty, pieprzony zadufany w sobie gnojku! — zwróciłam się do bruneta, wskazując na niego palcem i starając się opanować drżenie swojego głosu. — Za kogo ty się w ogóle masz? — zapytałam, czując, jak narasta we mnie wściekłość.

On zmierzył mnie uważnie wzrokiem i tylko prychnął. Zaraz potem zwrócił się do mnie całym swoim ciałem i oparł obie ręce na biodrach. Nic nie mówił, a jedynie przyglądał mi się wyzywająco.

— Mówię do ciebie — kontynuowałam, choć głos zaczął mi się powoli łamać i wiedziałam, że jestem na przegranej pozycji. Kątem oka zauważyłam, jak blondyn stojący z nim ramię w ramię przygląda mi się z zaciekawieniem. — Nie wiem skąd ty się urwałeś, ale jeśli myślisz, że możesz tak po prostu włazić do kogoś z buciorami i urządzać burdy, to chyba upadłeś na głowę. Wiesz co? Złamany chuj z ciebie, a nie gwiazda rocka. W dodatku bez szacunku do kobiet.

W jednej chwili poczułam na sobie spojrzenia wszystkich obecnych tej nocy w knajpie i cała moja pewność siebie wyparowała. On tylko patrzył na mnie z wyrazem twarzy będącym mieszanką złości i szoku, a żyły na jego rękach zdawały się niebezpiecznie pulsować. Krok dzielił je od eksplozji.

— Że co proszę? — zapytał głosem pełnym oburzenia, robiąc krok w moją stronę. Zauważyłam, że jego szczęka zaczęła drżeć, a oczy zapłonęły wściekłością. Stałam tam przed nim jak sparaliżowana, patrząc wprost na nie i z całych sił starałam się nie spuścić wzroku, bo wiedziałam, że wtedy on wyczuje mój strach.

— Kurwa, Buzz, weź wyluzuj — Usłyszałam głos blondyna, który do tego momentu stał i przyglądał się zszokowany całej tej sytuacji. Położył dłoń na ramieniu kumpla, ale ten nie zważając na nic, szybko ją z siebie ściągnął i ponownie zmierzył mnie wzrokiem.

— Kim ty w ogóle jesteś, że masz odwagę się wtrącać? — Zrobił kolejny krok w moją stronę. — Kolejną hollywoodzką dziwką myślącą, że cokolwiek tutaj znaczy? — syknął, marszcząc brwi.

— Harrison, zamknij pysk! — Blondyn podniósł głos, ale jego wcale to nie obeszło. Wciąż lustrował mnie wzrokiem i upajał się moim strachem. Czułam, że zaraz zapadnę się pod ziemię. Ze wstydu, ze złości, z bezsilności.

— No odpowiedz! — ryknął, a do moich oczu napłynęły łzy. Zagotowało się we mnie. Wiedziałam, że nigdy nie pozwolę nikomu zwracać się do mnie w ten sposób, a już szczególnie komuś takiemu jak on. Wtedy bez zastanowienia, zupełnie tak jakbym straciła kontrolę nad swoim ciałem, zamachnęłam się i moja otwarta dłoń z hukiem wylądowała na jego twarzy. Trzask. Jęk. Ryk złości.

Brunet złapał się za policzek i naprawdę nie wiem, co stałoby się dalej, gdyby jego wyższy o głowę kumpel nie chwycił go mocno za ramię i nie odciągnął ode mnie.

— Dość tego, wychodzimy! — syknął, ściskając jego rękę, na co tamten rzucił tylko jedno, krótkie i przepełnione złością

— Odpieprz się.

Poprawił swoje długie zmierzwione włosy i wbił we mnie gniewny wzrok, przeszywając mnie na wylot, a ja poczułam jak przez całe moje ciało przechodzi zimny dreszcz.

Wpatrywał się we mnie tak intensywnie, jakby chciał zapamiętać każdy szczegół mojej twarzy, a ja miałam wrażenie, że upłynęła wieczność. Nie mogłam się nawet ruszyć, bo strach trzymał mnie mocno w swoich mackach i błagałam tylko w myślach, by to wszystko już się skończyło.

— Moja noga więcej tu nie postanie, parszywe skurwysyny! — wrzasnął w końcu, kierując się do wyjścia. — Jeszcze będziecie nas błagali, żebyśmy tu wystąpili — dodał na odchodne i z impetem trzasnął drzwiami frontowymi tak mocno, że poczułam jak szklanki, które poustawiane były przy barze, zadrżały.

Jego towarzysz tylko popatrzył na nas przepraszająco i westchnął, a jego mina wyrażała zakłopotanie i wstyd.

— Nie wiem, co powiedzieć — rzucił i spuścił wzrok.

Odetchnęłam ciężko i oparłam się dłonią o blat, żeby nie runąć na podłogę. Z tych wszystkich emocji kręciło mi się w głowie, a moją czaszkę rozsadzał od środka nieznośny huk.

— Nic ci nie jest? — zapytał i podszedł do mnie.

Dotknął lekko mojego ramienia, ale ja natychmiast się odsunęłam.

— Wybaczcie, kolega ma po prostu zły dzień — dodał, kładąc na blat pieniądze. Nicole natychmiast je zabrała, tak jakby bała się, że ten za chwilę się rozmyśli i schowała je do kasetki z trzaskiem przekręcając kluczyk.

— A tak przy okazji, należało mu się. — Puścił do mnie oczko i chwilę później widziałam już tylko jego oddalającą się z wolna sylwetkę.

Spojrzałam na Nicole, która przetarła twarz dłońmi i chwyciła za butelkę z wodą. Zaraz potem się rozmyśliła, bo nalała sobie do szklanki whiskey i nie zważając na to, że właśnie jest w pracy, wypiła je duszkiem.

— Kolega ma zły dzień — fuknęła ironicznie pod nosem. Podeszła do mnie, wyciągnęła z paczki drżącą z nerwów dłonią, dwa papierosy i bez słowa podała mi jeden. — Wszystko w porządku?

Kiwnęłam bez przekonania głową.

— Byłaś świetna, naprawdę! — zawołała, obejmując mnie ramieniem. — Myślałam, że się posikam, jak zobaczyłam jego oburzoną i zszokowaną mordę.

— Ja myślałam, że tam zejdę. Kto to właściwie był? — zapytałam, a ona tylko głęboko westchnęła, lustrując wzrokiem drzwi wejściowe, tak jakby chciała się upewnić, że ta dwójka na pewno już tutaj nie wróci.

— Nie mam pojęcia, ale pewnie kolejni kretyni, którzy myślą, że jak grają w zespole, to wolno im chlać na koszt firmy. Ci dwaj często się tu kręcili, ale mam nadzieję, że dziś byli ostatni raz. Cholerni klienci — zaklęła pod nosem. — Jak ja nienawidzę tego miejsca.

Spojrzałam na nią ze współczuciem i uśmiechnęłam się pokrzepiająco.

— Ale ten drugi nie był taki zły — stwierdziłam, starając się rozładować napiętą atmosferę, ale ona przewróciła tylko oczami.

— Tak, tak, oni wszyscy są tacy sami.

Nicole niechętnie wróciła do swoich obowiązków, a ja przez następne dwie godziny siedziałam przy barze, popijałam sok na koszt firmy i obserwowałam otoczenie. Emocje powoli zaczynały ze mnie schodzić i kiedy już prawie zapomniałam o dzisiejszym incydencie, poczułam narastającą z wolna fascynację tym wszystkim, co działo się dookoła.

Całe to towarzystwo, które mnie otaczało było jak powiew świeżego wiatru, jak pierwszy łyk alkoholu albo pierwszy papieros wypalony w ukryciu, na boisku za szkołą. Coś zupełnie nowego i na swój sposób ekscytującego.

Dla mnie, wychowywanej w hermetycznym środowisku było niemałym zaskoczeniem, kiedy zorientowałam się, że istnieje całkiem inny świat, niż ten, który do tej pory znałam.

I, że istnieją inni ludzie: wolni i wydający się niczym nie przejmować, żyjący w myśl zasady tu i teraz.

Byłam zaskoczona, że można nie przestrzegać zasad, noce spędzać w barach i mówić dokładnie to, co się myśli, bez względu na konsekwencje. To było dla mnie dziwaczne i uwodzicielsko demoralizujące zarazem.

Czułam się tak, jakbym nagle obudziła się z długiego snu i jakby tak wiele rzeczy w moim życiu mnie ominęło, bo dla mnie dotychczas liczyło się tylko to, żeby dostać się na dobre studia i rozsądnie zaplanować swoją przyszłość. Teraz jednak te wszystkie plany i marzenia, które chyba nigdy nie były moje, upadły.

Zaczęłam powoli rozumieć, dlaczego Thomas mógł zapragnąć rzucić to wszystko i wyjechać. Może też czuł się więźniem swojego własnego życia, jak ja?

Dochodziła czwarta, kiedy Nicole znowu stanęła za barem, a ja zerknęłam na zegarek i zdecydowałam, że na mnie już pora. Byłam na nogach drugą noc i jedyne o czym wtedy marzyłam, to znaleźć jak najszybciej bezpieczne miejsce i położyć się w końcu spać.

— Jakieś dwie mile na północ jest całkiem tani motel — powiedziała. — Za chwilę zapiszę ci adres. Mają otwarte całą dobę, więc zameldować możesz się nawet teraz. Nocowałam tam kilka razy i warunki mają całkiem niezłe, a dopóki nie znajdziesz mieszkania to chyba najlepsze miejsce. A na pewno najtańsze.

Szatynka podała mi skrawek papieru z adresem, a ja zlustrowałam go wzrokiem.

— Na odwrocie masz mój numer telefonu. Gdybyś czegoś potrzebowała albo po prostu chciała się spotkać, to śmiało dzwoń — dodała, a kąciki jej ust nieśmiało się uniosły.

Popatrzyłam na nią zaskoczona i wzięłam kartkę, a następnie obróciłam ją kilkakrotnie.

— O cholera, Nicole, nie wiem, co powiedzieć. Znamy się od kilku godzin, a ty zdążyłaś już zrobić dla mnie tak wiele. Naprawdę ci dziękuję.

— Drobiazg! — Machnęła ręką, a zaraz potem momentalnie spoważniała. — I pamiętaj, uważaj na siebie. Ta dzielnica nie należy do najbezpieczniejszych i nigdy nie należała — dodała, a ja dostrzegłam w jej oczach iskierki niepokoju.

— Skid Row to wylęgarnia bezdomnych. Nawet, jeśli wydaje ci się, że nic złego nie może cię tu spotkać, to bądź czujna. I nie ufaj nikomu.

— Będę na siebie uważać.

— Obiecaj mi to.

— Obiecuję.

— Na pewno?

Kiwnęłam głową i podziękowałam jej jeszcze przynajmniej kilka razy.

— I jeszcze jedno, Nicole. — Wyciągnęłam z torby jedno ze zdjęć, które ukryte były w bocznej kieszeni i wcisnęłam jej w dłoń.

— Gdybyś go kiedykolwiek zobaczyła…

— Jasne! — powiedziała od razu. — Jeżeli ty z jakiegoś powodu nie skontaktujesz się ze mną, to ja skontaktuję się z policją. Mogłabym też popytać klientów.

— Dzięki, naprawdę wiele dla mnie znaczy.

Na pożegnanie przytuliła mnie i niczym zatroskana matka znów kazała mi być ostrożną.

Przewiesiłam przez ramię swoją torbę i niepewnym krokiem wyszłam z knajpy w akompaniamencie covera Stairway to Heaven granego przez jakiś nieznany mi zespół.

Uśmiechnęłam się do siebie i niepewnie, nie wiedząc co czeka mnie w tym wielkim, niebezpiecznym świecie, ruszyłam naprzód.

***

Na zewnątrz powoli widniało. Ludzi wokół było coraz mniej i tylko raz na jakiś czas widziałam przejeżdżające w oddali samochody, które z piskiem przecinały trasę. Moją uwagę przykuł wschód słońca, które leniwie wyłaniało się zza horyzontu, zwiastując nowy dzień i w tamtej chwili pożałowałam, że nie mam przy sobie aparatu fotograficznego, którym mogłabym uchwycić tę chwilę.

Czułam delikatny chłód poranka na swojej twarzy, który działał na mnie jak mocne espresso. Schowałam dłonie w rękawy, cisnęłam karteczkę głębiej do kieszeni, by upewnić się, że jej nie zgubię i pewnym krokiem podążyłam w kierunku wskazanym mi przez Nicole, mijając wciąż czynne bary i kluby.

Odwróciłam się jeszcze za siebie, ostatni raz patrząc na duży świecący szyld knajpy i obiecałam sobie, że na pewno jeszcze kiedyś się do niej odezwę.

Przeszłam może kilkadziesiąt metrów, kiedy w pewnym momencie zobaczyłam przed sobą grupę na oko trzydziestoletnich mężczyzn, którzy zaciekle o czymś rozprawiali. Przekrzykiwali się i gestykulowali, a ja już z daleka słyszałam ich śmiechy i głośne zażarte rozmowy o niczym.

Zacisnęłam dłonie mocniej i szłam pewnym krokiem, wmawiając sobie, że wszystko jest w jak najlepszym porządku, choć w środku cała się trzęsłam. Przeszło mi nawet przez myśl, że może powinnam zawrócić, ale to nie wchodziło w grę, bo przemierzana przeze mnie trasa była jedyną, którą można było dotrzeć do wskazanego przez Nicole motelu.

Jakaż ja byłam naiwna sądząc, że uda mi się przejść obok nich niezauważoną, bo przecież jak powiadają — okazja czyni złodzieja.

Kiedy tylko mnie zobaczyli, natychmiast skierowali swoje parszywe mordy w moim kierunku, a mnie przeszył zimny dreszcz. Czułam się chyba bardziej spanikowana, niż podczas mojej dzisiejszej konfrontacji z klubie. Przyspieszyłam kroku, starając się ich ominąć, ale nagle poczułam nieprzyjemny uścisk na swoim nadgarstku.

— A kogo my tutaj mamy? — Usłyszałam nad uchem i zamarłam. Wszystkie mięśnie w moim ciele zesztywniały, a ja poczułam, że zaschło mi w ustach.

— Panienka nie wie, że to niebezpiecznie włóczyć się samotnie po nocach?

— Wie i dlatego chcę jak najszybciej stąd odejść — wymamrotałam, starając się bezskutecznie uwolnić swoją rękę. Odwróciłam głowę i natknęłam się na obleśny wzrok wbity prosto we mnie, a to sprawiło, że zrobiło mi się słabo.

— Taka ładna dziewczyna i sama? — Odezwał się drugi, a reszta zarechotała.

Poczułam jak ze strachu żołądek podchodzi mi do gardła, a torba zsuwa z mojego ramienia i bezszelestnie upada na ziemię. Schyliłam się, by ją podnieść, ale jeden z nich mnie w tym ubiegł i wyrwał ją z mojej dłoni w ostatniej chwili.

— Puszczaj, do cholery! — krzyknęłam, a do oczu napłynęły mi łzy. Nigdy w życiu nie pomyślałabym, że kiedykolwiek znajdę się w takiej sytuacji i zupełnie nie byłam na to przygotowana. Bo jak przygotować się na to, że życie może w każdej chwili zgasnąć, jak płomień świecy, bez naszego pozwolenia?

— A co my tu mamy? — zapytał jeden z nich, rozsunął torbę i wysypał całą jej zawartość na zimny asfalt.

— Nic, co należy do ciebie — syknęłam, ale on całkowicie mnie zignorował, bo zaczął tłustą łapą grzebać w moich rzeczach, ubraniach i kosmetykach, sprawiając, że w środku krzyczałam z rozpaczy i złości. Wtedy dostrzegł mały, czarny portfel i uśmiechnął się szeroko. Był to najbardziej podły, parszywy i wstrętny uśmiech, jaki kiedykolwiek w życiu widziałam.

— O cholera — wycharczał wyraźnie zadowolony i natychmiast go otworzył, przeszukując jego wnętrze. Mimo mojego sprzeciwu, wyjął z niego wszystkie oszczędności, których nie zdążyłam wpłacić na konto i kartę kredytową, a dokumenty, jak gdyby nigdy nic, wyrzucił do śmietnika.

— Tak możemy się bawić, będziemy za to ciągnąć balet przez tydzień — dodał bezpardonowo, chowając łupy do kieszeni swojej skórzanej kurtki. Reszta się roześmiała, a ja znów rozpoczęłam nierówną walkę o moją godność. Szarpałam się i wyrywałam, ale nie przynosiło to żadnego efektu.

— Wy wszystkie udajecie takie cnotki, a jak przychodzi co do czego, to same pchacie się do łóżka — syknął mi do ucha ten najwyższy z nich i zacisnął swoje łapsko mocniej na moim nadgarstku, sprawiając mi przy tym jeszcze większy ból.

— Odwal się. To boli! — Wydałam z siebie żałosny jęk i potrząsnęłam ręką, starając się ją wyrwać. Planowałam w głowie, że gdy tylko mi się to uda, rzucę się do ucieczki i będę się modlić, żeby mnie nie dogonili.

— Nie wyrywaj się tak, bo będzie bolało jeszcze bardziej — parsknął niewzruszony.

Nie wiem, jak długo to trwało, bo alkohol sprawił, że zaczęło kręcić mi się w głowie, choć jeszcze niedawno byłam pewna, że całkowicie ze mnie wyparował. A może to po prostu potężne zmęczenie i stres, bo nawet uścisk czyjejś dłoni z sekundy na sekundę był coraz mniej odczuwalny. Świat zaczął mi się kołysać, a głośna muzyka dobiegająca zewsząd tylko potęgowała to uczucie. Najgorsze w tym wszystkim było jednak to, że ten sen trwał i trwał, mimo, że desperacko próbowałam się z niego wybudzić.

Zaczęłam nucić w myślach swoją ulubioną piosenkę, którą, ilekroć tylko słyszałam, wprawiała mnie w dobry nastrój i uspokajała. Po raz pierwszy pokazał mi ją Thomas i od tamtego momentu byłam w niej absolutnie zakochana, a plakat Jimma do tej pory wisiał nad łóżkiem w moim pokoju w Seattle.


Unhappy girl, left all alone

Playin’ solitaire, playin’ warden to your soul

You are locked in a prison of your own device


Oh, Morrisonie Wszechmogący, czy ja umieram?


And you can’t believe

What it does to me

See you crying


Nagle z tego zamyślenia bezlitośnie wyrwał mnie pisk opon z impetem sunących po jezdni. Zobaczyłam rażące światło, które agresywnie rozproszyło mrok, mocno mnie oślepiając. W tej symfonii reflektorów dostrzegłam zbliżający się w naszą stronę czarny Chevrolet Camaro z 66 roku, który zatrzymał się kilka metrów od nas.

