E-book
14.7
drukowana A5
52.98
Strefa ciszy

Bezpłatny fragment - Strefa ciszy


5
Objętość:
333 str.
ISBN:
978-83-8369-373-6
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 52.98

Rozdział 1.

Dziurawa szosa biegła wzdłuż jeziora, okolona polami i pasmami sosnowego lasu. Zdjęła nogę z gazu i trzymała się blisko środka jezdni, w miarę możliwości omijając największe nierówności. Ogrom tafli jeziora, osłoniętej pożółkłymi kępami sitowia, wprawił ją w zachwyt. Ciągnęło się kilometrami, połyskując szaro-błękitną głębią w promieniach słońca. Gdzieniegdzie pojawiały się zabudowania; stare gospodarstwa z domami zbudowanymi przy samej ulicy, charakterystycznymi dla wsi i małych miasteczek zachodniej Polski, w których schodki do drzwi wejściowych wyrastały wprost z chodnika, na przemian z nowoczesnymi budynkami w skandynawskim stylu, położonymi w centralnych punktach dużych, łysych parceli. Zasadzone wokół nich iglaki nijak nie mogły im dorównać tempem wzrostu. Nawigacja poprowadziła ją boczną drogą przez zadrzewiony teren i most, rozdzielający główne jezioro od jego mniejszej, zarośniętej i dzikiej odnogi. Minęła kolejne zabudowania niewielkiej miejscowości, a potem był już tylko las i szutrowa droga między drzewami.

Koła samochodu zabuksowały na skręcie w wąski, piaszczysty leśny trakt, więc zostawiła go tam i dalej ruszyła pieszo. Jej ekscytacja rosła z każdym krokiem, spychając na drugi plan myśl o nowych botkach, których czubki z miękkiej skórki już po chwili nosiły ślady po wielokrotnym zetknięciu z wystającymi wszędzie korzeniami drzew. Droga stawała się coraz węższa, po kilkudziesięciu metrach zamieniając się w krętą ścieżkę, zasłoniętą niemal zupełnie krzakami jeżyn, których kolczaste pędy czepiały się nogawek jej spodni. Niecierpliwie próbowała dojrzeć coś pomiędzy pniami rosnących tu gęsto sosen, ale natura, nienękana zbyt często przez człowieka, zawładnęła tym skrawkiem lasu, wypełniając bujną roślinnością każdy fragment piaszczystego gruntu. Ścieżka zakończyła się gwałtownie ostrym skrętem i jej oczom ukazał się dom, a raczej jego fragmenty, wychylające się nieśmiało spomiędzy gąszczu bezlistnych jeszcze o tej porze roku krzewów, chaszczy i girland wiecznie zielonego bluszczu. Stanęła jak zaczarowana, mrużąc oczy w zetknięciu ze światłem nasłonecznionej polany. Jej nozdrza wypełniał zapach roślin, budzących się do życia po zimie, a promienie słoneczne kładły się jasnymi pasami na tym, co miało się stać jej ucieczką, nadzieją i nowym początkiem. Na jej domu — klockowatej, solidnej bryle z czerwonej cegły, z resztkami obramień nad zabitymi deskami czeluściami okien i pozbawionym częściowo dachówek spadzistym dachem. Wysokie, kilkumetrowe krzewy zasłaniały niemal zupełnie jedną ścianę budynku, ich nagie wciąż pędy nurkowały do wnętrza szczelinami w deskach. Ażurowe, drewniane ściany ganku, połamane i spróchniałe chyliły się w przedziwnym ukłonie, ciasno oplecione dzikim winem. Po przeciwległej stronie zarośniętej polany, niegdyś podwórza, widać było pozostałości zabudowań gospodarskich. Pośród omszałego gruzowiska można było dostrzec jedynie niewielkie skupiska cegieł, najwyraźniej zbyt solidnie przymurowane, by stać się łupem dla złodziei. Dziwne, że ściany domu, przynajmniej na pierwszy rzut oka, zdawały się być nienaruszone. Widocznie samowolna rozbiórka budynku mieszkalnego, nawet opuszczonego, wydawała się komuś złodziejstwem, natomiast uszczknięcie kilku cegieł z walącej się obórki, już nie.

Na środku polany dostrzegła piaszczysty fragment gruntu, a na nim resztki ogniska, z przepalonymi do czarna balami drewna i kilkoma przewróconymi pieńkami wokół. Opuszczony dom na skraju lasu, ledwie sto metrów od brzegu jeziora był z pewnością idealnym miejscem na wieczorne wyprawy nastolatków, śpiewy przy ognisku i opowieści o duchach. Zastanawiała się, czy dom może się poszczycić mianem nawiedzonego, czy nastolatki szepczą sobie do ucha historie o pojawiających się w nim zjawach i ilu z nich założyło się, że spędzi noc wewnątrz poniemieckich murów, wśliznąwszy się do środka pomiędzy obluzowanymi deskami w pozbawionych szyb oknach. Uśmiechnęła się do swoich myśli przemierzając teren obejścia. Oczyma wyobraźni widziała ten dom odnowiony i świeży, gotowy, by się do niego wprowadzić. Ale praktyczna strona jej duszy już dokonywała podstawowych obliczeń, boleśnie wdzierając się w tą sielankową wizję i dając do zrozumienia, że oszczędności, zgromadzone w tym starym, zamkniętym właśnie życiu, mogą nie wystarczyć…

— Zaczniemy od planu minimum — pomyślała, sięgając do torby po duży, podrdzewiały klucz do frontowych drzwi. — Szyby, dach i toaleta. A potem zobaczymy…

Rozdział 2

Prace remontowe ruszyły pełną parą już po tygodniu. Druga połowa lutego była sucha i słoneczna. Niekiedy nad ranem łapały jeszcze przymrozki, ale przedwiośnie nie było w tym roku kapryśne, pogoda dopisywała, a Anka nie szczędziła środków, póki były, chcąc jak najszybciej doprowadzić opuszczony budynek do stanu używalności. Na szczęście zarówno fundamenty, jak i ściany były w przyzwoitym stanie, otaczający las skutecznie ochronił je przed niszczącym wpływem warunków atmosferycznych, ale dom wymagał wymiany instalacji i nowego dachu. Stary okazał się tak zniszczony, że łatanie go nie miało sensu. Anka cieszyła się teraz, że przez ostatnie lata głównie odkładała zarobione pieniądze, nie mając czasu, ani towarzystwa, z którym można je było trwonić. Uzbierała dzięki temu całkiem pokaźną sumkę, która razem z odprawą, wywalczoną, gdy opuszczała firmę, dawała szanse, by w miarę szybko uwinąć się z podstawowymi pracami. Rwała się do pomocy przy remoncie, choć na tym etapie niewiele mogła zdziałać. Jeździła z szefem budowy po marketach budowlanych, wybierała materiały i decydowała, na co może sobie pozwolić, by zmieścić się w budżecie. Zauważyła, że jej obecność na terenie budowy wpływa motywująco na wynajętą ekipę. Wiadomo, pańskie oko konia tuczy, postanowiła więc zatrzymać się gdzieś w okolicy, by mieć na oku pracowników, a przy okazji rozejrzeć się i poznać odrobinę tereny, które miały się stać jej nowym miejscem na ziemi. Wciąż jeszcze mogła się rozmyślić, sprzedać wykończony dom i wrócić do Krakowa, ale z każdym dniem upewniała się, że decyzja o pozostaniu tu jest właściwa. Pojezierze Gnieźnieńskie zachwycało ją swoim spokojnym, surowym urokiem. Dwukrotnie w ciągu paru ostatnich tygodni pokonywała te kilka setek kilometrów dzielących jej stare życie od nowego, przewożąc swój niewielki dobytek i porządkując sprawy, których nie dało się załatwić na odległość. Ze zdziwieniem uświadomiła sobie, jak niewiele ją wiązało z miastem, w którym się urodziła i spędziła niemal trzydzieści lat. Jedynie rodzice z pewnością odczują jej nieobecność podczas niedzielnych obiadów, chociaż i u nich ostatnimi czasy pojawiała się znacznie rzadziej. Z Madzią, ulubioną kuzynką, też ostatnio kontaktowała się głównie telefonicznie, rzadko obie znajdowały chwilę, by wyskoczyć razem na kawę; Anka pochłonięta pracą w korporacji, a kilka lat starsza Madzia, bez reszty zaabsorbowana rodziną; bliźniętami w wieku szkolnym i robiącym oszałamiającą karierę mężem, adwokatem. Znajomi nawet nie zauważą pewnie, że zniknęła na dobre, nikt za nią nie zatęskni. No, Zbyszek na pewno zatęskni, a nawet już zatęsknił… Szkoda tylko, że nie za jej poczuciem humoru, urodą i romantycznymi schadzkami w podkrakowskich motelikach, które pachniały lawendą, nieudolnie maskującą zapach środka dezynfekującego. Znienawidziła zapach lawendy, boleśnie przypominający o jej naiwnych marzeniach i planach, rodem z taniej powieści. Tabliczka z przekreśloną nazwą jej rodzinnego miasta, którą mijała, wsparta o kierownicę hondy, nie wywoływała tęsknego piknięcia w jej sercu, żalu po tym, co zostawiła za sobą. Przeciwnie, ta tabliczka, zostawiona gdzieś w tyle, na poboczu, była symbolem tych spraw, które można było zamknąć bezpowrotnie, bez oglądania się za siebie i z czystą kartą jechać po nowe.

Kiedy nie była na terenie budowy, spędzała dnie na eksploracji wybrzeży jeziora Powidzkiego i poznawaniu miejscowej ludności. Zachwycała się surowym pięknem krajobrazu: strzelistymi sosnami wokół ciągnącej się aż po horyzont srebrnemu lustru wody i ławicami małych, pasiastych ryb, widocznych z brzegu. Nigdy wcześniej nie widziała jeziora o tak przejrzystej wodzie. Jej poziom przy końcu niektórych pomostów sięgał kilku metrów, a Anka, stojąc na ich brzegu wciąż widziała dno, pokryte jasnym, karbowanym od ruchu fal, piaskiem. Ludzie, ci, których mijała na uliczkach Powidza, i ci, napotkani przypadkowo na leśnych ścieżkach, uśmiechali się sympatycznie, nie kryjąc zaciekawienia, a zaczepieni, chętnie wdawali się w pogawędkę. Godziny, podczas których przemierzała pieszo kilometry terenów wokół jeziora, wdychając chłodne, wilgotne powietrze i wystawiając twarz na pocałunki wiosennego słońca, dawały jej poczucie, że Ostrowo i stary dom w głębi lasu to najlepsze, co mogło jej się przytrafić.

Wynajęła dwuosobowy pokój nad restauracją Jabłona w Powidzu, bo zachwyciła ją tamtejsza kuchnia i długa historia budynku, który już na początku XX wieku funkcjonował jako dom kuracyjny dawnego uzdrowiska. Pomalowany na waniliowo budynek stał między drzewami, dosłownie kilka kroków od małej, piaszczystej plaży i drewnianego pomostu. Z okna pokoju widziała spokojne wody jeziora, którego brzegi zieleniły się coraz bardziej z każdym dniem. W powietrzu czuć już było wiosnę. Do Ostrowa i terenu budowy miała stąd zaledwie kilka kilometrów, samochodem przemierzała tę trasę w pięć minut. Dużo rozmawiała z mieszkańcami Powidza i okolic i zasięgała ich opinii, by wiedzieć, czego się spodziewać w sezonie turystycznym. Trochę się obawiała, że ciche i senne miejscowości wokół największego w tym rejonie jeziora, zmienią się w lecie nie do poznania. Nie była zwolenniczką hałasu i tłumów. Jednak, jeśli wierzyć miejscowym, tylko Powidz tętnił życiem w sezonie, a i to nie w takim stopniu jak popularne miejscowości na Mazurach czy nad Bałtykiem. Przybrodzin i Ostrowo, wysunięte bardziej na północ, były nawet w lecie dość spokojne. Po pierwsze dlatego, że nie docierała tam żadna komunikacja publiczna, co Ance wydawało się zupełnie nieprawdopodobne. Nie spodziewała się, że w XXI wieku są jeszcze w Polsce miejsca, gdzie nie da się dotrzeć ani państwowym PKS-em, ani żadną komunikacją prywatną. A po drugie, te dwie małe miejscowości nie obfitowały w atrakcje ani udogodnienia dla turystów. Brak klubów i dyskotek oraz obejmująca całe jezioro strefa ciszy, która wykluczała używanie motorówek i skuterów wodnych, skutecznie odstraszały tłumy spragnionych zabawy młodych ludzi, a stanowiły idealne miejsce wypoczynku dla emerytów i rodzin z dziećmi. Natomiast Hutka, małe jezioro, będące odnogą jeziora Powidzkiego, przy którym stał jej nowy dom, było spokojne i ciche przez cały rok. Przez ostatnie lata poziom wód w jeziorach znacznie się obniżył i krótki rów, który łączył Hutkę z wodami jeziora Powidzkiego latem niemal zupełnie wysychał, uniemożliwiając swobodne przemieszczanie się pomiędzy nimi łódką lub kajakiem. Brak plaży i głębokie, zamulone brzegi jeziorka, otoczone gęstym lasem były rajem jedynie dla wędkarzy. Jedyny hałas, do którego trzeba się było w tej okolicy przyzwyczaić, pochodził od przecinających niebo nad jeziorem odrzutowców z powidzkiej jednostki wojskowej. Jednak ani mieszkańcy, ani ptactwo zamieszkujące pokryte sitowiem brzegi zdawały się nie zwracać na ten powtarzający się dość często huk, najmniejszej uwagi. Zapewne dało się do tego po prostu przywyknąć, choć na razie Anka zadzierała głowę z mieszanką przestrachu i fascynacji, za każdym razem, gdy srebrzyste maszyny przelatywały nad jeziorem. Podbudowana informacjami od mieszkańców, postanowiła odrestaurować leżący na jej terenie malutki pomost, a może nawet kupić w przyszłości łódkę i w ciszy przemierzać nią taflę „swojego” jeziorka.

Podczas jednej ze swoich krajoznawczych eskapad, przy okazji wizyty w powidzkiej bibliotece, Anka poznała Milenę. Na budynek, w którym mieściła się biblioteka natrafiła przypadkiem. Dzieci wyległy właśnie dużą gromadą z położonej naprzeciwko szkoły i przez moment wahała się, czy nie zawrócić sprzed drzwi. Okazało się jednak, że żaden z uczniów nie zmierzał po lekcjach w tę stronę. Obarczone plecakami grupki rozpierzchły się w różnych kierunkach, starając się jak najszybciej oddalić od nieprzyjaznych murów placówki oświaty.

Młoda blondynka o obfitych kształtach siedziała wsparta o blat biurka w sali pełniącej rolę czytelni. Miała piękne długie włosy i staranny makijaż. Przypominała odrobinę, popularną ostatnio, piosenkarkę Adele. Podniosła znudzone spojrzenie znad ekranu smartfonu, kiedy Anka, rozejrzawszy się po niedużym księgozbiorze, wybrała kilka pozycji i poprosiła o założenie karty bibliotecznej. Na widok kobiety w zbliżonym wieku błękitne oczy blondynki zabłysły zainteresowaniem.

— Zaraz dam pani formularz — pulchną dłonią o pięknych paznokciach zanurkowała w szufladzie biurka. Grzebała tam przez chwilę, po czym nagle zmieniła zdanie.

