Wstęp
Świat wokół nas z roku na rok coraz szybciej pędzi przed siebie. Każdy chce być ładniejszy, zdrowszy, bogatszy i bardziej efektywny. Często wyścig ten zaczyna się jeszcze przed naszymi urodzinami. Młodzi rodzice śledzą wyniki badań mówiące o tym, jak wychować małego geniusza. Ich dziecko musi mówić biegle w co najmniej pięciu językach, grać na kilku instrumentach, odnosić sukcesy sportowe i dokonać przełomu naukowego, a to wszystko najlepiej jeszcze przed pierwszymi urodzinami.
Tylko po to, by odnieść w życiu — sukces. Słowo dobrze znane, a jednak wciąż tajemnicze. Bo co zrobić, by ten sukces w życiu osiągnąć? Czym tak naprawdę jest sukces? Postanowiłam się tego dowiedzieć.
Codziennie na swojej drodze mijamy setki osób: księgowych, nauczycieli, mechaników samochodowych, cukierników czy biznesmenów. Jesteśmy stale skupieni na własnych celach i poszukiwaniu sekretu osiągnięcia sukcesu. Tymczasem to właśnie ludzie, których mijamy, są zbiorem różnych doświadczeń, spełnionych marzeń, porażek i życiowych lekcji. Możemy czerpać inspiracje zarówno od osób osiągających wielkie rzeczy, jak i nauczyć się czegoś od ludzi znajdujących się w miejscu, w którym sami wolelibyśmy się nigdy nie znaleźć. Wystarczy tylko na chwilę się zatrzymać i rozejrzeć wokół. Niestety, w natłoku obowiązków i wiecznym pędzie nie zwracamy na innych uwagi. Tym bardziej, jeśli są to osoby biedne lub bezdomne… Dlatego też, w myśl powiedzenia: „Kto pyta, nie błądzi”, postanowiłam po prostu porozmawiać z najróżniejszymi ludźmi — od bezdomnych po milionerów.
****************************************************************************
Człowiek poświęca swoje zdrowie, by zarabiać pieniądze. Następnie poświęca swoje pieniądze, by odzyskać zdrowie. Oprócz tego jest tak zaniepokojony swoją przyszłością, że nie cieszy się z teraźniejszości. W rezultacie nie żyje ani w teraźniejszości, ani w przyszłości. Żyje tak, jakby nigdy nie miał umrzeć, po czym umiera, tak naprawdę nie żyjąc.
~ Dalajlama
Wszystkim ludziom sukcesu… (cokolwiek to znaczy)
Krzysztof
Pan Krzysztof zajmuje się hodowlą bydła i przy okazji zdobywa tytuły na ogólnopolskich wystawach zwierząt hodowlanych. Wyjaśnił mi, że są one oznaką najwyższej jakości i gwarancją czystej krwi. Muszę przyznać, że temat ten nie był mi wcześniej znany. Dlatego też z wielkim zainteresowaniem wysłuchałam jego historii.
— Jak duże jest pana gospodarstwo?
— Nie jest wcale duże. Według klasyfikacji zalicza się raczej do tych małych — odpowiedział.
— Ma pan w takim razie aspiracje, by je powiększać?
— Nie. Według mnie sukcesem nigdy nie będzie ilość, tylko jakość. Jeśli zdobywa się tytuł Super Championa wśród zwierząt hodowlanych, nie da się osiągnąć większego sukcesu. Dwa lata temu wystawiłem na wystawie trzy sztuki bydła i jedna z nich zdobyła tytuł Championa. Z kolei w tym roku wystawiłem cztery sztuki i otrzymałem aż trzy tytuły: Championa, Wicechampiona i Superchampiona — pochwalił się hodowca.
— Sukcesem są właśnie te tytuły? — spytałam.
— Sukces to utrzymywanie zwierząt, poznanie ich charakteru oraz wiedza dotycząca genetyki i pochodzenia bydła. Trzeba też wiedzieć, jakiej rasy się w praktyce oczekuje w tej hodowli, do jakiej rasy ma się naturalne predyspozycje. Niezwykle ważne jest, by umieć zbudować więź ze zwierzętami — wyjaśnił pan Krzysztof.
— Skoro wiedza jest tak istotna, to czy można być dobrym hodowcą, nie posiadając ani jednej krowy?
— Nigdy w życiu! Nie można mieć prawdziwej wiedzy bez praktyki. Potrzebne są lata obserwacji, nauki i zbierania doświadczenia
— wytłumaczył mi hodowca.
— W takim razie rozumiem, że pana rodzina zajmuje się tym od pokoleń? — dociekałam.
— Mój ojciec zajmował się hodowlą bydła, ale ja nie poszedłem od razu w jego ślady. Przez kilkadziesiąt lat pracowałem jako stolarz i naprawdę to lubiłem. Jednak później uległem bardzo poważnemu wypadkowi i zdecydowałem się na założenie własnej hodowli.
— Co to był za wypadek?
— Miałem czołowe zderzenie samochodem. To nie była moja wina, kierowca z naprzeciwka wyprzedzał na trzeciego, a ja nie miałem dokąd uciec… — wyznał spokojnym tonem.
— Po nim nie mógł pan już wrócić do stolarki? — Spojrzałam ze współczuciem.
— Mogłem, ale stwierdziłem, że to nie jest tego warte. Nie byłem już tak samo sprawny jak wcześniej i czułem, że fizycznie będzie to dla mnie bardzo trudne. Lubiłem stolarkę, ale hodowlę lubię jeszcze bardziej — wyznał z uśmiechem pan Krzysztof.
— Czym w takim razie jest ten sukces? Tak ogólnie — w życiu — ponowiłam pytanie.
— Sukcesem zawsze będzie jakość, niezależnie od dziedziny. U mnie jego wyznacznikiem jest ten tytuł Super Championa, ale w innych dziedzinach sukcesem będzie również najwyższa jakość tego, co robimy. W piłkę nożną gra prawie każdy, ale mistrzem świata zostaje niewielu. To samo dotyczy skoków narciarskich czy gry w golfa.
— Czym różni się taka hodowla bydła od hodowli krów na mięso?
— Na mięso hoduje się zupełnie inaczej. Nie prowadzi się żadnych książek, a liczy się jedynie gabaryt i kilogramy. U mnie są bardzo wysokie wymagania, standardy i wiele wytycznych, by móc przynajmniej zarejestrować hodowlę bydła. Początkowo kosztuje to sporo czasu, pracy i pieniędzy, ale później wszystko się opłaci. Jednak te początkowe trudności i wymagania to powody, dla których wielu hodowców nie decyduje się na udział w wystawach czy prowadzeniu tego typu hodowli — usłyszałam w odpowiedzi. — Zaczynałem od hodowli krów typowo mięsnych, rasy Limousine, ale zupełnie tego nie czułem. Miałem odczucie, że coś jest z nimi nie tak. Jakiś czas później byłem we Francji na wystawie koni i przy okazji zobaczyłem również wystawę bydła Charolaise. Podszedłem do tego stada, porozmawiałem z tymi krowami i stwierdziłem, że to właśnie chcę robić. Miały zupełnie inny charakter.
— Czym różnią się te krowy od innych?
— Kiedy podejdziesz do Limousine, ona od razu podniesie wysoko głowę, przestanie jeść trawę i będzie cię przez cały czas obserwo- wać. Natomiast krowa Charolaise jest o wiele bardziej przyjazna. Nie zatrzyma się w jednej chwili, lecz będzie nadal spokojnie jadła i żyła swoim życiem. Dawałem sobie radę z tą pierwszą rasą, ale nie chciałem zajmować się nią dłużej ze względu na charakter — wyjaśnił pan Krzysztof.
— Jest Pan szczęśliwy? — zapytałam.
— No pewnie, że tak! — roześmiał się hodowca.
— Co zrobić, żeby osiągając te wielkie cele, móc być nadal szczęśliwym? Jak nie poświęcić za dużo? — Spojrzałam zaciekawionym wzrokiem na pana Krzysztofa.
— Na pewno bardzo ważne jest, by nie stracić po drodze rozumu i pewnych zasad moralnych. Wtedy nawet medale i najwyższe trofea nie zmienią tego, że w środku taki człowiek już zawsze będzie przegrany — usłyszałam.
— Jakie to wartości?
— Nigdy nie wychodź przed szereg, nie wywyższaj się. Niezależnie od tego, gdzie będziesz, zawsze żyj wśród ludzi. Ważne są dobre relacje z ludźmi biednymi, chorymi… Jak człowiek wchodzi na ten wyższy poziom i ma kontakt tylko z osobami z wyższej sfery, ważnymi i mądrymi, często dostaje małpiego rozumu. Wtedy jego zepsute myślenie wcześniej czy później ściągnie go na samo dno. On może jeszcze tego nie widzieć, ale tak naprawdę już zaczął spadać ze szczytu.
Pan Krzysztof popatrzył na mnie z bardzo poważą miną, która tylko podkreśliła wagę wypowiedzianych przez niego słów. Muszę przyznać, że zrobiły one na mnie spore wrażenie. Niestety, na świecie jest wiele przypadków osób, które po osiągnięciu spektakularnego sukcesu mocno zmieniły się jako ludzie. Wówczas stracili wszystko, do czego doszli — majątki, przyjaciół, rodziny i wszelkie sukcesy…
To przykre, ale pokazuje, jak wielką wartość mają nie rzeczy materialne, lecz cechy charakteru, przekonania i po prostu sposób traktowania ludzi dookoła nas. Bardzo trudno jest dostać się na szczyt, ale chyba jeszcze trudniej z niego nie spaść… Przychodzą mi na myśl bardzo mądre słowa z filmu Tajemnica Filomeny w reżyserii Stephena Frearsa: Szanuj ludzi w drodze na szczyt, bo możesz ich spotkać, spadając w dół. Jeśli dbaliśmy o relacje ze wszystkimi ludźmi, których mieliśmy wokół siebie, te osoby zamortyzują nasze potknięcia, podadzą pomocną dłoń i nieraz to dzięki nim wrócimy z powrotem na szczyt. Jeśli jednak traktowaliśmy innych źle, przy pierwszym niepowodzeniu (a ono nadejdzie bardzo szybko) stracimy równowagę i spadniemy na samo dno… Ludzie, których na początku mijaliśmy z pogardą, będą się tylko przyglądali naszemu, jakże efektownemu, upadkowi. Być może części z nas takie doświadczenia są niezbędne, by naprostować swój kręgosłup moralny, ale chyba lepiej od początku żyć w zgodzie z innymi, a może nawet przede wszystkim — w zgodzie z samym sobą.
— Więc nawet będąc tam, wysoko, nie można zapominać, gdzie się zaczynało?
— Tak. Nie można wstydzić się wzięcia miotły w rękę i zamiatania podłogi. Niektórzy potrafią wejść na taki poziom ambicji, że podsta- wowe prace domowe stają się dla nich hańbiące. Nigdy nie wstydź się ciężkiej pracy — wyjaśnił mi pan Krzysztof.
Nie rozumiem, jak można wstydzić się pracy. To przecież właśnie ona jest kluczowym elementem osiągania w życiu sukcesów. Powinniśmy być z niej dumni i przyjmować ją jako coś niezwykłego, a nie ujmę na honorze. Ciężka praca kształtuje nasz charakter, uczy, wychowuje i stanowi fundament wszystkiego, co robimy. Samo słowo „robić” kryje w sobie działanie, czyli właśnie pracę. Jak mówił Albert Einstein: każda praca jest dobra, o ile jest dobrze wykonana.
Po chwili pan Krzysztof spojrzał na mnie poważnym wzrokiem i dodał: „Zawsze bądź przede wszystkim normalnym człowiekiem. To bardzo ważne.”
— Co jest według pana najważniejsze, by móc osiągać sukcesy w życiu?
— Trzeba być na pewno konsekwentnym, zdyscyplinowanym i zawsze uczciwym. Jeśli zaczniesz gdzieś kombinować, potem będziesz miała tylko coraz ciężej — powiedział hodowca.
— Czyli nie można osiągnąć dużego sukcesu, idąc po trupach?
— Fałszywy sukces nigdy nie będzie prawdziwy. Ludzie nie cieszą się z takiego sukcesu, a jeśli widzisz, że się cieszą, to są sztuczni i tylko udają radość — stwierdził pan Krzysztof. — Musisz zawsze pamiętać o tej normalności — dodał stanowczym tonem.
— Co oznacza — „normalność?”.
— Normalność jest wokół nas. Na przykład to, jak teraz rozmawiamy. Jest nią chyba zwyczajnie szczerość… — zamyślił się lekko mój rozmówca. — Pamiętaj, że jak zaczniesz kombinować i kłamać, potem te rzeczy narastają. W końcu nie dasz rady i się w tym wszystkim po prostu pogubisz. Do tego świadomość kłamstwa bardzo mocno obciąża psychicznie — wytłumaczył mi pan Krzysztof. — Bardzo ważna jest również według mnie równość, w każdym tego słowa znaczeniu. Wszyscy ludzie powinni dążyć do tego, by się jednoczyć, a nie dzielić. Kilka lat temu miałem okazję zrealizować ciekawą inicjatywę łączącą mieszkańców pewnej wsi. Przy drodze stały dwa krzyże: katolicki i prawosławny. Znajdowały się dosłownie obok siebie i z racji upływu czasu były w nie najlepszym stanie. Postanowiłem je odnowić, ale stawiając coś więcej niż tylko drewniane deski. Chciałem dodać im głębszego przekazu, który przecież przyświeca całemu chrześcijaństwu. Zrobiłem dwa krzyże na jednym ramieniu — połączone. Mieszkańcy bardzo ciepło przyjęli mój pomysł i nawet pisano o tym w lokalnej gazecie. Zrobiłem to jako symbol jedności. Jestem niezwykle dumny z tego projektu — zaskoczył mnie pan Krzysztof.
— Co jeszcze jest ważne w życiu? — dociekałam.
— Rodzina i inni ludzie. Właśnie te relacje, o których mówiliśmy wcześniej. Musisz spotykać na swojej drodze dobre osoby. Jednak, aby spotykać dobrych ludzi, najpierw samemu trzeba być dobrym człowiekiem. Wówczas, nawet trafiając na kogoś niedobrego, sprawisz, że on także będzie starał się być wobec ciebie w porządku.
— Naprawdę? Dlaczego ktoś zły miałby być wobec mnie dobry? — Spojrzałam zdziwiona.
— Tak, bo osoby takie często noszą w sobie jakiś powód swojego zepsucia. Kiedy zauważy, że traktujesz go po ludzku, doceni to dwa razy bardziej niż przeciętni ludzie. Musisz traktować innych tak, żeby nawet temu złemu człowiekowi było głupio postąpić wobec ciebie niewłaściwie. Choć oczywiście trzeba być w tym wszystkim rozsądnym, ponieważ na pewno niektórzy są zepsuci do szpiku kości. Nie odczuwają nawet resztek wdzięczności, współczucia ani empatii. Myślę, że można wtedy zaliczyć ich do grona ludzi chorych — powiedział hodowca. — Pamiętaj też, że na to, jakim jest się człowiekiem, wpływa nie tylko natura, ale też spotkani ludzie, doświadczenia czy wzorce. Dlatego też czegokolwiek taki człowiek nie zrobił, nie jest to do końca tylko jego wina — wyjaśnił pan Krzysztof.