Wstrzymałam oddech. Po chwili wyszedł z niego wysoki, długowłosy mężczyzna, który stukając swoimi kowbojkami o asfalt ruszył w naszą stronę. Nie widziałam jego twarzy, bo wciąż nie było wystarczająco jasno, a jedynym, co dostrzegam były smukłe i regularne rysy.

Wszyscy momentalnie skierowali swoje spojrzenia w jego stronę, a on zbliżał się spokojnym krokiem, w ogóle się przy tym nie spiesząc. Nagle wyciągnął z kieszeni papierosa, po czym odpalił go i przez kilka kolejnych chwil zaciągał się nikotyną, stojąc w bezruchu i patrząc wprost na mnie.

— A co się tutaj dzieje? — zapytał nagle, przerywając tę dramatyczną ciszę, a w jego głosie dostrzec można było niczym niezmącony spokój. Słowa wypowiadał powoli, ale nie można było stwierdzić, że brakowało mu pewności siebie i zaciętości.

— A ty tu czego? — krzyknął jeden z moich oprawców, pociągając mnie za nadgarstek do tyłu, a z moich ust wydobył się jęk bólu. Atmosfera zrobiła się strasznie napięta, jak w filmie grozy, gdzie brakowało tylko krwi i muzyki, która nadałaby całej tej sytuacji należytej dramaturgii.

— Tak się składa, że właśnie przejeżdżałem, a co nie wolno? — rzucił, ponownie zaciągając się papierosem.

Moi nieprzesadnie rozgarnięci oprawcy spojrzeli na siebie z konsternacją tak, jakby tłumaczył im przynajmniej zasady fizyki kwantowej.

— A wy co robicie tej biednej dziewczynie? — zapytał z lekką drwiną w głosie, patrząc na nich z ukosa. Jego brwi momentalnie się uniosły, a swój wzrok zatrzymał na mnie.

Ciężko było mi wyczytać z jego twarzy to, jakie ma zamiary, dlatego stałam nieruchomo i obserwowałam rozwój sytuacji. Czułam się jak widz oglądający wszystko na wielkim ekranie, niczym wyjęta ze swojego ciała.

— Nie twój interes. Spadaj stąd — wybełkotał jeden z nich, ściskając moją rękę.

Długowłosy brunet w odpowiedzi skrzywił się, jakby nie uznając sprzeciwu.

— Zostaw ją lepiej — powiedział stanowczo i rzucił im lekki uśmiech. — Tak się składa… — kontynuował, wyciągając coś zza paska od spodni — że wyszedłem ostatnio z Bauchet i przy okazji dostałem mały prezent.

Uśmiechnął się i pomachał nam przed oczami pistoletem, a wszyscy stanęli jak wryci, nie wiedząc, co zrobić i jak to rozegrać. Poczułam jak uścisk na moim nadgarstku nieco się rozluźnia i korzystając z okazji, cofnęłam się kilka kroków, gotowa do ucieczki.

— A ty co, strażnik bezbronnych niewiast? — zarechotał jeden z nich, ten najbardziej pijany, nie zdając sobie chyba sprawy z powagi sytuacji, w której się znalazł.

— Nie, kurwa, rycerz na białym koniu — prychnął. — A ty co, stary napalony zboczeniec, który musi posuwać się do przemocy, by jakakolwiek laska zwróciła na niego uwagę?

Po jego słowach podniosła się salwa tłumionego śmiechu, roznosząc się echem po pustych ulicach śpiącego miasta i nawet ja przygryzłam wargę, by się nie roześmiać.

— Radzę wam stąd spierdalać, bo nawet gdybym wam teraz poderżnął gardła, to i tak nikt by się nie zorientował — dodał, wskazując Berettą otaczający nas półmrok.

— Bo co? — zapytał ktoś z tyłu.

— Bo takich śmieci, jak wy nikt by nawet nie szukał. A możecie mi wierzyć, że po przesiedzeniu na Bauchet kilkunastu miesięcy nie miałbym żadnych skrupułów. Oj, nie takie rzeczy się widziało. Wyprali moje uczucia do cna! — dodał teatralnie. — Więc spierdalać, bo was wszystkich porozstrzelam.

Moi oprawcy stanęli jak wryci, zdezorientowani tym, co usłyszeli i powoli zaczął do nich docierać sens jego słów. Popatrzyli po sobie, jakby naradzając się bezgłośnie, a ja patrzyłam na niego, dziękując niebiosom za to, że nasze drogi skrzyżowały się w odpowiednim momencie.

— Dobra, weź wyluzuj — odezwał się jeden z nich, po czym dodał do swoich towarzyszów: — Chłopaki zwijamy się, nic tu po nas. Innym razem. — Pociągnął łyka ze swojej butelki, ostentacyjnie rozbił ją o asfalt i ruszył w przeciwnym kierunku.

Wtedy właśnie, kiedy poczułam się już względnie bezpieczna, wyprostowałam się, by dodać sobie odwagi i odchrząknęłam wymownie.

— Pieniądze — wysyczałam przez zaciśnięte zęby. — Oddawać moje pieniądze.

Grupka bandytów zaczęła nerwowo zerkać to na mnie, to na mojego wybawiciela, wybałuszając oczy. Absolutnie nie spodziewali się takiego obrotu sprawy, dlatego nie sposób było nie dostrzec na ich twarzach rozczarowania.

Chłopak ponownie uniósł broń i celując w ich kierunku krzyknął:

— Hajs na ziemię, skurwysyny.

— Jakie pieniądze? — wykrztusił ten najwyższy z nich i zrobił krok do tyłu, ale brunet zareagował natychmiast, idąc w ich kierunku z lufą wycelowaną prosto w jego czoło.

— Nie łżyj jak pies, bo dostaniesz kulkę w łeb — wycharczał, uśmiechając się szeroko.

Wyglądało na to, że cała ta sytuacja go bawi. Ten, który wydawał się być przywódcą bandy, zgłupiał i stał nieruchomo wpatrując się w napastnika. Zaczął nerwowo przeszukiwać swoją kurtkę i nagle wyciągnął z niej białą zmaltretowaną kopertę, w której najpewniej znajdowały się moje pieniądze i karta kredytowa. Ostrożnie położył zawiniątko na ziemi i cofnął się, bacznie obserwując lufę pistoletu.

— Będziesz się smażyć w piekle — mruknął nienawistnie.

— Dla ciebie też jest tam miejsce, a teraz spadać stąd — rozkazał chłopak, celując giwerą w każdego z osobna.

Wszyscy zaczęli się powoli wycofywać, a kiedy byli już dostatecznie daleko, ruszyli pędem przed siebie, nawet na nas nie patrząc. Z oddali słychać było jeszcze tylko przekleństwa niosące się echem po ulicy.

Stałam jak sparaliżowana, nie wiedząc co robić. Powinnam się nie ruszać, krzyczeć czy może po prostu brać nogi za pas i stamtąd uciekać? Moje ciało jednak po raz pierwszy w życiu odmówiło mi posłuszeństwa i byłam w tak wielkim szoku, że po prostu się rozpłakałam. Usiadłam na zimnej ziemi, chowając twarz w dłoniach, a on stanął przede mną.

— Hej… — usłyszałam spokojny głos i poczułam, jak kładzie mi swoją dłoń na ramieniu. Delikatnie, tak, jakby chciał zachować bezpieczny dystans. — Spokojnie. Nie musisz się mnie bać.

Wzięłam kilka głębokich oddechów, starając się opanować emocje, bo nie mogłam uwierzyć własnym oczom. Żyjąc w tak wielkiej mydlanej bańce, jaką było Seattle, nie mogłam nawet przypuszczać, że takie sytuacje nie dzieją się tylko na wielkim ekranie, ale również w realnym życiu. To był całkowicie inny świat i co ja sobie w ogóle myślałam?

Los Angeles skutecznie wybiło mnie z tej iluzji i wystarczył jeden wieczór, chociaż przecież jeszcze niedawno patrzyłam z zafascynowaniem na migające światła nocnego miasta.

Chłopak patrzył na mnie, cierpliwie czekając na moją reakcję. W końcu, po długiej chwili ciszy usiadł obok i wygrzebał z kieszeni paczkę złotych Marlboro. Wyciągnął jednego papierosa, włożył do swoich ust i odpalił, a następnie ostrożnie położył paczkę wraz z zapalniczką obok mnie.

Przez moment wpatrywałam się w nią jak zahipnotyzowana, ale poczułam, że to jest coś, czego teraz potrzebuję. Poszłam w jego ślady i wciągnęłam dym tak gwałtownie, że zapiekło mnie w płucach. Wdech, wydech. Wdech, wydech. Wiedziałam, że chłopak ukradkiem na mnie zerka i uśmiecha się lekko.

Postanowiłam, że mimo wszystko muszę wziąć się w garść, więc przetarłam twarz dłonią i wsunęłam za ucho kosmyki włosów, które nachalnie błądziły po moich policzkach.

Siedzieliśmy tak obok siebie w milczeniu przez następne kilka minut, rzucając sobie dyskretne spojrzenia i niszcząc płuca nikotyną. Kiedy niedopałek niepostrzeżenie zniknął w kępkach trawy, nabrałam odwagi na to, by w końcu na niego spojrzeć.

— Widziałeś ich miny? — wydusiłam z siebie, lekko podnosząc głowę i wtedy natknęłam się na jego zdziwione spojrzenie. Zaraz potem jednak zmarszczył brwi i głośno się roześmiał.

Wstał świt, a ja w bladym świetle nadchodzącego dnia widziałam doskonale jego twarz. Dopiero teraz, gdy trochę się uspokoiłam, a mój oddech zwolnił, dostrzegłam to, jak wyglądał. Miał długie, ciemnobrązowe włosy i mocno zarysowane kości policzkowe, a kolor jego źrenic był tak intensywny, że przez moment pomyślałam nawet, że nosi szkła kontaktowe. Wydatne usta chłopaka były teraz delikatnie zaciśnięte, a czarne jak heban brwi lekko uniesione. Zauważyłam dwa kolczyki: w nosie i w uchu, co nawet przy jego poważnej minie wyglądało dość zabawnie, ale podobało mi się.

W Divine Mercy School, do której chodziłam, spotkanie tak wyglądającej osoby graniczyło z cudem, a gdybym ja przekłuła sobie cokolwiek, to pewnie prędzej czy później wyleciałabym ze szkoły.

Jego twarz nabierała pewnego rodzaju szlachetności, kiedy tak uważnie mi się przyglądał, jakby próbował dojrzeć choć skrawek mojej osobowości poprzez mimikę twarzy, lekko zmrużone powieki czy drżące z zimna usta.

— Chodź — wyciągnął do mnie rękę i uśmiechnął się, ukazując tym samym rząd białych równych zębów.

Niepewnie ją złapałam, dzielnie podniosłam się z ziemi i otrzepałam spodnie z piachu. Na początku się wahałam, bo w wciąż słyszałam rozbrzmiewający w mojej głowie głos Nicole, który ostrzegał mnie, żebym pod żadnym pozorem nikomu nie ufała. Jednak, wbrew temu, łagodna, może nawet trochę dziecięca twarz sprawiła, że natychmiast uwierzyłam, że z jego rąk nie grozi mi nic złego.

Otworzył przede mną drzwi auta i rzucił z uśmiechem:

— Panie przodem.

Kiedy tylko weszłam do środka i zatrzasnęłam za sobą drzwi, od razu odetchnęłam. Poczułam się zdecydowanie bezpieczniej, niż jeszcze parę chwil temu. Wnętrze pachniało papierosami, a z radia wydobywały się ciche dźwięki jakiegoś bliżej nieokreślonego zespołu przypominającego Queen.

— Nie bój się. To tylko atrapa. — Uśmiechnął się, rzucając pistolet na tylne siedzenie, po czym odpalił silnik. — Więc, droga pani Nieznajoma, gdzie cię odwieźć? — zapytał, bacznie mi się przyglądając.

Musiałam wyglądać na okropnie przestraszoną i zmęczoną, ale to idealnie rezonowało z moim stanem ducha.

Mimo tego, że mój zdrowy rozsądek niemal szalał z niedowierzania, jak mogę być tak naiwna, ja po raz kolejny postawiłam wszystko na jedną kartę. Podkurczyłam nogi i głębiej zapadłam się w fotel, czując jego twardość.

— Miałam zamiar udać się do motelu, niedaleko stąd — wyjaśniłam i wygrzebałam z kieszeni karteczkę, którą zaraz pomachałam mu przed nosem.

Rzucił na nią okiem i lekko się skrzywił.

— Jasne, już się robi. Mam tylko nadzieję, że znajdziesz tam wolne miejsce — mruknął i ruszył z piskiem opon w nieznanym mi kierunku. — A co ty tu właściwie robisz? Widzę cię po raz pierwszy, a ta dzielnica to moje tereny i często tu bywam.

— Przyjechałam tu wczoraj wieczorem ze Seattle — odparłam z udawaną pewnością siebie, rzucając mu sztuczny uśmiech, ale chyba wcale się nie zorientował.

— Seattle, to strasznie daleko. — Zamyślił się na moment. — I co zamierzasz zrobić? Przyjechałaś tu do kogoś?

— Nie, jestem tu sama. I nie, nie mam żadnego konkretnego planu — przyznałam w końcu, a on spuścił wzrok i zaśmiał się cicho pod nosem. Co go tak, kurwa, bawi? Bo mnie to w ogóle nie śmieszy.

— A więc jesteś tu sama i nie przyjechałaś tu do nikogo — powtórzył. — Co cię więc tutaj sprowadza? Z tak odległego miejsca? Nie masz przy sobie żadnego instrumentu, więc sądzę, że raczej nie chęć założenia zespołu. No chyba, że śpiewasz, bo wnioskując po barwie twojego głosu, to całkiem prawdopodobne — zapytał, nie dając za wygraną.

Pokręciłam przecząco głową.

— Przyjechałam tu szukać brata, który zaginął kilka lat temu — odparłam bez przekonania, a on w odpowiedzi odwrócił wzrok z drogi przed nami i uniósł ze zdziwieniem brwi.

— Nie mam jego adresu, nie wiem, gdzie się znajduje i nie wiem nawet czy jest w Los Angeles i czy kiedykolwiek tu był, ale moja chęć poznania prawdy jest tak wielka, że nie pozostało mi nic innego, jak tylko zrobić wszystko, co w mojej mocy, by go odnaleźć — wyrecytowałam jednym tchem.

On zacisnął mocniej dłonie na kierownicy i ponownie rzucił mi zdziwione spojrzenie. Jego zamyślenie nie trwało jednak długo, bo za moment przybrał zupełnie inny wyraz twarzy, a oczy zapłonęły mu z ciekawości i podekscytowania.

— Ale numer! Jesteś cholernie odważna.

Popatrzyłam na niego oszołomiona i przygryzałam wargi, bo naprawdę nie wiedziałam, na ile jestem odważna, a na ile po prostu naiwna.

— Musiałaś być z nim bardzo zżyta — powiedział i poklepał mnie lekko po kolanie, co nie uszło mojej uwadze i nie spodobało mi się ani trochę.

Kiwnęłam głową, mrużąc podejrzliwie oczy, ale on nic sobie z tego nie robiąc, kontynuował:

— Ja sam uciekłem z domu dobrych pięć lat temu, bo chciałem grać i chciałem czegoś więcej, niż pomoc w rodzinnym interesie. Rodzice nigdy nie popierali mojej pasji, bo uważali, że gra w zespole to strata czasu i wątpili, że kiedykolwiek będę mógł się z tego utrzymać. Dla nich byłem idiotą, który nie myśli o życiu poważnie, ale wiesz co? Miałem to w dupie. Przyjechałem tutaj kompletnie spłukany, bez szkoły i jakichkolwiek perspektyw, ale poznałem chłopaków i założyliśmy zespół. — Na te słowa uśmiechnął się jakby szerzej, co natychmiast zarejestrował mój czujny wzrok.

— Zespół? — Zainteresowałam się.

— Tak, Paramount i nieskromnie powiem, że jesteśmy nieźli. Gramy hard rocka. Ty zaś — spojrzał na mnie — trafiłaś do miejsca, w którym nie każdy się odnajdzie i coś o tym wiem, bo poznałem wielu ludzi i mnóstwo historii. Pamiętam dzień, w którym przyjechałem tu po raz pierwszy. Jakiś bezdomny zaczepił mnie na dworcu i powiedział, że w mieście mi się nie uda. Wtedy go zwyzywałem, ale teraz wiem, że miał rację.

— To zabawne, ale jesteś już drugą osobą, która mnie ostrzega.

— Sama się przekonasz, że znalazłaś się w środku prawdziwej dżungli.

Zaśmiałam się pod nosem i nie minęła chwila, a samochód zaczął zwalniać. Wyjrzałam przez okno i zobaczyłam wielki szyld z napisem Rodeway Inn Motel.

— Na mnie już czas — powiedziałam, obserwując przez szybę budynek, który czasy młodości miał już dawno za sobą. Odpięłam pasy i sięgnęłam do tyłu po moją torbę, a on odpalił papierosa.

— Dzięki, za podwózkę.

Brunet uśmiechnął się, wypuszczając przy tym kłęby dymu z ust i kiwnął lekko głową.

— I za to, że dzięki tobie nie stałam się dziś kolejną z zaginionych albo zamordowanych osób. — Wzdrygnęłam się na samą myśl.

— No, może nie byłoby tak źle.

— A może właśnie byłoby. — Sięgnęłam dłonią klamki i znów odwróciłam głowę. — Wiem, że już pewnie nigdy więcej się nie spotkamy, ale pamiętaj, że uratowałeś mi dziś życie.

— Na pewno tego nie zapomnę. — Roześmiał się i rozsiadł wygodnie na fotelu. Ja zaś, nie wiedząc, czy powinnam jeszcze cokolwiek dodawać, wymamrotałam tylko krótkie cześć i wysiadłam z auta. Ale kiedy zmierzałam w stronę motelu raz jeszcze skierowałam swój wzrok w kierunku czarnego Chevroleta.

***

— Dzień dobry, chciałabym zarezerwować pokój dla jednej osoby — zwróciłam się do niskiej blondynki stojącej na recepcji. Dziewczyna, na oko w moim wieku, skinęła głową, uśmiechnęła się delikatnie i zaczęła wystukiwać coś na klawiaturze komputera. Rozejrzałam się dyskretnie dookoła i pomyślałam, że Nicole miała rację. To z całą pewnością najtańsza z możliwych opcja noclegu.