— Albo nie — zdecydowanie zasunęła szufladę. — Nie będziemy sobie dokładać roboty — dodała, choć w bibliotece poza nimi nie było żywej duszy i na nadmiar obowiązków na pewno nie mogła narzekać.

— Pani mi poda dane, a ja od razu wklepię je w system. Tak będzie szybciej.

Anka skinęła głową i usiadła po drugiej stronie biurka, rozpinając płaszcz, bo we wnętrzu biblioteki panowało przyjemne ciepło. Wybrane książki ułożyła w zgrabny stosik na brzegu blatu. Zaczęła dyktować blondynce dane, a dziewczyna z dużą wprawą wprowadzała je do komputera. Jej palce szybko przesuwały się po klawiaturze.

Bibliotekarka zatrzymała się przy rubryce adresu i powiedziała przepraszającym tonem:

— Musi pani podać adres stałego pobytu. To w razie, gdyby zostały naliczone jakieś kary za przetrzymanie książki. Przyjezdnym często zdarza się nie oddać książek na czas. Nie możemy słać powiadomień na adres wakacyjnego wynajmu — rozłożyła ręce.

— To jest adres stałego pobytu — uśmiechnęła się Anka. — Choć faktycznie przez najbliższe miesiące jeszcze w budowie, więc może nie warto tam wysyłać ewentualnych powiadomień. Ale obiecuję oddawać wszystkie książki w terminie. Chwilowo zatrzymałam się w Powidzu, więc mam tu do pani kilka kroków.

— Ach to pani remontuje tę ruinę w lesie! — Zakrzyknęła dziewczyna z radością. — I zostaje u nas pani na stałe?

— Taki mam zamiar — przytaknęła Anka, mile połechtana entuzjazmem bibliotekarki. — I nie pani, tylko Anka, proszę. — Wyciągnęła rękę, którą dziewczyna uścisnęła z uśmiechem.

— Milena.

— Bardzo się cieszę, naprawdę — ciągnęła dalej radosnym głosem Milena. — Poza sezonem dosłownie nie ma tu z kim słowa zamienić, kompletna porażka. A widzę po peselu, że jesteśmy rówieśniczkami. Poza tym zdaje się, że mamy podobny gust literacki — wskazała na wybrane przez Ankę książki.

— Może w takim razie umówimy się na jakąś kawę? — zapytała Anka, sama zdziwiona własną propozycją. Nigdy nie nawiązywała łatwo relacji, nie miała koleżanek, z którymi mogłaby się umówić na kawę i plotki. W krakowskiej korporacji zresztą nie było na to czasu. Tak ona, jak i inne trybiki agencji reklamowej uwijali się jak mrówki, kurczowo chwytając się kolejnych szczebli kariery. Mogli co najwyżej wymienić kilka nic nieznaczących uwag w firmowej kafejce przy lunchu. Pracę kończyli często wieczorem i nikt nie miał już ani czasu, ani ochoty na spotkania towarzyskie. Natomiast wszelkich form integracji współpracowników, organizowanych przez szefostwo firmy, Anka nie znosiła i unikała jak ognia.

Teraz nagle zyskała mnóstwo wolnego czasu, a jej życie zmieniło się o 180 stopni. Znalazła się w nowym środowisku, wśród obcych… i w tym momencie, patrząc na szczerze zadowoloną twarz Mileny, uświadomiła sobie, że jakimś cudem te nowe, napotykane tu przypadkowo osoby są jej bliższe i bardziej swojskie niż dawni koledzy, z którymi przez lata dzieliła ją w pracy tylko ścianka boksu z pleksi. Milena przystała na propozycję i umówiły się pod wieczór w Jabłonie. Podczas rozmowy szybko okazało się, że oprócz zamiłowania do tych samych książek, łączy je znacznie więcej. Rozmowa płynęła gładko, zahaczając o przeróżne tematy, a momenty ciszy nie były dla żadnej z nich niezręczne czy krępujące. Nadawały na tych samych falach.

W ciągu kolejnych tygodni umawiały się kilkukrotnie, w restauracji na kawę lub kupowały wino i zaszywały się z nim w hotelowym pokoju Anki. Wybrały się też razem do Gniezna, gdzie w galerii handlowej Anka z niemałym trudem i przy wydatnej pomocy Mileny, skompletowała zupełnie nową garderobę. Nie znosiła kupować ubrań, ale te z jej starego życia pasowały do domu w lesie, jak pięść do nosa. Nawet w markowym stroju do joggingu, kupionym w Krakowie za grube pieniądze, tu wyglądała jak kosmitka i ściągała na siebie pobłażliwe spojrzenia miejscowych. Milenie bardzo podobały się jej dawne ubrania i nie mogła przeboleć, że tak diametralnie różniły się rozmiarem i budową ciała. Pensja bibliotekarki nie pozwalała jej na modową ekstrawagancję, tym bardziej, że większą jej część pochłaniał wynajem mieszkania na piętrze jednego z domów przy powidzkim rynku. Jej rodzice mieli gospodarstwo w pobliskim Charbinie, ale Milena zrezygnowała z darmowego lokum w gnieździe rodzinnym na rzecz odrobiny niezależności.

Anka świetnie się czuła w jej towarzystwie. Milena przypominała jej Madzię. Była bystra i dowcipna, miała cięty język i z prawdziwą wirtuozerią operowała łaciną podwórkową, co o dziwo, w jej ustach wcale nie brzmiało ani wulgarnie, ani prostacko. Ankę bardzo śmieszyły jej naszpikowane przekleństwami wypowiedzi, ale przede wszystkim, relaksowała ją emanująca z dziewczyny radość i pozytywne nastawienie do życia i z każdym spotkaniem otwierała się coraz bardziej na nową przyjaciółkę. Milena pokazywała jej ulubione zakątki w okolicy i nie szczędziła komentarzy napotkanym osobom. Dzięki niej Anka zaczynała lepiej rozumieć, jak wygląda wiejskie życie nad brzegami jeziora i orientować się w lokalnych sprawach, animozjach między sąsiadami i problemach, z jakimi borykali się na co dzień. Szybko dotarło do niej, że w małej społeczności nie ma miejsca na anonimowość. Tu każdy wiedział wszystko o pozostałych. Dzięki Milenie dowiedziała się, że sympatyczny gospodarz, handlujący warzywami na powidzkim targu, jest tyranem, który bije żonę przy każdej okazji, a elegancka, wyniosła kobieta, pracująca w banku, ma od lat poważny problem z nadużywaniem alkoholu i niejednokrotnie można spotkać wieczorową porą jej męża, poczciwinę, holującego sponiewieraną małżonkę z lokalnej gospody do domu. Włócząc się popołudniami brzegiem jeziora przysiadały czasem w jakiejś knajpie na piwo lub gorącą herbatę, kiedy zmarzły. Większość lokali była jednak zamknięta poza sezonem. Kiedyś, gdy obie już dygotały z zimna w wiejącym od jeziora lodowatym wietrze, zagadał do nich wąsaty właściciel pensjonatu, stojącego nad brzegiem.

— Witam, pani Mileno — zakrzyknął uchylając kaszkietu, który miał nasadzony na wielką, gruszkowatą głowę.

— Dzień dobry, panie Władysławie — odkrzyknęła Milena.

— Widzę, że panie zziębnięte, zapraszam na herbatę, albo coś mocniejszego, na rozgrzewkę — puścił oko, uśmiechając się pod wąsem. — Właśnie otwieramy.

Anka już skręcała w gościnne progi ciepłej gospody, kiedy zatrzymała ją odpowiedź przyjaciółki:

— Bardzo miło z pana strony, ale koleżanka bardzo się spieszy na wieczorne nabożeństwo. Może innym razem.

Popchnęła zdumioną Ankę z powrotem na ścieżkę i przyspieszonym krokiem ruszyła za nią.

— Co jest? — odwróciła się Anka, kiedy już znalazły się dobry kawałek od pensjonatu. — Jakie nabożeństwo, oszalałaś? Zimno mi, chętnie bym się rozgrzała jakąś herbatką.

— Rozgrzejemy się gdzie indziej. — Odpowiedziała twardo Milena. — Nie dam chujowi zarobić nawet złotówki! To straszne bydlę, wyzyskiwacz i cham.

— Wydawał się sympatyczny…

— O tak, dla klientów zawsze taki jest — uosobienie kultury i uprzejmości. A pracowników traktuje jak niewolników. Poniewiera i tylko kręci, żeby nie zapłacić. Tu o robotę nie jest łatwo, zawsze znajdą się młodzi, którzy muszą dorobić, bo w domu się nie przelewa. A ten prostak bogaci się ich kosztem.

Anka obejrzała się przez ramię, ale zarośla już odgrodziły je od budynku i nie mogła krytyczniej przyjrzeć się właścicielowi pensjonatu. Postanowiła jednak posłuchać Mileny i nie zachodzić nigdy w to miejsce.

Z czasem sama lepiej pozna i oceni tutejszych ludzi, swoich nowych sąsiadów, ale teraz musiała się opierać na opinii koleżanki, która tu się urodziła i wychowała, więc społeczność okolicznych wiosek nie miała przed nią tajemnic. Znajomości Mileny przydały się również, kiedy Anka szukała robotników do kolejnego etapu budowy i wykańczania domu. Dziewczyna dopilnowała, by wynajmowani pracownicy nie zdzierali z Anki podwójnych stawek i nie kombinowali przy zakupie materiałów potrzebnych do remontu.

Rozdział 3

Dochodziło południe, gdy załadowana po brzegi Honda CR–V zajechała na podwórze. Anka ostrożnie wysunęła się z samochodu, by uniknąć zderzenia z wciśnięta pod sam sufit toaletką. Runda po okolicznych targach staroci zaowocowała kilkoma cudeńkami, może lekko nadgryzionymi zębem czasu, ale idealnie pasującymi do klimatu wiejskiego domu. Warstwa farby lub lakieru powinna załatwić sprawę i Anka już nie mogła się doczekać, by wypakować je z samochodu i dokładnie obejrzeć.

Miarowy stukot, który do tej pory roznosił się echem po lesie, ustał w tym momencie i zza zarośli wyłonił się, dzierżąc w dłoni wielki młot, Heniek Zwinka, majster, którego wynajęła do przydomowych prac.

— Ale się szefowa obłowiła! –Zagwizdał przeciągle na widok mebli i bibelotów wypełniających Hondę.

— Tak, prawdziwe perełki mi się trafiły, panie Heniu — zaśmiała się Anna otwierając bagażnik. — A jak idzie z ogrodzeniem?

— Do wieczora skończymy. Musimy jeszcze wykarczować trochę tych krzaków, żeby zamknąć dalszą część. Wyciąć wszystkie? Strasznie gęste to cholerstwo od południowej strony domu.

Anka powiodła wzrokiem za młotkiem majstra, którym wskazywał ścianę domu i rosnące przy niej ogromne krzewy.

— Wytnijcie tylko te, które stoją na drodze ogrodzenia — zdecydowała. — Są całkiem ładne, a dodatkowo wydaje mi się, że będą niebawem kwitły. Poza tym maskują trochę to rumowisko po dawnej oborze.

Heniek pokiwał głową, obrócił się na pięcie i pomaszerował w stronę stawianego ogrodzenia. Anka zastygła z ręką na wysuniętym z bagażnika fotelu. Była pewna, że majster przyszedł, żeby pomóc jej wypakować nieporęczną zawartość samochodu. Uśmiechnęła się pod nosem, wzruszyła ramionami i z wysiłkiem wyciągnęła wiklinowy fotel na trawę przed gankiem.

Dom był już niemal gotowy. Nowy, drewniany ganek odcinał się jasnym kolorem na tle czerwonej cegły budynku. W oknach zamontowano pasujące kolorystycznie drewniane okiennice, a dach został pokryty nową dachówką. Wnętrze, odmalowane i wysprzątane, meblowała bez pośpiechu i z fantazją, w wiejskim stylu. Głównym atutem pomieszczeń były piękne kaflowe piece, które jakimś cudem zachowały się w bardzo dobrym stanie i wymagały jedynie drobnych napraw i czyszczenia. Nigdy nie miała do czynienia z paleniem w piecu, ale zakładała, że będzie potrafiła się tego nauczyć, gdy nadejdą chłodniejsze miesiące. Wyobrażała sobie, jak przyjemnie będzie przytulić plecy do nagrzanych kafli, z kubkiem gorącej herbaty z sokiem malinowym w dłoniach, kiedy nastanie zima i na dworze będzie biało i mroźnie.

Jedynym nietkniętym dotąd elementem we wnętrzu domu były stare schody prowadzące na strych– spróchniałe i połamane– zupełnie nienadające się do użytku.

Choć może „nietkniętym” nie było najlepszym określeniem. Gdyby rzeczywiście pozostały nietknięte to wynajęty przez Ankę stolarz nie leżałby teraz z nogą w gipsie. Nieszczęśnik zleciał z nich przy próbie rozmontowania i ostatni, mocno spróchniały stopień pękł pod jego ciężarem, a wraz z nim pękła kość piszczelowa stolarza, wyłączając go z gry na minimum sześć tygodni. Ania postanowiła poczekać na niego z robotą i nie szukać kolejnego fachowca, szczególnie, że strych był już pusty i posprzątany przez pracowników, którzy kładli dach, a w razie potrzeby można się tam było dostać z zewnątrz, po przystawionej do okienka drabinie. Na razie jednak nie miała takiej potrzeby, nie zdążyła jeszcze nagromadzić tyle rzeczy, by zagracać nimi dodatkową przestrzeń.

Poza tym dom był już w pełni funkcjonalny i w niczym nie przypominał walącej się ruiny sprzed paru miesięcy. Pomalowane na jasno wnętrza wydawały się sporo większe niż kiedy pierwszy raz je zobaczyła. Najbardziej zachwycała ją kuchnia, duża i jasna, z prostymi, drewnianymi meblami i starym stołem, który kupiła za grosze z ogłoszenia w sieci. Brakowało tu jeszcze wiejskich akcentów, warkoczy czosnku i suszonych ziół, powieszonych na drewnianych belkach pod sufitem, ale Anka już widziała je oczyma wyobraźni. Tydzień temu szczęśliwa i podekscytowana odbyła ostatnią podróż do Krakowa, przewiozła tu resztę swoich rzeczy, a klucze do krakowskiego apartamentu oddała właścicielowi.

— Cholera — zaklęła teraz pod nosem, bo rażące, majowe słońce obnażyło niedoskonałości fotela z wikliny. — Odrobina lakieru to tu raczej nie wystarczy.

— Nie jest tak źle, jak się wydaje — aż podskoczyła na niespodziewany komentarz za plecami. Odwróciła się, osłaniając dłonią oczy, bo słońce świeciło jej teraz prosto w twarz i w plecy nieznajomego mężczyzny.

— Trochę kleju i będzie jak nowy — mężczyzna przykucnął przy meblu i przyglądał się ubytkom w drewnie. Był mniej więcej w jej wieku, wysoki i dobrze zbudowany. Ciemne włosy, dawno nie skracane, prosiły się o wizytę u fryzjera.

Anka odrzuciła z czoła niesforne miedziane loki i unosząc brwi podparła się pod boki. — Co pana do mnie sprowadza?

Mogła sobie darować tę pantomimę, bo mężczyzna nawet nie zaszczycił jej spojrzeniem, skupiony na delikatnym odrywaniu spękanej wikliny z oparcia.

