drukowana A5
52.14
Stsygoń

Bezpłatny fragment - Stsygoń


4.5
Objętość:
283 str.
Blok tekstowy:
papier offsetowy 90 g/m2
Format:
145 × 205 mm
Okładka:
miękka
Rodzaj oprawy:
blok klejony
ISBN:
978-83-8155-660-6

I Wiedźma

— Ni w imię Ojca i nie Syna i też nie Ducha nie świętego. Niech nie będzie chwalon.

Gdyby nawet ktoś był oprócz niej na polanie, to pewnie słyszałby tylko te słowa, bo ją samą trudno było zobaczyć. Skulona w krzakach, ubrana w czerń, była prawie niewidoczna w tę dziwnie mroczną noc.

— Nie wierzę w Boga Ojca, niewszechmogącego, nie stworzył ni nieba, ni ziemi, ani żadnej z rzeczy widzialnych i niewidzialnych.

Nawet gdyby ktoś i był na tej polanie i nawet gdyby męcząc oczy wpatrywał się w ciemność, w miejsce skąd dobiegał głos, to i tak nie zobaczyłby jej, szeptającej słowa, rytmicznie kiwającej się nad naczynkiem.

Jeśli nawet znalazłby się ktoś na tyle głupi, żeby zbłądzić tu w tę porę, to nawet w swym ograniczonym umyśle musiałby poznać, że ciemności zalegające nad polaną są mroczniejsze niż we wszystkich innych miejscach, które okrywa jedynie noc. Tutaj czerń była intensywniejsza i tak fizyczna, że zdawało się, zostaje na skórze. I jeszcze to powietrze… Tak gęste, że prawie można by w nim pływać, gdyby tylko umieć się nim nie zachłysnąć.

Ten wyjątkowy głupiec, nawet gdyby nie wiedział, że ta polana nazywana jest przeklętą, w mig powinien pojąć, że to miejsce zasługuje na złą sławę i że nie warto tu zostać ani chwili dłużej. Tego przecież, kto by uciekł, nie można nazwać tchórzliwym, lecz ostrożnym, rozważnym nawet. Różne to przecież rzeczy mogą się przydarzyć w takich dziwnych miejscach. Źli ludzie mogą samotnego napaść, zbić, ograbić, zabić. Można spotkać zwabione ludzkim zapachem dzikie, głodne zwierzę, chcące spróbować człowieczego mięsa. Zdarzyć się też mogą rzeczy gorsze jeszcze, straszniejsze niż szybka śmierć, która, jak mówią, jest tylko wrotami do następnego życia. Raz matka rodziła, sprawiedliwie gdy i raz się umiera. Niedobrze gdy się nie umarło, a jednak już się nie żyje. Najgorsze co zdarzyć się może to, gdy człowieka dosięgnie nieczłowieczy los. Gdy przemieni się w jakąś zjawę zawieszoną między życiem a śmiercią. A z tym się właśnie igra łażąc po nocy, po takich miejscach

— Daj mi swej mocy Poczwaro Nieczysta, Zmoro Ciemna, ty która zabierasz wszystko na co zapracujem. Słuchaj mnie! Krwi ci przyniosłam. Wlewam w tę dziurę, prosto ci w gardziel. Bądź mi posłuszna!

Kobieta ubrana w czerń wylała całą zawartość miski w dołeczek wygrzebany między korzeniami ogromnego drzewa. Gdy opróżniła naczynko, splunęła na wszystko i przysypała piachem. Mówiła przy tym do siebie. Powtarzała wciąż te same słowa. Z początku cicho i powoli, później coraz szybciej, coraz głośniej, dodając jeszcze melodię, kończąc każde zdanie płynnie pojawiającym się zaśpiewem.

— Niech żre dwa razy tyle, a mleka nie daje. Niech puchnie, aż pęknie.

Bądź mi posłuszna!

Niech żre dwa razy tyle, a mleka nie daje. Niech puchnie, aż pęknie.

Bądź mi posłuszna!

Niech żre dwa razy tyle, a mleka nie daje. Niech puchnie, aż pęknie.

Bądź mi posłuszna!

Gdy skończyła, podniosła się powoli i rozejrzała dookoła. Oczywiście nikogo nie zobaczyła. Mało jest takich głupców, którzy wybraliby się w to miejsce nocą.

Kobieta szczelnie otuliła się czernią kiru i odeszła dróżką w kierunku rozdroży. Wraz z nią, wiernie dotrzymując kroku, poszły też mrok i to gęste, ciężkie powietrze, które dotąd tu zalegało. Polana nazywana często przeklętą, wyglądała teraz jak jedyna ostoja spokoju w tym pełnym niebezpieczeństw, ponurym, mrocznym lesie.

I tylko ten dziwny odgłos dobiegający spod ziemi, z miejsca gdzie lana była krew, coś jakby bulgotanie, a może charczenie, może siorbanie. Tylko to było jak fałsz w muzyce ciszy.

*

Piękna była jesień tego roku, na tych ziemiach może i nieurodzajnych, ale za to jakiej urody. Trudno nawet nazwać tę jesień jesienią, może trafniej leniwym latem. Bo pięknie przecież jak w lecie, tylko robić tyle już nie trzeba. Po żniwach już dawno, tylko do zimy się przygotować zostało. Nawet Baltazara urzekło to piękno, a on nie należy do tych, co to się roztkliwiają nad byle czym. On jest raczej z tych, co to ich mało co wzrusza, a jednak takie jakieś dziwne rozmemłanie gnębi go tam gdzieś w środku. Jakby coś szarpało jego duszę, jakby była ciastem do wyrobienia, jakby czyjeś ręce ciągnęły ją to raz w jedną, to raz w drugą stronę. I tak Baltazar wracając do chaty, przechodząc przez łąki jakoś dziwnie się i czuje, i zachowuje. Bo zdarza mu się dzisiaj, zatrzymać i nie móc się posunąć dalej. Zatrzymuje się przy jakiejś brzozie i patrzy się na nią. Ogląda ją z każdej strony, bo zdaje mu się, że ta brzoza to jest właśnie ta sama, która rosła kiedyś przy ojcowskiej chacie. Wtedy jakieś roztkliwienie wdziera się w sam jego środek. On gapi się na to drzewo, maca korę, wącha, wszystkimi zmysłami chce ją jak najlepiej poczuć, a do głowy przychodzą mu wspomnienia dzieciństwa, jak bawił się przy brzozie obok jego chaty. Oj, tęskno dzisiaj do tego czasu i do tamtego rodzinnego miejsca. Tęsknota obejmuje ramionami jego duszę. No oczywiście, jeżeli tylko wiedźmy pachołek może mieć duszę.

Śliczna jest ta ziemia między rzekami w taką jesień jak ta. Łąki jeszcze się zielenią, na nich pasą się krowy, ale już spokojne, bo nie męczy już ich robactwo. Żar z nieba już się tak nie leje, nie trzeba co chwilę obcierać zalanego potem czoła, nie trzeba ciągle szukać wody, by zaspokoić pragnienie. Wszystko teraz jakby cichsze. Wszystko się uspokaja, zwalnia, zastyga, zamiera. Wszystko czeka zimy. Jakby to tak być mogło, żeby taki czas trwał wiecznie i żeby jeszcze dookoła ludzi żadnych nie było, tylko same łąki, pola, lasy i spokój, tak jak teraz. I jeszcze, żeby to tak było, że dookoła byłyby zwierzęta, ale nie szkodzące, ale też spokojne. I żeby to można było na nie od czasu do czasu popatrzeć i pozachwycać się. I żeby to jeszcze tak było, żeby te zwierzęta można było złapać, jak się tylko zechce i nimi sobie żołądek zapełnić. Gdyby to tak było, to wtedy można by powiedzieć, że to jest właśnie to niebo, o którym księża tak dużo gadają. No, ale przecież nawet jeżeli niebo właśnie tak cudnie wygląda, to i tak dla Baltazara ono jest zamknięte. Bo Piotr święty, chociaż już i stary, i pewnie ślepy, gdy tylko morderców zobaczy, to zaraz trzaśnie przed nimi bramą, a zza niej, stojąc na tych pięknych leniwie letnich polach, będzie krzyczał: „Nie dla ciebie to miejsce, idź sobie. Tutaj wieczny odpoczynek na tych spokojnych łąkach. Wynoś się wynoś, niech cię nie widzę! Idź na dół, tam gdzie lato jest w pełni, gdzie żar z nieba leci, gdzie ty w tym żarze będziesz się prażył, gdzie w tym żarze będziesz wiecznie przy żniwach, bez odpoczynku, bez postoju, bez wody, cały czas w południowym słońcu, bez plonu na koniec, bez końca! Tam twoje miejsce!”.

Nie śpieszy się Baltazarowi z powrotem do chaty. Idzie powoli i jeszcze po drodze zrywa kolejne roślinki, nawet nie te, które kazała mu przynieść Katarzyna. Dorzuca do worka inne, te których sam nie zna, ale może ona pozna i się ucieszy. Ma już w pakunku grzmotnika — ziele dobre, gdy grzmi i burza, kadzić wtedy nim dom należy, ma korzenie poziomek — wywar z nich najlepszy na ból brzucha, ma też purchawki — pył z nich zatrzyma krwawienie z każdej rany, są i świeże liście olszyny — na wrzody niezawodne, ma też rozchodnika — po nim guzy muszą się rozejść. Czego jeszcze on tam nie ma, choć i tak na pewno nie wszystko zapamiętał. Długo mu Katarzyna tłumaczyła co ma przynieść. Sam powtarzał kilka razy, a ona słuchała i za każdym razem dorzucała mu kilka, o których zapomniał. Starał się jak mógł, robił co mógł, a i tak wie, że jak wróci i wysypie jej co znalazł na stół, dumny ze swoich łowów, wtedy ona powie mu, jak bardzo jest głupi. „Zima się zbliża, nic wtedy się spod śniegu nie wykopię. Myślisz, że skąd ja wtedy zieleninę wezmę. Z drewna tego nie wyrzeźbię, ze śniegu nie ulepię. Jak teraz nie uzbieram to potem nie będę miała, a ty mi nie pomagasz. Nic, a nic mi nie pomagasz. Ledwo co na swoją miskę zapracujesz. Nie wiem dlaczego cię jeszcze tu trzymam” — tak będzie mu mówiła. Baltazarowi wydaje się, że już teraz dźwięczą mu te słowa w uszach. Zdaje mu się, że widzi przed sobą te czarne oczy, szukające jego oczu, ale nie mogące ich znaleźć, bo Baltazar trzyma głowę spuszczoną nisko. Rugany, sam tylko słucha wyzwisk i napominania, nic nie mówi. Właśnie tak to będzie wyglądać, gdy tylko wróci do chaty. W niczym nie pomoże to, że naprawdę się starał, by znaleźć wszystko, co mu kazano. Nie ma się więc co śpieszyć. Jego praca i tak nie zostanie nagrodzona.

Ułożył się Baltazar w cieniu rozłożystej osiki, tobołek rzucił obok, pod głowę podłożył czapę, w usta włożył źdźbło trawy i przygląda się niebu. Mogła mu wyznaczyć inną robotę. Sama by sobie poszukała zielska. Przecież wie dobrze, że on się do takich rzeczy nie bardzo nadaje. Ta jego chuda noga nie pozwala na zbyt dalekie przechadzki. Krótsza jest od zdrowej i przyschnięta, zawsze chodził przez nią wolniej niż inni, w jego wiosce nazywali go Kulawcem. Po co go wysyłać, żeby łaził po łąkach? Zamiast niego mogła wysłać dzieciaka, on by się na pewno z tym szybciej uwinął. Baltazar ma za to ręce silne, tak silne, że niewiele rąk po tej stronie rzeki może im dorównać. Niezgrabnie przez to Baltazar wygląda, przez to swoje niezrównoważenie, przez tę nogę za krótką i te ręce za silne. Na dole koślawy, z nogą za chudą, a wyżej coraz szerszy, w ramionach zaś już tak strasznie rozrośnięty, że dziw bierze. Do tego jeszcze te dłonie ogromne. Jak zaciśnie je w pięść wyglądają jak dwa kowalskie młoty i taką też mają siłę, gdy uderzą. Dlatego Baltazar dziwi się, że właśnie nie te ręce silne Katarzyna wykorzystuje, ale te nogi niedołęgi. Jaki sens w takim postępowaniu znaleźć? No, ale w ogóle tutejszych, tych po tej stronie rzeki, trudno czasami zrozumieć. Bo Baltazar nie jest tutejszy, on z daleka, zza bagien. Tam inny świat, inny obyczaj, inaczej ludzie mówią, inaczej się ubierają, inne pieśni śpiewają, inaczej się modlą, choć Bóg chyba ten sam.

Wiatr targa trawy, szarpie gałęziami drzewa, ale nie z takim zacietrzewieniem, jak to zwykle o tej porze bywa. Targa, bo targać musi, taka jego natura. Ludzie mówią, że to wieczny tułacz, co rodziny nie chciał założyć, tylko po świecie ganiał, a powiedziane „łączcie i rozmnażajcie”, a Bóg dwa razy powtarzał nie będzie, to go niewidzialnego zrobił i w wiatr zamienił. Teraz tak do końca świata latać będzie, jak jaki głupi. Nigdzie spokoju nie zazna, wszędzie gościem będzie, nigdzie swoim, nigdzie tutejszy. Baltazar lubi wiatr, trochę mu on jego samego przypomina. Też tułacz, też nigdy do swoich nie wróci. Oj, żeby to tak się dało, jak ten wiatr być niewidzialnym, żeby się nikt na twoje kalectwo nie gapił, żeby tak się dało, że cały czas do przodu móc gnać, nie zatrzymywać się, nie słyszeć co o tobie za pleców gadają, to pewnie i tułacza dola taka zła by nie była. Oj, a może nie, a może jeszcze lepiej, żeby to tak było, że można by powrócić na swoje miejsce, do swojej chaty ojcowskiej. Wrosnąć w tamtą ziemię i jak ta brzoza, zostać tam już na zawsze.

*

Gadają ludzie, że słońce zawieszone jest na sznurku i że Bóg ma anioła od nawijania tego sznurka na szpulę. Podobno nie jest to jednak ani Michał, ani Rafał, ale inny jakiś, z imienia nie znany, ostatni w szeregu, całych niebios zakała. Tak wyszkolony w swoim partactwie, że nie ma takiego, co by mu dorównał. Sznurek zamiast codziennie na taką samą wysokość, on rożnie spuszcza, jak mu się akurat uda. Latem tak nisko, że słońce niemiłosiernie praży. Zimą zaś za wysoko, że ledwie je można zobaczyć. Dni przez to też różne. Latem zanim to spuści, to nawinie, dużo czasu mija, słońce sobie trochę na nieboskłonie powisi. A zimą? Zimą odwrotnie

Ty człowieku, skoro jesteś tylko człowiekiem, musisz się dopasować do tej nieudolnej roboty. Latem wstawać wcześnie, kłaść się późno, a zimą, jak kurczę w skorupce, w ciemnościach stale siedzieć. Wszyscy to już wiedzą i tak rozkładają robotę, że ze słońcem stale. I tylko Ignac, co we wszystkim zawsze odwrotnie musi robić, nie tak jak należy, ten Ignac co to jest odmieniec, przechera i fałszywiec, lekce to sobie wszystko waży. On zawsze kładzie się za późno i wstaje długo po tym, kiedy na to pora. On z rana albo w nie swojej stodole, albo w cudzej chałupie, albo w jakim stogu siana, często nie sam. Jak marcowy kocur, rzadko kiedy nocuje u siebie. Bo Ignac to chłopak dziwny, nie taki jak wszyscy w koło. Piękny, chociaż już niemłody. Chociaż niemłody i wcale niebiedny, to jeszcze nieżonaty. Chociaż nieżonaty, to dawno już dzieciaty. Choć dzieciaty, to nikt nie powie o nim tato. Nijak nie wpasowany w gromadę. Nie ma dla niego wśród uczciwych ludzi właściwego miejsca. Z każdym ma nie po drodze, depcze własne ścieżki. Ludzi nie uszanować, wbrew wszystkim robić, czas swój zmitrężyć, na złe sprowadzić, czyjąś krzywdę wyśmiać, słowa nie dotrzymać, co cudze sobie w kieszeń włożyć, tak mu wesoło całe życie płynie. A na przeszkodzie w tych zabawach mało co mu może stawać. Nie krępują go żadne uczucia, bo tych tylko sprawia pozory. Nie przeszkadzają boskie przykazania, bo o te nigdy nie dbał. Nie trzyma go w ryzach sumienie, bo tego nigdy nie miał.

Słońce już na niebie na wysokość chłopa, a on dopiero co zwlókł się z sąsieka. Idzie teraz za stodołami, na skuśkę, przez pola. Idzie marszowym, pewnym, równym krokiem. Plecy ma proste, żadna z trosk nie łamie ich do ziemi. Nie odwraca się na boki ani, Boże broń, nie spojrzy za siebie. Kroczy tak, jakby był jakim królem, papieżem, czy chociaż wójtem, a nie jedynie synem wiejskiego młynarza. Idzie z tą gębą rumianą jak dojrzałe jabłko, z włosami potarganymi jak u narowistego konia, w rozchełstanej koszuli i z głupawym, pustym uśmiechem, bez którego nie nawykł nigdzie wychodzić.

Pola kończą się tam, gdzie ziemia jest zbyt podmokła i porośnięta krzewami. Gdy dochodził w to miejsce, usłyszał:

— Ignacy! Gdzie jesteś? Ignacy!

Przyjemny dla ucha, dźwięczny kobiecy głos, skrępował Ignaca takim strachem, że jak ścięte drzewo padł na ziemie. Jak wąż czołga się w kierunku obniżenia ziemi, w którym chce się ukryć. Drży cały i powtarza przez zaciśnięte zęby:

— Ojcze, któryś w niebie. Ojcze, któryś w niebie. Ojcze, któryś w niebie.

