E-book
32.3
Studnia

Bezpłatny fragment - Studnia


Objętość:
311 str.
ISBN:
978-83-8273-309-9

Mur się zawalił

Stary mnich po trzykroć się przeżegnał.

— Szybciej! Na miłość boską, szybciej! — krzyknął, wpatrując się w braciszków, którzy pozostali gdzieś daleko w tyle.

Mnisi z tej odległości przywodzili mu na myśl statek, który pruł wysokie fale. Z przodu szedł niski i korpulentny, z tyłu zaś chudy i wysoki, pośrodku nich, niczym burta, wisiał trzeci, najwyraźniej nieprzytomny. Braciszkowie trzymali go za ręce i nogi, brodząc habitami przez wysoką szałwię, miętę i rozmaryn.

— Naprawdę, nie ma chwili do stracenia! — dodał białowłosy z naganą w głosie.

Statek przyspieszył, zakołysał burtą, zajęczał, jakby lada chwila miał się rozpaść na trzy oddzielne elementy. Na nowo zwolnił, wyszedł ze zdradzieckiego nurtu, po czym popłynął dalej, wprost przez zioła, wcześniejszym zrównoważonym kursem.

Gdy mnisi w końcu dobili do staruszka, przyjrzał się rannemu dokładniej. Tak jak się obawiał, ten nie zdradzał najmniejszych objawów życia.

Białowłosy znów się przeżegnał, zakasał przydługawy habit i ruszył przed siebie. Minął kwietny klomb, skręcił za krzakiem róż i już obejmował spojrzeniem harmonijnie powtarzające się łuki krużganku. Jeszcze trochę wysiłku i stał na tarasie.

Gdy tylko pod sandałem poczuł kamienną posadzkę, a nad głową przyjemnie zacienione sklepienie, krzyknął, ile tylko miał sił w płucach:

— Bracie Scholastyku! Bracie Scholastyku!

Przystanął i wpatrzył się w odległe drzwi gdzieś na końcu korytarza. Nie czekając na odpowiedź, ruszył w ich kierunku. Jego siwa głowa raz to doznawała ulgi w cieniu grubych kolumn, raz to rozpalała się w mocnym słońcu. Mimo uderzeń ciepła, jak i bolesnych błysków, które w powtarzających się odstępach czasu raziły jego starcze oczy, uparcie nie spuszczał wzroku z czarnego prostokąta na krańcu arkady.

— Bracie Scholastyku! — powtórzył, a jego sandały jeszcze głośniej zaklekotały na kamieniach.

Dla kogoś, kto nie znał tych murów, krzyk ten mógł się zdawać daremny, by nie rzec wręcz bezmyślny. Przecież, zanim jego głos dotarł do infirmerii, w której zapewne teraz znajdował się brat Scholastyk, musiał wpierw przelecieć przez trzy piętra, przedostać się przez trącące wilgocią korytarze, minąć woniejące kadzidłem oratorium oraz przesiąknięty zapachem boczku i cebuli refektarz.

Jednak staruszek doskonale wiedział, co robi, przecież mieszkał w tych murach więcej niż pół wieku i znał jego tajemnice jak nikt inny. Wiedział, że klasztor pod czarną skałą miał wręcz niesłychaną akustykę. Został zaprojektowany przez starych mnichów-ascetów tak, aby wszystko, co zostało powiedziane w najdalszym jego zakątku, nie stanowiło tajemnicy dla nikogo zgromadzonego wewnątrz konwentu. Jak uczyli starzy ojcowie, mnisie życie ma się toczyć wedle zasady: co szepczecie w izbach, ma być głoszone i na dachach.

Niestety ów zamysł, który niegdyś zdawał się tak szlachetny, z czasem stał się przyczyną licznych utrapień. Nie raz i nie dwa się zdarzyło, że któryś z braciszków usłyszał to, czego akurat nie powinien, co w następstwie prowadziło do licznych kłótni i wymownych uników na korytarzach. Było to również prymarnym powodem, dla którego mnisi najchętniej spacerowali wąskimi, ogrodowymi alejami, gdzie wśród wysokich żywopłotów, bluszczy i kwietnych rabat wiedli ożywione dyskusje.

Staruszek dotarł już do połowy krużganku. Zatrzymał się, mocniej zapatrzył przed siebie. Dałby głowę, że usłyszał, jak z ciemnego prześwitu drzwi doszedł cichy i rytmiczny dźwięk. Ten z każdą chwilą się wzmacniał i potężniał. Schody, które wiły się z samej góry zakonu, najwyraźniej wciągały kogoś coraz niżej i niżej, na samo dno, aż do ogrodu.

Nie mylił się. Jeszcze chwila, a w prześwicie wąskich drzwi pojawił się mnich. Wybiegł w mocne światło dnia, przystanął, rozejrzał się dookoła.

Staruszek przyjrzał mu się dokładniej. Brązowy, zbyt obszerny habit z kapturem głęboko zaciągniętym na oczy, żwawe ruchy oraz to delikatne, nad wyraz szczupłe ciało nie pozostawiały cienia wątpliwości, z całą pewnością był to brat Scholastyk.

— Tutaj! Tutaj! — Zamachał ku niemu różańcem.

Scholastyk ruszył w jego kierunku, zaskakująco szybko do niego dotarł, jednak się przy nim nie zatrzymał. Ominął go i pobiegł dalej, wprost do mnichów, którzy nieśli rannego gdzieś z tyłu krużganku. Zwolnił przy nieprzytomnym i się w niego zapatrzył. W bezładnym ciele starał się rozpoznać tożsamość braciszka, okazało się to jednak trudniejsze, niżby się zdawało, zakonnika przykrywał biały pył, resztki pokruszonych cegieł oraz czerwony miał.

Przetarł rękawem jego przyprószoną twarz.

— Niedobrze — westchnął, patrząc na blade niczym opłatek lico. — Co się stało?

— Ściana! Zwaliła się ściana! — krzyknął staruszek. — Fidelis akurat grządkę pielił — różańcem wskazał na nieprzytomnego — A tutaj jak nie huknie. Wszystko widziałem, wszystko. Stałem niedaleko, przy tej krzywej jabłonce, tej, co te kwaśne owoce daje, a tutaj jak nie trzaśnie… Pył… Kurz… Zamieszanie… — machał różańcem, aż świszczało. — Zwaliło się… Cały mur się zwalił. A pod kamieniem braciszek został.

— Szybko! Do infirmerii. — Mnich w kapturze dał znać, aby za nim podążyli.

Starowinka odwrócił się i co sił ruszył przed siebie. Mimo że miał nad młodzieniaszkiem sporą przewagę, a nadto szedł tak szybko, jak tylko pozwalały starcze nogi, to i tak brat Scholastyk dotarł do końca arkady jako pierwszy. Ku jego zdziwieniu, młodszy braciszek wcale nie skręcił w kierunku głównej bramy, tylko przystanął przy ciasnych drzwiach, najwyraźniej czekając na pozostałych.

Białowłosy również przy nich się zatrzymał. Zerknął w ciemny otwór, po czym przerzucił pytający wzrok na Scholastyka. Znów zerknął w otwór. Skonfundowany wpatrywał się w wąskie schody, które kręcąc się ku górze, nikły gdzieś w mroku pomieszczenia.

Nie było w tym zdumionym spojrzeniu niczego dziwnego, przecież schody, na które patrzyły jego starcze oczy, były zbyt ciasne na taką podróż. Zaprojektowane w czasach jego młodości, stworzone dla mnichów ascetów, wychowanych na starej regule postów i ogólnego umiaru. Teraz rzadko używane, głównie ze względu na to, że były przyczynkiem licznych kłótni i niekończących się sporów. Nie raz i nie dwa się zdarzyło, że braciszek, który akurat schodził na dół, natknął się na tego, który w tym samym czasie wspinał się ku górze, a że obydwaj mieli do wykonania sprawę niecierpiącą zwłoki i żaden z nich nie chciał ustąpić, prowadziło to do licznych i nikomu niepotrzebnych napięć. Było to również głównym powodem, dla którego ze schodów niemalże nie korzystano. Jak mówiono, dla zachowania miru domowego schodami szerokimi wchodzić się godzi, co nawet znalazło wyraz w łacińskiej sentencji, która wisiała na zachodniej ścianie refektarza.

Scholastyk najwyraźniej nie przejmował się dylematami, które kotłowały się w jego starczej głowie. Gdy tylko braciszkowie z rannym dotarli do drzwi, chwycił poszkodowanego za ręce, odciążając tym grubszego z mnichów.

— Szybciej! Nie ma czasu do stracenia! — ponaglił.

— Ale jak to? Drzwiami niezgody? Przecież, dla zachowania miru domowego… — Staruszek chciał przywołać myśl, na którą patrzył codziennie przy śniadaniu, obiedzie i kolacji, jednak Scholastyk mu przerwał.

— Bracie, Pankracy, nie czas na sentencje. Mus ratować Fidelisa.

— A tak, tak. Mus ratować Fidelisa — powtórzył staruszek, po czym po trzykroć się przeżegnał. Zamknął oczy, nabrał powietrza w płuca, mocno, głęboko, jakby miał wskoczyć do lodowatej wody, po czym zrobił krok w ciemny otwór.

Zaraz za nim wszedł Scholastyk, który trzymał poszkodowanego za ręce. Następny był ściskający rannego za kostki wysoki brat Kleofas. Procesję zamykał najniższy i najbardziej korpulentny z nich, czerwony od wysiłku, ale i jednocześnie wyraźnie wdzięczny za to, że już nie musi dłużej dźwigać rannego, brat Gryfus.

Gdy tylko staruszek znalazł się w ciemności, od razu zaczął odmawiać różaniec. W ciasnym pomieszczeniu, z rzadko rozmieszczonymi, wąskimi oknami, jego starczy głos zwielokrotniał siłę, dochodząc do pozostałych z góry, z tyłu i boków jednocześnie.

Przez pierwsze kilkanaście schodów, co rusz odwracał się za siebie, nieprzekonany, czy aby słusznie postąpili. Przecież w tak ciasnym pomieszczeniu poszkodowany narażony był na liczne otarcia, nie mówiąc już o możliwości utknięcia w środku niczym korek w butelce. Jednak brat Scholastyk najwyraźniej wiedział, co robi. Umiejętnie manewrował ciałem poszkodowanego, a i z każdym kolejnym schodkiem szło mu coraz sprawniej.

Białowłosy nagle się zatrzymał, odwrócił gwałtownie, robiąc tym ogólny zator.

— To grzech — Nerwowo przeczesał krzaczaste brwi. — Widocznie Fidelis jakiś ciężki grzech na duszy nosił — dodał, z góry wpatrując się w rannego. — Czy to przypadek, że mnie, starego, Pan ocalił? Ledwie po grabię poszedłem, a przecież chwilę wcześniej pod murem stałem. Dobrze do jabłonki nie dolazłem, a tutaj — trach! Jak nic to o Fidelisa chodziło. Zaiste, musiał to być wyrok Boży.

— Co też brat gada? — rzekł Scholastyk z wysiłkiem w głosie. — Nie czytał brat pism? Co jest powiedziane, gdy się wieża zwaliła?

Staruszek zastanawiał się przez chwilę, jednak jakoś odpowiedź nie chciała mu przyjść do głowy.

— Sam Pan powiada: nie za grzechy kamień ich przygniótł, jeno budowniczowie zawinili — rzekł mnich w kapturze, coraz to głośniej dysząc. — Kamień spadł na żmijowatych, jak i na tych o gołębim sercu, tak samo, jak deszcz świętym i grzesznym urodzaj daje.

Starowinka przeczesał resztkę siwych włosów.

— Może i tak być. Nieznane są ścieżki Pańskie — rzekł, odwrócił się i ku uldze pozostałych znów ruszył przed siebie.

Gdy tylko wspięli się na samą górę i przez wąskie drzwi wyszli na korytarz, Scholastyk od razu przyśpieszył. Na rozstaju skręcił za figurą świętego Bartłomieja, najwyraźniej prowadząc ich na koniec korytarza, do celi przeznaczonej dla chorych mnichów. Jeszcze chwila i już stali przy drewnianych drzwiach do infirmerii.

Białowłosy zerknął na nie spode łba.

— Bracie Pankracy, szybciej! — Scholastyk ponaglił.

Staruszek mimowolnie chwycił klamkę, jednak się zawahał. Mimo że był w zakonie najstarszy, jego stopa jeszcze nigdy nie przekroczyła progu tego pomieszczenia. Przecież zdrowie miał jak koń. No, może nieco go tam w krzyżu łupało, oczy niedomagały czy też żołądek czasem piekł niczym diabeł potępione dusze w kotle, jednak mimo to wciąż był w dużo lepszej kondycji niż niejeden aspirant. A już na pewno nie było to powodem, żeby od razu do eskulapa łazić, łykać medykamenty, wdychać napary, nakładać lepkie maści, wcierać w ciało te wszystkie śmierdzące breje.

— Braciszku, naprawdę, nie ma czasu. — Poczuł, jak mnich w kapturze naciska mu na plecy.

— A tak, tak. Mus ratować Fidelisa — rzekł i przydusił klamkę.

Zawiasy skrzypnęły. W jednej chwili znalazł się w pomieszczeniu tak świetlistym, że aż zmrużył oczy. Przez chwilę mu się zdało, że dni jego pielgrzymowania dobiegły końca, a on stanął przed tronem Boga Najwyższego. Światłość była wszędzie, rozlewała się po marmurowej posadzce, od strzelistych okien aż po drzwi wejściowe, sprawiając w nim wrażenie, że wszystko, co znajdowało się w środku, było utkane z czystego światła.

Gdy jego wzrok nieco przywykł już do jasności, a przedmioty zaczęły nabierać bardziej materialnych kształtów, rozejrzał się dookoła i znów po trzykroć się przeżegnał.

Po lewej stały łoża. Przykryte jedwabnymi prześcieradłami, naciągniętymi niczym skóry na sztalugach u garbarza, lśniły w słońcu kolorem dojrzałych pomarańczy. U wezgłowia leżały lśniące niby cytryny poduszki, a po boku zwisały białe jak śnieg parawany. Łóżek razem było cztery, wszystkie ustawione w równym rzędzie, tak samo miękkie, czyste i świecące.

Na prawo stały półki. Chociaż były grube, dębowe, i tak niebezpiecznie uginały się pod ciężarem pękatych słojów. Jak szybko zauważył, na każdej bani nalepiono karteczkę z pięknie wykaligrafowaną łacińską nazwą, nie to jednak było najciekawsze. Każdy szklany pojemnik krył w sobie inną zawartość, o odmiennym kolorze, przezroczystości i gęstości. Mocne słońce przenikające słoje, objawiało zamknięte w środku zielone maści, oranżowe breje, turkusowe płyny oraz inne wielokolorowe ciecze. Z kolei same szkiełka rzucały na ścianę długie, barwne smugi, przyprawiając jego wzrok o prawdziwą pląsawicę.

Stał jak wryty, wpatrując się w ten świetlny efekt, zupełnie nie mogąc ruszyć się z miejsca.

— Bracie Pankracy! — Usłyszał za sobą głos Scholastyka. — Nie czas na modły. Czas działać.

— A, tak, tak. Mus ratować Fidelisa. — Ocknął się i ruszył przed siebie.

Nie przeszedł dwóch kroków, gdy z pierwszej bani do jego nosa doszedł ostry zapach. Pociągnął nosem, raz i drugi. Coś mu przypominał… Tak, z całą pewnością był to korzeń chrzanu. Po dwóch krokach zapach przemienił się w słodki, podobny do zapachu byliny unoszącej się nad rabatą. Dalej była woń cierpka niczym owoce rokitnika, a następnie podobna do mokrej kury. Jeszcze dalej wyczuł nutę spalonej słomy i coś jakby kiszonych pikli. Szedł pomału, niespiesznie, niuchając te wszystkie cudowności z coraz to większą gorliwością.

Nagle wyczuł fetor podobny do tego, jaki wydobywał się z wygódki za drewutnią, tyle że ten był niebotycznie mocniejszy. Odwrócił głowę, a jego sfatygowane sandały jeszcze szybciej zaklekotały na marmurowej posadzce. Szczęśliwie niemiła woń szybko się ulotniła, jej miejsce zajął zapach octu, a ten nie był mu obcy czy też w żaden inny sposób dokuczliwy.

Niespodziewanie banie wraz z kryjącymi się w nich zapachami się skończyły. Staruszek zaciągnął się powietrzem. To było mu już dobrze znane, przesiąknięte wilgocią i kadzidłem. Z nieco większą przytomnością umysłu spojrzał przed siebie.

Dalej również ciągnęły się półki, co prawda nie tak grube, jak te wcześniejsze, za to wiele wyższe, a na nich zamiast słojów leżały księgi. Poukładane jedne na drugie, wznosiły się wysoko, wysoko, aż po łuki w suficie.

Księgi były przeróżne: opasłe tomiszcza, jak i wychudłe książeczki, jedne oprawiono drewnem, inne z kolei obciągnięto bydlęcą skórką, jeszcze inne w całości obłożono błyszczącą blachą, wszystkie jednak miały cechę wspólną — na żadnej nie dojrzał choćby pyłku kurzu.

Zadzierał coraz to wyżej głowę, z ciekawością wpatrując się w woluminy, gdy nagle jego stopa w sandale poczuła chłód. Potknął się, ale nie wywrócił. Zerknął pod nogi. Przez jego twarz przemknął grymas odrazy. Wszędzie dookoła stały szklane gąsiory, a w nich w bursztynowej cieczy prześwitywały ciała mniej lub bardziej drobnych zwierzątek.

Odwrócił się na pięcie, pragnąc jak najszybciej wydostać się z tego przeklętego pomieszczenia. Niestety, drogę tarasował mu Scholastyk.

— Bracie Pankracy. Nie tędy. Do przodu! — ponaglił.

— A tak, tak. Mus ratować Fidelisa. — Znów się odwrócił, przeżegnał po trzykroć i wszedł między szkiełka. Kluczył między nimi pomału, ostrożnie, tak, aby nie dotknąć żadnej z tych potworności. Minął wejście do latryny oraz stojący za nim wysoki piec, który dzielił komnatę na dwie równe części.

Dopiero tutaj, gdy w końcu znikły te przeklęte gąsiory, poczuł się na tyle bezpiecznie, aby przystanąć. Wytarł spocone czoło i spojrzał przed siebie w nadziei, że jego wzrok w końcu ukoi ascetyczna przyzwoitość.

Trudno było w to uwierzyć, ale w tej części sali przedmiotów było jeszcze więcej. Po lewej, jak i prawej stały półki, etażerki i stoły, a na nich niezliczone słoje, dzbanki, butle, miski, pudry, kleje, łyżki i wiele, wiele innych przedmiotów, którym w dużej mierze nie umiałby dać nawet nazwy.

Znów po trzykroć się przeżegnał, po czym szczelnie zasłonił dłońmi oczy, usilnie starając się uchronić przed tym niespodziewanym zalewem rzeczy.

Jak ten zakon się zmienił

Stary zakon różnił się od obecnego głównie tym, że dawny miał duszę. Miłość, oddanie oraz posłuszeństwo były orężem, którym dysponował mnich w starym zakonie. Nie, nie rzeczy, te nie miały większego znaczenia. Ot, pajda czarnego chleba i trochę słomy pod głowę — to wszystko, czego potrzebował braciszek do pobożnego życia.

Rzeczy należały do szatana, którymi ten wabił słabe duszyczki, aby je potem do nich przywiązać, zakuć niczym galerników w kajdany — pomyślał Pankracy, jeszcze szczelniej zasłaniając twarz dłońmi.

W myślach przywoływał swoją starą celę: ciasną, ciemną, z niewielką szparką, przez którą ledwie wpadał słoneczny promyk. To był świat, w którym tak naprawdę czuł się dobrze i bezpiecznie, świat, jaki dla mnicha zaplanował Najwyższy, bez tych wszystkich zbędnych kolorów i niepotrzebnych przedmiotów.

Jeszcze szczelniej zasłonił twarz dłońmi, a im mocniej przyciskał, tym bardziej mu się zdawało, że stare czasy wróciły, a on znalazł się w swojej niegdysiejszej celi. Otoczony wilgotnym kamieniem, słyszał, jak gdzieś z góry, wprost z oratorium, dochodzą kojące głosy modlących się braciszków: „Gloria Patri, et Filio, et Spiritui Sancto, sicut erat in principio et nunc et semper et in saecula saeculorum…”

Głosy po chwili zlały się w jeden, a ten zaczął przywoływać go po imieniu:

„Bracie Pankracy… Bracie Pankracy…”

I choć głos ten z całą pewnością nie należał do starego zakonu, jakoś dziwnie mu to nie przeszkadzało. Co prawda jeszcze daleki, jednak coraz bardziej się zbliżał, wzmagał i potężniał. W końcu przebił się przez jego myśli, wybrzmiewając wprost w środku jego głowy.