— Jesteśmy sąsiadami — mruknął pod nosem. — Wpadłem się przywitać i zobaczyć, kto kupił to miejsce.

Dopiero teraz wstał i wnikliwie, bez skrępowania zlustrował Ankę od stóp do głów, a potem z nieskrywanym podziwem rozejrzał się po obejściu.

— Pięknie to urządziłaś. Byłem pewien, że kupiec zburzy ruinę i postawi tu jakiś koszmarek architektoniczny ze szkła i betonu dla letników.

— Cóż, jak widzisz, ruina całkiem nieźle się trzymała, a poza tym nie zamierzam nikomu wynajmować tego domu. Właśnie się wprowadziłam.

Ciemne brwi mężczyzny powędrowały do góry. — Pochodzisz z okolicy?

— Przyjechałam z Krakowa — oznajmiła Anka, niezamierzenie przyjmując odrobinę wyniosły ton. Wkurzał ją ten wioskowy sąsiad, który bez pytania władował się na jej teren, zwracał się do niej na „ty”, jak do starej znajomej i z wszechwiedzącą miną, oglądał jej dom i meble.

— Jezu… możesz mi wyjawić, co skłoniło dziewczynę z Krakowa — słowo „Kraków” wymówił naśladując dość umiejętnie jej wyniosły ton — do kupna domu na takim zadupiu, na drugim końcu Polski?

— Potrzebowałam zmiany — powiedziała Anka, przyglądając się nowemu sąsiadowi. — Choć nie sądziłam, że będzie aż tak duża. Tam, skąd pochodzę, obcy nie ładują się bezceremonialnie na podwórza innych ludzi i nie strzępią im mebli — wskazała na fotel, z którego zwisały oderwane przez mężczyznę pasma wikliny.

Wybuchnął głośnym śmiechem, aż przydługie pasma włosów opadły mu na nieogoloną twarz.

— Przepraszam– powiedział po chwili. — Olek — wyciągnął rękę, którą Anka uścisnęła po chwili wahania.

— Anka.

— Nie kupiłam tego domu — dodała. — Odziedziczyłam go po prababce.

— Musiała cię bardzo nie lubić — stwierdził Olek patrząc na dom.

— No wiesz… — Anka już miała się oburzyć, ale zdała sobie sprawę, że na sąsiedzie nie zrobi to żadnego wrażenia. Najwyraźniej nie bawił się w konwenanse i z mostu traktował ją jakby się znali od dawna. — Dlaczego? — Zapytała więc po prostu.

— Ludzie gadają, że to zły dom — Olek mrugnął porozumiewawczo.

— Nawiedzony? — Zaśmiała się, przypominając sobie własne rozważania przy pierwszym zetknięciu z ruiną.

— Raczej chyba niefartowny — powiedział po chwili namysłu. — O duchach nie słyszałem. Ale lata temu jeden taki zasnął tu w krzakach, a potem w biały dzień pobiegł do brzegu, zeskoczył z krzykiem na pomost i rzucił się do jeziora. Zanim nadbiegli z drugiego brzegu, utopił się. Nie umiał pływać.

— Pewnie ładnie się najpierw zaprawił, skoro zasnął w krzakach — wydęła usta Anka.

— Pewnie tak — zaśmiał się Olek. — Ludzie lubią dodać trochę dramaturgii do każdego nieszczęśliwego wypadku. Poza tym, skoro twoja babka tu kiedyś mieszkała i, jak rozumiem, dopiero niedawno pożegnała się z tym światem, to znaczy, że nie masz się czego obawiać.

— Prababka — sprostowała. — Poza tym, szczerze mówiąc, ona tu wcale nie mieszkała. Chyba tylko kilka dni. Nie wiem dokładnie, ale kiedy byłam dzieckiem, słyszałam opowieści, że ten dom miał być prezentem od pradziadka po narodzinach ich pierwszego syna, ale nie spodobał się szanownej prababce. Podobno po paru dniach kazała pakować walizy i oznajmiła, że jej noga więcej tu nie postanie… Ale wiesz, prababcia była rodowitą Gdańszczanką, przywykłą do miejskich luksusów i takie zadupie — jak to ująłeś — mogło jej nie zaimponować.

Zaśmiali się oboje, patrząc przez chwilę na bryłę domu, wyrastającą spomiędzy bujnej zieleni.

— Cóż — Olek wytarł dłonie o nogawki jeansów. — Chodź, sąsiadko, pomogę ci wypakować te graty z samochodu i zobaczymy, czy da się je jakoś doprowadzić do ładu.

Rozdział 4

Dni w Ostrowie miały zupełnie inny rytm niż ten, do którego przywykła przez ostatnie lata. Dom i ogród wciąż wymagał jeszcze mnóstwa pracy, więc początkowo starała się planować zadania na kolejny dzień, szacując, ile czasu zajmą jej poszczególne czynności, uwzględniając przerwy na posiłki i czas na relaks. Jednak szybko okazało się, że życie na wsi rządzi się innymi prawami, a rozkład dnia wyznacza pogoda, a nie, oprawiony w zielony zamsz, terminarz Anki. W Krakowie to zegarek dyktował jej jak ma żyć, kiedy jeść i kiedy musi się położyć, by pobudka następnego ranka nie była zbyt dotkliwa. Tutaj budziło ją słońce, wciskające się wąziutką smugą w szczelinę między roletą a futryną okna albo deszcz bębniący równomiernie w dachówki. Zaplanowane czynności, szczególnie te w ogrodzie, szły znacznie wolniej niż zakładała. Głównie dlatego, że były dla niej kompletną nowością, nigdy wcześniej nie pieliła chwastów ani nie sadziła roślin i wszystkiego dopiero się uczyła, wertując kolejne strony „Roku na działce”, starej książki, którą przed wyjazdem tu wcisnęła jej mama. Nie znała się na botanice i nie aspirowała do tytułu ogrodnika roku, ale uznała, że skoro już stała się posiadaczką kawałka ziemi na wsi, to wypadałoby mieć własną marchewkę czy pomidory. Poza tym otoczenie nowo wybudowanego ganku straszyło pustką na tle dziko zarośniętej części ogrodu. Za radą Olka, nawiozła więc żyznej ziemi, by wzbogacić piaszczyste podłoże i posiała wokół malwy i ostróżki. Nie spodziewała się, że pierwsze kiełkujące rośliny mogą jej sprawić taką satysfakcję. Cisza wypełniona śpiewem ptaków i ciepłe wiosenne powietrze działały na nią jak balsam i często przerywała pracę, żeby po prostu posiedzieć na trawie, w słońcu, dając myślom odpłynąć. Coraz rzadziej wracała do wydarzeń z Krakowa i rozpamiętywania zawodu, który przeżyła. Złamane serce bolało teraz mniej niż zraniona duma i z każdym dniem bardziej docierało do niej, że związek ze Zbyszkiem nigdy nie był prawdziwy. To ona, przepełniona potrzebą bliskości i marzeniami o rycerzu na białym koniu, inwestowała każdą wolną chwilę i wszystkie emocje w ten biurowy romans. Z naiwnością pensjonarki wierzyła, że parę godzin w hotelowym pokoju i porozumiewawcze spojrzenie wymienione na korytarzu biurowca to podstawy solidnej relacji. Nie miała wcześniej doświadczenia w sprawach damsko-męskich, nigdy wcześniej nie była zakochana, więc jej niedoświadczone serce stanowiło grunt podatny na manipulacje i urabianie przez wprawnego uwodziciela. Dopiero kiedy podsłuchany przypadkiem komentarz Zbyszka sprowadził ją brutalnie na ziemię, dotarło do niej, że każdy pracownik open space wie doskonale o ich świetnie skrywanym „związku”. Nagle zrozumiała znaczenie rzucanych przez kolegów półsłówek i żartów. Wcześniej trwała w jakimś uczuciowym amoku i nie dostrzegała, że jest na językach wszystkich i bynajmniej nie są to komentarze życzliwe, ani nawet pobłażliwe dla jej naiwnej ufności wobec szefa. Uświadomiła sobie, że dla współpracowników jest zwykłą dziunią, robiącą karierę przez łóżko. Prawdziwą ironią losu była w tym kontekście, podsłuchana przypadkiem rozmowa szefa, z której wynikało, że było dokładnie odwrotnie niż sądzili. To on, Zbyszek, sypiał z Anką, żeby zatrzymać ja w firmie jak najdłużej i swobodnie korzystać z jej nieprzeciętnego talentu i świetnych projektów. Nigdy wcześniej nie przeżyła takiego upokorzenia. Miała ochotę zapaść się pod ziemię. W jednej chwili runęły jej życiowe plany, a marzenia o związku ze starszym mężczyzną legły w gruzach. Dodatkowo myśl o spędzeniu choćby jeszcze jednego dnia w korporacji i znoszenia spojrzeń niechętnych jej współpracowników, przyprawiała ją o mdłości. Jedynym rozwiązaniem była ucieczka i zamknięcie tamtego etapu, bez możliwości powrotu. Mogła oczywiście po prostu zmienić pracę i zacząć nowy rozdział, bez wywracania wszystkiego do góry nogami. Ale wtedy pojawił się spadek i nagła niespodziewana szansa na coś zupełnie innego niż to znane, i w jednej chwili znienawidzone, życie. Teraz, kiedy uwalana ziemią, z włosami w nieładzie, wyrywała niechciane chwasty wokół zasadzonych przez siebie roślin, na swojej ziemi, wokół swojego domu, gdzieś na końcu świata, czuła, że to drastyczne posunięcie, było jedynym słusznym, i że to nowe życie z dala od miejskiego zgiełku i szaleńczego tempa jest lepszym lekarstwem niż jakakolwiek psychoterapia.


Przemierzając Ostrowo wzdłuż i wszerz, Anka powoli nawiązywała nowe znajomości. Ludzie tu byli sympatyczni i otwarci, a odkąd dowiedzieli się, że dom w lesie nie będzie kolejnym pensjonatem dla przyjezdnych, a Anka nie zamierza im stwarzać konkurencji, pozbyli się początkowej rezerwy i zaczęli ją traktować jak swoją. To serdeczne przyjęcie było dla dziewczyny miłym zaskoczeniem. Nigdy wcześniej, nie licząc wakacyjnych wypadów, nie miała styczności ze społecznością wsi czy małego miasteczka, a jej wyobrażenie było oparte na tym, co wyczytała w książkach i zobaczyła w filmach. W tym fabularnym świecie mieszkańcy małych osad zawsze byli zamknięci na obcych, nieprzychylni i nieufni. Jej nowi sąsiedzi natomiast od pierwszego dnia okazywali jej życzliwość i służyli radą i pomocą, a bardzo często ich potrzebowała, nieobeznana z wiejskim życiem. Użytkowanie apartamentu w Krakowie wymagało od niej jedynie comiesięcznych wpłat na konto właściciela oraz regulowania rachunków. Tu, musiała pilnować poziomu gazu w butli, by w odpowiednim momencie pojechać po następną, założyć w ogrodzie kompostownik na bioodpady i raz w tygodniu wystawiać worki ze śmieciami przy głównej drodze, bo śmieciarka nie mieściła się na jej otoczonym drzewami podjeździe. Starała się odwdzięczyć sąsiadom za ich pomoc, tak jak mogła, oferując starszym, niezmotoryzowanym mieszkańcom podwózkę do ośrodka zdrowia czy na niedzielną mszę. Sama też coraz częściej uczestniczyła w nabożeństwach, czując, że to część tutejszego życia, której nie warto zaniedbywać. W Krakowie zachodziła czasem do któregoś z zabytkowych kościołów, by powdychać atmosferę starych murów i porozmyślać w ciszy. Tutaj kościół był centrum, wokół którego skupiało się życie mieszkańców i religia stanowiła stały element codzienności. Ance bardzo to odpowiadało. Mimo dość luźnego stosunku do dogmatów wiary, w której została wychowana, ceniła przywiązanie tutejszych mieszkańców do tradycji i podobało jej się celebrowanie obrzędów kościelnych w stary, nieco zabobonny sposób.

Z czasem coraz lepiej orientowała się w okolicy i panujących tu zwyczajach. Opracowała też strategię robienia zakupów. Dwa razy w tygodniu zaopatrywała się we wszystkie podstawowe produkty w powidzkim supermarkecie. W środy obowiązkowo zachodziła też na tamtejszy targ po świeże owoce i warzywa. Raz na jakiś czas, kiedy miała ochotę na coś bardziej wykwintnego, wyprawiała się do oddalonego o kilkanaście kilometrów Witkowa, gdzie na głównej ulicy znajdował się duży market, który zaopatrzeniem mógł śmiało konkurować z najlepszymi krakowskimi delikatesami. Natomiast, kiedy zabrakło jej czegoś nagle, mleka albo cukru, zakładała buty i szła ścieżką przez las do wiejskiego sklepiku w Ostrowie. Zajmowało jej to 10 minut i za każdym razem zachwycała ją świadomość, że ta kręta, piaszczysta ścieżka, która pachnie nagrzaną słońcem żywicą, to jej codzienność, a parę miesięcy temu jej zwyczajową drogę do sklepu stanowił wąski, zatłoczony chodnik i obowiązkowe odstanie dwóch zmian świateł na pełnej zgiełku krakowskiej ulicy.

Ostrowski sklep mieścił się w małym, obskurnym, pokrytym papą, budyneczku GS, z wybetonowanym placykiem wokół, na którym, na ustawionej w kącie ławeczce zawsze urzędowało kilku mężczyzn, popijając piwo lub tanie wino. Robiąc tu zakupy obowiązkowo odbywała miłą pogawędkę ze sprzedawczynią, panią Szwarcową, która była skarbnicą wiedzy o okolicznych mieszkańcach i bardzo chętnie się tą wiedzą dzieliła. Była to zażywna kobieta w średnim wieku, o wiecznie zarumienionych policzkach i ogromnym, falującym biuście, który utrudniał jej swobodne poruszanie się w wąskiej alejce między półkami a ladą. Szwarcowa, mimo skłonności do plotek i ciekawskiej natury była kobietą o gołębim sercu i dobrym charakterze, przez co zaskarbiała sobie sympatię i szacunek innych mieszkańców wsi.

Tego dnia, Anka wybrała się do ostrowskiego sklepiku w nadziei, że uda jej się kupić środek na mszyce lub przynajmniej zasięgnąć u sprzedawczyni porady, jak naturalnymi środkami pozbyć się czarnej zarazy z zakupionych kilka dni temu prymulek. Kiedy mijała pierwsze zabudowania wsi, dostrzegła jakieś poruszenie pod sklepem. Mieszkańcy stali w grupkach, żywo o czymś rozprawiając. Zbliżając się widziała ich przejęte, zaaferowane miny.

— O, Ania, dziecko! — Zawołała Szwarcowa na jej widok. — Słyszałaś, co się stało?

— Co takiego? — zapytała, dołączając do grupy kobiet. Mina sprzedawczyni nie wróżyła niczego dobrego.

— – Dziecko porwali w Lipnicy!

— Jak to? Kiedy? — Anka poczuła dreszcz wzdłuż kręgosłupa. Lipnica leżała niedaleko, po drugiej stronie jeziora.