Ten, który w bójce stawał sam przeciw trzem i wychodził bez uszczerbku. Ten, który zarzucał sobie na plecy dwa worki zboża i z nimi podrygiwał w rytm muzyki, przez kobiecy głos leżał teraz na ziemi mokry nie tylko od rosy, ale i od zimnego potu. Drżał, ale nie od chłodu. Nieświadomie wyrywał trawę, rozdrapywał ziemię.

— Ignacy chodź do mnie!

Głos jest coraz wyraźniejszy, zbliża się w jego kierunku, a z przeciwnej strony słychać jeszcze kroki jakieś drugiej osoby. Ogromnym wysiłkiem woli, Ignac zmusił się, żeby odwrócić głowę i spojrzeć do tyłu. Biegł stamtąd chłopiec. Śnieżnobiałe włosy, oczy trochę kose i tak jasnobłękitne, że prawie jak przezroczyste. Jego twarz wydała się Ignacowi dziwnie znajoma.

Gęsto zarośnięty krzewami padół dobrze ukryły Ignaca. Nie został zauważony ani przez chłopca, ani jego matkę, której głos wzbudził w młynarczyku taki przestrach.

— Ignacy, tyle cię szukałam. Mówiłam, żebyś daleko nie odchodził.

Powiedziała do chłopca i wziąwszy go za rękę, odeszła z nim w kierunku z którego przyszła.

Wraz z tym, jak kroki kobiety i chłopca się oddalały, coraz bardziej też uspokajał się oddech Ignaca. Podniósł się trochę na rękach i patrzył jak odchodzą. Znał ją kiedyś dosyć dobrze. Dużo już czasu minęło kiedy widzieli się po raz ostatni. Teraz jednak, nie chciałby znowu spotkać się z nią w cztery oczy. Odkąd tu wróciła ludzie mówią, że jej przyjacielem jest sam diabeł. Podobno kości umie złożyć, poród odebrać, naszeptać gdy skóra kwitnie różą, ale — o czym ludzie mówią już ciszej i tylko w dzień — umie i przekląć w taki sposób, że żaden święty Pański już nie uratuje. Lepiej się z nią nie swarzyć. A gdy już jest się z nią w sporze, to lepiej nie włazić jej przed oczy.

Ignac patrzy za nią, gdy ta się oddala. Obłapił spojrzeniem falujące na boki pełne kobiece kształty. Jego strach słabnie. Chce już wstać i odnowić dawno zerwaną znajomość. Mówić o tym jak bardzo mu jej brakło i jak wiele spraw jest do nadrobienia… W porę jednak przypomniał sobie w jaki sposób zrywał tę znajomość i jakie słowa mówili sobie na pożegnanie.

I znowu przylega do ziemi. Znowu chwyta się mocno trawy. Jego oddech znowu staje się niespokojny.

*

Drewniana podłoga od nowości nie była jeszcze tak dokładnie polerowana. Stara Józefowa szorowała ją kolanami, wciąż napierając na młodego księdza, który starał się zachować dystans. Widział tę kobietę po raz pierwszy w życiu, a ona już zdarzyła tak obcałować mu dłoń, że cała była wilgotna od jej śliny. Księdzu nie specjalnie przypadł do gustu taki rodzaj zażyłości. Był w tej parafii dopiero od kilku dni, nie znał jeszcze ani miejsca, ani ludzi, ani tutejszych zwyczajów, nie był jednak głupi, domyślał się, że takie zachowanie nie może być tutaj naturalnym. W końcu, kiedy staruszka przyparła go do ściany, podniósł głos przebijający się przez jej bezładną gadaninę.

— Na Boga! O co chodzi?!

Ten drobny, jeszcze właściwie młodzieniec, potrafił być władczy, umiał zapanować nad sytuację, pokazać jak ważną jest personą. Chociaż była to dla niego jedynie rola i odgrywał ją tak, jak robi to każdy uliczny aktorzyna.

— Ksiądz musi z nami. Ona umiera. Ksiądz musi. Weźmie co trzeba i jedźmy.

Ksiądz Juliusz nie tracił więcej czasu. Wygnał babę z plebani, a sam szybko pobiegł do kościoła. Zabrał ciało Chrystusa i oleje chorych. Nie minęły dwie zdrowaśki, jak jechał już na podstawionym wozie.

Miał ograniczone ruchy. Obiema rękoma trzymał hostie zamkniętą w metalowej puszeczce. Za sobą cały czas słyszał głos Starej Józefowej. Powtarzała jakieś dziwne, pozlepiane z wielu różnych, poprzekręcane, chaotyczne modlitwy. Przed nim siedział woźnica. Wyjątkowo nieciekawa postać. Na powitanie burknął coś mało zrozumiałego pod nosem i nie odezwał się ani słowa więcej, jakby tyle tylko potrafił powiedzieć. Konia prowadził też jedynie batem, bez żadnego słowa. Niedobre było też to, że albo baba, albo woźnica, albo koń, albo wszyscy razem, albo każde z osobna strasznie śmierdzieli i nijak nie dało się uniknąć wchłaniania tego zapachu. Pomimo tego niezbyt trafionego towarzystwa i mało radosnego celu podróży, ksiądz Juliusz odczuwał coś podobnego szczęściu. Mówiono mu wcześniej, że ludzie ze wsi rzadko kiedy wzywają księdza do ostatniej posługi. Skoro ma to być ostatnia, to odkładają ją na później, zwykle na zbyt późno. Cieszył się, że ktoś po niego posłał. Znaczyło to, że tutejsi ludzie są pobożni, maja silną wiarę i wierzą także w moc ostatniego namaszczenia. Ta wiara pozwalała mu mieć nadzieję, że on kiedyś też odzyska swoją własną.

Ksiądz Juliusz miał bowiem ostatnio bardzo poważny problem. Będąc tym kim był, wątpił czy jego posługa ma jakiekolwiek znaczenie? Czy naprawdę istnieje Bóg, któremu on służy? Czy, jeżeli istnieje i jest wszechmogący, to rzeczywiście potrzebuje tak niegodnego, słabo wierzącego sługi, jak on? Ksiądz Juliusz grzeszył cały czas wątpiąc, ale także grzeszył pychą, bo był przekonany, że wnioski do których doszedł, oczywiste mogły być tylko dla niego. Mniemał bowiem o sobie, że ma umysł sprawniejszy niż otaczający go ludzie. Bo jak może wątpić ta baba, która siedzi za nim? Ona nigdy nawet nie zastanowiła się, czy wierzy i w co właściwie. Te jej modlitwy, które słyszał za sobą, były tak bezładne, że można by je nazwać herezją, gdyby tylko mogła wiedzieć o czym mówi. On zaś, ksiądz Juliusz, nie może sobie pozwolić na taki sposób podejścia do wiary. Ostatnio cały czas nie robi nic innego, jak tylko studiuje dowody na istnienie Boga. Zgłębia je, na pamięć zna długie fragmenty wywodów świętych doktorów, ojców kościoła, które przecież powinny uczynnić jego wiarę trwałą jak granit. A on jednak wątpi. Jego wiara nie ma nic z granitu. Jest z gliny. Jest glinianym naczyniem stojącym na krawędzi stołu. Młody ksiądz grzeszy więc cały czas też tym, że jest nieszczery mówiąc wiernym, że trzeba wierzyć w jedynego Boga, bo on istnieje i da im zbawienie, chociaż sam Juliusz wątpi w prawdziwość swoich słów. Spotkanie ludzi prostych, którzy wierzą w siłę ostatniego namaszczenia, pozwala mu mieć nadzieję, że on też znowu kiedyś uwierzy, że to co robi, ma jednak sens.

Gdyby chociaż jakiś cud, jakiś jeden malutki cud, byłoby mu o wiele łatwiej, dużo prościej.

Jesienne słońce grzało skąpo. Różnobarwne liście leniwie opadały. Wóz ospale toczył się do przodu, z każdym klapnięciem końskich kopyt przybliżając do celu. Juliusz zaciekawiony przyglądał się mijanym krajobrazom. Dopiero niedawno przeniesiono go w te strony. Całe swoje wcześniejsze życie spędził w różnych miastach, dalekich od tego zapomnianego przez Boga, świat i cywilizację miejsca. Dziwiło go tutaj wszystko. Nie mógł się przyzwyczaić do piękna przyrody, które, zdawało mu się, tylko on zauważa, do niezrozumiałych dla niego zachowań tutejszych ludzi, do tego spokoju i do tutejszego czasu, płynącego leniwie jak nigdzie indziej.

Dojechali. Baba, mimo podeszłego wieku, z niespodziewaną sprawnością zeskoczyła z wozu. Pobiegła w kierunku chaty. Nie zdążyła jeszcze wejść do środka, gdy ze środka wyszedł mężczyzna. Nie zdążyła powiedzieć słowa, gdy on przegnał ją, podnosząc rękę w takim geście, jakby chciał ją uderzyć. Niesympatycznie wyglądający osobnik podszedł do wozu i na burknięcie woźnicy odpowiedział czymś podobnie brzmiącym. Ksiądz Juliusz nic z tego nie rozumiał, oni sami jednak rozumieli się bardzo dobrze, ponieważ woźnica zniknął równie szybko, jak wcześniej staruszka.

— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus. — Ksiądz Juliusz zwrócił się do mężczyzny, który jako jedyny został i który jak się wydawało, był tu gospodarzem.

— Niech będzie chwalony i On i Bóg Ojciec i Duch święty i Maryja Dziewica. — odpowiedział gospodarz. I nie widział nic nieodpowiedniego w tym, żeby tak piękne powitanie zakończyć smarknięciem na ziemie. Jedną dziurkę zatkał, a drugą mocno przedmuchał. Trochę się nie do końca to udało, bo smarki ostały się jeszcze na palcach. Wytarł rękę o koszule, a następnie podał ją księdzu, żeby pomóc mu zejść z wozu. Juliusz nie skorzystał z pomocnej dłoni i zgramolił się o własnych siłach.

— Jak się nazywacie?

— Maciej. A wy pewno nowy ksiądz. Stary nie przyjedzie? — Maciej zdawał się nie ufać księdzu Juliuszowi.

— Nie przyjedzie. Ja jestem, on nam jest niepotrzebny. Prowadź mnie do chorego.

Maciej podrapał się w brudną czapę posklejanych włosów. Jeszcze raz spróbował smarknąć, teraz z drugiej dziurki. Zwlekał. Nie miał ochoty zaufać Juliuszowi.

— Ksiądz młody. Da ksiądz radę?

Ksiądz Juliusz trochę się obruszył tym brakiem wiary w jego umiejętności. Okiełznał jednak to uczucie. Najłagodniejszym tonem, na jaki było go stać, powtórzył.

— Prowadź mnie do chorego.

Maciej uznał, że nie warto dłużej dyskutować z nowym księdzem. Odwrócił się, poszedł przodem, prowadził. Poprzez rozmytą błotnistą ścieżkę, omijając co większe kałuże, przeskakując na co większe kamienie. Ominął drzwi do chaty i kierował się do niskich drzwi z drugiej strony domu, do dolepionego do chaty niedużego pomieszczenia. Maciej nie wszedł jednak do środka, zatrzymał się przed wejściem, chciał przodem puścić swojego gościa.

Juliusz zatrzymał się w progu niepewny. Zastanawiał się, czy powinien zostawić tego dziwnego człowieka za sobą, za plecami. Sytuacja wydawała mu się dość osobliwa. Z miejsca do którego go prowadzono czuć było zapach krowiego łajna.

— Idź przodem Macieju.

Maciej wszedł więc pierwszy, Juliusz za nim. Przez chwile jego oczy przyzwyczajały się do ciemności. Niewiele widział, jednak ten zapach, który poczuł już wcześniej, teraz, po otwarciu drzwi, był dużo wyraźniejszy i ksiądz Juliusz był pewien, że wprowadzono go do obory. Chory w oborze? Jak to? Jego, księdza, mają czelność prowadzić tutaj, a nie przyjąć w domu? Jakże to? Chciał już skarcić chłopa, zrugać za bezczelność, ale głos uwiązł mu w gardle, a całe ciało zdrętwiało. Obórka, która wcześniej wydała mu się malutką, wcale taka mała nie była. To, co stało przed jego oczami, co uważał za ścianę, wcale ścianą nie było. Było to ogromne cielsko jakiejś dziwnej bestii. Zamknął i otworzył oczy, jednak to stworzenie pomimo tego, że na jawie nie miało prawa istnieć, to jednak dalej tam było.

— Sam widzi, jak ona wygląda. Niech ksiądz coś zrobi.

Juliusz stał jak wbity w ziemię kołek, bał się ruszyć. Maciej zaś podszedł do tego diabelskiego stworzenia. Poklepywał, skubał, macał i mówił:

— Już tydzień będzie, jak tylko żre i żre, ale się nie wysra i mleka też nie daje. Przeklęła ją ta wiedźma, piekielnica. Ksiądz coś zrobi.

Dopiero teraz ksiądz Juliusz zrozumiał, że to coś, co przed nim stoi, to krowa. Przeogromna, bezkształtna i tak nabrzmiała, że nie chciało się ufać oczom. Zbliżył się ostrożnie. Widział już wcześniej wiele krów, widział też byki, widział nawet kiedyś żubra, ale mógłby przysiąc, że nic z tego co wcześniej widział, nie było tak wielkie, jak to dziwne stworzenie. Z tym, że o ile te wszystkie krowy i byki, i ten żubr były piękne, bo objawił się w nich twórczy geniusz Boga, to zwierzę wyglądało na jego oko, jakby rzeczywiście znieprawione diabelską sztuczką. Było jakby nadmuchane. Nie mogło się ruszać, bo do zbyt małego szkieletu przyczepiono zbyt duże ciało.

— Jestem księdzem. Nie znam się krowich chorobach. — Juliusz był zagubiony. Jechał do umierającego człowieka, a trafił do obory, do jakiegoś dziwnego stwora.

— To nie choroba. Ona zaklęta. Jak ksiądz nie umie, to pojedziemy po starego księdza. On odgoni złe.

— Nie trzeba. Proboszcz powiedziałby to samo co ja. On też nie zna się na krowich chorobach.

Ksiądz Juliusz cofnął się do wyjścia. Wycierał o próg umazane w łajnie buty i już szykował się do odjazdu, ale Maciej prosił jeszcze:

— Niech się ksiądz chociaż pomodli. Może to pomoże.

Juliusz zastanowił się chwilę.

— Modlitwa nigdy nie zaszkodzi.

Nie wchodząc nawet do obory, stojąc w progu, zaczął mówić modlitwę. Najodpowiedniejszą, jak mu się wydało, przeciwko złemu duchowi.

— Sancte Michael Archangele, defende nos in proelio, contra nequitiam et insidias diaboli esto praesidium.

Krowa głośno zaryczała i zaczęło się trząść jej całe galaretowate ciało. Jakby coś sprawiało jej ogromny ból, jakby coś chciało się wydostać z jej środka. Księdzu Juliuszowi zdawało się, że w słowach, które wypowiada jest jakaś moc, że ogromna siła właśnie w tym momencie obrała go sobie, by przez niego działać. Dał krok do przodu.

— Imperet illi Deus, supplices deprecamur: tuque, Princeps militiae caelestis, Satanam aliosque spiritus malignos, qui ad perditionem animarum pervagantur in mundo, divina virtute, in infernum detrude.

Z każdym jego kolejnym słowem krowa ryczała coraz głośniej i jeszcze bardziej puchła, by w końcu, gdy powiedział ostatnie słowa pęknąć, rozpaść się na małe części. Nogi, które wcześniej od ciężaru wbiły się głęboko w gnój, dalej stały w tym miejscu. Głowa wystrzeliła z tułowia, jak kula armatnia i wbiła się rogami w drewnianą ścianę. Korpus zaś był wszędzie.

Ksiądz Juliusz patrzył się na to wszystko nieobecnym wzrokiem i nieświadomie rozmazywał ręką na swoim ubraniu krew i mleko.

*

Nie trzeba już było dmuchać na płomień i przesuwać patykiem mniejszych gałązek, ogień obejmował już także większe polana. Wszyscy garneli się do paleniska i wpatrywali w wesoło tańczące ogniki. Bardzo letnia w tym roku jesień, już się kończyła i coraz chłodniejsze noce i dnie przypominały, że nieuchronnie wszystko zmierza ku zimie. Brodaty Żyd musiał więc po raz pierwszy w tym roku przepalić w kominku, a okolicznych chłopów zebranych w jego karczmie cieszył ten widok prawie tak samo, jak smak wódki.

Wraz z nadchodzącymi chłodami miał przyjść czas, w którym będą mogli trochę odpocząć, dłużej spać, kłaść się długo po słońcu. Tegoroczna zima nie budziła w nich takiego lęku jak wiele poprzednich. Zbiory były udane i po raz pierwszy od dawna przednówek, który przyjdzie z wiosną, nie wydawał się straszny. Dzisiejszy wieczór spędzony w karczmie był zapowiedzią wielu następnych spokojnych wieczorów, jakie miały teraz nadejść. Sączyli więc gorzałkę powoli, coraz bardziej ciesząc się jej każdą następną miarką. Wódka była im niezbędna. Nic tak jak ona nie dodaje animuszu, nie poprawia humoru, nie uspokaja snu, nie ogrzewa i nie ułatwia dyskusji. A do przegadania było przecież rzeczy tak wiele.

— Flaki to, jak mówię, były wszędzie. Jedna kiszka, to Maciejowej dopiero następnego dnia na głowę spadła. Jak ta wrzasku narobiła, to my myśleli, że ona też się rozpękła. Płakała, krzyczała potem, że nie wejdzie już do tej przeklętej obory. No, ale jak mówię, Maciej rękę ma ciężką, to szybko umie rzeczy wyjaśniać. Maciejowa dzisiaj tę jedyną maciorę co się im ostała, poszła z samiutkiego rana obrządzić.