— Bracie Pankracy! Ocknij się. Nie czas na zadumę. Czas działać.

Staruszek odjął dłonie od twarzy.

— A tak, tak. Mus ratować Fidelisa. — Wpatrzył się w Scholastyka. Ku jego zdziwieniu, braciszek wcale nie wyglądał na przytłoczonego, przeciwnie, sprawiał raczej wrażenie, jakby w tym całym przesadnym i tak niebotycznie rozdmuchanym pomieszczeniu czuł się dobrze niczym gruby Maciej w kuchni, a może i nawet jeszcze lepiej.

Młody mnich ani na chwilę nie tracił werwy, przekazał ręce rannego niskiemu Gryfusowi i ruszył w kierunku okna. Dopadł stołu, po czym przetarł je gałganem.

— Połóżcie go — nakazał, gdy mnisi z rannym w końcu do niego dotarli.

Braciszkowie opuścili nieprzytomnego na blat i cofnęli się o trzy kroki, wprost pod ceglaną ścianę. Staruszek natomiast stanął po drugiej stronie, obok wysokiej, zagraconej po samiuteńkie brzegi półki. Wciąż nie do końca przytomny, ani na chwilę nie spuszczał oczu z zakapturzonego braciszka, zaniepokojony, co ten biedny dalej pocznie.

— Bracie — Scholastyk nie pozwolił mu ponownie popaść w zadumę. — Oko duszy.

— Słucham?

— O, tam. Podaj mi oko duszy.

Wzrok staruszka przyciągnęła szybka. Leżała na skraju półki, niewielka, błękitna, wyglądem przypominała szkiełko, które wypadło z witraża. Popatrzył na nią spode łba. Nie znosił witraży, nie było ich w starym zakonie i tak powinno pozostać. Czyż nie Bóg był stwórcą? On i tylko on. Tylko On stwarzał: zwierzęta, kwiaty, drzewa, chmury, kamienie, no i w końcu samego człowieka… a ten oczywiście musiał Mu dorównać, co tam dorównać, od razu musiał Go przerosnąć, stwarzając szklane, nigdy niewiędnące kwiaty, zawsze błękitne niebo i nigdy niestarzejących się świętych… Ot, pycha i tyle. Nie to, co kiedyś… Nie to, co w starym zakonie…

Tak myśląc, chwycił szybkę i wręczył ją Scholastykowi. Ten, ku jego zaskoczeniu, wcale nie bawił się w witrażystę, układając kolorowe szkiełka jedno obok drugiego, łącząc je i sklejając, tylko przystawił ją do ust rannego.

Szkiełko pokryła mgła.

— Żyje — oznajmił zakapturzony brat.

Staruszek zapatrzył się w ten zabieg z nabożną czcią. Kto by pomyślał, że takim kryształkiem można rozstrzygnąć, czy się dusza ludzka w człowieku jeszcze kołacze — podrapał się po głowie.

— I jeszcze tamtą szkatułkę — Scholastyk wskazał palcem na wiśniowe pudełeczko.

— A tak, tak. — Białowłosy przerzucił wzrok na leżącą na półce skrzyneczkę. Ta, co prawda, była niewielka, jednak zadziwiająco ciężka. Gdy tylko położył ją na stole, jego oczom ukazały się przedziwne narzędzia: łyżeczki, noże, dłutka, piłki i młoteczki. Wszystkie były cudacznie powyginane, a nadto czyste i lśniące niczym srebrne sztućce u pana w zamku.

Przerzucił wzrok na Scholastyka.

Po co braciszkowi taki zbytek? — pomyślał — przecież, aby napełnić żołądek, raptem wystarczy drewniana łyżka, a to i tak nadto, toć to zupę można wprost z miski wychlipać, a chleb rękoma się łamie, wpierw go nabożnie przeżegnawszy.

Nie było czasu, aby się dłużej nad tym zastanawiać, mnich w kapturze wskazywał już na kolejny przedmiot, tym razem na szklany pojemnik z mazidłem o kolorze bursztynu.

— I jeszcze tamten słój — zakomenderował.

Pankracy wyciągnął ręce. Odruchowo ściągnął z półki szklany pojemnik i położył go tuż obok skrzyneczki. Odwinął parciany materiał, którym był zamotany, po czym pociągnął nosem. Zrobił tak raz jeszcze i znowu, za każdym razem coraz to mocniej niuchając.

— Pierwszy raz widzę, żeby miód się spaczył. — Szczerze się zdziwił. — Bracie Scholastyku, jak to być może? Przecież to zwyczajnie niemożliwe. W jakich to mi przyszło żyć czasach, w czasach, w których nawet miód się psuje? W starym zakonie to było nie do pomyślenia, w starym zakonie…

— Nie teraz, Pankracy. Wody, przynieś wody.

— No, tak. Gdzie ja mam głowę? Przecież mus jest wody. — Chwycił drewniany cebrzyk i co sił ruszył z nim ku wyjściu.

— Bracie, gdzie ty leziesz? Przecież kranik masz tutaj — rzucił za nim mnich w kapturze.

Wiekowy zakonnik przystanął. Z niechęcią zapatrzył się na wystającą ze ściany rurkę o kształcie głowy celtyckiej bestii.

— Ach, te wynalazki — zamruczał, podszedł do kraniku i go odkręcił.

Z podejrzliwością wpatrzył się, jak z rurki do wiadra spływa woda. Wprawdzie cały zakon, tak kuchnie, jak i latryny, ale też należący do konwentu młyn i browar od lat już korzystały z tych rurek, mimo to wciąż nie mógł zrozumieć, jak to się dzieje, że woda wspina się po rurach do góry, wbrew naturze, na coraz to wyższe piętra. Scholastyk próbował mu już to parę razy objaśnić, ale jakoś jego głowa wciąż nie mogła tego pojąć. I tak po prawdzie, choć strasznie w krzyżu go łupało, wolał sam ze studni wodę nosić, tak na wszelki wypadek, jakby atoli się okazało, że za tym wszystkim stoi władca ciemności.

— Kto by się teraz na tym wszystkim wyznawał — zamamrotał pod nosem. — Kiedyś nie było tych całych zaworków, szkiełek i rurek, a przecież też żyliśmy i też byliśmy szczęśliwi, a kto wie, czy i nie bardziej niż dzisiaj.

— Mówiłeś coś, bracie Pankracy? — zapytał młodszy braciszek.

— Nic, nic! Już niosę.

Gdy wrócił do stołu, Scholastyk pochylał się nad misą, znad której unosiła się chmurka pary. Podniósł słój ze zepsutym miodem i uczciwie dolał mazidła do naczynia. Teraz skupił się na skrzyneczce, otworzył ją, wyciągnął ze środka narzędzia, po czym jął je wkładać do wody. Jeszcze chwila i już je wyłowił, układając równo, jedno obok drugiego, na białej szmatce.

W końcu znieruchomiał, wpatrzył się w rannego niczym sroka w gnat. Wyglądał teraz tak, jakby nad czymś głęboko dumał.

Staruszek zrozumiał — od tej pory nie będzie już mu dłużej potrzebny. Stanął po drugiej stronie stołu, obok dwóch pozostałych mnichów. Oparty o mur, z uwagą wpatrywał się w ciemny zarys twarzy Scholastyka, schowanej gdzieś głęboko pod kapturem.

Nigdy nie ośmielił się o to zapytać, jednak domyślał się, dlaczego braciszek nosi głęboko zaciągnięty kaptur na oczy, tak głęboko, że jeszcze nigdy nikt nie widział jego twarzy. Zapewne kryło się pod nim zjedzone przez zarazę ciało, ospowata twarz, przerażające świadectwo dni zarazy, która pięć wiosen temu przeszła przez ich ziemie, pięć wiosen, dokładnie wtedy, gdy braciszek pojawił się pod bramą zakonu.

I choć przypadłość ta sprawiała, że braciszkowie mocno od niego stronili, bojąc się, że ten ich zarazi, tak po prawdzie, nie mogli się z nim w niczym równać. Staruszek nigdy nie widział, aby ten leniuchował, plotkował czy też obżerał się w refektarzu, jak to zwykli czynić pozostali. Przeciwnie, ile to już razy odciągał go od wielogodzinnej pracy, czy wręcz na siłę wyganiał do łoża. Ten jednak głuchy na jego wołania, jak to kogoś nie leczył, jeżdżąc po wioskach i miasteczkach, to akurat spędzał całe dnie na łąkach i w lasach, zbierając zioła, nasiona i byliny. Z kolei nocami siedział pochylony nad tymi swoimi księgami, bądź, jak to mówił, robił te swoje eksperymenty.

Wpatrując się teraz w zamyślonego braciszka w kapturze, czuł ucisk i ciepło w starczym sercu, i tak po prawdzie to lubił myśleć, że sam jest jak brat Scholastyk, choć w głębi duszy wiedział, że ten jest dalece mądrzejszy i szlachetniejszy od niego. Braciszek był raczej tym, kim sam chciał być, a czemu poświęcił całe swoje mnisie życie.

Serce staruszka przenikało teraz to samo uczucie, to samo rozanielenie, jakim darzył stary zakon. Bo choć braciszek Scholastyk tak młody, tak inny, z tymi wszystkimi niezrozumiałymi dla niego starego rzeczami i wynalazkami, to zaiste, jako jedyny emanował przeszłą atmosferą, jako jedyny przypominał mu stary, dobry zakon.

— Będę potrzebował świeżego prześcieradła. — Zakapturzony brat wyrwał go z zamyślenia. — Może mi brat przynieść?

— Prześcieradła? — Staruszek ciągle wpatrywał się w ciemny zarys twarzy pod kapturem. — A tak, tak. Prześcieradła. Znaczy się, nie ma. Kobiety z praniem jeszcze nie wróciły.

— To obrus z ołtarza.

— Wielkie nieba. Tak nie można. — Niebieskie oczy starca poszarzały. — To na nieszpory.

Spod kaptura wydobył się spokojny głos:

— Bracie, Pankracy, czy człowiek jest dla sabatu, czy sabat dla człowieka? Co jest dla Pana ważniejsze: człowiek czy obrus?

Staruszek się zadumał. Młodszy braciszek pytał dalej:

— A dla ciebie, co jest ważniejsze? Czy oddałbyś Fidelisowi swoją koszulę, gdyby miała mu ocalić życie?

Niebieskie oczy utraciły mgłę.

— Nie tylko koszulę, ale i serce bym oddał.

— A czy doskonały Bóg nie darzy brata Fidelisa większą miłością od twojej? Czy nie oddałby mu swojego obrusu, aby go ratować?

Staruszek znów po trzykroć się przeżegnał.

— Szybciej, nie ma chwili do stracenia — ponaglił brat w kapturze.

Starowinka zakasał przydługi habit, odsłaniając kościste paluchy.

— Tak, tak. Mus ratować Fidelisa — rzekł, po czym długimi krokami wyszedł z pomieszczenia.

Kobiety, krowy, gęsi i inne bezrozumne stworzenia

Scholastyk przystawił nożyce do szaty rannego. Przez cały czas czuł na sobie wzrok dwójki mnichów, którzy pozostali z nim w infirmerii, niskiego brata Gryfusa oraz wysokiego brata Kleofasa.

— Bez pijawek się nie obędzie — rzekł ten wyższy. Jego równa, okolona włosami łysina lśniła w słońcu niczym aureola u świętego. — Krew ma zepsutą, a potem długa pielgrzymka do Ziemi Świętej w intencji uzdrowienia — dodał chudzielec.

Scholastyk nic nie powiedział. Ani na chwilę nie spuszczał wzroku z poszkodowanego.

— A najlepiej jakby pocałował obojczyk świętego Patryka, to od ręki mu przejdzie — dodał Kleofas.

Braciszek w kapturze wypuścił powietrze, długo, pomału, z wyraźną dezaprobatą.

Na dźwięk długiego wydechu wysoki mnich się wzdrygnął, rękawem zasłonił nozdrza i usta.

— I maści leczniczych trzeba. — Cofnął się tak daleko, aż jego plecy oparły się o ścianę. — Najlepiej ze skrzydła nietoperza.

— Bracie Kleofasie, pijawki i skrzydła nic tu nie pomogą — odezwał się Scholastyk. — Trzeba otworzyć, zszyć, poskładać kości…

— Otworzyć?! Zszyć? To przecież grzech. Piołun i długa pielgrzymka, a najlepiej pijawki. A na wszystko maści usmarować.

Zakapturzony brat zadarł wysoko głowę. Z głębi kaptura wydobył się spokojny głos:

— Ma braciszek rację. Pójdzie brat Kleofas i przygotuje mi eliksir na rany.

Chudzielec wyglądał na zaskoczonego.

— Naprawdę? Już ja się na tym znam. — Jak stał, tak wybiegł, mało nie zahaczając głową o futrynę. Po chwili zatrzymał się w drzwiach, odwrócił się i zapytał:

— Może mi brat przypomnieć składniki?

— Żółć pancernika, szczyptę proszku z kła węża, sześć korzeni stokrotek, dwa liście grimerowca i koniecznie z tuzin pijawek. Tylko nałapać świeżych, tych z bagienka pod czarną skałą, bo jedynie tam zdatne.

— Tak, tak. Co prawda, to prawda. — Wybiegł podekscytowany. Po chwili wrócił.

— A mieszać z prawej w lewą, czy z lewej w prawą?

— Z prawej w lewą, i tak długo warzyć, aż eliksir przybierze żółtą barwę — rzekł mnich w kapturze.

Po chwili usłyszał w korytarzu miarowy stukot sandałów oraz powtarzaną na głos listę składników. Tak stukanie, jak i słowa receptury wkrótce ucichły.

W końcu mógł się zająć poszkodowanym. Rozchylił przeciętą szatę i ocenił rany. Mimo że gruby habit zamortyzował sporą część uderzenia, pod żebrami widniało głębokie rozcięcie, a prawa noga skrzywiła się w nienaturalnej pozie. Z rany pulsowała krew, podczas gdy z nogi wystawała kość.

— O matuchno najswiętsza — jęknął ostatni braciszek, który do tej pory stał w milczeniu. Dla odmiany od poprzednika był niski i korpulentny, o twarzy błyszczącej od potu. Zęby wystawały mu jak u królika, co sprawiało, że seplenił.

— Pomyslec, że to ja bym teraz lezał na tych dezkach — zaświszczał. — Byłem tam z Fidelisem. Razem gządkę pielilismy, gdy cos mnie tknęło. Myslę sobie, motykę wezmę, to sybciej pójdzie. Moze do obiadu skońcymy. Ledwie pięć kroków srobiłem, a tu jak nie huknie. Do tej pory w głowie mi swiszczy.

Scholastyk nie zwrócił na niego najmniejszej uwagi. Obmył otwartą ranę, z której wypływała gęsta, ciemna krew. Gdy mocniej rozciął habit, w świetle zalśniła biała kość. Wystawała z nogi poniżej kolana.

— O matuchno najswiętsza. Jak dusno — zaszeleścił niski braciszek, po czym omdlały osunął się na krzesło.

Zakapturzony brat położył dłoń na jego ramieniu.

— Może, brat Gryfus, pójdzie do oratorium i zawezwie innych, aby wstawili się w intencji poszkodowanego?

Pod wpływem dotyku omdlały się ocknął. Skoczył na równe nogi, jakby nie został tknięty ręką, a rozżarzonym prętem.

— A tak, tak. Bardzo dobry pomysł. Co sybciej zwołam bracisków. — Całkiem już rozbudzony, wciąż wycierając dotknięte miejsce rękawem, szybko wyszedł z infirmerii.

Scholastyk w końcu został sam. Chwycił grubą drewnianą sztabę i zaryglował nią drzwi. Podszedł do komody i wyciągnął z niej białą szatę, podobną do kobiecej bawełnianej tuniki, po czym mocnymi szarpnięciami podarł ją na długie kawałki.

Przeszedł wzdłuż rzędu słoików, aż natknął się na ten, na którym widniał napis „opium”. Wyciągnął ze słoja małą brunatną bryłkę, w odpowiedniej proporcji rozpuścił ją w wodzie, po czym długim, świńskim jelitem wtłoczył płyn do nosa rannego.

— Bracie Fidelisie, słyszysz mnie? — Dla pewności ukłuł pacjenta igłą w ramię. Ten nie odpowiedział. W końcu mógł zacząć.

Przyłożył ucho do piersi nieprzytomnego. Serce biło, co prawda wolniej, jednak wciąż słyszał jego rytmiczne uderzenia. Do dzbana wlał najmocniejszego wina, jakim dysponował, po czym dokładnie przemył nim rany.

Nabrał głęboko powietrza w płuca, koncentrując się tak, jak zawodnik przed biegiem. Wypuścił eter i wpatrzył się w stojące w rzędzie księgi Hipokratesa i Galena, na skrypty zapisane w grece i łacinie, na długie wywody myślicieli arabskich, na anatomiczne rysunki medyków ze Wschodu.

Na krótką chwilę jego wzrok zatrzymał się na trzydziestotomowym dziele Az-Zahrawiego o chirurgii. Miękko przesunął spojrzenie na wielki kanon medycyny Ibn Siny. Starał się przywołać to wszystko, co przez ostatnie lata przeczytał, czego przez niezliczone godziny eksperymentów się nauczył.

W końcu był gotowy. Zaczął od groźniejszej rany poniżej żeber. Podniósł leżący na szmatce nóż, po czym spokojną ręką zanurzył ostrze w ciele.

Nie wiedział, ile upłynęło czasu. Akurat kończył zszywać ranę, gdy z pracy wyrwał go dźwięk szarpniętych drzwi. Po chwili gdzieś z głębi korytarza doszedł go głos staruszka:

— Bracie, Scholastyku! Już jestem.

Nie zareagował. Skupił się na wystającej z nogi kości.

Znów usłyszał szarpnięcie.

— Bracie Scholastyku! Mam obrus! Czy coś się stało? Nie mogę wejść.

Scholastykowi nawet nie drgnęła powieka. Pracował, mimowolnie wychwytując dźwięki dochodzące gdzieś z głębi korytarza.

— Co tu się dzieje?! — Usłyszał, jak do starszego mnicha podszedł jakiś inny. — Czemu brat tak stuka?

— Coś się z drzwiami porobiło. Nie mogę ich rozewrzeć.

Jeszcze raz usłyszał szarpnięcie.

— Drzwi są w porządku. To ktoś od środka zaryglował — rzekł przybyły.

— O święty Józefie! Zapewne coś się stało — jęknął białowłosy. — Dlaczego zostawiłem ich samych? Jeden nieprzytomny, przygnieciony kamieniem, drugi osłabiony, pewnie omdlał. Nic o siebie nie dba, nie je, nie śpi. W końcu musiało tak to się skończyć.

Gdzieś w oddali skrzypnęły drzwi. Kolejny mnich, głośno szurając sandałami o kamienną posadzkę, wyszedł z celi obok. Scholastyk usłyszał niski, zaspany głos:

— Co to za hałasy?! Spać braciszkowie nie dadzą.

— To brat śpi? O tej godzinie? — W głosie staruszka dało się wyczuć naganę. — To, co brat nocami robi?

Po chwili doszedł go szybki klekot sandałów. Gdzieś z dolnych pięter dołączyła kolejna osoba. Mówiła niewyraźnie, z pełnymi ustami, mlaskając przy tym tak, że Scholastykowi trudno było rozpoznać, który to z mnichów.

— Dlaczego braciszkowie taki rumor robią?

— Trędowaty Scholastyk zatrzasnął się z Fidelisem — powiedział ten zaspany.

— To nie do pomyślenia — zabrzmiał oburzony głos staruszka. — Jeden w środku dnia się wyleguje, drugi poza godzinami posiłków się obżera. Co to znaczy? Gdzie podział się nasz stary zakon, w którym wyrzekaliśmy się podstawowych potrzeb? Czy w ogóle braciszkowie wiedzą, jak to było kiedyś? Czasem to i nawet czuwaliśmy trzy dni z rzędu i to bez zmrużenia oka. A jedzenie? Cóż to było za jedzenie. Posiłki skromne i to tylko raz dziennie. O mięsie czworonogów nie było nawet mowy. Najwyżej kokosz i to też raz w roku, na Wniebowstąpienie.

Brat Scholastyk nie mógł tego zobaczyć, jednak dałby głowę, że staruszek się właśnie po trzykroć przeżegnał. Dzieliły ich grube drzwi, ale ciągle miał wrażenie, że ten stoi tuż obok i jak zwykle przeszkadzając mu w pracy, do niego mówi: „Widzisz, bracie Scholastyku, co też się porobiło z tym naszym zakonem? Dawno temu, gdy mijałem zakonną furtę, byliśmy najbardziej ascetycznym klasztorem w tej części świata, a nasze mury gromadziły jeno wybitnych mnichów. I to właśnie była przyczyna naszej porażki. Tak, braciszku, nie przesłyszałeś się. Nasz upadek przyszedł przez nasze wyjątkowe oddanie, a to, co miało nas leczyć, stało się naszą trucizną”.