— Z drugiej strony każdy człowiek jest sam za siebie odpowiedzialny — stwierdziłam.
— Oczywiście. Wszystko reguluje prawo i systemy, którym musimy się podporządkować. Jednak, jak to się mówi: człowiek rodzi się mądry, a potem idzie do szkoły. Otoczenie bardzo mocno kształtuje naszą osobowość i wyznawane przez nas wartości. Wierzę, że nikt nie jest tylko dobry lub tylko zły. Każdy ma w sobie trochę dobra i trochę zła. Nie oceniajmy nikogo zbyt pochopnie.
— Dlaczego nie możemy od razu mieć swojej opinii na czyjś temat?
— Bo nigdy nie poznasz do końca czyjejś sytuacji, a już tym bardziej nic nie wiesz o kimś, kogo dopiero spotkałaś. Pierwsze wrażenie może być mylne. Dopiero po czasie zrozumiesz, że jednak byłaś w błędzie, i będzie ci głupio z powodu wszystkiego, co zrobiłaś czy powiedziałaś — usłyszałam.
— Ma pan jakieś rady dotyczące życia dla młodych ludzi? — zapytałam po chwili ciszy.
— Najlepsze rady to człowiek sam musi odkryć — odparł lakonicznie pan Krzysztof.
— Ale jak je znaleźć?
— Świat daje nam wiele dobrych przykładów w ludziach, których mijamy na co dzień. Tylko nie na zasadzie, że ktoś mówi, co masz zrobić i jak żyć. Musisz obserwować innych, wyciągać wnioski, uczyć się, rozmawiać i przede wszystkim słuchać. Wtedy wszystko dzieje się naturalnie — rozwinął swoją myśl hodowca.
— Czego Pan nauczył się od innych ludzi, kiedy sam był jeszcze bardzo młody? — Z niecierpliwością wyczekiwałam odpowiedzi pana Krzysztofa.
— Muszę się chwilkę zastanowić… — zaczął mówić lekko zamyślonym głosem. — Na pewno nauczyłem się pracy, ale nie tylko jako czynności, a przede wszystkim pracy jako wartości. Ważna jest też punktualność, bo to szanowanie nie tylko mojego czasu, ale również czasu ludzi wokół mnie. Nauczyłem się także, by nie rzucać słów na wiatr — nie można lekceważyć różnych spraw, ważna jest konsekwencja w tym, do czego się zobowiązujesz — powiedział stanowczym tonem.
— Co to znaczy wartość pracy?
— Praca uczy nas pokory, samozaparcia i radzenia sobie z niepowodzeniami. Nie można od razu odpuszczać, trzeba szukać nowych rozwiązań, poprawiać i próbować aż do skutku. To uczy także godnego ponoszenia porażek. Nawet nie wiesz, jak bardzo ważne jest, by umieć w życiu przegrywać. Bez tego nigdy nie odniesiesz żadnego sukcesu, bo zanim coś ci wyjdzie, wiele razy poniesiesz klęskę. Jeśli nie umiesz przyjąć porażki i podejść do niej konstruktywnie, niczego się nie nauczysz — wytłumaczył mi pan Krzysztof.
— W taki razie dlaczego tak popularne jest powiedzenie, że sztuka polega na tym, by się dorobić, a nie narobić?
— Wiele jest głupich powiedzeń. Niektórzy chcą w ten sposób usprawiedliwić samych siebie i własne lenistwo. To jest takie wybielanie się… Jednak życie tak nie wygląda i bez pracy niczego nie osiągniesz — usłyszałam w odpowiedzi. — Nie biorę też na siebie niczego ponad normę, bo nie o to chodzi, by zniszczyć sobie tą pracą zdrowie, ale na pewno nie boję się pracy. Szukanie dróg na skróty i kombinowanie mnie nie interesuje — podsumował temat pan Krzysztof.
— Żałuje Pan czegoś w swoim życiu?
— Nie żałuję. Są rzeczy, które mogłem zrobić inaczej, ale nie mam gwarancji, czy wyszłoby lepiej. Nie żałuję nawet tego, że w szkole podstawowej nie byłem najlepszym uczniem… Nie interesowała mnie nauka, wolałem już umyć tablicę, podlać kwiatki, ustawić krzesła przy ławkach… Zawsze jednak starałem się być uczynny wobec innych i myślę, że to jest ważniejsze niż sama edukacja. Choć wiadomo, uczyć się trzeba.
— Przecież wielu ludzi sukcesu nie ma wyższego wykształcenia. Dlaczego nauka jest tak ważna? — spytałam zaciekawiona.
— Nauka jest ważna dla ludzi, którzy nie mają nic więcej. Jeśli nie rozwijasz się w innym kierunku, nie masz jakiś talentów czy pasji, bez podstawowej edukacji nic ci nie pozostaje. Obecny świat i cywilizacja sprawiły, że potrzebni są ludzie do siedzenia w ogromnych korporacjach, do klikania w komputerach i bycia tymi szarymi ludźmi. Oczywiście to żadna ujma. Jeśli jednak nie odpowiada ci takie życie, musisz zdawać sobie sprawę z tego, że sama edukacja i wykształcenie nie zapewniają nic więcej ponad przeciętność. Nie możesz rzucić szkoły tylko dlatego, że nie lubisz się uczyć. Wszyscy ludzie muszą mieć pewne podstawy. Natomiast w przypadku kiedy szkoła przeszkadza w realizacji i rozwijaniu większych projektów, uważam, że wtedy klasyczne wykształcenie schodzi na dalszy plan. Dobrze je mieć, ale na pewno nie jest ono najważniejszą rzeczą w życiu, a już tym bardziej gwarancją sukcesu. Bardzo ważna jest taka elastyczność. Musisz umieć obierać mądre cele i modyfikować swoją drogę ku nim. Ważne, by nie podążać utartymi ścieżkami, nie trzymać się jednych schematów. Szkoła często nie uczy takiej improwizacji. Zazwyczaj cechują się nią słabsi uczniowie. Uważam jednak, z perspektywy dorosłości, że ta improwizacja jest naprawdę bardzo ważna. Życie nie składa się ze schematów, bo nie jest czarno-białe. Musisz umieć analizować różne sytuacje, zdarzenia i rozumieć ludzi. Im szybciej potrafisz to robić, tym lepiej odnajdziesz się w prawdziwej rzeczywistości — dodał po chwili. — Czasami są też rzeczy ważniejsze od edukacji i wcale nie mam na myśli tylko rozwoju w innych kierunkach. Ja skończyłem szkołę stolarską w Gdańsku i pracowałem tam jako stolarz. Kiedy jednak wstąpiłem do Solidarności i zostałem złapany, dano mi wilczy bilet. Mogłem iść do więzienia lub wrócić do rodzinnego miasta. Gdybym jeszcze się uczył, nie miałbym w takiej sytuacji wyboru i musiałbym rzucić szkołę.
— Żałuje Pan tego, że wstąpił do podziemia? — zapytałam.
— Ależ skąd! — wykrzyknął.
— Jak tam było?
— Oj, nieciekawie… Komuna w swoim założeniu to równość wszystkich ludzi, ale w praktyce część osób (tych u władzy) miała wszystko, a reszta nic. W kolejkach do sklepów stało się po kil- ka dni, żeby móc kupić produkty pierwszej potrzeby. Wielu ludzi nadużywało alkoholu i żyło w poczuciu bezsilności wobec systemu. Tacy jak ja, którzy chcieli z tym walczyć, wcale nie mieli łatwiej. Władza komunistyczna nie przestrzegała żadnych praw. Roznosiliśmy ulotki i przekazywaliśmy informacje o tym, jak jest naprawdę. Zwykli ludzie wiedzieli tyle, ile usłyszeli w propagandzie. Kilka razy pałą dostałem… Zgazowano mnie pod Stocznią Gdańską podczas jednego ze strajków. Wrzucałem rannych ludzi do kolejek elektrycznych… Jak ktoś dostał granatem hukowym, leżał zakrwawiony. Kiedy podjeżdżała kolejka, wrzucało się ich do środka. Potem jechali do dzielnicy Wrzeszcz i stamtąd rannych zabierały karetki. Z samolotów rozpylano gaz łzawiący…
— Nie bał się Pan? — spytałam, nie mogąc uwierzyć w to, co właśnie usłyszałam.
— Wielu ludzi się nie bało, bo każdy wiedział, w jakim celu to robi. Na szczęście udało nam się odzyskać wolność i nawet sobie nie wy- obrażasz, jak dużo się zmieniło. Komuna była fajna tylko dla tych, którzy siedzieli blisko koryta. Natomiast zwykłe masy ludzi żyły na samym dnie… — W pierwotnym założeniu komuna to ustrój idealny: równość wszystkim. Jednak tak to nie wyglądało… To trochę jak z biznesem i tym, o czym rozmawialiśmy wcześniej. Jeśli jest się fałszywym, wykorzystuje się ludzi i zyskuje na krzywdzie innych, wcześniej czy później się upadnie. Dotyczy to zarówno człowieka, jak i ustroju politycznego — wyjaśnił z pełnym przekonaniem.
Muszę przyznać, że rozmowa z panem Krzysztofem mogłaby się nie kończyć. Każde jego słowo chłonęłam z wielką przyjemnością. Nie mogę uwierzyć w to, jak wiele przeżył i ile doświadczył. Na pewno nauczyłam się wielu cennych rzeczy i aż trudno wskazać, co zrobiło na mnie największe wrażenie. Myślę, że kluczowe słowa to chyba ta szczerość i autentyczność. Nawet jeśli nie wiemy, dokąd w życiu dojdziemy, przynajmniej na każdym etapie naszej drogi będziemy czuli się dobrze sami ze sobą. Wówczas wszelkie niepowodzenia przyjmiemy dużo łatwiej, niejako pozwolimy sobie na błędy, będziemy potrafili się do nich przyznać i je zaakceptować. To także jedyna droga do dalszego rozwoju. Natomiast szczerość wobec innych oraz traktowanie każdego człowieka jak równego sobie są niezbędne do budowania wartościowych relacji. Nigdy przecież nie wiemy, kto i w jaki sposób może odwdzięczyć się nam w przyszłości. Być może ten żebrak siedzący dziś na kartonie i proszący o pieniądze, na którego właśnie popatrzyliśmy z pogardą, za tydzień odda nam swoją ostatnią kanapkę, gdy usiądziemy obok niego — bo na przykład stracimy pracę, dom, znajomych, rodzinę i… wylądujemy na ulicy.
Jeśli przyjmiesz do siebie zabiedzonego psa i sprawisz,
że zacznie mu się dobrze powodzić — nie ugryzie cię.
Na tym polega zasadnicza różnica między psem a człowiekiem…
~ Mark Twain
Romek
Pan Romek to starszy mężczyzna, który od wielu lat żyje na ulicy. Jak sam o sobie mówi, jest alkoholikiem. Ku mojemu zdziwieniu nie prosił, jak większość mu podobnych osób, o pieniądze, lecz o jedzenie… Zawarliśmy więc układ: on opowie mi coś o sobie, a ja kupię mu kanapkę.
Kiedyś pan Romek był szczęśliwy, miał żonę i trzech synów. Niestety, jeden z nich zmarł w wieku 16 lat — utopił się. Potem zaczęły się problemy. Romek zaczął pić. Firma budowlana, którą prowadził wraz z żoną, zbankrutowała. Uważa, że w dużej mierze to wina żony, ale — jak sam przyznaje — jego również. W pewnym momencie musiał wyjechać do pracy do Belgii, żeby móc utrzymać finansowo żonę i synów. Za granicą zarabiał dobrze, a nawet bardzo dobrze. Zarobione pieniądze wysyłał do Polski. Niestety, kiedy wrócił, okazało się, że pieniędzy nie ma — najprawdopodobniej żona wydawała je na nieistotne rzeczy. W ten sposób popadli w długi… Za rozpad małżeństwa nie wini jedynie jej. Jak sam przyznaje, winę ponoszą obie strony. On sam nadal nadużywał alkoholu. Kiedy stracił mieszkanie, na chwilę przeniósł się do syna, jednak czuł się źle w takiej sytuacji. Nie jest skłócony z synami, ale nie chce od nich pomocy. Ponad wszystko w życiu ceni honor. W związku z tym postanowił zamieszkać na ulicy. Śpi na wersalce gdzieś przed blokiem. Ma koc — niewiele więcej. Zapytałam go, dlaczego nie pójdzie do noclegowni, Caritasu czy czegoś podobnego. W odpowiedzi usłyszałam, że nie chce prosić o pomoc, to dla niego sprawa honoru. Nadal nie rozumiałam tego, lecz postanowiłam nie oceniać — jego życie, jego wybory. Bardzo zastanawiał mnie jednak fakt, że pan Romek tak otwarcie przyznał się do bycia alkoholikiem. Skoro nie chce pomocy,
to chyba odpowiada mu takie życie? — pomyślałam.
— Na ulicy nie jest łatwo… — odezwał się bezdomny. — Jest zimno i prawie nic nie jem. Zarabiam, zbierając butelki — dodał pozbawionym nadziei tonem.
— Dlaczego nie chce się Pan leczyć? — zapytałam.
Jednak odpowiedź nie była taka oczywista. Usłyszałam tylko, że po prostu nie chce, że pragnie już tylko umrzeć… Najwidoczniej panu Romkowi brakowało celu i sensu życia. Powiedział tylko, że to alkohol pomaga mu zapomnieć o wszystkim i jak się upije, jest jakoś lepiej. Ponownie tylko słuchałam i starałam się nie oceniać… Zapytałam jeszcze pana Romka o to, co zmieniłby z perspektywy czasu. Odparł bez zawahania, że nie popadłby w alkoholizm.
Chciałby w młodości znaleźć odpowiednią, kochającą kobietę, z którą mógłby spędzić resztę życia.
— Jakie rady na życie dałby Pan młodym ludziom? — Spojrzałam na niego zaciekawiona.
— Żeby nigdy nie brali żadnych używek. Alkohol, narkotyki… Wiesz, o co mi chodzi — usłyszałam w odpowiedzi.
— Tak — przytaknęłam.
— Chciałby Pan przekazać coś jeszcze?
— Życie jest piękne. Tylko czasami nie chce się już żyć… — zakończył pan Romek, spoglądając na mnie z miną mówiącą: „Ale co Ty tam możesz wiedzieć…” Lecz ja rozumiałam go bardzo dobrze. Nigdy nie spodziewałabym się takiego wyznania od osoby bezdomnej. Tym razem w stu procentach go rozumiałam i tak samo jak wcześniej — nie oceniałam. Pan Romek dodał jeszcze, że to życie daje największe lekcje.