Czekałam cierpliwie, ciesząc się w duchu, że tylko kilka minut dzieli mnie od rzucenia się na wygodne łóżko i zasłużonego odpoczynku. Duży zegar na ścianie miarowo wybijał rytm, a ja przestępując z nogi na nogę, niecierpliwiłam się coraz bardziej.

Po paru chwilach recepcjonistka podniosła wzrok znad monitora, patrząc na mnie niepewnie.

— Przykro mi, ale obawiam się, że nie mamy żadnego wolnego miejsca — wyrecytowała jednym tchem, jakby znała tę kwestię na pamięć.

Spojrzałam na nią zdezorientowana, bo jej słowa uderzyły mnie niczym topór. Nie, to niemożliwe. Niemożliwe, by mieć aż takiego pecha.

— Ale jak to?

— Ostatnio zjeżdża się do nas bardzo dużo turystów, dlatego wszystkie motele są oblegane. Ciężko cokolwiek znaleźć — wyjaśniła, a ja poczułam, że grunt osuwa się spod moich stóp.

— To co ja mam teraz zrobić?

— Zawsze może pani poszukać miejsca w przytułku dla bezdomnych. Wiele osób korzysta z tej opcji i to chyba jedyne, w tej sytuacji, rozwiązanie — powiedziała łagodnie, a ja miałam ochotę się rozpłakać.

Czy ona naprawdę powiedziała przytułek dla bezdomnych, czy zmylił mnie jej australijski akcent?

— Rozumiem, dziękuję — wymamrotałam, bo wdawanie się w jakiekolwiek dyskusje nie miało najmniejszego sensu. Podniosłam z ziemi swój bagaż i bez pożegnania skierowałam się w stronę drzwi wyjściowych.

Byłam wściekła. Okropnie wściekła i rozczarowana. Wyszłam na zewnątrz i z impetem cisnęłam torbą o posadzkę. Stałam tak nieruchomo parę chwil, czując narastającą we mnie coraz bardziej złość i musiałam oprzeć się o barierkę, żeby z tych nerwów nie runąć na ziemię.

Wtedy przeszło mi przez głowę, że może to wszystko było jednym wielkim błędem. Może powinnam znaleźć najbliższą budkę telefoniczną, zadzwonić do ojca i błagać go, żeby mnie stąd zabrał. Powinnam, ale nie miałam zamiaru tego robić. Obiecałam coś sobie już wiele lat temu i cokolwiek by się nie stało, nie mogłam się cofnąć.

Wtedy usłyszałam niezidentyfikowany dźwięk i podniosłam głowę w poszukiwaniu jego źródła. Zauważyłam, jak szyba czarnego Chevroleta powoli się opuszcza, ukazując smukłą twarz w okularach przeciwsłonecznych.

— Wsiadaj. — Usłyszałam znajomy głos i nie mogłam uwierzyć swoim oczom i chwilowemu przypływowi szczęścia. On wciąż tam był i czekał, wiedząc, że i tak będę potrzebowała jego pomocy. Cholerna przewidywalność.

Bez chwili zastanowienia, kierowana impulsem rzuciłam swój bagaż na tylne siedzenie, a sama usiadłam z przodu na miejscu dla pasażera. Brunet przyglądał mi się z lekkim rozbawieniem i niemal słyszałam wybrzmiewającą w jego głowie myśl wiedziałem, że tak będzie.

— Przeczuwałem, że tak będzie, dlatego czekałem tu na ciebie — powiedział, poprawiając okulary przeciwsłoneczne na swoim nosie. — Często odprawiają ludzi z kwitkiem. Podobno przeludnienie.

— Co za pieprzony pech! — zaklęłam, kładąc głowę na oparciu fotela.

— Może nie aż tak wielki, skoro wciąż tu jestem.

Przeniosłam wzrok na jego twarz i uśmiechnęłam się niezręcznie. Idiotka ze mnie. Jak mogłam tak myśleć i mówić to na głos, skoro on naprawdę czekał tu, gotowy do pomocy.

— Wybacz, po prostu za dużo niespodzianek jak na jedną dobę. Dobrze, że zostałeś i to naprawdę cholernie miłe z twojej strony.

Siedzieliśmy przez chwilę nie odzywając się do siebie, a jedynym, co mąciło tę ciszę były ledwo słyszalne dźwięki włączonego radia.

— Cóż, mógłbym ci pomóc, jeśli oczywiście nie masz nic przeciwko. — Usłyszałam i automatycznie podniosłam głowę.

— Oczywiście nie wątpię w to, że sama świetnie dałabyś sobie radę, ale uznajmy, że to moja pokuta za grzechy. Pomogę ci i nie będę się dzięki temu smażył w piekle, o! — oznajmił ze śmiechem. — A tak całkiem poważnie to mieszkam z kumplami i choć może nasza rudera nie przypomina francuskiej willi, to myślę, że znajdzie się miejsce dla jeszcze jednej osoby — dodał puszczając mi oczko.

Mimowolnie się uśmiechnęłam, analizując w głowie wszystko, co usłyszałam.

— I pomożesz mi tak po prostu, bezinteresownie?

— Powiedzmy, że wierzę w karmę.

— Nie wiem, czy powinnam tak zwalać wam się na głowę.

— Ujmę to po prostu tak… — urwał i obrócił się w moją stronę. — Wszyscy kiedyś byliśmy w tym miejscu, ja też. Ktoś mi kiedyś pomógł i teraz ja wyrównuję rachunki.

Westchnęłam, ale w środku poczułam ulgę.

— To znaczy, że się zgadzasz? — zapytał.

Przeanalizowałam sobie w głowie to wszystko i doszłam do wniosku, że nie znajdę teraz lepszej opcji. Czy mieszkanie z piątką obcych facetów to w ogóle jakkolwiek dobra opcja? W mojej sytuacji tak.

— Świetnie.

Ścisnął delikatnie moją dłoń, a ja poczułam, że może los w końcu się do mnie uśmiechnął, bo przecież nie bez powodu postawił na mojej drodze tego człowieka.

— A tak w ogóle to jestem Jeff — dodał i nagle poczułam, jak samochód rusza z piskiem opon. — Jeff Rollins, dla kumpli Bonnie i nie pytaj, bo sam nie pamiętam już kto i dlaczego zaczął mówić do mnie w ten sposób po raz pierwszy. A Ty?

— Vanessa.

— Vanessa… — powtórzył przeciągle co zabrzmiało tak, jakby słyszał to imię po raz pierwszy. — Podoba mi się. Znałem kiedyś jedną Vanessę i niezłe było z niej ziółko — zarechotał. — Spotykała się jednocześnie z moimi dwoma kumplami i nic nie wydało się przez dwa lata. Dwa lata, uwierzysz?

Rozmawialiśmy jeszcze długo. O rzeczach mniej lub bardziej istotnych i poznawaliśmy się nawzajem. Jeff bez skrępowania opowiadał mi o swoim dzieciństwie, niepoprawnych stosunkach z rodzicami i szalonym życiu tutaj, a ja słuchałam i chłonęłam to wszystko z czystym zainteresowaniem. Ja zaś opowiadałam mu o mamie, Thomasie i moim dorastaniu w cieniu rozbitej rodziny.

Kiedy w radiu puścili kolejny numer Judas Priest poczułam, jak ogarnia mnie ogromne zmęczeni. Oparłam głowę o fotel, kątem oka dostrzegając leżące przed nami kasety Led Zeppelin.

— Mogę to włączyć? — spytałam i ziewnęłam przeciągle.

— Jasne.

Uruchomiłam trochę wypadające z obudowy radio i z głośników popłynęły moje ukochane dźwięki, które sprawiły, że odpłynęłam.


Whole lotta love. I’m gonna give you my love!

I’m gonna give you my love, oooooh!

Wanna whole lotta love.

Trzy

Z perspektywy Thony’ego *


Całą piątką ruszyliśmy w kierunku pobliskiego marketu, bo skoro chłopakom udało się zwędzić tyle forsy, to była okazja idealna do tego, by to uczcić i zrobić w domu imprezę życia. Nieistotnym było, że dochodziła piąta nad ranem.

Ruszyłem przodem, zostawiając w tyle całą resztę i zapaliłem papierosa, zachwycając się tą chwilą, kiedy nie wrzeszczeli mi nad uchem ani się ze sobą nie kłócili.

Zobaczyłem przed sobą wielki budynek z logo Danny’s Deli, które ostentacyjnie zdobiło przednią jego część, tuż ‘przed drzwiami wejściowymi.

— Matko, Billy uważaj, jak leziesz, bo nadepnąłeś mi właśnie na moje nowe kowbojki — zaskrzeczał zirytowany Sebastian i popchnął blondyna do przodu.

— To ty uważaj, jak chodzisz, bałwanie — odgryzł się Grey, starając się złapać równowagę.

— Coś ty powiedział?

Przewróciłem oczami i westchnąłem ciężko, bo naprawdę nie miałem pojęcia, co takiego w swoim życiu nawywijałem, że los pokarał mnie tą bandą idiotów.

— Moglibyście z łaski swojej zamknąć ryje i nie robić mi wstydu? — zapytałem z anielską cierpliwością, choć miałem nieodpartą ochotę siłą poustawiać ich do pionu.

— Thony, a coś ty taki drażliwy? — mruknął Mike, marszcząc czoło.

— Nie jestem drażliwy, tylko wy jesteście idiotami — parsknąłem.

Kiedy w końcu weszliśmy do środka, po raz kolejny odetchnąłem i prosząc niebiosa o jeszcze więcej cierpliwości, zwróciłem się do nich:

— Nie mam zamiaru spędzać całego dnia w tej świątyni konsumpcjonizmu, więc najlepiej będzie, jak się rozdzielimy.

— To dobry pomysł — przyznał mi rację Steve i obrzucił resztę pogardliwym spojrzeniem.

— Dobra, ja z Billym idę po żarcie, a wy po alkohol — zarządził, jak zwykle z resztą, Harrison i nie czekając na jakąkolwiek odpowiedź, ruszył w stronę alejki z chipsami, krakersami i orzeszkami.

— Nie ma sensu z nim dyskutować, idziemy — powiedział Mike i ruchem głowy wskazał na alejkę znajdującą się po naszej lewej.

Powłóczyłem nogami w tamtą stronę i w mgnieniu oka znalazłem się w prawdziwym królestwie. Tylu rodzajów whiskey, wódki i win nie widziałem na oczy nigdy w życiu. To było niczym raj na tej parszywej ziemi.

Łaziłem tak między alejkami dobre piętnaście minut, kiedy usłyszałem dźwięk szkła roztrzaskiwanego o ziemię.

Natychmiast odwróciłem głowę w tę stronę i dostrzegłem Mike’a i Stevena, którzy wykłócając się o butelkę pieprzonego alkoholu, strącili w wyniku całej tej szamotaniny kilka innych, stojących obok.

Zrobiło się z tego jedno wielkie zamieszanie, bo natychmiast doskoczyło do nich kilku pracowników sklepu, próbujących dowiedzieć się, co się tu tak właściwie stało i kto za to wszystko zapłaci.

Shepard i Wood oczywiście twierdzili, że każdy z nich jest niewinny i nawzajem przerzucali na siebie odpowiedzialność.

Zrezygnowany podszedłem do nich i próbowałem jakoś załagodzić całą tę sytuację, ale wtedy właśnie poczułem, jak ktoś z ogromną siłą trąca mnie w bark. Nie zdążyłem nawet zareagować, bo przed oczami zobaczyłem postać, która biegła przed siebie pierwszą alejką, a jej długie ciemne włosy szybowały w powietrzu. Harrison

Zaraz za nim podążał ochroniarz, który wykrzykiwał coś w podwórkowej łacinie, a ja już wiedziałem, że mamy poważne kłopoty.

Zostawiając Stevena i Mike’a kłócących się z pracownikami sklepu, ruszyłem przed siebie, bo chciałem jak najszybciej dowiedzieć się, co znów nawywijał ten kretyn.

Natknąłem się na Billy’ego, który mimo wyraźnego zakazu, palił bezczelnie papierosa i bajerował jakąś niewiastę obok stoiska z owocami.

— Billy, chodź tu — ryknąłem, a blondyn z ociąganiem ruszył w moim kierunku, oglądając się za siebie w stronę zdezorientowanej brunetki. — Co się tu stało?

— A co się miało stać? — wzruszył ramionami z uśmiechem na gębie. — Umówiłem się właśnie na randkę z gorącą laską!

— Pytam o to, dlaczego ten bałwan w mundurze gonił Sebastiana?

— A bo ja wiem?

Ruszyliśmy w kierunku, w którym przed kilkoma minutami biegła ta dwójka i zaraz za alejką ze słodyczami zobaczyłem Harrisona wykłócającego się o coś z niskim, starszym facetem. Twarz miał całą czerwoną ze złości i usilnie próbował oswobodzić się z uścisku tego drugiego. Nie zdążyłem do nich dobiec, kiedy jego ręka wylądowała na twarzy stróża prawa.

Wszystko skończyło się na tym, że Mike, Steve i Buzz spędzili noc w areszcie, a ja razem z Billym, zamiast kupować żarcie na imprezę wszechczasów, staraliśmy się skombinować wystarczającą ilość pieniędzy, która starczyłaby na pokrycie kaucji dla tych trzech imbecyli.

Przysięgam, że nigdy więcej nie pójdę z nimi do jakiegokolwiek sklepu.

***

— Van! — Usłyszałam i poczułam jak ktoś delikatnie mną potrząsa. — Jesteśmy na miejscu.

Otworzyłam oczy i zobaczyłam przed sobą uśmiechniętego Jeffreya i jego opadające na moją twarz kosmyki długich włosów, które powoli zaczęły mnie łaskotać.

Rozejrzałam się dookoła i natychmiast wszystko sobie przypomniałam.

— Zasnęłam. Jak to możliwe? — powiedziałam i podniosłam się z fotela, ziewając przeciągle.

Przetarłam oczy dłonią i wyjrzałam przez okno. Słońce było już wysoko na niebie i omiatało ciepłymi promieniami całe miasto.

— Byłaś bardzo zmęczona. A teraz chodź, jesteśmy na miejscu — powiedział, podając mi dłoń.

Miejscówka chłopaków była bardziej mikroskopijnych rozmiarów kawalerką, niż domem i stała bezpańsko na jednym z ponurych osiedli, gdzie najbliżsi sąsiedzi byli dopiero kilkadziesiąt metrów dalej.

Kiedy Jeff trzymał mi drzwi, ja stawiałam ostrożne kroki ku wnętrzu domu, przygotowując się na wszystko. Położyłam swoją torbę na podłodze i zaczęłam rozglądać się dookoła.

Odrapane ściany prawie w całości pokryte były plakatami zespołów: Great White, Dokken, Quiet Riot i Ratt, a w rogu stał rozstawiony sprzęt muzyczny — perkusja i dwie gitary elektryczne. Gitara basowa zaś spoczywała samotnie oparta o fotel.

Nie przypominało to mieszkań, które znałam ze Seattle, ale najbliżej i tak było mu do pokoju Thoma, dlatego natychmiast poczułam się tak, jakbym odwiedzała to miejsce już któryś raz.

— Siadaj i czuj się jak u siebie — powiedział zachęcająco Jeff, wskazując mi średnich rozmiarów wytartą żółtą kanapę. — Reszta powinna zaraz być. Jesteś głodna?

— Nie, raczej zmęczona — mruknęłam i oparłam się o wezgłowie, przymykając oczy.

Nie dane było mi jednak odpocząć, bo kiedy ja obmyślałam plan znalezienia stałego lokum i ogarnięcia całego swojego życia, drzwi otworzyły się szeroko, a do domu wparadowało pięciu długowłosych mężczyzn, robiąc przy tym mnóstwo zamieszania.

Pierwszy z nich, szczupłej budowy blondyn, który szedł przodem i wyglądał niczym przywódca, stanął jak wryty, gdy tylko mnie dostrzegł. A zaraz za nim piątka brunetów zlustrowała mnie z zainteresowaniem od góry do dołu. Wtedy przeszło mi przez głowę, że to niemożliwe, by oni wszyscy się tutaj mieścili.

— Yyy… hej? — zaczął blondyn i popatrzył pytająco na Jeffreya, a kącik jego ust lekko drgnął.

Odchrząknęłam zmieszana. Nie wydaje mi się, aby dziewczyna w ich domu była niecodziennym widokiem, więc jego reakcja trochę mnie zaskoczyła. Poczułam się nawet zakłopotana, bo w tym momencie mój pobyt w tym miejscu stanął pod znakiem zapytania.

Zrzuciłam z siebie koc i mimowolnie się wyprostowałam. Czułam na sobie spojrzenia wszystkich, a to sprawiało, że moje poczucie dyskomfortu rosło.

— To jest Vanessa — oznajmił Jeff, patrząc to na mnie, to na swoich kumpli. Stanął u mego boku i delikatnie położył dłoń na moim ramieniu, jakby chcąc dodać mi tym gestem otuchy.

— Nie ma gdzie mieszkać i jak na razie będzie spała u nas. Nie macie nic przeciwko? — zapytał chyba retorycznie, bo wydawał się wcale nie czekać na jakąkolwiek odpowiedź. Reszta nie zaprotestowała.

— Jasne, że nie! — wypalił nagle ten pierwszy, a ja poczułam jak ciężki kamień spada z mojego serca.

— Jestem Michael! — Uśmiechnął się i podał mi dłoń. — A to Ben, Scoot, Blase i David. Ten ostatni to Dylan, który jest kumplem zespołu od lat. Pomaga nam załatwiać występy, ogarniać sale do prób, wiesz, taki trochę manager.

— Cześć wam — powiedziałam, witając się z każdym z nich i starając się uśmiechem zamaskować zmęczenie. Cieszyłam się, że przyjęli mnie tak ciepło, bo to oznaczało, że będę mogła zmyć z siebie cały ten syf ostatnich dwudziestu czterech godzin i w końcu porządnie się zregenerować. Przynajmniej na jakiś czas.

— Dobra, ludzie, trzeba się napić, choć nazwałbym to raczej wzniesieniem toastu za tak świetną nowinę, jaką jest kobieta w naszym domu! — rzucił Michael, przynosząc z kuchni kilka butelek jakichś tanich win.

Zerknęłam na Jeffa, który tylko pokręcił z dezaprobatą głową i rzucił się na kanapę.

— Vanesso, jak wy się w ogóle poznaliście? — zapytał zaaferowany Blase, robiąc sobie miejsce obok mnie i mówił to w taki sposób, jakbyśmy znali się od lat. — Uwielbiam takie historie! Ja wiem, że Rollins lubi sobie połazić po knajpach i powyrywać dziewczyny, jak zresztą każdy z nas, ale jakoś nie wyglądasz na jedną z nich.