Scholastyk słyszał tę historię już setki razy. Teraz, mimowolnie pracując nad zgruchotaną kością, znów wybrzmiała mu w głowie: „Jak wiesz, niełatwo jest zbawić duszę prostego człowieka. Czyhają na niego pokusy od grzesznej natury, zasadzki od diabłów, pułapki od oczu, sidła od serca… Potyka się taki w ciemnościach nieoświeconej duszy, błądzi w labiryntach niewiedzy. Jednak zawsze istnieje nadzieja, że przez posłuszeństwo Kościołowi taki chłop czy mieszczuch zbawienia dostąpić może.

Jednakże zbawić rycerską duszę, to już zupełnie inna sprawa. Sam pomyśl, skoro za odebranie ludzkiego tchnienia potrzeba aż sto dwadzieścia dni pokuty, tak, aby rachunek sumienia został wyrównany, to co mają powiedzieć tacy zbrojni, którzy na swoim koncie obciążającym mają dwu-, a i nawet trzycyfrowe sumy? Dla wykupienia swoich win potrzebują kilku mnichów takich jak my, którzy całymi latami muszą walczyć o to, aby szala dobra przechyliła się na ich stronę.

A zmiarkuj, drogi bracie, jaką szansę na zbawienie ma taki król, który jednym tylko postanowieniem unicestwia tysiące istnień. Nie wystarczyłoby stuleci, ba, tysiącleci pokuty, aby jego dobre uczynki przeważyły nad złymi i ostatecznie po śmierci został wpuszczony do ogrodów niebieskich.

Oczywiście sam z siebie uczynić tego nie może, jednak jak wszem wobec wiadomo, taki mnich przez swoje ascetyczne życie bliżej Boga się znajduje, przez co szybciej do zniesienia grzechów się przyczynia. A i na wadze jego odważnik dobra cięższy. Sumując odważniki tysięcy świętych mnichów, duszę monarchy da się wybawić, jednak to kosztuje, i to nie mało.

I to był właśnie początek naszego końca. Wpierw w zakonie pojawili się rycerze. Obciążeni ciężarem win, ale i sakiewkami złota, stanowili doskonałe połączenie tego, co ziemskie i boskie zarazem. My, uwalnialiśmy ich od brzemion gniotących ich dusze, a oni uwalniali się od części swoich bogactw.

Jednak najgorsze przyszło po bitwie pod Galen, gdzie król na swoją duszę złożył ciężar trzydziestu tysięcy ofiar. Sam rozumiesz, aby usunąć tak wielki ciężar, musiało to jego wysokość kosztować niemałą fortunę. Kilkuset najbardziej oddanych z nas, dniami i nocami wznosiło modły, pościło i udręczało ciało za odkupienie królewskiej duszy.

Król, co prawda, pozostawił u nas niemały majątek, a ten, jak dobrze wiesz, wszystko zmienia. Tak, to prawda, zakon się rozrósł, pobudowaliśmy młyn, browar i spichlerze, jednak w tym samym czasie mnisi zasmakowali w dobrym jadle, napitku i zbytkach życia. Surowa reguła uległa zatarciu, większość prac wykonują wynajęci ze wsi chłopi, podczas gdy nikt już od dawna nie pości i nie czuwa. A przecież Pan zapytuje: Czy jak wrócę, zastanę was czuwających? Tak, drogi Scholastyku, obecny zakon nie ma już nic wspólnego z dawną ascezą i duchowym życiem, a wszystko przez to, że w naszych murach zamieszkiwali sami święci bracia”.

Mimo że staruszek znajdował się za drzwiami, Scholastyk miał wrażenie, że słyszy te słowa tak jasno i wyraźnie, jakby ten stał tuż obok.

Z zamyślenia wyrwał go huk. Najwyraźniej zakonnicy zaczęli napierać na drzwi.

— Ależ, braciszkowie! Nie tak! Nie oddzielnie! — rzucił ten z pełnymi ustami. — Tak nic nie da. Trzeba razem.

Drzwi zatrzeszczały pod naporem masywnych ciał, jednak wytrzymały.

Zakapturzony mnich akurat skończył zszywać ranę. Obwinął ją naprędce zrobionym bandażem i wziął się do usztywniania złamanej nogi.

W samą porę. Brat Fidelis pomału wracał do świadomości. Ocknął się, otworzył oczy, zapatrzył w stojącego nad nim brata Scholastyka. Po chwili uśmiechnął się z lekkim grymasem bólu na twarzy.

Scholastyk również pozwolił sobie na odrobinę wytchnienia. Usiadł na stołku, po raz pierwszy nieco się rozluźniając. Wpatrywał się w blady wizerunek brata Fidelisa, szczęśliwy, że wszystko się udało.

— Miałem szczęście, że brat się mną zajął — rzekł cicho Fidelis.

— Nic nie mów — wyszeptał Scholastyk. — Musisz odpoczywać.

— Ale właśnie, że muszę… Wszystko słyszałem. Wszystko.

— Co takiego?

— To, co Pankracy o mnie na schodach mówił.

— Nie przejmuj się. Pankracy zawsze tak gada.

— Tak, wiem… Jednak tym razem miał rację… Bóg celowo na mnie ten mur zwalił za grzech, co go popełniłem, za grzech jadowitego języka.

— Nie wolno tak myśleć.

— Ależ muszę. To wszystko przez tę moją gadzią mowę. Gdy tylko Pankracy do drewutni poszedł, razem z braciszkami źle o tobie prawiliśmy, a najwięcej ja sam. Gadałem jak najęty, a to, że szczury w kotle gotujesz, a to, że flaki kotom wyrywasz, a to… — zamilkł, po czym cicho dodał — że… z samym diabłem się bratasz.

— Nie musisz nic mówić — rzekł spokojnie Scholastyk.

— Ależ muszę, muszę jak na spowiedzi wyznać swój grzech do samiutkiego końca. I jeszcze mówiłem, że to dlatego Bóg cię trądem ukarał i że trąd ten, co to go na ciele nosisz, zapewne i w duszy ci siedzi. Dlatego tak wciąż nad księgami wysiadujesz, żeby Boga przechytrzyć i stać się takim jak my: pięknym i duchowym. Eh, żeby mi tak język usechł. To na pewno przez to moje jadowite gadanie cały ten sąd się teraz nade mną wylewa — jęknął, po czym zasłonił rękami oczy.

Po chwili przypatrzył się bandażom, którymi był omotany.

— Teraz wiem, że głupio gadałem — dodał. — Wcale nie pochodzisz od diabła, nic a nic nie jesteś wybrakowany. Przecież gdyby Bóg tak naprawdę chciał cię ukarać, to by cię stworzył kobietą, krową, gęsią czy też innym pozbawionym rozumu stworzeniem.

Brat Scholastyk nic nie powiedział. Z uwagą zapatrzył się w rannego. Ten mówił dalej:

— O jakże byłem głupi. Teraz widzę to wyraźnie. Przecież już sam fakt, że Najwyższy uczynił cię mężczyzną, koroną stworzenia, znaczy się, że jesteś cenny, że ma dla ciebie… — chciał coś jeszcze dodać, jednak umilkł.

Wpatrzył się w Scholastyka, w to, jak ten podnosi ręce i ściąga kaptur, jak chwyta resztki bandażu i przeciera nim twarz. Materiał stawał się coraz ciemniejszy, coraz bardziej upaprany smolistą sadzą, z kolei twarz braciszka coraz bardziej łagodniała, aż w końcu stała się nieskazitelna, jasna i czysta. Jego oczom objawiły się krótkie czarne włosy, wielkie zielone oczy oraz miękkie kobiece rysy twarzy.

— Bracie Scholastyku, ależ ty jesteś…

— Właśnie tak.

— Ale jak to? Nic nie rozumiem.

— To jedyny sposób, abym miała dostęp do ksiąg. — Głos nagle stracił szorstkość. Stał się wysoki i dźwięczny. — Widzisz, to właśnie te księgi oraz te kobiece ręce ocaliły ci życie, jak i zresztą wielu innym przed tobą.

Mężczyzna nie potrafił wydusić z siebie słowa. Leżał zmieszany, oszołomiony…

Dopiero rozbudził go huk dochodzący gdzieś z drugiej strony infirmerii. Odwrócił się, spojrzał w kierunku drzwi. Huk się ponowił, tym razem był głośniejszy i wiele bardziej natarczywy. Gdy zabrzmiał po raz trzeci, drewniana sztaba pękła na dwie części, a do środka wpadli mnisi, wywracając się na posadzkę.

— Szybciej! Zaciągnij kaptur — ponaglił ranny. — Nie wybaczą ci tego.

— Nie, braciszku… Jestem już zmęczona… Nie zamierzam się już dłużej ukrywać.

— Ależ, bracie Scholastyku… Znaczy się… — Nie wiedząc, jak nazwać kobietę, podrapał się po głowie. — Niewiasto, nie bądź niemądra. Za to grozi śmierć.

— Będzie, co ma być.

Gdy bracia wstali z marmurowej podłogi i jeden po drugim podchodzili do prowizorycznego łoża, ich oczom ukazywał się widok niezwykły. Nad bratem Fidelisem, całkowicie przytomnym, poowijanym w bandaże i w zadziwiająco dobrej kondycji, w zakonnym męskim habicie siedziała kobieta.

Potrzebowali jeszcze trochę czasu, zanim zrozumieli.

— Ekskomunika, wyklęcie i anatema! — krzyknął pierwszy.

— Potępienie, interdykt i inkwizycja! — dodał drugi.

I choć dokładnie nie mogli dojść do porozumienia, jaka jej się właściwie należy kara, doskonale się orientowali, kto to będzie wiedział.

— Prowadźmy ją do przeora.

— Tak, jego świętobliwość należycie się już nią zajmie.

Zgodnie orzekli.

Chwycili kobietę, wywlekli ją z infirmerii, prowadząc wprost przed oblicze ojca superiora.

Jedynie staruszek wpatrywał się w kobietę łagodnym spojrzeniem, uśmiechając się pod nosem, jakby nagle doznał Bożego objawienia.

Święty Jerzy

Przeor zmrużył oczy. Od dłuższego czasu wpatrywał się w witraż. Wpadające przez grube szkło światło nie było mocne, jednak i tak potęgowało ból w jego czaszce. Mimo nieprzyjemnego pulsowania w skroniach uparcie nie spuszczał wzroku ze świętego Jerzego, który wiódł śmiertelny bój, wymachując długą włócznią przed pyskiem smoka.

Co prawda smukły mężczyzna w witrażu nijak nie przypominał jego zwalistego ciała, kluskowatego nosa i grubych członków, jednak w znany sobie tylko sposób w szkle rozpoznawał samego siebie.

Czyż i nie ja walczę ze smokiem? — Przeszło mu przez głowę. — No, może nie z tym pokrytym łuską i nietoperzowym skrzydłem, jednak z prawdziwie gadzim charakterem, smokiem starodawnym, podstępną naturą niewieścią. Co tam Jerzy, czyż moja walka nie jest dotkliwsza, a smok jeszcze bardziej przewrotny?

Zasłonił dłonią oczy. Na niewiele to się zdało. Ból tkwił w głowie tak zwarcie, jakby został do niej przybity gwoździem z krzyża pańskiego. Nabrał powietrza w płuca, tylko po to, aby po chwili wypuścić je długą, żałosną stróżką.

Kątem oka dostrzegł, jak do pomieszczenia wchodzi jakiś braciszek. W półmroku nie widział go dokładnie, jednak nie miał najmniejszej wątpliwości, że był to brat Kleofas. Chudy i wysoki zmierzał wprost w jego kierunku z rękami wyciągniętymi do przodu. Zatrzymał się dopiero za jego plecami, zawisając nad nim niczym kościste nieszczęście.

Przeor zadarł głowę, niechętnie zerknął na wysokiego mnicha. W jego patykowatych dłoniach ujrzał coś małego i czarnego, coś, co się wiło i skręcało, desperacko szukając miejsca na żer.

— Niech superior się nie rusza — nakazał chudzielec. — Muszę dobrze wcelować, inaczej humoralne fluidy nie przepłyną do odwłoku robala.

Przeor nie poczuł bólu, jednak sama tylko świadomość, że właśnie na jego skroniach zaczęły żerować dwie oślizgłe pijawki, wprowadziła go w jeszcze większy stan przygnębienia.

To już siódmy zabieg, każdego dnia coraz to nowy, a mimo to ból nie ustępuje — zmarkotniał. — Siedem dni, dokładnie tyle, ile Najwyższy potrzebował, aby stworzyć świat, a i to nawet nie, bo przecież w siódmym odpoczął. A gdzie mój odpoczynek? Czyżby smok, z którym walczę, był większy, jego szpony dłuższe, a siarka jeszcze bardziej zjadliwa? — Wpatrzył się w witraż, tam, gdzie gad wypluwał z pyska długie, ogniste pasemka. Słońce przeniknęło najjaśniejsze w tym miejscu szkło, boleśnie rażąc jego źrenice. W głowie nieprzyjemnie zapulsowało.

Zawsze byłem naiwny, ale tak dać się podejść? — Zasłonił dłonią oczy. — Jak to się stało, że ten brat Scholastyk, ta chluba, którym zawsze chwaliłem się przed biskupem, którym dyscyplinowałem co leniwszych braciszków, okazał się marną oszustką, a ja niczego nie zauważyłem? Ile to już razy powoływałem się na ten zasłonięty kaptur, ile to razy stawiałem go za wzór oddania i pobożności, a ten okazał się marną kryjówką dla zdradzieckiej rasy niewieściej. A wszystko po to, aby mnie znieważyć, ot co. Ten udawany brat Scholastyk, ten bazyliszek, ten wilk w owczej skórze, ośmieszył mnie przed braciszkami, biskupem i innymi zakonami, aż po samo wybrzeże, a kto wie, czy i nie dalej — westchnął. — Zapewne śmieją się teraz ze mnie hen, daleko, w zamorskich krajach, a już na pewno mają niezłe używanie na dworze… i co gorsza, u samego papieża. — Poczuł przykry ogień w żołądku. — Co też mi przyszło na stare lata? Że też akurat musiało to spotkać mnie, wybitnego przeora świętego Bartłomieja, który całe życie szczyci się tym, że nie potrzebuje o nikim żadnego słowa, a jednym tylko spojrzeniem przenika duszę na wylot. Przyjąłem taką pod dach, wyposażyłem, zaufałem… i tak mi się odpłaciła. Taka moja nagroda za dobre serce.

— Gdzie leziesz? — Wiszący mu nad głową Kleofas przemówił do pijawki niczym do dziecka. — Ssij zmęczoną skroń wielebnego.

Przeor łypnął z dołu na chudzielca. Zmęczonym wzrokiem śledził jego ruchy, patrzył, jak ten wije się wokół niego niczym te jego pijawki z pobliskiego bagienka.

Te zabiegi funta kłaków niewarte — pomyślał. — Nie dość, że robale wysysają ze mnie resztkę sił, to jeszcze wyglądem przypominają wyklute z jaja smoki, których ostatnio tak wiele rozpleniło się po świecie całym, a już najwięcej w moim otoczeniu. — Znów spojrzał na smoka w witrażu. Przesunął wzrok na postać Jerzego, przyjrzał się mu uważniej, jego szlachetnemu obliczu, długim smukłym palcom, klasycznemu nosowi oraz wielkim, niebieskim oczom.

Eh — westchnął, wpatrując się w świętego — przy tak niewinnych usposobieniach, jak nasze naprawdę trzeba być ostrożnym. Takie czyste istoty jak my zawsze mają najgorzej, najłatwiej je podejść, zagrać na ich naiwności, zabawić się ich kosztem, a już szczególnie wtedy, gdy w sprawę wmiesza się sam Lucyfer.

— Lewa ssie gorzej — Cmoknął wysoki mnich. — Najwyraźniej fluid smutku zgromadził się po stronie serca. Gdy superior będzie spacerował, musi głowę w lewo przechylać.

Przeor puścił radę mimo uszu. To był już siódmy dzień, nie mógł już dłużej zwlekać, należało zadecydować, co z tym szatańskim pomiotem dalej zrobić. Tak po prawdzie widział tylko jedno wyjście — należało zdusić zło w samym jego zarodku. I tak jak kiedyś święty Jerzy, tak teraz on w jego zastępstwie, będzie walczył z potworami. I nie chodziło tu tylko o tego udawanego brata Scholastyka, ale będzie się mierzyć ze wszystkimi smokami, których ostatnio tak wiele rozpleniło się po świecie całym, a już najwięcej w jego otoczeniu. A zacznę od tego lewiatana. Właśnie tak, wyślę ją do biskupa na sąd, a taką wystawię rekomendację, że od kary się nie wywinie. Tak naświetlę całą sprawę, że piekielne kaźnie będą jej miejscem odpoczynku, a i w przyszłości nikomu do głowy nie wpadnie, aby sobie zadrwić ze starego przeora. A teraz niech cierpi w ciemnej wieży z jednym zatęchłym posiłkiem dziennie, a i braciszkom zakaże, i to pod ścisłym rygorem, aby o tej przykrej sprawie z nikim nie rozprawiali.

— Tak! Lewa zaczyna ssać! — Chudzielec zaklaskał w dłonie. — Dalej, napełniaj odwłok smutkiem wielebnego!

Krzyk rozweselonego braciszka, jak i towarzyszące mu rytmiczne uderzenia, dodatkowo wzmagane akustyką pomieszczenia, jeszcze bardziej spotęgowały ból w jego czaszce. Znów sposępniał. Smętnie przeciągnął spojrzeniem po kaplicy. Jego wzrok otarł się o mosiężny lichtarz, musnął wyblakły obraz panienki, dotknął figury Józefa. Nagle odzyskał skupienie na dzbanie. Naczynie, które tak niewinnie na stoliczku stało, przyciągało jego uwagę zaokrąglonym kształtem, a już najbardziej ożywczą treścią.

Ech — westchnął — Gdyby nie ten złoty płyn, co to go nam Stwórca w swej łaskawości na ziemię zsyła, życie człowieka byłoby wprost nie do zniesienia. Całe szczęście Najwyższy już wie, jak leczyć strapione dusze swoich owieczek.

Uśmiechnął się, a jego policzki wraz z kluskowatym nosem jeszcze bardziej poczerwieniały. Czując niespodziewany przypływ energii, wstał i szybko ruszył w kierunku stolika.

W połowie drogi zatrzymał go huk trzaskających drzwi. Zląkł się, przystanął, gwałtownie odwrócił w ich kierunku głowę. W prześwicie stał zdyszany furian. Wyglądał jak z obrazu w kaplicy, na którym anioł przynosi objawienie najświętszej panience.

— Bracie superiorze! — krzyknął, po czym umilkł. Najwyraźniej próbował coś jeszcze powiedzieć, jednak za bardzo się zasapał. Złapał się za kolana i ciężko dyszał.

— O co chodzi? — Przeor nie mógł się zdecydować czy kontynuować podróż w kierunku dzbana, czy też może podejść do braciszka.

Zakonnik wyprostował się, jednak stale nie mógł złapać oddechu.

— No mówcie, nie wystawiajcie cierpliwości przełożonego na próbę. O co chodzi? Browar się pali? — Przeor szczerze się zaniepokoił.

— Nie, nie browar — Mnich w końcu się odetkał. — Jedenasta!

— Jedenasta? I co z tego?

— Jak to, co? Za godzinę południe.

— Jak wczoraj i jutro. Mówcie jaśniej, o co chodzi?

— No przecież przeor kazał przypomnieć. Egzekucja.

— A, to dziś? — Masywny mnich ruszył w kierunku amfory. Dopadł trunku, napełnił kielich po samiuteńkie brzegi i ani na chwilę nie odstawiając go od ust, wychyli do samiutkiego dna. Dopiero teraz, szurając sandałami o kamienną posadzkę, dziarskim krokiem wyszedł z kaplicy.

— Pijawki! — krzyknął za nim brat Kleofas. Kilkoma susami dopadł przeora, po czym zdecydowanym ruchem oderwał opite krwią robale. Trzymając w palcach dwa pasożyty, podobne do żywych, wijących się węgielków, zaniósł je do kominka i wrzucił w ogień.

Zaskwierczało. W powietrzu uniósł się smrodek.

— No, i po smutkach — powiedział, zacierając z satysfakcją ręce.