Serdecznie podziękowałam mu za tę rozmowę i weszłam do pobliskiego sklepu (na potrzeby książki nazwę go Ropuszką). W środku ekspedientka spojrzała na mnie zszokowana. Najwidoczniej widok naszej rozmowy wydawał się ludziom wokół dość groteskowy. Nie szkodzi — nie oceniajcie. Kupiłam całą torbę najróżniejszych kanapek, a do środka dorzuciłam jeszcze wydrukowaną wcześniej ulotkę o miejscach, w których osoby bezdomne mogą otrzymać podstawową pomoc: jadłodajniach, noclegowniach, oraz miejscach, w których mogą otrzymać wsparcie prawne lub dostać ubrania. Niby pan Romek mówił, że nie chce pomocy, ale może jednak to przemyśli… Po wyjściu ze sklepu wręczyłam mu jedzenie i jeszcze raz podziękowałam za poświęcony mi czas. Jego mina w tamtej chwili — bezcenna. Najwidoczniej spodziewał się jednej kanapki, a nie całej torby. Pan Romek nie mógł uwierzyć, że to wszystko było tylko dla niego. Odparłam z uśmiechem, że przecież nie ma sprawy i życzyłam mu powodzenia w życiu. Następnie rozeszliśmy się każde w swoją stronę: ja wróciłam do ciepłego domku, a on na murek…
Jeśli idziesz przez piekło, nie zatrzymuj się.
~ Winston Churchill
Sandra
Historia Sandry od samego początku wydała mi się szczególnie bliska. Jest ona tylko o rok starsza ode mnie. Mimo tak młodego wieku przeszła w życiu więcej, niż niejeden człowiek zdąży doświadczyć przez całe swoje życie… Będąc jeszcze dzieckiem, zdołała pokonać przeciwnika, który zdawał się od niej wielokrotnie silniejszy — nowotwór.
Sandra urodziła się z wrodzoną wadą kończyn górnych, więc już od pierwszych chwil ona i jej rodzice walczyli dla niej o jak najlepsze, najbardziej komfortowe życie. Choroba polega na braku kości promieniowej w prawej ręce i jedynie jej zaczątku w ręce lewej. Ponadto lewa ręka wykazuje bardzo duży przykurcz. W związku z tym już od najmłodszych lat Sandra przechodziła liczne i skomplikowane operacje mające na celu poprawę sprawności obu rąk. Po siedmiu latach operacji i nieustannej rehabilitacji udało się wypracować wystarczającą sprawność, by mogła ona poradzić sobie z podstawowymi czynnościami w życiu. Niestety, to nie był koniec jej problemów… Pod koniec 2013 roku Sandrę zaczęło bardzo mocno boleć kolano. Od najmłodszych lat uczęszczała na zajęcia taneczne i bardzo dużo tańczyła — taniec nowoczesny, hip-hop itp. Była dzieckiem niezwykle ruchliwym i aktywnym. W związku z tym początkowo wszyscy myśleli, że to tylko zwykłe przeciążenie. Nie wiedzieli jeszcze, jak bardzo się mylili… Gdy ból nie słabł, mimo upływu kilku kolejnych miesięcy, rodzice Sandry zaczęli się niepokoić. Ponadto dziewczynka była stale blada, miała problemy z koncentracją i nauką… Zdecydowanie coś było nie w porządku. Postanowili poddać córkę wszelkim badaniom: tomografii, rezonansowi, badaniom krwi itd. Ku zaskoczeniu wszystkich problemem okazał się złośliwy nowotwór kości… Tak właśnie od zwykłego bólu kolana zaczęło się piekło i walka o życie. Najpierw była chemioterapia. Sandra opisała w rozmowie ze mną swoje pierwsze zderzenie z chorobą w dość zaskakujących słowach:
— Powiedziałam, że to przejdę. Przejdę jak grypę. W ogóle nie odczuwałam tak naprawdę, że jestem śmiertelnie chora, że za chwilę moje życie może się skończyć.
Skąd taka pewność u czternastolatki? Czy to możliwe, by ani przez chwilę nie odczuwać lęku, nie myśleć w takiej sytuacji o śmierci?
— Nie, ja wiedziałam, że tak nie będzie. Ja wiedziałam, że będę brnęła dalej, że to wygram. Przezwyciężę tak ja zwykłą grypę — uprzedziła moje pytanie Sandra.
Jednak już po kilku miesiącach zaczęły się komplikacje… Podczas planowanej operacji usunięcia kości i wstawienia endoprotezy okazało się, że nowotwór jest dużo bardziej rozległy, niż początkowo sądzono. Operacja z planowanych czterech, pięciu godzin przeciągnęła się aż do jedenastu… Z tego pod koniec była to już walka nie tylko o nogę, a o życie Sandry, gdyż straciła ona bardzo dużo krwi i co chwilę na salę operacyjną transportowano nowe jednostki, a lekarze z całych sił ratowali życie dziewczynki. Wysiłek się opłacił i Sandra przeżyła. Następnie spędziła dwa tygodnie na oddziale intensywnej terapii. Jak sama przyznaje, nie pamięta za bardzo tego okresu.
— Pamiętam tylko, że było ze mną bardzo źle, ponieważ to odczuwałam. Odczuwałam bardzo różne rzeczy. Z tego, co mówiła mama i lekarz, było ze mną bardzo źle. Swoje piętnaste urodziny spędziłam na oddziale intensywnej terapii. To był czas, w którym pojawiła się martwica skóry. To był również czas, w którym nadal walczono o moje życie — wyznała poważnym tonem.
Potem Sandra trafiła na oddział ortopedyczny, gdzie spędziła kolejne trzy miesiące… Kiedy myślała już, że niedługo stanie na nogi i zacznie chodzić, zaczęły się następne komplikacje…
— Gdyby było zbyt prosto, toby życie nie miało smaczku — stwierdziła. Niewiele osób na jej miejscu podeszłoby w ten sposób do takiej sytuacji. Niestety noga przestała się goić, a martwica skóry postępowała. Sandra opisała tamten czas słowami:
— Co tydzień albo nawet dwa razy w tygodniu lądowałam na bloku operacyjnym. Usypiano mnie i miałam co chwilę narkozy. Byłam osobą bardzo wychudzoną, a pod koniec źle to znosiłam psychicznie.
Na szczęście udało jej się podnieść, mimo chwil zwątpienia. W sumie walka o nogę trwała sześć miesięcy. Po tym czasie okazało się, że nowotwór powrócił… Tym razem nie objął kości, lecz tkanki miękkie. Sandra od początku rozpoznała przeciwnika, z którym przyszło jej się zmierzyć. Czuła, że skądś pamięta już taki sam rodzaj bólu… Postanowiła powiadomić lekarza o swoich przypuszczeniach, a ten bez zawahania podjął decyzję o biopsji.
— Oczywiście każdy modlił się o to, aby to było nic, a nie wznowa, czyli nowotwór. Niestety… Życie postanowiło mnie dobić jeszcze bardziej i mój lekarz powiedział: „Sandra, są trzy wyjścia: albo zostawiamy tę nogę tak jak jest i umierasz, albo staramy się walczyć dalej o nogę i wycinamy kolejne fragmenty, ale wtedy nowotwór rozprzestrzeni się po całym twoim ciele — i umierasz, albo amputujemy nogę i wtedy mamy dziewięćdziesiąt procent szans, że będziesz żyć”.
Wybór wydawał się oczywisty. W listopadzie 2015 roku Sandrze amputowano nogę. Jak sama przyznaje, to była najlepsza decyzja w jej życiu. W końcu poczuła, że odżyła. W grudniu zaczęły się kolejne dawki chemioterapii. Sandra była już bardzo wycieńczona i nie znosiła ich najlepiej.
— Jak sobie z tym radziłaś? — spytałam poruszona jej historią.
— Odliczałam tylko dni i czekałam, żeby to wszystko się już skończyło — wyznała szczerze.
W końcu 14 lipca koszmar Sandry się zakończył. Lekarz powiedział, że to koniec i od teraz może już normalnie żyć. Musi tylko przychodzić na badania kontrolne. Oficjalnie w lipcu 2015 roku Sandra zakończyła leczenie onkologiczne. Wbrew pozorom wcale nie porzuciła pasji sprzed choroby. Nadal kocha tańczyć i dzięki specjalnej protezie może to robić bez żadnych przeszkód. Jak sama przyznaje, taniec to jej całe życie i bez tego nie przetrwałaby choroby.
— Mimo że lekarze zabraniali mi tańczyć, to i tak to robiłam i nie żałuję tego, ponieważ to były moje ostatnie chwile z nogą. Tak, jakbym to czuła, i po prostu tańczyłam do upadłego mimo że wiedziałam, że może to skutkować czymś złym, na przykład połamaniem kości, bo miałam je bardzo słabe. Ale tego nie żałuję — powiedziała Sandra.
— Czym zajmujesz się obecnie?
— Aktualnie siedzę na YouTube. Kocham pomagać innym, kocham się rozwijać, kocham swoje pasje, kocham ludzi, kocham pomoc — wyznała ze szczerym uśmiechem na twarzy.
Po tych słowach przez dłuższą chwilę obie siedziałyśmy zamyślone. Po chwili Sandra niespodziewanie dodała:
— W życiu naprawdę widziałam i przeżyłam wiele. Przez prawie dwa lata mieszkałam w murach dziecięcego szpitala na oddziale onkologii i ortopedii. Tyle, ile nie- szczęścia, bólu i smutku tam było, nie życzę nikomu, nawet najgorszym wrogom. Niestety, doświadczyłam śmierci wielu dzieci, które odeszły do lepszego świata. W takich momentach człowiek siada i zastanawia się, co jest tak naprawdę ważne w życiu. Dochodzę do jednego wniosku: w życiu ważne jest po prostu życie! Wiem, banalne, ale tylu ludzi umiera za życia, nie robiąc czegoś, ponieważ boją się na przykład oceniania albo reakcji społeczeństwa. Mamy tak mało czasu. Nie wiesz, kiedy coś się stanie. Trzeba po prostu żyć w zgodzie z samym sobą. W naszym życiu są też ważni ludzie, a bez nich często nie byłoby nas. Rodzina, miłość, przyjaciele — to podstawy szczęśliwego życia. Wiele osób zapomina o takich prostych rzeczach, skupiając się jedynie na świecie materialnym, a to wspomnienia, uczucia i emocje nas budują i to jest dla mnie w życiu najważniejsze. Nasze życie opiera się na sukcesach, błędach i porażkach. Jestem tego zdania, że to, co robimy, nigdy nie dzieje się bez powodu, a każda podjęta decyzja prowadzi nas do tej drogi, na której powinniśmy się znaleźć. Każda porażka uczy nas czegoś nowego, a każda decyzja otwiera drzwi na nieznane horyzonty. Nawet jeśli na początku tego nie widzisz. Zrobiłam w życiu wiele i podjęłam wiele decyzji. Czy żałuję? Odpowiedź jest jasna: nie. Dzięki temu, co zrobiłam, którą drogę wybrałam, jestem tu, gdzie jestem, i jestem sobą. Każdy krok ukształtował mnie jako człowieka. W życiu nie można żałować, bo czasu i tak się nie cofnie, ale możemy się wiele nauczyć. Kieruję się w życiu jedną zasadą: nic nie dzieje się bez przyczyny. Wszystko ma sens, nawet gdy na początku wydaje się zupełnie inaczej. Z perspektywy czasu wiem i widzę, że wszystko, co zrobiłam, było po prostu konieczne, aby czegoś się nauczyć lub uratować swoje życie. Każda decyzja jest częścią nas i wiem, że nie powinnam nic zmieniać. Chciałam skierować kilka słów do ludzi, a właściwie o coś poprosić: bądźmy mili, otwarci i tolerancyjni. Nie oceniajmy tylko na podstawie wyglądu. Nie wiemy, co ktoś przeżył i jakie ma życie. Dlatego szanujmy siebie nawzajem. Każdy z nas jest człowiekiem i każdy z nas ma jakiś cel w życiu, do którego dąży. Idąc po ten cel, nigdy nie zapominaj, że życie jest filmem, a ty jego reżyserem. To od ciebie zależy, czy poddasz się ludziom i krytyce. To od ciebie zależy, którą drogą pójdziesz. I pamiętaj: każdy wybór jest słuszny, bo to twój wybór.
Słowa Sandry mówią same za siebie. Nie ośmielę się nawet w jakikolwiek sposób ich skomentować. Mogę tylko powtórzyć to, co już raz jej powiedziałam — Sandra, jesteś wielka. Jeszcze raz bardzo dziękuję Ci za rozmowę. Dałaś mi dużo do myślenia i jestem przekonana, że Twoja historia stanie się inspiracją dla wielu osób. Dziękuję.
Życie to taki dziwny teatr, gdzie tragedia miesza się z farsą, scenariusz piszą sami aktorzy, suflerem jest sumienie i nigdy nie wiadomo, kiedy otworzy się zapadnia.
— Andrzej Majewski
James
James jest milionerem. Działa głównie w biznesie, pomagając mniejszym firmom zwiększać ich efektywność i sprzedaż. Ponadto jest również autorem bestsellerowych książek. Od zawsze fascynowali mnie ludzie wykrzykujący frazesy typu: You can do it! czy: Never give up! Ich ciągłe dążenie do perfekcji i nieakceptowanie choćby najmniejszego spadku tempa rozwoju zapewne niejedną osobę przyprawia o ból głowy. Równocześnie trudno nie wierzyć w ich słowa, skoro sami stanowią najlepszy przykład tego, o czym mówią. Cieszę się, że miałam możliwość rozmowy z kimś takim jak James.
— Czym jest sukces? — zaczęłam naszą rozmowę.
— Ja mam bardzo prostą definicję sukcesu. Jest nim zadowolenie ze swojego życia — usłyszałam w odpowiedzi.
— Jest Pan szczęśliwy? — dopytałam z uśmiechem.
— Tak i to bardzo! Mam cudowną żonę, dwoje dzieci i nie muszę się martwić o pieniądze. Stać mnie na życie na dobrym poziomie. Zwiedzam świat i, co najlepsze, codziennie zajmuję się rzeczami, które sprawiają mi radość — wyznał przedsiębiorca.
— Czym różnią się ludzie bardzo bogaci od reszty społeczeństwa?
— Różnice są przede wszystkim w głowie i w sposobie patrzenia na pieniądze. Większość ludzi traktuje zarabianie milionów dolarów jako coś nierealistycznego, poza ich zasięgiem. Tymczasem milionerzy są zwykłymi ludźmi, którzy po prostu rozumieją to, jak funkcjonuje świat i gospodarka. Trzeba myśleć jak ludzie bogaci, by samemu móc takim zostać. To nie jest przypadek, że jeden w wieku czterdziestu lat jest już ustawiony do końca życia, a inny ledwo wiąże koniec z końcem. Wszystko zaczyna się w głowie — odparł pewny siebie James.
— Jakie to są różnice? Mógłby podać Pan jakiś przykład? — zainteresowałam się.