— No, ale ty nam nie o Maciejowej mów. Mów, jak ksiądz krowę rozpękł!

— Toż mówię przecież. Jak mówię, gdy będziecie przeszkadzać, to jak mówię, nic nie powiem.

Michał, młodszy brat Macieja i sąsiad, ten sam który przywiózł młodego księdza do zaklętej krowy, odchylił się do tyłu, rozparł w krześle i ani myślał nic więcej powiedzieć, dopóki go nie udobruchają i znowu nie poproszą, żeby opowiedział jak to z tym wszystkim było.

— Dobra, mów nam, jak to z tym wszystkim było. Tylko kolejno i nie o tym, jak Maciejowa obrządza świnie, ale o tym jak ten nowy ksiądz zgłupiał.

To mu wystarczyło, bo znowu przechylił się do pozostałych i nie tylko słowami, ale także rękami opowiadał swoją historię.

— Jak mówię, gdy już pękła, to zaraz wyszli z obory. „Co ksiądz narobił, taką krowę mi diabli wzięli” — i tak w koło Macieju… Znaczy się w koło tak Maciej mówił. A ten ksiądz nic na to. Tylko ręce wycierał o ubranie, bo były w krwi i mleku wymazane, a potem na nie patrzył i też tak w koło wycierał i patrzył, wycierał i patrzył, wycierał i patrzył. Jak głupi jakiś, jakby zdurniał całkiem. Jak mówię, zza płota, zza gruszy wszystko widziałem i tak się zastanawiałem, co to się mogło stać? Bo to niby wycie krowy słyszałem, ale co się stało, to skąd miałem wiedzieć? Tak myślałem, że jakieś nieszczęście… A wiecie co jest najgorszym nieszczęściem?

Chłopi nic nie odpowiadali. Czekali, aż Michał sam sobie dopowie.

— Najgorsze nieszczęście, jak mówię, to jest to, że muszę wam opowiadać, gdy zimno mi i w gębie sucho.

I znowu zamilkł, odchylił się do tyły, ręce splótł na brzuchu, wzrokiem błądził gdzieś po powale i czekał. Jego kompani wiedzieli o co chodzi, dolali mu do kubka płynu na przepłukanie gardła. Michał wypił, ale nie wrócił jeszcze do omawianej historii.

— Oho, co wlałem, będę musiał i wylać — powiedział i wyszedł z karczmy.

I chociaż szedł krokiem już dosyć chwiejnym, to wiedziano, że na pewno zaraz wróci. Tak to z Michałem bowiem było, że gdy trochę sobie podpije, to gęba mu się nie zamyka. Gada wtedy o wszystkim, byle tylko mówić. Zaś dzisiaj, gdy w dodatku miał o czym i słuchaczy, którzy chcieli go słuchać, był najszczęśliwszym z ludzi. Trzeba mu było tylko, od czasu do czasu, trochę polać i można było być pewnym, że powie wszystko, o co się go zapyta. Tylko trzeba było lać powoli, bo charakter Michał miał taki, że jak całkiem trzeźwy, to ani słowem się do nikogo nie odezwie, jak umiarkowanie napity, to rozmawia z każdym, a jak troszkę za dużo wypije to bełkocze i tylko, w kółko to samo: „jak mówię, jak mówię, jak mówię” i na końcu zaś nagle zasypia, a wtedy nie zbudzą go nawet anielskie trąby.

— Jak mówię, przeskoczyłem płot, wbiegłem do obory. Patrzę, a tam jakby ktoś ściany malował. Jak mówię, wszędzie krew i krowie mięso… — Michał wróciwszy ciągnął historię, z każdym kolejnym zdaniem mówiąc coraz szybciej. Przyśpieszał, jakby bojąc się, że może nie zdąży skończyć. — Patrzę łeb w ścianie, na rogach wisi, a nogi w gnoju całe jednak stoją. Maciej mi mówił — „Księdza stąd zabieraj” — to ja do niego, jak mówię, mówię — „A co za to dostanę?”.

— Ty nam mów jak ksiądz zgłupiał!

Michał znowu przywrócony do ładu, wrócił do głównego wątku.

— No i jedziemy, jak mówię, z księdzem z powrotem. No, ale jak ja go na wóz pakowałem! Jak mówię. Najpierw pchałem go lekko w kierunku wozu, bo on nie wiedział gdzie idzie. Poddawał się wszystkiemu. Jak mówię, gdybym chciał, to bym go do rzeki zepchnął, a on szedłby przede mną. Jedziemy, jak mówię, tym wozem, a on dalej i trze ręce, i patrzy na nie, no i jeszcze się cieszy nie wiadomo z czego, jak przygłupi jakiś. Dowiozłem go, wysadziłem, i jak mówię wtedy, on zadowolony z siebie. On powiedział, jak mówię, jak mówię… Kiszka jej na głowę spadła i jak mówię…

Michał całkiem już opuściły siły. Zmożony mało co brakowało, a zsunął by się z krzesła. Przestali go słuchać, a on rozumiejąc, że nie jest już potrzebny przeniósł się z krzesła i położył na ławie i za chwilę zasnął.

Dyskusja się jednak nie skończyła, a nawet powiedzieć można, trwała w najlepsze.

— Źle się dzieje, źle się dzieje. Jak Maciejowi krowę rozpękło, to i nas jeszcze coś gorszego może spotkać. Trzeba sobie z nią jakoś poradzić! — powiedział Bartosz i na chwilę zapadła cisza.

Chłopi rozejrzeli się dookoła, jakby bojąc się, czy przypadkiem nie słucha ich rozmowy ktoś nieodpowiedni. Bartosz ma język długi, za długi. Już nie raz się o niego potknął. Dobrze, że go jeszcze na nim nie powiesili. Taki język, to niebezpieczna rzecz nie tylko dla niego, ale też dla tych, którzy go słuchają. Zwykle byliby ostrożniejsi, ale dzisiaj strachy w sobie już rozmyli. Odważniejsi niż zwykle dawali się wciągać do rozmowy. To ciekawe, że im więcej w siebie wlewali, tym bardziej stawali się wylewni. Zaczął mówić Rudy Jędrzej:

— Źle się dzieje. Było wiadomo kiedy tu wracała, że nie będzie zgody i porządku. Trzeba było ją od razu wygnać. Wtedy żyłby i Łysy Jan, i jego rodzina, i Macieja krowa…

— Skoro tak, to i lepiej, że przyszła, bo już i tak za długo żył ten łysy dureń i jego rodzina zaprzańców. — znowu musiał się wtrącić Bartosz — Dostali to, co sobie nazbierali. Jakby się z nią wcześniej nie wadzili, jakby nie wygnali, to żyli by dalej. Ot i cała prawda.

Mówił tak Bartosz, bo sam z Łysym Janem cały czas darł koty. Działkę w lesie mieli obok siebie, a dęba co im te działki oddzielał, takiego, że dwóch chłopa ledwo obejmowało, tamten ściął, sprzedał, a całe pieniądze dla siebie zatrzymał. Nawet chociaż Jana, świeć Panie nad jego duszą, robaki już dawno napoczęły, to jednak Bartosz dalej mu tego zapomnieć nie umiał.

Swoje trzy grosze do dyskusji postanowił dorzucić i Żyd, do tej pory jedynie się wszystkiemu przysłuchujący.

— A to wiadomo, że ta wasza wiedźma to zrobiła? Mało to ludzi nagle umiera? Mało to chorób, których żaden znachor nie zna? Skąd ona niby ma taką moc?

Rudy Jędrzej był jednak pewny swoich racji:

— A mało to sposobów wiedzmy znają. Trutkę mogą zrobić ze szczurzych ogonów, albo muchomora i studnie zatruć.

Szybko się jednak odezwały głosy sprzeciwu:

— Łysy nie miał studni, do niej po wodę chodził!

— Mogła do jedzenia dosypać…

— On nikogo by do swojej miski nie dopuścił!

Przeczyli Rudemu Jędrzejowi, ten jednak nie dawał za wygraną:

— Ale ma z diabłem konszachty! To i bez tego może urok rzucić. Może w nocy, o pełni księżyca, dookoła jego dom trzy razy obeszła i mówiła przy tym pacierz od końca. Albo może zdechłego kota mu pod próg wkopała, albo jakie inne szkaradztwo. Wszyscy wiedzą, że są to metody niezawodne, a ona wiedźma zna i lepsze, które jej sam czort do ucha podszeptuje.

Temu już nie mogli zaprzeczyć. Nikt nie zgadnie, a i lepiej nie zgadywać, jakimi drogami można wezwać ciemne moce. One i tak czają się wszędzie, każdego dnia trzeba uważać, żeby jakimś nieodpowiednim ruchem, źle wybraną ścieżką, w niedobrym czasie wypowiedzianym słowem, nie przywołać ich do siebie. Gdy źle wybierzesz drogę, to zawsze możesz spotkać jakieś diablątko, biesa, strzygę, południcę, boginkę, czy inne jeszcze straszniejsze stworzenia, których imiona są najgorszymi z zaklęć, których imion lepiej nie wypowiadać. Lepiej nie wchodzić złemu w drogę. Lepiej nie wiedzieć zbyt wiele o jego sprawkach. Bóg jest przecież tylko jeden, albo jest Ich trzech, ale to i tak za mało, żeby mogli każdego ratować przed tymi wszystkimi diabelskim sztuczkami, które dzień w dzień na człowieka czekają.

— Khe, khe — odkaszlnął Stary Antoni, wcześniej jedynie przysłuchiwał się rozmowie, teraz dopiero postanowił coś powiedzieć — mi to się inaczej widzi… ­– Antoni powoli wypowiadał słowa, tak by każdy kto go słucha zdążył to rozważyć. Antoni nie rzucał słów na wiatr. Mówił rzadko, ale zawsze mądrze. Jego słowa były cenne, szafował nimi rozważnie. Musiał być pewien, że każde osiągnie pożądany efekt. — Mi to się inaczej widzi. Mi się widzi, że ona nikomu krzywdy robić nie będzie, jeżeli nikt jej nie będzie ruszać. Łysy wygnał ją z ojcowizny, samą… Nie samą, ale w dodatku zbrzuchaconą w świat, by przepadła. Tak stryj nie powinien robić. Ona wróciła wiedźmą, no to on przepadł. Dobrze staremu durniowi, nikt nad nim płakać nie będzie, zbyt wielu płakało przez niego. A ta krowa Macieja, to też wiemy dlaczego się stało jak stało. Jakby Maciej nie ganiał tego małego, jakby nie mówił, że mu nogi z dupy powyrywa, to krowa zostałaby w jednym kawałku. Nie trzeba igrać z wiedźmą.

— Ten chłystek ma oczy urokliwe, Maciej musiał pogonić.

Antoni nie zwracał uwagi na to, że Rudy Jędrzej wtrąca mu się w słowo. Kontynuował swoją myśl.

— Zresztą ona się przyda. Przydaje się, odkąd wróciła. I ból umorzy i ząb wyrwie, zwierzęta poleczy. Trzeba tylko żyć z nią w zgodzie, to nikomu nic nie będzie. Gdy się ją w dzień spotka, to trzeba się przywitać, nisko ukłonić, chwilę porozmawiać, czasami przynieść parę jajek, jarzyn jej nazbierać… A w nocy trzeba omijać jej chatę jak najdalej. Nie trzeba też zbyt często o niej myśleć, nie trzeba się w jej sprawy wtrącać, nie można w drogę jej wchodzić, a żyć się będzie dało. Dzieciak może i ma oczy urokliwe, niech sobie ma, nie trzeba w nie patrzeć. No, a jak on spojrzy, to urok można zdjąć. Są na to znane sposoby. Z wiedźmą jednak zaczynać nie trzeba! Nie nam się z nią siłować.

Antoni powiedział, co miał powiedzieć. Wyczerpał zapas słów, który zwykle starczał mu na kilka dni. Rozmowa na dziś była zakończona, nie było sensu mówić więcej. Antoni powiedział wszystko i albo powtarzało by się po nim, albo coś jemu na odwrót. A nie warto było mówić przeciw Antoniemu. Wszyscy trzej zaczęli się więc zbierać do wyjścia.

Po niedługim czasie w karczmie został tylko Michał, stary karczmarz Aaron i Srul, jego młody pomocnik. Zamiatali podłogę, zbierali ze stołu i nie budzili Michała. Nie miało to sensu i tak nie miałby sił, żeby wrócić do domu.

Aaron nie bał się wiedźmy, jak sądził, jej moce nie mogą go sięgnąć. Dla niego to nic więcej jak kolejne pogańskie gusła. On jest ponad tym. Jego Bóg był najstarszym i najpotężniejszym z Bogów. Jego Bóg stłamsił egipską hołotę bożków, przemógł tych babilońskich i rzymskich. Z chrześcijańskim też sobie, jak sądził, poradzi. Tylko wszystko w swoim czasie. A co mu tam dopiero jakaś wiedźma?

Jednak mimo tego, że Aaron zdecydowanie nie bał się jej czarów, to niepokoiło go to, o czym tutaj rozprawiano. Pomyślał, że niedobrze by się działo, gdyby wiedźma rozpękała mu chłopów. Aaron szczerze wątpił, żeby i przed tym uchronił go Jahwe. Jego spokojna, nieskąpa klientela była mu największym skarbem i myśl, że mógłby ich stracić mroziła mu krew, włosy na sztorc stawiała, przepełniała strachem.

Ta wiedźma może być jednak problemem, pomyślał Aaron przykrywając Michała ciepłą derką.

*

Człowiek to kruche stworzenie, z prochu powstałe. Tylko niektórzy i to ledwie przez chwilę, są podobni do kamienia. Większość jest raczej zrobiona z błota, z piasku wymieszanego z wodą. Z czasem znów uschną na proch, rozpadną się, rozsypią. Człowiek to stworzenie ulotne.

Ignac dobrym tego przykładem. Jeszcze wczoraj jak kamień, dzisiaj jak błoto. Jeszcze niedawno nie bał się nikogo, teraz byle szmer go wystraszy. Niedawno chodził z głową wysoko niesioną, środkiem drogi, patrzył tylko do przodu. Teraz bokiem przemyka, ludzi omija, rozgląda się dookoła. Już nie myśliwym, teraz jest zwierzyną.

Może to z jego charakteru wynika? Może to z tego, że on jest jak moneta — dwie ma strony. Wcześniej był odważny, teraz lękliwy. Bo przecież Ignac to same przeciwności. Niby jeden człowiek, a jak dwóch. W jednym ciele dwa serca i dwie dusze. Jedna śmiała, druga strachliwa. Jakby raz jedna, raz druga przejmowała nad nim władzę.

Niołam kochanecka,

kochałam go właśnie

A teraz go ni mam

Niech go piorun trzaśnie

Przechodząc drużką za stodołami usłyszał piosnkę, niosącą się z któregoś z domów. Gdyby to był ten niedawny Ignac, to nawet by nie zauważył. Szedł by dalej tam, gdzie ma swoje sprawy. Dzisiejszy Ignac już inny. Nic nie jest dla niego przypadkowe, wszystko jest znakiem. Wszystko wzmaga lęki. Ta piosnka też o nim. Właśnie dlatego Ignac nerwowo patrzy w górę, szuka pioruna, który ma spaść wprost na jego głowę. Dlatego zaczyna powoli biec. Krzywo biegnie, by grom nie trafił celu.

Odkąd Maciejowi rozpękło krowę, Ignac myśli tylko o tym, co ma spotkać jego. Jego winy cięższe niż Macieja, wiec i kara musi być sroższa… Myślał nawet, czy nie lepiej pójść do Kasi. Porozmawiać jak kiedyś rozmawiali. Z kolan błagać zmiłowania, upraszać żeby nie mściła się za wiarołomność. Ale strachu nie przemógł. Do Kasi nie pójdzie. Druga dusza mu teraz panuje, ta tchórzliwa.

Wyjątkowo ciepła i długa jest jesień tego roku. Dzisiejszy dzień, też jak te poprzednie piękne dni. Bezchmurne niebo nie wskazuje, żeby miało padać. Bezwietrznie, więc i burzowych chmur znikąd nie przygna. Ignac widzi teraz inaczej. On sądzi, że burza już się zbiera. Wszystko, zdaniem Ignaca zapowiada całkowicie niespodziewaną, nieoczekiwaną, nagłą burzę. A spokój, czyste niebo, są najlepszym dowodem.

Dobiega swego podwórza, ale do chałupy nie wchodzi, pierwszy piorun — jak myśli — w nią trafi. Ignac chowa się w stodole. Zakopuje głęboko w sianie. Jest tam bezpieczny — jak sądzi. Miękko, ciepło, z zewnątrz nie widoczny — to go uspokaja. Ciało przestaje drżeć, a nie robiło tego z zimna. Nie trwa to zbyt długo, szybko traci spokój. Nie zdąża powiedzieć „Zdrowaś Mario”, gdy jak tonący człowiek, który stara się wyrwać z wciągającej go toni, tak on macha rękami bezładnie i wynurza się z sąsieka. Wyobraził sobie siebie jako upieczonego w ognisku ziemniaka. Stodoła gorsza jeszcze niż chata. Siano paliłoby się szybciej, a on w nim skwierczałby jak smażona skwara. Już na ziemi miałby przedsmak piekielnych uciech.

Wybiega, ucieka dalej, w stronę lasu. W biegu — jak sądzi — piorun go nie trafi. Nie ustaje więc, dopóki nie osiąga pierwszej linii drzew. Tam robi sobie przerwę. Sapie ciężko, pazernie oddech chwyta i szybko rusza dalej. Idzie prędko, aż jego chód znowu przechodzi w bieg. Drzewa są wysokie — jak myśli — je piorun trafi pierwsze, tu bezpieczniej. I tylko słowa tej piosnki cały czas w jego głowie. Opowiadają mu znaną już historię — historię Ignaca i Kasi.