Przeor nie podzielił zachwytu wysokiego mnicha. Tak po prawdzie to nie poczuł się ani odrobinę lepiej. Wcale nie miał ochoty opuszczać chłodnej kaplicy i tłuc się w tak upalny dzień do pobliskiego miasteczka. A wszystko, po co? Żeby oglądać, jak jakiemuś chłystkowi łeb odcinają? Jakby nie miał ciekawszych zajęć. Jednak co było czynić? Sam biskup go zobowiązał. Musisz być obecny przy wykonaniu kościelnego wyroku — mówił. — Będziesz naszymi oczami, a twoja osoba nada wydarzeniu duchowego znaczenia. Będziesz oczami kościoła. No, cóż… Miał reprezentować cały kościół, a któż do tego bardziej się nadawał, jak nie on sam. Trzeba donieść biskupowi czy wszystko odbyło się tak, jak stanowił wyrok. Egzekucja to ważna sprawa i bez dostojnika kościelnego nijak odbyć się nie może. Tym bardziej takiego jak on, samego następcy świętego Jerzego, który zdusi zło świata w samym jego gnieździe. W końcu sprawiedliwość musi być. Nie może być tak, że pierwszy lepszy młodzian drwi sobie z Bożego porządku i pozostaje przy tym bezkarny.

Gdy tak myślał, przez chwilę poczuł coś jakby na kształt euforii i nawet gwóźdź bólu w mocno skołatanej głowie nieco zluzował. Niestety, nie trwało to długo. Gdy tylko wyszedł z zacienionego korytarza wprost w światło dnia, a słońce uderzyło go w łysą czaszkę, zapał stopniał w nim raz jeszcze. Poczuł się senny. Ziewnął długo, przeciągle, a źrenice mocno mu zaciążyły. Słońce niemiłosiernie przypiekało, wiatru zaś było jak na lekarstwo.

Najchętniej wróciłby teraz do kaplicy, gdzie zaprzyjaźniłby się z jeszcze jednym antałkiem zimnego piwa. Niestety, egzekucja. Cóż było czynić. Sam biskup go zobowiązał.

Tak myśląc, skręcił za krzakiem róż i już mijał kwietną rabatę. Zszedł z ubitej drogi, idąc na przełaj, wprost przez trawnik. Wdrapał się na wóz zaprzężony w dwa konie, znów ziewnął, długo, przeciągle, po czym, niczym długą włócznię, chwycił lejce i ruszył w kierunku pobliskiego miasteczka, aby walczyć ze smokami, których ostatnio tak wiele się rozpleniło po świecie całym, a już najwięcej w jego otoczeniu.

Katowski pieniek

Jeżeli nawet niecałą godzinę temu przeor myślał o wyplenianiu zła i rugowaniu czarta żelazem, tak wszystko, czego teraz pragnął to odrobinę cienia. Spocony, cały czerwony od żaru dnia, a nadto niemiłosiernie wytrzęsiony na polnych drogach, zszedł z wozu na dziwnie bezludnym, miejskim placu.

Podszedł do tkwiącego w ścianie metalowego kółeczka i przytroczył do niego konie. Mimochodem zerknął w słońce. Świecący krążek wspiął się wysoko na niebie, nie doszedł jednak do samego zenitu, jak na jego oko do południa pozostało kilka dobrych minut.

Szybko ruszył w kierunku ciemnej uliczki, dopadł ją, przylepiając się do wysokiej kamieniczki, szczelnie kryjąc się w miłym cieniu. Niestety, ulga nie trwała zbyt długo, po chwili raz jeszcze znalazł się w mocnym słońcu, w samym sercu miasta.

Duchota w tym miejscu jeszcze bardziej się wzmogła, powietrze stało się cięższe, a zapach jakby bardziej nieznośny. Przystanął, ziewną długo, przeciągle, zupełnie nie zawracając sobie głowy zatykaniem ust czy innymi głupotami, które uczono panienki po dworach i zamczyskach.

Wytarł spocone czoło, po czym pomału spojrzeniem przeczesał rynek. Ludziska wystawali w oknach, siedzieli na dachach, powłazili na drzewa, ale przede wszystkim tłoczyli się w samym środku placu, tworząc tłum, który rozlewał się aż do samych kamienic, i jeszcze głębiej, przeciekając w bramy, drzwi i uliczki. Jego wzrok błądził po rozczochranych głowach żebraków, ocierał się o słomiane kapelusze kmiotków, dotykał filcowanych czapek pasterzy… w końcu się zatrzymał.

Z odległości dojrzał skazańca. Nie był to jeszcze mężczyzna, ale już na pewno nie smark, ot, młodzian. Brudny i niemiłosiernie rozczochrany, tkwił na podwyższeniu, przywiązany do miejskiego pręgierza.

Wpatrywał się w niego przez chwilę, jednak szybko stracił chłystkiem zainteresowanie. Znów oddał się rozkoszy ziewania. Nabrał powietrza w płuca, pomału, leniwie, coraz to bardziej i bardziej się nadymając. Habit zatrzeszczał, naciągając się do granic wytrzymałości. Przytrzymał przez chwilę eter, po czym szybkim wydechem zwolnił napięcie materiału.

W końcu był gotowy, aby wejść w ten gęsty, jakże nieprzyjemny zaduch. Gdy tylko zrobił dwa kroki, jego sandały rytmicznie zaskrzypiały na bruku. Wdepnął w końskie odchody, uderzył nogą w zgniły głąb kapusty, roztrącił kupkę zwiędłych marchewek. Po chwili nieudolnie przeskoczył stróżkę ścieku, mlaskając sandałem w rzadkiej cieczy, zmierzając tam, gdzie zgromadziło się najwięcej gawiedzi.

W tłumie szło mu równie niezdarnie. Wątłe dziewoje, mizerni pachołkowie oraz chudzi niczym szczeble w płocie mieszczanie odbijali się od jego słusznego ciała, rozstępując się przed nim niczym morze przed Mojżeszem.

Jeszcze chwila i już był w połowie drogi. Mimochodem zerknął na skazańca. Z bliska wyglądał jakoś dziwacznie, jakby sflaczał, zupełnie zobojętniał. Robił wrażenie, jakby już niczego nie czuł, ani mocno zaciśniętych więzów na jego nadgarstkach, ani szorstkiego pala, do którego go przywiązano. Najwyraźniej chęć do życia ostygła w nim już do tego stopnia, że nie widział wrednej gęby kata, ani ust, które ten wykrzywiał w złowieszczym uśmiechu. Nie dostrzegał lśniącego w słońcu topora, czy też mieszkańców, którzy licznie zgromadzili się wokół podwyższenia. Zobojętniał na śmierdzące kozami kaftany pasterzy, na woniejące potem czapki kmiotków, a nawet na ostry zapach uryny, który niemiłosiernie bił od żebraków. Nie słyszał coraz to bardziej wymyślnych przekleństw, które rzucano w jego kierunku, czy też natrętnego krakania czarnych ptaszysk, co to posępnie kołowały nad rynkiem.

Popadł w apatię. Patrzył przed siebie, jakby wcale nie stał przy katowskim pieńku, w miejscu swojej kaźni, a na wysokim klifie, wpatrując się hen, daleko, gdzieś w odległe statki na morzu.

Przeor, brnąc w tłum, nie spuszczał go z oczu. Nagle poczuł przykry ból w żołądku. Odbił się, przystanął w miejscu, stracił oddech.

— Czego chamie się tak pchasz?! — Dodatkowo uszy przewiercił mu nieprzyjemny, piskliwy ton.

Opuścił głowę. Przed nim stała masywna kobieta. Czerwona na twarzy, z rękami podpartymi na biodrach, najwyraźniej chciała coś dodać, jednak gdy tylko na niego spojrzała, straciła całą werwę. Dygnęła uniżenie i rzekła:

— O, przepraszam. Nie wiedziałam, że to jego świętobliwość.

Zlustrował ją surowym wzrokiem. I on ją poznał — była to żona kata i szynkarza zarazem. Znał ją doskonale, przecież od lat zaopatrywała zakon w przepyszne słoninki, kruchutkie schabiki i soczyste boczki, a jak ją znał, na pewno przylazła tutaj dobrą godzinę temu, zajmując najlepsze miejsce blisko podwyższenia i w cieniu zarazem. Jednak teraz, gdy słońce wspięło się na sam środek nieba, a chłodny prostokąt miłej pomroki nie chronił jej już przed żarem, lśniła od potu, bezskutecznie wycierając się połą spódnicy.

Wpatrywał się w nią surowym wzrokiem, marszcząc brwi, robiąc usta w dziubek oraz głośno przy tym cmokając. Nie potrafił jednak zbyt długo utrzymać marsowej miny, ta szybko przemieniła się w zmęczoną, a następnie w znudzoną.

— Witajcie — w końcu rzekł, jednocześnie ziewając.

— Coś dla wielebnego mam — powiedziała, wyciągając z fartucha zgniłego pomidora.

— Nie ma potrzeby. Najważniejsze, że Boże prawo zatriumfuje — odparł, nienaturalnie przedłużając samogłoski.

Schowała warzywo w fałdę fartucha.

— Jak ksiądz na kazaniu gadali: sprawiedliwość musi być!

— Ubi lex, ibi poena.

Kiwnęła, udając, że rozumie.

— Jak dobrodziej prawi. I to drugie też, to, co na procesji kazaliście, no to, że ciężko pracować mus jest, ale i na radość czas się należy.

— Omnia tempus habent. Jest czas smutku i czas radości.

— O, to, to. A przecież i nie co dzień łeb się odcina, i to nie świniakowi czy tam owcy, bo to rzecz zwyczajna, a człowiekowi. Tym bardziej takiemu, co to jak ptak chciał latać, a tymczasem jako człowiek jeszcze dobrze łazić nie umie! — wydarła się, jednocześnie rzucając zgniłym pomidorem w skazańca. — Muszę księdzu wyznać, smark zawsze na nerwy mi działał. Ani się zabawił, ani w karczmie wypił, tylko wciąż te swoje maszyny majstrował. Majstrował, majstrował, to i wymajstrował! — Znów rzuciła pomidorem.

— Fantasta — Ksiądz wyciągnął brewiarz i zaczął się nim wachlować.

— Jak dobrodziej prawi. Wiejski głupek! Nie powiem, urządzenie do wyciągania wody, co to je na rynku sklecił, zmyślne jest i pracy przy nim mniej trzeba. I to do otwierania bramy, co to jeden chuderlak tak wielkie wrota podniesie, też niczego sobie. Jednak latać!? Jak ptak!? To Najwyższemu zbluźnił! Gdyby tak sobie każdy po niebie latał, to by nam szybko słońce przysłonili, a uczciwy człeczyna do wychodka by nawet nie trafił. Źle mówię, o wielebny? Dobrze go osądzili.

— Złamał porządek niebios, to i kara czeka go Boża.

— Roztropnie, łaskawco prawicie. Do latania to są anioły, a nie my, ludzie. Tym bardziej on, takie coś. Żeby w tej piekielnej maszynie z kościelnej wieży skoczyć i tak daleko na polach zlądować. Czy to ktoś o czymś takim słyszał? Toć to, jakie licho nieczyste być musi! Albo i co jeszcze gorszego. Jakby się za lepszego miał, a przecież warsztatu nawet nie ma czy choćby piędzi ziemi. Tyle że pisać umie, to co, od razu lepszy? Po co w ogóle komu takie pisanie? To przecież jakiś diabelski wynalazek i tylko krowy przez to kwaśne mleko dają.

Ksiądz uniósł krzaczaste brwi, lustrując szarymi oczami kobietę.

— No, chyba że się Bogu służy — szybko się poprawiła.

Kobieta pokraśniała, opuściła wzrok, jednocześnie trącając jedną ciżmą z płaską podeszwą o wydłużonym nosku w drugą. Bawiła się tak przez chwilę, nerwowo uśmiechając się przy tym pod nosem.

Przeor przerwał przedłużającą się ciszę.

— Słyszałem, że małżonek będzie ścinał.

— Nie inaczej. Z samego zamku po prośbie przyjechali. — Znów się ożywiła. — Pan mąż nie byle kto, prawie co urzędnik w dworze. Weźmie topór i raz-dwa łeb od reszty ciała oddzieli.

— No, może nie raz-dwa, a raczej trzy-cztery albo i nawet pięć-sześć. — Duchowny wytarł spocone czoło i szybciej zawachlował brewiarzem.

Kobieta wpatrzyła się w poruszającą się w tę i nazad książeczkę, jednak nic nie powiedziała.

— Wiecie, co o mężu gadają? — dodał ksiądz.

Uniosła brwi, robiąc wielce zdziwioną minę.

— No, nie udawajcie, nie udawajcie, że nie wiecie, o czym prawię? — rzekł z naganą w głosie. — Przecie całe miasto gada, że kat to partacz, że wcelować dobrze nie umie. Czasem to i nawet pół godziny mija, zanim biedak Panu ducha odda. Tak nie przystoi… Chociażby to, co ostatnio było. No wtedy, co ten biedak z rozłupanym łbem po rynku latał. A i co było wcześniej, chyba wam przypominać nie trzeba. Żeby tak małżonek jednym czystym cięciem zrobił to, co się do niego należy, mało kto w mieście już chyba pamięta.

Kobieta się nastroszyła, odwróciła głowę, skrzyżowała ręce pod wielkim biustem. Wyglądała teraz niczym wielkie obrażone dziecko.

— To przez nadmiar trunków, o wielebny — jęknęła. — Co ja z tym Ignacym mam. Siedem nieszczęść. Napitek po skrzyniach chować muszę, a i tak znajdzie, a jak nie znajdzie, to do kowala pójdzie i taki mój wysiłek. A co ludziska gadają, niech wielebny nic nie patrzy. Klepią tak trzy po trzy, a tak po prawdzie to się tylko wielce radują. A mało to ich potem w karczmie wysiaduje? A i z okolic przyjeżdżają i wszystkie rozprawiają, jaka to przednia uciecha była. Do późna w noc ozorami mielą, jak to biedak niczym prosiak kwiczał, a to, że urynę po spodniach puścił, a to, jak mu się kulasy trzęsły. Mówię dobrodziejowi, nawet jeśli trochę dłużej to potrwa, pan małżonek swoją pracę wykona i głowa wokół pieńka ślicznie turlać się będzie. A i niech wielebny mi wierzy, ludziska kontent będą.

— Może to i sprawiedliwość Boża, że nam takiego kata zesłał. — Ksiądz się zamyślił. Chciał coś jeszcze dodać, jednak kobieta już nie słuchała. Jej mocno zaciśnięte na fartuchu pięści się rozluźniły, ręce opadły wzdłuż ciała, a ona sama zastygła niczym drewniana figura w kościele.

Zdumiony ksiądz wpatrywał się, jak z poły jej spódnicy wypadają pomidory, zgniłe, brudno czerwone jak jej policzki. Zapewne przez cały ranek wybierała te najbardziej cuchnące, a teraz miękkie jarzyny spadając na kocie łby, rozlały się w bezkształtną kałużę.

Jego głowa nie zdążyła jeszcze pojąć, co tej się stało, a jego wzrok już przyciągał skazaniec. I temu najwyraźniej coś się porobiło. Ocknął się, rozbudził, jakby ktoś mocnym szturchańcem przywołał go do rzeczywistości. Zamrugał, wyprostował, dodatkowo stając na palcach. Ocierając się plecami o pręgierz, coraz to wyżej i wyżej wyciągał szyję, najwyraźniej wypatrując czegoś ponad głowami gawiedzi.

Przeor odniósł wrażenie, że ślepia chłopaka upodobniły się teraz do królewskich monet. Wyglądały wypisz wymaluj, jak złote, monarsze dukaty, nie tylko stały się wielkie i okrągłe, ale nad to zalśniły czystym, złotym blaskiem.

Nie tylko kobieta i skazaniec, ale i licznie zgromadzeni mieszkańcy kierowali wzrok w to samo miejsce, a każdy, kto tylko odwrócił ku zachodowi głowę, przygasał, pochmurniał, tracił swój niedawny zapał. Fala niczym czarna zaraza uciszała coraz to nowych chudopachołków, panienki i rzemieślników.

Duchowny również spojrzał w to samo miejsce. Z oddali ujrzał, jak na rynek miasta wjeżdża dziwnie świetlista postać. Na wielkim, czarnym rumaku mijała coraz to nowych mieszkańców, którzy na jej widok dygali w pokłonie. Roztaczała przy tym tak promienisty blask, jakby bez mała na ziemię zstąpiło samo słońce.

Zmrużył oczy, wychylił do przodu głowę. Usilnie starał się pojąć, kto to taki? Czyżby to był? Jednak jak to możliwe? Jeszcze mocniej zapatrzył się w niezwykłą, jaśniejącą personę. Tak, teraz już nie miał wątpliwości — z całą pewnością był to święty Jerzy. Najwyraźniej wyszedł z witraża, aby wraz z nim, jak równy z równym, dopilnować wykonania kościelnego wyroku. Właśnie tak, od dziś razem z Jerzym zaprowadzą porządek, od dziś, wspólnie będą walczyć ze smokami i innymi potworami, których ostatnio tak wiele rozpleniło się po ziemi całej, a już najwięcej w jego otoczeniu.

Mimo bólu w źrenicach, czy też może łez wzruszenia, wciąż nie spuszczał wzroku z tej cudownej, świetlistej postaci.

Nagle zmarszczył brwi, zadrżał, podczas gdy jego drugi podbródek zatrząsł się niczym galareta. Tak mocno zacisnął na brewiarzu paznokcie, aż te przebiły delikatną bydlęcą skórkę.

Gdy tylko świetlista postać podjechała nieco bliżej, rozpoznał — to nie był żaden Jerzy, a ten, ten…

Sama tylko myśl o tym imieniu sprawiła, że poczuł uścisk w żołądku. Jeszcze bardziej poczerwieniał, zasapał, przeskoczył z nogi na nogę. Zrobił tak raz jeszcze i znowu. Zdało mu się, że teraz pod nogami nie ma bruku, a stoi na rozgrzanym piachu, który parzy go w stopy przez podeszwę u sandałów.

— A ten tutaj, czego?! — Całkowicie już się rozbudził. Jego głos stracił swój duchowy ton, nie przedłużał już samogłosek, przeciwnie, strzelał słowami szybko niczym biczem w powietrzu.

— To sir Ryszard — rzekła kobieta z wyraźnym podziwem w głosie.

— Ma się rozumieć, że to… — Imię rycerza stale nie chciało mu przejść przez gardło. — Nie jestem głupi, tylko, czego ten tutaj?!

— Trochę ciszej — Niewiasta dała znać ręką. — Nie wiecie, że potrafi czytać w ludzkich głowach?

— Gadanie. Nikt poza wybitnymi dostojnikami kościelnymi tego nie potrafi. — Wypiął masywną pierś. — No, chyba że czarami się zajmuje! — powiedział głośno, o wiele głośniej niż była taka potrzeba.

— Ale jak to? Przecież wszystkie wiedzą, że sir Ryszard zawczasu wie, co się później zdarzy.

— Babskie gadanie. To zwykły wąż, co to w łaski króla podstępem się wślizgnął! — krzyknął.

— Na miłość boską, przeorze, zmiarkujcie. — Kobieta pokraśniała. — Przecież może usłyszeć.

— A niech słyszy. To łotrzyk i tyle! Nałgał królowi, naopowiadał mu bajek, a ten mu we wszystko uwierzył.

— Jednak wielebny chyba nie zaprzeczy, że za Ryszarda się polepszyło. Pamiętacie, jak to było wcześniej? Jaka to w mieście bieda? A teraz proszę, jak nam wszystko pięknie zakwitło. Nowa brukowana droga — stuknęła trzewikiem w bruk — i mocny pręgierz — wskazała palcem w kierunku skazańca.

— I nowy szynk z szerokim strumieniem dukatów — dodał ksiądz.

— A tak, szynk. I co w tym złego, że ludziskom lepiej się wiedzie. Uciechy w trudach życia szukają.

— Nie mędrkujcie, nie mędrkujcie. Od tego są inni, mądrzejsi. Lepiej chłopem się zajmijcie, a nie, że pijany do roboty przyłazi i nieszczęśnik z rozłupanym łbem pół dnia po rynku lata.

Chciał coś jeszcze dodać, jednak umilkł. Poczuł ostry ból w kąciku oka. Zmrużył powieki, zapatrzył się w to, jak rycerz w lśniącej zbroi podjeżdża do podwyższenia i zatrzymuje się wprost przed chłopakiem.

Młodzian od samego początku musiał nie spuszczać z niego wzroku, bo źrenice miał tak czerwone, jakby mu kto soli w ślepia nasypał, a po policzkach płynęły mu łzy wielkości dojrzałego grochu.

— Ty słałeś listy do królewskiego kata? — Spod rycerskiego hełmu wybrzmiał głęboki, dudniący głos.

— Ja. — Chłopak odrzekł chrapliwie.

— Twoja sprawa trafiła przed tron miłościwie nam panującego. Sam król przyjrzał się twojej osobie. Po zgłębieniu planów, które mu przesłałeś, orzekł, że spełni twoją wolę. Zgodnie z życzeniem i za wolą jaśnie nam panującego Henryka Wspaniałego, zasługujesz na rycerską śmierć z tej o to broni.