— Wczoraj popołudniu — załamała ręce kobieta. — Maleństwo, chłopczyk, dopiero, co urodzony…

— Podobno Kaśka Stryjkowska, ta matka, zabrała go na pierwszy spacer– odezwała się Nowakowa, gruba gospodyni, przepasana kolorowym fartuchem. — Dziecko zasnęło, więc nie chciała go wyciągać z wózka, a musiała na moment wstąpić do sklepu. Tam schodki strome, wózkiem nie wjedziesz. No i zostawiła tego maluszka przed sklepem i weszła. Sprzedawca zagadał ją chwilkę i nagle usłyszeli jak jakiś samochód rusza z piskiem opon. Wyleciała od razu, bo się wystraszyła, że to może jakiś pijany i wjedzie jej autem w wózek. Ale nie, wózek stał, tak jak go zostawiła. Tylko kocyk odwinięty, a w środku pusto!

— Jezu — jęknęła Anka. — I nikt niczego nie widział?

— Policja ponoć rozpytuje po okolicy– powiedziała trzecia z kobiet, którą Anna często widywała we wsi. — Ale nawet marki samochodu nikt nie zauważył. Tylko, że duży i ciemny, coś jak twój — dodała.

— A takich tu teraz pełno — pokiwała głową Szwarcowa. — Moda taka.

Rzeczywiście, od pewnego czasu na polskich szosach dominowały samochody typu suv, w zasadzie każdy inny rzuciłby się w oczy bardziej.

— To może trzeba szukać? — zapytała Anka. — Może porywacz porzucił niemowlę gdzieś w lesie…

— Szansa niewielka — odezwał się jeden z mężczyzn stojących kilka kroków dalej. — Ale i nam się wydaje, że spróbować trzeba. Noce jeszcze zimne, długo taki maluch na dworze nie wytrzyma.

Ustalili wspólnie, że zwołają pozostałych sąsiadów i za pół godziny zbiorą się pod sklepem i razem wyruszą na poszukiwania.

Anka machnęła ręką na zakupy i zawróciła do domu, żeby zmienić buty i zarzucić coś cieplejszego na ramiona. Informacja o porwaniu niemowlęcia szumiała jej w głowie, jak uciążliwa mucha. Zestawienie takiego dramatu z cichym, leniwym klimatem jeziora brzmiało jak dysonans, coś, co nie miało prawa się wydarzyć. Nie tutaj. Nie w tej spokojnej, sielskiej okolicy. Dochodziła już do linii lasu, kiedy drogę zastąpiła jej siwa staruszka, ubrana w jakieś długie szmaty, zgarbiona i wsparta o zszarzałą kulę ortopedyczną. Wcześniej musiała stać ukryta między drzewami, bo pojawiła się znikąd, zupełnie zaskakując dziewczynę. Anka zatrzymała się niepewnie. Wygląd staruszki wprawił ją w zdumienie, jakby kobieta wyłoniła się z jakiejś innej rzeczywistości. Pachniała dymem i ziołami.

— To wszystko przez ciebie, rudy diable — syknęła celując w Ankę kościstym palcem. — Przyjechałaś nie wiadomo skąd i rozbudziłaś zły dom. A tyle lat był spokój. — Pokręciła głową i splunęła bezzębnymi ustami prosto pod nogi Anki. Dziewczyna aż się cofnęła, zdjęta przerażeniem. Rozejrzała się dokoła, ale nigdzie nie dostrzegła żywej duszy. Wyminęła staruchę i pobiegła w stronę domu. Kiedy obejrzała się po chwili, upiorna baba wciąż stała na ścieżce przy wejściu do lasu i patrzyła za nią wyblakłymi oczami. To nieruchome, nienawistne spojrzenie sprawiło, że Ance ścierpła skóra. Biegiem pokonała resztę drogi do swojej furtki, nie oglądając się już więcej. Kiedy pół godziny później wracała przed sklep, nerwowo rozglądała się wokoło, ale nigdzie nie dostrzegła starej kobiety.

Potem, kiedy już pogrupowani ruszyli przeczesywać las, wspomniała o tym Szwarcowej i jej koleżankom.

— Aaa, nie przejmuj się tym, dziewczyno — powiedziała sprzedawczyni. — To stara szajbuska. Kręci się po okolicy i gada bzdury. — Inne kobiety pokiwały głowami.

— Dom długo stał pusty — dodała Nowakowa. — Właściwie chyba zawsze, to i ludzie zaczęli opowiadać o nim niestworzone historie. Mądra z ciebie dziewczyna, poważna, przecież nie będziesz wierzyła w jakieś legendy.


Przemierzali las, zaglądając pod każdy krzak i rozgarniając gęste pędy jeżyn, choć bez większych nadziei na powodzenie. Trudno było przypuszczać, że ktoś porwał niemowlę tylko po to, by porzucić je w pobliskim lesie. Szli w ciszy, by rozmowami nie zagłuszyć ewentualnego kwilenia dziecka. Słychać było tylko echo ich kroków i trzaskanie suchych gałązek pod butami. Milczący pochód zatrzymywał się przy każdym okrzyku nadwodnych ptaków, który rozlegał się w pobliżu brzegów. Dźwięki wydawane przez perkozy chwilami do złudzenia przypominały płacz niemowlęcia i w tych krótkich momentach w oczach mieszkańców można było dostrzec cień nadziei, choć odgłosy jeziora były im znane od dziecka. Kiedy okrążyli Hutkę i ruszyli w stronę Przybrodzina okazało się, że nie tylko oni wpadli na pomysł poszukiwań. Z przeciwległej strony nadciągała grupa gospodarzy z tamtej wsi. Zatrzymali się naprzeciw siebie z milczącą rezygnacją na twarzach. Jedyna nadzieja, że grupa, która poszła w stronę cypla i hotelu Moran miała więcej szczęścia.

Zaczynało się ściemniać, więc zawrócili i mostem ruszyli z powrotem do Ostrowa. Po pewnym czasie dołączyło do nich kilka osób, które również bez powodzenia, przeszukały brzegi mniejszego jeziora. Wśród nich Anka dostrzegła Olka. Miał przygnębioną minę jak wszyscy pozostali. Pomachała do niego i po chwili zrównał się z nią w marszu. Dłuższy czas szli w milczeniu, aż w końcu Olek powiedział:

— Znam rodziców tego niemowlaka. Chodziłem z jego ojcem do szkoły. Długo starali się o dziecko i kiedy wreszcie się udało… Straszna tragedia.

— Aż ciężko uwierzyć w coś takiego — wybuchnęła Anka. — W biały dzień, w środku wsi… Nie chcę nawet myśleć, przez co przechodzą teraz rodzice tego maluszka. Może można im jakoś pomóc?

— Jutro mam letników, muszę przygotować dom na ich przyjazd — powiedział Olek. — Ale może wieczorem uda mi się do nich podjechać, do Lipnicy i sprawdzić, czy coś jeszcze możemy zrobić.

— Dobrze — pokiwała głową Anka. — Daj mi znać.

— Czy wszyscy tu wynajmują pokoje letnikom? — zapytała po chwili.

— Większość — odparł Olek. — Część ludzi, tak jak ja, kupiła działki blisko jeziora i pobudowała domki letniskowe. Inni odnajmują pokoje we własnych domach. To tutaj najlepsza forma zarobku w sezonie.

— Może dziecko porwał ktoś, kto się tu zatrzymał? Dni są ciepłe, pewnie w weekend pojawiło się już sporo turystów — zastanawiała się Anka. — Trzeba popytać tych, którzy przyjmują letników, czy nie przyjechał do nich ktoś dużym, ciemnym samochodem.

— Popytać można — powiedział Olek. — Chociaż przypuszczam, że policja też doszła do podobnych wniosków. Normalnie ludzie nie są chętni współpracować z glinami, ale ponieważ chodzi o dziecko, raczej nikt nie będzie kręcił i zatajał informacji. Poza tym, nawet jeśli… często jest tak, że nawet nie widzisz, komu wynajmujesz. Wymiana maili, klucz w skrytce i gotówka zostawiona na stole. Niezbyt to rozsądne, ale upraszcza sprawę dla obu stron, szczególnie jeśli chodzi o nocleg na jedną noc.

Doszli do pierwszych zabudowań i Anka pożegnała się z grupą, skręcając w szutrową drogę, prowadzącą do jej domu.

Pierwszy raz, odkąd przyjechała w te okolice poczuła się nieswojo, podążając samotnie w mroku. Las wydał jej się dziś ponury i nieprzyjazny, a dom zbyt oddalony od innych zabudowań. Oświetlane smugą światła z latarki gałęzie rzucały nieregularne cienie, a nawoływania perkozów znad jeziora brzmiały złowieszczo, jak lament. Porwanie niemowlęcia i spotkanie strasznej babki zupełnie wytrąciły ją z równowagi. Przyspieszyła kroku, obiecując sobie duży kubek melisy, gdy tylko dotrze do domu. Z ulgą zamknęła za sobą bramę i zgasiła latarkę, kiedy zamontowana na ganku lampa z czujnikiem ruchu, zaświeciła się pod wpływem jej kroków. Wspięła się po schodach, a potem stanęła jak wryta, z krzykiem zamarłym na ustach. Na belce pod spadzistym daszkiem ganku, oplątany niezdarnie jutowym sznurkiem, wisiał krzyż. Metalowa figurka Jezusa, przybita do ciemnego drewna krucyfiksu, migotała w halogenowym świetle lampy, kołysząc się wprzód i w tył pod wpływem lekkich podmuchów wiatru.

— Cholerna wariatka — wyszeptała, wypuszczając powietrze ze świstem.

Stanęła na palcach i z wysiłkiem odwiązała krzyż. Sznur zwisający z belki wyglądał teraz jak szubienica. Anka wzdrygnęła się, czując jak włosy jeżą się jej na karku. Nie miała ochoty zostawiać dyndającej posępnie liny do jutra. Skoczyła kilka razy, ale nie udało jej się dosięgnąć węzła na belce, wspięła się więc po drewnianej ławce i przytrzymując się balustrady odplątała sznur. Rzuciła go na deski ganku, zachodząc w głowę, jak przygarbiona staruszka zdołała umocować krzyż na takiej wysokości. Kiedy już ochłonęła, uznała, że jutro powiesi go wewnątrz, ponad drzwiami wejściowymi. Skoro nawiedzona starucha uznała, że krzyż może chronić przed wpływem „złego domu”, to niech chroni. Szkoda tylko, że w żaden sposób nie poprawiało to sytuacji porwanego maluszka i jego rodziców.

Rozdział 5

Kolejne dni nie przyniosły żadnych nowych informacji. Miejscowi nie rozmawiali o niczym innym i podejrzliwie patrzyli na turystów, których przybywało z każdym dniem. Policjanci i żołnierze z pobliskiej jednostki przeczesywali okoliczne lasy, niestety bez powodzenia. Sprawa porwania została nagłośniona w mediach, w telewizji wypowiadali się coraz to nowi psycholodzy, profilerzy i samozwańczy detektywi, ale fachowcy nie dawali zbyt dużych nadziei na pozytywny finał sprawy. Przy porwaniach czas miał decydujące znaczenie, z każdą godziną szanse na odnalezienie małego Mateuszka malały. Nikt nie zadzwonił do rodziców z żądaniem okupu, a służby zaangażowane do poszukiwań nie natrafiły na żadne ślady. Anka czuła się coraz mocniej przygnębiona, słuchając plotek i czytając doniesienia z portali informacyjnych, więc kiedy Milena zaproponowała weekendowy wypad do Poznania, uznała to za genialny pomysł. Jej środki finansowe skurczyły się już do niewielkiej sumy i nastał moment, w którym musiała postarać się o jakieś sensowne zlecenie, by utrzymać się na powierzchni. Postanowiła upiec dwie pieczenie na jednym ogniu i przy okazji wizyty w Poznaniu umówiła się na spotkania w dwóch dużych agencjach reklamowych, z którymi jako freelancerka miała nadzieję nawiązać współpracę.

Wyjechały rano i po dotarciu do miasta rozdzieliły się na kilka godzin, umawiając się w porze obiadowej pod poznańskim Pręgierzem. Po odbytych rozmowach, podbudowana solidnym zleceniem, Anka ruszyła w stronę Starego Rynku. Poznań był dla niej obcym miastem, więc szła posiłkując się mapką Google w swoim smartfonie, jednocześnie rozglądając się na boki, by choć trochę posmakować klimatu tutejszej starówki. Zgodnie z wytycznymi nawigacji zbliżała się już do Rynku i stojącego na nim Pręgierza, kiedy w jednej z bocznych uliczek dostrzegła Milenę, rozmawiającą z jakimś mężczyzną. Wysoki blondyn w okularach wyjął z aktówki jakąś kartkę czy broszurę i podał Milenie, która wrzuciła ją do torebki, nawet na nią nie spojrzawszy. Potem pożegnali się skinieniem głowy i mężczyzna odszedł w przeciwnym kierunku, a Milena uniosła głowę i dostrzegła Ankę.

— Jezu, trzeba było przyjść kilka minut wcześniej i wybawić mnie od tego nudziarza! — przewróciła oczami, wskazując ruchem głowy blondyna, który znikał już w tłumie. — Kolega ze studiów, straszny kretyn. Kandyduje do Rady Miasta, zarzuca okolicę ulotkami ze swoją nienachalnej urody podobizną i peroruje jak na wiecu wyborczym. Dobrze, że już poszedł, bo przysięgam, zaraz dopadłby i ciebie.

Ruszyły w stronę parasoli jednej z restauracji, bo obie były już bardzo głodne. Milena zdążyła od rana zaliczyć wizytę w dwóch galeriach handlowych i obłowić się na wyprzedażach. Jej ręce wypełniały torby z logo znanych marek odzieżowych, które niecierpliwie wepchnęła czubkiem buta pod stolik, kiedy usiadły. Zamówiły obiad i siedziały ze szklankami mrożonej herbaty, obserwując dość zatłoczony rynek. Zapachy dochodzące z sąsiednich stolików jeszcze potęgowały uczucie głodu. W końcu kelner przyniósł wypełnione po brzegi talerze i obie zamilkły na dłuższą chwilę, skupione na jedzeniu.

— Kurwa, ale to życie jest niesprawiedliwe… — zaczęła Milena z pełnymi ustami, wpatrując się w Ankę, która kończyła już swoją porcję. — Spójrz tylko na siebie. Wpierdzielasz te pierogi jak maszyna i nie masz na sobie ani grama tłuszczu!

Anka zamarła z ostatnim pierogiem nabitym na widelec.

— A ja katuję się jakimiś sałatkami, jak pieprzony królik, a i tak wyglądam jak pączek!

— Przynajmniej masz cycki — odpaliła Anka, przełykając ostatni kęs. Kilka osób z sąsiednich stolików obejrzało się i wlepiło zaciekawiony wzrok w biust Mileny. Dziewczyny wybuchnęły śmiechem.

— Wiesz, co powiedział o mnie mój szef do swojej żony? — Anka pochyliła się nad stolikiem i przyciszyła głos. — Że ma nadzieję, że mój projekt będzie warty swojej ceny. Bo tylko to może mu wynagrodzić obracanie miesiącami rudej kłody, bez tyłka i cycków… Stałam w korytarzu pod drzwiami jego biura i wszystko słyszałam.

Milena zrobiła wielkie oczy, a Anka po raz kolejny zdziwiła się, z jaką łatwością przychodzi jej mówienie nowej przyjaciółce o sprawach, z których nigdy nikomu się nie zwierzała.