— Przede wszystkim cele. Należy zrozumieć, że pieniądze nie biorą się znikąd — one same na siebie pracują. Musisz zawsze dążyć do tego, by rzeczy, na które je wydajesz, również przynosiły ci zyski. To bardzo prosta zależność. Jeśli od dziś będziesz co roku odkładała sto tysięcy dolarów, za dziesięć lat zostaniesz milionerką. Dodatkowo z roku na rok powinnaś móc odkładać więcej, ponieważ większe pieniądze generują większe przychody — wyjaśnił mi przedsiębiorca. — Różnica polega na tym, że taki milioner myśli w kategoriach tego, na czym może zarobić, w co zainwestować. Natomiast przeciętny człowiek pierwsze pieniądze, jakie zaoszczędzi, wyda na nowy samochód lub wakacje. Często wydają oni nawet pieniądze, których nie mają, i w taki sposób popadają w długi — kontynuował James. — Zamiast inwestować pieniądze w wycieczki, samochody czy łodzie, zainwestuj w swoją wolność, wolność finansową — poradził z pełnym przekonaniem.
— Co oznacza ta wolność?
— Nie chcę być skoncentrowany przez całe życie na pieniądzach, nie chcę się stale o nie martwić. Wolę skupić się na mojej żonie, dzieciach i czasie, który spędzamy razem. Wolę być skoncentrowanym na tym, jak jestem szczęśliwy w swoim małżeństwie, a nie myśleć o tym, co ile kosztuje i czy mam wystarczająco dużo papieru w biurze.
— Czyli co powinniśmy zrobić, by osiągnąć tę wolność? — dociekałam zafascynowana filozofią Jamesa.
— Po pierwsze, zmienić cel. Jeśli masz problemy finansowe, zapewne twój cel jest nieodpowiedni lub wcale go nie masz. Musisz spojrzeć na pieniądze i ich wydawanie z innej perspektywy. Trak- tuj ludzi, którzy kupują twoje produkty, jak inwestorów. Zrozum, że to dzięki nim masz pieniądze na dalszy rozwój, mieszkanie czy jedzenie. Szanuj ich i zawsze traktuj poważnie, bo bez nich nie miałabyś nic. Żaden biznes nie może funkcjonować bez konsumentów — powiedział stanowczym tonem. — Pieniądze, które wydajesz, to tak naprawdę pieniądze innych ludzi. One ciągle krążą po świecie i nic nie dzieje się przypadkowo — dodał po chwili.
— Czyli zawsze jakąś część trzeba oszczędzać? Nie można wydawać wszystkiego? — szukałam potwierdzenia.
— Tak, bo jeśli masz dziś, przykładowo, dwadzieścia pięć lat i po odliczeniu wydatków zostaje ci zero dolarów, w wieku pięćdziesięciu czy siedemdziesięciu lat będziesz tak samo spłukana jak teraz. Jedną z ważniejszych rzeczy jest, by twój przychód wynosił przynajmniej czterdzieści procent zarabianych pieniędzy. Wtedy gwarantuję Ci, że będziesz bogata — zaskoczył mnie milioner.
— Zawsze da się odłożyć te czterdzieści procent?
— Oczywiście, że to wcale nie jest takie proste. Szczególnie na początku, bo kiedy zarabiasz już duże pieniądze, będzie znacznie łatwiejsze niż wcześniej. Dajmy na to, że zarabiasz dziesięć tysięcy dolarów miesięcznie. Myślisz, że dasz radę odłożyć cztery tysiące dolarów? Rząd ci na to nie pozwoli! Powiedzą: „O, nie, nie. Zabierzmy je, zanim je roztrwoni. Wiemy przecież, że je roztrwoni”. Sam IRS (urząd podatkowy w USA) zabierze ci cztery tysiące dolarów! Większość ludzi myśli w kategoriach: „O, zarobiłem dziesięć tysięcy dolarów, niedługo kupię sobie nowy samochód!”. To błąd! Nie stać cię na niego! — wykrzyknął.
— Pan nie kupował drogich aut? — zdziwiłam się.
— Tak! Kiedy miałem trzydzieści pięć lat, nikt wokół nie przypuszczał nawet, że jestem milionerem! Nic się nie zmieniło — wciąż miałem na sobie najzwyklejsze buty za czterdzieści dolarów, nosiłem T-shirty tak długo, jak tylko mogłem, i chodziłem w szortach. Sam jeździłem Camry, ale miałem milion dolarów w banku. — Jeszcze bardziej zaskoczył mnie James.
— Czyli jak zacząć? Bez niepotrzebnych wydatków da się odłożyć te czterdzieści procent? — próbowałam lepiej go zrozumieć.
— Kiedy już zapłaciłem podatki, a zawsze je płaciłem, potem zdawałem sobie sprawę z tego, że nie jestem w stanie żyć za dwa tysiące dolarów — roześmiał się milioner.
— To co Pan zrobił?
— Przestałem je oszczędzać, w znaczeniu — przechowywać. Zapamiętaj: pieniądze są dobre tylko wtedy, kiedy ich używasz. Musisz je inwestować tak, by same dalej na siebie pracowały. Jest taki zwrot: gotówka jest królem. To bzdura! Gotówka sama w sobie jest bezwartościowa! Nie jest królem! Ona tylko siedzi i umiera. Jeśli sama o nią nie zadbasz, stracisz wszystko. Pieniądze zawsze idą do zera — usłyszałam. — Teraz wróćmy do naszego budżetu. Jeśli zainwestowałaś te pieniądze i one na siebie zapracowały, zaczynamy już nie z poziomu dziesięciu tysięcy dolarów, lecz dwudziestu tysięcy dolarów. Po odliczeniu podatków i naszych czterdziestu procent na dalsze inwestycje zastają nam cztery tysiące dolarów. Później wszystko zwiększa się proporcjonalnie. Trzeba zrozumieć, że nie mamy tyle pieniędzy, ile otrzymujemy jako wypłatę. Mamy tyle, ile zostaje nam po odliczeniu podatków i pieniędzy, które przeznaczamy na dalsze inwestycje. Te drugie są kluczowe. Jeśli nie uwzględnisz ich w swoim budżecie, gwarantuję ci, że całe życie będziesz spłukana — stwierdził z pełnym przekonaniem James.
— Co jest kluczowe, by dobrze inwestować pieniądze? — spytałam.
— Warren Buffet odpowiedział kiedyś na to pytanie: „Numer jeden — nie trać pieniędzy! Numer dwa — nie trać pieniędzy!”. Nie możesz inwestować w rzeczy, które są tylko prawdopodobne. Szczególnie na początku nie stać cię na to, by tracić pieniądze — odparł szczerze przedsiębiorca.
— Więc co mogę z nimi zrobić? — nie odpuszczałam.
— Na pewno nie zostawiaj ich w banku, bo to też jest tracenie pieniędzy. Tak jak wspomniałem wcześniej, pieniądze zmierzają do zera. Musisz sprawić, by twój dochód pasywny był równy temu, co zarabiasz. To kolejny krok do wolności finansowej — wyznał James.
— Trudniej jest na początku naszej przygody z biznesem, czy kiedy musimy pilnować ogromnych interesów i zarządzać firmami działającymi na globalną skalę? Czy to prawda, że im większe pieniądze, tym większe ryzyko i odpowiedzialność? — próbowałam lepiej go zrozumieć.
— Poniekąd tak. Jednak to wszystko nadal rozkłada się proporcjonalnie. To, że inwestujesz kilka milionów dolarów, nie oznacza, że są one całym dobytkiem twojego życia. To czterdzieści procent ma po prostu różną wartość na poszczególnych etapach, przez które przechodzisz. Uważam, że zdecydowanie najtrudniej jest na samym początku. To czas, w którym nie tylko nie możesz pozwolić sobie na zakup nowego samochodu, ale mówiąc dosłownie — nieraz głodujesz. Trudno jest wtedy odłożyć jakiekolwiek pieniądze, ale jeśli tego nie zrobisz, nigdy nie wydostaniesz się z punktu, w którym jesteś.
— Teraz też nie wydaje Pan pieniędzy na głupoty? — spytałam zaciekawiona.
— Pamiętaj o jednej z ważniejszych zasad: „nie trać pieniędzy!” Im więcej będziesz zarabiała, tym więcej ludzi wokół zacznie się do Ciebie zwracać o pożyczki, kupienie czegoś lub będą chcieli spędzać z Tobą czas tylko po to, żeby się dobrze bawić. Takim ludziom wciąż powtarzam, że jestem spłukany! Ja nie mam pieniędzy! Nie mam ich na rzeczy, które uważam za głupie i przez które jedynie traciłbym pieniądze. Bo po co miałbym je tracić?! Pamiętaj, że one nie są wieczne, a nawet są dużo bardziej niestabilne, niż Ci się wydaje. Tak samo jak możesz dojść do dużych pieniędzy, możesz je stracić — i to dużo szybciej, niż je zarobiłaś — przestrzegł mnie James.
— Mówi Pan dużo o tych wszystkich cyferkach, procentach i inwestycjach… Pieniądze są najważniejsze w życiu? — spytałam po dłuższej chwili ciszy.
— Dla mnie są one jedynie środkiem. Częściowo wspomniałem już o tym wcześniej. Po co zarabiać duże pieniądze? Moją motywacją jest wolność. Wolę martwić się o żonę i dzieci, a nie o rachunki. To oni są najważniejsi w moim życiu. Bez nich cała reszta nie miałaby sensu — wyznał szczerze milioner.
Rozmowa z Jamesem okazała się niezwykle wartościowa. Usłyszałam wiele bardzo praktycznych rad na temat zarabiania i inwestowania pieniędzy. Wygląda na to, że każdy z nas może zostać milionerem, a wszystko jest tylko kwestią tego, w jaki sposób myślimy o pieniądzach i jakie mamy priorytety. Zdziwiły mnie nieco słowa Jamesa na temat wydatków i fakt, że na początku nikt z jego otoczenia nawet nie przypuszczał, że trzymał on odłożony w banku milion dolarów. Większość ludzi żyje na pokaz, jeszcze zanim rzeczywiście stać ich na pewne rzeczy. Mimo wszystko, największe wrażenie zrobiły na mnie ostatnie słowa milionera na temat jego motywacji. W jego przypadku pieniądze są niezwykle istotne, ale tylko dlatego, że ceni sobie wolność.
Inwestowanie jest jak wchodzenie po drabinie: każdy wie, jak się to robi, lecz nie każdy wie, gdzie ją przystawić.
~ Warren Buffett
Zofia
Panią Zosię znam już od kilku lat. Jest nauczycielką biologii w prestiżowej szkole — najlepszej w moim województwie i znajdującej się na 13. miejscu w krajowym rankingu szkół średnich. Poza nauczaniem w szkole prowadzi własną działalność związaną z edukacją. Przez uczniów pani Zosia postrzegana jest jako nauczycielka pełna pasji. Inspiruje, wymaga, ale też dba o miłą atmosferę na zajęciach. Często już zza ściany słychać jej śmiech, a wyniki matur czy olimpiad przedmiotowych tylko potwierdzają wysoką jakość pracy pani Zosi. Dlatego też już od dłuższego czasu nie mogłam doczekać się naszej rozmowy.
Usiadłyśmy na ławce przed pokojem nauczycielskim i najpierw spytałam panią Zosię o to, czy ma w życiu jakieś hobby.
— No wiesz… przy tak intensywnej pracy każdego dnia na hobby i pasje pozostaje już niewiele czasu. Moją pasją są podróże. Lubię jeździć, zwiedzać, oglądać, poznawać coś nowego. Ale tak naprawdę moją pasją od zawsze była również genetyka. Wszystko, co jest z nią związane, pochłaniam kilogramami — usłyszałam w odpowiedzi. Jak miło, że są nauczyciele, których pasją jest nauczanie. Niby takie oczywiste, a jednak wciąż bardzo rzadko spotykane.
— Czyli robi Pani to, co lubi. To znaczy, że jest Pani szczęśliwa? — zapytałam.
Pani Zosia bez zawahania odparła, że tak.
— A czym dla Pani jest w takim razie — szczęście?
— Szczęście to moja cudowna rodzina. Wszyscy są zdrowi, każdy jest zadowolony, chce wracać do naszego domu… Cieszę się, gdy widzę swoje dzieci. Widzę, jak dorastają i stają się na moich oczach dorosłymi mężczyznami. Moi chłopcy… To jest dla mnie szczęście. Wcale nie sukces zawodowy. On w ogóle nie jest istotny w życiu. Dzisiaj możesz być prezesem w firmie, a za pięć dni jesteś zwykłą sprzątaczką. Dlatego też nie utożsamiam swojego szczęścia ani z finansami, ani z pozycją zawodową. Liczy się tylko szczęście rodzinne. To rodzina jest w życiu najważniejsza.
Te słowa zrobiły na mnie duże wrażenie. Pani Zosia wydaje się bardzo mądra i doświadczona. Czy to możliwe, że nigdy w życiu nie popełniła żadnego błędu? Czy niczego nie żałuje?
— Zmieniłaby coś Pani z perspektywy czasu?
— Zmienić? Nie. Ale powiem Ci szczerze, że bardzo chciałabym mieć dzisiaj osiemnaście lat i taką wiedzę życiową, jaką mam teraz. Czy wybrałabym inny kierunek studiów? Pewnie nie, bo naprawdę lubię swoją pracę. Lubię pracę w szkole, bo przede wszystkim mogę ciągle spotykać się z młodymi ludźmi. To mnie nakręca do tego, żeby być wiecznie młodą — odpowiedziała pani Zosia.
— A zatem gdyby miała Pani osiemnaście lat i obecną wiedzę życiową, wpłynęłoby to jakoś na późniejsze decyzje? — dopytałam zaciekawiona.
— Pewnie nie. Po prostu chciałabym od tego momentu móc jeszcze raz przeżyć tą swoją piękną, cudowną młodość. To trochę taka ucieczka od mijającego czasu. Tylko tyle. Pewnie nic bym nie zmieniła. Nie poszłabym na inne studia, na pewno nie wybrałabym innego mężczyzny na męża… — usłyszałam.
Jak miło wiedzieć, że są jeszcze na świecie ludzie, którzy potrafią być zadowoleni ze swojego życia. Tym bardziej ciekawiło mnie, co pani Zosia poradziłaby młodym osobom.
— Przede wszystkim wierzyć w siebie. Z każdych małych, drobnych sukcesów się cieszyć. Codziennie rano, gdy wstajecie, powtarzajcie sobie: „Jesteś mega ważnym, wartościowym człowiekiem”. Bo sukces jest względny. Coś, co w oczach innych jest drobiazgiem, w twoich może urosnąć do rangi wielkiego osiągnięcia. To nakręca, bo sukces motywuje. Nigdy się nie poddawaj i wierz w siebie — powiedziała pani Zosia. — I jeszcze jedno: zawsze idź z uśmiechem na twarzy przez życie. Zawsze — dodała.
— Łatwo mówić, ale co wtedy, jeśli są problemy? Jak można się uśmiechać, kiedy w środku chce się płakać?
— Każdy ma problemy. To nie jest tak, że ja mam cudowne, bajkowe życie. Ja też mam problemy. Musiałam się zmierzyć ze śmiercią najbliższych mi osób. Z chorobą — ciężką, długą, przewlekłą… Dzień po dniu widziałam tę chorobę. Tylko powiem Ci szczerze, że usiąść i płakać to nie jest rozwiązanie. Jeszcze bardziej się demotywujesz i dochodzisz do wniosku, że nic nie ma sensu, a to przecież nieprawda — wyjaśniła mi pani Zosia.