Niołam kochanecka,

kochałam go właśnie

A teraz go ni mam

Niech go piorun trzaśnie

On słyszy to w głowie tak wyraźnie, że nie może to być tylko wspomnienie zasłyszanej melodii. Na pewno wiatr, wiedźmy sługa, cały czas niesie ją za nim.

Biegnie. Mija drzewa. Mija zwierzęta. Zmienia ścieżki. Wydeptuje nowe dróżki. Ucieka przed wiatrem. Sam nie wie gdzie jest i w jakie miejsce zmierza. Gałęzie drapią mu twarz. Kolce jeżyn kaleczą nogi. Przejrzałe jeżyny i krew farbują skórę. Powietrze coraz cięższe. Tchu braknie. Coś pali w środku. Sił braknie. Nogi nie chcą już nieść dalej. Zmęczenie zabiera władzę nad ciałem. Ignac pada na ziemie.

Nie słyszy nic oprócz siebie, kołatanie dwojga serc, świszczącego oddechu. Przez chwile te dźwięki zagłuszają wszystko. Tylko chwilę. Piosnka znowu zaczyna wdzierać się do głowy. Nawet przez przyciśnięte do uszu dłonie. On wie, że nucą ją leśne stwory, wiedźmy sługi. Słyszy słowa wyraźnie, nie da się przed nimi uciec.

Hej siać, a nie żąć

Kochać, a nie wziąć

Zasiałeś, pożołeś

Kochałeś, nie wziąłeś

Słyszy jednak, też i nowy dźwięk jeszcze — szum wody. Kieruje się w jej stronę. Chce śpiewem rzeczki zagłuszyć nienawistną melodię. Rzeczywiście szum bystrego strumienia staje się jedynym co słyszy. Ignac uspokaja się. Zwalnia swój oddech. Zimną wodą gasi pragnienie. Obmywa spoconą twarz. Tylko, że to odbicie w lustrze wody. Jego własna twarz straszniejsza, niż słowa piosenki. Teraz dopiero rozumie czyją twarz przypominała mu twarz Ignacego, syna Kaśki… Jego syna?

Szum wody już nie uspokaja. Szum wody już nie zagłusza. Muzykę znowu słychać wyraźnie. Słowa niosą się po całym lesie.

Zasiałeś, pożołeś

Kochałeś, nie wziąłeś

Słów piosenki nie potrafi zgłuszyć ani cichy płacz, ani gwałtowny szloch, ani bezładne słowa, ani nawet szaleńczy krzyk Ignaca.

*

Ksiądz Juliusz bardzo dobrze wiedział, że z tą sprawą nie można było zwlekać. Trudno mu było jednak się przemóc i pójść do proboszcza. Bał się. Nie umiał rozmawiać z tym człowiekiem, nie potrafił zrozumieć jego sposobu myślenia, ani zasad jakimi się w życiu kieruje. Stary proboszcz używał kompletnie niezrozumiałej dla niego logiki, przez co w dyskusji z nim zawsze stawał na przegranej pozycji. Nawet kiedy młodemu księdzu wydawało się, że wszystkie argumenty są po jego stronie, gdy sprawa wydawała się oczywista, ten stary, gruby, gburowaty mędrek wychodził z polemiki zwycięsko. Wywracał rzeczy do góry nogami, przedstawiał takimi, jakimi nigdy nie były i pozostawiał księdza Juliusza całkowicie rozbitego, z bałaganem w głowie.

Oczywistym było, że z tą sprawą nie należało już dłużej czekać. Juliusz czekał jednak. Chciał się dobrze przygotować. Ułożył szczegółowy plan rozmowy i łudził się, że uda mu się pokierować dyskusją w taki sposób, że stary proboszcz będzie z nim podążał od punktu do punktu, na końcu przyznając Juliuszowi rację.

Nie można już dłużej odwlekać tej rozmowy i dlatego Juliusz robił już ostatnie kółko dookoła plebani powtarzając wszystkie przygotowane argumenty. Sprawa była pilna i wymagała natychmiastowej reakcji, ale bez przyzwolenia proboszcza nie mógł nic zacząć. Cała okolica sparaliżował strach, jakieś diabły wsadzają palce, gdzie nie trzeba. Złe moce czują się już tak pewnie, że pozwalają sobie na swe nieładne zabawy nawet w obecności jego, chrystusowego sługi. Trzeba było działać natychmiast. Złe nie śpi, dobre trzeba już w końcu obudzić.

Juliusz wmawiając sobie, że to właśnie on jest to dobre, nabrał dużo powietrza w płuca, prostując się wypiął do przodu pierś i ruszył w końcu na starcie z mocami piekielnymi. Tak przynajmniej zdawało się mu, gdy wchodził na plebanię. Wyobrażał wtedy sobie siebie podobnego do świętego Jerzy szykującego się do starcia ze smokiem. Pukając do gabinetu swojego zwierzchnika, był w swoich oczach jak rycerz kierujący grot swojej lancy w stronę wroga.

— Czy mogę wejść?

Z pokoju dobiegł go basowy głos:

— Jeżeli musisz.

— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus.

— Niech będzie chwalony… Chyba nie przyszedłeś tylko po to by mi przypomnieć, że za mało jest chwalone Jego imię?

Wąskie usta proboszcza Ildefonsa złożyły się w coś na kształt uśmiechu. Bardzo lubił zadawać swojemu nowemu podwładnemu głupie, niezmierzające do niczego pytania, o których odpowiedzi wcale nie dbał. Lubił patrzeć, jak jego nowy podwładny marszczy czoło zbierając myśli, jak stara się odpowiedzieć, jak najmądrzej tylko potrafi, a potem czerwieni się przez zmartwienie, że jednak odpowiedział głupio. Jednak tym razem Juliusz nie dał się zbić z tropu. Trzymał się ułożonego planu.

— Cała wieś jest w strachu. Ludzie boją się wiedźmy. Mówią, że rozkazuje złym mocom. Sam widziałem zwierzę, które nie powinno istnieć i jak potem rzeczywiście istnieć przestało, rozpadając się na części. Rozpanoszył się tutaj diabeł. Nie można się temu dłużej przyglądać! Trzeba wiedźmę przed sąd wydać, sprawę zbadać, sprawdzić czy winna czy nie winna. Jeżeli nie za czary, to za praktyki lekarskie bez dyplomu! Grzechem jest, na grzech jaki się tu szerzy, przyzwalać. A nam, sługom bożym, podwójnie nie przystoi w tym grzechu trwać!

Juliusz wyrzucił z siebie wszystko, co miał do powiedzenia, prawie na jednym oddechu. Zrobił to tak szybko, że pominął kilka słów, których pierwotnie chciał użyć. Zabrakło zwrotów takich jak „sromota”, „nie może się nazywać księdzem”, „zgroza”, „ten który tego nie zrobi”, „wspólnikiem diabła”. Oczywiście nie przez strach przed zwierzchnikiem je pominął, lecz z rozpędu. Z rozpędu… Tak sobie to tłumaczył.

Wątły uśmiech zniknął z twarzy proboszcza. Jego krągłe oblicze wydawało się być zafrasowane. Juliuszowi wydało się, że odniósł sukces, jego słowa trafiły celu.

— Oj chłopcze, chłopcze, za bardzo się zapędziłeś. Po pierwsze nie tobie mówić co ja muszę, po drugie nie tobie rozpoznawać działalność mocy piekielnych, po trzecie nie tobie mówić co ja muszę.

— Ksiądz proboszcz dwa razy powtórzył to samo.

— Tak rzeczywiście, ale nie przez przypadek. Niektórym trzeba dwa razy powtórzyć, bo inaczej nie zrozumieją.

Juliusz poczerwieniał na twarzy. Przygryzł zębami dolną wargę, żeby nie pozwolić ustom wypowiedzieć przekleństw, które chciał przez moment wyrzucić z siebie. Jednak przez moment tylko, bo w następnym już spokorniał, ostudził wrzącą krew i znowu był sobą.

— Przepraszam, jeżeli ton moich słów był nieodpowiedni, ale ksiądz proboszcz sam musi przyznać, że koniecznym jest podjąć jakieś działanie.

Proboszcz Ildefons pogłaskał się po brzuchu, poprawił fałdy na sutannie i spojrzał w okno. Na jego twarzy nie było już uśmiechu, skarcenie podwładnego nie sprawiło mu już takiej przyjemności jak zwykle. Musiał sam przed sobą przyznać, że i jemu nie podobały się ostatnie wydarzenia. Ten chłopak miał rację, trzeba było podjąć jakieś działanie, tylko że to co mu proponował, nie wydawało mu się właściwe. Ten młodzieniec nie rozumiał złożoności całej sprawy, a wytłumaczenie mu tego wszystkiego wydawało się równie skomplikowane. Juliusz powinien najpierw spędzić tutaj trochę czasu, poznać ludzi, choć trochę ich zrozumieć, a dopiero później wydawać wyroki.

Stary proboszcz chwycił obiema rękoma podłokietniki fotela i trzy razy próbując, rozhuśtał w końcu całe swoje potężne ciało, wyrwał się z siedzenia i wstał. Podszedł do okna. Przyglądając się nieokreślonemu punktowi za oknem, nie patrząc na Juliusza, zaczął opowiadać.

— Było tu kiedyś rodzeństwo, najstarszy Franciszek, później był Jan i najmłodsza była Maria. To znaczy Franek, Janek i Marysia. Jak dorośli, Franek objął ojcowiznę. Nazywali go tutaj kiedyś Mocny, bo Franków było kilku, a ten straszną siłę miał w rękach. Jankowi dostała się ziemia obok brata. Marysię wydano za mąż, dosyć daleko od domu. Mówili niektórzy, że Jan już tam mieszał, że chciał się siostry pozbyć i znalazł jakiegoś przybłędę. Gdzieś tam daleko jest teraz, tamtejsi ludzie ją pewnie Światową nazywają, albo Światem. Wiesz co tutaj znaczy być Światem, chłopcze?

Ildefons na chwilę odwrócił się do Juliusza z pytaniem.

— Wydaje mi się, że znaczy to, że ktoś przybył do wsi z daleka.

— Nie chłopcze. To znaczy o wiele więcej. Znaczy to, że ten ktoś jest obcym. Nikt nie wie skąd się wziął, nie zna jego rodziców, a jego zwyczaje są dziwne, inne niż tutejszych. Trudno się do takiego przekonać, trudno takiemu zaufać. No i Marysię skazali na bycie Światem…

Frankowi urodziła się córka, ale przy porodzie zmarła żona, nie szukał nowej. Żył tylko z córką, źle im się nie wiodło. Jankowi odwrotnie, ale on opój był straszny i próżniak. Gdyby nie brat, to ciężko by mu było na przednówku.

Lata mijały, córka Franka z dziecka stawała się dziewczyną. Swatów zaczęli słać do ojca, a on cały czas mówił, że ona jeszcze za młoda i nie dla takich pohańców jak ci co prosili. Zresztą miał rację, ile ona mogła mieć, 14 może 15 lat, kiedy się stało… — Proboszcz przerwał na chwilę swoją opowieść. Milczał, układał myśli, przywoływał wspomnienia. Chciał opisać wszystko najdokładniej jak potrafił. — Czasami potrzeba jednej złej chwili, żeby coś się stało. Franek odwrócił się w momencie i w miejscu w którym nie powinien. Zwierzę kopnęło go tylną golenią w plecy i od tamtej pory już nie ruszał nogami… Jak tu mówią: „chory mało pożytkuje, ale dużo kosztuje”. Franek Mocny, od tamtej pory nie był nazywany inaczej jak Biednym Frankiem. Długo leżał w łóżku, a ta córka wcześniej pół sierota, wtedy była już sierotą w trzech czwartych. Dawała sobie jednak radę. Pracowała dzień w dzień, od świtu do zmierzchu. Gospodarstwo zaczęło trochę podupadać, ale nikt nie głodował i utrzymała jeszcze ojca. Mało która podołałaby temu wszystkiemu, a ona dała radę. Ciągnęła to wszystko, aż do dnia gdy ojciec umarł. Z dnia na dzień się zmieniła. Wcześniej silna, pewna siebie, taka wygadana, aż pyskata dziewczyna, a potem… Ja głupi myślałem, że to śmierć ojca tak ją złamała, ale jedno nieszczęście byłoby na nią mało. Z jednym nieszczęściem by sobie poradziła. Wiesz co ja zrobiłem? Poszedłem do jej stryja i do niej, jego prosiłem by się nią zaopiekował, ją by oddała się pod jego opiekę. Myślałem, że tak będzie lepiej. Połączyli gospodarstwa, połączyli pracę. Ona zamieszkała z nimi. Ja wtedy na kilka miesięcy musiałem stąd wyjechać, a kiedy wróciłem… Chłopcze nie można się tak mieszać w sprawy ludzi łudząc się, że uda się coś naprawić. Równie dobrze można sądzić, że opanuje się żywioł, że wpłynie się na kierunek wiatru, padanie deszczu. Wydać się może czasami, że rozwiązaliśmy jakiś problem, ale tak naprawdę stworzyliśmy drugi, zwykle gorszy. Nie trzeba mieszać się w sprawy ludzi, zapamiętaj to sobie — stary proboszcz na chwile zamilkł i tylko patrzył się w nieokreślony daleki punkt w pejzażu. — Wróciłem i co słyszę? Chociaż nie było to dla niej błogosławieństwo, ona była w błogosławionym stanie, gdy umierał jej ojciec. Te podwójne nieszczęście ją tak złamało. Śmierć ojca i niesława jaka na nią czekała, gdy ludzie się dowiedzą. A nawet gorzej jeszcze, bo jakiś głupiec kazał jej zamieszkać z jej stryjem. Jan gdy tylko było po niej znać, wygnał ją w świat. To też była moja wina. Widzisz co narobiły moje dobre chęci? — Stary proboszcz przeniósł spojrzenie na Juliusza. Patrzył mu w oczy tak długo, aż młodzieniec w końcu spuścił wzrok. — Rozumiesz chłopcze, nie możesz mieszać się w sprawy ludzi i sądzić, że coś naprawisz. To nie jest nasza rola. My możemy jedynie próbować pomóc w znalezieniu drogi, ale nigdzie nie możemy prowadzić, bo sami nie jesteśmy dobrymi przewodnikami.

Ksiądz Juliusz nie umiał jednak przyznać racji tym prawdom. Inaczej patrzył na świat i nie chciał zapomnieć o swoim zdaniu. Chociaż nie potoczyła się tak jak planował, to jednak nadal chciał ją skończyć tak jak to miał we wcześniejszych zamierzeniach.

— Ksiądz proboszcz wybaczy, ale nie widzę związku pomiędzy tą historią, a tym z czym przychodzę. Ze złem trzeba walczyć, a nie biernie stać. Zbłądził ksiądz proboszcz każąc tej dziewczynie zamieszkać ze swoim stryjem, ale jak to się ma do wiedźmy? Ona po przez swoje sprawki gorszy całą wieś.

Ildefons dalej patrząc w okno powiedział:

— Ma to duży związek. Ta nieszczęśliwa dziewczynka, o której ci opowiedziałem, to ta sama kobieta, którą nazywasz wiedźmą, którą chcesz sądzić i na którą już wydałeś wyrok.

Juliusz zmieszał się. Spuścił wzrok, przyglądał się swoim butom, jakby szukał potrzebnych mu słów. Żadnych nie znalazł. Słuchał więc tylko tego co mówi mu proboszcz.

— Jestem tutaj już czterdziesty ósmy rok. Chrzciłem większość ludzi, którzy tutaj żyją. Byłem na większości pogrzebów ich rodziców i dziadków. Jeżeli myślisz, że bez ciebie, bez twojego zbawczego prawa, to miejsce spotka los Sodomy, to bardzo się mylisz. Znajdzie się tutaj więcej sprawiedliwych niż myślisz, więcej niż potrzeba, żeby Bóg ocalił te miejsce. Za łatwo osądzasz. Nic nie jest takie proste jak ci się zdaje. Myślisz, że ukaranie tej dziewczyny wszystko naprawi? Zabraniam ci, gdziekolwiek tego zgłaszać, zabraniam ci też z kimkolwiek o ty rozmawiać, aż do momentu gdy sam ci każe…

— Ale…

— Nie ma żadnego ale. Powiedziałem. Wrócimy do tego, jeżeli ja tak powiem. Teraz jednak nie mówmy już na ten temat. Powiedz mi chłopcze, jak ci się tu podoba?

Ildefons znowu usiadł na fotelu.

— Na pewno jest tu pięknie, ale ta cała sytuacja z tą…

— Mówiłem ci już, że masz o tym nie mówić. Stale trzeba ci dwa razy powtarzać.

Juliusz otworzył usta, ale zamknął je nie wypowiedziawszy ani słowa. Zmarszczył czoło, zastanawiając się jak wrócić do problemu, zaczynając temat z innej strony. Znowu otworzył usta i znowu zamknął je nie wypowiedziawszy ani słowa. W końcu ostatecznie skapitulował, znowu otworzył usta, ale tym razem już powiedział.

— W takim razie wszystko mi się podoba. Już pójdę.

— Tak idź już. Już wszystko ustaliliśmy.

Juliusz wyszedł. Czuł się przegrany. Nie osiągnął żadnego z postawionych sobie celów. Co gorsze, proboszcz zabronił mu podejmować jakichkolwiek działań. Za jedyny pozytyw całej rozmowy mógł uznać jedynie to, iż proboszcz rozmawiał z nim dzisiaj trochę inaczej niż wcześniej. Już nie wyśmiewał każdego jego zdania, nie był już taki obojętny na jego słowa. Może od teraz już zawsze będzie go traktował poważniej?

