E-book
14.7
drukowana A5
37.56
Strażnik marzeń

Bezpłatny fragment - Strażnik marzeń

wydanie drugie


Objętość:
222 str.
ISBN:
978-83-8245-535-9
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 37.56

1.List

Postanowiłem napisać do Ciebie list, ponieważ wiem, że o pewnych sprawach łatwiej jest przeczytać, niż usłyszeć. Jeszcze łatwiej jest je napisać, niż wymówić. Wiem, że nie mógłbym powiedzieć tych słów pewnym, niełamiącym się głosem, więc przeczytaj je, proszę i nie miej mi za złe, że nie miałem odwagi, by wypowiedzieć je, patrząc w Twoje przepiękne oczy. Nigdy nie ukrywałem przed Tobą moich obaw dotyczących naszego związku. Największą z nich, jak wiesz, była różnica wieku i brak akceptacji. Tak, zawsze zapewniałaś, że to nie ma dla Ciebie żadnego znaczenia, ale ja wiedziałem, że z czasem wszystko się zmieni. Gdy się poznaliśmy, byłem jeszcze w pełni sił. Mimo wszystko zakochałaś się we mnie. Chwile spędzone z Tobą były dla mnie innym, nowym życiem. Jestem Ci za nie bardzo wdzięczny. To był najszczęśliwszy czas w moim życiu. Jednak od dnia, gdy Cię pokochałem, wiedziałem, że młodość i starość nigdy nie będą szły w parze. Na początku nie było widać wielkiej różnicy i poza lekką siwizną na skroniach wszystko było w porządku. Niestety, czas płynie nieubłaganie i wraz z nim przemija wszystko, co dotąd było poza nami, a teraz jest widoczne bardzo wyraźnie. Nie mogę już znieść demonów, które kłębią się w mojej głowie. One niszczą mnie, a przeze mnie niszczą Ciebie, moje Kochanie. Wiem, że na początku będzie ciężko. Potem przyjdzie zniechęcenie, złość, ale wreszcie wytłumaczysz sobie, że tak jak było nam pisane spotkać się i pokochać, tak naszym przeznaczeniem było rozstanie. Wiem, że Ty nigdy nie zrobiłabyś tego kroku pierwsza. Dlatego właśnie należy on do mnie. Patrząc na Ciebie, widzę Cię sprzed lat. Byłaś i zawsze będziesz młoda i piękna. Moja skóra jest już inna niż kiedyś. Zapisały się na niej lata udręki i bólu, przeplatane chwilami szczęścia. Pamiętam przysięgę, jaką składaliśmy sobie na początku naszej znajomości. Kto pierwszy się odkocha, natychmiast powie o tym drugiemu. Wiedz, że nie mogę jej dotrzymać. Kochałem Cię i zawsze będę kochał, lecz nie mogę dłużej wypełniać sobą Twojego świata. Zasługujesz na kogoś lepszego, młodszego, kogoś, kto da Ci pełnię szczęścia, a nie tylko jego namiastkę. Dlatego zabieram tylko mój motor i wyjeżdżam. Proszę, nie szukaj mnie. Nie wiń też siebie za to, co się stało. Cała wina leży po mojej stronie. Nie powinienem tak bardzo pokochać Ciebie, a przede wszystkim pozwolić na to Tobie. Proszę, sprzedaj wszystkie moje rzeczy. Niech już nigdy nic Ci mnie nie przypomina. Ułóż sobie życie z kimś, kto da Ci więcej, niż tylko nadzieję na lepsze jutro. Teraz jestem już daleko, po drugiej stronie mojego świata. Zatrzyj wszystkie moje ślady i żyj wreszcie pełnią życia. Wiem, że możesz to zrobić, zasługujesz na to. Twoje życie, Kochanie moje, jest w Twoich rękach. Wybacz i żegnaj.


Wyjechałem o świcie, gdy jeszcze mocno spałaś. Przez krótką chwilę patrzyłem na ciebie. Jesteś taka piękna. Wzruszająco doskonała, gdy leżysz z rozrzuconymi ramionami, a twoje cudowne piersi falują delikatnie z każdym oddechem. W niebieskawej poświacie księżycowego blasku wyglądałaś jak przepiękna bajkowa nimfa. Przesunąłem dłonią nad twoją śliczną twarzą i cicho wyszedłem. Zostawiłem to, co było dla mnie nowym życiem, nadzieją na przyszłość. Kiedy cię spotkałem, byłem na rozdrożu. Daleko od świata, od ludzi, żyłem powoli, bez celu. Demony wypełniały niemal każdą moją myśl. Ty to zmieniłaś, odkryłaś mnie na nowo. Podarowałaś mi siebie i jednocześnie wypełniłaś sobą każdy zakamarek moich myśli. Czas spędzony z tobą dawał mi to wszystko, czego można oczekiwać po młodej, pięknej, namiętnej i zakochanej kobiecie. Teraz jadąc przed siebie w stronę wschodzącego słońca, wystawiałem twarz na podmuchy rześkiego wiatru. Wiedziałem, że trudno mi będzie wyzwolić się od wspomnień, ale musiałem to zrobić. Dla ciebie, kochanie, i dla siebie. Moje życie dobiega końca, twoje dopiero rozkwita. Nie mogłem dopuścić, żebyś pewnego dnia dokonała smutnego odkrycia, że twój los mógł potoczyć się innym torem. Chciałem ci tego oszczędzić, więc uczyniłem krok w stronę uwolnienia cię. Dasz sobie radę, kochanie, na pewno. Czas spędzony ze mną był dla ciebie doskonałą szkołą przetrwania. Teraz razem z mijanymi kilometrami przelatują mi przed oczami najwspanialsze w moim życiu chwile — chwile spędzone z tobą. Musiałem jednak uwolnić cię od moich pragnień, szaleństw, destrukcyjnych myśli. Moje demony powoli stawały się twoimi, a do tego nie mogłem dopuścić za nic na świecie. Tak, poświęciłem naszą miłość, ale zrobiłem to, by ratować ciebie, kochanie.

Jechałem przed siebie, sam nie wiem jak długo. Minęło zapewne kilka godzin. Tankowałem motocykl dwa razy, ale opiero gdy sam poczułem pragnienie, postanowiłem zatrzymać się w przydrożnym barze, wypić coś i być może zjeść. Jeszcze kilka kilometrów, kilka zakrętów i znalazłem mały zajazd. Zjechałem z drogi, zaparkowałem choppera i wszedłem do środka. Był ranek i lokal świecił jeszcze pustkami. Za barem stała dziewczyna i patrzyła na mnie pytająco. Na moje „Dzień dobry” kiwnęła tylko głową.

— Co podać? — zapytała piszczącym głosikiem.

— Dużą kawę proszę. Parzoną, z dwiema łyżeczkami cukru, bez śmietanki

— Proszę usiąść, za chwilę podam.

Usiadłem w kącie. Miałem stamtąd widok na całe pomieszczenie i jednocześnie na parking przed budynkiem, gdzie stał motor z całym moim dobytkiem, mieszczącym się teraz w dwóch sakwach, przytroczonych do siedzenia. Po chwili dziewczyna podała wielki kubek czarnej, pięknie pachnącej kawy.

— Proszę, smacznego — zapiszczała.

Podziękowałem. Gdy patrzyłem, jak odchodzi, pięknie balansując biodrami, od razu pomyślałem, że taki głos musi bardzo ciekawie brzmieć w złości, w śmiechu, czy w chwili miłosnej ekstazy. Ta myśl zdziwiła mnie, choć z drugiej strony byłoby dziwne, gdybym nie zwrócił uwagi na jej wdzięki. Było to o tyle niezwykłe, że jeszcze przed kilkoma godzinami patrzyłem na twoją przepiękną twarz, kochanie i wsłuchiwałem się w cudowne odgłosy naszego miłosnego baletu. Ja wiedziałem już, że to nasz taniec pożegnalny. Ty w swojej nieświadomości dawałaś mi wszystko, co masz najlepszego. Niedługo, gdy rany się zabliźnią, ktoś inny będzie czerpał z tego cudownego źródła miłości i namiętności. Oby tylko był ciebie wart. Oby cię nie skrzywdził i dał ci to, na co naprawdę zasługujesz. Popijałem kawę małymi łykami i przyglądałem się dziewczynie, zastanawiając się, ile może mieć lat. Płukała szklanki na piwo i krzątała się to tu, to tam, co chwilę zerkając na mnie i uśmiechając się. Dopiero wtedy spojrzałem na wiszący nad wejściem zegar. Wskazywał 10.30. Pomyślałem, że dobrze byłoby coś zjeść, bo nie wiadomo, kiedy zatrzymam się na dłużej następnym razem. Podszedłem do baru i zapytałem, co mogę zjeść na śniadanie.

— Może jajecznica będzie panu smakowała? — powiedziała tym swoim dzwoniącym głosikiem.

— Jeśli na bekonie z cebulką, to bardzo proszę. Z czterech jaj. Do tego chleb z masłem i gorącą herbatę.

Po kilkunastu minutach stał przede mną owalny talerz, wypełniony po brzegi jajecznicą. Podziękowałem uprzejmie i powiedziałem:

— Skoro jest tu tak przemiła atmosfera i jeszcze milsza obsługa, może zostanę i zjem obiad.

— Ale tu jest nudno i nie ma nic do zwiedzania — powiedziała.

— Nie jest nudno — odpowiedziałem — patrzę na panią… Tak pięknie się pani porusza, mógłbym tak patrzeć cały dzień.

Nie dodałem, oczywiście, że wolałbym widzieć to samo, ale bez bluzeczki i spódniczki, niepotrzebnie ukrywającej to, co najpiękniejsze. Kiedy ta myśl przebiegła przez moją głowę, poczułem przeogromną potrzebę wytrzaskania się po twarzy. Należało mi się, ale z drugiej strony moja męska próżność brała górę nad rozsądkiem. Byłbym wielkim hipokrytą, gdybym twierdził, że mimo mojej obecnej sytuacji samozwańczego banity, ta scena nie podoba mi się i nie czuję przy niej miłego, słodkiego podniecenia.

— Ale pan ma gadane — powiedziała.

— Mówię tylko to, co widzę i co myślę — puściłem do niej oko i dodałem — być może nie mówię wszystkiego, o czym teraz myślę, ale jeśli pani zechce, mogę troszkę zdradzić na ucho.

Popatrzyła na mnie jakoś inaczej, uśmiechnęła się i powiedziała:

— A jeśli powiem, że chcę?

— Wtedy szepnę pani do ucha to, o czym naprawdę myślę, patrząc, jak się pani porusza. Bar jest pusty, więc może pani usiądzie na chwilkę ze mną i porozmawiamy?

— Może za chwilkę — powiedziała ściszonym głosem i zniknęła za barem.

Ku mojemu zdziwieniu po kilku chwilach wróciła, usiadła i z wdziękiem podstawiła pod moje usta małe, kształtne uszko, a ja szepnąłem:

— Patrząc, jak się pani porusza, pomyślałem, jak wyglądałaby pani bez bluzeczki i spódniczki. Wyobrażam sobie to i czuję wielkie zaciekawienie.

Odsunęła się. Patrzyła na mnie dość długo, a potem powiedziała:

— Widzę pana pierwszy raz, a rozmawiamy, jakbyśmy znali się od lat.

— Max — przedstawiłem się.

Podała mi rękę i szepnęła:

— Agnieszka — odpowiedziała.

Przytrzymałem dłużej jej dłoń. Nie wyrywała jej, więc pochyliłem się i pocałowałem drobny, miły w dotyku grzbiet nadgarstka. Nadal nie zabierała dłoni, pocałowałem ją więc jeszcze raz. Miałem nadzieję, że zabierze dłoń i tym samym zakończy tę dziwną, zaskakującą sytuację. Tymczasem znów spojrzała na mnie inaczej niż przed momentem. Szeroko otwarte oczy i lekko rozchylone usta nadawały jej jeszcze bardziej tajemniczy wygląd.

— Chwileczkę — powiedziała.