— Wtedy za jednym zamachem dowiedziałam się, że po pierwsze nie jestem jego wielką miłością, a jedynie inwestycją w rozwój firmy, a po drugie, że jego żona doskonale wiedziała o naszym romansie, a może nawet była jego pomysłodawczynią…

— Co to za chorzy ludzie?! — Wykrzyknęła Milena, krzywiąc się z niechęcią i niedowierzaniem. — I co zrobiłaś?

— To, co zrobiłby każdy na moim miejscu — wzruszyła ramionami Anka. — Wróciłam do swojego biurka, skasowałam cały, niemal dopięty projekt, nad którym pracowałam kilka miesięcy, zabrałam rzeczy i pojechałam do domu.

— Byłaś w nim zakochana?

— Nawet bardzo — Anka z wyrazem obrzydzenia na twarzy pokręciła głową. Trudno było ocenić, czy bardziej obrzydza ją zachowanie szefa czy własna głupota. — Zakochanie przeszło, jak ręką odjął, ale poczucie, że zostałam upokorzona i wykorzystana trwa do dziś. Na szczęście mogłam to wszystko zostawić za sobą. Dwa tygodnie później przyszła wiadomość o śmierci prababci. Potem okazało się, że zapisała mi dom w Ostrowie. Pomyślałam wtedy, że to znak, by zacząć wszystko od nowa.

— Byłaś jej ukochaną prawnuczką?

— Skąd! Prawie się nie znałyśmy. Widziałam ją tylko kilka razy w życiu, ostatnio na jej setnych urodzinach.

— Rany, to ile ona żyła? — zapytała zaskoczona Milena.

— Zmarła zaraz po sto drugich urodzinach. Całe życie mieszkała w Gdańsku, a mój dziadek, a jej syn, poznał babcię, wypoczywającą na wczasach nad morzem i kiedy wakacje się skończyły, pojechał za nią do Krakowa. Później już nie bardzo utrzymywał kontakty z rodziną. Widywałam ją tylko przy okazji jakichś ślubów czy pogrzebów. Nie była specjalnie wylewna– raczej wielka pani niż urocza staruszka– zaśmiała się Anka. — Prababka miała jeszcze drugiego syna i to jego rodzina opiekowała się nią na starość. Zdziwiłam się, że w ogóle cokolwiek mi zapisała — Anka rozłożyła ręce. — Ale szczerze mówiąc ta ruinka spadła mi z nieba. Choć słyszałam już od kilku osób, że to raczej piekielny przybytek…

— Zły dom, co? — Milena przewróciła oczami. — Ludzie muszą sobie dopisać historię do każdej opuszczonej chałupy. Nic na to nie poradzisz. Dobrze, że masz chociaż tyle rozumu, żeby nie wkręcać się w jakieś lokalne zabobony.

— Staram się nie przejmować tymi opowiastkami, ale wiesz, jak wracam do domu po ciemku, a na ganku wisi na sznurze krzyż…

— Co takiego?! — Milena aż zachłysnęła się herbatą. — Pieprzony ciemnogród! Jak z Umberto Eco… Co za pojeb mógł to zrobić?

— Przypuszczam, że to taka upiorna staruszka. Wcześniej spotkałam ją w lesie. Nie była zbyt sympatyczna. Zdaje się, że to ona rozpuszcza po okolicy te bujdy o moim domu. Swoją drogą, ciekawa jestem, kto był jego pierwszym właścicielem. Da się to jakoś sprawdzić?

— Hmm… to stary dom, z początku XX wieku, budowany chyba jeszcze przed I Wojną Światową, więc za Niemca. Powinny być jakieś rejestry mieszkańców z tamtego okresu, Niemcy byli dość skrupulatni w takich sprawach.

— Ale gdzie tego szukać?

Milena zamyśliła się przez chwilę. — Zacznijmy u nas, w bibliotece, a jak niczego nie znajdziemy, możemy się skontaktować z Wielkopolskim Towarzystwem Genealogicznym. Ale chyba najprościej byłoby popytać ludzi. Ci z tamtego okresu już nie żyją, ale ich dzieci mogą jeszcze pamiętać jakieś opowieści z początku wieku, jeśli nie zmogła ich demencja czy inny Alzheimer. Pogadaj z sąsiadami, a ja poszukam w bibliotece. Zajmiemy się wreszcie czymś innym niż wałkowaniem na okrągło sprawy porwania.

Anka westchnęła, przytłoczona nawet wzmianką o porwanym dziecku.

— To jest tak okropne, że nie mam już siły o tym myśleć. Kaśka zupełnie się posypała — ciągnęła Milena. — Telewizja chciała ją namówić na wygłoszenie apelu do porywacza, ale odmówiła. Siedzi podobno całe dnie w pokoju, nie ubiera się, nie je…

— Trudno się dziwić. Mój sąsiad, Olek, mówił, że długo starali się o dziecko.

— Nie wiem, ile w tym prawdy– stwierdziła Milena. — Zanim zaszła w ciążę dość intensywnie korzystała z życia. Każdy dodaje do tej historii swoje trzy grosze, żeby zabłysnąć, że tak dobrze znał tę rodzinę. A Olek Dybała pod pierzynę im chyba nie zaglądał… Zresztą — machnęła ręką — to przecież nie ma znaczenia, tragedia jest tragedią. Wiesz, ja to może głupia jestem, ale czasem sobie myślę, że może lepiej, gdyby się okazało, że tego Mateuszka ktoś porwał za granicę i sprzedał jakiejś bezdzietnej rodzinie na zachodzie, niż gdyby się miało okazać…

— Wiem — powiedziała Anka. — Każda inna opcja wydaje się dużo gorsza. Mam nadzieję, że nie porwała go jakaś wariatka, która straciła własne dziecko. Przeraża mnie myśl, że mógłby być w rękach kogoś niespełna rozumu…

— Nawet tak nie mów, Aniu — Milena pokręciła głową. — Trzeba mieć nadzieję, że w końcu go znajdą, całego i zdrowego. A póki co trzeba żyć dalej, bo z naszego przygnębienia nic nikomu nie przyjdzie.

Rozdział 6

Od samego rana było bardzo gorąco. Był koniec maja, a słupki rtęci już o 10 rano przekroczyły 27 stopni. Po przebudzeniu w dusznej sypialni Anka powzięła postanowienie, że nie może już dłużej zwlekać z zamontowaniem moskitier. Wieczorami pojawiało się coraz więcej komarów i wszelkiego robactwa, więc zamykała okna przed nadejściem zmroku. Ale panujące upały, mimo że dużo mniej dokuczliwe w ocienionym lasem domu, wykluczały te opcję na dłuższą metę. Samoprzylepne siatki kupiła w witkowskiej Mrówce i dziś wreszcie postanowiła zrobić z nich użytek. Miała za sobą kiepską noc. Siedziała na ganku w piżamie, rozczochrana, z kubkiem kawy w dłoniach i próbowała wyłowić z pamięci fragmenty koszmarów, które dręczyły ją, odkąd tylko zamknęła oczy. W sypialni było w nocy jak w piekle. Budziła się kilka razy w mokrej pościeli, lawirując pomiędzy snem a jawą, w uszach wciąż mając dźwięki, a przed oczami upiorne obrazy z minionego snu. W półśnie wydawało jej się, że ktoś chodzi po jej strychu i domu. Słyszała stłumione kroki i skrzypienie desek, ale zanim zebrała się, by wstać i sprawdzić, znów zapadła w sen. Teraz jednak nie mogła sobie przypomnieć nawet jego skrawków. Pamiętała tylko płacz dziecka, cichy i przejmujący jak miauczenie kociaka. Widocznie porwanie niemowlęcia wciąż nie dawało jej spokoju. Kiedy mieszkała w Krakowie podobna informacja zajęłaby jej myśli może na kilka minut, a potem zostałaby zduszona przez kolejne ludzkie dramaty, obficie nagłaśniane przez internetowe portale informacyjne. Tu, w małej społeczności, gdzie wszyscy znali Kaśkę i Janka Stryjkowskich, na których spadło nieszczęście, wiadomość była odbierana personalnie i nie dawała o sobie zapomnieć. Dodatkowo media prześcigały się w mnożeniu teorii spiskowych wokół porwania. Ludzie pamiętali jeszcze sprawę z Sosnowca sprzed kilku lat i teraz podejrzliwie traktowali matkę porwanego chłopca. Policja już na początku wykluczyła jej udział w zniknięciu dziecka, ale opinia publiczna, zwiedziona i oszukana przez dzieciobójczynię ze Śląska, teraz nie dawała się przekonać i nie wierzyła w niewinność Stryjkowskiej, rozpuszczając coraz to nowe plotki o dotkniętej tragedią kobiecie. Lokalna społeczność była tym oburzona i tym bardziej stała murem przy Stryjkowskich.

Anka potarła obolałe skronie, dopiła kawę i poszła się przebrać. Kiedy zabrała się do pracy, okazało się, że zadanie nie jest tak banalne, jak mogło się wydawać. Ościeżnice okien nie były gładkie i płaska powierzchnia była zbyt mała, by przykleić tam taśmy z rzepami. Musiała każdą taśmę przecinać wzdłuż uważając, bo pasek zabezpieczający odchodził z nich łatwo i zamiast do ramy okiennej taśmy przyklejały się do jej palców. Przy drugim oknie nabrała wprawy i kolejne poszło już całkiem sprawnie. Po zamontowaniu moskitier w oknach sypialni i salonu, stanęła niezdecydowana w progu kuchni. Okno znajdowało się zaraz nad pięknym, dębowym blatem i otwierało się na ocalone od wycięcia krzewy, które zgodnie z nadziejami Anki, właśnie zaczynały kwitnąć i wsuwały łodyżki z białymi, lejkowatymi kwiatami do wnętrza domu. Wyglądało to sielsko i pięknie i żal by jej było ograniczyć siatką tę idealną integrację starego domu z otaczającą go naturą. Ostatecznie uznała, że to jedno okno może zamykać o zmroku. Wcześniej zrezygnowała również z moskitiery na drzwiach wejściowych, choć widziała w okolicznych domach, że to stała praktyka i zapewne duże udogodnienie dla letników, biesiadujących po zmroku na gankach i werandach. Ale jej piękny, ażurowy ganek, powoli obrastający dzikim winem, straciłby wiele na uroku, zeszpecony białą, podobną do gazy siatką. Zamiast tego powiesiła na futrynie staromodną taśmę z rzędami drewnianych koralików, które teraz przy każdym wejściu do domu wydawały z siebie suchy klekot, a często boleśnie chwytały w swoje szpony jej roztrzepane, kręcone włosy.

Tkwiła zatopiona w myślach, wsparta na kuchennym blacie, kiedy wielki rudo-biały kocur wskoczył na parapet, a potem, ocierając się o futrynę, wsunął się miękko do wnętrza kuchni. Zgrabnie wymanewrował między stojącą tuż pod oknem cukiernicą, a błękitnym imbryczkiem pełnym herbacianej esencji i zeskoczył na podłogę.

— Hmm… widzę, że w tych stronach wszyscy dość swobodnie traktują pojęcie terenu prywatnego — zaśmiała się Anka, spoglądając na lśniące futerko zwierzęcia. — Musi ci być gorąco, biedaku.

Sięgnęła do kuchennej szafki i wydobyła plastikową podstawkę od doniczki, którą napełniła wodą i postawiła przed ocierającym się o jej nogi przybyszem. — Nadchodzi pora obiadu. Pewnie coś byś przekąsił?

W lodówce znalazła otwartą puszkę konserwy tyrolskiej, która została z wczorajszej kolacji. Rozejrzała się za czymś, co mogłoby zastąpić miskę. Kot nie odrywał od niej zmrużonych, żółto-zielonych ślepi, kiedy szykowała mu jedzenie. Miauknął przeciągle, a Ankę przeszedł dreszcz.

— Ach, więc to tak! To Ty, łobuzie, miauczysz po nocy i stresujesz Bogu ducha winnych ludzi?

Przykucnęła z miską przed kocurem i wyciągnęła rękę, by pogłaskać jedwabiste futerko. Kiedy tylko go dotknęła, zwierzę, jak rażone piorunem prychnęło głośno i wyprężyło się do natychmiastowego ataku. Ostre pazurki rozorały policzek Anki, która straciła równowagę i z okrzykiem zaskoczenia usiadła na podłodze. Rudo-biały przybysz popatrzył na nią pogardliwie i omijając podsuniętą miskę, wyskoczył przez okno.

— Dzień dobry — usłyszała nieśmiałe przywitanie i czyjaś głowa, z krótko przystrzyżonymi włosami wsunęła się pomiędzy pasma koralików w wejściu. — Potrzebuje pani pomocy?

— A pan stał przed progiem mojego domu, czekając na wezwanie, tak? — Prychnęła Anka podnosząc się z podłogi. Zaczynała ją poważnie irytować ta inwazja na jej prywatność. Każda kolejna osoba wchodziła tu jak do siebie.

— Nie, nie. Bardzo przepraszam za wtargnięcie — zmieszał się młody mężczyzna. — Właśnie miałem zapukać, kiedy usłyszałem pani krzyk. Co się stało? — Zapytał wskazując na jej zakrwawiony policzek.

— Kot, nie ma o czym mówić — machnęła ręką podchodząc do gościa. — Czym mogę pomóc? — zapytała chłodno.

— Przyszedłem się tylko przywitać — odparł wyciągając do niej rękę. — Krzysztof Porębski. Jestem weterynarzem w Kosewie, wskazał ręką gdzieś w kierunku przeciwległego brzegu jeziora.

— Anna Kowalska — uścisnęła dłoń mężczyzny.

— Poważnie? — uniósł brwi zaskoczony.

— Poważnie — odpowiedziała Anka, od dziecka przyzwyczajona do uwag na temat swojego najpospolitszego imienia i nazwiska. — Podobno urodziłam się już z rudymi włosami — wskazała burzę miedzianych loków na swojej głowie i uśmiechnęła się lekko. — Widać rodzice uznali, że będę się dostatecznie wyróżniać i nie dołożyli mi wymyślnego imienia. Przez to byłam jedną z pięciu Anek w klasie i wszyscy, włączając nauczycieli, mówili na mnie „Ruda” — dodała z przekąsem.

— Włosy rzeczywiście ma pani wyjątkowe — powiedział Krzysztof i wyraźnie speszył się tym nagłym wyznaniem, na widok uniesionych brwi gospodyni.

— Chce mi pan powiedzieć, że do obowiązków weterynarza ze wsi po przeciwległej stronie jeziora należy objeżdżanie okolicznych wiosek i witanie nowych członków społeczności?

— No dobrze, rozszyfrowała mnie pani — Porębski uniósł ręce w poddańczym geście. — Przywiodła mnie tu zwykła ciekawość. Rzadko ktoś osiedla się w tych stronach na stałe. A młoda kobieta w środku lasu, w poniemieckiej ruinie, jest prawdziwą sensacją w okolicy.

— A pan jest rządny sensacji, tak? — zaśmiała się Anka. — W takim razie zapraszam na herbatę.

— Dzięki. Wolałbym coś zimnego, jeśli to nie problem. Strasznie dziś gorąco. — Mężczyzna był ubrany w długie spodnie i koszulę z podwiniętymi rękawami, więc upał miał prawo dawać mu się we znaki.

— Ale najpierw trzeba przemyć to zadrapanie — wskazał na jej policzek.

