Liceum
Do nauczycielki
Ile minęło
W zaklętym tym kole
Umysłów ludzkich
I ile pokoleń?
Powiedz mi ile
Ludzi niegdyś młodych
Dowiodłaś sama
Do myśli swobody?
Ty nas nauczyłaś
Na logice wsparte sądy stawiać,
Myślą nad ludzkim górować tłumem,
Pokoleniom przyszłym przykład dawać,
Jak się w świecie kierować rozumem.
Ty nas nauczyłaś
By swej urok dostrzegać młodości,
A zarazem postrzegać dojrzale
Te, co w życiu istotne, wartości,
Które w dusze wpisałaś nam trwale.
Ty nas nauczyłaś
Na świat oczy otworzyć szeroki,
Ukazując część jego radosną.
Pierwsze w przyszłość stawialiśmy kroki,
Ty nam wejść pozwoliłaś w dorosłość.
Zachód Słońca w Toruniu nad Wisłą
Na szkolnej ścianie
Srebrzyście się mieni
Blask szyb wśród roju
Tańczących cieni.
Miejsce, skąd Słońce
Wędruje od świtu,
Lśni teraz czystym
Blaskiem błękitu.
Bladoróżowe
Rozpierzchły się chmury
I płyną złote
Rzeką purpury.
Szczęśliwi, którzy
Potrafią docenić
Tak delikatne
Barwy kamienic!
Beż albo zieleń,
Róż, pomarańcz, lila…
W przebłysku światła
Utonie chwila
ostatnia.
Tylko wiatr lekko szumi
Tylko wiatr lekko szumi,
Chmury łowi sieć cicha,
Spadają srebrne krople
Rosy. I nic nie słychać.
I tylko lekka mgiełka
O drzew siwe gałązki
Ledwo, ledwo rozwiewa
Nitki — jak światła cząstki.
A wśród nich listki srebrne
Bezdźwięcznie rozedrgane,
A wśród nich szare cienie
Białą nicią utkane.
Szkolna akademia na cześć…
Przecież po tylu mękach i trudach
Wszystko się musi wspaniale udać!
Prezydent miasta i kilku VIP-ów,
Obok dyrektor dumnie się pręży,
Pierwszy, jak zwykle, rząd ważnych gości,
Po środku biskup, trzy rzędy księży.
Siedzi też ważna Pani z urzędu,
Porozwieszano flagi rozliczne,
A pośród wszystkich przemów przemawia
Szacowne grono pedagogiczne.
Gdzieś pod ścianą licytacja,
Kto na lepszych był wakacjach,
A dziewczyny w szóstym rzędzie:
Kto z kim jest, kto był, kto będzie,
Obok się w rachunkach ćwiczą,
Resztę po zakupach licząc,
Ktoś popycha kogoś w tłoku,
Gdzieś telefon dzwoni z boku…
Chociaż po tylu mękach i trudach,
To znowu wyszło — jak zwykle — nuda.
Pokój
Mam pokój swój — przeciętny
Wrośnięty w blok przedmieścia
Ze swych narodzin piętnem
Z płyt zbudowany — sześcian.
Tynku białego warstwy
Na suficie, na ścianach
Bez żadnej zbędnej barwy
W pęknięć zakrzepłych ranach.
Nie ma słońca promieni
Nie ma tu świateł zbędnych
Nie ma więc także cieni
Poza tym moim — jednym
Pod dusznym mebli tłokiem.
Twarz mu przykryły kurze
A wiatr z nieszczelnych okien
Śnieżne w nim wznieca burze.
Bukiet czerwonych róż
Patrzysz na bukiet czerwonych róż
Takich jak dał ci kiedyś on
Błyszczący ich płatki pokrył szron
Lecz nie dla ciebie róże już.
Kwiatów dostrzegasz czerwonych czar
Który wśród szarych, codziennych dni
Dawnym, czerwonym blaskiem lśni
Jak dawny to od niego dar.
Przeminął tamtych kwiatów blask
Przeminął blask czerwonych róż
Nie ujrzysz oczu jego już
Gdyż zamknął je na zawsze czas.
Gdy fotografie przykrył kurz
Tylko wspomnienia minionych dni
Spędzonych z nim zostały ci.
Nie patrz na bukiet czerwonych róż.