Wstała, podeszła do drzwi i powiesiła na nich kartkę z napisem „Chwilowo nieczynne”. Zamknęła je i po chwili stojąc przede mną, rozpięła bluzkę i rozchyliłaa ją. Spod białego stanika wyjrzały na mnie dwie śliczne, malutkie, jędrne, sterczące piersi. Chciałem wstać, ale powstrzymała mnie i już po chwili klęczała przede mną. Była nadzwyczaj sprawna, ale jednocześnie delikatna. Po chwili wstała, odwróciła się tyłem i pochyliwszy się nad stolikiem, podwinęła spódniczkę i zsunęła majteczki.

— Jestem bez bluzeczki i spódniczki — szepnęła.

— Cudowny widok — odrzekłem — zbliżając się tak bardzo, że bliżej już nie można. Poczułem, jak bardzo jest otwarta, wilgotna i gorąca. Od razu zaczęła mruczeć. Na początku cichutko, prawie bezgłośnie, potem bardziej zdecydowanie, choć tłumiła wyraźnie swój dźwięczny głos. Po kilku minutach poprosiła, żebym przerwał. Gdy to zrobiłem, ponownie uklękła przede mną. Nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że ta dziewczyna musi mieć spore doświadczenie i niewątpliwie to lubi. Postanowiłem zaryzykować i spytałem:

— Powtórzymy to?

— Tak, ale wieczorem, jeśli jeszcze tu będziesz.

— Dobrze — odpowiedziałem — ale muszę znaleźć jakiś nocleg.

— Przenocować może cię jedynie nasz ksiądz proboszcz, ale zrobi to bardzo chętnie, zwłaszcza jeśli lubisz nalewki na owocach. Ja, niestety, mieszkam z babcią i nie mogę cię przechować, ale po północy przyjdę do ciebie. Zostaw włączone światło i otwarte okno. Czekaj na mnie.

— Dobrze, mała — powiedziałem.

Zapłaciłem, pocałowałem ją w policzek i wyszedłem przed zajazd. Parking świecił pustkami. Nadal nie było chętnych na kawę lub lecznicze piwo. Rozmyślałem nad tym, co się właśnie stało. Z jednej strony czułem się nieswojo, z drugiej jednak było mi bardzo przyjemnie. Nie wiązała mnie już przecież z tobą, kochanie, żadna przysięga. Dałem wolność tobie i sobie. Jednak nie chciałbym sam dowiedzieć się, że ty też zrobiłaś coś podobnego. Jak to ocenić? Akt desperacji? Złapałem się na tym, że rozmawiam z tobą. Mówię do ciebie, ale nie, o tym nie powiem nikomu. Zachowam to tylko dla siebie i potraktuję jak zwykłą chwilowa słabość. Ta dziewczyna nie ma przecież dla mnie żadnego znaczenia. Podobnie jak ja dla niej. Zaraz, zaraz, jak to nie ma, przecież umówiłem się z nią na wieczór! Rany boskie. Max, co ty wyprawiasz? No cóż, bez paniki, zobaczymy, co się wydarzy, może nie przyjdzie? Tak, to byłoby najlepsze — ona nie przyjdzie, a ja pozbieram się rano szybko i pojadę dalej. Tak zrobię. Choć jest jeszcze lepsze wyjście. Wyjadę natychmiast. Przede mną całe popołudnie, do wieczora na pewno znajdę jakieś miejsce do spania. Byłem jednak bardzo zaintrygowany tym, co wydarzyło się przed chwilą, i nie ukrywam, że pochlebiało mi zainteresowanie tak atrakcyjnej, dopiero co poznanej kobiety. Rozejrzałem się wokoło i natychmiast zauważyłem w oddali, ponad koronami wysokich drzew kościelną wieżę. Cóż, pojadę tam. Niech się dzieje co chce. Gdy dotarłem do kościoła, okazało się, że niedaleko stoi gęsto zarośnięty winobluszczem stary dwór, pamiętający pewnie jeszcze czasy rozbiorów. Jego lewe skrzydło było zadbane i nawet nieco odnowione. Pozostała część straszyła odpadającym tynkiem i pozrywanymi rynnami. Przed dużymi schodami siedziała gruba kobieta w nieokreślonym wieku, a gdy podjechałem i zsiadłem z motocykla, patrzyła tylko pytająco, nie odrywając się od swojego zajęcia. Dopiero wtedy spostrzegłem, że skubie z piór jakiegoś ptaka, pewnie kurę. Przywitałem się i zapytałem o księdza proboszcza

— Pochwalony — odpowiedziała. — Ksiądz proboszcz u siebie. Układa kazanie na niedzielną mszę. Niech wejdzie i zapuka.

Wszedłem i zapukałem. Wielkie, czarne, dębowe drzwi wydały głuchy dźwięk.

— Proszę wejść — usłyszałem donośny, niski głos.

— Niech będzie pochwalony — powiedziałem, wchodząc do wielkiego pomieszczenia. Na jego drugim końcu, przy oknie, zauważyłem lekko rozmytą w okiennej poświacie postać.

— Na wieki wieków — odpowiedział. — Co sprowadza w progi naszej parafii? Nie znam, więc chyba przejazdem lub w odwiedzinach u kogoś?

Powitał mnie dobrze zbudowany, lekko otyły mężczyzna koło sześćdziesiątki. Rozpięta sutanna, podwinięte do łokci rękawy i sandały na bosych stopach sprawiały, że wyglądał na fajnego gościa. Zawsze zastanawiałem się, co popycha faceta do tego, by porzucić normalne życie, rozrywki, kobiety i poświęcić się duszpasterstwu. Gdyby nie celibat, kto wie, może nawet i ja poszedłbym tą drogą? Nie, nie popadajmy w przesadę. Dzisiaj nie jestem w stanie zbyt racjonalnie myśleć ani działać.

— Tak, proszę księdza, przejazdem, szukam noclegu. Dziewczyna w barze powiedziała, że w tej kwestii mogę szukać pomocy tylko u księdza.

— Agnieszka, ładna dziewczyna i niegłupia, chociaż nie za często widzę ją w kościele. Jak masz na imię, synu?

— Max, proszę księdza.

— A po polsku?

— Po polsku Maksymilian, ale wszyscy wolą to skracać i tak zostałem Maxem.

— Dobrze, niech będzie Max. A jakiego wyznania jesteś?

— Jestem katolikiem, choć nie praktykuję nazbyt fanatycznie.

— Fanatycznie, powiadasz? Nieczęsto miewam tu gości i przyznam się, że czasami się nudzę. Nie znam cię, ale dobrze ci z oczu patrzy, jakoś tak szczerze i boleśnie. Zgoda, zanocuj u mnie, Zofia przygotuje pokój na górze.

Na górze, hm… Pomyślałem o nocnej wizycie dziewczyny i powiedziałem, że o ile to możliwe, wolałbym posłanie na dole. Popatrzył tylko na mnie zdziwionym wzrokiem i powiedział:

— Dobrze, mam jeszcze jeden pokój od strony podwórza, a co zamierzasz robić do wieczora, Maksie?

— Pokręcę się trochę po okolicy, pozwiedzam, potem zjem coś w barze przy drodze i wrócę do księdza na nocleg.

— Dobrze. Zofia przygotuje kolację, pewnie zostanie jeszcze kawałek kury, zjemy go razem, porozmawiamy i jeśli pozwolisz się poczęstować, popróbujemy mojej nalewki na czereśniach. Wróć na dziewiętnastą.

— Z przyjemnością. Dziękuję za zaproszenie na kolację, czereśniówką też nie pogardzę.

Pożegnałem się i wyszedłem. Ominąłem siedzącą na schodach panią Zofię. Kończyła skubać kurę. Powiedziałem: „Do zobaczenia wieczorem”, uruchomiłem choppera i odjechałem. Pamiętałem, że zbliżając się do miasteczka, przejeżdżałem przez most zawieszony nad niewielką, malowniczo rozlewającą się rzeczką. Postanowiłem pojechać tam i przemyśleć w spokoju to, co wydarzyło się w moim życiu w ciągu ostatnich dni i godzin. Z jednej strony bardzo brakowało mi dawnej stabilizacji, pewności, kobiety. Z drugiej zaś wiedziałem, że nie mogłem pozwolić na to, żeby zacząć rozczulać się nad sobą. Po kilku minutach dotarłem do mostu. Tuż za nim zauważyłem piaszczysty zjazd, prowadzący nad sam brzeg rzeki. Zjechałem tam, postawiłem motocykl w cieniu wielkiej, pochylonej nad wodą wierzby. Zdjąłem kask i kurtkę, usiadłem, oparłszy się o pień drzewa. Wpatrywałem się w płynącą wodę i zacząłem rozmyślać, a moje myśli od razu zaczęły krążyć wokół ciebie, kochanie moje. Wyobrażałem sobie, jak budzisz się, szukasz mnie obok, ale znajdujesz tylko list. Czytasz go i płaczesz. Co ja zrobiłem? Nie mogłem inaczej, nie mogłem, nie mogłem. Przymknąłem oczy i nie zauważyłem momentu, kiedy osunąłem się na trawę i zasnąłem. Było bardzo ciepło i przyjemnie. Mimo bliskości wody nie dokuczały mi komary ani żadne inne owady. Obudziły mnie dziwne dźwięki. Otworzyłem oczy i zobaczyłem zbliżających się do mnie dwóch ludzi. Szli obok siebie, rozmawiając. Jeden niósł w ręce niewielką torbę, drugi wymachiwał rękami, tłumacząc coś zawzię-cie. Gdy podeszli bliżej, zauważyli mnie, zatrzymali się i przez chwilę wpatrywali się we mnie w milczeniu. Byli nieogoleni, wyglądali nieświeżo, a w ich spojrzeniu zauważyłem coś dziwnego. Zazwyczaj osoby wyglądające jak ja i jeżdżące motocyklami, nie budziły zaufania zwykłych ludzi. Z nimi jednak było inaczej. Usiedli obok mnie. Wyższy bez słowa wyjął z torby dużą, pewnie dwulitrową butelkę i podał mi. Odkorkowałem ją i pociągnąłem solidny łyk. Spodziewałem się taniego wina lub jakiegoś koktajlu. Był to jednak niesamowicie mocny bimber. Nie byłem na to przygotowany, natychmiast straciłem głos, zakrztusiłem się i oczy wyszły mi na wierzch. Zaśmiali się, wzięli ode mnie butelkę i sami również napili się po łyku. Ten wyższy wyciągnął w moją stronę dłoń i powiedział:

— Bogdan jestem.

— Max — odpowiedziałem.

Drugi z ich zrobił to samo:

— Franek — mocny uścisk kościstej dłoni dopełnił prezentacji.

— Co tu robisz człowieku, awaria? — zapytał Bogdan.

— Przejeżdżałem tędy, postanowiłem chwilę odpocząć i zasnąłem.

— A dokąd to droga prowadzi?

— Jadę przed siebie, bez celu.

— Uciekasz — zawyrokował Franek.

— W pewnym sensie tak.

Drugi łyk samogonu, już na wdechu, nie zaskoczył mnie i miło rozgrzał wnętrzności. Pociągnęli również i zaczęli dziwnie mi się przyglądać.

— Ale nie jesteś chyba jakimś bandytą, co?

— Nie, spokojnie, chłopaki.

— Przed kim, czy przed czym uciekasz, kto cię goni?

— Właściwie chyba nikt. Uciekam przed dawnym życiem i samym sobą.

— Patrz, Franek, to tak jak ty — powiedział Bogdan, pociągając jeszcze raz z butelki.

— Taaaaaa — odpowiedział kolega i zamyślił się. Podał mi butelkę, ale grzecznie odmówiłem.

— Przepraszam, chłopaki, muszę jeszcze jechać i odwiedzić waszego proboszcza.

— Znasz księżula?

— Właściwie nie, poznałem go dzisiaj. Szukałem noclegu i zgodził się mnie przenocować.

— Szkoda, że nie spotkałeś nas wcześniej. Przekimałbyś się u Bogdana — powiedział Franek i pociągnął duży łyk bimbru.

— A ty, Franku, przed czym uciekasz? — zapytałem.

— Opowiadałem to już tysiąc razy. Przed babami, oczywiście.

Roześmialiśmy się wszyscy, choć mnie od razu przyszłaś mi do głowy ty, kochanie moje, i śmiech ugrzązł gdzieś w gardle.

— Odpuść księżula i przyjdź wieczorem do Bogdana. Pogadamy, popijemy, powspominamy.