Jeff, słysząc swoje imię oderwał na moment wzrok od niskiej szafki, na której stały równo poukładane szklanki i uniósł brwi. Zabrał kilka, ustawił je niezdarnie na okrągłym stole kawowym i westchnął.

— Zamknij się, Jello. Uratowałem jej przecież życie! — uśmiechnął się, trącając kumpla ramieniem.

Wszyscy nagle zrobili zaciekawione miny i wbili wzrok we mnie.

— Jakaś banda kretynów zaczepiała ją na Skid Row, a że byłem w pobliżu… — wyjaśnił, wzruszając ramionami.

— Bohater Rollins, pogromca zbłąkanych niewiast! — wyszczerzył się David, a następnie zebrał ciasno swoje gęste ciemne włosy i związał w koński ogon.

Przypomniałam sobie, jak kiedyś w mojej szkole był chłopak, którego włosy sięgały za łopatki, zawsze nosił ciemne okulary i grał w zespole, tak jak Thom. Był niedostępny, a wszystkie dziewczyny starały się zwrócić na siebie jego uwagę. Bezskutecznie, bo on zawsze wydawał się być pogrążony w swoich myślach i nie dostrzegał świata poza swoją głową. Wtedy pomyślałam, że wszyscy członkowie zespołów hard rockowych tacy są, ale później poznałam Jeffa i moje wyobrażenie rozpadło się na kawałki.

— Seattle to bardzo daleko… — zwrócił się do mnie Blase, popijając z gwinta ciemnobrązowy trunek. — Chociaż nie tak daleko, jak mój rodzinny Vancouver. Wiesz, przyjechałem tutaj ze Scootem, żeby założyć zespół, bo w dzieciństwie mieliśmy kilka wspólnych, ale to raczej takie gówniarskie granie, nic poważnego. My marzyliśmy o czymś prawdziwym. To była nasza wielka szansa! — mówił, a jego oczy zapłonęły ekscytacją.

— Potem poznaliśmy Michael’a, jak leżał napruty przed wejściem do Troubadour, a po jakimś czasie dołączyli Jeff z Davidem i Benem. I tak wyszło — dodał rozanielony Scoot.

Uśmiechnął się do siebie, a reszta wymownie pokiwała głowami.

Byłam pod wrażeniem, że oni wszyscy przyjechali tutaj nie mając nic, nie martwiąc się o przyszłość i goniąc za marzeniami, nie tracąc przy tym swojej dziecięcej radości.

Sama czułam się jak dziecko, które dopiero poznaje świat i jego wszystkie barwy, tak jakbym po latach życia w ciemności, zobaczyła światło. Los Angeles było dla mnie nowym światem i nieznanym lądem, którego tak mocno pragnęłam doświadczyć.

— Jak długo się znacie? — zapytałam, poprawiając się na miejscu. Wsunęłam stopy pod koc, a głowę oparłam na wewnętrznej części dłoni.

— Pięć lat — odparł bez namysłu Jeff i popatrzył gdzieś w dal, tak jakby wspomnienia przepływały teraz przez jego głowę, a on starał się uchwycić je wszystkie w locie. — Odkąd tu przyjechałem. I miałem szczęście, bo wtedy byłem jeszcze gówniarzem i mogłem trafić gorzej — skrzywił się i pociągnął łyk whiskey. Ja zaś, idąc w jego ślady, sięgnęłam po stojącego na stole Thunderbirda

Od razu złapałam z nimi wspólny język i mimo, że nie znaliśmy się długo, nie było ani chwili niezręcznej ciszy. Czułam, że nadajemy na tych samych falach i że moglibyśmy rozmawiać tak całymi godzinami, bez przerwy.

Wymienialiśmy się swoimi doświadczeniami, piliśmy wysokoprocentowe trunki i paliliśmy papierosy, a to wszystko w akompaniamencie A Night at the Opera. Mercury wiedział, jak tworzyć atmosferę, która zbliża do siebie ludzi.

Jedyną osobą, która wprawiała mnie w stan dyskomfortu, był Dylan. Choć nie mówił zbyt wiele, to jego intensywnie niebieskie oczy przeszywały moje ciało na wylot. Czułam się przez to niemalże naga. Zupełnie tak, jakby dokładnie wiedział, o czym myślę, choć to przecież było niemożliwe.

Był jak jeden z puzzli, który włożony nieodpowiednią stroną po prostu nie pasuje, mimo, że jest całością układanki.

Zerkając na niego ukradkiem, starałam się go rozszyfrować, ale kiedy coraz częściej zaczęłam napotykać jego spojrzenie, stwierdziłam, że nie mogę więcej tego robić.

— No, dobra — rzucił Jeff i podniósł się z kanapy. — Masz może ochotę zobaczyć trochę Los Angeles? — zapytał, zwracając się do mnie, a ja odruchowo zerknęłam na zegarek, który wskazywał siódmą czterdzieści pięć.

— Cholera, Rollins! — zaprotestował Michael i zrobił minę zbitego psa. — Akurat teraz? Opowiadałem właśnie Vanessie, jak to kiedyś z Davidem próbowaliśmy zrobić skok na bank i…

— Myślę, że Van ma już dość słuchania historii twojego życia — rzucił do kumpla i zmarszczył brwi.

Blondyn skrzyżował dłonie na piersiach i spojrzał na niego z ukosa, krzywiąc w niezadowoleniu nos.

— Właściwie to chętnie bym się przewietrzyła — powiedziałam trochę niezbyt pewnie i posłałam mu przepraszający uśmiech. Przetarłam dłonią twarz, starając się zmyć z niej resztki senności i chwyciłam w dłoń swoją kurtkę.

— W porządku, poczekamy — wyszczerzył się Jello i wychylił resztkę wina. Następnie ułożył się wygodnie na kanapie, zajmując większość miejsca i odpalił papierosa.

***

Wolnym krokiem zaczęliśmy podążać wzdłuż Main Street. Miasto tętniło życiem i nie dało się nie wyczuć tej niesamowitej energii, którą emanowało. Było tak dobrze i nagle Los Angeles zaczęło przypominać to z moich marzeń. Ściągnęłam z siebie kurtkę i przewiązałam ją na biodrach, bo nagle zaczęłam mieć wrażenie, że temperatura powietrza z sekundy na sekundę rośnie.

— Masz naprawdę świetnych kumpli — mruknęłam i poczułam, że przysuwa się nieco bliżej mojego lewego ramienia.

— Zmieniłabyś zdanie, gdybyś spędziła z nimi tyle lat, co ja. — Wyszczerzył się.

— Są całkiem mili — powiedziałam, wystawiając twarz do słońca. — I nadal nie mogę uwierzyć w to, że naprawdę jestem w Los Angeles!

— To zupełnie inny świat, co?

— Tak, zupełnie inny. A swoją drogą, wiem, że mówiłam to już z milion razy, ale raz jeszcze dzięki, Jeff. Gdyby nie ty…

Zerknęłam na niego i dostrzegłam, że kąciki jego ust delikatnie się unoszą, a twarz promienieje. Wyglądał jak dziecko, które dostało pochwałę od najważniejszej osoby w swoim życiu, bo spełniło jej oczekiwania.

— Drobiazg — odparł i machnął ręką. — Nie mogłem cię przecież tak zostawić. I wtedy nie chciałem cię straszyć, ale tak, mogłabyś być jedną z tych milionów ludzi, którzy zniknęli bez śladu.

— Dzięki, to naprawdę pocieszające — prychnęłam, ale kiedy tylko to sobie wyobraziłam, wzdłuż mojego kręgosłupa przeszedł lodowaty dreszcz. On chyba nie mówił poważnie?

— Ale wciąż tu jesteś, więc to chyba powód do radości, co nie? — rzucił, śmiejąc się pod nosem. — Wiesz, myślałem trochę o tym, co powiedziałaś o swojej matce i Thomasie.

Zmarszczyłam brwi i wyciągnęłam z kieszeni kurtki paczkę Marlboro, zauważając, że odkąd tu jestem, palę naprawdę dużo. Dużo za dużo. Nie wiem, co mój ojciec by na to powiedział, ale z pewnością nie byłby ze mnie dumny.

Jeff, nie zastanawiając się długo, zrobił to samo, i teraz oboje spacerowaliśmy po rozgrzanym asfalcie, upajając się klimatem nadchodzącego lata.

— Co masz na myśli?

— Myślę, że widzisz to w zły sposób — odparł. — Masz do nich duży żal, co?

— Każdy by miał, Jeff. I wciąż nie rozumiem, do czego zmierzasz.

— Zabrzmię teraz jak baba i pewnie powiesz, że gitarzyście najlepszego zespołu rockowego w Los Angeles nie wypada. — Zaśmiał się. — Ale odejście od kogoś, kogo się kocha, boli tak bardzo jak porzucenie. Gdybym miał wybór, to nawet bym się nie wahał, ale to ja byłem tą osobą, która odeszła. Wiesz, jak się z tym czuję? Czuję, jakbym stracił cały swój honor, bo przyrzekałem, że będę zawsze i wciąż nie mogę uporać się z tym, że ona teraz tęskni i zastanawia się, jak to się stało, że poświęciła tyle swojego czasu na takiego dupka jak ja.

— To znaczy… — urwałam, starając się przyswoić informacje, które padały z jego ust.

— To znaczy, że chcę po prostu pokazać ci inną perspektywę, bo nie zawsze rzeczy są takie, jakimi my je widzimy. Nie wiesz, co kierowało Thomasem, więc go nie osądzaj — powiedział. — Moglibyśmy rozprawiać teraz o tym, jakim to nie jest skończonym chujem, ale czy to tak naprawdę cokolwiek zmieni? Ludzie odchodzą Van, tak po prostu. Nikt nie jest nam dany na zawsze. Takie jest życie, czy tego chcemy czy nie.

— Może masz rację — mruknęłam.

Kalifornijskie słońce padało na nas z nieba, a ja zatapiałam się we własnych słodko-gorzkich wspomnieniach i nie mogłam przyznać, że było to w jakikolwiek sposób przyjemne.

— Na pewno mam rację. Miałem kiedyś kumpla, który spotykał się z moją siostrą, Vikky — kontynuował i zmarszczył nos. — Nie podobało mi się to, bo wiedziałem jaki był. Dokładnie taki, jak ja. Dużo się kłócili i między nimi ciągle było napięcie, a to wszystko przekładało się na naszą przyjaźń. Zresztą nieważne, bo zmierzam do tego, że nie mam z nią kontaktu od dwóch lat i nie wiem co się dzieje, rozumiesz?

Przystanęłam, bo uświadomiłam sobie nagle sens jego słów. Nie próbował mnie teraz pocieszać, tylko odkrywał przede mną najdalsze zakamarki swojej duszy i wszystkie te emocje, które nie potrafiły znaleźć ujścia. Żal, nienawiść, niepewność i może nawet poczucie winy, bo jako jej brat na pewno czuł się za nią w pewien sposób odpowiedzialny.

— I choć gdzieś tam podskórnie czuję, że on wie, to nie mogę zrobić nic. Była policja, było śledztwo, były nieprzespane noce i poszukiwania na własną rękę. Znam to, rozumiesz? Doskonale wiem, jak się teraz czujesz. A ja mam związane ręce. Mogę tylko czekać.

— Ten kumpel… — urwałam.

— Wciąż jest blisko nas. Wciąż jest na tej pieprzonej planecie, a ja nie mogę nic zrobić. Nie mogę udowodnić mu, że jest, kurwa, winny.

— Jeff, jest mi naprawdę okropnie przykro.

Zerknęłam na niego i ostrożnie dotknęłam drżącego ramienia chłopaka. Był mocno rozemocjonowany, a najlepszym dowodem na to był fakt, że papieros, który przed momentem trzymał w dłoni po prostu upadł na chodnik. Powiódł za nim wzrokiem i skrzywił się lekko, a następnie głęboko westchnął.

— Wszystko gra — mruknął, co nie zabrzmiało ani trochę przekonująco.

— Jesteś pewien?

Nie musiał mówić niczego więcej, bo wydaje mi się, że zrozumiałam. Kiwnął tylko głową i rzucił we mnie sztucznym uśmiechem, dając mi tym samym do zrozumienia, że nie ma najmniejszej ochoty na ciągnięcie tego tematu. Postanowiłam odpuścić, dodając tylko, że jeżeli kiedykolwiek zechce o tym pogadać, to będzie wiedział, gdzie mnie szukać.


Gdy wróciliśmy do domu nie było nikogo oprócz Dylana, który siedział w pomieszczeniu robiącym za salon i palił papierosa. Uważnie mu się przyjrzałam, licząc na to, że uda mi się go rozgryźć na podstawie mowy jego ciała, ale dla mnie wciąż pozostawał zagadką. Miał delikatny zarost, ostre rysy twarzy, intensywnie niebieskie oczy i długie włosy związane z tyłu. Patrzył na nas przymrużonymi oczami, zaciągając się swoim czerwonym Marlboro.

Przez moment nawet zrobiło mi się głupio, że oceniłam go z góry, mimo, że tak naprawdę wcale go nie znałam. Nie miałam jednak żadnego wpływu na to, że wywoływał we mnie tak negatywne emocje i sama nie wiedziałam co jest tego przyczyną.

— Gdzie reszta? — zapytał Jeff, zdejmując kurtkę, którą po chwili bezceremonialnie rzucił gdzieś w kąt.

Teraz, kiedy byliśmy sami, bez całego tego gwaru reszty chłopaków, zauważyłam pomiędzy nimi delikatny dystans. Prawie niezauważalny, jak delikatna pajęczyna, którą czuje się dopiero wtedy, kiedy przylepi się do twarzy. Jednak dystans ten wciąż był obecny, uświadamiając mi, że tę dwójkę łączą jakieś nierozwiązane sprawy.

— Wyszli gdzieś. Mówili, że mają coś do załatwienia na mieście i że mam przeprosić Vanessę. — Dylan uśmiechnął się, odsłaniając przy tym rząd swoich równych zębów, a po chwili dodał: — I pewnie szybko nie wrócą.

— To dziwne, mieli przecież na nas czekać. Zresztą nieważne, my lecimy spać — odparł Rollins, posyłając mi porozumiewawcze spojrzenie.

Tamten skinął tylko niezauważalnie głową, tak jakby w ogóle go to nie interesowało. Podreptałam za swoim wybawicielem i zamknęłam za nami drzwi, próbując podświadomie stworzyć jakąś namacalną barierę, za którą będę bezpieczna.

Drugi pokój był trochę mniejszy i miał tylko jedno malutkie okno, zaś na podłodze leżało kilka piankowych materacy, przykrytych kocami i stertą ubrań. Kurwa, oni mają więcej ciuchów, niż ja i wszystkie laski z mojej starej szkoły razem wzięte.

— Miejsca do spania są tylko cztery, więc po prostu weźmiesz moje, a ja prześpię się na materacu Michaela. Nie sądzę, że dziś szybko wrócą do domu. — Puścił do mnie oczko i przeczesał palcami długie włosy, których stan nie wskazywał na to, by były regularnie czesane.

Taki układ mi odpowiadał, więc ułożyłam się wygodnie na materacu, czując pod sobą jego miękkość. To była moja trzydziesta szósta godzina na nogach i przebranie się w normalne ubrania było ostatnią rzeczą, na którą było mnie wtedy stać.

Wtuliłam głowę w poduszkę, a gitarzysta poszedł w moje ślady, okrywając się kocem. Położyłam się na plecy i spojrzałam na niego. Poczułam ogromną ulgę, bo miejsce do spania było tym, o czym marzyłam przez ostatnie godziny. To niesamowite, jak bardzo doceniamy te najzwyklejsze rzeczy, jeśli przyjdzie nam się z nimi rozstać.

W pokoju było widno, bo słońce już dawno zdążyło się obudzić i byłam zaskoczona tym, jak wiele światła może przepuścić tak mikroskopijnych rozmiarów okienko.

Klatka chłopaka unosiła się gwałtownie w górę i delikatnie opadała. Przyglądałam mu się przez chwilę i wydawało mi się, że ma otwarte oczy.

— Jeff… — zaczęłam nagle, mącąc ciszę. Wiedziałam, że nie śpi.

— Tak?

— Tęsknisz czasem za domem?

Nastała cisza, która mogłabym przysiąc, że ciągnęła się w nieskończoność.

— Czasem… — usłyszałam nagle. — Ale wiem, że nigdy tam nie wrócę.

— Dlaczego?

— Bo tutaj jest mi dobrze.

Nie odpowiedziałam. Zamknęłam tylko oczy i nie pamiętam nawet momentu, kiedy zasnęłam.

1 lipiec, 1984

Z perspektywy Stevena *


Pędziłem ulicami miasta, zaciągając się papierosem i próbowałem uspokoić galopujące po mojej głowie myśli. W radiu leciała Metallica, a obok mnie siedziała Liv i co chwilę pociągała nosem.

— Steven — jęczała, choć wcale nie chciałem jej słuchać. — Dlaczego zachowujesz się jak skończony dupek?

— Proszę Cię, kobieto. Nie utrudniaj tego. Doskonale wiesz, że to wszystko nie ma sensu — powiedziałem, choć te słowa z trudem przechodziły mi przez gardło.

— Nie ma sensu? Jak możesz w ogóle tak mówić? Siedem lat. Siedem pieprzonych lat, jak psu w dupę — załkała ponownie, a mnie coś zakłuło w serce.

Zawsze, kiedy na jej twarzy pojawiały się łzy, ja znów stawałem się miękką fają i ulegałem. Tak było za każdym pieprzonym razem, ale teraz nie mogłem odpuścić.

— Jesteś jebanym egoistą! Chcesz zostawić mnie samą z pięcioletnim dzieckiem? Jak możesz?

— Wciąż będę wam pomagał Liv, a ty jesteś silna i poradzisz sobie. Z resztą również ze względu na Lucy musimy to skończyć.

— Ona cię bardzo kocha i traktuje jak swojego ojca, Steve.

— Tak, ale jej ojciec w każdej chwili może wrócić i jak ja mu wtedy spojrzę w oczy? — zapytałem i znowu poczułem to cholerne uczucie żalu, który mieszał się z narastającą coraz bardziej wściekłością. Dlaczego tak się czułem? Nie miałem pojęcia, ale nienawidziłem się tak czuć.

Niepotrzebne w ogóle się w to wszystko pakowałem, ale jak, kurwa, powiadają, serce nie sługa.

***

Biegłam ciemną ulicą, a za mną niósł się jedynie stukot moich trampek uderzających o jezdnię. Jakie to niezwykłe, że wszystko może się zmienić tak nagle, w jednej chwili.