Mówiąc to, zsiadł z konia i wszedł na podwyższenie. Odciął sznury na jego nadgarstkach, po czym mocną ręką przymusił, aby ten ukląkł przy pieńku. Wyciągnął wielki, lśniący miecz, otworzył przyłbicę i już zupełnie ludzkim głosem oznajmił:

— Mocą królewskiego wyroku, przejmuję prawo do wykonania egzekucji tego oto szlachetnego mieszkańca naszego królestwa!

Miecz zalśnił w słońcu, w powietrzu zabrzmiał metaliczny dźwięk, przez tłum przeszedł jęk. Głowa oddzieliła się od ciała, zatrzymując się dobre dwa metry dalej.

Rycerz wrócił do konia. Spod derki wyciągnął gruby, parciany wór, mocną ręką, niczym słomianą kukłę, chwycił ciało skazańca i wraz z głową wrzucił je do środka.

— Z nakazu króla, chłopakowi należy się godny pochówek — rzekł, po czym przerzucił wór przez grzbiet rumaka, skoczył na siodło i odjechał tą samą drogą, którą przybył kilka minut temu.

Konstruktor

Młodzieniec nie miał pojęcia, ile czasu spędził w ciemności. Nagle poczuł, jak chwytają go dwie mocarne ręce i unoszą w powietrzu. Nie trwało to długo, po chwili postawiły go na czymś miękkim i wyboistym zarazem.

Gdy tylko pod stopami wyczuł twardy grunt, a ciało odzyskało raz utraconą równowagę, zaczął się szamotać, robiąc to tak długo, aż udało mu się rozchylić materiał. Wychylił z wora swoją rozczochraną głowę, a wraz z nią całą resztę: upapraną koszulinę, podarte portki oraz żółte, mocno wytarte trzewiki.

Napinając się i trzepocząc, wygramolił się z materiału, po czym zaczerpnął powietrza, głęboko, gwałtownie, jakby wynurzał się spod tafli wody.

— Myślałem, że dłużej tego nie ścierpię — rzekł, ciężko dysząc. — Jeszcze chwila, a na amen bym się zadusił.

Uspokoił nieco oddech, rozejrzał się dookoła. Usilnie starał się rozeznać, gdzie się teraz znajduje, niestety, wszystko, co widział to bolesną plamę światła. Zasłonił dłonią oczy, zerknął przez szczelinę między palcami. Przed nim zamajaczyły jakieś niewyraźne kształty, rozmazane plamy, dziwne, nieforemne bryły. Te z każdą kolejną chwilą przemieniały się w coraz to już bardziej realne przedmioty. Jeszcze moment, a już całkowicie odzyskał ostrość widzenia.

Odstawił dłoń od oczu, rozejrzał się dookoła. Przesunął spojrzeniem po soczystej trawie, zeschłych bylinach, spalonych słońcem wrzosach… Jego wzrok zatrzymał się na strumyku.

Potok wił się między tatarakiem i krzewami malin, lśniąc kolorem nieba, nie dalej niż kilkanaście kroków na zachód. Chwiejąc się i potykając, ruszył w jego kierunku. Dopadł go, pochylił się nad nim, zapatrzył się w swoje odbicie. Rozczochrane włosy o kolorze zgniłej słomy, biała jak kreda twarz, ale przede wszystkim te duże, chabrowe oczy zdradzały, czego w ostatnich dniach zakosztował. Ciężko było w to uwierzyć, jednak mrugająca po drugiej stronie tafli wody postać świadczyła, że żył, naprawdę żył.

Zanurzył w potoku ręce. Obraz się zmącił, ciało zaś przeszył dreszcz. Przemył twarz, poczuł, jak zimno spływa mu po szyi, karku i już dalej, wprost na plecy.

Nieco bardziej przytomnym wzrokiem zerknął przez lewę ramię. Obok dębu stał sir Ryszard, kępką trawy wycierał ostrze miecza. Coraz niższe słońce nie tylko odbijało się w jego orężu, lecz także w hełmie, napierśniku i nagolenicach. Młodzieniec jeszcze nigdy nie widział tak lśniącej zbroi, przez chwilę nawet doznał wrażenia, że to nie żaden tam pancerz, a idealnie wypolerowane lustro. Mimo narastającego bólu w źrenicach ani na chwilę nie spuszczał oczu z tej świetlistej postaci.

W końcu dał za wygraną, jeszcze bardziej się obrócił, wpatrzył się w rumaka. Cały czarny, niezwykle wysoki i nadto cały żylasty, skubał trawę najwyraźniej zadowolony, że nie musi już dłużej dźwigać dwóch ludzi naraz, swojego okutego w żelazo pana, a nadto jego zamkniętego w worku.

Zerkał na niego, niechętnie, spode łba. Widok umięśnionego konia przypomniał mu o bólu szyi. Złapał się za kark i zaczął go masować. Odchylał przy tym do tyłu głowę, coraz bardziej i bardziej, tak długo, aż padł plecami na łąkę. Trawa była miękka, kwiaty roztaczały przyjemną woń, zioła uspokajały jego roztrzęsioną duszę. Czuł, jak słońce muska mu skronie, jak wiatr chłodzi policzki. Leżał zanurzony w zieleni, oddychając miarowo, nieśpiesznie, sycąc się każdą chwilą, a już najbardziej tak niespodziewanie odzyskaną wolnością.

Wtem rozbudził go huk obijanego metalu. Wzdrygnął się, odwrócił w jego kierunku głowę. To sir Ryszard ściągał zbroję i wrzucał jej części do wora, tego samego, z którego dopiero, co sam wylazł.

Młodzieniec usiadł na trawie i po raz pierwszy bez bólu w źrenicach przyjrzał się mężczyźnie dokładniej. Mimo że w lnianej koszuli i skórzanych portkach już nie błyszczał, a nadto gdzieś znikły te przysadziste bary i zbyt duże plecy, to stale wyglądał tak, jak wtedy, gdy kilka godzin temu zobaczył go na rynku — jak anioł. No, może nie od razu sam archanioł Michał, jednak ktoś z nadziemskiej władzy, z samych okręgów niebieskich. Zaczesane do tyłu włosy lśniły mu czarne jak u kruka pióra, gęsty zaś zarost częściowo zakrywał bliznę, która ciągnęła się od szyi aż po lewe oko.

— Nie wiem, jak waszej anielskości dziękować — rzekł chłopak słabym głosem. — Rad wielce jestem za stróżowanie nad moją osobą.

— Podziękujesz później — odparł rycerz. — Jeśli wrony do tego czasu nie zrobią z twoich kiszek uczty.

— Słucham?

— Nic takiego. Zastanawiam się tylko, czy nie zrobiłem młodzieńcowi niedźwiedziej przysługi.

— Nie rozumiem.

— Nie ma nic tu do rozumienia. Zwyczajnie nie jestem pewien, czy słusznie postąpiłem. Może lepiej było pozwolić oddać ci ducha, tam na rynku, z ręki tego rzeźnika, niż dopuścić do wykonania zadania, które cię czeka.

Mówiąc to, Ryszard włożył rękę do wora i wyciągnął z niego nóż i krzesiwo.

Młodzieniec zapatrzył się, jak na trawę spada złoty deszcz iskier, a ten przemienia się w małe, świecące płomyki.

Wrócił na polankę, gdzie usiadł na omszonym pieńku naprzeciwko rycerza.

— A cóż to za zadanie? — Wlepił w zbrojnego oczy.

— Któż to może wiedzieć. To sprawy króla, nic mi do tego.

— Króla? Czego może chcieć ode mnie jego wysokość?

— A kto tam zna myśli władców? Pewnie jak zawsze: krew, flaki i babranina — rzekł rycerz, po czym włożył rękę do wora raz jeszcze. Tym razem za uszy trzymał szaraka. Ułożył go na pieńku, zamachnął się, zatapiając w nim nóż, mocno, głęboko, aż po samą rękojeść.

Młodzieniec z niesmakiem zapatrzył się, jak mężczyzna ostrzem przejeżdża po zajęczym podbrzuszu, jak wkłada do niego dłoń, po czym mocnym szarpnięciem wyrywa lepkie wnętrzności.

Być może nie był to najprzyjemniejszy widok, mimo to doskonale wiedział, że to najszybsza droga, aby dobrze napełnić żołądek, nie potrafił raczej zrozumieć, dlaczego mężczyzna nie wyrzuca bebechów w krzaki, tylko ciągle się nimi bawi, jak jakąś przednią zabawką, podrzucając i ważąc je w dłoni.

Prawica Ryszarda w końcu znieruchomiała. Nie na długo. Wygiął ją w ramieniu, napiął niczym cięciwę w łuku, po czym cisnął nieczystościami wprost przed siebie.

Chłopak z niedowierzaniem patrzył, jak flaki lecą wprost w jego kierunku, jak przelatują nad ogniskiem, po czym mlaskają tuż pod jego stopami, obryzgując jego żółte trzewiki czerwonymi kropelkami.

Poczuł mdłości. Cofnął nogi, jednocześnie zadzierając ku niebu brodę. Jego wzrok powędrował wysoko, wysoko, zatrzymując się dopiero na samiutkim szczycie brzozy.

Nastała cisza. Przez chwilę mu się zdało, że drewniany pieniek, na którym chwilę temu przysiadł, w jakiś dziwny sposób przemienił się teraz w gorący zapiecek, który parzył go w skórę przez upaprane porcięta.

W końcu od strony ogniska doszedł go odgłos, jakby ktoś ściągał mokrą, długą za łokieć rękawicę. Po chwili nastąpiło zassanie, do złudzenia przypominające wbijanie patyka w grzęzawisko. Za nic nie opuszczał wzroku, aby sprawdzić, co za tymi wszystkimi dźwiękami się kryje, zresztą doskonale się domyślał, że to rycerz właśnie ściągnął z szaraka skórę i przebił zwierzę na wylot patykiem.

Wreszcie usłyszał dźwięk, na który od dłuższego czasu czekał. Był to odgłos odstawianego pieńka i oddalających się kroków. Mimo że dźwięk coraz bardziej słabł, ale i nawet wtedy, gdy już znikł całkowicie, wciąż nie ruszał się z miejsca. Dopiero gdy do jego uszu doszedł chlupot wody, obmywanych rąk i noża, wstał i szybko usiadł tam, gdzie chwilę temu spoczywał Ryszard.

Dopiero tutaj poczuł się odrobinę lepiej. Oddychał przez chwilę głęboko, po czym skupił wzrok na ognisku. Wpatrzył się w płomienie, w to, jak te wzbijały się ku niebu, po czym opadały w niskim pokłonie, jak pojawiały się w najmniej oczekiwanym miejscu, tylko po to, aby po chwili całkowicie rozpłynąć się w powietrzu. A im dłużej na nie zerkał, tym bardziej mu się zdawało, że to żadne tam ogniki, a jakieś nieuchwytne, mistyczne istoty. Tak, teraz dokładnie to widział, najwyraźniej były to serafiny, które tańczyły jakiś tajemny, niebiański taniec, a te wzlatujące ku niebu iskry, to były ich modlitwy, które wznosiły przed tron Boga Najwyższego.

Widok anielskich panów koił jego duszę, łagodził napięcie, uspokajał rozpalone zmysły, tak że nie minęło wiele czasu, gdy niepokój się rozpierzchł, a niesmak w ustach ustąpił całkowicie.

Z namysłu wyrwał go trzask pękającej gałązki. Ocknął się, odlepił od ognia oczy. Ujrzał nad sobą sir Ryszarda. Mężczyzna miał mokre ręce i patrzył na niego z wyraźnym wyrzutem na twarzy. Wisiał tak nad nim przez dobrą chwilę, aż wreszcie się ruszył i usiadł na jego niedawnym miejscu, wprost przy zajęczych bebechach.

— Chyba jednak nie będzie aż tak źle? — zapytał chłopak z nieco już większym optymizmem w głosie.

— Źle? Z daleka śmierdzi mi trupem i to wiele bardziej niż wtedy, gdy gniłem w oblężonym Sewastopolu — odburknął rycerz, trącając butem zajęcze trzewia.

Na słowa o Sewastopolu twarz młodzieńca nieznacznie się rozpromieniła. Przechylił do przodu głowę, z zaciekawieniem wpatrzył się w rycerza. Milczał przez chwilę, aż w końcu zapytał:

— Byłeś w Sewastopolu?

— A co w tym takiego dziwnego?

— Słyszałem kiedyś barda, który śpiewał o tej bitwie.

— Barda powiadasz. I co takiego słyszałeś?

— Ano, jak to wszystko wyglądało. Jak anioły stępowały z nieba, aby wam usługiwać, jak karmiły was niebiańską rosą, jak nosiły na świetlistych barkach, abyście nie skaleczyli stopy o kamień…

— Jakżeby inaczej — parsknął rycerz. — Anioły zamiast rumaków, tęcza w miejsce tarczy i świetlny promyk zamiast miecza. W pieśniach bardów krwawe bitwy to zwykle strumyki między kwietnymi błoniami.

— Czyli to nieprawda?

— A jak myślisz?

Młodzieniec podrapał się po czuprynie.

— Czyli jak było naprawdę? Ciężko?

— Ciężko, drogi chłopcze, to jest przejść przez pole, przez które przepędzono stada jej królewskiej mości i się przy tym nie ufajdać. Sewastopol to było piekło. Trup walał się tak gęsto, że musieliśmy przy nim wieczerzać, podczas gdy żar z nieba lał się tak mocno, że umrzyki puchły na naszych oczach.

Młodzieniec pobladł, podczas gdy rycerz mówił dalej:

— Czy ty wiesz, jak smakuje zupa z ryby, gdy zmieszać ją ze smrodem pobojowiska? Żułeś ty kiedyś zgniłe jajo, gdy dookoła leci trupem? Mówię ci, to nie groch z kapustą.

Młodzieńcowi zrobiło się duszno, tak duszno, jakby nagle się znalazł na polu z maciejkami. Rozpiął pod szyją cynowy guzik, wstał i co sił ruszył do strumyka. Dopadł go i od razu zaczął ochlapywać twarz wodą.

— Jednak to nie smród był najgorszy — rzucił za nim Ryszard.

— Jakże to. Co może być gorszego od smrodu umrzyków?

— Zagrożenie, drogi chłopcze, zagrożenie. Jednak nie takie zwyczajne, ale wszechobecne. Pojmujesz?

— Nie bardzo.

— Wszechobecne, czyli takie, które czyha wszędzie. Chowa się za drzewem, kuca w krzakach, spada niczym orzeł z góry, wyciąga spod wody trupie ręce.

Młodzieniec spojrzał w odmęty strumienia. Przestał ochlapywać twarz i szybko ruszył do ogniska.

Gdy wrócił, rycerz ponownie siedział na swoim wcześniejszym miejscu, z dala od bebechów.

Chłopak tym razem nie zamierzał wracać na stary pieniek. Usiadł na trawie i zapytał:

— Jakże to spod wody?

— Ano tak to. Zagrożenie wszechwładne, miarkujesz? Wpierw łomocze ci serce niczym taran oblężniczy o bramę, a oczy łażą niczym wszy pod hełmem. Obracasz się na dźwięk najlżejszego szmeru, aż w końcu tracisz siły i tylko stoisz sztywny niczym ten zając z kijem w… — Umilkł i wpatrzył się w przebite patykiem mięso.

— Chyba rozumiem.

— Guzik tam rozumiesz. Zagrożenie wszechobecne. Od wrogów — zbrojny wyciągnął nóż i ciachnął szaraka tak, aż pojawiły się na nim kropelki krwi — od choroby — rzekł, robiąc obok drugą szramę — od kamratów, którzy postradali rozum — naciął po raz trzeci — od obłędu, które trawi cię od środka — podciął dziczyznę po raz czwarty. — Jednak to i tak dziecinna igraszka w porównaniu z tym, co ciebie czeka. Nie jedno już w życiu widziałem, ale coś takiego? To nie na moje nerwy. Wolałbym zawczasu, tu i teraz, targnąć się na swoje życie, niż brać w tym wszystkim udział. — Tym razem przystawił sobie nóż do wydatnych żył na nadgarstku.

Młodzieniec raz to wpatrywał się w przystawione do żyły ostrze, raz to w krople krwi, które coraz szybciej skapywały, niknąc gdzieś w płomieniach. Nagle poczuł suchość w gardle. Przez chwilę na nowo mu się zdało, że stoi na podwyższeniu, przywiązany do szorstkiego słupa, czekając na katowski topór.

Ryszard, marszcząc brwi, łypał na niego groźnym wzrokiem. Nagle poruszył nosem tak, jakby próbował odgonić siedzącą na nim muchę. Zrobił tak raz jeszcze, parsknął cicho, a twarz mu się wykrzywiła, jakby zjadł coś kwaśnego. W końcu nie wytrzymał i ryknął gromkim śmiechem.

Zdumiony tym zachowaniem, młodzieniec szerzej otworzył oczy. Cofnął się i wpatrzył, jak rycerz chwyta się za brzuch i skacze wokół ogniska. Coraz bardziej zdziwiony przyglądał się, jak ten tańcuje to w tył, to w przód, jak opuszcza nóż, który wbija się obok zajęczych wnętrzności, jak z naprędce zrobionego paleniska zrzuca zająca, który znika gdzieś w wysokiej trawie.

Trochę trwało, zanim zbrojny na nowo odzyskał władzę nad ciałem. Wciąż przednie ubawiony, jednak na tyle już opanowany, aby wziąć się za poprawianie mięsiwa, rzekł do chłopaka:

— Żebyś widział swoją minę. No, żebyś ją widział. Niech mnie drzwi katedry ścisną! Nie mam sumienia się więcej z ciebie naigrawać, zważywszy na to, co dziś przeszedłeś. Nie obawiaj się, nie będzie aż tak źle. Nasz król to najmędrszy człek, jakiego znam. Lepiej poszukaj drewna, idzie zimna noc.

Gdy chłopak wrócił z naręczem suchych gałęzi, jeszcze z daleka doszedł go zapach smażonego mięsiwa, a wraz z nim cudowny dźwięk wypalanego tłuszczu, który brzmiał teraz w jego uszach niczym gregoriańskie chorały. Usiadł na omszonym pieńku, z lubością wsłuchując się w tę cudowną harmonię syków i skwierków.

Mimo że nie miał nic w ustach od dobrych trzech dni, jakoś mu to wcześniej nie przeszkadzało, teraz jak na złość nie potrafił o niczym innym myśleć. Co rusz przełykał ślinę, podczas gdy w brzuchu burczało mu tak, jakby za lasem grzmiała burza. Mógłby teraz spałaszować nie jednego, a całe stado szaraków i jeszcze byłoby mało. Z coraz to większą niecierpliwością zerkał na rycerza, jak ten srebrnym nożykiem nakłuwa parujące mięsiwo i w nieskończoność posypuje je żółtą przyprawą.

Ryszard w końcu odciął zajęczą nogę, wgryzł się w pieczyste i rzekł:

— Gotowe. Reszta twoja. Musisz nabrać siły.

Niedoszły skazaniec spożywał posiłek, zupełnie nie zwracając uwagi na maniery. Mlaskał przy tym głośno, nic nie robiąc sobie z tego, że po brodzie spływa mu złota strużka tłuszczu. Gdy zaspokoił pierwszy głód, czyli wtedy, gdy już prawie nic nie zostało, wciąż mlaskając, zapytał:

— Skąd, dostojny rycerzu, wiedziałeś o mechanizmie?

— Wiem o tobie więcej, niż ci się wydaje, o tobie i tych twoich wynalazkach. Król od dłuższego już czasu ma na ciebie baczenie.

— To król zna moje konstrukcje? — Młodzieniec przełknął kęs i wpatrzył się w rycerza.

— A jakże. I muszę się z nim zgodzić, są niczego sobie — śmiałe i dość pomysłowe. Choć, jak dla mnie, niektórym brak finezji.

Chłopak wstał i aż zacisnął lśniące od tłuszczu pięści, a w chabrowych oczach pojawił się blask, który zdecydowanie nie pochodził od ogniska.

— Jak to brak finezji? Moje mechanizmy są doskonałe.

— Doskonałe? To dlaczego od razu odkryłem, na czym polega twoja sztuczka?

Młodzieniec usiadł i wpatrzył się w rycerza.

— Gdzie popełniłem błąd?

— Tutaj. — Ryszard wyciągnął miecz, po czym sztychem dotknął metalowej sprężynki, tuż nad karkiem chłopaka.

W parcianej koszuli zaszumiało. Łachman wystrzelił do góry tak, że głowa młodzieńca zupełnie w nim znikła. Wystarczył ułamek sekundy, a chłopak wyglądał jak ciało bez głowy.

— Pomyślałeś, co by się stało, gdybym wcześniej ją poruszył? — rzekł rycerz i tak jak chwilę wcześniej znów zaniósł się gromkim śmiechem. Ponownie złapał się za brzuch i podskakiwał wokół ogniska tak, jakby dreptał po rozpalonych węglach.