— Myślę, że ta rana nie wymaga uwagi weterynarza– zaśmiała się Anka, odgarniając z twarzy niesforne loki i sięgając do szafki po wodę utlenioną.

Chwilę później siedzieli w pokoju i popijali lemoniadę z wysokich szklanek. Ania usadowiła się w wiklinowym fotelu, który od czasu, kiedy Olek pomógł jej w renowacji, stał się prawdziwą ozdobą salonu i jej ulubionym siedziskiem. Jej gość usiadł na brzegu pluszowej kanapy. Mowa jego ciała wskazywała, że jest równocześnie zaintrygowany domem i zakłopotany swoją nieproszoną wizytą u obcej kobiety. Anka przyjrzała mu się dokładniej i doszła do wniosku, że zupełnie inaczej wyobrażała sobie wiejskiego weterynarza. Mężczyzna, którego miała przed sobą wyglądał raczej na bogatego biznesmena, w dizajnerskich ubraniach i drogim, złotym zegarku, połyskującym na przegubie dłoni. Modnie przystrzyżone włosy i wypielęgnowane dłonie jakoś nie grały jej z wizja odbierania porodów w uwalanych gnojem oborach. Ciekawe, jak prezentował się przy pracy…

— Dawno się pani wprowadziła? — zapytał, ciekawie rozglądając się po wnętrzu.

— Niedawno. Jak pan widzi wciąż jeszcze się urządzam — wskazała narzędzia rozrzucone na parapecie.

— I przyjechała pani z Krakowa, tak?

— Widzę, że wieści szybko się rozchodzą…

— Jest pani nowością nad jeziorem, nic dziwnego, że ludzie gadają. To dosyć nieoczywisty wybór miejsca zamieszkania, sama pani przyzna — powiedział Porębski, wskazując otaczający dom las. — Nie boi się pani?

— Nie jestem specjalnie strachliwa — odpowiedziała Anka. — Chociaż… tak postawione pytanie przez obcego mężczyznę, który niespodziewanie nachodzi mnie w mojej samotni… to trochę jak scena z thrillera, nie sądzi pan?

Krzysztof miał przez moment niezdecydowany wyraz twarzy. Obstawiała, że rozważa, czy się roześmiać czy zacząć tłumaczyć. Wybrał to pierwsze.

— Tu jest zdecydowanie zbyt jasno i za przytulnie, jak na scenę z dreszczowca. Poza tym ma pani bojowego kota do obrony przed intruzami — wskazał jej policzek.

— Nie mam kota — powiedziała Anka, a Krzysztof popatrzył na nią jak na wariatkę. Odniosła wrażenie, że nawet odrobinę się odsunął.

— Ok, teraz to pan miał prawo się wystraszyć. Zabrzmiałam jak ktoś z rozdwojeniem osobowości — wybuchnęła śmiechem Anka. — Podrapał mnie jakiś przybłęda, który wdarł się tutaj przez okno kuchenne i czmychnął, gdy pan wszedł. I… uprzedzając pytanie — dodała, widząc, że weterynarz gapi się na pokryte siatką okna. — W kuchennym oknie nie mam moskitiery.

— Rany… — mężczyzna wypuścił powietrze ze świstem. — Przez moment naprawdę pomyślałem, że jest pani niespełna rozumu. Bardzo panią przepraszam.

Anka machnęła ręką.

— Muszę się zastanowić, jak ułaskawić tego kota. Zdaje się, że przez kilka ostatnich nocy swawolił na strychu. Miauczał i skakał, aż deski trzeszczały. Nie dawał mi spać.

— Ma pani tu strych? — zapytał Porębski, zupełnie lekceważąc temat kocura. — Pewnie w takim starym domu jest w nim pełno skarbów!

— Rozczaruję pana. Mam strych, owszem, ale kiedy tu przyjechałam był zupełnie pusty, jeśli nie liczyć warstwy przegniłych trocin. Żadnych tajemniczych skrzyni, żadnych starych pamiętników, zupełnie nic! Zresztą wnętrze domu sugerowało, że jacyś włóczędzy korzystali z niego od czasu do czasu. To pomieszczenie — wskazała na salon — było omiecione z kurzu i pajęczyn. Znalazłam też puszki po konserwach i butelki po wodzie, wyglądające raczej współcześnie…

— Szkoda — westchnął Krzysztof. — A czy mimo wszystko mógłbym na niego zerknąć? Bardzo lubię takie stare, opuszczone pomieszczenia — wytłumaczył się, widząc zaskoczoną minę kobiety.

— Cóż, niestety strych jeszcze nie jest dostępny dla zwiedzających– zażartowała. — Dla mnie zresztą też nie. Czekam na stolarza i wymianę schodów. Teraz można się tam dostać tylko po drabinie z zewnątrz, przez okienko. Ale obiecuję, że jak tylko będę miała nowe schody, to pana powiadomię — uniosła dwa palce w geście obietnicy.

Odprowadziła weterynarza do bramy i ze zdziwieniem zauważyła, że nie stoi za nią żaden samochód. To, dlatego tak ją zaskoczył, kiedy pojawił się w kuchni! Dopiero teraz uświadomiła sobie, że nie słyszała silnika samochodu.

— Przyszedł pan pieszo z Kosewa?

— A, nie — odpowiedział Porębski. — Zostawiłem auto tam, przed skrętem w pani drogę. Bardzo piaszczysta, miałem obawy, że się zakopię. Pani na pewno nie ma takich problemów — wskazał na Hondę zaparkowaną na podwórzu.

— Rzeczywiście — pokiwała głową Anka, podali sobie ręce i Krzysztof ruszył piaszczystym traktem między drzewami. Chwilę później usłyszała, jak zapuszcza silnik i odjeżdża, ale spomiędzy drzew nie mogła dostrzec marki samochodu. Wiejski weterynarz jeździ autem, które nie radzi sobie na nierównościach i bezdrożach? Dziwne…

Wzruszyła ramionami i zawróciła do domu. W brzuchu burczało jej już z głodu, jednak przez tę niespodziewaną wizytę zrobiło się za późno na przygotowywanie obiadu. Upał był zresztą coraz bardziej dokuczliwy i Anka z niechęcią pomyślała o rozgrzanym piekarniku czy palnikach kuchenki. Postanowiła zjeść obiad w pobliskim hotelu Moran, a po powrocie wziąć się wreszcie za zlecenie, które dostała od poznańskiej firmy. Wciąż jeszcze nosiła swoje robocze ogrodniczki, w których montowała moskitiery, przebrała się więc szybko w letnią sukienkę, związała włosy w węzeł na karku i otworzywszy bramę wsiadła do hondy.

W klimatyzowanej sali restauracyjnej było dość dużo osób, zdecydowanie sezon turystyczny już się rozkręcał, postanowiła więc zjeść na zewnątrz, na tarasie z widokiem na jezioro. Zająwszy miejsce przy ocienionym parasolem stoliku, zapatrzyła się na nie oczarowana. Promienie słoneczne załamywały się na malutkich falach, migocząc jak setki ogników. Woda w zależności od głębokości w danym miejscu przybierała różne odcienie błękitu, od bladego, niemal przezroczystego najbliżej brzegu, do głębokiego granatu w miejscach, gdzie głębia sięgała nawet 50 metrów. Woda była krystalicznie czysta, nawet z tej odległości można było dostrzec kłębiące się przy brzegu ławice ryb, nie niepokojone jeszcze przez spragnionych ochłody turystów. Dla nich fale jeziora były jeszcze zbyt zimne i mimo upału nikt nie miał odwagi się wykąpać. Po tafli wody sunęły leniwie pojedyncze żaglówki, dopełniając ten idylliczny obrazek. Hotel stał tuż obok mariny, na której kołysały się Omegi i kilka małych jachtów. Obok znajdowała się wypożyczalnia sprzętu wodnego. Poza sezonem rowerki wodne i łodzie były przechowywane w blaszanym hangarze pod lasem, teraz odbywało się ich czyszczenie po zimie i drobne naprawy. Wśród pracowników zajmujących się sprzętem wodnym dostrzegła Olka. Próbowała mu pomachać, ale pochylony nad jedną z łódek nie zauważył jej gestu. Skupiła się więc na talerzu, który właśnie postawił przed nią kelner, a po skończonym posiłku i uregulowaniu rachunku zeszła bocznymi schodkami tarasu wprost na teren wypożyczalni.

— Cześć — przywitała się, przysiadłszy na porzuconej na brzegu palecie. Zdjęła balerinki i zaczęła energicznie wytrzepywać z nich piasek.

— O, cześć, Rudzielcu — uśmiechnął się Dybała. Rzucił na trawę uwalaną smarem szmatę i wytarł ręce o spodnie. Musiał dość często powtarzać ten gest, bo nogawki roboczego kombinezonu były pokryte czarnymi smugami. — Odbyłaś walkę z jakąś rywalką uzbrojoną w tipsy?

Anka spojrzała na niego zdezorientowana, dopiero kiedy wskazał jej policzek przypomniała sobie, że nosi na nim ślad dzisiejszego starcia z futrzakiem.

— Tak, też była ruda i władowała się do mnie przez okno — odparła. — Chciałam ją ugościć wczorajszą Tyrolską, ale chyba nie doceniła gestu, bo zamiast zeżreć rzuciła się na mnie z pazurami.

— Uważaj, rude bywają wredne– wybuchnął śmiechem Olek, a Anka trzepnęła go trzymanymi w ręce balerinkami. — Kretyn!

Poznała go już trochę i nauczyła się, że jego docinki nie wynikają ze złośliwości tylko z lekko infantylnego poczucia humoru. Potrafił ją zirytować, ale w gruncie rzeczy był bardzo przyzwoitym i życzliwym facetem, lubianym wśród lokalnej społeczności.

— Nie wiedziałam, że tu pracujesz.

— To moja wypożyczalnia– Olek rozejrzał się z wyraźną dumą. — Mam kilka jolek, osiem rowerków, a to mój nowy nabytek w tym sezonie– wskazał na błyszczący, wściekle różowy rower wodny, kształtem imitujący model kultowego Garbusa.

— Liczę na to, że będzie miał branie — mrugnął porozumiewawczo.

— Chętnie wypróbuję któregoś dnia — powiedziała Anka. — Jest śliczny.

Olek pochylił się do niej i powiedział konspiracyjnym szeptem:

— Nie polecam. Wygląda imponująco, ale przez tę całą fikuśną obudowę jest cholernie ciężki i trudny do sterowania. Turyści będą się męczyć za cenę pstryknięcia kilku fotek w mojej limuzynie, ale tobie radzę wypożyczyć któryś z tych klasycznych. Są lekkie i zwrotne.

— Będę pamiętać, dzięki — uśmiechnęła się. — Poza tym rudzielcom w różowym wyjątkowo nie do twarzy– mrugnęła do niego. — Nie zabieram ci czasu — wstała, otrzepując sukienkę. — Sama muszę się w końcu wziąć do pracy. Mam projekt do wykonania, a ciągle ktoś lub coś mnie od niego odciąga…

— Nie sądziłem, że w Ostrowie można prowadzić jakiekolwiek życie towarzyskie — odparł Dybała unosząc brwi. — Ja, gdyby nie praca, nie miałbym co ze sobą zrobić. Szczególnie poza sezonem.

— Widzisz, a ja mieszkam na końcu świata i nie mogę sobie zorganizować czasu na pracę, bo wciąż coś się dzieje. Moskitiery, wściekłe koty i weterynarze z Kosewa — mruczała pod nosem, oddalając się w stronę swojego samochodu.

— W Kosewie nie ma weterynarza– rzucił za nią Olek ze śmiechem. Odwróciła się zaskoczona, ale był już pochłonięty rozmową z jednym z pracowników. Machnęła więc ręką i wróciła do domu.

Rozdział 7

Usadowiła się na ganku z laptopem, mimo upału zrobiła sobie kubek gorącej, słodkiej herbaty i skupiła się na pracy. Mijały godziny, a ona nie mogła oderwać się od ekranu. Minęło już kilka miesięcy, odkąd ostatnio pracowała nad jakimś projektem i sama była zdziwiona, jak łatwo jej przyszło skupienie się na zadaniu. Upał przestał jej dokuczać, czuła się pobudzona, a pomysły kłębiły się w jej głowie. Pomyślała, że wcześniejsza praca fizyczna i godziny spędzone na świeżym powietrzu działają lepiej niż kilka puszek Redbulla. Zaczęło się ściemniać, ale nawet nie zwróciła na to uwagi, dopóki obraz na ekranie nie zaczął jej skakać przed oczami. Potarła powieki i uznała, że musi odpuścić. Zmęczony wzrok zaczął płatać jej figle. Widocznie odwykła od wielogodzinnej pracy przed komputerem. Nieprzytomnie rozejrzała się po otoczeniu. Czerniejący na tle granatowego nieba las, dotąd cichy i tkwiący w niemym bezruchu, zaczął szumieć gwałtownie i niepokojąco. Nadchodziła gwałtowna zmiana pogody. Podwórze było co prawda osłonięte z każdej strony, ale już dawało się odczuć na ganku silne podmuchy wiatru. W ciągu kilku chwil zrobiło się naprawdę chłodno. Anka zaniosła laptopa do środka i pozamykała okna. Potem zarzuciła na ramiona sweter i wybiegła na zewnątrz, żeby pozamykać okiennice. Musiała walczyć z podmuchami wiatru zmierzając do kolejnych okien. Z trudem zamykała skrzydła okiennic i zabezpieczała je stalowymi zasuwami. Żarówka halogenowa, którą zaświeciła na ganku wychodząc, zamigotała złowieszczo i po chwili zgasła.

— Szlag! Jeszcze tego brakowało– zaklęła pod nosem, walcząc z wichurą w kompletnej ciemności. Wymacała okiennice w ostatnim oknie i zamknęła je z trzaskiem. Dłuższy czas mocowała się z zasuwą w mroku oblepiającym ją jak smoła. Przy braku jakiegokolwiek oświetlenia, z księżycem ukrytym gdzieś za linią drzew, wokół domu panowała ciemność absolutna. Nie widziała swojej dłoni, którą prowadziła wzdłuż ściany budynku. Potykając się, zawróciła do wejścia. Kiedy dotarła do drzwi, na kark spadły jej pierwsze, lodowate krople deszczu. Wpadła do środka, otrząsając się jak pies. Światło zapaliło się nagle, ale po paru sekundach znów zaczęło mrugać złowróżbnie, rzucając na ściany chybotliwe cienie. Wiatr uderzał w drzwi i okiennice ze wściekłym hukiem. Anka ruszyła do kuchni po świece. Na szczęście sąsiedzi uprzedzili ją, kiedy się tu wprowadzała, że podczas burz i wichury wsie okalające jezioro często zostają bez prądu. Zaopatrzyła się więc w spory zapas, którym zapełniła jedną z kuchennych szuflad. Wybrała duże, w szklanych słojach, przypominające cmentarne znicze. Wzięła dwie i wróciła z nimi do salonu akurat w momencie, gdy światło znów zgasło. Po omacku sięgnęła po przyniesioną z kuchni zapalniczkę i z niemałym trudem odpaliła knoty. Po chwili skuliła się w swoim fotelu, a świece migotały na stole, rzucając długie cienie na ściany pokoju. Wiatr chwilami cichł, to znów zrywał się z głośnym rykiem. Czuła się nieswojo i ogarniał ją coraz większy niepokój. Jej śliczny domek był teraz ciemny, zimny i nieprzyjazny. Rozglądała się wokół siebie nerwowo. Wydawało jej się, że meble spowite mrokiem przyjmują nierzeczywiste kształty i przybliżają się do niej i malutkiego kręgu światła wokół zapalonych świec. Nagle coś upadło z ogromnym łoskotem gdzieś z tyłu domu, a Anka podskoczyła z okrzykiem przerażenia.