— Przepraszam, chłopaki, ale już się umówiłem i nie mogę tego odwołać.

— Trudno, bo widzę, że równy z ciebie gość — powiedział Bogdan.

Wstał, Franek też się podniósł. Uścisnęliśmy sobie ręce, a oni bez słowa odeszli. Po kilku krokach Franek zatrzymał się, odwrócił i powiedział:

— Jeśli zmienisz zdanie, mieszkamy tam, pod lasem, tą ścieżką prosto. Nie można zabłądzić.

— Dziękuję, będę pamiętał. Trzymajcie się.

Odeszli, a ja wciąż miałem przed oczami ciebie, kochanie. Teraz pewnie dzwonisz do znajomych i pytasz o mnie, a może wyjechałaś samochodem i jeździsz wokoło, szukając mnie? Zaczynam się o ciebie martwić, mój aniołku, wróć do domu i pomyśl spokojnie o swojej przyszłości. Co ja robię? Znowu w myślach mówię do ciebie. Może za chwilę zacznę zastanawiać się, czy zrobiłem dobrze. Jeśli się nie otrząsnę, nie będę mógł spokojnie i racjonalnie myśleć, popadnę w stan melancholii, odpalę motor i pomknę do ciebie. Nie, nie mogę tego zrobić. Spaliłem za sobą mosty. Podjąłem już decyzję i nie zmienię jej. Musiałem cię uwolnić, kochanie. Jestem przekonany, że należało tak postąpić. Nie, znów do ciebie mówię. Koniec z tym. Basta!

Patrzyłem na wodę. Rzeczka płynęła leniwie. Meandrowała, tocząc swe wody przez równinny krajobraz. Błogie ciepło wokoło, błogie ciepło w żołądku. Zamknąłem oczy. Rozmyślałem o tym, co wydarzyło się dzisiaj i w ostatnich dniach. Wspominałem dzisiejszą, nocną i poranną trasę. Ponownie zasnąłem. Sen przyszedł nieoczekiwanie i zesłał obrazy, które doskonale pamiętam do dzisiaj.

2. Sen

Takich snów nie zapomina się łatwo. Wciskają się w pamięć bez naszej woli i pozostają tam bardzo długo, nieraz na zawsze. Taki też był ten sen. Gdy zbudziłem się, nie wiedziałem, gdzie jestem, skąd się tam wziąłem i co tam robię. Musiała minąć dłuższa chwila, nim wróciłem do rzeczywistości, a wzrok zaczął ogarniać otaczającą mnie przestrzeń. Rozejrzałem się wokoło i przypomniałem sobie wszystko to, co się tego dnia wydarzyło. Sen zrobił na mnie oszałamiające wrażenie. Szczególnie jego zakończenie, choć nie byłem pewien, czy nie przebudziłem się zbyt wcześnie, by poznać je do końca. Gdy zamknąłem oczy, poczułem się tak dobrze. Samogon rozlewał się we mnie łagodnym ciepłem, woda w rzece szumiała wspólną melodię z lekkim, przyjemnym wiatrem. Droga i most były rzadko uczęszczanym szlakiem, więc żaden hałas nie zakłócał błogiego stanu. Wraz z zamknięciem oczu, odpłynęły ode mnie rzeczywiste obrazy, dźwięki i zapachy, a otoczył zupełnie obcy, przerażający krajobraz. Nagle zobaczyłem przed sobą wielką, rozgrzaną słońcem pustynię. Stałem ze stopami zapadniętymi w gorący piasek i patrzyłem przed siebie. Żar z nieba, gorący wiatr, ocean piasku i ja. Obejrzałem się za siebie. Jak okiem sięgnąć, wokoło tylko złoty piach. Starałem się zebrać myśli. Jak się tutaj znalazłem? Dlaczego jestem tu sam? Przede mną, nieco po prawej stronie, górowała nad otoczeniem duża piaszczysta wydma. Na jej szczycie wiatr tworzył lekką mgiełkę przesypującego się piasku. Postanowiłem wdrapać się na nią i rozejrzeć po okolicy. Może dostrzegę coś, co pozwoli mi obrać kierunek marszu. Ruszyłem w stronę wydmy. Bose stopy zapadały się głęboko. Brnąłem tak przed siebie, a im dłużej szedłem, tym dalej ode mnie była wydma. Czy ona się ode mnie oddala? Jak to możliwe? Parłem wciąż do przodu, tracąc powoli siły. Słońce paliło niemiłosiernie, krople potu spływały po skroniach i spadłszy w gorący piasek, natychmiast znikały. Poczułem wielkie pragnienie. Upadłem na kolana i podpierając się ramionami, brnąłem dalej. Wiedziałem, że muszę tam dotrzeć. Byłem pewien, że na szczycie wydmy coś się wydarzy, coś się rozstrzygnie. Upadłem twarzą w piach. Był bardzo gorący. Okleił oczy, usta i nos. Klęknąłem i starałem się zetrzeć go z twarzy. Towarzyszył temu piekący ból. Łzy napłynęły mi do oczu. Znowu upadłem. Straciłem nadzieję, że dotrę do wydmy. Otoczyła mnie ciemność. Pieczenie twarzy ustąpiło, wrócił spokojny oddech. Zamknąłem oczy, odpłynąłem. Gdy ponownie je otworzyłem, nadal leżałem w palącym słońcu z rozrzuconymi ramionami. Prawie cały pokryty piaskiem, zapadałem się coraz bardziej. Zerwałem się przestraszony. Nie, nie dam się pogrzebać żywcem. Wstałem i zacząłem nerwowo strzepywać z siebie piach. Podniosłem wzrok i zdumiony zobaczyłem, że jestem tuż, tuż, u podnóża wielkiej wydmy. Więc jednak udało mi się tu dotrzeć. Spojrzałem w górę, na jej szczyt. Tak, stamtąd na pewno zobaczę coś, co pomoże mi zadecydować, co robić dalej. Zacząłem mozolnie wspinać się po zboczu wydmy. Z daleka ta piaszczysta góra wydawała się o wiele niższa, a zbocze, po którym właśnie wchodziłem, mniej strome. Stopy zapadały się coraz głębiej w piach. Było tak stromo, że musiałem wspierać się na rękach, by nie odpaść i nie stoczyć się w dół. Czołgałem się mozolnie w górę z nadzieją, że zobaczę tam wybawienie. Stopy i dłonie mieliły piach, a ja byłem wciąż w tym samym miejscu. Nie mogłem posunąć się ani o krok. Gdy tylko udało mi się pokonać kilka metrów, natychmiast obsuwałem się z powrotem w dół. Co zrobić, by wspiąć się na szczyt? Jak nie stracić wszystkich sił w tej beznadziejnej wspinaczce? Położyłem się płasko i powoli, czołgając się twarzą przy samym piachu, zacząłem przemieszczać się w górę. Gdy byłem już w połowie drogi, coś nagle mnie zaniepokoiło. Wcześniej nie zwróciłem uwagi na to, że nie dochodzą do mnie żadne hałasy. Nie słyszałem wiatru ani szumu przesypującego się piasku. Poczułem ogromne zmęczenie. Zatrzymałem się i postanowiłem choć chwilę odpocząć i zebrać siły, by móc wspiąć się wreszcie na szczyt. Obróciłem się na plecy, ułożyłem tak, by nie zsuwać się w dół, i popatrzyłem w niebo. Było niesamowicie błękitne, bez jednej chmury. Wtedy dotarły do mnie pierwsze dźwięki. Nie był to szum wiatru. To, co usłyszałem, jeszcze bardziej mnie przeraziło. Z początku był to dość głośny, ale łagodny dla uszu pisk. Jednostajny dźwięk, który jednak po chwili stał się głośniejszy i wyższy. Jego siła wciąż rosła i w pewnej chwili stał się nie do zniesienia. Zakryłem dłońmi uszy, lecz to nie pomogło. Pisk nie docierał do mnie z zewnątrz. On był we mnie, w mojej głowie. Zamknąłem oczy i starałem się wytrzymać wciąż narastające, bolesne wycie. Czułem fizyczny ból, który rozsadzał mi czaszkę. Widziałem w myślach, jak rozpada się na milion malutkich kawałeczków w krwawej eksplozji. Próbowałem krzyczeć tak głośno, jak tylko potrafiłem, lecz z gardła nie wydobywał się żaden dźwięk. Wewnątrz siebie i wszędzie wokół słyszałem przeraźliwe wycie. Próbowałem obrócić się i unieść na kolana, ale nie mogłem poruszyć ani nogą, ani ręką. Udało mi się podźwignąć głowę. Spojrzałem w słońce, którego oślepiający blask spotęgował jeszcze bardziej rozsadzający głowę pisk. Otoczyła mnie ciemność, kolejny raz odpłynąłem. Gdy otworzyłem oczy, było cicho. Słyszałem bardzo wyraźnie biciewłasnego serca. Poruszyłem się ostrożnie, obróciłem i powoli zacząłem czołgać się w górę. Piasek stał się chłodniejszy, nie parzył już stóp i dłoni. Udało mi się wspiąć na szczyt. Wstałem i spojrzałem przed siebie, urzeczony pięknem i przerażony ogromem otaczającej mnie pustyni. Nieskończony ocean piasku, mieniący się tysiącem barw i odcieni. Od oślepiającej bieli po czerń cieni rzucanych przez wydmy. Ogarnęło mnie poczucie beznadziei i niemocy. Dokąd iść? Gdzie szukać wybawienia? Na te pytania sam musiałem znaleźć odpowiedź. Będę szedł na północ, tam muszę szukać pomocy. Sam nie wiem skąd wziąłem tą myśl. Zrobiłem krok i w jednej chwili zapadłem się po pas w miałkim piasku. Próbowałem się wyswobodzić, ale każdy ruch powodował tylko to, że zagłębiałem się coraz bardziej. Gdy byłem już zakopany po pierś, przestałem się poruszać. Pomyślałem, że utonąć w piasku jest nieco lepiej niż w wodzie. Woda prędzej czy później wyrzuci rozkładające się zwłoki, a pustynia co najwyżej po wielu latach odda pięknie oczyszczony i zakonserwowany szkielet, który po pewnym czasie znów zagłębi się w piasek. Trwałem bez ruchu, prawie w całości zagrzebany w piachu. Skoro nie ma nadziei, po co się męczyć? Żałuję, że nadeszło przebudzenie i nie mogłem przekonać się, co jest tam, po drugiej stronie. Możliwość bezpiecznego — bo tylko we śnie — sprawdzenia, jak tam jest, bardzo mnie kusi. Może spróbować znowu zasnąć, żeby dokończyć sen? Czasm przecież tak właśnie bywa. Nie, nic z tego, rozbudziłem się już na dobre. Wstałem, przeciągnąłem się, popatrzyłem na choppera, na piękną, wielką wierzbę, na rzekę i łąki na jej drugim brzegu, na las w oddali, na błękitne niebo. Było niemal tak lazurowe, jak w moim śnie. Daleko pod lasem, na drugim brzegu rzeki zobaczyłem długi żółty ślad. Ciągnął się wzdłuż lasu od zakola rzeki po zarośla na jego skraju. To żółty piach — zupełnie jak w moim śnie. Tuż obok mnie była mała pustynia. Jak mogłem wcześniej jej nie zauważyć? Przecież patrzyłem w tamtą stronę. Muszę tam pojechać, poczuć piasek pod stopami. Wzrokiem znalazłem drogę, która mogłaby mnie tam doprowadzić. Biegła pod lasem, skręcała w łąki i przecinając je jaśniejszym śladem, docierała za pagórkiem do miasteczka. Nie zastanawiając się ani chwili, uruchomiłem motor i pojechałem przez most w stronę zabudowań. Szybko przeciąłem miasteczko i znalazłem utwardzoną drogę, odchodzącą w lewo pod ostrym kątem od asfaltowej szosy. Skręciłem w nią i po chwili znalazłem się na wijącym się przez łąki polnym trakcie. Tak, to była ta droga, którą widziałem z drugiej strony rzeki. Po kilku minutach jechałem powoli wzdłuż lasu. Zobaczyłem cel mojej wyprawy. Długi na ponad pół kilometra i szeroki na około dwieście metrów pas piaszczystych wykrotów, porośniętych tu i ówdzie małymi krzewami i trawą. Zatrzymałem choppera w cieniu, pod pochyloną sosną, zdjąłem buty i skarpety. Podwinąłem spodnie i poszedłem przed siebie w stronę najgłębszego, widocznego stamtąd wykopu. Wskoczyłem do niego i usiadłem na piachu. Nie docierało tam słońce, było jednak gorąco i duszno. Zamknąłem ponownie oczy i starałem się poczuć ponownie klimat tamtej pustyni. Tutaj, tak jak we śnie, wznosiła się przede mną wielka góra piachu. Byłem sam i tak jak wtedy chciałem wspiąć się na nią. Dlaczego człowiek śni? Po co nam te senne zmory? Potem pozostaje tylko niespokojny umysł i dociekanie, czy sen był odzwierciedleniem przeszłości, czy proroctwem przyszłości? Czy spowodowały go nieprzebrane pokłady najróżniejszych wspomnień, podświadomych pragnień i marzeń, czy też niepoznana część mózgu daje nam do zrozumienia, co nas czeka? Jeśli tak jest, szkoda, że tak trudno odczytać sens tego, co podświadomość mówi nam poprzez sny. Czy jednak naprawdę trudno? Przecież ani sen, ani jawa i tak nie zmieniają faktu, że jestem sam. Może to mój własny wybór, ale już bardzo dawno prorokowałem sobie samotność. Nawet często o tym mówiłem, prawda, kochanie? Pamiętasz przecież. Zawsze mnie zapewniałaś, że nigdy tak nie będzie. Ty i ja na zawsze. Tak, wiem, mógłbym być teraz z tobą, kochanie moje. Być tuż obok twojego pięknego ciała, patrzeć ci głęboko w oczy. Obserwować, jak pięknie się poruszasz, głaskać cudowne włosy, pieścić te wszystkie boskie zakamarki, gdzie namiętność wypisuje na skórze miłosne znaki.