— To jak sobie z tym radzić? Co robić w takich momentach? — dociekałam.
— Z każdej sytuacji, jaka mnie w życiu spotkała, wyciągałam wnioski. Nie na zasadzie, że coś było złe, beznadziejne i podłe. Nie rozczulałam się nad sobą. Myślałam: dlaczego mnie to spotkało i czego nauczyło? Zastanawiałam się, co ja mogę wyciągnąć z tego na dalsze swoje życie — wyjaśniła nauczycielka.
— Czyli w każdej sytuacji trzeba umieć dostrzec jakieś dobre strony? — dopytałam.
— Tak. Zawsze — podsumowała szybko. — Nawet w tych złych. Należy szukać w nich powodu i dzięki temu móc się uczyć, nie popełniać znów tych samych błędów. Czasami trzeba umieć też po prostu sobie z czymś poradzić — dopowiedziała.
— Ma Pani jeszcze jakieś rady? — zapytałam po chwili zadumy.
— Trudne pytanie… — odparła z uśmiechem pani Zosia. — Żeby realizować swoje pasje i marzenia. Niestety, często osoby starsze myślą, że wiedzą lepiej, jak powinniśmy żyć i jakie decyzje podejmować. Robią to w trosce o nasze dobro. Według nich w przyszłości sami doszlibyśmy do takich wniosków, ale na razie nie mamy wystarczającego doświadczenia życiowego, by podjąć odpowiednie wybory. Właśnie z tego powodu wiele osób idzie na kierunki studiów, których nie lubi, w przyszłości wykonuje pracę, której szczerze nienawidzi, lub wychodzi za mąż za osobę, której nie kocha… To przykre, ale tak właśnie się dzieje. Łatwo mówić o realizacji pasji i marzeń. Tylko co, kiedy ludzie wokół nas, często najbliżsi, się z nimi nie zgadzają?
— Czyli nie powinno się iść za tym, co radzą inni?
— Nigdy w życiu. Kiedy ja zdawałam na studia, też mi wszyscy mówili: „Idź na medycynę, idź na medycynę”… Zawód nauczyciela nigdy nie był popularny. Nigdy nie był też zawodem docenianym. Nie jest on ani dobrze opłacany, ani nie wszyscy uczniowie potrafią nas szanować. To było takie pójście trochę pod prąd. Jednak dlatego, że sama tego chciałam, nie narzekam — wyjaśniła.
— Nawet gdyby nie dostawała Pani za to żadnych pieniędzy, nadal chciałaby Pani to robić?
— Myślę, że tak — usłyszałam ku swemu zaskoczeniu. — Lubię to, że mogę przyjść do szkoły i spotykać się z młodymi ludźmi. Czuję satysfakcję, gdy jestem w stanie komuś w czymś pomóc, nauczyć czegoś. Fajnie, że jestem w stanie coś temu młodemu człowiekowi wytłumaczyć albo nawet go pocieszyć. To mnie nakręca — szybko wytłumaczyła pani Zosia.
— Czym w takim razie jest dla Pani sukces?
— Znów trudne pytanie — odparła ze śmiechem.
Po chwili namysłu dodała: — Sukcesem jest dla mnie szczęście. Trzeba znaleźć w tym świecie swoje miejsce, a potem realizować się, robiąc to, co się wybrało. Najpierw znajdźmy to, co lubimy robić, a dopiero potem starajmy się być w tym jak najlepsi. Tylko nawet osiągając sukcesy w tym wszystkim, nigdy nie zapominaj o drugim człowieku. Nigdy nie dąż do sukcesów po trupach.
— Dlaczego?
— Dlatego, że dobro do człowieka wraca. Jeśli nawet będziesz realizować swoje pasje, żeby osiągać sukcesy, ale w tym wszystkim będziesz też dostrzegała ludzi wokół siebie i im też pomagała, dobro zawsze do ciebie wróci. Wcześniej czy później. Może się skumulować i później przełożyć na twój sukces osobisty lub w sytuacji, kiedy będzie ci trudno, znajdą się wokół ciebie osoby, które też pomogą i będą wspierać — wytłumaczyła pani Zosia.
— Zatem zawsze muszę szanować ludzi, z którymi współpracuję? — szukałam potwierdzenia, czy aby na pewno dobrze zrozumiałam to, co przed chwilą usłyszałam.
— Zawsze. To jest podstawa — utwierdziła mnie nauczycielka. — Nawet nie tylko ludzi, z którymi współpracujesz, ale wszystkich, których spotykasz na co dzień — dodała bez zawahania. — Później, kiedy będzie ci ciężko, najbliżsi przyjaciele zostaną z tobą. Oni są takim fundamentem. Wiadomo, że wiele osób odwróci się w jednej chwili, kiedy tylko stwierdzi, że jesteś dla nich bezużyteczna. Jednakże najbliżsi przyjaciele pozostaną.
— Tylko jak znaleźć te osoby?
— To nie jest łatwe. Na to pracuje się latami. Trzeba zawsze być uczciwym wobec życia i wobec innych. Wspierać ich i pokazać, że zależy ci na wszystkich ludziach, których spotykasz na swojej drodze. W taki sposób małymi kroczkami budujesz coś, co ja nazywam przyjaźnią. Znajomości można mieć dużo — koleżanek, kolegów… Ja też mam ich wiele. Jednak przyjaciół ma się kilku. Ja mam trzech, ale to są takie osoby, o których wiem, że w środku nocy, co by się nie działo, one zawsze będą.
Jak dobrze, że są jeszcze tacy nauczyciele jak pani Zosia. Jak dobrze, że są jeszcze tacy ludzie jak pani Zosia… Najchętniej nie kończyłabym wcale naszej rozmowy, ale właśnie zadzwonił dzwonek na lekcję. Nic nie trwa wiecznie, a te najlepsze chwile w szczególności. Cieszy mnie, że przynajmniej niektórzy pamiętają, na czym tak naprawdę polega rola nauczyciela. Bo jakie znaczenie ma zrealizowanie podstawy programowej w porównaniu z kształtowaniem młodego człowieka? Wcale nie jako lekarza, prawnika czy inżyniera, a tak po prostu — człowieka.
Nauczyciel widzi więcej niż tylko twarze dzieci — stara się zobaczyć ich dusze.
~ B. Cage
Baśka
Baśka to bardzo niepozorna kobieta — starsza pani, ale zdecydowanie różniąca się od większości starszych pań na świecie. Obecnie ma siedemdziesiąt osiem lat i w ciągu zaledwie kilku lat przebiegła sześćdziesiąt maratonów. Do tego niezliczenie wiele razy brała udział w półmaratonach i maratonach na rolkach. Jest wielokrotną mistrzynią świata i Europy w biegach górskich. Ponadto dziesięć lat temu Baśka, jako najstarsza Polka w historii, zdobyła Mont Blanc… Całkiem nieźle jak na emerytkę.
Na początku naszej rozmowy poprosiłam Baśkę o powiedzenie czegoś o sobie. Dowiedziałam się, że ukończyła Akademię Wychowania Fizycznego i pracowała jako nauczyciel WF-u w różnych typach szkół. Od dziecka uprawia najróżniejsze dyscypliny sportowe: pływanie, łyżwiarstwo, tenis, narciarstwo zjazdowe, narciarstwo biegowe, jazdę na łyżworolkach, a obecnie bieganie. Co ciekawe, takie poważne bieganie zaczęła dopiero od Mistrzostw Polski Masters w wieku pięćdziesięciu pięciu lat. Pierwszy maraton przebiegła w wieku pięćdziesięciu ośmiu lat. Teraz ma ich na koncie sześćdziesiąt, w tym World Marathon Majors, czyli wszystkie największe maratony świata. Nie ukrywam, że ogromne wrażenie zrobiły na mnie te wszystkie osiągnięcia. Baśka wydaje się żyć pasją każdego dnia. Stąd też moje pytanie, czy w takim razie jest szczęśliwa.
— Bardzo jestem szczęśliwa! Dla mnie szczęście to mało mieć, a dużo przeżywać. — Jak miło, że są jeszcze osoby starsze, które potrafią z uśmiechem realizować się w tak ambitnych dziedzinach.
— Jaki jest pani sekret na długowieczność i bycie w tak dobrej formie? — spytałam.
W jednej chwili Baśka wybuchnęła śmiechem.
— Sekret? Jestem niesamowitą optymistką. Kocham życie aż ponad życie. Kocham ludzi, a w szczególności młodzież. Często osoby w moim okresie życia zagubiły już to, co każdy ma się w sobie z dziecka. Dzieci są spontaniczne, uśmiechnięte, szczere aż do bólu i wiecznie zadowolone. To jest bardzo ważne. U mnie dzień bez aktywności fizycznej jest dniem straconym — usłyszałam.
Bardzo dobrze rozumiałam Baśkę. W moim życiu sport również jest niezwykle ważny.
— Wiem, co to znaczy, jak nie można, a bardzo się chce… — odezwałam się po dłuższej chwili namysłu.
— Nie wolno się poddawać! Pamiętaj: nie ma rzeczy niemożliwych — wykrzyknęła Baśka. — Nie ma rzeczy niemożliwych. Mój mąż również całe życie jest związany ze sportem i trzy lata temu miał bardzo poważny wypadek na rowerze. Jego dwa dyski szyjne to implanty. Potem przyszła ataksja… Porażenie nerwów głębokiego czucia. Problemy z chodzeniem, niedowład lewej ręki… Jednak ta upartość sportowa, miłość do sportu i chęć powrotu nieraz czynią cuda. Obecnie ma on już osiemdziesiąt trzy lata i wydawało się to niemożliwe. Wychodził na wózku inwalidzkim… Wszyscy mówili nam, że nigdy już nie będzie sprawny sportowo. Jednak wrócił do wszystkich sportów, które uprawiał wcześniej. Może nie do końca z takim samym pazurem, ale jeździ na nartach, na rolkach, pływa i nawet odbija w tenisa… Zatem pamiętaj: nie wolno się poddawać! Nie można się poddawać! — wyjaśniła po chwili. — Nawet ludzie, którzy są bardzo poważnie chorzy, na przykład na nowotwory. To też przerobiłam. Moja córka miała nowotwór. Jest to ogromnie trudny okres w życiu rodziców, bo nie ma gorszej rzeczy, jak przeżywać śmiertelną chorobę swojego dziecka. Nie wiadomo przecież, czy się uda, czy się nie uda.
— Jak Pani sobie z tym wszystkim dała radę?
— To sport nauczył nas hartu ducha, hartu ciała i innego patrzenia na drugiego człowieka. Oczywiście bardzo często zdarzało się, że poduszka była cała mokra od łez. Musiałam też grać przed mężem i córką, żeby ich nie martwić. Nasza córka również grała przed nami. Mówiła, że ten rak piersi to przecież nic takiego — zwykła grypa, ale my wiedzieliśmy, co naprawdę czuła… W pewnym momencie, kiedy było mi naprawdę trudno, po prostu nakładałam gatki na tyłek, biegłam gdzieś, gdzie nie było nikogo, i płakałam na głos. Potem wracałam i było mi lżej — wyznała. — To trzeba mieć w sobie. Życie jest piękne i nie można go zmarnować — dodała. — W pewnym sensie sport wyeliminował również egoizm. Każdy człowiek ma w sobie jakąś dozę egoizmu. Wiadomo, że nie ma ludzi bez wad, ale nie można widzieć w drugim człowieku tylko nich. Bo tak samo w każdym człowieku jest też coś dobrego. Dzięki tym swoim maratonom bardzo dużo mogłam podróżować po świecie i spotykać różnych ludzi. Londyn, Boston, Chicago, Nowy Jork, Berlin, Tokio… A jeszcze biegałam w Paryżu, we Frankfurcie, w Lahti, w Atenach, w Rzymie… — zaczęła wymieniać Baśka.
— Może łatwiej powiedzieć, gdzie Pani nie biegała? — przerwałam z uśmiechem.
— No właśnie! — wykrzyknęła. — Do tego nie rywalizuję z osobami w swoim wieku. Nigdzie nie ma kategorii dla mnie. Ja wygrywam albo w kategorii K60, albo K50 — nawet z osobami ponad dwadzieścia lat młodszymi ode mnie — dodała.
Moje uznanie dla Baśki rosło z każdą chwilą. Naprawdę nie potrafiłam zrozumieć, jak ona to wszystko robi. Może ktoś pomylił się, wypisując akt urodzenia?
— Już cztery razy wysłuchałam Mazurka Dąbrowskiego podczas mistrzostw świata na obcej ziemi — kontynuowała.
— To musi być fajne uczucie… — powiedziałam.
— Powiem ci, że ja życzę każdemu, kto jest sportowcem, by chociaż raz mógł to usłyszeć — odparła.
— Domyślam się. Podczas każdego apelu w szkole, gdy grano hymn, ja zamykałam oczy i wyobrażałam sobie siebie na podium… — wyznałam nieśmiało.
— No właśnie, więc mnie rozumiesz. Wtedy łzy same płyną do oczu i coś cię przytyka w gardle. Nie jesteś w stanie śpiewać — usłyszałam.
Po chwili Baśka opowiedziała mi krótką historię:
„ — Gdy wróciłam z Garbalo w 2016 roku, mój kolega stwierdził, że chyba dobrą kasę zarobiłam za ten złoty medal. Powiedziałam mu, żeby chwilę zaczekał, i puściłam mu z telefonu Mazurka Dąbrowskiego. To jest największa nagroda. Nagroda, której nie kupuje się za pieniądze — dopowiedziałam mu na koniec.”
Jak miło słyszeć takie rzeczy. Szczególnie w obecnym świecie, w którym wiele osób tak mocno skupia się na gonieniu za bogactwem, jakby pieniądze były panaceum na wszystkie problemy świata. Dobrze, że niektórzy widzą wartość większą niż tę materialną.
— Jak Pani daje radę tak intensywnie uprawiać sport w tym wieku? — zapytałam.
— Jestem uzależniona od gorzkiej czekolady. Żadnych papierosów ani alkoholu. Natomiast od czekolady jestem uzależniona, jednak tylko tej z wysokim procentem kakao. Wiem, że dzięki temu dostarczę sobie dużo magnezu. Pilnuję tego, co jem. Nie jem byle czego. Odżywiam się mądrze, bo mam świadomość, że to przecież moje paliwo — wyjaśniła Baśka. — Wiem, jak to wygląda. Tyle sukcesów i szczęścia jest w tym, co mówię, ale pamiętaj: życie to nie jest tylko pchanie wózka z góry, lecz często pod górę. Czasem są zakręty i można się przewrócić, ale zawsze trzeba wstać z kolan, podnieść głowę i dalej pchać ten wózek — powiedziała. Te słowa naprawdę zrobiły na mnie duże wrażenie.
— Kiedyś słyszałam, że w drodze na szczyt nie można się dziwić, że jest ciężko…
— Tak! Oczywiście. Psychika jest ogromnie ważna. Wszystko jest w głowie. Nawet każda choroba, która jest pokonana w jakimś sensie w umyśle, szybciej od nas odchodzi. Trzeba umieć cieszyć się tym, że rano otwiera się oczy, i wierzyć, że będzie dobrze. — Ty jesteś jeszcze młodziutka i całe życie przed tobą — rzuciła do mnie z uśmiechem.