— Drabina — wyszeptała po chwili z westchnieniem ulgi. Stała wsparta o ścianę domu, pod okienkiem od strychu, tak silna wichura musiała ją przewrócić.

Postanowiła zadzwonić do Mileny, licząc, że rozmowa z przyjaciółką pomoże jej się opanować. Dawno nie była tak roztrzęsiona. Sięgnęła po komórkę, ale ekran pozostał czarny mimo prób uruchomienia. Widocznie rozładowała się bateria. Wydobyła z szuflady ładowarkę, ale zatrzymała się nagle w drodze do kontaktu.

— Cholera, przecież nie ma prądu!

Wróciła na fotel, czując jak serce tłucze się jej w piersi. Dotarło do niej, że brak prądu wyklucza też rozproszenie strasznych ciemności migocącym blaskiem telewizora. Gdyby mogła włączyć jakiś film czy program na pewno poczułaby się lepiej. Pragnęła usłyszeć czyjś głos, choćby tylko spikera w telewizji, bo nagle poczuła się strasznie osamotniona w ciszy, przerywanej nieludzkimi jękami wiatru i trzaskaniem desek na strychu. Przebłyski logiki uzmysławiały jej, że nie ma się czego bać, ot zwykła burza na wsi, jakich pewnie będzie jeszcze wiele, ale nie potrafiła nijak zapanować nad ogarniającą ją paniką. To nie burzy się bała, tylko tego, że faktycznie przebudziła zło, czające się w tym domu i ono wyciąga teraz po nią swoje macki. Cienie przesuwały się po ścianach, a zasłonięte okiennice potęgowały jeszcze ciemność w nieoświetlonym pokoju. Nagle płomyk jednej ze świec zadrżał, a później zgasł z sykiem, jakby zdusiły go czyjeś wilgotne palce. Zagryzła wargi, żeby nie krzyknąć. Całe ciało miała spięte, a wszystkie mięśnie naprężone aż do bólu. Kolana drżały jej jak po długim biegu. Miała wrażenie, że mroczne kształty na ścianach przyjmują ludzkie formy i wyciągają po nią długie, czarne ręce. Kuliła się coraz mocniej, wbijając w oparcie fotela, próbując zająć swoim ciałem jak najmniej miejsca. Zaciskała powieki, ale po krótkiej chwili znów je otwierała, w obawie, że nie dostrzeże w porę tego, co czai się w kątach pokoju. Gdyby tylko nie otaczał jej czarny, złowrogi las, pełen upiornych cieni, nie wahałaby się ani chwili i, mimo wichury, uciekłaby jak najprędzej, byle dalej stąd, byle bliżej ludzi i ich gospodarstw. Ale droga w ciemnościach, wśród drzew, napawała ja jeszcze większym przerażeniem. Czuła się jak złapana w pułapkę. Pot spływał jej po plecach, a krew buzowała w tętnicach szybko, pulsując bólem w okolicach skroni. Sięgnęła po koc i niczym kilkuletnia dziewczynka schowała się pod nim razem z głową.

Rozdział 8

Obudził ją łomot. Otworzyła oczy w ciemności, rozpoznając kontury mebli i sprzętów. Leżała na kanapie, choć nie pamiętała zupełnie, kiedy się na nią przeniosła. Koło niej, na podłodze leżał skłębiony koc. W pokoju było gorąco jak w piekle. Była cała mokra od potu, włosy w strąkach przykleiły jej się do twarzy.

Walenie powtórzyło się, tym razem głośniejsze i bardziej natarczywe.

— Anka! Jesteś tam?! — usłyszała głos Mileny, zdając sobie sprawę, że łomot nie jest wytworem jej wyobraźni ani powidokiem nocnych koszmarów. Chciała odkrzyknąć, że już idzie otworzyć, ale nie udało jej się wydać żadnego dźwięku. Usta miała spękane, a język sztywny jak kołek. Nie była w stanie nawet przełknąć śliny. Stukanie znów się powtórzyło, więc na miękkich nogach ruszyła do wyjścia i odsunęła zasuwę. Sięgnęła do klamki i gdy tylko popchnęła drzwi zalało ją intensywne światło słoneczne. Stanęła w progu zdezorientowana, mrużąc oczy.

— Kurwa, Anka, zwariowałaś? — Milena krzyknęła na jej widok. — Wystraszyłaś mnie na śmierć! Jezu, co ci się stało? — uważniej przyjrzała się przyjaciółce i zauważyła, że po pierwsze dziewczyna nie do końca kontaktuje, co się dzieje, a po drugie najwyraźniej stara się coś powiedzieć, ale nie może wydusić z siebie żadnego dźwięku. Bez zbędnych słów pociągnęła ją na zewnątrz, posadziła w cieniu i pobiegła do kuchni po szklankę zimnej wody.

— Ja pierdolę — usłyszała Anka jej głos z wnętrza domu. — Dlaczego pozamykałaś wszystkie okna i okiennice? Tu jest z 60 stopni!

Anka łapczywie wypiła podaną jej wodę, a Milena zaczęła energicznie otwierać okiennice i okna, żeby wpuścić do środka trochę powietrza.

— To przez tę wichurę — powiedziała wreszcie zachrypniętym głosem. Lepki język wciąż jeszcze nie wrócił do naturalnej sprężystości i utrudniał artykułowanie głosek. Milena zatrzymała się wpół gestu i zaskoczona obejrzała się na przyjaciółkę. — Jaką wichurę?

— Wczoraj — wyjąkała Anka. — Strasznie wiało, nie było prądu…

— Naprawdę? Nocowałam u rodziców w Charbinie i tam nic się nie działo. Całą noc było gorąco i bezwietrznie. Dzwoniłam do ciebie kilka razy wieczorem, ale ciągle łapała mnie poczta. Pomyślałam, że pracujesz, więc dałam spokój, ale kiedy rano wciąż nie oddzwoniłaś i nie odbierałaś zaczęłam się martwić i postanowiłam przyjechać. Kiedy zobaczyłam, że twój samochód stoi na podwórzu, a wszystko jest zakluczone na głucho naprawdę się wystraszyłam. Jezu, dziewczyno, mogłaś tam ducha wyzionąć w tym piekle. Jesteś cała czerwona!

— Która to godzina? — Anka jakby powoli zaczynała nawiązywać kontakt z otoczeniem. Wciąż wyglądała na zdezorientowaną, ale jej spojrzenie zaczynało nabierać przejrzystości, jakby dopiero budziła się ze snu.

— Dochodzi południe — powiedziała Milena, a Anka wlepiła w nią szeroko otwarte oczy. Była przekonana, że od tamtych wieczornych przeżyć minęło najwyżej parę godzin. Wyglądało na to, że przespała w dusznym, nagrzanym jak piekarnik, pokoju jakieś 12 godzin, nic dziwnego, że nie mogła teraz dojść do siebie.

— Ten wczorajszy upał musiał ci zaszkodzić — stwierdziła Milena, znikając we wnętrzu domu. Po chwili wróciła, niosąc zamoczony w zimnej wodzie ręcznik, który przyłożyła Ance do karku. — Cały dzień upału, a potem noc w tej zabitej dechami trumnie — wskazała gestem dom — nic dziwnego, że wyglądasz, jakbyś wstała z martwych…

— Wczoraj wpadłam w panikę, kiedy zaczęła się wichura — wyznała Anka, zaskoczona brzmieniem swojego głosu. Był chropowaty i nieprzyjemny, jak głos kogoś, kto nie odzywał się latami. — Światło zgasło, a na dworze było słychać tylko wycie wiatru i szum drzew. Zewsząd dochodziły dziwne odgłosy, jakieś trzaski i skrzypienie… Najgorsze, że nawet nie pamiętam, jak zasnęłam, ani tym bardziej jakim cudem znalazłam się na kanapie.

Milena pokręciła głową.

— Musisz unikać słońca. Takiemu blademu rudzielcowi jak ty, to chyba bardziej dokucza, nie?

Anka pokiwała głową. Podejrzewała, że splątanie, które odczuwała po przebudzeniu, mdłości i suchość w ustach rzeczywiście były efektem udaru cieplnego. Teraz, po wypiciu kilku szklanek wody i dzięki zimnemu ręcznikowi na karku, czuła się już o wiele lepiej.

— Posiedź tu jeszcze chwilę, dopóki nie wywietrzymy tego piekła. Zrobię ci coś do jedzenia, a później pójdziemy na spacer, nad jezioro. Musisz pooddychać świeżym powietrzem.

— Dziękuję — Anka uśmiechnęła się z wdzięcznością do przyjaciółki. Kiedy Milena zniknęła w kuchni, wstała i zeszła z ganku na podwórze. Rozejrzała się dokoła, marszcząc brwi ze zdziwieniem. Okalające dom drzewa nie wyglądały jakby wczoraj nawiedziła je wichura. Nigdzie nie dostrzegła nawet złamanej gałęzi. Wszystko na podwórzu wyglądało dokładnie tak, jak wczoraj. Tknięta jakimś dziwnym przeczuciem zawróciła i ruszyła na tyły domu. Drabina stała oparta o ścianę, tuż pod okienkiem na strych.

— Postawiłaś drabinę? — zapytała Milenę wróciwszy na ganek.

— Nie. Jak otwierałam okiennice stała tam, gdzie zawsze. A co? Przestawiałaś ją wczoraj?

— Nie, tylko… zresztą nieważne — machnęła ręką Anka. Coś tu ewidentnie było nie tak. Albo traciła rozum albo rzeczywiście zaszkodziło jej wczoraj słońce.

Milena wyniosła na zewnątrz talerz smakowitych kanapek z twarożkiem i rzodkiewką, a Anka poczuła, że aż skręca ją z głodu. Uświadomiła sobie, że ostatnim posiłkiem jaki jadła był wczorajszy obiad w hotelu.

— Pracowałam wczoraj — powiedziała sięgając po kanapkę. — Ciekawe, czy to w ogóle się do czegoś nadaje. Zdaje się, że nie byłam wczoraj w najlepszej formie.

Po podłączeniu rozładowanego laptopa i odpaleniu programu graficznego, na którym pracowała, okazało się, że udało jej się wykonać kawał solidnej roboty. Niektóre elementy projektu zaskoczyły ją rozmachem, którego się po sobie nie spodziewała. Najwidoczniej, cokolwiek jej wczoraj było, nie wpłynęło negatywnie na jej umiejętności. Wręcz przeciwnie, pobudziło jakieś zakamarki w jej mózgu, które dotąd pozostawały nieaktywne. Ucieszyła się, że wydarzenia minionej nocy miały jakieś pozytywne skutki. Mimo to, wolałaby jej nie powtarzać.

Zjadła jeszcze jedną kromkę z twarożkiem, z trudem przełykając kolejne kęsy, bo gardło miała wciąż obolałe. Później zostawiła przyjaciółkę na ganku, a sama poszła do domu doprowadzić się do porządku. Wciąż miała na sobie wczorajszą sukienkę, wymiętą i przepoconą, a włosy sterczały jej we wszystkich kierunkach. Wzięła chłodny prysznic, umyła włosy i przebrała się w czyste ubranie. Rozczesując z trudem splątane loki, wróciła na ławeczkę przed domem.

— A właśnie — odezwała się Milena. — Chyba wiem, skąd wzięła się zła sława twojego domu.

— Znalazłaś coś w bibliotece?

— Nie, przedwojenne księgi adresowe z naszych okolic zostały częściowo zniszczone podczas wojny i jedyny zapis, na jaki trafiłam pochodzi z lat 50tych. Właścicielem wtedy był Władysław Kos-Kowalski.

— Mój pradziadek — powiedziała Anka. — Moja rodzina od pokoleń nosi podwójne nazwisko. Dopiero mój ojciec zrezygnował z przydomka i został zwykłym Kowalskim.

Milena pokiwała głową. — Ale… popytałam ludzi i jedna z moich leciwych sąsiadek powiedziała, że w domu w lesie mieszkała przed wojną niemiecka akuszerka.

Anka popatrzyła na nią zaciekawiona.

— Staruszka nie pamięta nazwiska akuszerki. Zresztą odniosłam wrażenie, że swojego też za bardzo nie pamięta, dlatego nie wiem, na ile jej wspomnienia są wiarygodne. W każdym razie w okolicach nie było wtedy innej wykwalifikowanej położnej i niemiecka akuszerka cieszyła się estymą w okolicy. Była wzywana do cięższych porodów i pomagała się zajmować niemowlętami i kobietami w połogu. Ale później noworodki zaczęły w tej okolicy umierać. I to właśnie te, którym akuszerka pomogła przyjść na świat. Ludzie zaczęli najpierw gadać, że Niemka ma uroczne oczy i ściąga na niemowlęta nieszczęście i okładać nowo narodzone dzieci grochowinami, żeby odczynić czary. Ale kiedy i to nie pomagało, uznali, że akuszerka jest szalona i celowo szkodzi maluchom, żeby przenieść je na tamten świat…

— Rany, aż mnie ciarki przeszły– wzdrygnęła się Ania. — W jakich latach działała ta położna?

— Obawiam się, że to jest nie do ustalenia. Nawet nie wiem, czy coś takiego faktycznie miało miejsce, czy to tylko rojenia staruszki. — Milena przewróciła oczami. — Rozmowa z nią była, delikatnie mówiąc, dość niespójna… Wiesz, ona się urodziła w 1920 roku. Ma 95 lat i straszne luki w pamięci. Z tego, co zrozumiałam, historię o akuszerce słyszała w dzieciństwie od swojej matki. Czyli ta zbrodnicza działalność mogła mieć miejsce w okresie pierwszej wojny, może przed…

— Pytałam starszych mieszkańców Ostrowa, ale nikt nie pamięta, kto tu mieszkał przed moimi pradziadkami. Zresztą ich krótkiego pobytu też jakoś nikt nie kojarzy– powiedziała Anka. — Każdy słyszał jakieś plotki o „złym domu”, ale nie potrafią powiedzieć, skąd się to wzięło. Wszyscy wspominają tylko tego topielca sprzed kilkunastu lat. Chyba powinnam poszukać tej staruchy, która nazwała mnie rudym diabłem. Wyglądała, jakby miała ze sto lat, może pamiętać akuszerkę z początku XX wieku…

Po dokończeniu kanapek i wypiciu kolejnej porcji wody z lodem, zamknęły dom i ruszyły pieszo w stronę jeziora. Musiały wyminąć punto Mileny, które w zdenerwowaniu zaparkowała na samym środku drogi, zastawiając nim dostęp do bramy wjazdowej. Ale skoro dom zostawał pusty, uznały, że nie ma sensu go przestawiać. Na widok samochodu Mileny, bynajmniej nieprzystosowanego do jazdy terenowej, którym bez problemu pokonała piaszczysta drogę dojazdową, Ance przypomniała się wizyta weterynarza. Opowiedziała o tym przyjaciółce, wspominając również o rozmowie z Olkiem i rzuconej na odchodne dziwnej uwadze sąsiada. Milena zmarszczyła brwi.