Stop!!! Co ja znowu robię? Rozmawiam z tobą tak, jakbyś tu była, a przecież cię nie ma. Nie ma i już nigdy nie będzie. Jestem tu sam. Ty, kochanie moje, jesteś tak daleko. Zrobiłem to, co trzeba było zrobić, to pewne. Przy mnie nie ma dla ciebie przyszłości. Czuję się z tym strasznie. Dotarło do mnie, że tęsknię. Jestem skończonym draniem, ale wciąż cię kocham, moja maleńka. Dość tego, do cholery. Max, rozklejasz się. Wiedziałeś, że nie będzie łatwo. Wiedziałeś, że będzie bolało. I boli. Boli jak diabli. Otrząśnij się, chłopie. Wyłaź z tej dziury, odpalaj motor i gnaj stąd. Tak, to miejsce nie jest dla mnie, ale czy gdzieś jest takie, gdzie nie dogonią mnie wspomnienia? Gdzie nie będę wciąż myślał o tym, co teraz robisz, z kim i gdzie jesteś? Czy nie dzieje ci się krzywda? Czy też tęsknisz, a może uciekasz, jak ja, w seks? Nie, wolę o tym nie myśleć. To jednak nie jest takie proste — nie myśleć. Nie mam przycisku „reset”, czerwonego guzika wyłączającego myślenie. Sam nie wiem czy pamiętać o tobie kochanie, byłoby większą męką, niż wspominanie ciebie. Mija dopiero pierwszy dzień bez ciebie. Zamyśliłem się, rozmawiam z tobą, a czas biegnie nieubłaganie. Która to godzina? Mam jeszcze trochę czasu do wieczora. Muszę wziąć się w garść, strząsnąć kurz i iść dalej przed siebie. Taką drogę wybrałem. Drogę tylko dla mnie, nie dla nas, kochanie. Zaszkliły mi się oczy, więc zerwałem się, rozmaso-wałem bolący bark i zacząłem się wspinać po piaszczystym zboczu.

3. Aniela

Gdy wsiadałem na choppera, usłyszałem hałas w zaroślach. W pierwszej chwili pomyślałem, że to jakieś zwierzę. Już miałem uruchomić silnik, gdy zobaczyłem malutką babuleńkę wychodzącą z lasu z wielką wiązką chrustu na zgarbionych plecach. Wyszła na drogę, zrzuciła chrust na ziemię, wyprostowała plecy z jękiem i wtedy mnie zauważyła.

— O Matko Boska — powiedziała i już schylała się po drewno, gdy zatrzymała się i popatrzyła na mnie zza małych, okrągłych okularów.

— Dzień dobry szanownej pani — powiedziałem.

Zsiadłem, zostawiłem motor i ruszyłem w jej stronę. W pierwszej chwili cofnęła się o krok, ale odpowiedziała:

— Jaka tam szanowna, kawalerze? A po krótkiej przerwie dodała:

— Gdzie Bóg prowadzi?

— Przyjechałem tutaj, żeby popatrzeć na tą małą pustynię.

Patrzyła na mnie badawczo, poprawiła wzorzystą chustkę na głowie i powiedziała:

— A, to ty będziesz nocował dziś u księdza proboszcza…

Zabrzmiało to raczej jak stwierdzenie niż pytanie.

— Tak, to ja, ale skąd pani o tym wie?

— Młody człowieku, jeśli pomożesz mi zatargać to drewno do domu, powiem ci, skąd to wiem, i wyjawię ci jeszcze, co oznacza twój ostatni sen.

Spojrzałem zdumiony, zdezorientowany i natychmiast podszedłem bliżej.

— Mój sen? A skąd pani… Przecież ja…

— Młody człowieku, żyję na świecie już ponad dziewięćdziesiąt lat i umiem patrzeć na ludzi. Masz ten sen wypisany na twarzy, tak samo jak udrękę, ciekawość i dobroć. No i trochę bezwstydności.

Po tych słowach odwróciła się i poszła powoli drogą wzdłuż lasu, mrucząc coś pod nosem. Byłem tak zdumiony, że bez słowa wziąłem ściągniętą wielką chustą wiązkę suchych gałęzi, przerzuciłem w poprzek choppera, mocując prowizorycznie ten przedziwny bagaż i ruszyłem za staruszką. Po kilku minutach okazało się, że droga skręca w las i prowadzi do chaty otoczonej wielkimi drzewami. Były to olbrzymie, pochylające się nad dachem dęby. Wyglądały tak, jakby wielkimi, zielonymi ramionami otulały domek i głaskały go delikatnie końcami palców, odganiając intruzów i natarczywe ptaki. Wyminąłem wędrująca staruszkę i zatrzymałem motocykl obok haty. Po chwili była już obok mnie i natychmiast podbiegł do nas duży włochaty pies. Uradowany podskakiwał wokół babuleńki, a potem podbiegł do mnie i zaczął mnie obwąchiwać. Nie szczekał, a jego ciekawe oczy zdradzały spokojne i wesołe usposobienie. Pogłaskałem go za uchem i podszedłem pod sam dom. Zdjąłem chrust i zapytałem, gdzie mam go zanieść. Bez słowa pokazała wielką kupę pociętych już na małe kawałki gałązek i weszła do domu. Nie zauważyłem, żeby otwierała drzwi kluczem. Zrzuciłem chrust obok porąbanych gałązek. Ciekawe, czy sama je dziabała — pomyślałem. Wyobraziłem sobie małą, zgarbioną babcię, wywijającą wielką siekierą. Wtedy wyszła z domu, podeszła do mnie i podała mi kubek zimnego mleka. Wypiłem ze smakiem, podziękowałem i patrzyłem na nią, dom, podwórko i psa, który usiadł obok i również przyglądał mi się badawczo.

— Nie boi się pani zapraszać do siebie nieznajomego? Mieszka pani na takim odludziu.

— Ja już niczego się nie boję, młody człowieku. Matka Boska czuwa nade mną, a King — wskazała na psa — pilnuje domu. Nikt tu teraz nie zagląda, a ja czekam już tylko na śmierć.

— Jest pani przecież zdrowa i silna. Dźwigała pani tyle drewna, a tam — wskazałem stos porąbanych gałęzi — leży jeszcze więcej.

— Tak, znoszę po trochu, ale nie sama. Franio i Boguś mi pomagają. To oni porąbali mi to wszystko i mam już pełną komórkę na zimę. Jeśli weźmiesz trochę i zaniesiesz mi do kuchni, rozpalę ogień i podgrzeję zupę. W jednej chwili poczułem wielki głód. Przecież niczego nie jadłem od porannej wizyty w barze. Potem było kilka łyków samogonu, który jeszcze bardziej pobudził mój apetyt.

— Chętnie skorzystam z zaproszenia, a jeśli pani pozwoli, porąbię chrust, który przywiozłem.

— Widzę, że dobry z ciebie człowiek. Nie myliłam się co do ciebie, choć w pierwszej chwili wydałeś się dziwnie zagubiony i wyobcowany.

— Bo taki pewnie jestem — powiedziałem.

Bardzo zaskoczył mnie sposób wypowiadania się babuni. Większość ludzi w jej wieku, mieszkających samotnie w ustronnym miejscu, to prości, niewy-kształceni samotnicy. Mimo posiadania wielkiej życiowej mądrości, nie mają zbyt wielkiego zasobu słów, by elokwentnie tę mądrość wyrażać. Popatrzyła na mnie zza okrągłych okularów, pokiwała znacząco głową, machnęła ręką, żeby mnie przywołać, obróciła się i poszła w kierunku domu. Wziąłem spore naręcze porąbanego w krótkie kawałki chrustu i poszedłem za nią. Tuż obok szedł pies, który też dziwnie przyglądał mi się i merdając długim, włochatym ogonem, co chwilę dotykał mokrym nosem mojej dłoni. Drzwi do chaty były bardzo szerokie. Wydawały się zbyt szerokie i nie pasowały do typowego wiejskiego domu. Drewniany sześcian z dwoma oknami w każdej ścianie, oszalowany pociemniałymi deskami, z wysokim dachem, który — dopiero teraz to zauważyłem — był pokryty pięknym nowym gontem. Taki dach to prawdziwy rodzynek, pewnie sporo kosztował. Skrzypnęły drzwi. Babunia weszła do środka, a ja krocząc tuż za nią, podziwiałem z bliska wielkie, ciężkie drzwi, nabijane dużymi kutymi ćwiekami. Na wysokości twarzy, pośrodku zauważyłem małe, podłużne okienko z kolorową szybką, pod którą zamocowana była kołatka w kształcie głowy byka z dużym kółkiem w nosie. Klamka również nie była typowa. Kute żelazo przypominało podłużny liść jakiejś egzotycznej rośliny, zakończony głową węża z rozdwojonym językiem, wysuniętym z rozwartej szczęki. Babcia obróciła się do mnie i spostrzegłszy moje zdziwienie, powiedziała:

— Tylko tyle mi pozostało z pięknej przeszłości. Jeśli zechcesz, opowiem ci historię tych drzwi. Ale teraz chodź i pomóż mi rozpalić pod kuchnią.

— Jest pani bardzo ciekawą osobą — powiedziałem i dodałem po chwili — cieszę się, że to właśnie panią spotkałem na tym odludziu.

— Tak pewnie miało być. Coś kazało ci przyjechać do tej wioski, szukać czegoś pod lasem, wskoczyć boso do tego dołu, a potem wychodząc z niego, spotkać mnie i pomóc mi. To coś nazywa się przeznaczenie, młody człowieku. Nie ma co z nim wojować i próbować zmieniać je na swój sposób. I tak będzie, co ma być. Teraz rozpal ogień, jeśli potrafisz, a ja przyniosę coś ze spiżarni.

Babunia coraz bardziej mnie intrygowała. Zobaczyłem ją ledwie kilka chwil temu, a wydawało mi się, że znam ją od lat. Emanowały z niej wielka dobroć, mądrość, czułość i wrażliwość. Była bardzo pogodna, lecz jak dotąd nie zauważyłem na jej pooranej zmarszczkami twarzy nawet małego uśmiechu. Weszliśmy do środka. Za drzwiami w niewielkiej, ciemnej sieni, do której światło wpadało tylko przez małe okienko nad głową byka, nie było żadnych sprzętów prócz wieszaka na ubrania. Otworzyła drzwi po prawej stronie, pokazała dłonią kuchnię, a sama zniknęła za dużo mniejszymi drzwiami na wprost wejścia. Nie miałem wielkiego kłopotu z rozpaleniem ognia. Gałązki były suche, a ponad kaflową kuchnią na okapie zauważyłem smolne szczapki. Gdy ogień już płonął i dołożyłem grubszych gałązek, babcia weszła z dużym garnkiem. Zdjąwszy drucianym pogrzebaczem kilka fajerek, postawiła go na kuchni.