Ambicje
Z płomieniem życia na dłoni
Tak — lekka — młodością kwitnę.
I tylko z warg przygryzionych
Krew mąci wody błękitne.
Nie śpię — lecz to bez znaczenia.
Moja bezsenność tak jawna
Jak w oczach piasek zmęczenia
W których łez nie ma od dawna.
Ten w marnym widzi się pyle
Podda się nić życia ciągnąc
Kto marzy więcej niż tyle
Ile potrafi osiągnąć.
Kwiaty
Tyle kwiatów wszędzie wokół
Co roznoszą zapach łąk.
Rozsiewają żywe barwy
Każdy płatek, liść i pąk.
Jedne prą wysoko w górę
By uchwycić Słońca blask
Inne nisko rozłożyste
Niczym dywan barwnych gwiazd.
Mijam często ja ogrody
Ten człowieka własny raj.
W każdym inne widzę kwiecie,
Taki mały wonny kraj.
A nad ogrody Słońce się wznosi
Nasyca płatki barwą promieni
A przy ogrodzie stoję i czekam.
Może pojawisz się gdzieś w przestrzeni?
Kiedyś — pamiętasz? — ty, ja i kwiaty
Nad nami niebo lekkie obłoków!
A przy ogrodzie stoję i czekam.
Wsłuchana w echo przebrzmiałych kroków.
Opowieść człowieka otoczonego zapomnieniem
Czasem czuję w duszy pustkę
Na twarzy łzy słone.
Widzę wszędzie ludzkie twarze
Na mój ból uśpione.
Jestem wtedy jak ten człowiek
Któremu zabrał los
Z oczu płomień, z serca wyrwał
Przeszłej pamięci głos.
Jak uczeń, co marząc wielkie
Stawia sobie cele
Lecz nauczyciel powtarza
Wciąż — nie marz zbyt wiele.
Jak kobieta, gdy świat cały
A duszy połowa
Zamknięta jak w cztery ściany
Z kratą w oknie — w słowa.
Jak ten, co w szary, szary dzień
W pustym siedząc domu
Że chciałby duszę oddać swą
Serce! Tylko komu?
Tak
Od dziś żyjemy jako obcy ludzie.
Moje „tak”, twe „nie” czy może odwrotnie?
Już nie pamiętam. Pytanie — odpowiedź.
Ale to chyba jest już nieistotne.
Nic się nie stało, zostawmy jak było.
Po co zaczynać. Bo łatwiej się nie znać
niż ciągle mówić „cześć” z zakłopotaniem
„co tam u ciebie?” patrząc na zegarek.
Po co się męczyć, być w takim pół-razem
jeżeli razem pisane nie jest nam?
I tylko głosik jakiś cichy mówi
że chyba jednak to moje było „tak.”
Samotna śmierć tego, co umarł już dla świata
Nie patrzcie ponownie jak me ciało
Spuszczają w głąb ziemi.
Za dużo w tym łez waszych, cierpienia
Które nic nie zmieni.
Zbyt wiele uczuć o barwie bólu
Natenczas było w was,
Byście śmierci mej doświadczyć mieli
Jeszcze raz, jeszcze raz.
Patrzę więc na was, lecz pozostańcie
Na ten wzrok uśpieni.
Bo łez za dużo waszych, cierpienia
Które nic nie zmieni.
Ślady rąk
Oddajcie mi mój dom
chcę go z powrotem dostać
został niby jak stał
lecz jakby nie pozostał.
Tu kanapa, tam stół
niby bez zmian w salonie
dywan niby ten sam
wzór ten sam na zasłonie
lecz są jeszcze rzeczy, których
nie znalazłam mimo prób:
małe ślady na dywanie
zapiaszczonych bosych stóp
w nie-moim pokoju nie ma
klocków zamiecionych w kąt
ani kartek pogniecionych
z nabazgraną kredką mną
Tu nie moje wisi lustro!
Bo — powiedzcie mi — gdzież są
na szkle wypolerowanym
rozmazane ślady rąk?
Czy widział ktoś mój dom?
Ktoś wie, gdzie jest? Co słyszał?
A tu, w nie-moim tym
ta cisza, cisza, cisza!
Pierwsze lata studiowania medycyny
Jesienią jestem