— Czym dla Pani jest sukces?
— Sukces to jest taki akumulator napędzający życie. Dla mnie maraton to ułamki sekund na mecie, a wcześniej jest rzeczywiście taka harówa… Są kryzysy i nigdy się ich nie pozbyłam. One zawsze przychodzą, jak w życiu. Trzeba umieć sobie po prostu z nimi radzić. Poza tym duże zadowolenie daje mi szacunek innych ludzi, a w szczególności tych młodych. Widzę, że potrafię inspirować, i to jest naprawdę fajne — dodała. — Tylko zawsze dbaj o zdrowie, bo sport można uprawiać tylko wtedy, gdy jest się zdrowym. Oczywiście podziwiam też ludzi niepełnosprawnych, którzy uprawiają sporty — paraolimpijczyków itp. Jednak nigdy nie można samemu zaniedbywać zdrowia.
— Zgadza się Pani, że każdy powinien chociaż w jakimś małym zakresie uprawiać sport?
— Już płód w łonie matki się porusza i to sygnał, że aktywność fizyczna jest nam potrzebna i naturalna. Człowiek, który się nie rusza, rdzewieje jak samochód. Potem jest coraz gorzej — powiedziała.
— Czyli muszę uważać, żeby przez sport nie zniszczyć sobie zdrowia, ale z drugiej strony aktywność fizyczna jest naturalną potrzebą człowieka… To w końcu sport jest zdrowy czy nie?
— Powiem tak: z uprawiania sportu można mieć zdrowie, choć czasem też kalectwo.
Mądre słowa… Bardzo interesuje mnie perspektywa osób starszych. Są to ludzie niezwykle doświadczeni, którzy wiele widzieli i przeżyli. Dlatego też zadałam Baśce kolejne pytanie, o to, czy zmieniłaby coś w swoim życiu z perspektywy czasu. W odpowiedzi usłyszałam:
— Kiedyś myślałam, że może bym chciała mieć więcej dzieci, bo mam dwie córki. Pierwszą miałam bardzo wcześnie, jeszcze na studiach. Niestety, miałam wtedy bardzo poważny konflikt serologiczny i nie było wiadomo, czy nasza córka w ogóle przeżyje. Można powiedzieć, że ta starsza córka grabarzowi spod łopaty uciekła… Myśmy z mężem przeżywali koszmar aż do momentu, w którym ona zaczęła chodzić. Na szczęście potem się tak świetnie rozwijała, że poszła do szkoły w wieku sześciu lat i przede wszystkim skończyła medycynę. Po porodzie musiałam mieć co najmniej siedmioletnią przerwę, żeby wygasły te wszystkie przeciwciała. Chociaż sam lekarz powiedział definitywnie, że nie powinnam mieć drugiego dziecka. Jednak pragnienie bycia mamą wygrało i zdecydowaliśmy się zaryzykować. Na szczęście druga córka urodziła się zdrowiutka. Tylko znów trzeba było odczekać co najmniej siedem lat… Stwierdziłam, że jednak teraz to trzeba już żyć. Tym bardziej że żyliśmy bardzo sportowo. Na szczęście pomagałam przy wychowaniu wnuków, więc to w pewnym sensie zastąpiło mi chęć posiadania kolejnych dzieci — odpowiedziała Baśka.
— Czyli niczego Pani nie żałuje?
— Nie! Absolutnie. Mam doskonałego męża. Można powiedzieć, że wygrałam los na loterii. To on nauczył mnie kochać sport. Był moim trenerem i wiedział, kiedy podnieść w górę poprzeczkę, a kiedy mnie zamknąć w domu i zablokować. Pamiętaj, że nieraz przetrenowanie jest dużo gorsze niż brak jakiegokolwiek treningu. Na pewno rozumieliśmy się bardzo dobrze — wyznała Baśka.
— To bardzo fajnie wyszło, że mąż był Pani trenerem. Sama dobrze wiem, jak ważna jest relacja zawodnik-trener. Musi tam być zaufanie, szacunek, poczucie wsparcia, a nawet coś w rodzaju przyjaźni…
— Oczywiście. Dzięki temu, że mieliśmy dodatkową więź, zawsze mogłam polegać na jego życiowej mądrości. Te wartości, które wymieniłaś, były u nas naturalne — wyjaśniła Baśka.
— Jakiej rady udzieliłaby Pani młodym sportowcom w kwestii osiągania sukcesów w uprawianiu dyscyplin sportowych? — zapytałam zaciekawiona.
— Przede wszystkim doradziłabym systematyczność i odpowiednich ludzi wokół. Trzeba mieć dobry plan treningowy, ponieważ trenując głupio, możesz sobie najwyżej zrobić krzywdę, a nie odnieść sukces — odparła bez zawahania. — Poza tym dochodzi kwestia utrwalania błędów. Trenując z nieodpowiednimi osobami, szczególnie w sportach technicznych, nic nie osiągniesz bez dobrych nauczycieli. Jeśli utrwalisz taki zły nawyk, potem bardzo trudno go wyeliminować. Wiem o tym z własnego doświadczenia, ponieważ razem z mężem prowadziliśmy szkółkę łyżwiarską. Przyjmowaliśmy tam pięcio-, sześcioletnie dzieciaki i te dzieci, które wcześniej zaczynały jazdę ze swoimi rodzicami, naprawdę miały dużo trudniej. W sporcie musi być przede wszystkim idealna demonstracja. Szczególnie dzieci uczą się w większości przez obserwowanie innych. Dlatego też trenerzy muszą poza teoretyczną wiedzą umieć samemu zaprezentować idealnie to, czego nauczają — wyjaśniła Baśka. — Jeszcze dużym błędem w sporcie jest to, że rodzice chcą nadgonić jakieś tam swoje błędy i niezrealizowane pragnienia z młodości. Na przykład: musisz grać w tenisa i kropka. Albo: musisz grać na fortepianie. Do tego nie wolno zmuszać! Dziecko może zobaczyć, może pójść na kort, ale nie można nic na siłę. Bo jeżeli coś zostanie zrobione na siłę, zawsze wyjdzie odwrotnie. Człowiek ma przekorną naturę. Nawet jeśli jakoś zmusi się tego dzieciaka przez ileś tam lat, przecież i tak nic poważnego z tego nie będzie. To trzeba pokochać i systematycznie dążyć do stawania się lepszym każdego dnia. To trzeba mieć w sobie i żaden nacisk z zewnątrz nie wyrobi szczerej miłości do żadnej dyscypliny sportowej.
— Zgadzam się z Panią. Inaczej trudno byłoby w tym wszystkim wytrwać. Sama uważam, że na jeden sukces przypada sto porażek. Bez szczerej miłości nie wyobrażam sobie robienia czegokolwiek dalej. Chyba nikt nie dałby rady — stwierdziłam.
— Tak, tak, tak! Bardzo mądre słowa. A w szczególności dotyczy to sportów, które mocno obciążają psychicznie — utwierdziła mnie Baśka.
— To co można zrobić, żeby być jeszcze lepszym w swojej dyscyplinie?
— Na pewno ważne są sporty uzupełniające. Częstym błędem jest skupienie się tylko i wyłącznie na uprawianej dyscyplinie. Przez inne sporty możesz zdobywać szybkość, siłę, wytrwałość, koordynację ruchową… Taka gimnastyka czy lekkoatletyka są bardzo ogólnorozwojowe. Często to właśnie robi później różnicę także w twojej dyscyplinie — odparła. — Ja sama przez siedemnaście lat prowadziłam zajęcia w klubie fitness. Byłam przez to nieraz zmęczona. Tu aerobik, tam jeszcze zajęcia w wodzie… a przecież musiałam też zrobić swój trening! Jednak teraz wiem, ile mi to dało w kwestii ogólnego przygotowania do późniejszych startów — wyjaśniła Baśka. — Tylko nigdy nie zapominaj się tym wszystkim po prostu cieszyć. Nie tylko treningami w swojej dyscyplinie, ale wszystkim. Dopiero wtedy mogą przyjść wyniki. Bez czystej radości cała reszta nie ma sensu — wyznała mi po chwili.
— Czyli w tym całym pędzie po sukcesy i wyniki trzeba umieć wciąż bawić się każdą chwilą ciężkiej pracy? — dopytałam.
— Tak! Zabawa. Po prostu czysta radość tylko z tego, że to robisz. To jest najważniejsze.
— Co w takim razie jest najważniejsze nie tylko w sporcie, lecz ogólnie w życiu?
— W życiu najważniejsze jest, by się spełnić jako człowiek. To znaczy dbać o swoją moralność; nie wolno być fałszywym, dwulicowym, nie wolno kłamać… Trzeba być po prostu szlachetnym. Ważne też, aby mieć cel, do którego się dąży. Jednak nigdy nie można wyznaczać celów tylko ze względu na korzyści finansowe, należy patrzeć na to, w czym będziemy się realizować. Mnie największe zadowolenie dawała praca w szkole podstawowej. Przyjmowałam dzieci w czwartej klasie, które nic nie potrafiły, a gdy kończyły szkołę w ósmej klasie, widziałam cały przekrój ich motoryki… Widziałam też ich wdzięczność. To było naprawdę fajne. Dzieci naprawdę lubiły moje lekcje — usłyszałam w odpowiedzi. Po chwili Baśka dodała: — Ważna jest też rodzina. Pamiętaj o tym. Trzeba mieć wokół siebie osoby, które się kocha.
— Ma Pani jeszcze jakieś rady dla młodych osób?
— Nieraz mnie to śmieszy, jak siedzą gdzieś przed blokiem dziewczynka z chłopcem i oboje patrzą w swoje telefony. Ciągle piszą do siebie, ale przecież siedzą obok siebie! Czy nie ma między nimi rozmów?! Nie ma takiego chichotania… U mnie inaczej to wyglądało. Te całe technologie bardzo pomagają i są dobre, ale trzeba umieć też wyjść do ludzi. Rozmowa, kartki wysłane z okazji świąt, odwiedzanie znajomych… To wszystko ginie. Ta bliskość gdzieś się zaciera. Wszystko jest teraz dużo łatwiej dostępne. Młodzież pod nosem ma narkotyki, alkohol czy inne używki. Musicie mieć własny rozum i mądrze korzystać z życia. Wiadomo, że jak popełnimy te błędy, to później ich żałujemy… — wyjaśniła starsza pani.
— Lepiej po prostu uczyć się na cudzych błędach niż na własnych.
— Tak! Oczywiście, że tak.
Mogłabym rozmawiać z Baśką jeszcze długo. Zrobiła na mnie ogromne wrażenie i naprawdę wiele wyniosłam z naszej rozmowy. Jednak czas jest bezlitosny i nieubłaganie gna przed siebie — prawie jak Baśka na maratonach. Musiałam już kończyć, więc po prostu podziękowałyśmy sobie za wspólnie spędzony czas. Naprawdę cieszy mnie, że są jeszcze ludzie, którzy stanowią żywy przykład tego, jak należy żyć, jak postępować i jakie wyznawać wartości. Sama wspomniała, że czuje szacunek innych osób, a szczególnie cieszy ją uznanie w oczach młodzieży. Mogę ze swojej strony jedynie potwierdzić, że jest prawdziwą inspiracją.
Trzeba żyć naprawdę, żeby oszukać pędzący czas. Pięknie żyć, w zachwycie. Życie zdarza się raz.
~ Tomasz Lewandowski
Kazimierz
Pan Kazimierz jest absolwentem prawa. Częściowo edukację odbył w Uniwersytecie Gandawskim w Belgii oraz w Columbus School of Law Katolickiego Uniwersytetu Ameryki. Od kilkunastu lat jest praktykującym prawnikiem prowadzącym kancelarię adwokacką. Rozmawialiśmy w jego kancelarii. Muszę przyznać, że tego typu miejsca są bardzo wyjątkowe. Już czekając na korytarzu, czułam ten specyficzny klimat, jakby powietrze było przesiąknięte ludzkimi dramatami, tragediami i problemami… Panowała taka grobowa atmosfera. Czy pracując w tego typu miejscach na co dzień, można być szczęśliwym? A może to właśnie jest klimat sukcesu i wyższych sfer? Tak czy inaczej nie mogłam doczekać się naszej rozmowy.
Na początku spytałam pana Kazimierza o jego hobby.
— Moje pasje to sport i podróże — usłyszałam w odpowiedzi.
W tamtej chwili pomyślałam, że chyba praca prawnika nie pozwala na przeznaczenie zbyt dużej ilości czasu na sport czy podróżowanie. Czy to oznacza, że pan Kazimierz robi codziennie coś, czego nie lubi? Od razu zadałam mu pytanie, czy w takim razie jest on szczęśliwym człowiekiem.
— Tak — potwierdził adwokat.
— To znaczy, że nic nie zmieniłby Pan w swoim życiu z perspektywy czasu?
— Spróbowałbym lepiej dysponować czasem…
— A co to znaczy?
— Za dużo czasu trwonimy, a za mało czasu poświęcamy na rzeczy najważniejsze. Czyli praca zawodowa i obowiązki absorbują na tyle, że nie pozwalają przeznaczać czasu na to, co jest najważniejsze.
— Co jest najważniejsze?
— Rodzina, dzieci, przyjaciele i własne egoistyczne potrzeby, ale w dobrym tego słowa rozumieniu. Koniecznie w tej kolejności — usłyszałam. — Rodzina, przyjaciele, ja… i wtedy dopiero dobrze, gdyby była praca. Problem polega na tym, że praca i obowiązki są na tyle absorbujące, że wkraczają w sferę tych innych ważnych, a nawet ważniejszych kwestii.
— Czyli najważniejsza w życiu jest rodzina? — szukałam potwierdzenia.
— Zdecydowanie rodzina. Na sto procent — potwierdził. — Wczoraj odbyłem rozmowę z moją płaczącą kilkuletnią córką, która ubolewała nad tym, że mnie nie ma i znowu wyjeżdżam. Płakała, że znowu gdzieś będę i znowu nie z nią. No i ona przecież ma rację! Ale z drugiej strony muszę pracować. To nie jest mój pomysł na pracę. Taki jest dzisiejszy świat i poziom abstrakcji, na jakim wszyscy funkcjonują. To wymaga od każdego takiego, a nie innego zaangażowania. Nie jestem pracoholikiem i wcale nie pracuję tyle, bo to lubię. Po prostu jeśli nie zrobię tego w tej formie, nie będzie to zrobione dobrze — wytłumaczył mi pan Kazimierz.
— Wszystko przez to, że jest taka duża rywalizacja?
— To też — odparł adwokat.
— Jakie rady na życie miałby Pan dla młodych ludzi? — zmieniłam nieco temat naszej rozmowy.
— Trudne pytanie… W sumie dotyczy to nie tylko młodych osób, rad na życie można udzielać naprawdę każdemu… — dodał po chwili. — Zawsze starać się mieć jakieś priorytety i cele. Raz na jakiś czas je weryfikować i jeżeli pozostają te same, sprawdzać, czy przynajmniej staramy się do nich przybliżać. Tu nie chodzi jedynie o to, czy naprawdę się do nich zbliżamy, bo czasami możemy się oddalać przez robienie czegoś nieumiejętnie, ale czy sami staramy się do nich dojść — wyjaśnił.