— Dobrze poradziłeś sobie z ogniem, teraz usiądź przy stole i posłuchaj. Drzwi, które tak ci się spodobały, pochodzą z dworu niedaleko kościoła. Przed wojną, a także później w czasie niemieckiej okupacji i jeszcze kilka następnych lat mieszkałam tam i pracowałam jako guwernantka, przy

pani.

— To tłumaczy sposób, w jaki pani opowiada. Od razu zauważyłem, że nie jest pani zwykłą mieszkanką tej miejscowości.

— Zwykłą, zwykłą, młodzieńcze. Ale skończ już z tą panią. Mam na imię Aniela.

— Bardzo mi miło. Max… To znaczy Maksymilian.

— Piękne, szlacheckie imię, choć skrócone też ładnie brzmi.

Nalała zupę do dwóch kolorowych misek i postawiła przede mną na stole.

— Smacznego, Maks. Najedz się, bo wyglądasz na strudzonego i głodnego.

— Smacznego, pani Anielu

— Wystarczy „Anielu”, a jeśli się lepiej poznamy i polubię cię, pozwolę ci mówić do siebie „Andzia”, tak jak mówili do mnie najblisi.

Uśmiechnąłem się. Zaczęliśmy jeść, a Aniela mieszając łyżką w misce, powiedziała:

— Te drzwi to pamiątka po moim ukochanym. Dwa razy uratowały mi życie i gdy musiałam wyprowadzić się z dworu, ukradkiem zabrałam je, ratując przed zniszczeniem.

— Bardzo ciekawie pani opowiada, to znaczy opowiadasz, Anielu. Z przyjemnością posłucham twojej historii.

— To się bardzo dobrze składa, bo nie mam za często okazji do rozmowy z kimś, kogo zaciekawią moje opowieści. Odwiedzają mnie tylko chłopcy, mówiłam ci, Franio i Boguś, ale oni, mimo że to dobre dusze, nie są dla samotnej babci kompanami do dyskusji.

— Poznałem ich, gdy odpoczywałem nad rzeką. Przechodzili obok i porozmawialiśmy chwilkę.

— A nie mieli ze sobą przypadkiem buteleczki bimberku?

— Owszem, nawet mnie poczęstowali. Pierońsko mocny, ale bardzo dobry.

— I zdrowy. Sami go pędzą, a bierze go od nich nawet ksiądz i komendant posterunku. Ja też mam kilka buteleczek. Gdy zjemy zupę, poczęstuję cię nalewką na jagodach. Zeszłej jesieni zalałam ją samogonem i jeszcze nie otwierałam.

— Bardzo dziękuję, ale intryguje mnie historia tych drzwi, miłości i ratowania życia. Opowiadaj, proszę, Anielu.

Zjadła kilka łyżek zupy. Obserwowałem, jak trzymając łyżkę w małej, kościstej dłoni, unosi ją do ust i przełyka, ocierając ich kąciki serwetką. Jej zachowanie zdradzało dobre, staranne wychowanie, a gracja, z jaką wykonywała najprostsze gesty, świadczyła o tym, że w młodości musiała być piękną kobietą o nienagannych manierach.

— Praca guwernantki nie była zbyt uciążliwa. Pani, żona dziedzica, chorowała ciężko i większość czasu spędzała w łóżku, bądź w fotelu na werandzie. Pomagałam jej się przebierać, towarzyszyłam w spacerach, prowadziłam wózek, zabawiałam rozmową. Dużo spała, więc miałam czas dla siebie. Czytałam książki z biblioteki pana dziedzica. Sam wybierał je dla mnie i wieczorami przy kominku czytaliśmy razem. Tak narodziła się i rozkwitła moja miłość. Zakochałam się w nim do szaleństwa. Choć wiedziałam, że nikt nie może się dowiedzieć o moim uczuciu, kochałam go bezgranicznie młodzieńczą, prawdziwą i wielka miłością. Pani coraz bardziej podupadała na zdrowiu. Sanatoria i ciągłe wizyty lekarzy nie pomagały. Gdy wybuchła wojna i Niemcy szybko zagarnęli nasz kraj, pani cierpiała tak bardzo, że pan chciał wywieźć ją za granicę, ale lekarze stanowczo odradzali, twierdząc, że nie przetrzyma podróży. Kilka tygodni później odeszła. Pogrzeb był skromny. Ksiądz, pan, ja i reszta służby. Od dawna wszyscy przygotowywali się na tę chwilę, ale i tak było bardzo ciężko. Pani zawsze była bardzo dobra dla wszystkich, a służbę traktowała jak członków rodziny. Gdy wracaliśmy z cmentarza do dworu, nadjechał oddział niemieckich żołnierzy. Ich dowódca powiedział, że zajmują dwór na garnizon, a on będzie tu teraz komendantem. Pan próbował protestować, ale zamilkł, gdy zobaczył lufę pistoletu wycelowaną w swoją głowę. Zwolnił służbę, pożegnał się ze mną i wyjechał do miasta. Nie miałam odwagi poprosić, by zabrał mnie ze sobą. Choć kochałam go nad życie, wiedziałam, że nigdy nie będzie mój i prawdopodobnie już go nie zobaczę. Wyjechał i tak, jak przewidywałam, już nigdy go nie spotkałam. Pisałam do niego listy, ale wszystkie zostały w szufladzie. Później dowiedziałam się, że udało mu się przedostać za granicę, gdzie zaciągnął się do wojska. Jeszcze przed wojną przeszedł szkolenie lotnicze, ale jego drogi nie zawiodły go do armi. Jak się potem dowiedziałam w Anglii latał na bombowcach, a pod koniec wojny zrzucał broń i sprzęt dla powstańców w Warszawie. Po jednym z takich lotów jego samolot został mocno uszkodzony. Nie mogli wracać na lotnisko we Włoszech, więc wraz z załogą postanowili lecieć za front, na wschód do Rosjan i tam szukać pomocy. Udało im się przekroczyć Wisłę i wlecieli tam, gdzie teraz panowali ci, którzy jeszcze niedawno bili nas i mordowali wspólnie z Niemcami. „Teraz sojusznik Anglii powinien pomóc” — pomyśleli pewnie, lądując przymusowo na łące nieopodal jakiejś wioski. Samolot rozbił się i spłonął. Przeżył tylko pierwszy pilot i mój ukochany. Poparzeni i połamani, leżeli w szpitalu, a potem, gdy podleczono ich trochę, zaczęła się prawdziwa gehenna. Przesłuchiwani, torturowani, uznani za wrogów ludu i szpiegów, zostali skazani na zsyłkę do obozu pracy. Nie wiadomo, gdzie ich wywieziono. Nie wiem, czy w ogóle przeżyli podróż. Od tamtej pory wszelki słuch po nich zaginął. Próbowałam go odszukać przez Czerwony Krzyż i inne organizacje. Po wojnie rozmawiałam nawet z kilkoma byłymi lotnikami, którzy znali mojego ukochanego, ale niczego się nie dowiedziałam. Teraz, gdy powoli archiwa są udostępniane, znów próbowałam, ale w oficjalnych zapisach z obozów Gułagu nie ma śladu, by taki więzień był tam przetrzymywany. Nie wiadomo, gdzie zakończył żywot. Nie wiem, czy została po nim choć mała mogiła. Czy pomyślał o mnie przez chwilę przed śmiercią? Czy wiedział o moim wielkim uczuciu? Tak zakończyła się historia mojej wielkiej, jedynej w życiu, prawdziwej, głebokiej miłości. Nie pokochałam tak już nigdy więcej, choć miałam męża i dziecko. Tamta niespełniona miłość jest we mnie do dzisiaj. Gdy Niemcy zajęli dwór, zamieszkałam w tej chacie z pewną starą kobietą. Nikt jej nie lubił. Mówili o niej „wiedźma”, ale jednocześnie kupowali od niej zioła i nalewki, które naprawdę pomagały na różne dolegliwości. Traktowała mnie oschle, ale była dla mnie sprawiedliwa, a ja niczego więcej nie potrzebowałam. Dała mi schronienie, karmiła mnie i leczyła, gdy niedomagałam. Ja pomagałam jej w domu. Zbierałam dla niej zioła i grzyby. Paliłam w piecu, sprzątałam, nauczyłam się gotować, przyrządzać lecznicze mikstury i nalewki. Przeżyłam u niej całą niemiecka okupację. Tak naprawdę nie odczułam jej koszmaru. Przychodzili do nas tylko wieśniacy. Przynosili jajka, chleb, kiełbasę, kury, a w zamian brali zioła i gotowe lecznicze napary. Moja gospodyni skutecznie odstraszała obcych i dawała mi bezpieczne schronienie. Gdy Niemcy wycofali się z dworu, a nocą było słychać kanonadę sowieckich armat, postanowiłam pójść tam i powspominać lata spędzone z państwem i przede wszystkim z nim, moim ukochanym. Liczyłam na to, że może odnajdę jeszcze jakiś ślad, znak. Niczego nie znalazłam. Dwór był zrujnowany. Sprzęty i meble rozkradzione lub zniszczone. Rozpłakałam się. Usiadłam w kącie salonu i patrząc na wygasły kominek, wspominałam chwile, gdy wspólnie czytaliśmy książki z biblioteki, a moja dłoń niby ukradkiem dotykała brzegu jego marynarki. Nie wiem, jak długo i ile razy tak siedziałam. W pewnej chwili usłyszałam hałas. Z początku słaby i daleki, lecz narastający z każdą chwilą. Przed dwór zajechało kilka samochodów. Pomyślałam, że wrócili Niemcy, ale usłyszałam zupełnie inny język. To byli Sowieci. Chciałam się schować, jednak gdy tylko wstałam, do salonu wpadło trzech żołnierzy z karabinami. Byli brudni, nieogoleni, śmierdzieli potem i wódką. Spojrzeli na mnie, na siebie i zanim zdążyłam o czymkolwiek pomyśleć, jeden z nich już mnie trzymał, drugi zatykał mi dłonią usta, a trzeci zrywał ze mnie ubranie. Walczyłam, kopałam i gryzłam, ale dwa ciosy pięścią odebrały mi siły o ochotę do dalszej obrony. Pierwszy z nich ściągnął spodnie i położył się na mnie. Rozerwał mi bluzkę i próbował zgwałcić, ale był chyba zbyt pijany. Zerwał się, chwycił karabin i wycelował we mnie, a jego kompani pokładali się ze śmiechu, wykrzykując przekleństwa. Natychmiast wykorzystał to drugi, który już nie miał problemu z wzięciem mnie siłą. Drzwi trzaskały o futrynę, a ja odczuwałam to jak bolesny rytm, gdy śmierdzący żołdak wchodził we mnie i wychodził. Poczułam ogromny ból, krzyknęłam i od razu dostałam cios w twarz. Płakałam i prosiłam o litość. W tej chwili drzwi trzasnęły z jeszcze większym hukiem. Do salonu wszedł jakiś wyższy rangą oficer. Wszyscy trzej natychmiast zerwali się na równe nogi, poprawiając rozchełstane mundury. Leżałam przed nimi zakrwawiona. Podszedł do mnie, zdjął swój czarny płaszcz i okrył mnie nim. Krzyknął coś do nich i po chwili wybiegli na zewnątrz. Opatrzono mnie i oficer samochodem z kierowcą odwiózł mnie do mojej gospodyni. Przeprosił, powiedział, że gdyby nie usłyszał trzaskających drzwi, nie wszedłby do środka i nie uratował mnie. Zasalutował i odjechali, a ja kilka dni leżałam w łóżku w bólach z gorączką, nie mogąc dojść do siebie. Wyleczyła mnie tak, jak leczyła każdego, kto tego potrzebował. Spuchnięta twarz zagoiła się. Nie pozostała na niej żadna blizna, ale rany na duszy pozostały do dzisiaj.

— To straszna i smutna opowieść, Anielu. Wiele wycierpiałaś. Najpierw niespełniona miłość, potem to.