Zaś stary proboszcz wyjął z szuflady papier, zamoczył pióro w inkauście i zaczął pisać. Wyliczał w liście kolejno wszystkie diabelskie sprawki, o które posądzał wiedźmę. Gdy skończył poczekał, aż tusz wysechł, a potem złożył kartkę i schował ją do koperty. Samą zaś kopertę skrył na dno szuflady, głęboko pod innymi szpargałami.

*

Budowa cepa jest prosta. Jeden jest w nim kij, który się trzyma w dłoniach, dzierżak się nazywa. Najlepszy jest z brzeziny, chociaż i leszczyna nie gorsza. Ma być dosyć giętki i dobrze się w dłoni trzymać. Ten drugi, bijak, ma być płaski i twardy, tutaj dąb nie ma sobie równych, chociaż grab też niczego sobie. Wystarczy potem jeszcze je oba razem powiązać, żeby dobrze się trzymało i żeby dosyć luźno bijak latał i już gotowe. Jak związać? Ano różnie można. Tak ma być, żeby samo się nie rozwiązało, co kraj to obyczaj w tym względzie. Dajmy na to za rzeką, na bagnach, zupełnie inaczej cepy wiążą, a i tu i tam, tak samo dobrze się nimi młóci. Budowa cepa jest prosta, nie znaczy to jednak, że sam cep niewiele przez to znaczy. O nie! Przeciwnie nawet. Bardzo on ważny. Bez cepa, z młócką, jak poradzić? A jeżeli nie pomłócisz, to nie przemielesz, a jak nie przemielesz, to nie upieczesz, nie upieczesz, to nie zjesz, nie zjesz, to umrzesz. Zginiesz, a zaczęło się przecież tylko od cepa. Wszystko co jest na tym świecie, od prostych rzeczy się zaczyna. Wszystko też na tym świecie jednako prosto się kończy, bo nawet jak przemielesz i nawet jak już i zjesz, to i tak kiedyś umrzesz. Wszystko od prostych rzeczy się zaczyna i na jednej rzeczy się kończy.

Baltazar też człek prosty. Jego myślenie nie jest skomplikowane. Gdy jednak siedzi w kącie izby, z cepem w zbyt silnych dłoniach, gdy gapi się na wszystko tępym wzrokiem, gdy czeka na jedno słowo wiedźmy, żeby zakręcić bijakiem, to z nim też, chociaż jak ten cep jest prosty, liczyć się trzeba. Można się przestraszyć od samego na niego spojrzenia, a to nie dobrze, przecież od przestrachu łatwo można się rozchorować. Ludzie do wiedźmy przychodzą w całkowicie innym celu. Patrząc na to jednak z drugiej strony, to przypadłość z którą przychodzą, od razu staje się mniej ważna, bo każda jest mniej straszna, niż Baltazar z cepem w zbyt silnych dłoniach.

Dzisiaj wtorek, od samego rana przyjmuje Katarzyna chorych. Poschodzili się do niej, nie tylko z tej wsi, ale też z kilku pobliskich. Sława znachorki o niezwykłych mocach szybko się rozniosła. Spora kolejka ustawiła się przed chatą. Czekają kiedy będą zawołani do środka. Każdy chce coś poradzić ze swoim strapieniem.

Kulawy Paweł wyszedł z domu wczoraj rano, żeby dotrzeć dopiero teraz. Dawno temu przetrącona, potem źle zrośnięta noga nie pozwoliła mu iść szybciej. Pakunek, który zabrał na drogę dodatkowo go obciążał, nie pomagał przyśpieszyć marszu. Chociaż ból, który zmusił go do wędrówki nie pozwalał mu zasnąć i szedł przez to całą noc, to spora odległość dzieli jego chatę od chaty wiedźmy, to nie dało się bardziej przyśpieszyć. Nie mógł też iść prosto, omijał grząskie bagna, niepewne dróżki, sporo też drogi nałożył, żeby dojść do mostu, inaczej nie przeprawiłby się przez rzekę. Kiedy już w końcu dotarł na miejsce, wykończony drogą położył się na ziemi, odpoczywał.

Katarzyna wyszła z chałupy, stanęła na progu, wycierając umyte właśnie ręce o fartuch, omiotła wzrokiem zebranych przed nią. Jej spojrzenie zatrzymało się właśnie na Kulawym Pawle.

— Ty — wskazała go palcem — właź do środka.

Odwróciła się i chciała z powrotem schować się do chaty, słyszała jednak szepty za sobą. Wielu przyszło przed, nie podobało się im, że wiedźma przyjmuje go przed nimi.

— Co mówicie? — zapytała, nie patrząc nawet na zebranych przed chałupą.

Szepty ustały. Nikt jej nie odpowiedział. Kulawy Paweł podniósł się z ziemi i żegnany nienawistnymi spojrzeniami wszedł do środka. Od razu po wejściu do izby, na podłodze położył kurę, zza pazuchy powyjmował jaja i poukładał je na stole. To jego zapłata za pracę wiedźmy. Kątem oka przyglądał się siedzącemu w koncie Baltazarowi. Nigdy wcześniej go nie widział, słyszał o nim jedynie. Opowieści, co rzadko się zdarza, niewiele były przesadzone w stosunku do rzeczywistości. Wydawało się niemożliwe, żeby człowiek mógł tak wyglądać, w ramionach był szeroki jak dwóch ludzi. Zdawało się, że własne oczy kpią z człowieka.

— Siadaj — powiedziała wiedźma, popychając Kulawego Pawła w kierunku stojącej pod ścianą ławy. On pozwolił się prowadzić i kątem oka dalej spoglądał na olbrzyma siedzącego w rogu izby. — Takich to lubię. Od takich najlepiej zaczynać dzień. Nie gadają tacy za dużo — powiedziała do pachołka, podśmiewając się pod nosem.

Baltazar nie pojął żartu. Dopiero po dłuższej chwili się uśmiechnął. Widać jednak było, że nie wie, co w tym śmiesznego. Katarzyna wzięła się do swojej roboty. Zza pieca wyciągnęła szczypce i na przemian otwierała i zamykała je w dłoni.

— Długo czekałeś. Wcześniej trzeba było przyjść. Teraz trudno będzie wyrwać. Otwórz gębę.

Odkąd Kulawemu Pawłowi zaczął doskwierać ząb, głowa zrobiła się mu o połowę większa niż wcześniej, tak bardzo opuchła. Wiedźma przekręciła ją w kierunku wpadającego z okna światła.

— Chodź no. Przytrzymaj go — powiedziała do Baltazara.

Wiedźmi pachołek oparł cep o ścianę, podszedł i chwycił Kulawego Pawła tak mocno, że ten nie mógł już wykonać żadnego ruchu. Katarzyna złapała ząb w uścisk kleszczy, bez zbędnego zastanawiania się, jednym ruchem, wyrwała. Krew trysnęła na fartuch. Paweł zawył jak zarzynane prosie. Gdyby go Baltazar nie trzymał, upadłby na podłogę.

— Dobrze poszło. To trzymaj dalej, jeszcze jednego wyrwę. Ten obok też już nie bardzo.

Nie mówiła do Kulawego Pawła, on był nieprzytomny. Baltazar lepiej złapał opadającą teraz głowę. Z drugim zębem szło już trochę gorzej, kruszył się. Katarzyna musiała kawałek po kawałku wyjmować. Paweł co chwile się budził, to znowu z bólu słabł. Kiedy skończyła, chociaż już przytomny, to jednak opadł z sił całkowicie.

— Wynieś go, daj szmatę, żeby do gęby przycisnął i trochę wódki. Jak nie pomoże, zrobisz mu naparu z makówek. Niech następny przychodzi.

Baltazar przerzucił sobie Kulawego Pawła przez ramię z taką łatwością, jakby to było dziecko, a nie dorosły mężczyzna. Wyszedł z nim na zewnątrz. Katarzyna miała trochę czasu, żeby obmyć ręce z krwi. Nie musiała długo czekać na następnego gościa. Chociaż ten nie miał spuchniętej twarzy, to był równie małomówny jak poprzednik. Stanął po środku izby w nienaturalnie sztywnej pozie i czekał. Do izby wrócił Baltazar, znowu złapał cep i usiadł tak samo jak siedział wcześniej.

Szczepan, tak nazywał się młodzieniec stojący po środku izby, też przyszedł tutaj z sąsiedniej wsi, chociaż wcale nie tak dalekiej. Był tu już wcześniej. Wiedźma odesłała go wtedy i kazała przyjść ponownie, już z lekarstwem.

— Masz? — zapytała krótko.

Ten w ramach odpowiedzi pokiwał głową i wyciągnął zza pazuchy słoik.

— To siada tutaj.

Wysunęła na środek izby nieduży stołek. Kiedy na nim usiadł, przysunęła mu pod nogi dużą miskę. Szczepan powoli zdejmował ze stóp schodzone buty. Katarzyna tym czasem chodziła dookoła niego, pomrukując od czasu do czasu, pokrzykując i spluwając na stopy chorego. Zamawiała chorobę, mówiła jej, żeby odeszła i chwyciła się czegoś innego. Stopy Szczepana były koloru róży, skóra na nich była napięta, wygładzona i lśniła.

— Nacieraj stopy. — Szczepan spojrzał na nią ze zdziwieniem w oczach. — Nie myślałeś, chyba że ja to będę robić. Twoje stopy, twoje szczyny, jak chcesz żeby zeszło to wcieraj w nogi.

Spojrzał na wiedźmę, potem na uważnie przyglądającego się mu Baltazara i posłusznie zaczął wykonywać, to co mu kazano. Katarzyna stojąc nad nim, nie ustawała próbach odczynienia choroby, cicho szeptała formułki mające to sprawić. Tak cicho, że Szczepan pomimo tego, że był blisko niej, nie potrafił zrozumieć żadnego słowa. Kiedy wtarł już całą zawartość słoika w stopy, kazała mu nakładać buty, ale najpierw jeszcze owinąć stopy szmacianymi onucami i szybko odprawiła.

— Przyjdź za dwa dni i też przynieść słoik — powiedziała do wychodzącego Szczepana.

Śpieszyło się jej dzisiaj. Dużo ludzi przyszło, a ona chciała poradzić sobie ze wszystkimi przed zmrokiem. Na każdą chorobę miała jakieś niezawodne lekarstwo, nikogo nie odprawiła bez pomocy w strapieniach. Żadna przypadłość nie jest jej straszna. Zresztą wiadomo, wszystkie choroby z trzech przyczyn się biorą, albo z przewiania, albo z przedźwignięcia, albo ze złego czaru i jak chce się już być wiedźmą, to wszystkim tym przyczynom trzeba dać radę. Katarzyna jest zręczną znachorką, zna przyczyny, umie wyleczyć skutki. Od świtu przyjmuje ludzi w swojej chacie, temu da jakieś zioła na ból brzucha, tamtemu okłady każe robić, nad jeszcze innym jedynie tylko coś pod nosem pomruczy i to wystarcza. Wielu tylko dzięki jej pomocy, jeszcze stąpa po tym świecie. Wielu też pomimo jej leczenia, a może nawet przez nie, ten świat musiało jednak opuścić. Taka widać była boska wola, a z nią wygrać się nie da.

*

— Wy gnoje! Wy pohańce! Smrody! Już ja was nauczę! Wyszkolę ja was! Niech no tylko mi się nawiniecie. Takie brzózki, takie brzózki. Pohańce! Merony!

Gdzie tam jednak jemu, staremu, mierzyć się z ich młodymi nogami, napędzanymi jeszcze strachem. Chłopcy uciekli i Szymon mógł jedynie z daleka oglądać ich zmniejszające się sylwetki. Mógł jedynie wygrażać pięściami, złorzeczyć, przywoływać wszystkie plagi egipskie na ich karki, na karki ich rodziców i na karki ich potomków, aż do czternastego pokolenia. Mógł jedynie planować kary tak piekielne, że i kat nie powstydziłby się takich tortur. Tylko w ten sposób mógł dać ujście swojemu gniewowi, chłopcy uciekli. Tyle jego, co sobie pokrzyczał. Połamanych brzózek już i tak nic nie poratuje. Nawet gdyby złapał chłopaków i nawet gdyby otłukł jak się im należy, to drzewkom i tak już nie pomoże.

Źle zrobił, że tak szybko krzyczał. Powinien podejść, skradać się, zaczaić w krzakach, a gdy który podszedłby blisko, wyskoczyć i złapać za kudły. Wszystkich by się nie dało, ale chociaż jednego. Żeby wytłuc takiego, potem zaprowadzić do ojca i niech płaci za drzewo i niech też sam wytłucze, niech gówniarz zapamięta. Trzeba za młodu wychować, wytłuc, wystraszyć, później nie nadrobisz, jak podrosną to na głowę powłażą. „Dziecko nie bite, to dziecko stracone” — to stara i sprawdzona prawda. Szymona tak wychowali i wyszedł na ludzi. Jak jemu ojciec skórę wygarbował, gdy się huśtał na brzózkach, to do teraz wszystko go boli na samą myśl o takiej zabawie. Należało się, to i pretensji być nie może. Szymon jeszcze sobie myśli, że trzeba będzie jednak przyjść z siekierą i poodcinać co połamane, będzie tego trochę. Zima już blisko, w kuchni się przepali. Wozu nie ma po co pożyczać, pewnie wszystko się w jedną płachtę zmieści. Szkoda, bo za dwa, trzy lata byłby już opał, a tak to teraz tylko trochę chrustu.

Naglę szelest jakiś dobiegł do Szymonowych uszu. Szymon nie dał po sobie poznać, że coś usłyszał, dalej tak jak wcześniej oglądał połamane brzózki. Ułamał ze złamanego czuba całkiem dobrze w dłoni leżący kijek i zaczął obierać z gałązek. W duchu cieszył się, że jeszcze nie wszystko stracone, jeszcze zemsta może się dokonać. Ręce mu drżały z podenerwowania, bał się spłoszyć postaci ukrytej w chaszczach. Oskubał kij i podniósł go na wyciągniętej ręce przed sobą. Idealnie leżał w dłoni. Udając, że nie wie o kimś w krzakach. Udając, że robi to całkowicie przypadkiem, zbliżał się do zarośli. Podpierał się kijem. Wykalkulował sobie w głowie, że robi to dla niepoznaki. Udawał przed samym sobą, że niby ten kij to nie broń, a jedynie laska, kostur. Patrzył wszędzie tylko nie na krzaki, do których się zbliżał. Dopiero gdy był już w pobliżu, o dwa kroki zaledwie, wtedy zerwał się do biegu, ale równie szybko się zatrzymał. Zastygł. Zamarł trzymając kij wysoko w górze. Z krzaków wyskoczyło coś dziwnego. To nie było dziecko, którego się spodziewał. Nieogolona brudna gęba, trudno powiedzieć czy ludzka. W podartych łachmanach, wymazana krwią, błotem i kto zgadnie czym jeszcze. Szymon nie zdążył się przyjrzeć dokładnie. Dziwo zaczęło uciekać. Odwróciło się jeszcze i rzuciło jakimś świństwem w Szymona. Ten dalej stał nieruchomy jak kołek. Stwór zniknął równie szybko i niespodziewanie, jak wcześniej się pojawił.

Szymon wypuścił kij z ręki, chociaż potem jak o tym opowiadał, to mógł przysiąc i przysięgał, że przez cały czas wywijał nim na wszystkie strony i twardo bił się z bestią. Spojrzał na to czym w niego rzucono i wydawało mu się, że są to resztki zająca. Później jednak, tym którzy go pytali, mówił, że było to porozrywane kłami martwe dziecko. Wyrwał się co prędzej z lasu, do wsi, do swojej chałupy, chociaż to też wspominał inaczej. Twierdził później, że pognał za stworem prosto w głęboki las.

W opowieści, którą potem wiele razy przedstawiał mówił, że diablisko jakieś, pewnie sam Borowy, czy Boruta, a może jakiś wilkołyk, dziecko w lesie zagryzł. Szymon zaś poruszony niegodziwością, chciał wymierzyć sprawiedliwość. Bić się zaczęli, a robili to tak zawzięcie, że łamali stojące w koło nich drzewa. Raz jeden, raz drugi przeważał. Co Szymon wyrżnął stwora w pysk, to stwór mu tak samo oddał. Szymon w końcu rękę mu wykręcił i przygwoździł do ziemi. Jak później opowiadał, myślał, że już teraz piekielna poczwara pokonana, bo nie ma już szansy się wydostać z jego uścisku. Diabelskie siły jednak mocne są i człowiek nie ma po co się z nimi próbować. Stawy w ramionach na około diablęciu chodziły, jak ramiona wiatraka, jak woły w kieracie. Gdy Szymonowi się wydawało, że ma już bestię, to ona jednak miała jego. Szymon słabł już, sił mu nie starczało. Stwór dotykał już zębiskami jego szyj. Jak mówił później, żegnał już się z tym światem, za grzechy żałował. Póki jeszcze dusza była w ciele, błagał Boga, żeby po rozstaniu z ciałem, przyjął ją niegodną, do siebie, na niebiańskie pastwiska. Wtedy jednak, w tej jakże trudnej dla Szymona chwili, kiedy zdawało się mu już, że chwili ostatniej na tym ziemskim padole, coś mu do ucha szepnęło, pewnie była to anielska podpowiedź, żeby nawoływał wsparcia. Zaczął więc wołać, szeptać raczej, bo ściśnięty nie miał już dechu:

— Chryste, Maryjo, Józefie. Nagle jak ręką odjąć, diabelskie moce ustąpiły. Bestia wypuściła Szymona z uścisku, uciekała tak szybko, że i gończe psy by jej nie dognały. Tak wielkie siły niebiańskie wezwane na pomoc, przeraziły złą poczwarę, musiała dać za wygraną.