Gdzie byłam? Nie miałam pojęcia, ale pewnym było, że do centrum miasta jest jeszcze bardzo daleko. Jak długo jeszcze będę potrafiła biec? Też nie wiedziałam, ale przebierałam nogami tak szybko, jak tylko mogłam. Moja torba, którą ze sobą wlokłam tylko ciążyła mi nieprzyjemnie na barku, a ja rozglądałam się dookoła, próbując znaleźć jakikolwiek punkt zaczepienia. Pierdolone Los Angeles. Oh, Morrisonie, miej mnie w swojej opiece.

Musiałam znaleźć się w knajpie, w której pracowała Nicole, ale za cholerę nie potrafiłam sobie przypomnieć, gdzie ona może się znajdować. Kiedy przyjeżdżałam tu z Jeffem, odpłynęłam i zamiast trasy, pamiętam tylko czarną dziurę i kilka przeplatających się ze sobą, nic nieznaczących obrazów. Wiedziałam jednak, że to właśnie ona jest jedyną osobą, która będzie chciała mi pomóc.

Dlaczego to wszystko potoczyło się w takim kierunku? Może po prostu na tym polega dorosłość, a ja miałam właśnie okazję boleśnie się o tym przekonać? Musiałam w końcu zrozumieć, że jestem sama w wielkim mieście i muszę liczyć na siebie, muszę sobie poradzić i być silna. Skończyły się beztroskie czasy, kiedy jedynym, czym mogłam się przejmować była szkoła.

Kiedy czułam, że za chwilę wypluję płuca, postanowiłam, że muszę się zatrzymać. Choć na jeden pieprzony moment. Przystanęłam gdzieś na poboczu i wyciągnęłam papierosa, wierząc, że może to choć trochę mnie uspokoi. Wdech, wydech, gryzący gęsty dym. Czy poczułam się lepiej? Nie, wcale nie.

Najgorszym było to, że znajdowałam się w miejscu będącym jednym z największych skupisk bezdomnych i tylko sekunda dzieliła mnie od tego, kiedy spotkam jednego z nich. Na domiar złego, było kurewsko ciemno, a przez to moja orientacja w terenie szwankowała.

Kiedy postanowiłam, że muszę ruszyć dalej, bo każda sekunda jest na wagę złota, zauważyłam światła. Jakieś auto sunęło ulicą z prędkością nie więcej, niż trzydziestu mil na godzinę i zbliżało w moim kierunku coraz bardziej.

Raz się żyje, pomyślałam i wystawiłam rękę, licząc na to, że ktoś się nade mną zlituje i że już nic złego mnie nie spotka. Zatrzymaj się, do jasnej cholery, błagałam w myślach, wierząc, że to może jedyna moja szansa na to, by znaleźć się bliżej centrum. Auto zaczęło zwalniać, aż stanęło kilka metrów ode mnie.

Dobiegłam do niego, a szyba od strony pasażera zaczęła się powoli opuszczać. Zobaczyłam jakąś młodą kobietę, która próbowała się uśmiechnąć, choć widziałam po jej twarzy, że płakała. Na miejscu kierowcy zaś siedział długowłosy facet, przynajmniej kilka lat starszy ode mnie, który marszczył teraz z zaciekawieniem brwi.

— Jedziecie może do centrum? — zapytałam, przysuwając się bliżej szyby.

— Do centrum czego? — Roześmiał się i rzucił mi pytające spojrzenie.

Zaciągnęłam się raz jeszcze i zdeptałam niedopałek.

— Do centrum Skid Row. Muszę dostać się do jednego z barów — powiedziałam szybko, ale, ku mojemu niezadowoleniu, pokręcił przecząco głową.

— Jadę w przeciwnym kierunku, na Sunset Strip. Sorry, młoda.

— Sunset Strip? — zawahałam się na moment. Cóż, właściwie było ono celem mojej podróży od samego początku. Może warto byłoby jednak skorzystać i przestać błąkać się bez celu? — Może być.

— To wsiadaj z tyłu — powiedziała tym razem ona i uśmiechnęła się zachęcająco.

Otworzyłam tylne drzwi i wgramoliłam się na siedzenie. Czy podróż ciemną nocą z obcym facetem w jego aucie była rozsądnym posunięciem? Nie, ale podróż z facetem i jego dziewczyną, już tak.

— Co robisz na tym zadupiu? I to w dodatku sama? — odezwał się chłopak, obserwując mnie w przednim lusterku. I co mam teraz zrobić? Powiedzieć prawdę, czy wymyśleć jakąś sensownie brzmiącą odpowiedź?

— Nic takiego, zwiedzałam Skid Row — mruknęłam.

— Skid Row? — Zaśmiał się pod nosem. — I co? Widziałaś coś ciekawego?

— No pewnie, wiele pięknych miejsc.

— No to świetnie. — Tym razem wybuchnął śmiechem, a ja poczułam się jak idiotka. — Jestem Steve, a ta tutaj piękna niewiasta, to Olivia.


Z perspektywy Mike’a *


Było grubo po dziesiątej, a ja nie miałem najmniejszej ochoty na spotkania z kimkolwiek. Przez kilka ostatnich godzin włóczyłem się bez celu po Boulevard. Popijałem to samo wino, trułem się dymem papierosowym i z uśmiechem na ustach marnowałem swoje życie.

Nie wiedzieć czemu, wszystko mnie tego dnia denerwowało i nawet białożółte światła latarni padające niewinnie na moją twarz sprawiały, że krew gotowała się w moich żyłach.

W końcu jednak zatrzymałem się przed swoją ulubioną knajpą i mimo potrzeby bycia samemu, postanowiłem, że jednak wejdę do środka, bo przecież i tak nic innego nie miałem do roboty.

La More był zatłoczony jak zwykle, a mi przeszło przez myśl, czy oni wszyscy naprawdę nie mają co robić ze swoim życiem, tylko zajmują w tej melinie najlepsze miejsca, które mogłyby przypaść mnie?

W powietrzu unosiła się potężna mgła z dymu papierosowego, a z głośników leciały przyjemne rytmy Fearless. Atmosfera była wprost idealna do tego, by chociaż trochę się rozluźnić i to też postanowiłem zrobić. Usiadłem przy stoliku najbardziej oddalonym od wejścia, w miejscu, w którym miałem widok na całą ruderę. Mogłem sobie pooglądać na wpół roznegliżowane panienki kręcące tyłkami, delektując się przy tym końcówką mojego wina i słuchając zmieniających się co jakiś czas kawałków ulubionego bandu.

Lubiłem obserwować ludzi i tak było chyba od zawsze. Fakt, że nie byłam jeszcze za bardzo wcięty pozwalał mi na widzenie wszystkiego w realnych i nie przerysowanych barwach.

W zasięgu mojego wzroku znalazło się kilka niezwykle atrakcyjnych lasek i kilka razy więcej naprutych albo zjaranych kolesi. Co jakiś czas wybuchały też jakieś bójki, które w tej części Los Angeles były na porządku dziennym i już dawno przestały kogokolwiek dziwić. Raz na jakiś czas ktoś stłukł szklankę albo rzuconym niedopałkiem podpalił obrus i nie wzbudzało to większego zainteresowania kogokolwiek. Każdy zajęty sobą i pogrążony w swoich myślach.

W pewnym momencie drzwi knajpy z hukiem się otworzyły i do środka weszły cztery dobrze znane mi sylwetki. Czy oni zawsze muszą narobić wokół siebie tyle szumu?

Gniliśmy w La More już od dobrych kilku godzin. Oprócz chłopaków chlał też Chriss Moliere, stary kumpel z zespołu Sebastiana, a ja, jako jedyny nie wlałem w siebie tyle alkoholu i myślałem trzeźwo. Ba! Byłem się w stanie nawet przedstawić albo wyrecytować na pamięć dowolny kawałek Rolling Stonesów.

Mimo tego, nigdy więcej nie wezmę do ust alkoholu! Skutki tak częstego imprezowania odczuwaliśmy ostatnio dotkliwiej, niż zwykle, dlatego poprzysiągłem sobie, że kończę z piciem.

Nie ułatwiał mi tego fakt, że okazji do wznoszenia toastów nie brakowało i czuję, że cały wszechświat zwrócił się przeciwko mnie, zsyłając nieustannie kolejne. Chociaż, jeśli mam być szczery, dla nas każda okazja jest dobra do tego, by zajrzeć do kieliszka. Przeklęte Los Angeles!

Rozmawialiśmy o naszych zespołach, o muzyce i nawzajem wymienialiśmy się nowinkami z Sunset Strip i okolic.

— Niezła jest! — mruknął Grey i bez skrępowania wbił wzrok w jakąś laskę siedzącą przy barze. Ta odwzajemniła jego spojrzenie i zachichotała jak idiotka. Podążyłem wzrokiem w tamtym kierunku i w duchu przyznałem mu rację.

— Dobra, słuchajcie — zaczął Buzz i swoim starym zwyczajem zgasił niedopałek o obrus. Nie umknęło to uwadze przechodzącej obok kelnerki, która rzuciła mu karcące spojrzenie, ale poza tym nie odezwała się ani słowem. On tylko się zaśmiał i klepnął ją bez skrępowania w tyłek. Cały Harrison.

— Grałem już trochę w Mechanized Children i byliśmy zajebiści. Ludzie nas kochali, ale w związku z tym, że odszedłem z zespołu na rzecz Wild Child — tu skinął głową z uznaniem — to chcę, abyśmy zrobili w końcu jakiś krok naprzód.

— Kochali? — zdziwił się blondyn z wiecznym bananem na twarzy i sterczącymi na wszystkie strony kudłami. — Podobno cię z niego wyrzucili.

— Sam odszedłem. I naprawdę daj spokój, bo wiem, jak było. Po prostu uznałem, że nie ma sensu dłużej tego ciągnąć, bo ten zespół i tak nie ma przed sobą przyszłości. Zresztą skład zmieniał się milion razy, dla mnie nie było już tam miejsca.

— Stary bez obrazy, ale i bez ciebie świetnie daliśmy sobie radę — zaprotestował Chriss, w odpowiedzi na co Sebastian machnął tylko ręką.

— Tak bardzo cię wszyscy kochają, że nigdzie nie pozwalają nam grać — zauważył Billy, nieświadomy tego, że jego słowa działają na Harrisona jak płachta na byka. — Mike opowiadał nam ostatnio jaką burdę zrobiłeś na Skid Row, bo kazali wam płacić za wódkę.

— Ostrzegam cię, Grey — ryknął i wychylił zawartość kieliszka. — Taka sytuacja w ogóle nie powinna mieć miejsca. Beznadziejna rudera. Jeszcze się na nas nie poznali, ich strata. Choćby mnie błagali i płakali, to moja noga więcej tam nie postanie.

— No, na pewno nie postanie, bo masz kategoryczny zakaz ładowania tam swoich kowbojek.

Z Billy popatrzeliśmy na siebie znacząco i ryknęliśmy śmiechem, bo widok irytującego się coraz bardziej Buzza był bezcenny. Dramatyzowanie miał we krwi i aż dziwne, że taki talent marnował się w brudnych spelunach na Sunset.

— Zamknijcie się w końcu. Uważam, że pora ustalić termin prób, bo załatwiłem nam salę — dodał uradowany i oparł głowę o ścianę, licząc, że wszyscy zaczną bić mu z tego powodu brawa.

— W sumie… — odezwał się Thony, strzepując na podłogę popiół z papierosa. — Primadonna ma rację. Trzeba ruszyć do przodu, mamy dobre zaplecze, dobry skład i świetne teksty.

— Otóż to — wtrącił Sebastian. — Chcę, żeby o nas usłyszeli! Znajdziemy producenta, nagramy płytę, rozwiniemy się. Mówię wam, będziemy najbardziej rozchwytywanym zespołem na świecie.

Buzz bywał różny, ale profesjonalizmu i zaangażowania, jeśli chodzi o muzykę nie można było mu ująć. To on zespolił ten zespół i dbał o to, żebyśmy nie skończyli jak Furious. Właśnie… kim oni w ogóle są? Nikt już o nich nawet nie pamięta.

Przez ostatnie dwa lata jedynym, co robiliśmy, było chlanie, imprezy, narkotyki i wyrywanie lasek chętnych na spędzenie z nami nocy. Jednak nie po to tu przecież przyjechałem.

Kiedy Thony zadzwonił do mnie w osiemdziesiątym drugim i powiedział, że potrzebuje basisty do nowego zespołu, mało nie posikałem się ze szczęścia. A teraz, prócz kilku nic nie znaczących występów w zatęchłych klubach, nie zrobiliśmy nic, bo za bardzo skupiliśmy się na egzystowaniu pod hasłem żyj szybko, umieraj młodo.

I choć moje obecne życie mi odpowiadało, to musiałem zgodzić się z Harrisonem. Powinniśmy w końcu ruszyć z miejsca.

— Ale czy w ogóle starczy nam na to wszystko czasu? — zapytał Billy, drążąc dziurę w bułce, którą przed chwilą konsumował.

— Zespół jest najważniejszy! Co ty masz niby innego do roboty? Starczy, jak nie będziesz włóczył się po mieście, szukając tylko okazji, żeby się napić. Ludzie ogarnijcie dupy, bo tylko ja tu, jako jedyny, myślę poważnie o naszej karierze. Zespół…

— Tak, jest najważniejszy. Już to słyszeliśmy — mruknął Grey, przewracając oczami i wyrzucił bułkę pod stół. Po chwili z jego ust wydobył się głośny ryk śmiechu, który oznaczał, że on wciąż uważa swoje poczucie humoru za wybitne.

— Billy, dajże spokój, na litość boską — rzuciłem, przewracając oczami. Popatrzyłem znacząco na Chrissa, który tylko przyglądał się wszystkiemu z lekkim uśmiechem na twarzy i już chciał coś powiedzieć, ale Harrison bezceremonialnie wszedł mu w słowo.

— Wiecie co? Beze mnie byście nie istnieli. To ja jestem głosem Los Angeles.

— Głosem Los Angeles? — Moliere omal nie zakrztusił się jedzeniem. — Stary, ty siebie słyszałeś? Skrzeczysz jak jakaś… kurwa, nawet nie wiem kto.

— Jak jakaś baba — powiedziałem, przybijając z nim piątkę.

— Daruj sobie — uciął Buzz, który z sekundy na sekundę robił się coraz bardziej czerwony. — Po prostu mam talent i potrafię śpiewać w różnych tonacjach, to chyba zaleta, nie?

— No niby zaleta, ale te piskliwe tony mógłbyś sobie darować. Łeb mi czasem pęka, jak próbujesz trenować pod prysznicem — mruknąłem.

Harrison skrzyżował ręce na piersiach i zrobił nieprzejednaną minę. I byłem już prawie pewien, że za moment rozpocznie awanturę stulecia, jednak on rzucił tylko jedno krótkie:

— Pieprzcie się. Jesteście niepoważni.

Kiedy wypiliśmy kilka następnych kolejek, Billy wstał gwałtownie od stołu, zerkając przy tym na wielki zegar z rzymskimi cyframi, wiszący na lewo od baru.

— O, cholera, już tak późno? Dobra, miło było, ale mam sprawę na mieście. Wybaczcie panowie, ale interesy wzywają. Love, idziesz ze mną? — zapytał, rzucając gitarzyście znaczące spojrzenie.

Ten, niczym wywołany do odpowiedzi wstał, ociągając się przy tym lekko i dopił wódkę, której resztka spoczywała na dnie jego szklanki.

— Racja, też miałem coś załatwić — rzucił. — Potrzebujemy hajsu, wiecie, jak jest. Przecież ktoś musi płacić czynsz za to mieszkanie, a wy nawet nie kiwniecie palcem. Jebane pasożyty.

— W sumie też będę się zbierał, mam plany na wieczór — mruknął Sebastian, unosząc wymownie brwi. Zabrał butelkę wina, za którą zapłaciłem ze swojej własnej kieszeni i bez jakichkolwiek wyjaśnień wyszedł lekko chwiejnym krokiem, taranując po drodze wszystkich wokół.

Za chwilę w jego ślady poszli Billy z Anthonym, tłumacząc, że interesy nie mogą czekać i wrócą późno. Tak, jakby to kogokolwiek obchodziło.

Zostaliśmy sami z Chrisem, który dopalał chyba siódmego papierosa z rzędu. Gadaliśmy chwilę o zespole i o tym, co dalej planujemy w związku z nim. Później o kobietach, aż w końcu o miejscach, w których najtaniej można zdobyć towar i tych, w których można najdrożej go sprzedać. Tak upłynęła nam kolejna godzina.

— Stary — rzucił szybko, idąc w ślady Harrisona i gasząc peta o obrus, co tym razem przeszło bez echa. — Muszę lecieć. Mam jeszcze dziś kilka spraw do załatwienia.

— I sam mam tak tutaj siedzieć? — zapytałem z niezadowoleniem.

— Coś ty. Tamta małolata z tyłu od kwadransa ci się przygląda. Możliwe, że będzie chciała ci potowarzyszyć. — dodał z wymownym uśmiechem.

Świetnie. Szkoda tylko, że tamta małolata poszła właśnie z jakimś napakowanym frajerem w stronę łazienek.

— Trzymaj się, złapiemy się jakoś niedługo, co?

Kiwnąłem tylko głową i chwyciłem za swoją szklankę z wodą. Doszedłem jednak do wniosku, że mam to w dupie i krzyknąłem do kelnerki, żeby przyniosła mi Danielsa z colą, zupełnie zapominając o swoich postanowieniach wstrzemięźliwości względem alkoholu. Przestanę chlać, ale od jutra.

Odpaliłem papierosa, oparłem głowę o ścianę i zacząłem obserwować całe La More. Nie działo się nic nadzwyczajnego. Scenę tym razem okupował jakiś glamrockowy zespolik, bary napruci kolesie i ich laski, a w klubie aż roiło się od dziewczyn w sukienkach odsłaniających ich zgrabne pośladki.

W pewnym momencie dostrzegłem, że do stolika przy oknie przysiadła się jakaś ciemnowłosa dziewczyna. Rozglądała się dookoła tak, jakby była w tym miejscu po raz pierwszy. Miała przy sobie tylko czarną torbę, która teraz zajmowała miejsce obok niej i czy ja jej przypadkiem skądś nie znam?

W sumie to była bardzo ładna, choć wyglądała na zdenerwowaną. Odgarnęła włosy z czoła i wcisnęła się w sam róg fotela, podkurczając kolana. Potem zamówiła Night traina i popijała go samotnie, aż prosząc się o moje towarzystwo.