— Co znaczy weryfikowanie celów?
— Musimy sprawdzić, czy one są nadal aktualne. Kiedyś to mogły być szybkie samochody, a dzisiaj to dzieła sztuki. Kiedyś to było jak najwięcej znajomych i imprezy, a dzisiaj jest już zawężanie grona ludzi do najbliższych przyjaciół. Musimy po prostu weryfikować te cele, by sprawdzać, czy aby na pewno nadal są aktualne. One się zmieniają na przestrzeni czasu. Nie można na początku życia powiedzieć, że coś jest moim celem, i trzymać się tej jednej rzeczy, licząc, że pod koniec życia on będzie ten sam. Jeśli są tacy ludzie, to im gratuluję. Tak fenomenalnie dobrać cel i móc do niego dążyć przez całe życie, to jest nieprawdopodobne — odpowiedział. — Kiedy już zaktualizujemy swoje cele i okaże się, czy są te same, czy inne, w przypadku zmiany celów znów trzeba się zastanowić, jak do nich dojść. Niekiedy trzeba też nasze cele ze sobą zestawić, bo nieraz się one wykluczają. Musi- my ustalić hierarchię wartości i priorytety. Natomiast jeśli cele wciąż pozostają te same, należy zweryfikować, czy się do nich przynajmniej staramy zbliżyć i na ile skutecznie nam to wychodzi. Jeśli się od nich oddalamy, należy się zastanowić dlaczego i zmienić nasze metody. W sytuacji, w której się do nich przybliżamy, trzeba zadać sobie pytanie, czy robimy to wystarczająco intensywnie — doprecyzował adwokat.
— Skąd w takim razie wiedzieć, czy robimy to dość intensywnie?
— Musimy stwierdzić, czy jesteśmy bliżej, czy dalej i o ile bliżej lub o ile dalej. Musimy zobaczyć, jak jesteśmy blisko, jak dużo już się wydarzyło i czy sami uznajemy to za wystarczające, czy też nie — wyjaśnił.
— Czym w takim razie jest dla Pana sukces w życiu?
— Sukces dla mnie to poczucie szczęścia. A kiedy jestem szczęśliwy? Kiedy czuję, że osiągam rzeczy materialne i niematerialne sam dla siebie i dla innych.
— Czyli nie można żyć tylko dla siebie?
— To bezdyskusyjnie. Ja tak nie potrafię. Z samym egoizmem nie byłbym w stanie być szczęśliwy — powiedział pan Kazimierz. — Oczywiście dobrze rozumiany egoizm nie jest niczym złym. Uważam nawet, że jest potrzebny. Gdybym przesadził w drugą stronę i całkowicie poświęcił się dla innych, też nie byłbym szczęśliwy. Jeżeli ktoś jest aż na takim poziomie uduchowienia i jego celem jest totalny altruizm, to super. Wierzę, że to jest możliwe. Jednak ja sam nie umiałbym tak żyć — podsumował adwokat.
— Co w sytuacji, w której ktoś jest bardzo egoistyczny, ale sam jest w tym szczęśliwy? To dobrze czy źle?
— Z mojego punktu widzenia to jest po prostu przykre, ale rozumiem, że tacy ludzie też są i funkcjonują. Jeżeli miałbym odnieść się do matematyki, to siedemdziesiąt procent mojego szczęścia definiuje moje środowisko i to, co robię dla innych, a trzydzieści procent ja sam i to, co robię dla siebie — dodał po chwili. — Wracając jeszcze do moich pasji… Raz na jakiś czas muszę mieć możliwość oderwania się od wszystkich rzeczy. Mogę wtedy wziąć plecak, kupić bilet w dziwne miejsce świata, wylądować i zaczynać dopiero myśleć o tym, co będę dalej robił. To mi daje szczęście, poczucie wolności, czasu wyłącznie dla siebie. Nie zabieram ze sobą telefonu. Oddaję go tutaj, w kancelarii. Później, w czasie takiej podróży, bardzo chcę albo poznawać ludzi, których spotykam na miejscu, albo ściągnąć kogoś ze swoich przyjaciół lub rodziny i móc razem z nimi przeżywać ten czas, dzielić z kimś te piękne chwile. To pokazuje, że szybko ten egoizm się kończy — zdradził mi pan Kazimierz.
— Jakie są Pana plany na przyszłość?
— Wychować dobrze dzieci i mniej pracować.
— Czyli skoro chciałby pan mniej pracować, to znaczy, że w tej chwili nie jest Pan do końca szczęśliwy?
— Tak.
Trochę to smutne, że osoby wykonujące pracę marzeń, według wielu ludzi, mają tak mało czasu na bycie szczęśliwym… To jedynie potwierdza moją tezę o stale przyśpieszającym tempie życia. Warto czasem zatrzymać się w tym pędzie i zastanowić nad tym, czego my sami tak naprawdę chcemy. Niestety, często dopiero u kresu naszych dni orientujemy się, że nie tak chcieliśmy żyć. Nie chodzi tu nawet jedynie o presję wynikającą z wykonywania tych najbardziej prestiżowych zawodów, jakim jest na przykład prawnik. Tak naprawdę dotyczy ona każdego człowieka i każdej dziedziny życia. W obecnym świecie presję można wyczuć już nawet w przedszkolach czy żłobkach. Może warto się zastanowić, czy chcemy żyć w taki sposób? Niestety, ale jak powiedział pan Kazimierz, to wcale nie jest jego decyzja, że poświęca aż tyle czasu na pracę. Obecnie takie po prostu są standardy i albo się dopasujemy, albo przepadniemy. Jakże to przykre, a zarazem prawdziwe. Najważniejsze jest chyba, aby choć na moment umieć się od tego oderwać i znaleźć w tym całym świecie miejsce i czas tylko dla siebie lub ewentualnie dla siebie i najbliższych.
Życia nie mierzy się ilością oddechów, ale ilością zapierających dech chwil.
~ Michael Vance
Gosia
Gosia to bardzo wyjątkowa osoba. Mimo swojego niezwykle młodego wieku zdążyła już tak wiele osiągnąć. Urodziła się z niepełnosprawnością ruchową i w związku z tym jej główny obszar działań stanowi pomoc ludziom takim jak ona. Założyła własne stowarzyszenie, działające na rzecz młodzieży, oraz stworzyła projekt o nazwie Workabled. Główne założenia tej inicjatywy polegają na uświadamianiu społeczeństwa na temat barier architektonicznych oraz psychicznych w życiu niepełnosprawnych osób. Ponadto Go- sia działa jako instruktorka w Fundacji Aktywnej Rehabilitacji, jest mentorką w programie „Zwolnieni z teorii”, prowadzi warsztaty z kompetencji miękkich dla uczniów szkół średnich oraz była organizatorką konferencji TEDx w swoim województwie. Znalazła się nawet w prestiżowym rankingu „Forbesa” na liście „25 przed 25”. Obecnie Gosia uczy się w Rotterdamie, warto w tym miejscu zaznaczyć, że ma zaledwie dziewiętnaście lat…
Z pozycji obserwatora myślę, że nie ma osoby, która nie nazwałaby jej człowiekiem sukcesu. Jednak czy ona sama postrzega siebie w ten sposób? Stąd też moje pierwsze pytanie o to, czym dla Gosi w ogóle jest sukces.
— Sukces to jest dla mnie poczucie samospełnienia. Nie oznacza czegoś wymiernego, na przykład świadectwa z czerwonym paskiem. Oczywiście, jeśli komuś daje ono poczucie zadowolenia, to super. Jednak dla mnie najważniejszym elementem definicji sukcesu jest to, że czujesz się spełniona. Musisz czuć, że robisz coś, co daje ci szczęście.
— Więc dla ciebie sukces to robienie rzeczy w zgodzie z samą sobą? — dopytałam.
— Tak — usłyszałam w odpowiedzi.
Gosia wydała mi się niezwykle dojrzałą osobą. Wcale nie czułam, że jeszcze kilka miesięcy temu siedziała w szkolnej ławce. Mimo jej młodego wieku postanowiłam zapytać ją o to, czy czegoś w swoim życiu żałuje. Może się to wydać nieadekwatne pytanie, ponieważ tak naprawdę nie miała jeszcze zbyt wiele czasu na popełnianie błędów, ale od samego początku wydała mi się bardzo rezolutną i dojrzałą dziewczyną.
— Zmieniłabyś coś w swoim życiu z perspektywy czasu?
— Na początku trochę się bałam… Nie wykorzystałam przez to wszystkich szans, które gdzieś tam były wokół mnie. Bałam się podejmowania działań, które wiedziałam, że na początku będą trudne. Zdaję sobie sprawę z tego, jak to brzmi… Bo przecież i tak sporo zrobiłam jak na mój wiek. Miałam mniej więcej szesnaście lat, kiedy zaczęłam chwytać się rzeczywiście wszystkiego, czego tylko mogłam. Wiem, że to nadal dosyć wcześnie, ale jest kilka rzeczy, które mogły mi na początku umknąć przez strach.
— Czyli gdybyś mogła cofnąć czas, podejmowałabyś większe ryzyko?
— Tak. Podejmowałabym działania, które byłyby dużym wyjściem z mojej strefy komfortu. Usłyszałam kiedyś takie zdanie w jednym z seriali. To był dialog między dwiema postaciami i jedna z nich stwierdziła, że bardzo się boi. Powiedziała, że czeka ją bardzo po- ważny krok, ale się boi. Spytała tę drugą postać o to, co ma z tym zrobić. Tamta jej odpowiedziała, że w takiej sytuacji trzeba się bać, ale i tak należy to zrobić. Właśnie w ten sposób staram się podchodzić do życia. Ta krótka historia bardzo dobrze oddaje, czym sama się kieruję. Teraz mogę powiedzieć, że zrobiłam w życiu sporo rzeczy, które na początku mnie przerażały. Dopiero po czasie zauważyłam bardzo pozytywne konsekwencje tych wyborów i zdecydowanie nie żałuję, że się odważyłam — dodała po chwili.
— Działasz aktywnie na rzecz młodzieży. Spotykasz się z liceali- stami i prowadzisz warsztaty. Mimo że sama jesteś bardzo młoda, chcesz wspierać innych w ich rozwoju. Jakie w takim razie masz rady na życie dla młodych osób?
— Po pierwsze, to, o czym wspomniałam przed chwilą, czyli: bójcie się i róbcie — odparła bez zawahania.
— Czyli strach nie jest niczym złym, ale nie może powstrzymywać nas przed podejmowaniem działań?
— Tak, dokładnie. Nie uważam, żeby strach był czymś złym. Strach jest naturalny, ale nigdy nie powinien nas powstrzymywać. Ja miałam tak z wyjazdem na studia tutaj, do Holandii. Bardzo chciałam, ale też strasznie się bałam. Przez trzy lata liceum bardzo ciężko pracowałam na to, by móc się tu uczyć. Jednak na tydzień przed samym wyjazdem odczuwałam duży lęk. Chodziły mi po głowie myśli, że mogę jeszcze pójść na studia w Warszawie. To rozwiązanie pozostawałoby dużo bardziej w mojej strefie komfortu. Wielu moich znajomych tam poszło i wciąż istniała fizyczna możliwość dołączenia do nich. To jednak jest Polska, znana kultura, język i tak dalej — wyznała Gosia. — Jednak czułam, ile pracy już włożyłam. Wiedziałam, że naprawdę chcę to zrobić. Przecież od tak dawna o tym marzyłam. Czułam, że może to być dla mnie dobre miejsce. Wtedy też powiedziałam samej sobie: bój się i rób — kontynuowała Gosia.
— Teraz chyba tego nie żałujesz?
— Nie! Bardzo się cieszę. Teraz wiem, że gdybym jednak odpuściła, na pewno żałowałabym co najmniej przez najbliższe pięć lat. Jest to jedno z najtrudniejszych przeżyć w moim życiu, ale też absolutnie jedno z najlepszych. Nie zamieniłabym go na nic. Teraz jestem w bardzo międzynarodowym środowisku. Poznałam wiele osób nie mniej ambitnych ode mnie i przede wszystkim jestem zachwycona systemem edukacji tutaj. Uczymy się korzystać ze źródeł, rozwiązywać problemy, współpracować i nawet mamy zakaz uczenia się definicji na pamięć. To dla mnie nowość — dodała.
— Coś jeszcze poradziłabyś innym? — dociekałam zaintrygowana.
— Żeby nie stawiać sobie we własnej głowie ograniczeń na temat tego, co można osiągnąć, a czego nie. Często chcemy coś osiągnąć, ale albo my sami, albo nasze środowisko mówi nam: nie dasz rady, to jest za trudne, a ty jesteś za młoda… Poczekaj kilka lat. Ja też to słyszałam. Chociażby w kontekście sportu. Jestem jedną z pierwszych osób z niepełnosprawnością fizyczną w Polsce, która uprawia wspinaczkę skałkową. Czego ja się nie nasłuchałam! — wyznała ze śmiechem.
Moje uznanie dla Gosi rosło z każdą sekundą. Nie mogłam uwierzyć w to, że osoba nie w pełni sprawna może być aż tak aktywna i jednocześnie działać tak mocno na rzecz innych osób niepełno- sprawnych. Tym bardziej zainteresował mnie projekt Workabled, który Gosia prowadzi wraz z grupą znajomych. Poprosiłam ją o ujawnienie, jak zrodził się ten pomysł.
— Pojechaliśmy kiedyś grupą do Warszawy. Chcieliśmy spędzić tam razem dzień, zobaczyć jakąś wystawę czy coś. Gdy musieliśmy już wracać, bardzo nam się spieszyło na pociąg. Żeby się dostać na dworzec centralny, musieliśmy w pewnym miejscu przejść przejściem podziemnym. Windą zjechaliśmy w dół i wszystko byłoby okej, gdyby nie fakt, że po drugiej stronie tego przejścia nie było już windy… Znajdowały się tam tylko zwykłe schody albo schody ruchome, a ja przecież jestem na wózku! Na szczęście byliśmy w czwórkę, więc jakoś mnie tam wnieśli po tych schodach ruchomych, ale to nie było ani bezpieczne, ani fajne. Bardzo się stresowaliśmy, bo wystarczyło, żeby ktoś się poślizgnął i wszyscy leżelibyśmy pod tymi schodami — wyznała.
— Może wtedy zrobiliby w końcu tę windę… — stwierdziłam z uśmiechem.
— Może tak! Może trzeba po prostu nakrzyczeć na nich w mediach — dopowiedziała Gosia.
— Wracając do rad. Nic nie jest niemożliwe, tak? — szukałam potwierdzenia.
— Na pewno trzeba pamiętać, że nie można stawiać sobie ograniczeń. Dopóki nie spróbujesz, nie dowiesz się, czy coś rzeczywiście było niemożliwe. Jeśli się za pierwszym razem nie da, zawsze można spróbować drugi raz i trzeci… i pięćdziesiąty… Nie można tylko się zniechęcać, jeżeli nie wyjdzie nam coś za pierwszym razem, bo może wyjdzie za piętnastym.