*

Dużo czasu upłynęło odkąd minął Marcin, śniegu ze sobą nie przyniósł. A mówią przecież — „od Marcina zima się zaczyna” i mówią jeszcze — „Marcin na białym koniu jeździ”. I jak teraz o tym myśleć? W tym roku musiał pewnie piechotą chodzić, albo dosiadać złotego rumaka, w kolorze jesiennych liści. Andrzej też na tego białego konia nie wsiadał, to jednak zwiastun jest jak najlepszy. „Śnieg na Andrzeja, dla zboża kiepska nadzieja” — tak, też często zwykli powtarzać. Dopiero gdzieś tak w połowie adwentu, czy jadwentu (bo różnie tu, ten czas nazywają) stało się to co stać się w końcu musiało — spadł śnieg. No, ale jak on spadł! Kiedy powie się, że spadał, powie się mało, on napadał. Napadł na bezbronne drogi, obezwładniając je, blokując przejazd. Napadł na podwórka tak, że nawet drzwi ciężko było od chałupy otworzyć. Napadł na wszystko co stałe, nieruchawe i na to, co do tej pory się ruszało, a po jego ataku ruszać już się nie mogło. Zatrzymał życie tak, że każdy we własnej chacie został więźniem.

Zima to rzecz dobra. Bóg nie tworzył niczego przypadkowo. Wszystko ma swoje miejsce w jego wielkim planie. Zimę jest pewnie po to, żeby człowiek mógł sił nazbierać. No, ale ile można odpoczywać, gdy ręce same się rwą do pracy, gęba do gadania, a nogi nie mogą znaleźć sobie miejsca do chodzenia w malutkiej izbie?

Śniegi puściły równie nagle, jak wcześniej spadły. Przeleżały sześć dni i przemieniły się w zalegające wszędzie błoto. Po złym, przyszło jeszcze gorsze. Takich roztopów to przecież nie było od wielu wiosen, a żeby takie jeszcze na jesień, nijak to nie pasowało. Człowiek nie mógł nigdzie wyjść, żeby po kolana nie brodzić w błocie. Koń grzązł już przy wyjściu z obory. Paskudnie tak, że tylko oczy zamknąć, by na to wszystko nie patrzeć. Mróz, który przyszedł równie nagle jak wcześniej śnieg i roztopy, rzadko bywał witany z taką radością. Utwardził ziemię, w końcu swobodnie można było wyjść, porozmawiać, dowiedzieć się co to się na świecie ostatnio działo. Cóż zaś jest lepszym miejscem do rozmów, słuchania opowieści, spotykania się z ludźmi, niż wieczorne prządki, niż wieczornice? Nic. Chyba nic.

Zebrały się baby i panny w Andrzejowej chacie. Jego izba prawie we wsi największa, a i Andrzejowa zwykle wszystkiemu przewodzi, to i najwygodniej wszystkim u niej się zebrać. W dni niepogody zdążyły już podrzeć wszystkie gęsie pierze, co się jeszcze po św. Marcinie ostały. Z lnem się jednak żadna nie śpieszyła, z nim przyjemniej pracować gromadnie. Przyszły licznie, jest Jędrzejowa, jest Zofia, Babka Rozalia, oraz Józefowa i córka jej Zosia, a są przecież jeszcze gospodyni i jej dwie córki Basia i Jadzia. Zebrały się wszystkie i chociaż kuchenna izba Andrzejów we wsi prawie największa, to i tak ledwie zdołały się pomieścić. Już dawno nie miały okazji, żeby porozmawiać dlatego, tak wiele ich tu przyszło. Każda z kromką chleba, z krajanką sera, żeby móc zostać dłużej, żeby głód za wcześnie nie wołał do domu. Już się nie mogły doczekać, żeby obgadać tyle ważnych spraw.

Z wejścia, zaraz po „szczęść boże” zaczęły przygotowywać sobie pracę. Rozstawiały kołowrotki, znosiły len, żeby jak najszybciej móc zacząć robotę, a w jej trakcie pomówić o rzeczach ważnych i (co może ważniejsze nawet) o tych nie ważnych wcale. A żeby jakoś gadkę zacząć, od zawsze jeden sposób zdaje się być najlepszy.

— Pogoda dziwna w tym roku. Najpierw pięknie, nagle śnieg, nagle błoto i teraz znowu ten mróz przyszedł. Źle to wróży.

— Żebyś nie wygadała. Nie trzeba to za dużo jęzorem mielić. Jak się nie wie co powiedzieć, lepiej ust nie otwierać. Wywołasz wilka z lasu.

Babka Rozalia karciła Zofię za wszystko co mówiła i nawet wskazanie na pogodowe wybryki zdołało ją rozdrażnić. Zresztą pewnie jak wszystko inne. Babka Rozalia, po prawdzie babką, matką, albo przynajmniej ciotką była dla prawie każdego we wsi i może przez swoje pokrewieństwo, a może przez podeszły już wiek, czuła się zobowiązana do napominania, ganienia i wyśmiewania, jakby to tylko było sensem jej życia. Niewielka, przygarbiona i skrywająca swoją pod wieloma spódnicami niespotykaną chudość, wygląda niepozornie, ale swoim ostrym językiem niejednego już pokaleczyła.

Żeby uciąć rozmowę zanim zmieni się w kłótnie, głos zabrała gospodyni, Andrzejowa:

— Tu już niczego złego spodziewać się nie trzeba. Najpierw Maciejowa krowa, potem Ignac zaginął, teraz, jak ludzie mówią, jakieś licho po lesie chodzi, drzewa łamie. Ta pogoda nic złego wróżyć nie musi, złe jest niedaleko. Do czego to zmierza? — i westchnęła głośno kończąc zdanie.

Kobiety zgadzały się z nią i odwestchnęły w odpowiedzi. I już do roboty. Kręć wrzeciono, len na kołowrotek, stopa na człapiej, niech koło się kręci. Nie chciało się żadnej mówić o tych dziwach. Nie warto sobie przed nocą jeszcze takie rzeczy do głowy wkładać i bez tego ostatnio straszno wyjść po zmroku. Słychać już było jedynie dźwięk wydawany przez kołowrotek i rytmiczny odgłos przyciskanego pedała. Po chwili jednak obok tego pojawiła się na początku cicha, ale stale rosnąca w moc melodia nucona przez kobiety. Nucenie przechodziło w mruczenie, mruczenie w słowa, słowa tworzyły pieśń.

Z kołuszczego drzewa ludzie płoty grodzą

Nie jedna synowa świekrowej dogodzi

Nie jedna synowa świekrowej dogodzi


Synowa, synowa czyż ty nie wyspałaś

Wstawaj wypędź krówki co do nas przygnałaś

Wstawaj wypędź krówki co do nas przygnałaś


Mamunia wiedziała co ja krów nie miała

Po co swego syna do mnie posyłała

Po co swego syna do mnie posyłała


Ni ja posyłała, ni ja nic mówiła

Ty do mego syna sama przychodziła

Ty do mego syna sama przychodziła

Śpiewały czasami wszystkie razem, czasami tylko jedna. Barwy głosów się mieszały, tworząc coraz to nowe kolory.

Czasami wznosiły pieśń do góry tak bardzo, że uszy kobiet przerażone były siłą ich własnych gardeł. Po chwili ich głosy się zmieniały, opadły w dół tak nisko, że były jak męskie. Cała paleta tonów. Za orkiestrę starczały kobietom kołowrotki, publicznością były sobie same.

Mamunia, mamunia, ja mamy nie boję

Ja za mamy synem, jak za murem stoję

Ja za mamy synem, jak za murem stoję

Synowa, synowa nie otwieraj gęby

Jak pochwycę kamień, to wybija zęby

Jak pochwycę kamień, to wybija zęby

Mamunia, mamunia ja mamy nie troszczę

Będę gospodarzyć — mamy nie dopuszczę

Śpiew nagle zaczął cichnąć, wszystkie kobiety jedna po drugiej zaczęły milknąć. Na końcu ucichła i Babka Rozalia, uciszona gestem ręki Andrzejowej. Wszystkie przestały pracować, zatrzymały koła, wsłuchiwały się w odgłosy z podwórza. Z zewnątrz dochodził jakiś rumor i krzyki w których nie można było rozpoznać słów. Żadna z kobiet nie odważyła się otworzyć drzwi, żeby wyjrzeć co jest tego powodem. Nieme i nieruchome, czekały co dalej się zdarzy. Kiedy opadła klamka, wszystkim serca biły tak szybko, że wydawało się że zaraz wyskoczą z piersi.

Drzwi się otworzyły i do środka wszedł Andrzej.

— Na Boga, wystraszyłeś nas. Prawie ze strachu umarłam. Co to za hałasy?

Mąż wydał się Andrzejowej chorobliwie blady. Rano jeszcze ogorzały od słońca, teraz biały jak mleko, jakby całe lato przesiedział w chałupie.

— Widzieliśmy diabła.

Andrzejowa w jednej chwili przybrała taki sam kolor jak jej mąż.

— Byliśmy w lesie, drzewo zwozić. Soki już nie płyną. Ale nic nie przywieźliśmy… Chudy był, a wysoki, w barach szeroki, skudłacony, ale nie szlachecko ubrany jak to zwykle mówią, ale po chłopsku, tylko że łachy podarte. Na gębie czarny i tylko oczy mu się świeciły jak rozpalone ogniki. Szedł do nas. To my na wóz i galopem do domu. Dobrze, że drzewa nie zdążyliśmy nałożyć, bo byśmy nie uciekli.

Zapadła cisza. Grobowa cisza. Ciepła i przytulna chata, już nie wydawała się taka bezpieczna. Straszno się zrobiło. Te z kobiet, które miały jeszcze dzisiaj wrócić do swoich domów zaczęły wyobrażać sobie tę podróż, jako ostatnią w życiu. Złowrogą ciszę, rozdarł głos jeszcze bardziej złowróżbny niż wcześniejsze hałasy — wycie psa. Powoli nasilało się, by potem osłabnąć i tak odnowa, nasilało się i słabło.

Ludzie mówią, że gdy śmierć jest blisko, to pies czuje i dlatego wyje. Sprawą sporną jest jednak wciąż jeszcze, czy wyje, bo odgania, czy może wyje, bo woła?

*

Wycie psów towarzyszyło im jeszcze długo. Co wieczór, wraz z zapadnięciem zmroku, zaczynały swoje koncerty. Przerywały tylko na chwilę i chyba tylko po to, żeby po krótkiej ciszy ich głos wydawał się głośniejszy. Zabierały sen, niepokoiły, budziły przestrach. Niektóre przepłaciły życiem te nocne śpiewy. Kiedy miarka przebrała się już na tyle, że nie dało się wytrzymać, gospodarz brał w dłoń siekierę i tępym obuchem gruchotał psią czaszkę. Wszystko skończyło się dopiero na dzień przed świąteczną wigilią. Ludzie mówili, że złe moce wystraszyły się nadchodzącego Chrystusa. Zaczęli mówić co innego, gdy Andrzej zwalczywszy strach znowu pojechał do lasu, ale i tym razem nie przywiózł stamtąd drzewa. Znalazł martwego Ignaca. Potem zaczęto mówić, że złe moce wzięły co chciały i odeszły. Ignac był zamarznięty. Siedział skulony w niezdarnie skleconym szałasie. Nogi miał zgięte i przyciśnięte do piersi. Dłonie tak mocno przyciskał do uszu, że paznokcie wbiły mu się w głowę. Tak jakby w ten sposób chciał się osłonić od jakichś odgłosów. Oczy miał szeroko otwarte, ze strachem patrzyły przed siebie, zimne i puste. Poznał w nim Andrzej tego diabła, przed którym niedawno z lasu uciekał.

Ludzie mówili, że szkoda takiego kawalera. Kobiety zaczęły odświeżać w głowie pogrzebowe pieśni. Mówiono, że kostucha zawsze jest niespodziewanym gościem i przychodzi albo za wcześnie, albo za późno. Po Ignaca się pośpieszyła, tyle jeszcze mógł mieć przed sobą. Szkoda go, drugiego tak dorodnego jak on, nie znajdziesz w tych stronach, po tej lepszej stronie rzeki… Tak mówili, ale myśleli jednak coś zupełnie innego. Nikt nie powiedział głośno, bo nie wypadało. Tylko czasami jakiś gospodarz szepnął do ucha swojej żonie:

— Nie ma już tego zaprzańca, to dla każdego tylko lepiej.

*

Przywieźli Ignaca na wozie do domu. Przypominał kamień. Postawili obok kuchni, żeby go ogrzać. Wszystkim dyrygował ojciec Ignaca, Stary Antoni. Krzyczał na parobków. Kacprowi kazał wody zagotować, Kubie dołek wykopać, sam chwycił brzytwę. Ciało mimo tego, że się już rozgrzało, nie chciało się wyprostować. Kacper powiedział, że siłą da go się na leżąco położyć, tylko stawy trzeba ponaciągać. Jak go Antoni w pysk wyrżnął, to już nic więcej nie doradzał. Antoni wygnał zresztą obu i Kacpra i Kubę. Został sam z synem. Porozcinał i tak już podarte ubrania i spalił je w kuchni. Obmywał Ignaca. Maczał szmatę w wodzie i ścierał z niego brud, cały czas mówiąc przy tym do syna.

— Oj głupiś Ignac, zawsze byłeś głupi. Chłopak jak słońce, a taki głupi. Komu ja teraz ziemię oddam? Kto mnie teraz przechowa, gdy sił w rękach zbraknie? Oj, głupiś Ignac, głupiś. Wyprostuj się teraz, jak cię ojciec prosi, żeby cię można było do trumny włożyć. Najpierw rękę wyprostuj, puść uszy, już nie zaciskaj.

Mówił do martwego ciała swojego syna robiąc mu wyrzuty. Prosił by się wyprostował i ciało dawało się temu przekonać.

— Tylko ciebie już miałem na świecie, a teraz sam już zostałem. Jak umrę, to nie będzie się komu za mnie pomodlić. Oj głupiś Ignac, zawsze byłeś głupi. Wyprostuj Ignac nogi, jak cię ojciec prosi.

Tak prostował, mył i rozmawiał z martwym ciałem Ignaca Antoni. Żadnej łzy jednak nie uronił. Może stare oczy już wyschły i nie miały czym płakać. Może Stary Antoni, który już tyle lat spędził na świecie, spodziewał się, że taki właśnie los sobie Ignac zgotuje. Może wypłakał się już wcześniej.

— Kacper! Kuba! Chodźcie tu! — znowu zawołał parobków. — Wodę do dołka wylać i zakopać. I trumnę macie wyszykować. Zmierzcie go teraz.

Antoni na chwilę wyszedł. Kacper wziął miskę i niósł ją przed sobą, na wyprostowanych rękach. Bał się wylać. Woda była nieczysta, myto nią zmarłego, skalana jest śmiercią. Kuba położył się obok Ignaca, tak że jego nogi zaczynały się tam gdzie nogi zmarłego. Jednak Kuba kończył się tam, gdzie dopiero miała się zaczynać Ignacowa szyja. Zabrakło mu miarki i parobek nie bardzo wiedział co z tym zrobić. Wrócił Antoni z siekierą, z trzonkiem i ostrzem osobno. Trzonek położył nad głową Kuby, nim domierzył długość trumny. Oddał go Kubie i znowu wygnał parobka.

Wyjął ze skrzyni ubranie. Spodnie z partu, tutaj parciankami nazywane, białą koszulę, pas skórzany i kapotę z szarego sukna, trochę ponad kolana długą. Wszystko tak, jak trzeba, nowiutkie, jeszcze nienoszone. Ubrał w to syna. Metal od siekiery położył pod koszulą, na brzuchu, żeby ciało nie puchło. Razem z Kacprem i Kubą położyli Ignaca na łóżku. Potem stary młynarz wysłał Kacpra na wieś, żeby na wieczór na modlitwę za zmarłego ludzi zwołać. Sam wyszykował się i pojechał do księdza ustalić czas pogrzebu.

Już następnego dnia schowali Ignaca do grobu. Ledwie zdołano trumnę wyszykować. Przyszła prawie cała gromada. Raczej nie z szacunku dla zmarłego, ale jego ojca i z obowiązku jeszcze. Niezadowoleni z tego, że odciąga się ich od przed świątecznych prac, od wigilijnych przygotowań. Wielu narzekało, że nie dość, że za życia im Ignac krew psuł, to jeszcze tak umarł, by im jeszcze po śmierci święta popsuć. Jednak robili wszystko tak, jak robić się powinno. Przy modlitwach w chacie, gdy czuwali przy zmarłym okna otworzyli, żeby jak mówią dusza mogła do nieba wzlecieć. Gdy trumnę wynosili uderzyli o próg, by się nieboszczyk mógł pożegnać z rodziną. Gdy go włożyli do ziemi, każdy tak jak trzeba garść piachu sypał na pożegnanie. Zapomnieli jednak o rzeczy bardzo ważnej. Nikt nie zapłakał. Zapomnieli pożałować zmarłego, zrosić ziemię swoimi łzami… A może nie. Może, tak jak później mówiono, zapomnieli przebić serce osikowym kołkiem, a głowę odciąć i między nogi położyć.