Nawet zamierzałem do niej podejść i zagadać, rzucając jeden z moich zawsze sprawdzających się tekstów na podryw, od których dziewczynom miękną kolana, ale w pewnej chwili dosiadła się do mnie jakaś tleniona blondyna z dużym biustem i o brunetce całkiem zapomniałem.

Po jakimś czasie, gdy moja towarzyszka była już nieco wstawiona, kątem oka zobaczyłem, że do stolika, który wcześniej obserwowałem dosiadło się dwóch pijanych gówniarzy i ewidentnie zaczęło naprzykrzać się siedzącej przy nim dziewczynie. Nawet przez chwilę zastanawiałem się, czy tego nie olać, w końcu takie sytuacje nikogo przecież tutaj nie dziwią. Z jakiegoś powodu jednak nie dawało mi to spokoju.

Blondyna zanudzała mnie swoimi opowieściami, gadka szmatka toczyła się w najlepsze, a ja popijałem whiskey, cały czas zerkając w tamtą stronę.

— Wybaczy pani — powiedziałem w końcu jak na gentelmana przystało i prawie siłą, wyswobadzając się z jej uścisku, wstałem od swojego stolika. Moja towarzyszka wydęła usta i popatrzyła na mnie niezadowolona.

— Miles, gdzie ty? — jęknęła, łapiąc mnie za rękę. Odwróciłem głowę i zmarszczyłem brwi.

— Jestem Mike — odparłem, rzucając jej teatralny uśmiech i odwróciłem się na pięcie. Podszedłem do stolika, który był obiektem mojego zainteresowania i oparłem się dłońmi o blat.

— Co się tutaj dzieje? — zapytałem, starając się zachować spokój, bo nie byłem konfliktową osobą. Zazwyczaj.

— Siedzimy i grzecznie rozmawiamy — rzucił jeden z gówniarzy i oboje ryknęli śmiechem. Potem zaczął na moich oczach nachalnie obejmować tę biedną dziewczynę, co przelało czarę goryczy. Miarka się przebrała.

Podszedłem do niego, zamachnąłem się i bezceremonialnie, z całej siły uderzyłem go w twarz. Jak babcię kocham, okoliczności mnie do tego zmusiły. Wiem, że bicie o kilka lat młodszego i ewidentnie słabszego osobnika nie było w porządku, ale obmacywanie bezbronnej laski też nie było w porządku, co nie?

Szczeniak jednak nie zamierzał dać za wygraną i w odwecie rzucił się na mnie z pięściami, z czego zrobiła się jedna wielka szamotanina. Skończyło się na tym, że wyprowadzili go z knajpy, a jego przyboczny poleciał za nim zaaferowany tym, co właśnie się wydarzyło.

Spojrzałem na nią. Była lekko przestraszona i chwyciła za swoją butelkę wina, pociągając kilka łyków, wierząc chyba, że tym sposobem uda jej się opanować emocje.

— W porządku?

— Tak.

— Mogę? — zapytałem, wskazując na miejsce obok.

Skinęła głową, ewidentnie nie będąc z tego faktu zadowoloną, jednak ani trochę mnie to nie zniechęciło.

Chciałem ją jakoś pocieszyć, więc położyłem dłoń na jej ramieniu, ale od razu się odsunęła. Cóż, mogłem się tego spodziewać. I wtedy właśnie, kiedy zacząłem przyglądać jej się wnikliwiej, coś zaczęło mi świtać. Doskonale pamiętałem te intensywnie brązowe oczy. Miałem rację, że skądś ją znam.

— To ty! — powiedziałem, a brunetka spojrzała na mnie ze zdziwieniem. — To ciebie widziałem ostatnio w knajpie na Skid Row.

Zamrugała kilkakrotnie, tak jakby zastanawiała się nad sensem moich słów i otworzyła szerzej oczy.

— Pamiętam — przemówiła w końcu, a chwilę później delikatnie się uśmiechnęła, co już całkowicie zburzyło mur między nami. — Pamiętam ciebie i twojego kumpla.

Na te słowa uniosła znacząco brwi, co skwitowałem krótkim westchnięciem.

— Taaa, Sebastian jest specyficzny. Tak w ogóle to jestem Mike Shepard. Mówią na mnie Tapir — oznajmiłem, tarmosząc swoje rozczochrane kudły, które były dla mnie niemal jak znak rozpoznawczy.

— Vanessa

— Fajne imię. Skąd jesteś?

— Pochodzę ze Seattle i…

— Naprawdę? — przerwałem jej, choć matka zawsze mi powtarzała, by tego nie robić. — Seattle? Mieszkałem tam przez dwadzieścia lat swojego życia. Jak to możliwe, że widzę cię właściwie po raz pierwszy?

Oparłem głowę o dłoń, wplotłem palce w swoje skołtunione włosy i zacząłem ją obserwować. Potem poczułem, jak jeden z moich pierścionków zaplątał się w jasne tlenione kosmyki i jak idiota próbowałem uwolnić rękę. Zaśmiała się na ten widok, a przez moje plecy przeszły ciary żenady, bo absolutnie zawsze, kiedy z zasięgu mojego wzroku znajdowała się jakaś piękna niewiasta, ja musiałem się skompromitować.

— Często mi się to zdarza. A co do mojego pytania…

— Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia. Może się mijaliśmy. Długo już tutaj mieszkasz? — zapytała, przyglądając mi się z zainteresowaniem i założyła włosy za ucho. Z tym wyrazem twarzy wyglądała trochę jak Gia Carangi, a to sprawiło, że wydawała mi się jeszcze piękniejsza.

— Dwa lata — odpowiedziałem, uśmiechając się jeszcze szerzej. — A ty?

— Właściwie to od tygodnia — wypaliła.

Zrobiłem wielkie oczy i odgarnąłem z czoła kudły, które jak zawsze żyły własnym życiem. Czy to nie ogromny zbieg okoliczności, że w ciągu tych kilku dni, od kiedy tu jest, widzimy się już drugi raz?

— A co cię tu sprowadza? Gdzie śpisz?

Dziewczyna westchnęła ciężko i zamilkła na chwilę tak, jakby próbowała ułożyć sobie w głowie odpowiedź.

— Wiesz, to długa historia. Mieszkałam przez chwilę z jakimś zespołem, ale cóż… Aktualnie zostałam bez dachu nad głową.

— Ale po co tu jesteś, skoro musisz spać na ulicy?

Splotła palce, którymi obejmowała swoje kolana i lekko przechyliła głowę.

— Przyjechałam tu szukać brata.

— Brata… — bardziej stwierdziłem, niż zapytałem i zmrużyłem powieki, czekając na to, aż rozwinie swoją myśl.

Nie zrobiła tego jednak, więc sam postanowiłem przejąć inicjatywę.

— O cholera, sam mieszkałem na ulicy.

— I jak było? — Roześmiała się.

— Kijowo. Ale skoro już pochodzimy z tego samego miasta, to przecież nie zostawię cię tak. Uratowałem ci życie, więc czuję się za ciebie w jakiś sposób odpowiedzialny. Właściwie, to znajdzie się u mnie miejsce dla jeszcze jednej osoby. Co ty na to?

Zawahała się na moment, ale po chwili na jej twarzy zagościł nieśmiały uśmiech.

— A mam wyjście?

— Dopilnuję, aby nic ci się tutaj nie stało, a już na pewno nie przy mnie. Słowo. — Zapewniłem ją i naprawdę zamierzałem dotrzymać danego słowa.

I wtedy się zgodziła.

***

— Mam nadzieję, że się nie wystraszysz — mruknął mój nowy znajomy, kiedy przemierzaliśmy ulicę wzdłuż Hollywood Boulevard.

— Nic nie powoduje ciar na moim ciele większych, niż perspektywa włóczenia się po klubach późną nocą.

Rzucił mi współczujące spojrzenie, a gdy weszliśmy do jego mieszkania, już od progu poczułam intensywny zapach papierosów i haszyszu, który lekko mnie cofnął.

Znajdowało się ono w niezbyt przyjemnej okolicy domków jednorodzinnych, a z zewnątrz wcale nie wyglądało jak normalne mieszkanie. Przynajmniej nie takie, jakie ja znałam z Seattle.

Niepewnie weszłam do środka, rozglądając się na boki. Ta chata była naprawdę bardzo mała, a w dodatku zagracona na potęgę.

W pomieszczeniu, do którego prowadziły drzwi frontowe znajdowały się dwie osoby: czarnowłosy chłopak z opadającymi delikatnie na jego oczy kosmykami, które przysłaniały mu pole widzenia i blondyn z tlenioną czupryną sięgającą ramion.

Pierwszy z nich pogrywał sobie na gitarze, skupiony na kółkach, które tworzył wypuszczając z ust dym papierosowy, a drugi usypywał na stole długą białą kreskę, pomagając sobie przy tym żyletką.

Wpatrywałam się w nich zdezorientowana, bo gdybym wcześniej wiedziała, że szanowny pan Shepard nie mieszka tutaj sam, poważnie zastanowiłabym się nad jego propozycją.

Ten jednak stanął przy mnie i głośno odchrząknął, usiłując znaleźć się w centrum uwagi. Blondyn, kiedy tylko to usłyszał, od razu poderwał się z miejsca i uśmiechnął, unosząc charakterystycznie jedną brew.

— O, Mike. Znowu przyprowadziłeś nam dziwkę? — wypalił z podekscytowaniem w głosie i ruszył w moją stronę tanecznym krokiem.

— Że co proszę? — powiedziałam, marszcząc czoło. Popatrzyłam zdezorientowana na Mike’a, zastanawiając się czy przyjęcie jego propozycji aby na pewno było dobrym pomysłem.

— Grey, ty durniu. Zachowuj się — rzucił mój towarzysz, karcąc kumpla wzrokiem. — To nie żadna dziwka, tylko moja nowa znajoma, Vanessa — oznajmił, przysuwając się do mnie.

Blondyn zarumienił się, wybąkał niemrawo jakieś ciche przepraszam i usunął się w bok.

— Od dzisiaj będzie u nas mieszkać, bo została bez dachu nad głową.

Wszyscy popatrzyli na niego ze zdziwieniem, ale zaraz potem na ich twarzach pojawiły się uśmiechy, które oznaczały chyba tylko tyle, że nie mają nic przeciwko temu.

— Laska w naszym domu… Bomba. Do tego chlewu przydałaby się kobieca ręka — wyszczerzył się blondas i zbierając się na odwagę zrobił kilka kroków w moją stronę. — Jestem Billy i wybacz za tamto. Głupio wyszło, ale słowo honoru, nie miałem nic złego na myśli.

Podał mi rękę, a jego spojrzenie było tak rozbrajające, że nie byłam w stanie dłużej się na niego gniewać. Zaraz potem z kanapy leniwie zwlekł się czarnowłosy gitarzysta, posyłając mi delikatny, ledwo zauważalny uśmiech i również wyciągnął w moim kierunku dłoń.

— Anthony Love, miło mi. — Skinął głową i zaciągnął się papierosem.

— Vanessa — powiedziałam niepewnie, bo dystans, który zachowywał mnie onieśmielał. Być może był introwertyczny i towarzystwo ludzi nie zawsze było mu na rękę, ale nie zauważyłam, by był niezadowolony z powodu mojej obecności. Sympatię okazywał po prostu na swój specyficzny sposób, zachowując przy tym kulturę osobistą, o którą nie mogłabym posądzać członka rockowego zespołu.

Uśmiechnęłam się lekko, bo poczułam się przez nich zaakceptowana, a tym samym kupiłam sobie trochę czasu na znalezienie pracy, mieszkania i stanięcie na nogi.

— To może byśmy to jakoś uczcili? — zawołał rozochocony Billy, biorąc w dłoń butelkę whiskey. — Chodź, Van, siadaj! — rzucił i poklepał miejsce obok siebie.

— Jest tu pięć minut, a ty już chcesz ją rozpijać? — mruknął Mike, marszcząc brwi.

— Jak jest okazja to pijemy, nie? Takie mamy zasady.

Shepard pokręcił z dezaprobatą głową, ale w końcu się roześmiał. Thony zaś podszedł do starej komody, na której stało radio i chwilę coś przy nim majstrował, aż z głośników popłynęło głośno She’s Gone.

Siedziałam tam z nimi na wysłużonej kanapie w samym sercu Miasta Aniołów ani trochę nie czując się obco. Piłam Danielsa z butelki, paliłam papierosy i wsłuchiwałam się w hipnotyzujące dźwięki unoszące się po małym wnętrzu.

Myślałam o tym, że jest dużo prawdy w powiedzeniu, że życie składa się właśnie z takich małych chwil, kiedy przepełnia nas wolność i szczęście. Przez resztę czasu po prostu idziemy. Dokąd? Nie wiem sama i nikt chyba nie wie, dopóki idzie.

Billy zajmował nas historiami swoich miłosnych intryg, Thony pogrywał na gitarze, a ja z Mikem raz tarzaliśmy się ze śmiechu, a raz zachwycaliśmy dźwiękami dobrze nastrojonego instrumentu. Czas mijał nam naprawdę beztrosko i czułam się jak małe dziecko na wakacjach u dziadków. Błogo i spokojnie.

Kiedy minęła północ, a ja odstawiałam pustą już butelkę na podłogę, usłyszałam skrzypienie dobiegające zza moich pleców. Wszyscy skierowali swój wzrok na drzwi, zza których wyłoniła się bujna, ciemna czupryna, a do salonu wparadował chłopak w samych skórzanych spodniach i kowbojkach na nogach.

— O proszę, a co to za impreza beze mnie? — zaskrzeczał lekko ochrypniętym głosem, omiatając nas spojrzeniem, które skierował w końcu na mnie. Zmierzył mnie wzrokiem i zrobił wielkie oczy. — O cholera, to ty jesteś tą pyskatą wariatką z The Rainbow!

— Harrison, nie rób dymu. Od dziś to twoja nowa współlokatorka — powiedział Mike, patrząc na niego spode łba.

Brunet w odpowiedzi na te słowa zaśmiał się ironicznie, rzucając swoją kurtkę na podłogę i zamrugał kilkakrotnie.

— Współ… co? Dobra, bez jaj. A tak poważnie? — zapytał, skanując mnie od góry do dołu. — Co ona tutaj robi? Przyszła mnie przeprosić?

Zagotowałam się w środku na te słowa, a bezczelność, którą wyczułam w jego głosie, gdy je wypowiadał sprawiła, że zaświerzbiła mnie ręka.

— No przecież mówi poważnie, a Vanessa od dziś będzie z nami mieszkała — odparł z entuzjazmem Billy, przytulając się do mnie. Mimo tego, że znałam go zaledwie od kilku godzin, to wcale nie sprawił tym gestem, bym poczuła się choć odrobinę niezręcznie.

— Chyba się przesłyszałem. Nikt tego ze mną nie konsultował. Nie ma mowy — zaprotestował brunet, krzyżując ramiona w akcie protestu.

— Wybacz stary, ale już dawno zostało ustalone, że każdą decyzję podejmujemy demokratycznie i, jakby ci to powiedzieć, zostałeś przegłosowany.

— Nie było żadnego głosowania. Czy wy próbujecie zrobić ze mnie idiotę?

Mike przewrócił oczami i ciężko westchnął.

— Dobra, kto jest za tym, żeby Vanessa została? — rzucił przeciągle.

Wtedy wszyscy, oprócz tego awanturującego się prostaka, podnieśli ręce do góry. Nie spodobało mu się to, bo zacisnął szczękę i zaczął wnikliwie mi się przyglądać.

— Nie przejmuj się nim. Nie ma nic do gadania — rzucił w moją stronę Shepard, próbując uśmiechem podnieść mnie na duchu.

— Stary, wyluzuj. Nie gorączkuj się tak — odezwał się Billy, wchodząc w rolę mediatora, a zaraz potem zwrócił się do mnie: — Ten skurwiel to Sebastian i wcale nie przeszkadza mu, że będziesz z nami mieszkała. Po prostu miewa swoje humorki. Jak zwykle coś mu nie pasuje, ale ciągle zmienia zdanie, więc lada moment będzie zadowolony. Tak samo, jak my.

Brunet, usłyszawszy te słowa zgromił go wzrokiem, a z ust niemal pociekła mu piana. Już wiedziałam, że z tym człowiekiem będą same problemy. Z całą pewnością nie był kimś, kto dobrze tolerował odmowę i to, że ktoś w ogóle ma czelność się z nim nie zgodzić. Oparł ręce na biodrach i powoli wypuścił z ust powietrze.

— Sam jesteś skurwiel. A poza tym, nie ma tu miejsca dla kolejnej osoby. Całe mieszkanie zawalacie wy i wasze brudne szmaty. Jeszcze jej nam tutaj brakuje.

— Nie przesadzaj, bez problemu zmieści się tutaj sześć osób — odezwał się nagle Thony, który do tej pory tylko milczał i obserwował całą sytuację z boku. On, jako jedyny, wydawał się być spokojny i opanowany, zupełnie tak, jakby ta sytuacja nie robiła na nim żadnego wrażenia. I może tak właśnie było, a może już dawno zdążył przywyknąć.

— Love, nawet ty przeciwko mnie?

— Wybacz stary, po prostu myślę racjonalnie. — Wzruszył tylko ramionami i nie zaprzątając sobie dłużej głowy tą bezcelową dyskusją, wrócił do grania.

— Dajcie spokój! Nie widzicie, że to mieszkanie jest za małe?

— Lepiej usiądź i napij się z nami jak człowiek — zawołał Billy i uwiesił się na jego ramieniu, podstawiając mu butelkę z wódką pod sam nos. Ten sukinsyn w skórzanych spodniach jednak gwałtownie oswobodził się z uścisku i zagrzmiał:

— W dupie mam wasze picie! Nikt mnie tu nie słucha.

— Słuchamy cię stary, ale nie w tej kwestii — odparł blondyn i sam wychylił z jedną czwartą przezroczystego trunku.

Stałam tak przed nim i czułam się jak ostatnia idiotka. Skompromitowana i zmieszana z błotem bez żadnego powodu. To tak w tym pieprzonym mieście traktuje się niewinnych ludzi?

— Dobra, skoro tak, to niech nam się chociaż jakoś odwdzięczy. — Sebastian nagle zmienił ton i zmierzył w moim kierunku. Kiedy stawiał kolejne kroki, ja czułam, jak coś ściska mnie w żołądku.

Odsunęłam się do tyłu, ale za moment i tak jego mocny żelazny uścisk oplótł mój nadgarstek. Miał lodowato zimne dłonie, które sprawiły, że przeszył mnie dreszcz niepokoju, uruchamiając najstarsze instynkty.