Młodzian zdjął koszulę, objawiając przytroczony do gołego ciała mechanizm, pełen zębatek, kółek, wąskich pompek i zbiorniczków. Ściągnął urządzenie i zaczął coś majstrować przy sprężynce.

— Dlaczego pisałeś do królewskiego kata, skoro i tak planowałeś oszukać mieszkańców? — zapytał rycerz.

— To przez tego rzeźnika. Gdy z zamku przyszła wiadomość, że infamis będzie ścinał, spanikowałem. Już ja znam jegomościa. Pijanica szybciej na śmierć by mnie zamęczył, niż dobrze wcelował. Wolałem już prosić o królewskiego kata, aby ten przyjechał i wykonał swój fach, tak jak się należy. A tu zamiast okrutnika zjawiasz się ty, sam sir Ryszard. Kto by pomyślał? To ogromny zaszczyt… I w ogóle… A widziałeś, jak się pospólstwo dziwowało? — Uśmiechnął się i na chwilę przeniósł myślami do wydarzeń sprzed kilku godzin. — Nieźle, szanowny sir Ryszardzie, żeśmy ich odrwili.

Rycerz wpatrzył się w chłopaka. Ten ani na chwilę nie przestawał wyginać przytroczonej do koszuli sprężynki.

— Myślałem, że mechanizm jest doskonały — Młodzian, widząc, że bez narzędzi niczego nie wskóra, westchnął cicho. Odłożył urządzenie i się w nie smętnie zapatrzył.

— Nie jest tak źle. Muszę ci oddać, zręczną konstrukcję obmyśliłeś. Jeszcze takiej nie widziałem. Gdybym nie wiedział, że ta podmieniona głowa, co to obok pieńka gruchnęła, zmajstrowana była z nadmuchanego świńskiego pęcherza, nigdy bym się nie domyślił. I jeszcze ta krew, ten opór miecza, ten dźwięk… Naprawdę przedni z ciebie konstruktor. Zasłużyłeś sobie, aby tak cię nazywać. Od tej pory będę zwał cię Konstruktorem.

Chłopak wyprostował się i uśmiechnął szeroko.

— A żebyś, sir Ryszardzie, widział moje pozostałe maszyny. A zmajstrowałem już wiele: do otwierania bramy, do czerpania wody, do odmierzania czasu, do śledzenia planet, do zbierania zboża, do…

— Dobrze, dobrze. Opowiesz później. — Rycerz dał ręką znać, aby się uspokoił. — Teraz czas wypocząć. Jutro z rana wyruszamy.

— Na spotkanie z królem?

— Nie tak szybko. Wpierw musimy coś załatwić po drodze. Od rana bierzemy kurs na zakon pod czarną skałą.

— Ale jak to? Przecież przeor…

— Co z nim?

— Jak to, co? Przecież był pod pręgierzem… Może mnie poznać.

— Co? Ten pijanica? Zapewniam cię, że jego świętobliwość nie widzi dalej niż czubek własnego nosa. Nic się nie bój, tylko lepiej zrób coś z kudłami.

— Czyli jutro jedziemy do zakonu pod czarną skałą. — Chłopak zaczął przyklepywać rozczochrane włosy. — Wiele już słyszałem o tym miejscu. Ponoć mają tam niezwykły system do przenoszenia wody na górne piętra. Zawsze chciałem go zobaczyć na własne oczy.

— Wątpię, że będzie ci dane. Jutro, drogi Konstruktorze, nie jedziemy podziwiać zakonne nowinki, a stoczyć bitwę.

— Jak to? Z zakonnikami? Orężem?

— Nie, nie z zakonnikami, a z przeorem, i nie orężem, a strategią. Rozumiesz?

— Nie bardzo.

— Jakoś mnie to nie dziwi. Wiele się jeszcze musisz nauczyć. Nie wszystkie bitwy rycerz stacza z mieczem w ręku. Nie czas to teraz wszystko roztrząsać. Czas spać. Jutro czeka nas ciężki dzień.

Ku uciesze gawiedzi

Konstruktor ułożył się blisko ogniska. Usilnie próbował zasnąć. Mimo ciepłej strawy i grubej skóry, w którą szczelnie był opatulony, sen jakoś odszedł mu z powiek. Ognisko dogasało, a on wciąż wpatrywał się w gwiazdy.

— Szanowny rycerzu, nie lękasz ty się śmierci? — Zagadnął zapadającego w sen sir Ryszarda.

— Śmierci? — rycerz powtórzył z zamkniętymi oczami. — Śmierć, mój drogi Konstruktorze, to gość, który wcześniej czy później i tak nas odwiedzi. Im szybciej z tą wizytą się pogodzisz, tym lepiej dla ciebie.

— A bólu? Nie boisz ty się bólu?

— I ból jest częścią życia. Z latami i z nim można się zaprzyjaźnić, a i z czasem traktować jak pobratymca.

— Niczego się nie boisz?

— Tego nie powiedziałem. — Rycerz otworzył oczy i podniósł się na ramieniu. Popatrzył na młodzieńca. — Co było dziś dla ciebie gorsze, czekające cię cierpienie czy może to, że dokończysz żywota?

— Ani jedno, ani drugie, a raczej… — Umilkł i wpatrzył się gdzieś przed siebie. Po chwili wyszeptał. — To nie w porządku tak umierać ku uciesze gawiedzi. Nie tak to powinno wyglądać.

— I ja tak uważam. Śmierć nikogo, nawet największego wroga, nie powinna być niczyją rozrywką. Ten oto miecz wiele już zakończył żywotów — Wyczuł pod palcami zimno żelaza — Jednak za każdym razem była to sprawa poważna i na swój sposób szlachetna. Zawsze się staram, o ile to możliwe, aby została zachowana godność przegranego, pamiętając, że pewnego dnia i ja kiedyś przegram.

— Co za szalony dzień. — Konstruktor schował twarz w dłoniach, jakby sprawdzał, czy wciąż należy do świata żywych. — Zatem jutro jedziemy do zakonu pod czarną skałą, a potem na spotkanie z prawdziwym władcą. Na pewno chce poznać moje najnowsze wynalazki — powiedział cicho.

Po chwili dało się słyszeć jego miarowy oddech. Spał.

Sen jak na złość opuścił rycerza. Włożył rękę do wewnętrznej kieszeni kamizelki, wymacał pod palcami rzemyk, po czym podążał za nim tak długo, aż jego ręka zatrzymała się na drewnianym krzyżyku. Mocniej zacisnął na nim dłoń. Długo wpatrywał się w gwiazdy. Myślał.

Batalia z przeorem

Ryszarda ani za grosz nie interesował trzypiętrowy budynek zakonu, nie zwracał uwagi na wytłaczarnie, browar, chlew, niezliczone budynki gospodarcze oraz górującą nad tym wszystkim ośmioboczną wieżę. Siedział na rumaku, odwrócony do konwentu tyłem, wpatrując się gdzieś daleko w falujące pola jęczmienia. Twarz miał skupioną, poważną jakby szykował się do bitwy.

Konstruktor przeciwnie, już jakiś czas temu zszedł z konia, łaził to tu, to tam, z ciekawością oglądając okazałe, zakonne budowle. Gdy już sobie wszystko dobrze obejrzał, skupił się na klasztornej furcie. Gdyby nie ta święta figura, co to tkwiła we wnęce nad dwuskrzydłową bramą, miałby wrażenie, że wrota wcale nie prowadzą w miejsce modlitwy i kontemplacji, a raczej do pałacu jakiegoś zamożnego pana.

Uchylił nieco wrota. Gdzieś w głębi ogrodu, za niskich drzew, wyłoniła się mnisia postać. Mimo ciężkiej postury i niskiego wzrostu zadziwiająco szybko się ku niemu zbliżała. Osobnik ten najwyraźniej coś do siebie mówił, tupiąc przy tym i gestykulując zamaszyście. Po takiej przemowie spluwał i ponownie coś perorował. Chłopak nie był w stanie usłyszeć słów, świadkiem jego połajanek jedynie gęste krzaki róż i kwietne rabaty, a te przyjmowały wybuchy gniewu z wyraźną obojętnością.

Po chwili zakonnik wszedł w wąską alejkę, skręcił za jabłonią i już stał w prześwicie furty.

Przed nim pojawił się przeor, ten sam, którego widział na egzekucji, tam, gdzie niemal pozbawiono go jego cennej głowy. Wbrew temu, czego tak się obawiał, mnich wcale na niego nie ryknął, nie zrugał, nie poszczuł psami, przeciwnie, uśmiechnął się szeroko, rozłożył ramiona w powitalnym geście i rzekł tubalnym głosem:

— A kogóż to moje oczy widzą?! Toć to sam sir Ryszard! Co za przemiła niespodzianka!

— Witam przeora — Rycerz zeskoczył z konia. — Również i ja rad jestem z naszego spotkania.

— Czemu to zawdzięczam tę przemiłą wizytę? — zapytał mnich, wciąż nie odlepiając uśmiechu z twarzy.

— Przejeżdżałem niedaleko i pomyślałem, że jego świętobliwość na pewno ucieszy widok mojej osoby. Może trochę pospacerujemy. Piękna dziś pogoda.

— A, tak, tak. W rzeczy samej. Pooddychajmy trochę wśród bożego stworzenia. — Mnich wskazał palcem w kierunku pól jęczmienia.

Młodzieniec zapatrzył się we wskazane miejsce. Pola zaczynały się jakąś milę od furty zakonu i ciągnęły daleko, daleko, aż pod samiuteńki las.

Mężczyźni ruszyli w ich kierunku, pozostawiając go samego z rumakiem. Szybko przywiązał konia do leszczyny i bez zbędnego już ociągania podążył za nimi.

Musiał przyznać, że sir Ryszard się nie mylił, przeor wcale go nie poznał, tak po prawdzie to nie zwracał na niego najmniejszej uwagi, traktował go, jakby był niewidzialny.

Jeszcze chwila i już ich dogonił, jednak nie ośmielił się z nimi zrównać, ciągnął się za nimi cichy, niewidoczny, jednak na tyle blisko, aby wszystko wyraźnie słyszeć.

— Pięknie wam w tym roku obrodziło — Ryszard ruchem ręki wskazał na pole.

— W rzeczy samej. — Przeor się wyprostował, z dumą wpatrując się w złoty ocean zboża, który unosił się i opadał niczym morskie fale.

— To i plon będzie wyjątkowy — dodał rycerz.

— A jakże. — Mnich ani na chwilę nie spuszczał oczu z jęczmienia. — Jak żyję, nie pamiętam takiego roku.

— Coś mi się zdaje, że browar nie nadąży z produkcją.

— Tym bym się akurat nie przejmował. Jednakże do rzeczy. Szczerze mówiąc, sir Ryszardzie, jakoś nie bardzo wierzę, że przez przypadek trafiliście w nasze święte progi.

— Nie na marne powiadają, że przeor jednym tylko spojrzeniem duszę na wylot przenika. — Rycerz się uśmiechnął. — W rzeczy samej, przywiodła mnie tu pewna sprawa.

Zakonnik zatrzymał się i wwiercił oczy w zbrojnego.

— Czy ma to może coś wspólnego z wyrzutami sumienia, które wreszcie zaczęły trapić waszą rycerską duszę? Bądź co bądź, od sumienia się nie ucieknie.

— Wybaczy przeor, ale do swoich interesów nie mieszam osoby postronne. Sam zaciągam dług i sam go spłacam, i nieważne, czy mowa tu o szynkarzu, czy o Najwyższym.

Przeor burknął coś pod nosem. Młodzieniec nie zrozumiał, co takiego, jednak jego baczne oko nie przeoczyło faktu, że mnich jednym okiem patrzy na falujące łany zboża, podczas gdy drugim zerka na sakiewkę przytroczoną do rycerskiego pasa.

— Chodzi o coś innego. Król potrzebuje jednego z twoich braciszków — rzekł zbrojny.

— O, na pewno znajdzie się taki, który chętnie zakosztuję królewskiej gościnności.

— Chodzi o konkretnego.

— A który to taki? — Przeor jeszcze mocniej wwiercił wzrok w rycerza.

— Idzie o brata Scholastyka.

Duchowny odchrząknął. Chciał coś powiedzieć, jednak się rozmyślił. Znów odchrząknął. Chwilę bił się z myślami, aż w końcu zdecydowanie oznajmił:

— Nie ma tu takiego.

— Ależ jest.

— Mówię jako sługa Boga najwyższego, bez kłamstwa w sercu moim, nie ma w naszych świętych progach brata, który zwie się Scholastykiem.

— No, dobrze. Zatem król potrzebuję niewiasty, którą do niedawna tak zwaliście.

Opat łypnął na rycerza spode łba. Przez chwilę milczał. W końcu odwrócił w kierunku pola głowę i wymamrotał:

— Oj, chyba będę musiał z braciszkami przeprowadzić szczerą rozmowę. Paplają, co im tam tylko ślina na język przyniesie, zupełnie bez umiaru i przyzwoitości.

Umilkł i zaczął intensywnie masować skronie. Po chwili znów zapatrzył się w rycerza:

— A od kogo to, szanowny sir Ryszardzie, o tym wiecie? — zapytał.

— Nieważne.

— Nieważne, nieważne. Nie z głupim gadacie. Nie od dzisiaj wiem, że w zakonie zalągł się bazyliszek, szpieg, co to go sam diabeł wprost z piekieł poucza. Tylko, który to się pytam? No, powiedźcie? Nie dajcie się prosić. — Jeszcze mocniej zapatrzył się w zbrojnego.

Ten milczał.

— Czyżby ten gruby Maciej z kuchni? — Niemal przewiercił wzrokiem Ryszarda na wylot. — Nie, nie mówcie. Sam zgadnę. To nie on. Przecież on dobrze do trzech zliczyć nie umie, a nadto stale na piecu się wyleguje. Szybciej Alojzy. — Znów zapatrzył się w rycerza, próbując wyczytać coś z jego twarzy. Ta była kamienna, nieprzenikniona. Mimo to mnich był już przekonany.

— Tak, to na pewno Alojzy. Ostatnio coś chętnie za furtę wychodzi, a tak go wieczorami do miasteczka gna, że na rzyci nie usiedzi, kolacji nie doje, kielicha nie dopije, a już odświętną szatę ubiera i boczną furtą na zewnątrz wyłazi. Nie raz widziałem, jak wieczorami wzdłuż muru przemyka. Łazi jak ta wesz po łysinie i tylko myśli jakby mnie tu wydudkować, jakby mnie pozbawić stanowiska, jakby…

— To, co z tą niewiastą? — Ryszard mu przerwał.

Mnich umilkł. Po chwili rzekł już całkiem spokojnym głosem:

— Załóżmy, że przebywa u nas taka osoba. Jednakże to nie żadna niewiasta, a smok starodawny.

— Boże uchowaj! Jakże to być może?! — Rycerz udał zaskoczenie, zresztą niezbyt umiejętnie.

— A no może, może. Toć to sama czarownica, wprost z diabelskich czeluści. Podstępem wkradła się w nasze zakonne szeregi, rzuciła na braciszków czar, uwiodła ich słabe dusze, a wszystko po to, aby znieważyć nasz święty przybytek. Sam Lucyfer zapragnął ośmieszyć nasz święty zakon, gwałtem porywając niewinne baranki. Jednak ja, w swojej przenikliwości, rozpoznałem prawdę. Ja, pasterz niebieskiego stada nie dałem się nabrać. Dziś mija tydzień, jak we śnie nawiedził mnie sam święty Jerzy i tak do mnie powiada: „Uważaj na brata Scholastyka, bo to nie żaden mnich, a smok starodawny, siła nieczysta, licho złośliwe”. Tak właśnie powiedział. A musisz wiedzieć, że nas świętych mnichów niełatwo jest zwieść, podczas gdy mnie, przeora świętego Bartłomieja, to już najtrudniej.

— Rozumiem. Zatem król potrzebuje tego smoka.

— Co?! Nie ma mowy. To sprawa papieża, królowi nic tu do tego. Takie conflicutus rozstrzygamy tutaj samemu. Pójdzie pod sąd kościelny, gdzie poniesie zasłużoną karę.

— Jednakże król będzie niepocieszony.

— Król? A kimże jest król? Czy nie Rybakowi powierzył Pan królowanie nad światem? Czy i nie monarcha podlega tej władzy? Według porządku niebios być musi. Tak obmyślił to Przedwieczny i tego będę pilnować. — Mówiąc to, podniósł wzrok ku niebu.

— To mówi przeor, że niewiasty nie wyda?

— Nie wydam. Poniesie zasłużoną karę. Wyślę ją na sąd papieski, gdzie zostanie sprawiedliwie osądzona i niech Bóg zlituje się nad jej duszą, bo jeżeli chodzi o ciało, to już za późno.

— Czy mogę wielmożom przerwać? — Konstruktor nieśmiało rzucił w kierunku mężczyzn. — Chciałbym na chwilę rozmówić się z sir Ryszardem na osobności?

Zaskoczony przeor odwrócił się w jego kierunku. Wyglądał tak, jakby zobaczył go po raz pierwszy. Niechętnie dał rycerzowi przyzwolenie, aby ten do niego poszedł.

— Szanowny, sir Ryszardzie — wyszeptał młodzieniec, gdy już był pewien, że przeor ich nie słyszy. — Tak nic nie wskóramy. Mam lepszy pomysł. Odkąd tu przybyliśmy, nie spuszczam wzroku z tamtej budowli. — Nieznacznym ruchem głowy wskazał na górującą nad opactwem ośmiokątną, kamienną wieżę. — Dałbym głowę, i to moją własną, nie podmienioną, że to właśnie tam ją trzymają. Chyba wiem, jak ją oswobodzić. To nie takie trudne. Na sam przód sforsujemy mur, to znaczy się sklecę taką specjalną drabinkę. Potem użyjemy większej maszyny, dzięki której zeskoczymy z wysokości zupełnie bez uszczerbku dla naszych kości. Jeżeli zaś chodzi o przeniesienie nas do wieży, to użyjemy katapulty, która przerzuci nas wprost w otwór…

Rycerz, co prawda wpatrywał się w chłopaka, jednak wyglądał tak, jakby jego słowa wpadały mu jednym, a wypadały drugim uchem. Najwyraźniej nad czymś głęboko dumał, nad czymś, co nie było jego planem odbicia niewiasty. Po chwili całkowicie stracił nim zainteresowanie. Odwrócił się w kierunku zwalistego niczym pień starego dębu mnicha i zapatrzył się, jak ten wchodzi w zboże i wycierając z kłosów nasiona, próbuje ich dojrzałości.

— Chłopcze, mówiłem ci, dużo się jeszcze musisz nauczyć — w końcu mu przerwał. — Życie o wiele bardziej jest skomplikowane niż te twoje wynalazki, jakkolwiek bardzo użyteczne. Z czasem zrozumiesz, że istnieje wiele dróg do rozwiązania problemu i nie wszystko da się załatwić maszyną do podmieniania głowy. Słyszałeś ty kiedyś o dyplomacji? Wierz mi, nie chciałbyś mieć na głowie rozwścieczonego kościoła. Patrz i się ucz.

Zostawił go i wrócił do przeora. Tęsknym wzrokiem zapatrzył się w bezkresne łany zboża, zaciągnął w płuca nagrzane jęczmieniem powietrze, westchnął, po czym z nieukrywanym podziwem w głosie rzekł:

— Cudownie wam w tym roku obrodziło. Niemal czuję, jak rośnie. Muszę przyznać, w wielu zakonach już bywałem, jednak nigdzie tak złocistych łanów ja te tutaj, nie widziałem.

Mnich wyprostował się, jeszcze wyżej zadzierając swój kluskowaty nos.

— To prawda. Nasze najlepsze. I choćbyś przemierzył świat wzdłuż i wszerz, nigdzie takich nie znajdziesz.

— Wyobrażam sobie, jaki z nich musi być napitek: złoty, klarowny, o czystym, kwiatowym aromacie… — Rozmarzył się rycerz.

Słońce położyło się na brązowym habicie mnicha, oblało potem jego łysą czaszkę, dotknęło fiołkowo-czerwonego nosa. Tęskno zapatrzył się w horyzont, pomału oblizując suche wargi.

— A jaką musi mieć rozkoszną pianę! Gęstą jak śmietana, która nigdy nie opada — ciągnął dalej rycerz.

— W rzeczy samej. Jest, jak mówisz — potwierdził mnich.

— A jakie musi być wytrawne w posmaku. Zapewne goryczka w nim odpowiednia, na dobrym chmielu warzona.

— Jakże to by tak bez chmielu? Piwo bez chmielu, koń bez ogona, a kobieta bez cnoty jednakową wartość mają. Bez chmielu goryczki być nie może, a i życie bez goryczy mnichowi się nie godzi. Czyż i nie nasz Pan ostrze goryczy w sobie nosił?