— A gdy za czternastym razem odpuścisz, nigdy się nie dowiesz…
— dokończyłam myśl Gosi.
— Dokładnie.
— Więc jeśli czujemy, że czegoś jeszcze chcemy w życiu spróbować, po prostu to zróbmy — dodała z uśmiechem, kończąc ten wątek.
— Co jeszcze jest dla ciebie w życiu ważne?
— Na pewno taka wolność, żeby robić to, co chce się robić. Musisz mieć odwagę wyłamać się z tego schematu, który narzuca ci otoczenie — odparła po chwili namysłu.
— Żeby nie iść drogą wyznaczaną przez innych?
— Tak. Trzeba mieć w sobie siłę do tego, żeby się wyłamać. Uważam też, że bardzo ważne jest, by mieć wspierających ludzi wokół. Nauczyłam się tego, kiedy zaczęłam robić bardzo dużo rzeczy dodatkowych. Potrzebowałam kogoś, kto pomógłby mi to wszystko ogarnąć i powiedział na przykład: „Tu masz notatki z lekcji, tu masz to i tamto, ale teraz to idź spać, bo spałaś w tym tygodniu może łącznie osiem godzin, a mamy czwartek…”. Bywało i tak” — wyznała ze śmiechem. — Dlatego uważam, że to bardzo ważne, by mieć tych kilka osób, które są bezwarunkowo wspierające. Setki tysięcy osób powiedzą, że się nie uda, a niekoniecznie muszą mieć rację i może nie warto ich słuchać. Zawsze znajdą się tacy, którzy będą ci mówili, że nie dasz rady, niezależnie od tego, jak dobra będziesz. Bo to trzeba się urodzić, bo trzeba trenować od pierwszego roku życia, bo coś… — usłyszałam od Gosi.
Jak jej słowa pasują do rzeczywistości. Sama wiele razy zdążyłam zauważyć, że większość ludzi wydaje się być przekonana o porażce tylko dlatego, że jest ona statystycznie bardziej prawdopodobna. Często są to osoby, które wcale nie chcą nam życzyć źle, lecz uważają się po prostu za realistów. Oczywiście mają rację — wcale nie musi nam się udać. Nawet mają rację odnośnie do tego, że często te najodważniejsze pomysły i marzenia są mało prawdopodobne do zrealizowania. Ile dzieci na świecie zaczyna grać w piłkę nożną czy tenisa, a ilu mamy profesjonalnych piłkarzy i tenisistów? Ile osób zakłada swoje biznesy, a ilu mamy milionerów? Jednak ja sama wolę myśleć, że statystyki to nie wszystko. Jeśli chcemy osiągać cele, których nie osiąga większość ludzi, musimy robić to, czego nie robi większość osób. Nadal nie mamy żadnej gwarancji sukcesu i nikt nigdy nam jej nie da, ale czy to wystarczający powód, by samemu sobie odbierać resztki szans? Lepiej chyba mieć jeden procent i go wykorzystać niż dziewięćdziesiąt dziewięć procent szans i je zmarnować. Dlatego też całkowicie zgadzam się z Gosią. Nigdy sami nie odpuszczajmy, ponieważ nigdy nie dowiemy się, czy na pewno nie dalibyśmy rady osiągnąć naszych celów. Gwarancji porażki też nikt nam nie da. Po dłuższej chwili postanowiłam nieco zmienić temat naszej rozmowy.
— Jakie masz plany na przyszłość? — zapytałam.
— Może zabrzmi to nieco trywialnie, ale na pewno chciałabym robić coś, co będzie takie… meaningful. Na pewno chcę robić w życiu duże rzeczy. Chcę, żeby miało to jakiś wpływ na świat wokół mnie. Dokładnie jeszcze nie wiem, co będę robić. Ostatnio bardzo spodobało mi się czytanie tych wszystkich artykułów naukowych i myślę nad zrobieniem w przyszłości doktoratu. Jednak na razie jestem na pierwszym roku studiów! Sama siebie zaskakuję pomysłami, jakie przychodzą mi do głowy — wyznała, wybuchając na koniec śmiechem. — Może założę też jakieś przedsiębiorstwo odpowiedzialne społecznie — dodała już całkiem poważnie.
— Co to takiego? — zapytałam zaciekawiona.
— Przedsiębiorstwo odpowiedzialne społecznie? To takie przedsiębiorstwo, które generuje zysk, a jednocześnie rozwiązuje jakiś problem społeczny. Gdzieś w Polsce jest na przykład kawiarnia zatrudniająca osoby w kryzysie bezdomności. Tutaj, w Rotterdamie, odkryłam niedawno też takie miejsce. Osoby, które tam przychodzą, odbierają specjalny zasiłek. To działa na takiej zasadzie, że mogą dostać pieniądze, ale w zamian muszą wykonać pracę. Dodatkowo dostają też mieszkanie w specjalnie dla nich wybudowanym bloku obok kawiarni. Byłam tam i naprawdę fajnie to wygląda. Ci pracownicy to zwykli, zadbani ludzie. Myślałam nad tym, by pójść w tę stronę.
Rozmowa z Gosią to czysta przyjemność. Mam szczerą nadzieję, że utrzymamy kontakt na dłużej. Jestem pod ogromnym wrażeniem nie tylko jej inicjatyw społecznych, jak np. projekt Workabled, ale przede wszystkim tego, co mi powiedziała. Nieraz w życiu zdarzają się rzeczy trudne i możemy wtedy czuć, że to nasz koniec. W rzeczywistości jednak to, czy okaże się to prawdą, zależy od nas samych. Warto pamiętać, że często coś, co początkowo wydaje się końcem, naprawdę może okazać się tylko nowym początkiem. Życie nie jest czarno-białe i nieraz w tych najtrudniejszych rzeczach kryją się najcenniejsze lekcje, które bardzo wiele dają dopiero po pewnym czasie. Poddając się za czternastym razem, nigdy nie dowiemy się, czy być może piętnasta próba nie przyniosłaby sukcesu. Te słowa Gosi zapamiętam na długo. Podobnie historię o dwóch postaciach oraz jej morał: bój się i rób. Cieszę się, że miałam możliwość rozmowy z nią. Jesteś niezwykłą osobą.
Ograniczenia ograniczają wtedy, gdy wiemy, że istnieją.
~ Orson Scott Card
Zbyszek
Pana Zbyszka spotkałam nieopodal mojej dawnej szkoły. Zaglądał do koszy na śmieci w poszukiwaniu jedzenia i butelek. Bardzo zaciekawiło mnie, co miałby do powiedzenia ludziom takim jak ja. Postanowiłam więc do niego podejść i o to zapytać. W zamian zaoferowałam kilka kanapek — chyba dobry układ. Początkowo bezdomny nie chciał się zgodzić. Mówił, że to trudny temat i nie wie, czy potrafi o tym mówić. Jednak perspektywa jedzenia okazała się silniejsza. Zgodził się.
Pan Zbyszek to bezdomny. Jego historia zaczęła się, podobnie jak w przypadku pana Romka, od nieszczęśliwej miłości. Zakochał się w pewnej kobiecie, która samotnie wychowywała córkę. Bardzo polubił dziewczynkę, a ona jego. Traktował ją jak własne dziecko. Niestety taka sytuacja nie spodobała się rodzinie pana Zbyszka. Zrodziło to wiele kłótni i w ostateczności musiał wybierać między nimi a ukochaną. Wybrał miłość. Cicho dodał, że rodzice zmarli kilka lat temu. Zapytałam więc pana Zbyszka, czy nie żałuje, że nie zdążył się z nimi pogodzić.
— No nie zdążyłem… Chyba duma po prostu, nie pozwalała — odpowiedział tylko.
Jednak wtedy jeszcze pan Zbyszek nie wiedział, jakie będą konsekwencje wyboru życia z ukochaną. Skłócony z rodziną postanowił żyć w konkubinacie z kobietą i jej córką. Wówczas nawet całkiem dobrze zarabiał. Pracował na budowie i nie miał problemu z opłaceniem rachunków czy pokryciem kosztów wycieczki szkolnej dla dziewczynki. Niestety, jego partnerka dość szybko została wyrzucona z pracy.
— Robiła jakieś przekręty — wyznał Zbyszek.
Jednak problemem nie był tylko brak pracy, lecz przede wszystkim fakt, że całe pieniądze zarobione przez pana Zbyszka wydawała na alkohol. Potrafiła zabrać wszystko i wyjechać na kilka dni libacji. Nieraz w niedzielę, kiedy mężczyzna wychodził z córką do kościoła, po powrocie zastawał konkubinę zupełnie pijaną. Pan Zbyszek w tamtym czasie musiał ją prosić nawet o pieniądze na bilet autobusowy, żeby móc dojechać do pracy…. Bardzo zdziwiło mnie, że pozwalał się tak traktować. Jednak nie potrafił mi tego racjonalnie wyjaśnić.
— Bo miłość jest ślepa — odparł lakonicznie.
Po pewnym czasie jego partnerka postanowiła przeprowadzić się do innego kochanka. Prawdopodobnie powodem były pieniądze, tamten mężczyzna zarabiał więcej niż pan Zbyszek… Wówczas stracił on nie tylko ukochaną kobietę, ale również dziewczynkę, którą traktował jak własne dziecko. W końcu to on chodził na wywiadówki, spędzał z nią czas, a czasami nawet gotował. Po ich odejściu, jak sam przyznał, załamał się. Zaczął nadużywać alkoholu, a jakiś czas później stracił również pracę. Mieszkanie i inne rzeczy materialne zaraz potem. Tak trafił na ulicę.
Początkowo spał w trawie. W końcu postanowił coś zmienić i pójść do Caritasu. Tam nocuje do dziś. Od razu, kiedy o tym wspomniał, pan Zbyszek zaczął się tłumaczyć:
— Ja wiem, jak myśli się o takich, co tam chodzą… ale mogę się przynajmniej wykąpać…
— Bardzo dobrze, że Pan tam chodzi — odpowiedziałam w tej samej chwili widząc zakłopotanie na jego twarzy. — Po to właśnie powstały takie miejsca, żeby z nich korzystać — dodałam.
Pan Zbyszek uśmiechnął się życzliwie i opowiadał dalej.
Do Caritasu przychodzi codziennie o osiemnastej, a o ósmej rano następnego dnia musi wyjść. W ciągu dnia zbiera puszki i butelki, by zarobić jakieś pieniądze. Jak sam przyznaje, nie rozumie niektórych bezdomnych, którzy żyją tylko z tego, co dostaną, i nawet nie starają się zarobić żadnych pieniędzy.
— Jedzą to, co dadzą w Caritasie. Młode, niczego sobie chłopy. Mogliby iść do pracy — westchnął pan Zbyszek.
W jednej chwili przypomniały mi się słowa Monteskiusza: Człowiek jest biedny nie dlatego, że nie ma pieniędzy, ale dlatego, że nie pracuje. Spytałam więc Zbyszka, dlaczego on sam nie pójdzie do pracy. Okazało się, że chciałby, ale nie może. Ma przepuklinę, problemy z barkiem… Dowiedziałam się również, że niedługo po odejściu konkubiny los postanowił jeszcze bardziej doświadczyć pana Zbyszka. W 2013 roku zachorował na raka jelita grubego… Przeszedł operację, w wyniku której został mu usunięty spory kawałek jelita, a następnie czekały go kolejne dawki chemioterapii. Co bardzo mnie zdziwiło, chemioterapię otrzymywał ambulatoryjnie… Dobrze wiem, że osoby w trakcie tego typu leczenia mają bardzo mocno obniżoną odporność (nie mówiąc już o ogólnym samopoczuciu i stanie zdrowia). Nie rozumiem, jak można po podaniu chemii, ot tak, wypuścić pacjenta na ulicę… Jednak nie mnie to oceniać. Raz w roku pan Zbyszek robi badania kontrolne i na szczęście jak dotąd rak nie po- wrócił. W wyniku własnych obserwacji zauważyłam, że najczęściej problemy ludzi bezdomnych obracają się wokół alkoholu i to on tak naprawdę nie pozwala im stanąć na nogi. Zapytałam więc pana Zbyszka, czy próbuje w jakiś sposób leczyć się z alkoholizmu. Ku mojemu zdziwieniu powiedział, że tak. Chodzi na spotkania z pewną terapeutką, którą nawet bardzo polubił. Mówi, że lubi ją bardziej jako kobietę niż tylko terapeutkę. Bardzo mnie to ucieszyło, ponieważ zauważyłam iskierkę nadziei na zmianę w życiu pana Zbyszka. Oby pewnego dnia stanął na nogi. Niestety, na czas epidemii zawieszono panu Zbyszkowi terapię. Jednakże nie zamierza on całkowicie z niej rezygnować. Powiedział nawet, że nie może doczekać się wznowienia leczenia. Rzadkie podejście, ale jakże pozytywne, dające nadzieję.
Po chwili zapytałam Zbyszka, co poradziłby młodym ludziom.
— Żeby doceniali to, co mają, bo szybko można wszystko stracić. Człowiek żyje, jakby jutra miało nie być, a później okazuje się, że jest już za późno. Niech się uczą, podróżują i korzystają z życia. Wyjeżdżajcie, żeby coś zobaczyć, zwiedzić, ale później zawsze wracajcie do Polski. Teraz, jak się tylko chce, naprawdę można dobrze zarobić na przykład na budowie. Najważniejsze, żeby umieć docenić to wszystko. I młodym życzę jeszcze, żeby nigdy nie brali tych dopalaczy — dopowiedział stanowczym tonem. — Teraz dopalacze i alkohol to normalka… Niestety.
Po tych słowach podziękowałam Zbyszkowi za rozmowę i zgodnie z umową wręczyłam mu torbę kanapek (wprawdzie miały być tylko dwie, ale przecież pan Zbyszek na pewno zna osoby, które również dzisiaj nic nie jadły. Byłam pewna, że nawet torba wypełniona po brzegi by się nie zmarnowała). Do środka wrzuciłam jeszcze kartkę z informacjami, gdzie i jaką pomoc mogą otrzymać osoby bezdomne. Z tego, co się dowiedziałam, pan Zbyszek stara się korzystać z różnego typu pomocy. Być może dowie się czegoś nowego, czego do tej pory nie był świadomy. Mam również nadzieję, że w jakiś sposób zmobilizowałam go naszą rozmową do dalszej walki o normalne życie. Jak przyznał pan Zbyszek, po czasie wcale nie żałował, że jednak zdecydował się na chwilę rozmowy. Bardzo cieszył się z naszego spotkania i miło spędzonego czasu. Niekiedy sam gest wobec takich ludzi, nawet w postaci szczerego uśmiechu, może być tą iskierką, która odmieni czyjeś życie. Mam przynajmniej taką nadzieję…
Po rozmowie z panem Zbyszkiem czuję jeszcze większą wdzięczność za wszystko, co mam: za dom, jedzenie, rodzinę, naukę, treningi i po prostu — życie.
Może nie jesteś teraz tam, gdzie pragniesz być.
Ale możesz spojrzeć w przeszłość i być wdzięcznym za to, że nie jesteś tam, gdzie byłeś kiedyś.
~ Joel Osteen
Władek