Przez chwilę wpatrywałam się w jego oczy z wrogością, która wypełniała mnie wtedy w całości i starałam się unormować oddech. Mike, stojący obok nawet nie zdążył zareagować, bo gwałtownie wyrwałam swoją dłoń i z całej siły przyłożyłam mu w twarz. To był już drugi raz, na który zdecydowanie zasłużył. 2:0 dla mnie.

On dotknął swojego policzka i wysyczał przez zaciśnięte zęby:

— Ty głupia szmato!

Gwałtownie się cofnęłam, zabezpieczając przed tym, gdyby wpadło mu do głowy wziąć odwet. Przez moment nawet zaczęłam się zastanawiać, czy nie powinnam po prostu stamtąd wyjść, ale niestety moja żałosna sytuacja mi na to nie pozwalała. Idąc z Mikem ulicami Los Angeles widziałam stojące przy ulicach skąpo ubrane, młode dziewczyny i nie uśmiechało mi się skończyć tak, jak one.

Wszyscy patrzyli na nas zszokowani, a on rzucił mi tylko nienawistne spojrzenie i wyszedł z domu, trzaskając drzwiami, tak mocno, że ściany mieszkania zadrżały. Billy i Thony popatrzyli na siebie i tylko ciężko westchnęli.

— Standard — powiedział Mike. — Musisz się przyzwyczaić, on już tak ma.

— Znosimy to od trzech lat — dodał Thony. — Idzie przywyknąć.

— Ale lewego sierpowego masz niezłego! — zawołał z ekscytacją Billy i otworzył nową paczkę papierosów.


Z perspektywy Stevena *


Kiedy tylko wjechaliśmy do Beverly Hills, wiedziałem, że ta cholernie nieprzyjemna chwila zbliża się wielkimi krokami. Liv znów zaczęła wyć, a ja miałem już tego wszystkiego serdecznie dosyć. Zgasiłem silnik i wziąłem kilka głębokich oddechów, by uspokoić się choć trochę. Nawet w najśmielszych oczekiwaniach nie mogłem przypuszczać, że to wszystko będzie tak cholernie trudne.

Wysiadłem z auta i podążyłem za nią, obserwując jej drobne ciało wstrząsane spazmami rozpaczy.

Zatrzymała się przed wejściem do mieszkania i odwróciła w moją stronę. Sięgnęła do swojej torebki i wyciągnęła paczkę papierosów. Oddychając głęboko i przecierając dłonią napuchniętą od łez dłonią, powiedziała:

— Muszę ochłonąć. Nie pokażę się Lucy w takim stanie.

Westchnąłem i oparłem się plecami o drzwi frontowe. Obserwowałem ją przez kilka chwil, a kiedy to zauważyła, zmarszczyła brwi i wbiła we mnie zirytowane spojrzenie.

— A ty co tu jeszcze w ogóle robisz? — zapytała.

— Chcę się z nią pożegnać — mruknąłem, niby to obojętnie, a ona na te słowa rozpłakała się jeszcze bardziej.

Nasze pierwsze spotkanie pamiętam doskonale i nawet upływający czas nie zdołał zatrzeć wszystkich szczegółów.

Ja i Johnny zataczaliśmy się przez główną ulicę West Hollywood. Ciemniało mi przed oczami, a ilość alkoholu, którą wlaliśmy w siebie ostatniej nocy wcale w niczym nie pomagała. Wracaliśmy jak ci ostatni menele, podpierając się o siebie nawzajem i próbując nie stracić równowagi. Bezskutecznie, bo gdzieś w połowie trasy wylądowaliśmy w rowie.

— Nosz kurwa mać — jęknąłem, wyciągając sobie z kudłów liście i otrzepując kolana. — Daleko jeszcze? Idziemy już ładnych kilka godzin.

Johnny strzepał z siebie piach i z trudem stanął na nogi, wyciągając do mnie rękę.

— Stary, idziemy dopiero od dziesięciu minut. A teraz wstawaj, nie mamy całego dnia.

Złapałem za jego dłoń i z ociąganiem podniosłem się do pozycji stojącej, a potem oboje powłóczyliśmy nogami w nieznanym mi kierunku.

Kiedy zatrzymaliśmy się przed jednym z osiedli, byłem już na skraju wytrzymałości i pragnąłem tylko tego, by walnąć się na materac i zasnąć.

— Jesteśmy na miejscu — wybełkotał i nacisnął klamkę. Drzwi otworzyły się bez najmniejszego oporu, a my bezceremonialnie wparowaliśmy do środka.

Rozejrzałem się dookoła, starając się wyostrzyć wzrok i powstrzymać coraz mocniej ciążące mi powieki. Trzy materace, w tym dwa złączone ze sobą, duża szafa stojąca w rogu, krzesło zawalone stertą ubrań i młoda dziewczyna, która wbijała w nas swój wzrok.

— Mój boże, John. Gdzieś ty tyle był? — zapytała i natychmiast do niego doskoczyła. Wzięła w dłonie jego twarz i zmarszczyła brwi. — Znów piłeś.

Odchrząknąłem zmieszany, a ona, kiedy tylko to usłyszała, niemal automatycznie skierowała swój wzrok na mnie.

— To jest Steven — odparł, wskazując ruchem głowy w moim kierunku. W starciu z jej spojrzeniem nie miałem najmniejszych szans. Wymamrotałem więc tylko krótkie cześć, bo nie miałem już siły na jakieś bezsensowne pogawędki.

— Jestem Liv — mruknęła, podając mi rękę i rzuciła Johnny’emu pytające spojrzenie, które ja zinterpretowałem jako kogo ty, na litość boską, przyprowadziłeś do domu?

— Poznałem go w barze. Przyjechał tu z Ohio i nie ma gdzie spać, dlatego zaproponowałem, że może z nami zamieszkać — rzucił, jak gdyby nigdy nic i wzruszył ramionami.

— Jeżeli to problem, to powiedz, a sobie stąd pójdę — dodałem od razu, bo choć byłem kompletnie zalany, to nie chciałem sprawiać problemu.

Ona zamyśliła się na chwilę i już byłem pewien, że każe mi stamtąd spierdalać, ale tylko uśmiechnęła się szeroko i powiedziała:

— Żaden problem. Na pewno znajdzie się trochę miejsca dla ciebie.

Johnny skinął głową i wężykiem doczołgał się do jednego z materacy, na który bezceremonialnie upadł. Dziewczyna machnęła ręką i ciaśniej zawiązała pasek od satynowego szlafroka, który opinał jej szczupłą talię.

— Pewnie musisz być okropnie zmęczony — podjęła. — Tamten materac przy oknie jest wolny, możesz go zająć.

Wpatrywałem się w nią i zamierzałem coś odpowiedzieć, ale stałem tam i nie potrafiłem otworzyć ust. Jej zielone oczy wwiercały się we mnie, powodując niemały paraliż, a przez moją głowę przelatywały miliony myśli.

— Pomóc ci? Ledwo stoisz na nogach — odezwała się znowu i podeszła bliżej. Pokręciłem tylko głową i zebrałem wszystkie swoje siły, by zrobić kilka kroków i idąc w ślad za Johnnym, paść jak kłoda na materac.

Ona zaśmiała się cicho i podeszła do magnetofonu. Włożyła kasetę, a ja, w dźwiękach wypełniających cały pokój rozpoznałem kawałek Aerosmith — Mama Kin.


— Wchodzimy? — zapytała Liv, wyrzucając niedopałek przed siebie.

— Co?

— Pytałam, czy wchodzimy — powtórzyła, przyglądając mi się pytająco.

Kiwnąłem tylko głową i pchnąłem drzwi, a ona niepewnie podążyła za mną.

Za każdym razem, kiedy pojawiałem się w tym miejscu, wspomnienia zaczęły napływać do mojej głowy w takim tempie, jakby miało nie być jutra.

Były to dobre wspomnienia, ale jednocześnie naznaczone były tymi wszystkimi tajemnicami, których miałem już serdecznie dosyć i za które było mi tak cholernie wstyd.

— Steven — usłyszałem i nie zdążyłem nawet zareagować, bo jakaś mała istota rzuciła mi się na szyję.

— Lucy! — zawołałem.

Cztery

— Vanessa, odstąpię ci swoje łóżko. — Wysoki, natapirowany blondyn uśmiechnął się do mnie szeroko, sięgając po kolejną butelkę stojącego na stole wysokoprocentowego wina. — Ja mogę spać na dywanie. — Usłyszałam i poczułam, jakbym miała déjà vu.

— Nie przeginaj, to nie twoje łóżko — rzucił Thony, a następnie wyrwał mu z ręki trunek i ostentacyjnie wypił prawie połowę. Reszta ryknęła śmiechem, a ja tylko rozłożyłam bezradnie ręce, posyłając Shepardowi współczujące spojrzenie.

— Pogięło cię? — Mike szturchnął go w ramię i odebrał swoją własność. — Twoje też nie.

— To łóżko Sebastiana. — Uświadomił mnie Love, a ja tylko zmarszczyłam brwi i wzdrygnęłam się z niechęcią. Czarnowłosy zauważył to i poklepał mnie lekko po ramieniu.

— On dziś już nie wróci — powiedział Billy. — Obraził się.

— Skończy mu się forsa, to wróci — mruknął Thony i wstał z kanapy, rozprostowując kości. Popatrzył na kumpli w taki sposób, jakby chciał przekazać im coś pozazmysłowo.

— Vanessa — zwrócił się do mnie, a ja dostrzegłam na jego twarzy nieśmiały uśmiech. — Miło było cię poznać i naprawdę fajnie, że tu jesteś — zrobił pauzę i przeciągnął się, mrucząc przy tym jak kot. — Ale my musimy spadać. Wrócimy rano i możemy robić kolejną imprezę! I pamiętaj — wskazał na Mike’a. — Nie pozwól mu się dotykać.

— Dzięki za troskę — odparłam, a siedzący obok Shepard przewrócił oczami.

— I na mnie pora — mruknął perkusista i jak na zawołanie podniósł się z kanapy, wzdychając przy tym z niezadowoleniem. — Cóż, trzeba nakraść trochę forsy. Muszę z nim iść, bo beze mnie sobie nie poradzi.

Thony spojrzał na niego, unosząc lekko brwi, ale nie skomentował tego w żaden sposób. Narzucił tylko na siebie czarną kurtkę i schował do kieszeni paczkę papierosów.

Billy przed lustrem z niezwykłą starannością poprawił swoje rozcapierzone włosy, gwizdając z zachwytem nad tym, co zobaczył w gładkiej tafli i wybiegł za nim trzaskając drzwiami. To chyba ich zwyczaj, do którego będę musiała się przyzwyczaić.

Zostaliśmy sami. Tylko ja i basista najlepszego zespołu hard rockowego w całym Los Angeles.

— Wiesz, chyba nawet mogę ci zaproponować herbatę — powiedział Mike i uśmiechnął się zachęcająco.

Wstałam z kanapy, a on pokazał mi małe pomieszczenie, które służyło im za kuchnię. Jak reszta mieszkania nosiło wyraźne ślady obecności kilku facetów, ale, choć byłam przyzwyczajona do czegoś zupełnie innego, to wcale mi to nie przeszkadzało.

Blondyn podszedł do niewielkiego blatu i wyciągnął z szafki zakurzony czajnik na kabel. Był tak wysoki, że bez najmniejszego problemu mógłby ściągać cokolwiek z najwyższych półek, nie wkładając w to ani trochę wysiłku.

— Powinniśmy tu jakąś mieć. Billy jest maniakiem herbat. A właściwie jego była dziewczyna Sophie, która za każdym razem, gdy tutaj przychodziła, podrzucała nam jakąś. Masz ochotę? — zapytał.

— Tak się składa, że sama jestem maniakiem herbat.

Wstałam z miejsca i zajęłam się myciem dwóch kubków, które Tapir wygrzebał gdzieś na dnie szafki. Jeden był bez ucha i miał ślady klejenia, a ja wyobraziłam sobie, jak ten idiota, Harrison musiał bez powodu wpaść w szał i ze złością cisnąć tym ładnym porcelanowym kubkiem o ścianę. Dupek.

— No, to świetnie. Ja też jestem, ale raczej wódki — zaśmiał się i zajęty przygotowywaniem herbat, nucił coś pod nosem. Myślami przeniosłam się do miejsca, w którym Thomas odkrywał przede mną nieznany mi wtedy świat gitar, perkusji i długich rockowych ballad, które potem kołysały mnie do snu.

— The Police? — zapytałam, rozpoznając znajomy zespół, a jego oczy rozbłysły.

— Znasz?

— No pewnie! Uwielbiam ich.

Kudłaty usiadł koło mnie, stawiając na chwiejącym się stole dwa pseudo kubki z gorącym płynem i po raz kolejny obdarzył mnie szerokim uśmiechem.

— Nie wiedziałem, czy słodzisz, więc nie słodziłem. Zresztą, i tak nie mamy tutaj cukru — rzucił lekko.

— Nie słodzę, dzięki — roześmiałam się. — Ale miło, że cię to obchodzi.

Uniósł swój wzrok i zmarszczył lekko czoło.

— Tak na marginesie, to od początku wiedziałem, że znasz się na muzyce.

Objęłam swój kubek w dłonie czując, jak moje ciało powoli przejmuje jego przyjemne ciepło.

— Tak myślisz?

— No pewnie. W końcu nie każdy pakuje manatki i ucieka z domu, aby znaleźć się w samym sercu rock and rolla. I to jeszcze tutaj, na Sunset Strip. O mój boże, to brzmi trochę jak desperacja.

— Bo to była desperacja i dobrze wiesz, z jakiego powodu tu jestem — przypomniałam mu, unosząc palec wskazujący.

— Wiem, ale chciałem być miły.

Po raz kolejny poczułam, jak mimowolnie się uśmiecham. To była cholernie przyjemna odmiana, bo przez ostatnie dni, miesiące i lata rzadko cokolwiek sprawiało, że miałam ochotę się śmiać. On chyba to zauważył, bo na moment zatrzymał na mnie swój wzrok.

— Co nie zmienia faktu, że zaimponowałaś mi — dodał, wyciągając z kieszeni odrobinę przemokniętą paczkę Marlboro. — Niech to szlag! — zaklął, po czym z niezadowoleniem włożył papierosa do ust.

Całe pomieszczenie w sekundę wypełniło się siwym dymem, przenikającym przez światło księżyca, które wpadało do kuchni przez lekko uchylone okno. Wtedy przysunął paczkę bliżej mnie, a obok starannie położył pudełko zapałek. Spojrzałam na niego i lekko uniosłam kąciki ust, po czym wyciągnęłam papierosa i zrobiłam dokładnie to samo, co on.

— Zaimponowała mi twoja odwaga — powiedział, zaciągając się mocno. Byłam pewna, że zaraz zacznie się krztusić, jednak on nic sobie z tego nie robił. Taka dawka nikotyny najwidoczniej nie robiła na nim najmniejszego wrażenia.

— W jakim sensie?

— No wiesz, wybrałaś chyba najbardziej niebezpieczne miejsce na ziemi. — Zaśmiał się ironicznie. — I tak, wiem, dlaczego tutaj jesteś, ale kurwa… nie bałaś się?

— Bałam.

— A widzisz. To się właśnie nazywa odwaga. Ja tam się w ogóle nie bałem, kiedy przyjechałem tu po raz pierwszy. Ale miałem w głowie inny cel i nienawidziłem tamtego miejsca.

Rzuciłam mu pytające spojrzenie, a on westchnął. Zamyślił się na moment i zauważyłam, że zaczął szybko obracać w dłoni zapalniczkę, co oznaczało, że jest spięty.

— Wszystko zaczęło się od tego, jak w szkole średniej poznałem Love’a. Potem on, jak tylko skończył osiemnaście lat, wyjechał. To było w siedemdziesiątym dziewiątym. Ja zostałem w Seattle i nie mieliśmy ze sobą kontaktu przez trzy długie lata, ale pewnego dnia zadzwonił do mnie z budki i powiedział, żebym się pakował i przyjeżdżał do Los Angeles, bo ma dla mnie fuchę w zespole.

— Nie wiedziałam, że znałeś Thony’ego — mruknęłam.

— Tak, znamy się od wielu lat i jest naprawdę zajebistym gościem. No, a wtedy mi się wydawało, że Seattle nie jest dla mnie i że chcę grać. Byłem pewien, że to się uda, ale teraz sobie myślę, że po prostu uciekłem.

— Uciekłeś z domu?

— Tak, chyba chciałem być jak najdalej stamtąd — przełknął głośno ślinę i upił łyk herbaty, ale zaraz potem stwierdził, że nie chce pić tego gówna.

Zabrał swój kubek i włożył go do zlewu, a potem, nawet na mnie nie patrząc, wyjął z półki na górze butelkę białego wina i postawił ją na stole. Obserwowałam go z zaciekawieniem z drugiego końca pomieszczenia i uniosłam lekko brwi.

— Mam tylko takie, ale chyba też się nada. — Uśmiechnął się, tarmosząc swoje jasne kosmyki.

Jego uśmiech miał w sobie coś znajomego i coś, co przywoływało mi na myśl rodzinny dom i bezpieczeństwo. Dokładnie w taki sam sposób śmiał się Tommy, kiedy próbował rozbawiać mnie jednym ze swoich głupich żartów. Marszczył wtedy lekko nos i mrużył oczy, a Mike nieświadomie robił to w ten sam sposób.

Odsunęłam swój kubek z naderwanym uchem na sam koniec stolika i potarłam dłonią o dłoń.

— Pewnie, że się nada.

— Tylko nie mamy więcej czystych szklanek, więc pozostaje nam pić z gwinta. O tak — urwał, przechylił butelkę z jasnym płynem i jedną czwartą wlał sobie do ust. Skrzywiłam się lekko, a on spojrzał na mnie ze zdziwieniem, ocierając dłonią krople alkoholu, które spływały z kącika jego ust. — Nigdy nie piłaś tak wina?

— Nigdy, to będzie mój pierwszy raz.

Wzięłam od niego butelkę, zamknęłam oczy i powtórzyłam jego ruch, modląc się, by nie zwymiotować.

— Ohydne co?

— Obrzydliwe — zgodziłam się i poczułam, jak moja twarz wykrzywia się w lekkim grymasie.

— To nieważne, ma działać — oznajmił rozbawiony, przejmując ode mnie wino. — Chciałem ci tylko powiedzieć, że ze mną nic ci nie grozi — dodał szybko i wypiął mężnie pierś. Wyglądał przy tym naprawdę zabawnie.

Upiłam kolejny łyk i poczułam lekkie szumienie w głowie, bo był to drugi raz w moim życiu, kiedy mieszałam swoją krew z etanolem. On też przez cały dzisiejszy wieczór wypił naprawdę dużo i zachodziłam w głowę, jak to możliwe, że wciąż równo stoi na nogach.