— Zaiste, boski to napój.

— Ano boski. Toć to już nasi doktorzy teologii dawno zauważyli.

— Pięknie wam w tym roku Pan pobłogosławił. Miarą przetłoczoną.

— Powiedzmy, na zimę wystarczy. — Mnich wypiął masywną pierś.

— Ciekawe ile z tak pięknych pól beczułek uwarzycie? Myślę, że i nawet z tysiąc baryłek czystego złota.

— Bliżej dwóch. I to samego przedniego.

— Dwa powiadacie? — W oczach Ryszarda pojawiło się zdumienie. — Niech no opat popatrzy, jak to się cudownie składa.

Postać mnicha nagle się skurczyła i napięła, a jego uśmiech przygasł, jakby z tyłu z ośnieżonych gór zawiało go zimnym wiatrem. Nie podobało mu się to ostatnie zdanie, a już najbardziej to dziwne spojrzenie rycerza.

Ryszard jakby nic ciągnął dalej tym samym niewinnym głosem:

— Widzicie, przeorze, król wkrótce wyrusza na wojenną wyprawę. Ach, ci poganie z północy. Za nic nie można się ich pozbyć. Przegnamy ich na wiosnę, wracają na jesień. Grabią wioski, porywają ludzi, wybijają bydło, palą plony… — Ostatnie słowo powiedział dobitniej, jednocześnie przejeżdżając ręką po jęczmieniu, pomału, z czułością, jak gdyby gładził dawno niewidzianą kochankę. — Mogę wam w sekrecie zdradzić, że król ma tego naprawdę dość. W tym roku zamierza się z nimi rozprawić ostatecznie.

Duchowny zamrugał nerwowo. Najwyraźniej nie podobało mu się to całe gadanie o wojnie, a o niszczeniu plonów to już najbardziej. Wprawdzie nie mógł wiedzieć, dokąd ten cały wywód prowadzi, jednak wyglądał tak, jakby się domyślał, że zaraz się dowie i że na pewno nie będzie to nic dobrego.

Sir Ryszard mówił dalej, lekko, jakby od niechcenia.

— Jak wiecie, każda taka wyprawa to pasmo nieprzewidzianych okoliczności. Powiedzmy sobie szczerze, wszystko może się zdarzyć: jedzenie zgnić, rzeki wylać, błota mogą zalać źródła. Albo przeciwnie, ziemie nawiedzi susza, jak to było pięć lat temu. Pamiętacie, jaka to niedola, gdy wyschną koryta rzek? Nie wiadomo, co gorsze, nadmiar wody czy też jej brak. Wszystko jednakowe nieszczęście, katastrofa to katastrofa, a już na pewno fatalna perspektywa na zbrojną wyprawę. Tak czy siak, wojsko bez napitku daleko nie zajedzie, a i o zwycięstwie mowy być nawet nie może.

Przeor chwycił się za skronie, intensywnie je masując, jakby sir Ryszard swoimi słowami, wypowiadanymi tak lekko i od niechcenia, przesuwał gwóźdź bólu coraz to głębiej w jego biedną czaszkę.

Rycerz trajkotał dalej:

— Należy również pamiętać, że wróg uwielbia zatruwać studnie. O tak, nikt inny, jak ta dzicz, oby ich tak wszy żywcem zżarły, nie jest zdolna do takich podłości. Gdy raz gniliśmy w oblężonym Sewastopolu, gdzie trup ścielił się tak gęsto, że musieliśmy po nim deptać…

— Do rzeczy! Co chcesz powiedzieć? — Mnich nie wytrzymał. — Jaką sprawę ma do nas król?

— O, to nic takiego. Jego wysokość w tym roku, na poczet wysiłku wojennego, zainteresowany jest daniną z waszego rejonu. Tak się akurat składa, że potrzebuje dwóch tysięcy beczułek piwa, najlepiej z jęczmienia z odrobiną chmielowej goryczy. Zdaje się, tylko wasze ziemie będą w stanie zapewnić trunek gwarantujący należytą jakość, która przyczyni się do powodzenia wojennej wyprawy. Jednakże wiadomo, nic za darmo. Król za tę przysługę będzie wam dozgonnie wdzięczny. Zapewne wystosuje do was jakiś list dziękczynny, a kto wie, może i nawet na jesień zaprosi na turniej rycerski.

Mnich pobladł, podczas gdy rycerz dalej mielił ozorem:

— Zaiste, wielka to musi być dla zakonu strata. Osobiście żal mi braciszków, a już najbardziej przeora, który tak mocno i z sił całych poszukuje uświęcenia. Taki cudowny trunek, złoty, klarowny, o czystym, kwiatowym aromacie, z goryczką i pianą, która nigdy nie opada. Oczywiście również i ja, żeby wam jakoś wynagrodzić ten uszczerbek, gdy tylko następnym razem do was zawitam, dołożę wszelkich starań, aby wam opisać ten wspaniały smak, aromat i całą resztę… No cóż, służba nie drużba, a wojna nie przelewki. — Ostatnie zdanie rzekł głosem chłodnym, rycerskim.

Mnich nic nie powiedział, jednak jak chłopak zauważył, na jego czole zarysowała się gruba, niebieska żyła, podczas gdy żuchwa poruszała się tak, jakby gryzł rzemyk od swoich sandałów. Po chwili napięcie na twarzy przeora ustąpiło. Na nowo stał się hardy.

— Nie ze mną te sztuczki, sir Ryszardzie — rzekł. — Już ja wiem, co tam knujesz. Nie ma na świecie człowieka, który by oszukał przeora świętego Bartłomieja. Wystarczy mi tylko jedno spojrzenie, a już wiem, co w kim siedzi i powiem ci, że i ciebie przeniknąłem. Trudno, niech król zabiera jęczmień. I tak diablicy nie oddam. Ośmieszyła mnie przed braciszkami i samym biskupem. Dlatego musi ponieść zasłużoną karę. Sprawiedliwość, której będę świadkiem, będzie mi wystarczającą pociechą.

— Ależ, szanowny przeorze, naprawdę nie ma o co kruszyć kopii. Nie mówmy teraz o tym, pospacerujmy trochę, pooddychajmy świeżym powietrzem, a rozwiązanie samo nam przyjdzie do głowy.

Mimo tych słów atmosfera na tyle zgęstniała, że mnich nie mógł odzyskać raz utraconej równowagi. Wlekli się wzdłuż łanów zboża w całkowitym milczeniu. Przeor tylko od czasu do czasu odwracał głowę w stronę pól, recytując pod nosem jakąś łacińską sentencję. Konstruktor nie potrafił rozpoznać, czy duchowny akurat cytował Biblię, czy też może rzucał jakieś przekleństwo. Gdyby miał się zakładać, postawiłby na to drugie.

Pola jęczmienia niespodziewanie się skończyły, ich miejsce zastąpiło pole winorośli. Ryszard zapatrzył się w olbrzymie grona, które, mimo że mocno przywiązane do badyli, pod wpływem ciężaru niemal kładły się na ziemię.

Mnich również się w nie zapatrzył. Ich widok skutecznie rozpraszał zebrane nad nim czarne chmury.

— Oto i rajski widok — rzekł Ryszard ze szczerym podziwem w głosie.

— Ano rajski — Mnich nieznacznie się uśmiechnął.

— Tylko Ewy z Adamem nam wyglądać. Jak żyje, nie widziałem takiego grona. Można skosztować? — zapytał Ryszard.

Mnich dał ręką przyzwolenie.

Po minie rycerza Konstruktor zgadywał, że grona musiały być wyborne, zresztą tak samo, jak i wyglądały. Zapewne były słodkie jak figi, a zarazem cierpkie niczym czarne porzeczki.

— Słońce w tym roku wyraźnie im służy. Będzie wyjątkowe wino i to pewnie nie mniej niż tysiąc beczułek — rzek rycerz z pełnymi ustami.

— Albo i z dwa — przeor powiedział głosem, który świadczył już o tym, że niespokojne myśli całkiem się już rozpierzchły.

— Nie może być! Niech no opat popatrzy, jak to się cudownie składa. — Ryszard cmoknął, a czerwona strużka soku spłynęła mu po brodzie. — Król będzie wprost wniebowzięty, niemalże jak nasza panienka dziewica.

Mnich zatrzymał się i wlepił w rycerza oczy.

— Widzisz, przeorze — zamlaskał Ryszard — po ciężkim dniu wojaczki, zbrojni potrzebują odpocząć, zmyć z siebie trud wojenny, zatrzeć pamięć o niedoli. A cóż do tego bardziej się nadaje jak nie wino z tak cudownych winorośli.

Przeorowi zadrżało oko. Przygryzł dolną wargę, a jego twarz nabrała koloru dokładnie o tym samym odcieniu jak jego nos.

— A niech cię diabli! — krzyknął. — Weź już sobie tego smoka. I tak od Bożej kary się nie wywinie!

— Ależ, szanowny opacie, zupełnie nie ma, o co się unosić. Przecież jakoś to załatwimy. Gdy do was jechałem, mijałem pola i w innych opactwach. Muszę przyznać i tam Boża ręka urodzaj dała, oczywiście nie tak piękny, jak ten tutaj, jednak zawsze. Może i da się coś z tym zrobić. Powiedzmy, król będzie musiał zadowolić się daniną z tamtejszych ziem. Jak to mówią, czego oko nie widzi…

Twarz mnicha nieco złagodniała. Z uwagą zapatrzył się w rycerza. Ten milczał przez chwilę, po czym machnął ręką i dodał:

— Ponadto czuję się zobowiązany ofiarować ten oto woreczek dukatów w podzięce za przychylność waszego zakonu, jak i bezgraniczne oddanie jej królewskiej mości. — Mówiąc to, wyciągnął mieszek pełen dźwięczących monet.

Mnich zważył woreczek w dłoni.

— Skoro na zakon, zmuszony jestem przyjąć.

Schował woreczek w poły mnisiej szaty. Jego waga najwyraźniej złagodziła niepokój. Odwrócił wzrok, wpatrując się w pola, długo, czule, jak ojciec wpatruje się w swoje ukochane dzieci, które mało co, a nie utracił.

Ryszarda uśmiechał się niewinną miną.

— Widzisz, szanowny przeorze — rzekł — gdyby to ode mnie zależało, jako dobry chrześcijanin nie miałbym sumienia pozbawiać zakonu uświęcenia płynącego z posiadania tak cudownego aqua vitae. Czyż nie mędrzec mówi: Kto pije, ten śpi, a kto śpi, ten grzeszyć nijak nie może.

— Jest, jak mówisz, sir Ryszardzie. Toć to już sama logika podpowiada, że kto pije, ten świętym być musi — rzekł przeor, po czym wybuchł długim i nerwowym śmiechem, do którego po chwili dołączył i Ryszard.

Śmiali się jeszcze długo, długo, aż wreszcie zawrócili w kierunku zakonu. Konstruktor wpatrywał się w plecy opata, patrzył, jak ten kroczy przed siebie w rytmie dźwięczącego woreczka dukatów, wciąż nie spuszczając zatroskanego wzroku z falujących pól jęczmienia.

Czarna furia

Gdy tylko znaleźli się pod bramą zakonu, sir Ryszard rzekł lekko, jakby od niechcenia:

— Mam nadzieję, że w ciężarze sakiewki znajdzie się przyzwoity koń dla dziewczyny.

Przeor zmarszczył brwi. Na jego czole raz jeszcze wystąpiła niebieska, pulsująca żyłka, a po niedawnych rechotach pozostało ledwie wspomnienie. Wyglądał teraz tak, jakby miał wybuchnąć gniewem, powiedzieć coś, co nie było ani miłe, ani tym bardziej nie licowało z jego pozycją. Nawet jeśli była to prawda, najwyraźniej się rozmyślił. Machnął tylko ręką i szybko znikł za furtą.

Konstruktor ani na chwilę nie spuszczał z niego wzroku. Patrzył, jak ten kiwając się z boku na bok, mamrocząc coś pod nosem i co rusz spluwając na trawę, szybko kroczy przed siebie. W końcu skręcił w wąską alejkę i ku uldze chłopaka znikł za krzakami róż.

Ryszard również zerkał w prześwit bramy. Również i on zamamrotał coś pod nosem, splunął nieprzyjemnie, po czym już całkiem normalnym głosem rzekł:

— I tak właśnie, drogi chłopcze, wygrywa się bitwy: bez jednej kropli krwi.

Podszedł do rumaka i wskoczył na jego grzbiet. Poprawił się w siodle, po czym spojrzał w niebo.

Oczy Konstruktora odruchowo podążyły za wzrokiem mężczyzny. Od zachodu szły szare chmury, płynęły szybko po błękitnym niebie, przynosząc mu na myśl tłuste wydry w czystej rzece. Przypatrywał im się przez dłuższą chwilę, coraz to wyżej i wyżej zadzierając brodę. W końcu opuścił wzrok, spojrzał przed siebie. Pola jęczmienia gdzieś zatraciły swój złocisty kolor, zszarzały, stały się brudno zielone, nad to zaczęły gwałtownie falować. Już nie przywodziły mu na myśl spokojnej toni, szybciej wzburzony ocean. Spojrzał dalej, hen, na horyzont, tam, gdzie długą, zieloną linią widniał las. Nad borem wyraźnie pociemniało.

Nagle niebo przeszył błysk. Długie świetliste niteczki w mgnieniu oka utkały nad lasem jaśniejącą pajęczynę. Nie trwało to długo, błyskawica jak szybko się pojawiła, tak samo szybko znikła.

Konstruktor znieruchomiał, nastawił uszu, wsłuchał się w bicie swojego serca. Gdy doliczył do dwudziestu, doszedł go grzmot.

Czarny rumak podskoczył, jednocześnie wysoko zadzierając łeb.

— Spokojnie, przyjacielu — Sir Ryszard poklepał konia po żylastej szyi. — To tylko burza. Nie takie rzeczy już… — Nie dokończył zdania, gdy doszedł ich kolejny dźwięk, tym razem gdzieś od strony zakonu.

Rumak podskoczył raz jeszcze, rozdął chrapy, odchylił do tyłu uszy.

— Co się dziś z tobą dzieje? Przecież to zwykła brama. — Rycerz poklepał go po raz wtóry, jednocześnie zerkając na zakonną furtę.

Konstruktor również się w nią zapatrzył. Ta zupełnie przez nikogo nieporuszana, zaczęła się otwierać i zamykać, to w tył, to w przód, to w tył, to w przód, zgrzytając przy tym nieprzyjemnie. Każdy koleiny poryw wiatru, wydobywał z bramy coraz to głośniejszy jęk, który kojarzył mu się z wyciem potępionej duszy.

Zerknął na nią łba. Wcale nie wyglądała na taką, która prowadziłaby w miejsce modlitwy i kontemplacji, szybciej do piekła, miejsc kaźni i krwawych mordowni.

Wzdrygnął się, wstrząsnął ciałem, jakby strzepywał z siebie chodzące po nim niewidzialne pająki, po czym szybko wskoczył na grzbiet rumaka.

Gdy tylko usiadł zaraz za rycerzem, poczuł, jak skóra zwierzęcia nieprzyjemnie pije go w zad, nie to jednak uwierało go najbardziej — w sercu czuł do Ryszarda żal, że ten nie wziął jego pomysłu odbicia niewiasty na poważnie. Mało tego, jeszcze go wydrwił, a przecież jego plan naprawdę był doskonały.

Kiedy to następnym razem nadarzy się taka okazja, żeby wyrwać białogłowe z wieży? — Zadumał się. — Jak znam swoje szczęście, to już pewnie nigdy. — Westchnął, po czym wyciągnął z torby kawałek olchowego drewna, a wraz z nim zardzewiały kozik. Poruszał nim zwinnie, usuwając z drewna coraz to nowe strugi.

Figurka z każdą kolejną chwilą upodobniała się do ptaka. Wkrótce lewe, rozpostarte skrzydło było gotowe. Skoncentrował się na prawym. Wszystko musiało być tak, jak się należy: kości, ścięgna, lotki i pióra, każde na swoim miejscu, w należytym kształcie i proporcji. Nie minęło wiele czasu, gdy drewniana kostka o kolorze bursztynu przemieniła się w gotowego orła.

Wpatrzył się w ptaka, w to, jak ten dumnie prężył pierś, jak śmiało podnosił głowę, jak majestatycznie rozpościerał skrzydła, a im dłużej na niego patrzył, tym bardziej mu się zdawało, że to nie figurce, a jemu wyrosły skrzydła u ramion.

Zamknął oczy, rozpostarł ręce, po czym nimi zamachał. Mógłby przysiąść, że nieznacznie uniósł się w powietrzu. Znów poruszył rękami. Tym razem wzleciał nieco wyżej. Z każdym kolejnym ruchem wzbijał się wysoko, wysoko, wprost do nieba. Jeszcze kilka uderzeń i już przebijał czarne chmury. Kolejne dwa machnięcia i poczuł słońce na twarzy. Zastygł. Szybował wolny, nieporuszony, ponad tym wszystkim, co pozostało w dole, a spokój płynący z jego nieskrępowanego lotu spływał na jego nieszczęśliwą duszę.

Błogi stan uniesienia, co jakiś czas przerywał zgrzyt bramy. Opadał wtedy niczym trafiony kamieniem, otwierał oczy i wpatrywał się w furtę. Lico na nowo mu pochmurniało, a w sercu pojawiał się żal. Zapewne tak samo, jak Ryszard zadawał sobie pytanie, dlaczego niewiasta wciąż nie wychodzi, jednak w odróżnieniu od rycerza liczył na to, że przeor się rozmyślił i jej nie wypuści.

Może nie wszystko jeszcze stracone. — Znów zaczął się wznosić. — Może jednak mój plan dojdzie do skutku. Przecież mój koncept naprawdę był doskonały. Sir Ryszard tylko niepotrzebnie się wtrącił, zaoszczędziłby sobie dukatów, a i białogłowa byłaby wdzięczniejsza, za pomysłowość, za spryt, za moje konstrukcje… A kto wie, może i kiedyś jakiś bard napisałby balladę, o tym, jak to biedny, a jednak jakże utalentowany Konstruktor wyciągnął białogłowę z więziennej wieży, jak uciekał z nią przez pola i lasy, jak ratował bezbronną istotę przed dzikimi zwierzętami, a przede wszystkim przed podłymi ludźmi. Jak zakładał zmyślne pułapki, montował arcyciekawe mechanizmy, jak mylił pościgi… Eh, cóż by to była za pieśń, zapewne cieszyłaby się wielkim uznaniem w każdym zakątku królestwa. Nie tylko słuchano by jej na rynkach, w szynkach i karczmach, ale i w zamkach, a kto wie, może i nawet na dworze u samego króla…

Jego stan rozmarzenia przerwał zgrzyt bramy. Tym razem był inny, długi, przeciągły, aż poczuł go w zębach. Odłożył rzeźbę, zapatrzył się przed siebie.

W prześwicie furty pojawiła się kobieta. Szła szybkim krokiem, prowadząc za uzdę konia o kolorze sinego nieba. Jej ciemna, smukła postać, krótkie, czarne włosy, zacięte usta oraz pochmurna twarz na tle jasnej klaczy, sprawiała wrażenie, jakby z zakonu wychodziła czarna furia. Zaciśnięte piąstki na skórzanym pasku uzdy tylko dopełniały napięcia.

Zbliżyła się do nich i rzekła:

— Waszmości nie słyszą, jak koń rży?

Chłopak przyjrzał jej się dokładniej. Nosiła aksamitną suknię z zielonym, narzuconym na ramiona płaszczem, spiętym mosiężną, ozdobną broszą w kształcie rozety. Była szczupła, twarz miała bladą, oczy duże, zielone. Na jej czole i nosie rysowały się niewielkie zmarszczki.

— Nie widzicie, że się trzęsie jak osika. Zlitujcie się nad stworzeniem, dajcie mu, choć odrobinę wytchnienia — ciągnęła.

Chłopak od razu zeskoczył z konia, Ryszard z kolei przez chwilę się ociągał. Jednak po chwili i on zlazł na ziemię.

— Biedny, na śmierć by cię zamęczyli. — Kobieta zerwała garść trawy i zaczęła nią wycierać spocone boki zwierzęcia. — Nie dbają o ciebie. No, już. Już dobrze. Ależ ty wyjątkowy, piękny jesteś niczym czarna róża. — Gdy tak zachwycała się rumakiem, jej lico na chwilę pojaśniało, a z wieku odeszło dobrych parę lat. Nie na długo, po chwili znów spochmurniała, odwróciła się w kierunku podróżnych i obrzuciła ich spojrzeniem tak ciężkim, jak płyta nagrobna.

— W taki dzień, tak przeciążać zwierzę?! — rzekła. — Chłop jak dąb i drugi nie wiele lżejszy na jednym rumaku, z tymi wszystkimi tobołami powtykanymi dookoła? — Palcem wskazała na miecz, zbroję, kuszę, garnek, koce i resztę rzeczy zwisających po obu stronach konia.