— Już sama nie wiem, co wtedy było dla mnie gorsze. Rozłąka z ukochanym czy zgwałcenie przez tych bandytów.

Ucichła na chwilę, po czym spojrzała zupełnie inaczej i zapytała

— ale powiedz, Maks, czy smakowała ci zupa?

— Była przepyszna, ale nie potrafię odgadnąć, z czego ją zrobiłaś. Jeszcze nigdy nie jadłem takiej zupy.

— To grzyby, chłopcze. Grzyby, dziczyzna i leśne zioła. Po nich poczujesz się lepiej, a gdy skończę historię tych drzwi, opowiesz mi swój ostatni sen. Znowu mnie zdumiała, ale nie chciałem jej teraz przerywać, więc niczego nie powiedziałem. Patrzyłem tylko, jak zabiera puste miski, wychodzi i wraca po chwili z pękatą butelką i dwiema szklaneczkami. Nalała złocistego płynu i podała mi jedno z naczyń. Stuknęliśmy się, a ja przygotowany na uderzenie mocnego trunku, zaczerpnąłem mały łyk. Napój nie był bardzo mocny, choć po chwili czuło się jego siłę. Smak jednak, tak dziwny i pyszny, powodował, że chciało się wypić więcej.

„Ostrożnie Max, nie daj się zwieść łagodności nalewki” — pomyślałem i popatrzyłem na staruszkę pytająco.

— Jagody, szałwia, kora brzozy, żubrowa trawka, samogon od Bogusia i coś, czego nigdy nikomu nie zdradzę. Pij małymi łyczkami i posłuchaj.

— Dziękuję za ostrzeżenie. Dzisiaj wypiłem już kilka łyczków, ale ta nalewka jest naprawdę pyszna.

— Tak, Maks, na zdrowie.

Napiliśmy się i Aniela opowiadała dalej, a ja urzeczony sposobem, w jaki mówiła, i treścią jej historii wsłuchiwałem się uważnie w każde słowo.

— Gdy Sowieci odjechali, powiedziałam mojej gospodyni, że zabrali z dworu wszystko, czego wcześniej nie wywieźli Niemcy. Opowiedziałam jej też, co się wtedy wydarzyło, a ona stwierdziła, że skoro uważam, że to właśnie te drzwi uratowały mi życie, muszą chronić mnie dalej. Jeszcze tej samej nocy przywiozłyśmy je do chaty. Strasznie ciężko było je zdjąć, sama nie wiem, jak tego dokonałyśmy. Ja — schorowana i słaba, ona — przygarbiona jak ja teraz staruszka. Jednak udało się i po kilku dniach dziadek Bogusia, którego poznałeś, przerobił je, by pasowały do tej chaty.

— Musisz być bardzo silna, skoro podniosłaś się z tego i przeżyłaś jeszcze długie lata właśnie tutaj, gdzie spotkało cię tyle bólu. Powiedziałaś, że drzwi uratowały ci życie dwa razy…

— Tak, było to zimą, tuż po wojnie. W lasach kręciło się jeszcze wielu bandytów. Ludzi, którzy nie mogli odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Latem i jesienią tylko plądrowali i grabili, ale zimą szukali schronienia i noclegów. Tak było i tym razem. Psy szczekały we wsi od samego wieczora, więc myślałyśmy, że to lisy lub dziki podchodzą pod zagrody, szukając czegoś do jedzenia. Przyszli nocą. Było ich kilku. Łomotali do drzwi i okien. Powiedzieli, że jeśli ich nie wpuścimy, spalą wszystko. Nie miałyśmy wyboru. Po otwarciu drzwi wpadli do środka jak burza. Wyrzucili wszystko z komody i szafy, wynieśli zapasy ze spiżarki, rzucili wszystko na stół i zażądali wódki. Dostali ją i przy wtórze krzyków, niewybrednych żartów i obściskiwań najedli się i upili. Okazało się, że gospodyni dodała do wódki ziół, które spowodowały u nich mocny, twardy i długi sen. Uniknęłyśmy ponownego pobicia i zgwałcenia. Gospodyni wysłała mnie do wsi po pomoc. Myślałam, że jesteśmy uratowane. Wierzyłam w moc ziół i wiedzę gospodyni. Nie przewidziałam jednak, że bandytów może być więcej i że dwóch z nich zostało za zabudowaniami na straży. Natychmiast mnie schwytali i jednym ciosem kolby karabinu powalili na ziemię. Straciłam przytomność. Po chwili bolesne potrząsanie ocuciło mnie. Zauważyłam, że jeden z nich niesie mnie przerzuconą przez ramię, a drugi mówi do niego, co i jak zaraz ze mną zrobią. Słuchałam tego ze zgrozą. Postanowiłam natychmiast działać. Szarp-nęłam się z całych sił. Napastnik zachwiał się, stracił równowagę, upuścił mnie i sam upadając, nadział się prawdopodobnie na bagnet, który miał zatknięty za pasem. Jęknął tylko chrapliwie i znieruchomiał, przygniatając mnie swoim ciężarem do śniegu. Drugi z nich, zupełnie zaskoczony, kopnął mnie w plecy i pobiegł do domu. Słyszałam przez chwilę oddalające się kroki, a potem wszystko ucichło. Nie wiem, jak długo leżałam pod martwym ciałem. Słyszałam krzyki dochodzące od strony domu. Wydobyłam się spod trupa i poczołgałam w stronę, skąd dochodziły głosy. Przed domem stała furmanka zaprzęgnięta w dwa konie. Na niej zauważyłam poukładanych i przykrytych różnymi derkami i skórami, chrapiących bandytów. Dwóch z nich, pewnie tych, których udało się zbudzić, pomagało jedynemu trzeźwemu okrywać śpiących. Skorzystałam z zamieszania. Podniosłam się i słaniającym się krokiem starałam się, zapadając się w śnieg, podbiec do domu. Martwiłam się o moją gospodynię. Gdy dobiegałam do drzwi, zauważyli mnie. Padły strzały, ale na szczęście chybili. Wpadłam do sieni i zatrzasnęłam za sobą drzwi. Przywarłam do nich całym ciałem, spodziewając się próby wyważania. Po chwili ciszy rozległ się wielki huk i błysk, po czym zapadła ciemność. Gdy się ocknęłam, leżałam w pościeli z opatrunkiem na twarzy i unieruchomioną ręką. Obok krzątała się kobieta. Poznałam ją, była to żona tutejszego felczera. Próbowałam podnieść się i powiedzieć coś, ale powstrzymała mnie i opowiedziała, co się wydarzyło, gdy po raz kolejny straciłam przytomność. Krzyki i huk obudziły mieszkańców wioski. Mężczyźni uzbrojeni w siekiery i kilka karabinów przybiegli do naszej chaty. Zastali tylko płonącą sień, wielką dziurę w ścianie, drzwi wyrwane z zawiasów, a pod nimi mnie ze strasznymi obrażeniami. Żyłam jednak, jakby na złość wszystkiemu. Przewieźli mnie do felczera. Opatrzył mnie, umył i ułożył wygodnie. Spałam trzy dni, nim odzyskałam świadomość. Moja gospodyni nie miała tyle szczęścia, zginęła od wybuchu granatu. Spłoszone konie stanęły dęba i wywróciły wóz wraz ze śpiącymi bandytami. Kilku uciekło, ale reszta schwytana przez chłopów, związana i przekazana następnego dnia wojsku, jeszcze długo gniła w więzieniu. Nie wiem, co stało się z nimi później. Miałam obolałe całe ciało, złamaną rękę i zwichnięte biodro. Rany na twarzy zagoiły się, kości ręki zrosły, ale biodro coraz bardziej dawało mi o sobie znać. Gdyby nie mocne drzwi, za którymi stałam w momencie wybuchu, podzieliłabym los mojej gospodyni. Nalała kolejną szklaneczkę i wypiliśmy do dna.

— Anielu, twoja historia jest warta spisania albo nawet nakręcenia na jej podstawie filmu. Jak po takich przeżyciach mogłaś dalej żyć i mieszkać w miejscu tak bolesnych wspomnień?

— Zostałam tu. Sąsiedzi pomogli wyremontować dom, wstawili drzwi i okna. O dziwo, same drzwi niewiele ucierpiały. Trzeba było tylko na nowo obsadzić je w futrynie, wstawić nowe okienko i zamocować kołatkę. Żyję tu do dzisiaj. Zioła, których zbierania i parzenia nauczyłam się od mojej gospodyni, pomagają mi radzić sobie z wiekiem, a mam już prawie setkę na karku. Pracowałam na poczcie, byłam nauczycielką i bibliotekarką. Znalazłam też męża, niestety, nie było mi dane pokochać go tak, jak na to zasługiwał. Po urodzeniu córeczki wyjechał do pracy przy wyrębie lasu w Bieszczadach i już nigdy stamtąd nie wrócił. Zginął przygnieciony wielkim pniem. Pochowali go na małym cmentarzu w najbliżej położonej miejscowości. Jeździłam na grób raz do roku, potem rzadziej. Teraz nie mam już ani sił, ani ochoty przeżywać podróży przez pół świata i wspominać wciąż na nowo to, co tak bardzo boli. Córka wykształciła się i wyjechała za ocean. Nie utrzymywałyśmy kontaktu. Chyba nigdy nie zaakceptowała mojego stylu życia, samotności, potrzeby ciszy i spokoju. Wyszła tam za mąż, ale nie dała mi wnuka. Zginęła wraz z mężem w wypadku samochodowym. Nawet nie wiem, gdzie ją pochowano. Modlę się tylko za ich dusze i tak już zostanie. W końcu niedługo spotkam się z nimi i może wtedy dokończymy to, czego nie zdążyliśmy dokończyć na tym świecie. Nigdy jednak nie zapomniałam tego, czego nauczyła mnie moja opiekunka. Nie miała rodziny, więc nikt nie upominał się o dom. Po latach zasiedziałam się tu i tak już zostało. Teraz jednak moje życie dobiega końca i cieszy mnie każda chwila rozmowy, a ty, jak widzę, lubisz słuchać.

— Tak, Anielu, ale ksiądz na mnie czeka. Niedługo będę musiał do niego pojechać. Słuchając opowieści, zupełnie straciłem rachubę czasu.

Patrzyłem na tę dzielną, ciężko doświadczoną przez los kobietę i z trudem wracałem do rzeczywistości. Rozmawialiśmy jeszcze chwilę. Podziękowałem za zupę i nalewkę i już chciałem się pożegnać, gdy powstrzymała mnie ruchem ręki i powiedziała:

— Za chwilę cię wypuszczę, Maksiu, ale nie zapomniałeś chyba o tym, że miałeś opowiedzieć mi swój ostatni sen.

— Tak, pamiętam.

Opowiedziałem jej w skrócie to, co przyśniło mi się, gdy zasnąłem pod wierzbą.

— Wiedziałam, że twoje chodzenie po piaskarni nie było przypadkowe. Posłuchaj teraz. Masz na twarzy wypisane wielkie cierpienie. Coś cię trapi, i to już od dawna. Myślisz, że właśnie teraz sobie z tym poradziłeś, ale to nie takie proste. Pustynia symbolizuje wielka pustkę w sercu i samotne życie wśród obcych i nieprzyjaznych ludzi. Wspinanie na górę to twoja walka, ciekawość, wytrwałość w dążeniu do celu i realizowaniu zamierzeń za wszelką cenę. Widok ze szczytu wydmy to twoja samotność, wyobcowanie, tęsknota i żałość. Krok w przód i zapadanie się to beznadzieja i jednocześnie próba parcia naprzód mimo wszystko. Decyzja o zakończeniu życia jest odwrotnością realnego świata. To wielka chęć życia i nadzieja na odkrycie czegoś nowego. Tego, co jest dalej, wyżej, głębiej. Przebudzenie w takim właśnie momencie oznacza odrodzenie, nadzieję, zmianę na lepsze.

Byłem pod ogromnym wrażeniem. Aniela widziała to i chyba była tym uradowana. Uśmiechnęła się tylko, podała mi rękę, która — choć mała i koścista — uścisnęła moją dłoń z dużą siłą.

— Dziękuję, Anielu. Dziękuję za wszystko. Nigdy nie zapomnę tej wizyty i twojej opowieści. Mam nadzieję, że jeszcze kiedyś się spotkamy.