— Dzięki. A teraz, skoro już tutaj jesteśmy i świadomie skracamy swoje życie, to może opowiedz mi trochę o was — powiedziałam. — Jak wygląda wasze życie?

— Nasze życie… — powtórzył i przygryzł lekko wargę.

— Dla mnie to wszystko, co dzieje się teraz wokół mnie jest niesamowicie fascynujące, bo dorastałam w zupełnie innym miejscu i innym świecie. Zresztą, sam mieszkałeś w Seattle, więc na pewno widzisz różnicę.

Mike odstawił butelkę i oparł ręce o blat, splatając je jak do modlitwy.

— Tak, widzę różnicę, bo ciężko jej nie zauważyć. Przy Sunset Strip, Seattle to dziura zabita dechami.

Chcąc nie chcąc, zgodziłam się z nim.

— No, ale tam przynajmniej nie musiałaś się martwić, że idąc ciemną ulicą, ktoś wpakuję ci kulkę. A tutaj tak, bo tutaj nie możesz czuć się bezpieczna. Nigdy. Dlatego zainteresowałem się tobą, gdy zobaczyłem cię wtedy w knajpie, kiedy siedziałaś taka samotna.

Wróciłam myślami do tamtej sytuacji i momentalnie przeszedł mnie dreszcz, bo wciąż jeszcze nie przywykłam do ciemnych stron Los Angeles.

— Chyba nie zdążyłam ci jeszcze podziękować.

Machnął tylko ręką i zmrużył lekko zamglone oczy.

— Nie, Mike, serio. Naprawdę ci dziękuję.

— Każdy by tak zrobił na moim miejscu. — Wzruszył ramionami. — A jeżeli tak interesuje cię nasze życie, to ci o nim opowiem. Jeśli wciąż chcesz.

Nie odpowiedziałam nic, ale oparłam swoją głowę o nadgarstek i wpatrywałam się w niego wyczekująco. Mike zaś odchrząknął i zamrugał kilkakrotnie, przygotowując się do długiej przemowy.

— Między innymi zarabiamy — powiedział poważnym głosem. — Nie wiem, jak to sformułować, by cię nie wystraszyć — urwał i spojrzał za okno.

— Mów wprost. Nie wiem, czy cokolwiek może mnie tu jeszcze zaskoczyć.

Wtedy sięgnął do kieszeni swojej, w całości pokrytej agrafkami, kamizelki i wyciągnął z niej małą torebkę z białymi tabletkami.

— Na przykład tak. — Wskazał na małe zawiniątko, nie spuszczając ze mnie wzroku, jakby obawiał się, że moja pierwsza bezwarunkowa reakcja mogłaby mu umknąć.

Mogłam się spodziewać, że nie zarabiają na życie roznosząc ulotki, ale miałam w sobie małą iskierkę nadziei, że nie robią tego nielegalnie. Dla mnie to był kosmos.

— W zasadzie to Thony i Steve, którego jeszcze nie poznałaś głównie się tym zajmują. — Wzruszył ramionami w taki sposób, jakby była to najbardziej oczywista rzecz na świecie. — To oni przynoszą pieniądze do domu i dzięki temu możemy opłacić czynsz. Czasem Billy coś podwędzi, a potem to sprzedajemy.

Schował foliówkę do kieszeni i uśmiechnął się niewinnie.

— Nawet nie wiesz, jakie to szczęście, że udało nam się załatwić to miejsce.

— Szczęście?

Roześmiał się, kiedy zauważył jak skonsternowana próbowałam ukryć fakt, że rozejrzałam się po pomieszczeniu w poszukiwaniu tego, co przynosiło im takie szczęście.

— Wcześniej przez jakiś czas pomieszkiwaliśmy u znajomych, a potem przez kilka miesięcy spaliśmy w starym opuszczonym magazynie. Wszędzie były szczury, a dach przeciekał i nie mieliśmy nawet łóżek, więc to jest dla nas szczyt luksusu.

Uniosłam mimowolnie dłoń, by zakryć nią swoje usta, ale nie miałam zamiaru mu przerywać. Mike upił kolejny łyk, a później przysunął w moją stronę butelkę, bym mogła zrobić to samo.

— Głupio było mi zapraszać cię tutaj, bo dobrze wiem, że pewnie nigdy nawet nie byłaś w takim miejscu i trochę bałem się tego, co o nas pomyślisz. I co o mnie pomyślisz. Ale nie mogłam cię tak zostawić. Znam wiele takich jak ty. Takich, które nie potrafią się tu odnaleźć i zdawałem sobie sprawę z tego, co się z tobą stanie, jeżeli tam nie podejdę i nie zaproponuję ci pomocy.

Spuściłam wzrok, bo jego słowa sprawiły, że po moich plecach przebiegł dreszcz.

— Nie zrozum mnie źle, czasem po prostu nie ma wyboru. Może nasze życie nie jest spełnieniem marzeń: żarcie albo kradniemy ze sklepów albo bierzemy od organizacji charytatywnych. Czasem, jak wpadnie nam trochę więcej kasy, to idziemy do chińskiej restauracji. Ale, kurwa, nie zamieniłbym go na żadne inne.

— Dlaczego nie?

— Bo ja tam wierzę, że kiedyś nam się poszczęści. Wydamy płytę, pojedziemy w trasę i będziemy mieć kupę szmalu — powiedział, a w jego oczach dostrzegłam iskierki ekscytacji. — Teraz nie pozostaje nam nic innego, jak po prostu przetrwać. Tutaj albo sprzedajesz, albo bierzesz. Większość ludzi jednak bierze, na przykład Love.

— Thony bierze…?

— Czasem — przerwał mi. — Ale on nienawidzi całego świata.. — Roześmiał się i skrzyżował ręce na piersi.

— Thony nie wygląda na kogoś, kto…

— Kiedyś był inny. Wszyscy byliśmy inni. Każdy naiwny dzieciak z małego miasteczka marzący o karierze muzycznej wierzy, że Los Angeles jest jak wygrana na loterii. Że tutaj pozna ludzi na wzór Osbourne’a czy Planta, rozwinie skrzydła i osiągnie wielki sukces. Wiem, bo sam myślałem podobnie. Ale prawda jest taka, że im te marzenia są wznioślejsze, tym rzeczywistość zweryfikuje je potem boleśniej. Ja, kiedy znalazłem się w Kalifornii, zamiast kontraktu na płytę dostałem prosto w ryj i zostałem okradziony z całej forsy, którą podwędziłem starym. — Zamilkł na moment i zapalił kolejnego papierosa.

Obserwowałam uważnie, jak wypuszcza ze swoich ust kłęby dymu, jednak zdecydowałam się milczeć. I choć w mojej głowie kłębiło się mnóstwo pytań, to postanowiłam mu nie przerywać, bo miałam nieodparte wrażenie, że opowiadanie mi o tym wszystkim przynosi mu jakąś niezrozumiałą ulgę. Poprawiłam się więc na miejscu i sięgnęłam po butelkę, zupełnie już nie przejmując się tym, że z każdym kolejnym łykiem upijałam się coraz bardziej.

— To strasznie niespokojne i niepewne miasto, gdzie możesz wyjść na ulicę i zginąć. Poza tym ciężko się utrzymać, a szczególnie takim, jak my rzadko udaje się utrzymać przyzwoity poziom. Dlatego tak mnóstwo osób stąd wyjeżdża, bo nikt nie jest w stanie wytrzymać tu zbyt długo.

— A ci najwytrwalsi? — Odezwałam się w końcu.

— Bardzo chciałbym powiedzieć, że w końcu spełniają swoje marzenia, ale to udaje się tylko nielicznym. Cała reszta częściej kończy na odwykach albo… cóż. Jedni pogrążają się w uzależnieniach, inni sprzedają swoje ciało, a jeszcze inni, ci którzy nie mieli tyle szczęścia, gryzą piach. Nie mogę ci obiecać, że z nami będzie ci dobrze, bo sama widzisz jak to wszystko wygląda — mruknął, wskazując głową otaczający nas bałagan.

Przełknęłam ślinę, bo jego słowa nie były ani trochę pocieszające. Z drugiej jednak strony, dlaczego w ogóle miałyby takie być?

— Ale wiesz co? Nie zamieniłbym tego życia, na żadne inne. I chcę tylko, żebyś wiedziała, że ja zawsze ci pomogę, bo byłem w dokładnie tym samym miejscu, w którym jesteś teraz. I jeżeli będę w stanie uchronić cię przed tym całym gównem, które zafundowała mi Kalifornia, to zrobię to bez wahania. Z nami możesz zostać tak długo, jak tylko będziesz chciała, bez względu na to, co myśli o tym Harrison — dodał i gwałtownie podniósł rękę, a jeden jego nieuważny ruch sprawił, że butelka upitego w pół wina znalazła się niebezpiecznie blisko krawędzi stołu i z hukiem runęła na ziemię.

— Kurwa.

Zerknęłam w dół i obserwowałam, jak reszta szkarłatnego płynu leniwie rozlewa się po podłodze w morzu odłamków szkła.

— Zmarnowało się tylko trochę. I tak większość wypiliśmy.

Znów usłyszałam jego śmiech, który rozniósł się echem po całym mieszkaniu i niemalże idealnie wkomponował w muzykę, która dopływała do nas gdzieś z oddali, z samego centrum miasta.

— Mam coś, co mogłoby ci się spodobać — powiedziałam, a on uniósł lekko głowę i zmarszczył brwi. Ja, bez słowa wyjaśnienia wyszłam z pomieszczenia, rzuciłam się na podłogę w salonie i zaczęłam przeszukiwać swoją torbę.

Wysypałam całą zawartość na zimną podłogę i nie wiem, dlaczego to zrobiłam, ale byłam już chyba zbyt pijana, by móc dopuścić swoje racjonalne myśli i odruchy do głosu.

Wszystko, co miałam w torbie nie zajęło dużo miejsca, bo właściwie niewiele ze sobą zabrałam. Ot kilka zeszytów, zapalniczkę, kilka odłamków potłuczonego szkła, które, nie mam pojęcia, skąd się wzięło. I oczywiście moje największe bogactwo. Porysowane, nie do końca działające i w połamanych pudełkach, ale moje. Dostałam je na urodziny od Thomasa i wtedy niemal popłakałam się ze szczęścia.

Wróciłam do kuchni i usiadłam przy stole, rozkładając na nim kilkanaście kaset. Mike odłożył szklankę z wodą i popatrzył na mnie zdziwiony. Kosmyki jego włosów opadały mu lekko na oczy, jednak to ani trochę nie przeszkodziło mi w tym, by dostrzec w nich dziecięcą ciekawość.

— No co?

— Skąd to wytrzasnęłaś? — zapytał z fascynacją, która malowała się teraz na jego twarzy.

Była to fascynacja dziecka, które dostaje w prezencie od rodziców swój pierwszy rower. Fascynacja, którą czujesz, kiedy poznajesz kogoś, kto od samego początku wydaje się współdzielić z tobą jedną duszę i fascynacja, którą czułam, kiedy Thomas po raz pierwszy zagrał dla mnie długą solówkę Led Zeppelin.

— Dostałam w prezencie.

Mike zaczął delikatnie dotykać moich płyt, tak jakby próbował się upewnić, czy to nie jedna z jego pijackich halucynacji.

— Niezły prezent! — zawołał, a potem niezdarnie wstał od stołu i podniósł z podłogi czarny magnetofon. — To Billy’ego, ale chyba się nie obrazi, jeśli go na trochę pożyczymy. Zresztą i tak wyniósł go ze sklepu bez płacenia. Mogę?

Pokiwałam głową. Kiedy tak na niego patrzyłam, widziałam, jaki jest naprawdę. Był tak rozanielony i miał dołeczki w policzkach, które ukazywały się zawsze wtedy, kiedy się uśmiechał. Miał w sobie pewnego rodzaju beztroskę, chociaż jego oczy zdradzały mi, że nie wszystkie jego dziecięce marzenia się spełniły.

Po chwili w pomieszczeniu rozległ się głos Morrisona, na dźwięk którego mimowolnie się uśmiechnęłam.

— Uwielbiam tę piosenkę.

— Ja też… — rzucił i wyciągnął papierosa. Nie potrafię już zliczyć którego. — You know that it would be untrue, you know that I would be a liar — zanucił pod nosem, jednak nie wyczułam w jego głosie śmiałości estradowej gwiazdy.

 If I was to say to you, girl, we couldn’t get much higher — dokończyłam i zaczęłam się śmiać.


Come on baby, light my fire

Come on baby, light my fire

Try to set the night on fire, zabrzmiało w powietrzu.


Przymknęłam oczy, żeby móc poczuć to całą sobą. Potem słuchaliśmy jeszcze Black Sabbath i Rolling Stonesów, a ja nawet nie zauważyłam, kiedy moje oczy zaczęły powoli ulegać grawitacji.

— Jestem zmęczona. Tak okropnie zmęczona, że… — mruknęłam, opierając głowę o blat i leniwie zamknęłam swoje powieki.

— To śpij — powiedział tak cicho, że ledwie byłam w stanie go usłyszeć. Potem zaczął majstrować coś przy magnetofonie, a muzyka z sekundy na sekundę stawała się coraz cichsza.

Podniosłam głowę, rzucając mu pytające spojrzenie, ale wzruszył tylko ramionami i ostatnim co zobaczyłam, zanim na dobre odpłynęłam, były iskierki płonące w jego oczach.

***

To był wyjątkowo pochmurny dzień, zupełnie nie pasujący do aury miasta, w którym się znalazłam. W bezdennej szarości skąpana była cała Kalifornia, a ciemne chmury szczelnie otulały niebo. Ulice były zupełnie puste i nie sposób było dostrzec nań ani jednej żywej duszy.

Nie pamiętam nawet, skąd w ogóle się tu znalazłam, ale coś prowadziło mnie do przodu. Czułam się tak, jakbym od dziecka znała każdy kąt tej wielkiej metropolii i nie mogła się tam zgubić. Szłam przed siebie, czując na ciele chłodny powiew czerwcowego wiatru.

Nagle zobaczyłam Thomasa, który stał pośrodku ulicy i patrzył na mnie. Bez zastanowienia, kierowana impulsem, zaczęłam biec w jego stronę, a jego obraz stawał się wyraźniejszy. Nie mogłam w to uwierzyć, bo tak długo na niego czekałam i tak ogromnie za nim tęskniłam. Byłam gotowa paść na kolana, byle tylko móc go dotknąć i poczuć jego obecność. Znów poczuć bezpieczeństwo, które mi dawał. Byłam tak blisko.

Zobaczyłam przed sobą wyraźne rysy jego twarzy, zmierzwione włosy i przenikliwe spojrzenie. Poczułam jego zapach, więc to musiała być prawda, on tam był.

Przez moją głowę przewijały się wszystkie nasze wspomnienia. To, jak z nim dorastałam, jak bawiliśmy się w łowców skarbów i oglądaliśmy bajki na starym telewizorze.

Po chwili on wyciągnął do mnie dłoń, a ja próbowałam ją chwycić. Ale nie mogłam. Cholera, dlaczego nie mogę?

Starałam się coraz bardziej, wyciągając ją coraz mocniej, ale dotykałam jedynie powietrza. Czułam, jak powoli moja radość zamienia się w strach. Moje serce przyspieszyło i po plecach spłynął zimny pot.

Chciałam krzyczeć, ale głos ugrzązł mi w gardle. Thom! Thomas!, przewijało się przez moją głowę, ale nie mogłam wykrztusić ani słowa.

Upadłam na asfalt i z bezsilności zaczęłam z całych sił uderzać w niego pięściami. Uderzałam tak mocno, że krew zaczęła cieknąć strużkami z moich dłoni, znacząc ciemną nawierzchnię soczystą magentą.

Thomas!

Płakałam, krztusząc się swoimi łzami, a on stał i patrzył na mnie nieobecnym wzrokiem. Był nieruchomy, jakby skamieniały. Całkowicie nierealny. Pozbawiony życia.

Thomas!

Ponownie wyciągnęłam rękę i na kolanach czołgałam się do przodu, zdzierając sobie skórę z kostek, a on oddalał się z każdym moim ruchem. Czułam ból, ale mimo tego nie poddawałam się i mogłabym oddać wtedy wszystko, byle tylko go dotknąć i poczuć, że znów jest przy mnie. Jak kiedyś.

Thomas!

Obraz zaczął mi się rozmywać i nie miałam pojęcia, czy to przez cieknące mi po twarzy łzy, czy przez ciemność, która z sekundy na sekundę spowijała cały mój świat coraz bardziej.

Zerwała się chmura i lunął deszcz, a ja poczułam lodowate krople uderzające z impetem w moją skórę.

Thomas!

Był coraz dalej. Oddalał się, a ja przeklinałam cały wszechświat.

Pozwól mi zrozumieć, dlaczego mi to robisz, Thom?

Był już tak daleko, że mój wzrok nie był w stanie go uchwycić. Ostatnim co zobaczyłam, była jego twarz wykrzywiona w grymasie bólu. Opadłam bezsilnie na ziemię.

Kurtyna opadła.

Ciemność.

***

Obudziłam się przerażona z potwornym bólem głowy i poczułam, jak moje serce łomocze, o mało nie wyrywając mi się z piersi. Otarłam pot z czoła i usiadłam na miękkim łóżku, rozglądając się dookoła.

W pierwszej chwili pomyślałam nawet, że znajduję się w swoim rodzinnym domu w Seattle, ale długo to nie trwało, bym wszystko sobie przypomniała.

Sięgnęłam po szklankę wody, która stała na komodzie przy łóżku i wypiłam ją duszkiem, czując jak przyjemny chłód rozlewa się po moim ciele, zmniejszając ciśnienie w głowie. Chwilę zajęło mi, by się uspokoić.

Bardzo rzadko miewałam sny, a na pewno bardzo rzadko byłam w stanie je zapamiętać, ale ten, który śniłam poprzedniej nocy był wyjątkowo ponury.

Zorientowałam się, że nie znajduję się tam, gdzie po raz ostatni byłam jeszcze wczoraj, a to, co musiało się dziać później, jest poza moją świadomością. I z całą pewnością sprzyjał temu fakt, że wczoraj naprawdę dużo wypiliśmy.

Błogą chwilę głuchej ciszy rozwiały krzyki dobiegające z kuchni. Wyjrzałam przez okno, a położenie słońca zasugerowało mi, że musi być już południe. Z bólem serca zwlekłam się z łóżka, narzuciłam na siebie leżącą na podłodze, odrobinę tylko przy dużą, czyjąś bluzę i udałam się na boso do kuchni.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 44.1
drukowana A5
za 80.58