Nie czekając na odpowiedź, odwiązała worek, który wisiał u boku rumaka.

— Oczywiście suche. Nic dziwnego, że dostał kolki.

Konstruktor spojrzał na Ryszarda. Ten wyraźnie pokraśniał, wyglądał tak, jakby się zezłościł, jednak, jak mu się zdawało, nie na kobietę, a raczej na samego siebie. Wpatrzył się w konia, jednocześnie z czułością głaszcząc go po pysku.

— Przez kilka godzin oszczędzajcie go, a do siebie dojdzie — rzekła zielonooka odrobinę już spokojniej.

Ryszard dał chłopakowi znać, aby ten poprowadził siwą klacz, podczas gdy sam chwycił za wędzidło czarnego rumaka.

Ruszyli przed siebie.

Konstruktor ukradkiem zerkał na kobietę. Wyglądała tak, jakby sama była dzikim koniem. Można by pomyśleć, że to nie rumak, a ona dostała kolki. Co rusz odwracała wzrok, udając, że ich nie dostrzega, to znowu wpatrywała się w chmury, podczas gdy spod jej stóp, przy każdym kroku, unosiła się niewielka chmurka kurzu.

Niebo jeszcze mocniej pociemniało, a wiatr wzmógł się bardziej. Szli w kompletnym milczeniu, minęli otwarte pole, po czym weszli w zagajnik młodych brzózek, stale się nie odzywając.

Rycerz nie wytrzymał.

— To, jak mamy się do ciebie zwracać? — zapytał.

Kobieta nie odpowiedziała, można było doznać wrażenia, że wcale nie usłyszała pytania. Odwróciła się do niego plecami, nagle wielce zainteresowana jaskółkami, które nisko kołowały nad krzakami jałowca.

— Musisz mieć jakieś imię. — Zbrojny się nie zrażał. — Tamten, na ten przykład, to Konstruktor, mnie zaś zwą sir Ryszardem — rzekł, wskazując na wypłowiałego lwa na tarczy.

— Oczywiście, rycerz herbowy. Jakże mogłam wątpić. Z farbowanym listem i doczepioną grzywą — rzekła, przelotem zerkając na złotego lwa na purpurowym tle. — Dla innych możesz być nie tylko sir, ale jego wielebnością czy też nawet samą wysokością, czy kim tam sobie życzysz.

— Zapewniam cię, nie od urodzenia noszę tytuł. Jestem synem prostego kowala, tytuł zaś otrzymałem za liczne zasługi.

— Piękne bajki prawisz rycerzu, i widzę, trubadura ze sobą wozisz, co by ci do tych bajek smętnie przygrywał. Tylko gdzie lutnia jego? Zaraz jeszcze mi powiesz, że z przeorem interesów nie robiliście.

— Ano, robiliśmy.

— I o piwie pewnie gadaliście.

— Ano, gadaliśmy.

— Oczywiście. Jakżeby inaczej. Jak chmiel po tyczkach, tak rycerz po chłopach pnie się wysoko. Tylko gdzie tu miejsce na szlachetność, panie rycerzu?

Milczeli przez chwilę. Nagle kobieta odwróciła się w stronę chłopaka i zapytała:

— A ty, czego pozwalasz, aby nazywano cię Konstruktorem? Nie masz własnego imienia?

Młodzieniec wpatrzył się w jej zaciętą twarz. W tej jednej krótkiej chwili cały żal, że jej nie wydobył z wieży i z nią nie uciekł, prowadząc ją przez pola i lasy, przygasł, a można i nawet rzec, prysł całkowicie.

— Mam, ale nikt się o nie nie pyta — odparł.

— Ja pytam.

— Jestem Bazyli, jednak Konstruktor bardziej mi odpowiada.

— Zatem Konstruktorze, powiedz swojemu panu, że nie mam zamiaru z nim rozmawiać. Jeżeli mają mnie sądzić za winę, którą było ratowanie ludzkiego życia, to niech zapomni. Nie będę tego robić na kolanach.

— Po pierwsze — rzekł rycerz — to nie mój sługa, a po drugie, o jakim sądzie ty prawisz?

— Ja wiem, jakim? Królewskim czy kościelnym. Jeden czort. Ten, na który mnie teraz wieziecie.

— Widzę, że przeor w swojej uprzejmości, nie poinformował cię, że nie interesują nas twoje przewiny. Sprawa z kościołem została już załatwiona.

Kobieta się zatrzymała.

— Czy to znaczy, że mogę iść, dokąd zechcę?

— I tak, i nie. Nie będę ukrywał, że nie bezinteresownie wyrwałem cię z rąk tego diabła.

— No tak, jakże mogłam liczyć na wspaniałomyślność. Zdaje się, zamieniłam zakonną wieżę na rycerską niewolę. — Kobieta znów ruszyła przed siebie.

— Mam dla ciebie pewną sprawę, która jak wierzę, szczerze cię zainteresuje — rzekł Ryszard.

— Sprawę? A cóż to za sprawa?

— Nie mogę ci teraz tego zdradzić. Powiem tylko, że jest na tyle niezwykła, że musisz zobaczyć to na własne oczy, inaczej będę tylko gadał po próżnicy, a i tak nie dasz mi wiary.

Kobieta nic nie powiedziała, za to wyraźnie przyśpieszyła.

— To jak, niewiasto, poznamy twoje imię? — zapytał zniecierpliwiony Ryszard.

— Jaśmin — odpowiedziała chłodno. — Mam na imię Jaśmin. A można, szanowny rycerzu, przynajmniej wiedzieć, gdzie to nas teraz wiedziecie?

— Musimy jeszcze zwerbować jedną osobę. Wtedy drużyna będzie w komplecie.

— To jesteśmy drużyną? — Konstruktor wpatrzył się w kobietę. Zrobił trzy kroki w tył i jeden w bok, ustawiając się za plecami rycerza.

W powietrzu dało się wyczuć pierwsze krople deszczu.

Nic dobrego mnie tu nie czeka

Konstruktor nie przestawał rozglądać się dookoła, rozpaczliwie wyglądał jakiegokolwiek schronienia, niestety, jak okiem sięgnąć nie dostrzegał niczego, żadnego lasku, drzewka czy choćby najlichszego krzaczka, nie mówiąc już o szynku z ciepłą strawą, miękkim łożem i przyjemnym ogniem.

Przez chwilę mu się zdało, że coś zamajaczyło na horyzoncie. Stanął na palcach, wychylił do przodu głowę, jeszcze mocniej wysilił wzrok.

Niespodziewanie jego but obsunął się w koleinie. Rozpaczliwie wyciągnął rękę, po omacku szukając jakiegoś oparcia. Szczęśliwie dłoń chwyciła uzdę. Przytrzymał się jej, spojrzał pod stopy. Droga, która jeszcze chwilę temu była twarda i całkiem przyjemna do podróżowania, stała się teraz błotnistą breją, na której ślizgał się niczym na zamarzniętym jeziorze.

Mocniej chwycił skórzany pasek i z jeszcze większą uwagą wpatrzył się przed siebie. To, co jeszcze chwilę temu brał za miły zagajnik brzózek, okazało się kolejną, wiele gęstszą falą deszczu. By tego było mało, ta szybko się ku nim zbliżała, jeszcze chwila, a poczuł, jak uderza go w twarz, ręce, nogi i klatkę piersiową.

Zatrząsł się z zimna.

Szybko wyszło na jaw, że cztery cynowe guziki, które stały na straży szczelności jego kamizelki, okazały się niewystarczające. Z początku nawet i dzielnie walczył z rozpiętym odzieniem trzepoczącym niczym flaga na wieży, uparcie wciąż na nowo je zapinając, ostatecznie dał za wygraną, wyciągnął z kieszeni rzemyk i naprędce przepasał mim dwie szalone poły kamizelki.

Spojrzał na Jaśmin. Głęboko rozkloszowane rękawy w jej sukni łopotały na wietrze, wydobywając z siebie dźwięki niby strzelającego w powietrzu bata. Nie trwało to długo, rękawy wkrótce przemokły, przylepiając się do kobiecych przedramion, zastygając, zupełnie milknąc.

Z zazdrością wpatrzył się przyodziewek Ryszarda. Jedynie on w pełni zdawał egzamin. Woda spływała wartkim strumieniem po jego skórzanej kamizelce oraz czarnych jak smoła spodniach, nie przedostając się do ciała nawet najdrobniejszą kroplą.

Rycerz odwrócił ku niemu głowę i wpatrywał się w niego przez chwilę. W końcu rzekł głosem, który ledwo przebił się przez ryk wiatru:

— Środek ciężkości na przednią nogę!

Sine usta Konstruktora uśmiechnęły się, jednak w sercu czuł prawdziwą udrękę.

— Yhy — jęknął.

Biała smużka pary, która wydobyła się z jego ust, przyniosła mu na myśl duszę, która ulatując z jego mizernego ciała, w jakiś dziwny sposób umniejszała go w środku, pozbawiała sił, odbierała resztkę otuchy.

Przerzucił wzrok na Jaśmin, szukając u niej odrobinę więcej współczucia. Najwyraźniej i ta próbowała mu coś powiedzieć, jednak wiatr nie pozwalał jej swobodnie zaczerpnąć oddechu. Dopiero gdy ustawiła się za siwkiem, całkiem już normalnym głosem rzekła:

— Lepiej za koniem.

Posłuchał. Ustawił się za wielkim cielskiem rumaka, stając tak blisko jego zadka, jak to tylko było możliwe. Musiał przyznać, że teraz zrobiło się znacznie lepiej, zawierucha mocno straciła na sile i nawet deszcz jakby mniej chłostał jego biedne ciało.

Dalszą drogę przemierzał, wpatrując się w to, jak koń wtula między nogi ogon, jak opuszcza łeb, po czym kroczy przed siebie, pomału, posępnie, niczym w kondukcie żałobnym.

Jedynie sir Ryszard nie schował się za koniem. Parł pod wiatr przed czarnym rumakiem od nawietrznej, najwyraźniej pragnąc swoim ciałem ochronić zwierzę przed nawałnicą. Jeżeli nawet nie przynosiło to rumakowi najmniejszej korzyści, najwidoczniej było potrzebne jemu samemu. Czyniąc tak, zapewne odczuwał niejaką ulgę, a sama tylko świadomość, że właśnie niesie towarzyszowi w niedoli pomoc, była dla niego wystarczającą pociechą.

Chłopak nagle się zatrzymał, wychylił zza konia. Dałby głowę, że przed nimi pojawił się nieśmiały zarys drzew. Tym razem musiała być to prawda, drzewa z każdym krokiem się uwyraźniały, czerniały, a co za tym idzie, schronienie przed ulewą stawało się coraz realniejsze. Nadzieja na rychłą osłonę przed nawałnicą tchnęła w niego nowe siły, trzewiki głębiej odbijały się w błocie i nie minęło wiele czasu, gdy wraz z kompanami stał przed krawędzią wysokiego boru.

Wpatrzył się w gęstwinę. Gałęzie wyginały się tak, jakby tańczyły jakiś szalony taniec, a konary wiekowych drzew trzeszczały, jakby lada chwila miały zostać wyrwane z korzeniami. Wiatr szalał w lesie z taką zapalczywością, że nie miał najmniejszej wątpliwości, że lepiej było pozostać tu, na zewnątrz, niż głupio ryzykować życiem w środku.

Ryszard najwyraźniej myślał tak samo. Zerkał przez chwilę w las, po czym rzekł:

— Musimy znaleźć jakąś drogę. — Po tych słowach ruszył wzdłuż krawędzi boru.

Jaśmin podążyła zaraz za nim.

Chłopak stał przez chwilę, niepewny, nieprzekonany. W końcu ruszył za towarzyszami, nie przeszedł jednak nawet trzech sążni, gdy poczuł, jak nacierają na niego dwie przeciwstawne sobie siły. Z prawej, wprost z otwartego pola, naciskał go wiatr, z niesłabnącą siłą spychał go do lasu, coraz to mocniej i mocniej przesuwając w kierunku tej diabelskiej kotłowaniny. Z drugiej jednak strony, od lasu odpychały go trzaski, huki i inne tajemnicze dźwięki. Z całych sił napierał trzewikami o ziemię, wychylając ciało ku otwartej przestrzeni, uparcie odwracając głowę od tego rozszalałego piekła.

Jego zmagania z żywiołami przerwał Ryszard.

— Wchodzimy! — rzekł rozkazująco.

Chłopak odwrócił się w kierunku lasu. Pomiędzy drzewami ziajała czarna, nieprzenikniona otchłań. Najwyraźniej natknęli się na drogę, która skręcała w głąb boru, po czym nikła kilka metrów dalej, gdzieś w gęstej ścianie deszczu.

Wpatrzył się w zieleń. Wyginające się drzewa, nienaturalnie ruchliwe gałęzie, jak i unoszące się wszędzie liście, sprawiały na nim wrażenie, że wcale nie patrzył na bór, a na jakieś wielkie, żywe stworzenie.

Zmrużył oczy. Tak, teraz widział to dokładniej — najwyraźniej patrzył na jakiegoś olbrzymiego potwora. Gałęzie to były jego długie łapy, które ten wyciągał, aby go pochwycić, korony drzew to była jego wielka, ubłocona grzywa, którą bestia potrząsała na boki, zrzucając z siebie błoto i krople deszczu, a potok deszczówki, który spływał po trakcie wartkim strumieniem, to jego wielki jęzor, z którego obficie skapywała ślina. Wydobywające się z głębi boru huki i trzaski tylko dopełniały obrazu, bezsprzecznie przynosząc mu na myśl burczenie potworowi w brzuchu.

Ryszard jak zwykle niczego nie widział. Zupełnie nie pytając się go o zdanie, wlazł w tę gardziel, zrobił kilka kroków i zaraz znikł w ciemności. Jaśmin bez namysłu poszła w jego ślady, szybko przepadając w paszczy rozwścieczonego potwora.

Pozostał sam.

— Nic dobrego mnie tutaj nie czeka — westchnął. — Naprawdę, nic dobrego — powtórzył, po czym ruszył przed siebie. Dogonił towarzyszy, od tej pory ani na chwilę się od nich nie oddalając.

Tak jak się obawiał, w lesie było jeszcze okropniej niż na polu. Nie dość, że co rusz obrywał liściem, patykiem, czy nie wiadomo czym, to jeszcze niepokoiły go liczne huki, trzaski i inne tajemnicze dźwięki dochodzące nie z jednej, lecz teraz z obu stron drogi naraz.

Po godzinie takiego rozglądania się po bokach miał serdecznie dosyć. Zadarł głowę. Chmurom, jak i jego cierpieniom nie było końca. Nie spuszczał wzroku z nieba, gdy nagle poczuł, jakby mu ktoś ziemię spod nóg wyrwał. Jego stopa wystrzeliła prosto do góry, wysoko, wysoko, aż przed oczami ujrzał swój żółty, upaprany trzewik. Próbował złapać równowagę, rozpaczliwie wyciągając rękę, szukając w powietrzu uprzęży rumaka. Tym jej nie namacał. Wpadł portkami wprost w kałużę, rozbryzgując dookoła błoto.

— Wiedziałem, że tak będzie. — Uderzył rękoma w wodę. — Po prostu, wiedziałem. — Ponowił. — Po co w ogóle zostałem wyratowany? Nie lepiej jakbym oddał ducha, tam, w miasteczku, z ręki tego rzeźnika? Przynajmniej teraz zaoszczędziłbym sobie tych wszystkich katuszy.

I gdy już zdecydował, że nigdzie dalej nie idzie, że zostanie tutaj w błocie i skona w tym przeklętym dla człowieka miejscu, jego oczy wychwyciły jakiś kształt. W ścianie deszczu zamajaczył mu jakiś nieśmiały zarys budowli. Wyglądem przypominał wielką szopę, tyle że zupełni był pozbawiony ścian bocznych.

— Co to? — zapytał nieco już spokojniejszym głosem.

Rycerz przystanął, wychylił do przodu głowę.

— Schronienie dla pielgrzymów — odparł. — Zaprawdę, pod szczęśliwą zrodzeni jesteśmy gwiazdą. Znajdujemy się na drodze do grobów. Zdaje się, dziś będziemy mieć dach nad głową, ogień, a kto wie, może i nawet ciepłą strawę.

Wilki są jak rycerze

Słowa o zadaszeniu, ogniu, a już najbardziej o ciepłym posiłku, wydobyły z chłopaka energię, o którą nawet sam siebie nie podejrzewał. Podniósł się i szybko ruszył w kierunku budowli. Nie minęło wiele czasu, gdy stał pod drewnianą konstrukcją, czekając na pozostałą dwójkę towarzyszy, którzy pozostali gdzieś daleko w tyle.

Wkrótce wszyscy znajdowali się pod zadaszeniem. Rycerz przywiązał do belki konie, te zaś przywitały nowe miejsce z wyraźnym zadowoleniem, prychając przyjaźnie, przestając wreszcie kulić ogony.

— Chwała najwyższemu za pielgrzymów — rzekł Ryszard, ściągając przytroczoną do rumaka skórzaną sakwę. Wyciągnął z niej nóż, hubkę i krzesiwo, po czym rozejrzał się dookoła. W głębi zadaszenia leżały poukładane szczapy drewna, wystarczyło je ułożyć w piramidkę, wzniecić ogień i cieszyć się przyjemnym ciepłem.

Czarny, wypalony na ziemi krąg jednoznacznie wskazywał miejsce paleniska. Rycerz najwyraźniej wiedział, co robi. Według najlepszej praktyki rozpalania ogniska, na samym dole umieścił hubkę, na niej ułożył drobne gałązki, następnie średnie, a na samym końcu te największe. Uderzył nożem o krzesiwo. Mimo że na podpałkę spadł deszcz iskier, nie przyniosło to jednak pożądanego rezultatu. Spróbował raz jeszcze, potem kolejny i znowu… Efekt stale był ten sam, iskry, co prawda pięknie pobłyskiwały, jednak zachowywały się tak, jakby wcale nie spadały na podpałkę, a wprost do kałuży.

Chłopak wpatrywał się w te zabiegi z coraz to większym niezadowoleniem. Co prawda nie kapało mu już na głowę, jednak musiał stwierdzić, że to całe schronienie nie było aż tak wygodne, jak mu się z początku zdawało. Owszem, dawało pewne wytchnienie przed deszczem, jednak nijak nie chroniło przed wiatrem, a ten, jak na złość wzmógł się jeszcze bardziej, jakby dopiero teraz chciał udowodnić, na co go tak naprawdę stać.

Nieszczęśliwy zagrzebał się w słomie, zapatrzył w kobietę. Zielonooka usiadła naprzeciwko, na brzozowym pieńku, ściągnęła niebieskie ciżemki i zaczęła z nich wylewać wodę. Następnie wzięła się za wyżymanie sukni. Mimo że kręciła materiałem od dobrych paru chwil, na klepisko wciąż ściekały coraz to nowe strumienie. Zdawało się, że w przemoczonej sukni zgromadziła się wręcz nieprawdopodobna ilość deszczówki, która pozostanie w niej już chyba na zawsze.

— I co z tym ogniem? — Jaśmin rzuciła w stronę rycerza.

Ryszard nic nie odpowiedział, jednak zdwoił wysiłki. Zdarł z gałązki brzozy korę i umieścił ją na dnie paleniska. Chłopak raz jeszcze usłyszał uderzenie noża o krzemień. Jego oczom ponownie ukazał się złoty snop iskier, niestety, efekt stale był ten sam, wydawałoby się, że to nie iskry, a na drzewo spadają krople deszczu.

— Do czorta! — warknął zbrojny. — Wszystko przemoczone po ostatnią drzazgę.

Konstruktor westchnął i jeszcze głębiej zagrzebał się w słomie. Bezwiednie wodził oczami po zadaszeniu, raz to w lewo, raz w prawo. Nagle jego wzrok się zatrzymał. Uważniej wpatrzył się w miejsce, tam, gdzie poprzeczna belka łączyła się z pionową.

Nagle skoczył na równe nogi i ruszył w kierunku konia. Coś grzebał w przytroczonej do boku zwierzaka sakwie, jeszcze chwila i już wracał z papirusem i gęsim piórem w ręku.

— Niezwykłe połączenie — Usiadł na wcześniej wymoszczonym miejscu. — Jeszcze nigdy takiego nie widziałem.

Rycerz odłożył krzemień i wpatrzył się tam, gdzie tkwił wzrok młodzieńca.

— Nic dziwnego — rzekł. — To dość nietypowe w tych stronach. Zapewne robota pielgrzymów ze wschodu.

— A jak to zmyślnie obmyślili. — Pióro w ręku chłopaka nieprzyjemnie zazgrzytało na papierze. — Bez jednego gwoździa, a jak opiera się nawałnicy.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.