— Olek miał rację — powiedziała po chwili. — W Kosewie rzeczywiście nie ma weterynarza. Jedyny weterynarz po tamtej stronie jeziora mieszka w Lipnicy. Ale to starszy facet z wielkim bebzolem i łysą głową, więc młody przystojniak z twojej opowieści tu raczej nie pasuje… Może to jakiś praktykant po technikum we Wrześni?

— Aż tak młody nie był — Anka pokręciła głową. — Zaskoczyło mnie, że zupełnie zlekceważył temat kota, który zaczęłam, za to bardzo żywo zainteresował się moim strychem…

— Strychem?! — zatrzymała się Milena. — Dziwne… Może to jakiś łowca skarbów? Pytałaś mnie dziś o tą drabinę. Może to on coś z nią kombinował, kiedy cię nie było.

Anka nie chciała już wracać do tego, co słyszała, lub wydawało jej się, że słyszała ostatniej nocy. Jednak rzeczywiście dobrze by było dowiedzieć się kim jest Porębski i w jakim celu pojawił się w jej domu.

— A może zauważył cię gdzieś w okolicy i po prostu mu się spodobałaś? — zastanawiała się dalej Milena. — Faceci lgną do ciebie jak muchy do miodu. Olek Dybała, teraz tajemniczy weterynarz…

— Głupia jesteś — Anka parsknęła śmiechem. — Odkąd tu mieszkam nie słyszałam żadnego komplementu. A poza tym co to za kandydaci, proszę cię…

— Na bezrybiu i rak ryba– roześmiała się Milena. — Pomieszkasz tu jeszcze trochę, to sama się przekonasz. Teraz jesteś jeszcze singielką z dużego miasta, ale za parę miesięcy, kiedy ludzie przyzwyczają się do ciebie i zapomną, że nie pochodzisz stąd, staniesz się dla nich trzydziestoletnią starą panną, jak ja.

Wyszły z cieniu lasu na ścieżkę prowadzącą wzdłuż brzegu. Słońce świeciło ostro, ale od jeziora powiewał delikatny wiaterek, łagodząc odrobinę upał. Przy plaży, na której opalało się kilka osób stał stragan z plażowymi ręcznikami, przedstawiającymi nieco zdeformowane postacie z Harry’ego Pottera, kucyki z My Little Pony oraz barwy klubowe FC Barcelony i Realu Madryt. Z markizy zwisały przypięte klamerkami chustki, czapki i kapelusze. Milena pociągnęła Ankę przez plażę w tamtą stronę.

— Chodź, musisz sobie kupić coś na głowę– powiedziała. — Najlepiej z rondem, żeby osłoniło ci trochę twarz.

— Wiem, o co ci chodzi– Anka wymierzyła w nią palec. — Chcesz żebym schowała twarz pod jakimś koszmarnym, jarmarcznym kapeluszem i przestała stanowić dla ciebie konkurencję wśród lokalnych absztyfikantów!

Milena roześmiała się, zatrzymując przed straganem i wsparłszy się o przyjaciółkę wysypała z tenisówek wypełniający je piasek.

Chwilę później ruszyły w dalszą drogę. Anka uboższa o dwadzieścia złotych, ale za to w pięknym kremowym kapeluszu z ogromnym rondem, który wcale nie wyglądał kiczowato, przeciwnie dodawał jej uroku, a przy tym osłaniał jej rudą głowę i pokryte piegami policzki przed promieniami słońca.

Minęły małą wojskową plażę w Przybrodzinie i postanowiły pójść dalej wzdłuż torów kolejki wąskotorowej, która stanowiła lokalną atrakcję. Miał to być ostatni rok jej funkcjonowania i Anka obiecała sobie, że gdy tylko ruszy sezon na pewno się nią przejedzie. Milena twierdziła, że będzie musiała poświęcić na to cały dzień, bo kolejka jedzie tak wolno, że spokojnie można wyskoczyć z niej na siku w krzakach, a potem ją dogonić. Anki to jednak nie zniechęcało, przeciwnie, chętnie poświęciłaby dzień na powolną podróż starą kolejką wzdłuż brzegu jeziora, od Powidza, aż do położonego zupełnie na północy, Anastazewa.

Dłuższą chwilę szły osłonięte z obu stron wysokimi zaroślami. Ścieżka chwilami niknęła w gąszczu jeżyn i trzeba było iść pomiędzy torami, po nierównych, nadgryzionych zębem czasu podkładach kolejowych. Meszki i komary cięły zawzięcie, wzbijając się chmurami z poruszonych krzaków. Z lewej strony majaczyły między nimi wody jeziora, po prawej ciągnęły się pola i łąki, gdzieniegdzie urozmaicone nowo wybudowanym domkiem letniskowym lub pokaźną willą. Po paru minutach wyszły ze szpaleru krzewów na otwartą przestrzeń i niemal zderzyły się z grupką ludzi stojących na łące. Szeptali oni między sobą i patrzyli ciekawie na położony po prawej dom, na którego podwórzu stały dwa radiowozy. Wokół domu kręcili się umundurowani policjanci.

— Co tam się stało? — zapytała Milena, rozpoznając wśród zebranych znajomą kobietę.

— Kolejne dziecko — odpowiedziała grobowym głosem.

— Znowu porwanie?! — wykrzyknęła Anka, czując jak oblewa ją fala gorąca. Stanęły wśród ludzi i popatrzyły na dom.

— Wiadomo, kto tam mieszka? — spytała Milena. — I jak to się stało?

— Rano odkryli, że niemowlę zniknęło– odezwał się mężczyzna w białym podkoszulku wpuszczonym w szorty typu cargo i wędkarskim kapelusiku. — Imprezę mieli w nocy, znajomi do nich zjechali.

— Oni są z Poznania, dopiero co tę daczę wykończyli — dodała kobieta z trwałą ondulacją.

— Popili w nocy — kontynuował wędkarz — a niemowlę spało w pokoju od strony szosy, drzwi balkonowe były otwarte, bo gorąco.

Anka już otworzyła usta, by zaprzeczyć, przypomnieć o wichurze, która szalała wieczorem, ale nie odezwała się. Czy to możliwe, że trzy kilometry stąd przeszła tak gwałtowna burza, a tu była cicha i upalna noc? Serce zabiło jej szybciej na wspomnienie ubiegłej nocy i po raz kolejny poczuła, że coś tu było nie tak. Teraz jednak, w obliczu kolejnej tragedii, rozważania odnośnie zjawisk atmosferycznych mogły poczekać.

— Matka wstała nad ranem, żeby zajrzeć do dziecka, ale zastała puste łóżeczko — wtrąciła znów pani z ondulacją. — Zaraz tu mają przyjechać z psami i zaczną szukać.

Jakby na potwierdzenie jej słów na podwórze domu wjechał jeszcze jeden samochód, tym razem cywilny i furgonetka policyjna, z której wysypała się kolejna grupa mundurowych z psami. Z cywilnego samochodu wysiadł Krzysztof Porębski.

— To on — powiedziała zdumiona Anka, chwytając Milenę za rękaw, ale przyjaciółka nie zwróciła na nią uwagi, pochłonięta rozmową ze znajomą kobietą.

Do Anki nagle dotarł sens wizyty tajemniczego „weterynarza”. Była nowa w tych stronach, obca, mieszkała na odludziu. Nic dziwnego, że policja się nią zainteresowała, gdy w okolicy zaginęło niemowlę. A teraz kolejne… Jezu!

Skupiła uwagę na tym, o czym mówili zgromadzeni ludzie. Przybywało ich z każdą chwilą, tak jak plotek i informacji, bo każdy miał coś do dodania. Tym razem porwane dziecko było 5 miesięczną dziewczynką. Rodzice mieli jeszcze starszą córeczkę, która spała w tym samym pokoju, ale obudziła się dopiero, kiedy matka odkryła puste łóżeczko jej siostry i wszczęła alarm. Impreza trwała do późnych godzin nocnych, na tarasie, na tyłach domu, który był dobrze widoczny z miejsca, w którym zbierali się gapie. Pokój dzieci znajdował się po drugiej stronie, od szosy prowadzącej z Powidza do Przybrodzina. Wokół nie było innych budynków. Dom stał na otwartej przestrzeni, na dość dużej działce, otoczonej szpalerem niewielkich cyprysów. Rodzice i ich goście nie potrafili określić, kiedy dziewczynka zniknęła z łóżeczka. Co jakiś czas któreś z nich zaglądało do dzieci, ale nikt nie patrzył na zegarek. Matkę zaniepokoiło dopiero, kiedy przebudziła się o świcie i nie usłyszała płaczu niemowlęcia. Mała przesypiała bezproblemowo noce, ale nad ranem zawsze głośno domagała się butelki.

Anka zastanawiała się, skąd ci ludzie wiedzą o tym wszystkim, skoro policja najwyraźniej dopiero organizowała się, by wszcząć poszukiwania, a nigdzie w zasięgu wzroku nie dostrzegła żadnych przedstawicieli mediów. Zapytała o to Milenę.

— Tu zawsze tak jest — wzruszyła ramionami dziewczyna. — Wszyscy wszystko wiedzą. Rodzina pewnie najpierw sama przeszukała okolicę domu, pytając napotkanych osób, czy nie widziały dziecka lub czegoś podejrzanego i się rozeszło…

Na tarasie, w towarzystwie Porębskiego pojawiła się drobna blondynka w szlafroku zarzuconym na kusą koszulkę nocną. Jej powolne, lekko nieskoordynowane gesty wskazywały, że jest pod wpływem środków uspokajających. Tłumaczyła coś policjantowi, wskazując na teren wokół tarasu.

Tłumek zafalował i ludzie powoli zaczęli się rozchodzić. Każdy poczuł się niezręcznie stojąc nieopodal ogrodzenia, na wprost matki uprowadzonego dziecka i gapiąc się, jak żądna sensacji hiena. Anka i Milena zawróciły w stronę Ostrowa. Szły w milczeniu, przetrawiając zasłyszane informacje. Nie miały ochoty analizować tego, o czym się właśnie dowiedziały, obie mocno wstrząśnięte kolejną tragedią. Drugie porwanie w tak krótkim czasie, w odległości zaledwie kilku kilometrów? To mogło oznaczać tylko, że porywacz, kimkolwiek jest, czuje się zupełnie bezkarny, a kręcąca się wokół jeziora policja nie robi na nim żadnego wrażenia.

Dziewczyny pożegnały się przed bramą i Milena wsiadła do swojego auta, na wstecznym pokonując wąski kawałek drogi dojazdowej. Anka pomachała jej jeszcze i po chwili została sama. Całe popołudnie kręciła się bez celu po domu i podwórzu, nie mogąc znaleźć sobie zajęcia ani odpędzić od siebie natłoku myśli, które uparcie wracały do dwóch tematów: porwanych niemowląt i upiornej historii niemieckiej akuszerki, pierwszej mieszkanki domu w lesie. Miała nieodparte wrażenie, że obie te sprawy, mimo że dzieliło je niemal sto lat, w jakiś sposób się ze sobą łączą i to tu, w murach tego domu. Zaskoczona informacją o kolejnym uprowadzeniu, dała się ponieść fantazji i plotki o złym domu, dotąd traktowane jako nieszkodliwy element lokalnego folkloru, teraz wydawały jej się jak najbardziej prawdopodobne. Wczorajszy wieczór, wichura, której najwyraźniej nikt inny nie doświadczył i opowieść Mileny o zgonach dzieci z początku ubiegłego wieku spowodowały, że mętlik w jej głowie narastał i nie dawał się uspokoić racjonalnymi argumentami. Postanowiła, że jutro zaraz po śniadaniu odwiedzi miejsce, które ma szanse zweryfikować prawdziwość historii o dotkniętej obłędem położnej.

Z przygotowana kolacją ruszyła na podwórze, by zjeść na świeżym powietrzu. Ochłodziło się już odrobinę i powoli zapadał zmierzch, zabrała więc ze sobą świecę z citronellą, by jej zapach odganiał komary. Wychodząc sięgnęła po sweter, rozwieszony na oparciu krzesła. Przerzuciła go przez ramię i z obiema rękami zajętymi przez niesione przedmioty, usiłowała przedostać się przez zasłonę z koralików. Zaklęła pod nosem, bo zadanie okazało się trudniejsze niż przypuszczała. Syknęła z bólu, gdy kosmyk włosów zaplatał się w żyłkę, na którą nawleczono koraliki. Wygięta w nienaturalnej pozycji, przeklinając swój pomysł, by zawiesić w drzwiach tę upiorna ozdobę, dosięgnęła ręką szafki, na którą odstawiła świecę. Wolną ręką starała się wyplątać, wkręcone między drewniane paciorki, włosy. Sweter zsunął się z jej ramienia i spadł na podłogę. Jednak zamiast cichego pacnięcia materiału o posadzkę usłyszała metaliczny brzęk. Zdziwiona, wyrwała kosmyk z pułapki, krzywiąc się z bólu i nachyliła się, by sprawdzić, co wydało dźwięk. Z kieszeni swetra wysunęły się kluczyki od hondy.

Zawsze, po powrocie do domu wieszała kluczyki na małym haczyku w przedpokoju. To był odruch, coś tak oczywistego, jak założenie butów przed wyjściem z domu. Teraz haczyk był pusty, a kluczyki tkwiły na wpół wysunięte z kieszeni swetra. Zaskoczona pomyślała, że wczorajszy upał naprawdę dał jej się we znaki, skoro nie zadziałały wyuczone odruchy. Kręcąc głową i mrucząc pod nosem wyszła wreszcie przed dom i ustawiła talerz i świeczkę na drewnianym stole. Chwilę mocowała się z zapałkami, bo nie udało jej się znaleźć zapalniczki. W końcu zapaliła knot i mocno wciągnęła kojący aromat świeczki. Sięgnęła po kanapkę i ledwo wbiła w nią zęby uświadomiła sobie coś, co zaniepokoiło ją jeszcze bardziej. W hotelu Moran nie miała na sobie swetra. Było przecież bardzo gorąco. Jakim więc cudem kluczyki znalazły się w jego kieszeni? Z trudem przełknąwszy nadgryziony kęs zagapiła się na samochód. Siedziała dłuższą chwilę, nie mogąc sobie uzmysłowić, co jej w tym widoku nie pasuje. Później, minuta po minucie, odtworzyła w pamięci powrót z hotelu. Pamiętała, jak wysiadła, by otworzyć bramę i jak wróciła do samochodu, by wjechać na posesję. Pamiętała moment parkowania, a nawet przycięty skrawek niebieskiej sukienki, który zatrzymał ją i zmusił do ponownego otwarcia drzwi auta. Pamiętała, jak pędziła do środka, by opróżnić przepełniony pęcherz i jak wieszała kluczyki na haczyku…

I już wiedziała, co nie pasowało jej w obrazie, który miała teraz przed oczami. Czasem, kiedy skądś wracała i wjeżdżała na podwórze, robiła manewr i zawracała przed domem, by zostawić auto przodem do bramy, gotowe do wyjazdu. Ale nie wczoraj. Wczoraj myślała jedynie o tym, by jak najszybciej znaleźć się w toalecie. Do głowy by jej nie przyszło manewrowanie po podwórzu w takiej chwili. A jednak samochód był odwrócony w stronę bramy, „gotowy do drogi”, a kluczyki tkwiły w kieszeni swetra…

Rozdział 9

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 52.98