— Na pewno, Maksiu. Chciałabym, żebyś zabrał coś ze sobą. Proszę, weź.

Podała mi mały kamienny wisiorek na rzemyku. Od razu powiesiłem go na szyi obok świętego medalika i nieśmiertelników. Podszedłem do niej i przytuliłem ją.

— Idź już i pamiętaj: ten kamień pomoże ci znaleźć drogę do domu.

— Zostań w dobrym zdrowiu i bądź szczęśliwa.

Wyszedłem, zamykając za sobą niezwykłe drzwi. Skrzypnęły cicho zawiasami, kliknęły zamkiem, pozostawiając za sobą Anielę z jej dramatycznymi przeżyciami i wielkim rozdziałem historii, zaklętym w kilku dębowych deskach, żelaznych sztabach i powbijanych pomiędzy nimi ćwiekach. Każdy z nich to kawałek przeszłości. Spojrzałem jeszcze za siebie z wielkim podziwem i szacunkiem, odpaliłem motor i ruszyłem w stronę miasta. Widzisz, kochanie, jakie życie miała ta kobieta? Pasmo wielkich nieszczęść, następujących jedno po drugim. Nieszczęśliwa miłość, cierpienie, niepewność jutra, a jednocześnie głęboka wiara i nadzieja na lepszą przyszłość. Długie życie w leśnej samotni. Czekanie na zbłąkanego wędrowca, z którym można choć przez chwilę porozmawiać, powspominać. Tak, kochanie moje, wrócę tu do niej, zanim wyjadę. Muszę jeszcze raz popatrzeć w jej mądre oczy, ukryte za grubymi szkłami. Znowu do ciebie mówię, maleńka. Chyba nie będę już z tym walczył. Może moje słowa zabłądzą gdzieś daleko i odnajdą drogę do ciebie. Może poczujesz je i też powiesz do mnie kilka słów. Tylko to mogę jeszcze dla ciebie zrobić, kochanie.

4. Nocleg

Zbliżał się wieczór. Polną drogę pokonałem bardzo powoli, rozpamiętując to, co mi się przytrafiło tego dnia. Podjechałem pod dwór, oparłem motor na stopce i podszedłem pod drzwi. Zastanawiałem się, jak to wszystko wyglądało, gdy mieszkała tu Aniela. Teraz też w wejściu zabudowane były wielkie, solidne wrota, ale nie miały w sobie tamtej mocy. Były zamknięte, więc rozejrzałem się wokoło. Zobaczyłem małą ławeczkę. Usiadłem na niej wygodnie, wyciągnąłem nogi i czekałem. Dzień był dzisiaj bardzo ciepły, wieczór zapowiadał się równie przyjemnie. Tęskniłem i czułem jej tęsknotę, ale nie mogłem już odwołać raz podjętej decyzji. Zamknąłem oczy i wystawiłem twarz na ostatnie promienie słońca przebijające się przez liście wielkich kasztanowców, które otaczały cały dwór. Zobaczyłem ciebie, kochanie, idącą wśród tych wielkich drzew z rozwianymi włosami, uśmiechniętą i pogodną. Patrzyłem jak urzeczony, gdy stawiałaś krok za krokiem, cudownie kołysząc biodrami, a biała sukienka powiewała na wietrze i tworzyła wokół ciebie magiczną mgiełkę.

— No, jesteś wreszcie, Maks. Prawdę mówiąc, miałem nadzieję, że zobaczę cię na wieczornej mszy, ale trudno, Bóg jest wszędzie. Tam gdzie byłeś, też nad tobą czuwał.

— Spędziłem bardzo ciekawe popołudnie, proszę księdza. Spotkałem panią Anielę, pomogłem jej zawieźć chrust do domu, a ona poczęstowała mnie zupą i świetną nalewką.

— Tak, Aniela. Biedna kobieta. Nie zaznała w życiu wiele szczęścia. Teraz mieszka samotnie, stroniąc od ludzi i przegania każdego, kto pojawi się w jej obejściu. Bardzo dziwne, że cię zaprosiła. No, no, Maks, coś w tobie musi być, skoro tak się stało i poczęstowała cię nawet zupką.

— Nie miałem wcześniej o tym pojęcia. Po prostu pomogłem jej i rozmawialiśmy. Poznałem jej historię, a ona wyjaśniła mi, co oznaczał mój ostatni sen.

— O tym nie mówmy, to trochę kłóci się z moimi zasadami.

— Dobrze, a co do nalewki, to była wyborna.

— Wiem, wiem. Zaraz spróbujesz mojej. Do kolacji jeszcze trochę czasu. Zofia została w kościele i odmawia różaniec. My tymczasem zobaczymy, jak udała się czereśniówka. Odszedł w kierunku dworu. Patrzyłem za nim. Lekko wystający brzuszek, siwe włosy. Zastanawiałem się, ile może mieć lat. Jak długo jest księdzem? Dlaczego poświęcił życie Bogu? Na pewno go o to zapytam, ale nieco później. Wszedł po schodach, sięgnął gdzieś pod ciężką drewnianą barierę i wyjął schowany tam klucz. Zniknął za drzwiami, a po krótkiej chwili pojawił się znowu, niosąc małą karafkę i dwie szklaneczki. Usiadł obok na ławce, napełnił naczynia do połowy i podał mi jedno z nich. Gestem zachęcił mnie do wypicia, a już po chwili jego naczynie było puste.

— Pierwszą wypij szybko — powiedział.

Zrobiłem to, a on napełnił szklaneczki i zakorkował butelkę. Drugą porcję piliśmy powoli, smakując każdy łyk. Płyn rozlewał się miłym ciepłem po całym ciele. Nie rozmawialiśmy. Patrzyłem na niego, a on uśmiechał się nieco tajemniczo i wystawiał twarz do słońca. Nalewka była dosyć słodka, ale i lekko cierp-ka. Pozostawiała przez moment na języku lekkie mrowienie. Po kilknastu minutach szklaneczki były puste. Wtedy zapytał:

— No i jak?

— Pyszna, ale trochę się boję, bo wiem, że takie pyszności mogą wyłączyć nogi i przymurować mnie do tej ławki.

— Nie martw się, Maks. Jeszcze mała porcja i zrobimy przerwę. Zaraz przyjdzie Zofia, przygotuje kolację, a my spróbujemy jej dzieła i dopiero wtedy skosztujemy czereśniówki.

— Dobrze. Jeśli mogę zapytać: jak to się stało, że mężczyzna taki jak ksiądz wybiera kapłaństwo zamiast normalnego życia, założenia rodziny, wychowywania dzieci?

— Widzę w tobie wielką ciekawość. Nieczęsto opowiadam o tym ludziom, ale skoro stara Aniela otworzyła przed tobą serce, ja też opowiem ci moją historię. Nie teraz jednak. Widzę już Zofię. Wejdźmy do domu, odświeżmy się i siadajmy do kolacji.

Wstał i zaprosił mnie do środka. Pokój przeznaczony dla mnie był niewielki, ale przytulny. Gdy otworzyłem drzwi, zobaczyłem wysokie okno, drewniane łóżko przykryte kolorową kapą, małe biurko z krzesłem, szafę na rzeźbionych nogach, szafkę pod oknem i duży obraz, który przykuł moją uwagę. Podszedłem bliżej i przyglądałem mu się dłuższą chwilę. Przedstawiał scenę z polowania na niedźwiedzia. Wielka bestia stała wyprostowana z wysoko uniesionymi przednimi łapami. Przed nią leżał człowiek w dziwnej, nienaturalnej pozie. Tuż obok, nieco z boku, stał inny z wycelowaną, gotową do strzału strzelbą. Walka, jaką malarz uwiecznił na tym obrazie, nasunęła mi niesamowite skojarzenie. Niedźwiedź to ja. Osaczony zewsząd, w beznadziejnej sytuacji, poraniony, jednak walczący. Leżący przed nim człowiek to pokonywane przeciwności losu i przeszkody. Myśliwy z wycelowaną w zwierzę strzelbą to nieuchronny koniec. On jednak nie strzela, tylko celuje. Czeka na mój ruch. Zrobię krok w przód — zginę. Zostanę na miejscu — również zginę, wykrwawię się. On jednak mi nie odpuści. Wziął broń i przyszedł do mojego lasu właśnie po mnie, po moje życie. Moją bronią jest wolność, swoboda, instynkt. Ale to on wygra, na pewno postawi na swoim. Zadecyduje o moim życiu. Ja natomiast mimo wszystko zrobię ten krok. W imię wolności, niezależności i nadziei, dzikiej nadziei na wybawienie. Ty, kochanie, pewnie zupełnie inaczej zinterpretowałabyś scenę z obrazu. Choć wiele nas łączyło, pod względem oceny bardzo się różniliśmy, prawda? Nigdy nie przyznałaś tego głośno, ale wiele razy nie zgadzałaś się ze mną. Milczałaś i czekałaś, aż sam przyznam ci rację. Byłaś dla mnie taka dobra, ale też pozostawa-łaś pod moim wielkim wpływem. Wiedziałem o tym i nie mogłem pozwolić, żebyś była ode mnie wiecznie uzależniona. Odszedłem, żebyś mogła rozwinąć skrzydła i wzlecieć wysoko. Stać cię na to, maleńka moja. W tej chwili przypomniałem sobie, że mam przecież w portfelu twoje zdjęcie. Dlaczego nie myślałem o nim wcześniej? Dlaczego zapomniałem o nim wtedy, w barze, gdy poddałem się wdziękom tej małej? No tak, ale przecież nie jestem już z tobą. Możemy robić wiele rzeczy, które wcześniej były niemożliwe, nieprzyzwoite, zakazane i niemoralne. Teraz każde z nas jest panem własnego losu. Zaraz, zaraz. Czy aby na pewno? Przecież wciąż mówię do ciebie, myślę o tobie. Ciągle mam twoje zdjęcie. Wyjąłem je, postawiłem przed sobą na małej półce przy łóżku i wpatrzyłem się w twoje piękne oczy. Kochanie moje, gdzie jesteś, co robisz, z kim? Stop! Max, daj spokój, bo zwariujesz. Pukanie do drzwi przerwało te dziwne rozważania.

— Proszę.

— Maks, już czas na kolację — usłyszałem głos księdza.

— Tak, już idę — odpowiedziałem i zerwałem się na równe nogi.

Wyszedłem z pokoju. Zrobiłem kilka kroków i już byłem w salonie. Pośrodku okrągłego stołu na wielkim półmisku leżała pięknie zarumieniona wielka pieczona kura. Wokół stały talerze z różnymi sałatkami, kilka rodzajów pieczywa, soki i najważniejsze — karafka z czereśniówką. Usiadłem, życzyłem smacznego i już miałem zacząć jeść, gdy ksiądz ruchem ręki powstrzymał mnie i odmówił modlitwę. Urzekła mnie jej treść:

— Panie, składamy ci dziękczynny pokłon za ten posiłek. Dobra, którymi nas obdarzasz, są wielkim bogactwem, a my tym chętniej podzielimy się nim z naszymi bliźnimi. Dziękujemy Ci też, Panie, za gościa, który nas dzisiaj nawiedził. To Max, Panie, podróżnik i poszukiwacz. Wskaż mu drogę, wyprostuj zakręty i doprowadź do celu. Amen.

Wsłuchiwałem się w jego słowa i wyobrażałem sobie ciebie, kochanie moje. Co teraz robisz? Gdzie jesteś i z kim? Czy też zasiadasz do kolacji? Ja zawsze unikałem posiłków o tak późnej porze. Ty często dojadałaś nawet w nocy. Podziwiałem cię za to, że mimo wielkiego apetytu na słodycze zawsze miałaś piękną, idealną figurę.

Rozmarzyłem się. Gospodarz zauważył to, ale grzecznie poczekał, aż wrócę do rzeczywistości, i powiedział:

— Widzę, Maks, że bardzo często wędrujesz gdzieś myślami. Mało się znamy, ale wyczuwam w tobie dobrego człowieka. Jutro pewnie pojedziesz w dalszą drogę, poznasz nowych ludzi. Oby byli dla ciebie dobrzy i pomagali ci, gdy będziesz tego potrzebował.