*

Ignac to był chłop dębowy

Nigdy nie używał głowy

Twardy był jak dąb, jak skała

Dąb zgnił, skała się popękała


Dwie dusze, to za dużo

Dwie dusze, źle posłużą

Dwa serca, to za dużo

Dwa serca, źle posłużą


W gęstym lesie znaleziony

Do trumny będzie złożony

Nie płaczą, lecz się śmieją

Już tam czarci kotły grzeją


Dwie dusze, to za dużo

Dwie dusze, źle posłużą

Dwa serca, to za dużo

Dwa serca, źle posłużą


Chudy jak kij, jak wapno biały

Łachy podarte, brudny cały

Kudłaty jak pies, jak lód zimny

Już nie człowiek, już jakiś inny


Nikt nie będzie płakał

Nikt nie będzie szlochał

On nie kochał nikogo

I nikt jego nie kocha


Chciano go kołkiem przebijać

Ojciec ich w tym powstrzymał

Prędko go do grobu schował

Długo tam się nie uchował


Nikt nie będzie płakał

Nikt nie będzie szlochał

On nie kochał nikogo

I nikt go nie kocha


Łzami ziemia nie podlana

Nie przyjmie tego ciała

Ignac jako stsygoń wróci

Kto się cieszył, się zasmuci


Nikt nad nim nie zapłakał

Jak wróci będą płakać

Nikt nad nim nie szlochał

Teraz będą szlochać

On nikogo nie kochał

I dalej nie kocha

II Basia i Jaś

Wiele trzeba się napracować przed wigilijną kolacją. Nawet jeżeli rodzina nie jest duża, to i tak wiele jest przygotowań. Tradycją jest, że robi się w ten dzień jedzenia tak wiele, że w żadnym razie nie da się tego zjeść tylko podczas jednego posiedzenia. Będzie jeszcze i na następne dni. Roboty zaś przy wszystkim co niemiara. Przykładowo, taki barszcz czerwony, nawet przy nim ile pracy. Trzeba przecież już cztery czy pięć nawet dni wcześniej umyć, obrać i pokrajać w plastry buraki, potem poukładać je w szklanym słoju, a później zalać to jeszcze wszystko wodą, ale ani zimną, ani gorącą, letnia być musi. Na wierzch położyć kromkę chleba, żeby szybciej się skisło, gazą obwiązać i blisko kuchni postawić. Po tych pięciu dniach, pianę co się na górze zbierze, zebrać, a resztę, buraczany kwas, do butelki przelać. Ile to już trzeba było rzeczy zrobić, a dopiero to przecież początek i daleko jeszcze do tego by barszczu skosztować. Wywar trzeba jeszcze przyrządzić. Najlepiej z selerem, pietruszką, marchwią, porami i cebulą, ale Boże broń kapustę wrzucić. Gotować potem wszystko z czterema pokrajanymi burakami i dziesięcioma ziarenkami pieprzu, ziarenkiem ziela angielskiego i kawałeczkiem liścia bobkowego. W drugim jeszcze garnku grzyby trzeba gotować. Jak oba będą gotowe to przelać je, złączyć w jedno. Dopiero wtedy kwasu dolać i gotować wszystko, aż zawrzy. Ale Boże chroń, nie dłużej! Barszcz już prawie gotowy będzie, smak już tylko doszlifować. Cukru szczyptę dodać i utarty ząbek czosnku, na krótko przed podaniem, dorzucić.

Kto jednak sam tylko barszcz żłopać będzie? Brzucha to nie napełni, przepłynie tylko przez kiszki i nic z niego. Trzeba by do tego jeszcze coś i ugryźć, uszka na przykład. A ile to przy samym cieście do uszek roboty, to chyba tego nawet wspominać nie trzeba. A przecież barszcz i uszka to jedno tylko danie, dużo więcej tego będzie trzeba. Mnóstwo to roboty, gdy przyjdzie już czas wigilijną kolację przyrządzić.

Katarzyna biega od stołu do kuchni, tam coś krojąc, tutaj coś mieszając i tak w kółko. Przegania też Ignacego, który cały czas obok niej próbuje coś podjeść. Katarzyna jest dzisiaj bardzo zmienna, czasami śmieje się serdecznie, bijąc żartobliwie Ignaca po palcach, mówi, że musi jeszcze poczekać. Chwile później krzyczy na niego tak głośno, że przestraszony chłopiec ucieka i chowa się. Za kolejną chwilę przeprasza i pyta synka, czy nie chce jeszcze czegoś spróbować i pomóc jej doprawić.

Baltazar siedzi przy ścianie i przygląda się tej całej krzątaninie. Nic nie mówi, zresztą on w ogóle rzadko choć słowo wyduka. Dzisiaj jednak tylko patrzy. Pożera wzrokiem te wszystkie specjały, które są przygotowywane. Wydaje się mu, że jest tego tak dużo, że starczyłoby na miesiąc. Nie może się nadziwić rozrzutnością swojej pani. Musiało się chyba wydarzyć coś naprawdę niezwykłego, skoro tak dziwnie się dziś zachowuje.

Wigilii miało nie być. Nigdy wcześniej nie było. Trzeci rok już mija jak jest u Katarzyny, trochę już ją zna, o ile ją można poznać. Dzisiaj jednak wydaje się mu ona jakaś inna, nieswoja. Niby wygląda jak ona, ale jak nie ona się zachowuje. Zawsze pewna siebie, jak raz coś powie to nie ma odwołania, dzisiaj rozchwiana, zmienna, zamyślona, jakby nieszczęśliwa. Wydaje mu się nawet, że widział przez chwile łzę spływającą po jej twarzy. Cóż to się mogło takiego stać, że taka baba, która nie bałaby się z samym diabłem iść w zapasy, uroniła łzę? Dla Baltazara to rzecz niepojęta, a rzeczy niezrozumiałe budzą w nim pewien niepokój. Może też dlatego, nic teraz nie mówi, siedzi w koncie i wykonuje wszystkie polecenia jak najlepiej i najciszej jak potrafi. Rzadko kiedy pracuje w kuchni, a teraz też nie czuje do tego zapału. To Katarzyna zazwyczaj przygotowuje dla niego jedzenie. On, co najwyżej, czasami chleba ukroi i w wodzie zamoczy, albo jak mu pozwoli smalcem posmaruje, a tu dzisiaj każe mu cały czas w kuchni siedzieć i jakieś dziwa przygotowywać. Niektóre z nich to może z dwa razy w życiu próbował, niektóre tylko widział, a jeszcze inne wcześniej dla niego nie istniały. Katarzyna zaś co chwilę zmienia zdanie, co mu da jakieś zajęcie, to zaraz zabiera i daje inne. Kto zje to wszystko? Szkoda tego, przecież się popsuje. Tak się jeszcze Baltazarowi w głowie układa, że wołałby gnój wyrzucać, dół kopać, w najgorszym słońcu przy żniwach pracować, w najgorszym mrozie na dworze jak kołek stać, albo jeszcze cokolwiek innego, byleby tylko nie kroić tej cebuli, którą mu teraz jego gospodyni podała.

— Taki duży chłop, a wyje jak baba. Daj mi to. Idź drzewa nanoś. Jak skończysz, idź rąbać.

Nie musiała drugi raz mówić. Wyrwał się do tej pracy szczęśliwy, jakby kazano mu odpocząć. Katarzyna sama usiadła do krojenia cebuli. Szybko zaczęły spływać po jej twarzy łzy. Lały się tak gęsto, że po chwili cała jej twarz była mokra. Nie obcierała jej. Trudno uwierzyć, że jest to jedynie wina cebuli. Ignacy to zrozumiał, przestał podjadać. Przez chwilę nie wiedział jak się zachować, oparł się o ścianę, zagubiony w tej sytuacji. Po chwili jednak, chcąc poprawić humor swojej matce, zająć jej myśli innymi niż powód jej płaczu sprawami, zaczął zadawać pytania:

— Mamo, my to wszystko zjemy? Dlaczego ty tego tak dużo robisz? Czemu nie mogę jeść teraz? Dlaczego czekamy do nocy? Czemu nie robiliśmy tak wcześniej?

Pytał i nie zrażał się tym, że odpowiedzi matki są krótkie, że odpowiada mu jednym, albo dwoma słowami, tak by zbyć. Widzi, że dzięki temu odrywa ją od jakich smutnych myśli, że dzięki jego pytaniom ona się uspokaja i przestaje szlochać. To mu starcza, odpowiedzi nie były mu potrzebne.

Katarzyna przestaje płakać. Przesypuje pokrojoną cebulę do innej miski, obmywa w wiadrze ręce, przeciera fartuchem mokre oczy. Chce zająć się już inną pracą, gdy do chałupy, na tyle szybko na ile pozwala mu jego chora noga wbiegł Baltazar.

— Ksiądz przyjechał. Idzie tutaj. Zaraz będzie.

Kasia chwilkę tylko zastanawiała co powiedzieć:

— Jak idzie, to przyjdzie. Wracaj do swojej roboty.

Baltazarowi nie spodobało się polecenie gospodyni. Wolałby zostać, być blisko kiedy wejdzie ten niespodziewany, niezbyt mile widziany gość, ale to co mówiła Katarzyna, było dla niego więcej niż rozkazem. Wyszedł chociaż nie było to po jego myśli.

Katarzyna przyjrzała się swojemu odbiciu w przed chwilą zmąconej wodzie. Przygładziła nieładnie wystające zza uszu włosy. Otrzepała ubranie i zabrała się do gniecenia ciasta, żeby, gdy ksiądz będzie wchodził do chaty, widział przed sobą ciężko zapracowaną gospodynię, krzątającą się przed wigilijną kolacją, a nie wiedźmę jaką spodziewał się ujrzeć.

— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus.

Powitanie, które powinno brzmieć naturalnie nie tylko w uszach Katarzyny, ale także samego wypowiadającego je księdza Juliusza, było trochę jak wyzwanie, jak pierwsza próba sił w starciu pomiędzy mocami ciemności i światła.

— Na wieki wieków amen — odpowiedziała, ostatnio przez wielu często nazywana wiedźmą, Katarzyna. Pierwszy cios odparty.

Juliusz stawiał kroki powoli, rozglądał się po chacie. Wydawało mu się, że przygotowany jest na wszystko. Sądził, że już za progiem dojrzy różne szkaradztwa, wiszące na ścianach, pałętające się pod nogami. Wyobrażał sobie, że w chacie będzie musiał chodzić po głowach rozgniatanych węży, które wiłyby się wszędzie. Myślał, że na ścianach będzie widział malowane krwią diabelskie symbole, a z sufitu zwisać będą przegniłe części zwierzęcych ciał. Jednak nic takiego nie zobaczył. Podłoga była wymieciona, ściany chyba dopiero niedawno bielone. Wszystkie rzeczy poustawiane w taki sposób, że tworzyły ład, nie chaos. Ten porządek wzbudził w nim tylko jeszcze większą niepewność. Pomyślał sobie, że na pewno jest to tylko jakaś diabelska sztuczka, wymyślona żeby zwieść go na manowce. Pułapka mająca odwieść od pełnienia jego świętych obowiązków.

Przygryzł dolną wargę, jak zwykł robić, kiedy się denerwował. Wyprostował się i prawie o głowę górował nad wiedźmą. Wypiął do przodu pierś, żeby zagarnąć sobą jak największą przestrzeń. Przez myśl mu przeszło jeszcze „przed zakusami złego, chroń nas Panie” i powiedział:

— Różne dziwne rzeczy, dzieją się w tej wsi. Odkąd tu przyjechałem nie mogę się nadziwić, jak to wszystko możliwe. Nie mogę się nadziwić, że Bóg na takie rzeczy przyzwala. Zresztą nie tylko ja jeden tak myślę. Chodzą po wsi plotki, że są to jakieś diabelskie sprawki…

Kobieta spodziewając się dłuższego kazania, usiadła na stołku. Gestem wskazała gościowi miejsce po drugiej stronie stołu. Juliusz trochę zmieszał się tym wyrazem poufałości i pewnością siebie jaką okazywała wiedźma, usiadł. Kontynuował swój wywód:

— Różne rzeczy ludzie mówią. Nie opłaca się czasami im wierzyć, często jednak jest w tym dużo prawdy. A mówią ludzie, że jest we wsi kobieta, która zajmuje się diabelskimi sprawkami. Z którą nie trzeba zaczynać, bo rzucić może zły urok, na człowieka albo zwierzę. Jestem w stanie nawet temu uwierzyć, bo sam na własne oczy widziałem krowę, która była tak bardzo zniekształcona, że nie da się tego wytłumaczyć chorobą, ale tylko działaniem złego. Mało tego. Nagle znika syn jednego z gospodarzy, chłop silny i zdrowy jak tu chyba żaden. I co? Znajdują ostatnio w lesie jego trupa, zarośniętego, z obłędem wypisanym na twarzy, z oczami których domknąć nie można. Dzisiaj odprawiałem jego pogrzeb. Przed czym on się tam krył? Czy kto go przypadkiem nie przeklął, jak ludzie mówią? Wiele pytań ostatnio mnie niepokoi.

Juliusz mówiąc cały czas uważnie obserwował mowę ciała kobiety. Sądził, że same jej słowa niewiele mu powiedzą. Katarzyna słuchała pilnie, ale nie dawała po sobie poznać, że rzeczy, o których mówi Juliusz, w jakikolwiek sposób jej dotyczą. Siedziała w półcieniu, tak że on mógł dostrzec jedynie zarys jej twarzy. Nie mógłby nawet powiedzieć, jaki jest kolor jej oczu. Wygłaszał już wcześniej ułożoną mowę, nie wiedząc do końca, do kogo tak naprawdę mówi. Jego rozmówczyni była dla niego tajemnicą.

— Wiele różnych pytań ostatnio mnie niepokoi. Zadaje je tutejszym i co oni mówią? Mówią, że ten dom i jego mieszkanka jest na nie odpowiedzią. Mówią, że działasz wbrew ludzkiej naturze i przywołujesz złe duchy, by ci służyły. Mówią, że nie obce są ci zioła i uroki. Mówią, że nie masz już duszy, bo tańczy ona w piekle, a zostało tylko twoje ciało, żeby jeszcze uprzykrzać ludziom życie. Wiele jeszcze innych rzeczy mówią, w które trudno mi uwierzyć. Przyszedłem tutaj, żeby znaleźć na te pytania odpowiedzi.

Katarzyna nachyliła się w kierunku rozmówcy, tak że światło z okna zaczęło padać na jej twarz. Dopiero teraz Juliusz, mógł się dokładniej przyjrzeć jej rysom. Wydatne usta, mały nos, trochę pucułowate policzki i ogromne oczy, ogromne ciemne oczy. Juliusz dostrzegł w tych oczach zmieszany wyraz swojej własnej twarzy. Cofnął głowę.

— Ludzie różne głupie rzeczy gadają. Jak im się krowa rozchoruje, moja wina. Jak im wódka zaszkodzi, moja wina. Jak im dzieciaki pyskują, moja wina, je też zepsułam. Jak im się robić nie chce, też moja wina. Strasznie jestem zarobiona, nie mogę za długo rozmawiać, tyle jeszcze trzeba naszkodzić. Nie wiem czy przed nocą zdążę. Nie zaraz, źle mówię, nie wiem czy wyrobię się przed świtem. Wie ksiądz, ja już wcale nie śpię, nie mam czasu.

I nagle zaczęła się śmiać. Nie był to jednak żaden demoniczny, szaleńczy śmiech, który przejmuje strachem. Był to niewymuszony, naturalny objaw wesołości. Katarzyna śmiała się głośno, z szeroko otwartymi ustami, ukazując równe białe zęby. Było to tak naturalne, że udzieliło się zarówno małemu Ignacowi, który do tej pory przyglądał się wszystkiemu siedząc w kącie izby, jak i Juliuszowi, który nie potrafił powstrzymać uśmiechu.

— Ludzie mówią też, że jak będzie się kopało za głęboką studnię, to się dziurę diabłu w suficie zrobi. Może chce ksiądz zajrzeć, do mojej studni, jak tam moja dusza tańcuje?

Jej zdania były co jakiś czas przerywane, przez nagle wystrzały niepohamowanej wesołości. Śmiech niósł się po izbie, nie pozwalał być wobec siebie obojętnym. Juliusz nie mógłby dojść do głosu, gdyby w ogóle chciał, bo on wcale nie miał takiego zamiaru. Po trochę był zbity z tropu tym żywiołowym wybuchem spontanicznej radości. Po trochę coraz bardziej zafascynowany tą dziwną, naturalną… i piękną kobietą.

— Nie trzeba zbytnio ludziom wierzyć. Dużo mówią, mało wiedzą, bajki tylko plotą. Co ja winna temu, że im się nie wiedzie? Sama mam problemów na głowie. Gospodarstwem trzeba się zająć, zwierzęta obrządzić, dzieciakiem zaopiekować, parobka dojrzeć, bo jak mu nad głową nie staniesz, jak palcem nie pokarzesz, to nic nie zrobi. Gdybym ja nawet umiała te uroki, czary rzucać, to i tak nie miałabym kiedy.

Ta odpowiedz nie wystarczała Juliuszowi. Wiedział, że próbuje go zwieść. Nachylił się w jej kierunku, położył na stole ręce i dopiero wtedy zauważył, że całe rękawy umazał sobie w mące. Zaczął je otrzepywać i jednocześnie rozejrzał się dookoła, na całe pomieszczenie. Przyjrzał się uważniej porozkładanemu jedzeniu, garom na ogniu, jakby dopiero wtedy w jego nozdrza uderzyła woń wielu zapachów.

— A co to? Czemu przygotowujecie tyle jedzenia?

— No przecież wigilijna kolacja

— A tak, tak…

Przygryzł dolną wargę, jak to często robi, gdy się denerwuje. Otworzył usta, żeby zadać kobiecie kolejne pytania i zamknął je nie mówiąc nic. Jeszcze raz otworzył usta i ponownie zamknął je bez słowa.

To, co tu zobaczył, całkowicie nie odpowiadało obrazowi, jaki sobie wymyślił wcześniej. Sądził, że zobaczy tutaj wszelkie szkaradności, jakie kiedykolwiek widział i jakie widziałby po raz pierwszy w życiu. Spodziewał się też, że wiedźma będzie wyglądała równie szkaradnie, jak to obrzydliwe miejsce, w którym będzie mieszkać. Nic nie pasowało do tej wizji. Zupełnie nic.

Wstał o stołu

— Dobrze. To już pójdę. Nie przeszkadzam. Jeszcze kiedyś powrócimy do tej rozmowy, a może daj Boże, już nie będzie trzeba.

— Jak ksiądz chce.

Katarzyna również się podniosła i poszła przed nim, otwierając mu najpierw drzwi do sieni, a potem te na zewnątrz. Przed chatą stał Baltazar.

— Czemu nie rąbiesz?

— Myślałem, że mogę być potrzebny.

— O patrzcie, myślenia mu się zachciało. Chciało by się zjeść smacno, ale pracować straszno.

Baltazar wrócił do pracy, ale odchodząc mierząc jeszcze Juliusza spojrzeniem, które jak sądził, było jego najgroźniejszym, tak jakby sam jego wygląd niewystarczająco przerażał.

Juliusz powiedział tylko na odchodne:

— Z Bogiem.

To samo usłyszał też w zamian. Wsiadł na konia i odjechał.

Katarzyna przyglądała się jeszcze długo odjeżdżającemu księdzu. Kiedy postać Juliusza zrobiła się tak mała, że prawie niewidoczna, trzy razy za nim splunęła. Później nachyliła się nad ziemią i obrysowała trzy równe kółka dookoła plwocin, połączyła je jedną równą kreską. Wstała, cztery razy zakręciła się wokół własnej osi i weszła do chaty już spokojna. Teraz już pewna, że Juliusz nigdy więcej nie znajdzie drogi do jej chaty.

*

Nie z pychy, nie dla lichej sławy, nie dla potomnych i nie dla zapełnienia czasu… Po co więc? Stawiałem sobie to pytanie, tropiąc nieuchwytną odpowiedź. Po co podejmuję się tego trudu? Czy bezcelowo? To nie zadowalało, nie zbliżało do prawdy… A jednak piszę te kolejne słowa, a jednak czuję nakaz ich pisania. Pochopna ręka, bliżej nie znanego mi karbowego, przymusza do tej pracy, nakazuje zasiąść do stołu, odnaleźć pogubione myśli, odkurzyć te oprószone prochem czasu. Poskładać w jedną opowieść. Niechaj będzie w nich tylko prawda. Nie chcę poczuć na plecach nahajki mego nadzorcy. Maczam pióro w kałamarzu, starczą, drążącą rękę przykładam to kartki. Szukam końca moich rozważań. O początek nigdy nie dbałem, to kres ważny. Bo wiedzieć trzeba, do czego się zmierza, inaczej nigdy nie dojdziesz celu…

Nawet o wzgórek tu trudno, z którego równe i płaskie oblicze tych ziem dałoby się okiem objąć. Rzeką z jednej, gęstym lasem z drugiej, a na ostatek z trzeciej strony bagnami są ogrodzone. Po rzeki drugiej stronie też zresztą grzęzawiska. Tamte jednak człowiek zdołał już znacznie obłaskawić. Po tamtej stronie rzeki w większości Rusiny, o nich innym razem.

O ile las przebyć łatwą jest sztuką — przecinają go już liczne wstęgi traktów — i o ile na rzece most zbudować rzeczą nie jest trudną, to jednak przeprawa przez grząskie bagna nadal jest dla człowieka nie lada wyzwaniem. Objeżdżać trzeba, drogi dużo nadłożyć. Tutejsi do owych bagien jakby przyparci, nie szukają szczęścia na drugiej ich stronie. Zwątpili w drugiej strony istnienie. Mówią, że na tych trzęsawiskach świat się kończy. Mówi się tutaj, że są tu trzy świata strony i jeden jego koniec. Ci co w nogach mają drogę do Brześcia, czy Warszawy, mówią, że tyle świata starczy, że i tak za bogato.

Lasy tutaj w zwierzynę rozmaitą zamożne. Z drzew sosna, brzoza i olcha przeważają. Łąki często prawie przez cały rok podmokłe, że czółnami trzeba ściągać z nich trawę do suszenia. Gdy jednak wiosna trochę suchsza, gdy idzie się wtedy pomiędzy pastwiskami, to wśród zieleni traw, przebijają się tak licznie kwiaty i zioła różnorakie, że aż trudno uwierzyć oczom, że świat malowany jest w aż tylu barwach.

Majętne to ziemie, ale żeby po te bogactwa sięgnąć, siły trzeba mieć i chęci jeszcze by z tych sił skorzystać. Choć człowiek stworzon by sobie ziemię poddaną czynić, tutaj jednak nie zdołał jej jeszcze zniewolić dla swych potrzeb. Jeszcze ona taka, jak pierwotnie była, a człowiek sam raczej jej sługą, niż panem. Osady ludzkie są tu zaledwie jak małe wysepki na oceanie ziem ludzką dłonią nietkniętych.

Jedno jest tu miasto i wiosek kilkanaście rozrzuconych w jego okolicy. Jeden jest w mieście kościół, jedna synagoga i jedna jest też cerkiew. Żaden z tych przybytków dla chwały Pana postawiony, nie stoi pusty, różnoraka bowiem ludność mieszka na tych ziemiach.

Żydzi, zwykłą sobie tutaj praktyką, już przy miasta stawaniu byli. Od tego czasu w znaczne swobody i bogactwa obrośli. Zboże, skórę zajęczą czy futra ślą dalej, z okolicy najpierw wszystko skupując. Rzeką w morze spławiają, traktem ślą, z kim tylko mogą z tym handel prowadzą.

Starozakonni przeważają w mieście, po wsiach prawie ich nie ma. Jedynie w karczmach. Tam prawo propinacji w dzierżawę od dziedziców biorą, na rozpijaniu chłopstwa w majętność rosną. Nie muszą się przesadnie starać, żeby chłopów do picia przekonywać i bez namawiań oni do tego chętni, chętni nadmiernie…

W wielu wsiach okolicznych, nie tylko za rzeką, mieszkają Rusiny, już prawie tacy sami jak tutejsi. Strój, język i obyczaje nie tak dawno jeszcze różne, coraz bardziej stają się wspólnymi. Unią kiedyś z Rzymem związani, pomimo carskich nakazów, wierze ojców są wierni.

Pisałem już, że kościół parafialny jest jeden tylko w mieście i pisałem, że w mieście przeważają Izraelici. Otóż prawie wszyscy wierni, są po wsiach pobliskich porozrzucani, droga na mszę jest dla nich wyprawą. Ważne to wydarzenie w niedzielę kościół odwiedzić. Podobnie jak na jarmark się wtedy szykują. Czeszą koniom grzywy, szykują wozy, najlepszy strój, odświętny, wkładają. Z szarego sukna kapota z kołnierzem wysoko sterczącym, zakrywającym szyję, poniżej kolan się ona kończy, a z przodu haftkami jest zapinana. Klapy są w niej tak wyłożone, że widać z pod niej sukienną kamizelę, a spod niej jeszcze, koszuli kołnierzyk. Na głowię mają czapę baranią — grubą, a ciepłą. Z przodu błyszczy mosiężna klamra, od pasa skórzanego, na trzy cale szerokiego. On spodnie, najczęściej parciane, przytrzymuje. Strój ten jest tutaj… chciałem napisać typowym, zbłądziłbym jednak. Mój karbowy stoi nade mną, Ma, jak każdy w dłoni kij, na nim zaznacza, czy pracę wykonuję dobrze. Na pół go potem rozetnie i będziemy porównywać, czy części do siebie pasują, czy właściwe dobierałem słowa. Bez przekłamań muszę więc wszystko opisać.

Od stroju, który opisałem, tutejsi odchodzą. Co bogatsi chłopi ubiorem zaczynają naśladować mieszczan, jakby wstydząc się swojego stanu. Od nich nowa moda idzie ku reszcie. Może kiedyś nawet tak będzie, że po stroju nie da się już rozpoznać z kim się ma do czynienia, czy chłop, czy mieszczanin, czy Żyd, czy katolik, a może nawet, kawaler, czy dzierlatka… Szkoda na próżno papier brudzić, każdy widzi, że ku dobremu świat nie zmierza.

*

Tego dnia, nie tylko w jednej chacie mnóstwo było roboty. Wszędzie już od świtu, nikt nie miał spokoju. No, a pogrzeb jeszcze, a dzień w dodatku krótki. Trzeba się w sobie zebrać, podwinąć rękawy, zabrać do roboty. Niby się żadnych prac ciężkich w tym dniu się nie wykonuje, niby tylko przygotowania do kolacji, a jednak tak dużo się tego wszystkiego zbiera, że nie ma chwili spokoju i każdy ma zajęcie.

U Andrzejów, tak samo jak u każdego, krzątanina od samego rana. Andrzejowa tylko pokazuje co trzeba robić i wszyscy biegają tak, jak im się każe. Tylko Stary Andrzej, ojciec Andrzeja, siedzi i opowiada bajki swoim najmłodszym wnukom, które pomagają najlepiej wtedy, kiedy pomagać nie chcą, kiedy tylko siedzą w miejscu. Wszyscy inni mają swoje zajęcia. Basia z matką przyszykowuje potrawy, Andrzej też im w tym trochę pomaga. Młodsza od Basi Jadzia, stroi izbę, zaś jeszcze młodsza Stasia jej w tym przeszkadza i na odwrót, to Stasia stroi, a Jadzia przeszkadza, trudno z nimi dojść do ładu. Jak jedna zawiesiła pająka, to druga odczepiła i przewiesiła w inne miejsce, jak druga powycinała kwiaty i zaczęła je wkładać w ramy obrazów, druga powyciągała je i zaczęła poprawiać, wyrównywać nierówności.

Tylko dziadek i najmniejsi Józek i Franek, nic nie robią. Andrzejowa zabroniła im pomagać. Stary Andrzej przeżył już tyle wiosen, że więcej pewnie niż mu włosów na głowie ostało. Głuchy jest już prawie całkiem i ledwo widzi. Często zapomina gdzie jest, rozmawia z ludźmi, którzy już dawno umarli, zdaje się, iż nie zna tych, którzy jeszcze żyją. Zaś chłopcy wiosen mają niewiele, Józkowi dopiero czwarta idzie, Franek niedawno zaczął mówić pierwsze słowa. Ileż on może mieć? Na świętego Wojciecha dwa lata będzie. Wszyscy trzej, żeby nie przeszkadzać siedli w końcu izby, przy piecu. Dzieciaczki, oddane dziadkowi w opiekę, słuchają uważnie. Stary Andrzej, zadowolony ze słuchaczy, nadzwyczaj dzisiaj żwawy na umyśle, baja im o najróżniejszych rzeczach. Kiedy skończy jedną opowieść, zaczyna drugą albo łączy w całość wiele różnych:

— A tak to było, że miał ojciec trzech synów. Dwóch starszych, co to każdy mówił, że są i mądrzy, i silni, i chytrzy, i jeszcze najmłodszego, co to każdy mówił, że głupi, chorowity, słaby i nawet chytrym mu się być nie chce. Kochał ojciec swoich synów jednako, szkoda mu było i tego najmłodszego. On taki nieporadny, myślał, niech tylko mnie zabraknie, to mu wszystko zabiorą, wszystko mu rozkradną. Już lepiej będzie jak go w świat puszczę i niech tam sobie miejsca szuka. Jak myślał, tak zrobił. Tobołek mu spakował, nowe buty z grubymi podeszwami sprawił, żeby wytrzymały daleką drogę. Dał trzy złote monety, na które długo już zbierał, dał jeszcze na drogę ojcowskie błogosławieństwo, co więcej broni niż nie jedna tarcza. Tak przygotowanego w świat wyprawił.

Jasiek, tak się nazywał najmłodszy z synów, na ramię zarzucił torbę, do kieszeni włożył monety, na nogi wzuł buty, jeszcze raz spojrzał na ojcowską chatę i już więcej się nie odwracał się. Poszedł przed siebie. Umyślił sobie, że pójdzie na sam skraj świata.

Szedł tak prawię bez postoju. Przechodził wiele rzek i ogromne lasy, aż doszedł do krainy, gdzie spotkał dziewczynę, co miała złote kędziory.

Dziadek opowiadałby dalej, ale stół już przyszykowano zawołali i ich. Zasiedli już prawie wszyscy, jeszcze Andrzejowa z Basią kręciły się z ostatnimi przygotowaniami, by za chwilę usiąść z nimi.

Pięknie się zrobiło. Chata Andrzeja, niby we wsi prawie największa, ale gdy tyle ludzi się w niej nazbiera przy jednym stole, to robi się malutka i przytulna. To świąteczne przybranie, też dodało jej uroku. Z kolorowej bibuły poskładane pająki, zwisały z sufitu, z białej zrobione firanki ozdabiały okna. W rogu stał niewielki snopek żyta, zwany kolędą. Pod obruskiem i na ławie porozściełane było siano, które przyjemnym zapachem zapełniało całe pomieszczenie. Gdy już wszyscy byli gotowi Andrzej pierwszy klęknął przy ławie, za nim cała rodzina. On to też pierwszy zaczął mówić Ojcze Nasz, do niego dołączały się kolejne głosy. On wszystkim przodując wstał i rozpoczął kolędę, to do niego się dołączali. To również Andrzej jako pierwszy wziął opłatek w dłonie i zaczął nim obdzielać kolejno według starszeństwa, najpierw swego ojca, potem żonę, później dzieci Basię, Stasię, Jadzię, Andrzeja, Józka, a na końcu najmniejszego Franka.

— Niech ci Bóg błogosławi. Żebyśmy się znowu za rok spotkali, przy opłatku. Żebyś zdrowa była.

Żebyś, żebyś, żebyś…

Kiedy już wszyscy przełamali się opłatkami, w ruch poszły łyżki. Jedli i jedli, długo nie mogli się nasycić. Potrawy smacznie przyrządzone, doprawione jeszcze głodem, szybko znikały ze stołu w ustach biesiadników. Dopiero kiedy już zaspokojono pierwsze apetyty, zaczęły się rozmowy, żarty i wróżby.

— Jedz ty Basiu smaczno i dużo. Może to już twoja ostatnia wigilia w ojcowskiej chacie. Może ty już za rok będziesz gdzie indziej sama gospodynią.

Dziadek, nadzwyczaj dzisiaj skory do żartów, drażnił się z wnuczką, aż Basia pokraśniała od takiego gadania. Stasia i Jadzia widać to zauważyły, bo zaczęły się z niej podśmiewać. Andrzej także dołączył się do żartów:

— A prawda, prawda, trzeba już Basiu kawalera czekać. Już się siostry do żeniaczki wyrywają, a nie ładnie by było, jakby przed tobą poszły. Może już który się kręci? Mam już ja swatów wyglądać?

Nic Basia na to nie mówiła. Uśmiechnęła się tylko niewyraźnie i skłoniła głowę ku ziemi. Ucichły też Jadzia i Stasia. Andrzejowa złapała za jedną z misek i zaczęła mężowi podawać, mówiąc:

— Tego jeszcze spróbuj — powiedziała, chcąc w ten sposób skierować rozmowę na trochę inne tory.

Młody Andrzej, trzeci w rodzie o tym imieniu, nie pozwolił jednak na to, bez namysłu wtrącił:

— Jej to się chyba Jasiek Michałów podoba.

Cisza się nagle zrobiła grobowa. Basia wzrok spuściła jeszcze niżej. Jadzia, Stasia i Andrzejowa uważnie zaczęły przyglądać się ścianom i sufitowi, jakby szukały tam niesprzątniętej pajęczyny, dziadek przesunął się w kąt, młody Andrzej patrzył na wszystko z wyszczerzonym uśmiechem, dopiero teraz uświadamiając sobie jak wielką powiedział głupotę. A gospodarz czerwieniał ze złości. Tylko czekać jak wystrzeli na stół, jak nie nosem to uszami, krew, która cała mu chyba nabiegła do głowy. Andrzej wstał, zmierzył wzrokiem każdego z rodziny, najdłużej zatrzymując swój wzrok na Basi i wściekłym głosem zaczął z początku mówić przez zaciśnięte zęby, by po chwili przejść w coraz głośniejszy krzyk.

— Michała… Pohańca… Zburzyciela podkopca, farmazona, potłomka chrześcijańskiej wiary. Pokuleńca! Nigdy! Mówię nigdy! Za rodziny wroga… faryzeusza, ot to przecie… Niedowiarek boży, pół psa, pół kozy. Nigdy! Mówię nigdy!

Wzburzony rzucił na końcu miską o podłogę, żeby dobrze zapamiętali jego słowa i wyszedł wściekły z izby. Równo z tym jak trzasnął za sobą drzwiami, dłonie Basi, Jadzi i Andrzejowej trzasnęły w głowę młodego Andrzeja.

*

— Trzęsiesz się ze strachu jak osika.

— Sam się trzęsiesz.

— Nie bo ty.

— Zamknijcie gęby!

Piotrek uciszył obu braci. Z całej trójki był najstarszy i najsilniejszy, więc jego głos zwykle przeważał. Jego było pomysłem, żeby przed rodzicami pójść na pasterkę, a przed mszą jeszcze na cmentarz, do świeżego grobu. Niedługo po wigilijnej kolacji, spotkali się pod krzyżem i stamtąd szli już razem. Jednak chociaż nie idą samotnie, chociaż we trzech raźniej i ich strach przez towarzystwo powinien się zmniejszać, u nich jeszcze pęcznieje. Wyprawa, o której wcześniej myśleli jak o świetnej zabawie, teraz wydaje się nieprzyjemnym obowiązkiem. Żaden jednak z nich nie przyzna się do tego, że się boi. Żaden się nie cofnie. Każdy idzie tak samo szybko, jak na początku. Nikt nie zwalnia kroku, nie odłącza się od wspólnej dróżki. A ze strachu, jak osika trzęsą się wszyscy.

— Zamknijcie gęby. Obaj tacy sami. Nie można się z wami nigdzie pójść. Strachliwi jak baby — powiedział Piotrek, chociaż z każdym kolejnym krokiem on też tracił swoją odwagę. Próbował jednak tego nie okazywać. Najlepszym zaś sposobem, żeby nie dać po sobie poznać, że się boi, wydawało się mu wypominanie lęku kompanom.

I tak też stale robił.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.