— Dziękuję księdzu za dobre słowo. Rzeczywiście, nie zagrzeję tu zbyt długo miejsca. Jestem w drodze i nie potrafię powiedzieć, gdzie jest jej koniec. Szukam czegoś, sam nie wiem czego, nie mam pojęcia, kiedy to odnajdę. Nie wiem też, czy w ogóle mi się to uda. Zamyśliłem się, przepraszam.

— Jeśli Bóg tak chce, myśl. Jeśli otwiera przed tobą drogę, podążaj nią. Nie my jesteśmy panami swojego losu, choć czasami wydaje nam się, że jest inaczej, ale to też jego zamysł. Jedzmy.

Podzieliliśmy kurę. Była naprawdę pyszna. Sałatki pasowały do pieczystego i wzbogacały jego smak. Tymczasem ksiądz chwycił kryształową karafkę, wstał

i powiedział:

— Pozwól, Maksie, że jako gospodarz wzniosę pierwszy toast. Dziękuję za to, że było mi dane udzielić schronienia strudzonemu wędrowcowi. Wypijmy twoje zdrowie. Za pomyślność i szczęśliwe zakończenie twoich poszukiwań oraz szybkie dotarcie do celu drogi.

— Za pomyślność — powiedziałem i pociągnąłem spory łyk słodkiej nalewki. Pyszny płyn z dużą zawartością alkoholu rozlał się w moim ciele błogim ciepłem i wprawił mnie w dobry nastrój.

— Nalewka według starej receptury mojego pradziadka, który robił nalewki dla najznamienitszych rodów szlacheckich. Recepturę przekazał mojemu ojcu, a ja z wielkim szacunkiem, pielęgnując rodzinną tradycję, dzielę się dzisiaj z tobą efektem końcowym.

— Rzeczywiście, niebo w gębie. O… przepraszam księdza.

— Nic nie szkodzi, myślę tak samo. Wypijmy do dna.

Wypiliśmy. Potem był drugi i trzeci kieliszeczek. Rozmawialiśmy o wielu sprawach. Błahych i bardziej poważnych. W końcu, nie wiem dlaczego, opowiedzia-łem mu historię mojego wyjazdu. Słuchał uważnie, nie przerywając ani słowem. Gdy skończyłem, zapytał tylko:

— Maks, zastanów się, czy warto zamieniać jedną udrękę na inną… Nie wymagam teraz od ciebie odpowiedzi. Prześpij się z tym pytaniem, a jeśli poznasz odpowiedź do jutra, wyjawisz mi ją przy śniadaniu.

— Dobrze, zastanowię się nad tym, ale ja też mam do księdza pytanie. Zawsze zastanawiałem się nad tym, widząc „ludzkiego” — proszę o wybaczenie — księdza.

— Rozumiem, co masz na myśli. Słucham.

— Pamięta ksiądz moje pytanie, zadane na ławce przed domem — co powoduje, że normalny, przystojny, mądry, wykształcony mężczyzna, porzuca typowe życie i poświęca je służbie Bogu? Przecież nikt nie rodzi się księdzem. Staje się nim, i to nie nagle, w jednej chwili. Myśli, analizuje, zastanawia się. Być może w jego życiu musi wydarzyć się coś szczególnego, co spowoduje podjęcie takiej właśnie decyzji.

— Widzisz, Maks. Boży plan wobec nas jest bardzo zagmatwany. Bywa, że zaskakuje, onieśmiela, zachwyca lub drażni, przeraża i odbiera nadzieję. Tak było właśnie ze mną.

— Jestem bardzo zaintrygowany i liczę na ciąg dalszy opowieści.

— Dobrze. Doceń to, że nie ma na świecie zbyt wielu osób, które poznały moją historię. Wypiliśmy do dna. Ksiądz jeszcze raz napełnił kryształowe kieliszki. Po następnym, solidnym łyku rozsiadł się wygodnie w obitym czerwonym suknem krześle i zaczął swoją opowieść:

— Moja historia, zaczyna się w szkole średniej. Byłem zwyczajnym nastolatkiem, lubiącym zabawę, piwo, dziewczyny. Jednak moją największą namiętnością były samochody. Jeździłem już jako mały chłopiec, a nauczył mnie tego wuj, który był kierowcą rajdowym. Zauważył, że mam do tego smykałkę, a po kilku lekcjach na torze wysłał mnie do automobilklubu i zacząłem trenować jazdę na torze kartingowym. Odnosiłem nawet niemałe sukcesy. Wygrywałem z dużo starszymi i dłużej trenującymi ode mnie kolegami. Po roku treningów byłem już mistrzem kraju w swojej i starszej kategorii wiekowej. W szkole średniej, jak już wspomniałem, zaczęła się prawdziwa przygoda z motoryzacją. Prawdziwe samochody, prawdziwe wyścigi. I znowu sukcesy, pieniądze, zabawa. Szkoła zeszła na dalszy plan. Owszem, zdałem maturę, ale na studia nie miałem ani czasu, ani ochoty. Cykl zawodów w kraju i za granicą wypełniał mi czas. Dużo trenowałem, a wieczorami były kobiety, imprezy. Tak mijał mi czas. Opamiętanie przyszło nagle, gdy pewnego dnia zbudziłem się na szpitalnym łóżku, unieruchomiony w ortopedycznej klatce. Nic nie pamiętałem. Nie wiedziałem, skąd się tam wziąłem, jak się nazywam, kim jestem. Pamięć wracała bardzo powoli. Wielomiesięczna rehabilitacja, ból, cierpienie. Wtedy pierwszy raz w życiu poczułem bliskość Boga. Gdy obrazy przelatujące z początku bezładnie przez obolały umysł, zaczęły układać się we wspomnienia, okazało się, że miałem wypadek na torze. W ostrym zakręcie na śliskiej nawierzchni, w czasie deszczu doszło do kolizji przede mną. Starałem się ominąć unieruchomione samochody i wtedy właśnie najechał na mnie z tyłu rozpędzony rywal. Połamane obie nogi i lewa ręka. Ciężki uraz kręgosłupa i wstrząs mózgu. Lekarze dziwili się, że w ogóle wyszedłem z tego wypadku żywy. Moja Lancia wyglądała jak zgnieciona puszka po piwie. Musieli wszystko rozcinać, żeby wyciągnąć mnie ze środka. Poskładali mnie jednak. Wiele zawdzięczam warszawskim lekarzom, ale najwięcej Joli. Była moją rehabilitantką. Pracowała bardzo ciężko, bym mógł znowu stanąć na nogach. Konsylium lekarskie zgodnie orzekło, że nie będę sprawnie chodził. Jola sprawiła, że nie tylko zacząłem chodzić, ale nawet biegać. Sprawiła jeszcze jedno. Zakochałem się w niej bez pamięci. Była moją pierwszą wielką miłością. Odwzajemniała moje uczucie. Po wyjściu ze szpitala zamieszkaliśmy razem. Wróciłem na tor, nie potrafiłem jednak odnaleźć się w rywalizacji. Gdy trzeba było wcisnąć gaz, odpuszczałem. Skończyłem z tym. Było ciężko, bardzo ciężko. Zaczęły się problemy z alkoholem i z Jolą. Nie umiałem poradzić sobie w nowej sytuacji. Jedyne, co dotąd potrafiłem robić, to ścigać się samochodami. Teraz, gdy wspominam tamte dni, widzę swoją słabość i jednocześnie siłę Joli. Wspierała mnie, pomagała, wiele wybaczała, ale i jej cierpliwość, tak często wystawiana na próbę, musiała się kiedyś skończyć. Pewnego dnia powiedziała mi, że ma tego dość i wraca do swojego byłego chłopaka. Zostałem sam ze sobą i z wódką. Kończyły się pieniądze, wyczerpywała się nadzieja. Pewnego wieczoru wracając z kolejnej libacji, przechodziłem obok kościoła i coś pchnęło mnie w stronę drzwi. Wszedłem do środka. Było pusto. Usiadłem w bocznej nawie i rozmyślałem nad tym, co stało się z moim życiem, co stało się ze mną samym. Wszystko straciłem. Wyścigi, Jolę, nadzieję. Ksiądz podszedł do mnie tak cicho, że nie zauważyłem go ani nie usłyszałem. Gdy spostrzegłem, że nie jestem sam, siedział już obok i modlił się z różańcem. Chciałem wstać i odejść. Powstrzymał mnie delikatnie i zapytał, czy nie chcę porozmawiać. Popatrzyłem tylko na niego, wstałem energicznie i wyszedłem z kościoła. Po drodze do domu kupiłem jeszcze jedną butelkę wódki. Pijąc ją, doszedłem do wniosku, że moje życie nie ma sensu. Chciałem ze sobą skończyć. Wsiadłem do taksówki i pojechałem na tor. Następnego dnia miały być wyścigi, więc samochody stały przygotowane w boksach. Przy niektórych uwijali się jeszcze mechanicy. Znałem sposoby, by niepostrzeżenie dostać się na parking i wyjechać na tor. Wróciły wspomnienia. Poczułem się jak dawniej, gdy wygrywałem i moje imię było głośno skandowane przez publiczność. Nie mogłem jednak oprzeć się wrażeniu, że ktoś lub coś stale mnie obserwuje. Jechałem coraz szybciej i szybciej. Przejeżdżając obok strefy mechaników, zauważyłem, że machają do mnie i wołają. W pewnej chwili, gdy chciałem mocniej zahamować, pedał hamulca gładko, bez oporu oparł się o podłogę, a samochód nie zwolnił. Było za późno na jakąkolwiek reakcję. Jedyne, co mogłem zrobić, to próbować wyhamować silnikiem, ale zwolniłem tylko nieznacznie i wpadłem z wielkim impetem w ścianę garażu. Falista blacha nie wytrzymała uderzenia i wjechałem do środka. Uderzyłem w samochód stojący w środku. Spadł z podnośnika i przygniótł mechanika, który przy nim pracował. Nie zabiłem go, ale bardzo poważnie poturbowałem. Policja, pogotowie, areszt, oskarżenia, sądy. Nie miałem siły bronić się. Przyjąłem wyrok z pokorą i odsiedziałem większość kary. W więzieniu spotkałem wielu samotnych i zagubionych ludzi. Zaprzyjaźniłem się z jednym z nich. Pozwoliło to zarówno jemu, jak i mnie łagodniej znosić odosobnienie. Pewnego razu znalazłem go pod prysznicem. Powiesił się na nogawce od spodni. Odwiązałem go, ale było już za późno. Próby reanimacji nie powiodły się. Straciłem wtedy wszelką nadzieję, załamałem się. Tuż przed końcem kary znalazłem się w klinice psychiatrycznej. Spędziłem tam kilka miesięcy. Pozwoliło mi to odnaleźć siebie i drogę do Boga. Wtedy zrozumiałem, kto obserwował mnie wtedy na torze, gdy pędziłem przed siebie w alkoholowym amoku. Kto równocześnie ze mną kierował autem, gdy demolowałem garaż i kto ochronił mechanika przed śmiercią z mojej ręki. Na zamkniętym oddziale dokończyłem odsiadywanie kary i wyszedłem na wolność. W dniu, w którym to się stało, postanowiłem rozpocząć nowe życie. Jesienią szedłem ulicą, aż trafiłem do tego samego kościoła, w którym byłem dawno temu i skąd poprzednio uciekłem przed księdzem. Wszedłem do środka, usiadłem i czekałem. Po chwili podszedł do mnie. Poznałem go. To był ten sam ksiądz, który poprzednio zaoferował mi pomoc. Rozmawialiśmy długo, a ja coraz bardziej zbliżałem się do Boga. Następnego dnia pukałem już do bramy klasztoru. Po przekroczeniu jego progu, pozostałem tam ponad dziesięć kolejnych lat. Czas ten wypełniały mi modlitwa, kontemplacja, wreszcie, studia i wyjazd na misje. Odnalazłem spokój, odnalazłem swoją drogę, odnalazłem Boga. Obserwowałem, jak żyją ludzie w najodleglejszych zakątkach Afryki. Leczyłem ich, odbierałem porody, karmiłem, uczyłem, odprowadzałem w ostatnią drogę. Gdy wróciłem z misji do kraju — miałem tytuł doktora. Niestety drzwi seminarium i kapłaństwo były dla mnie wciąż zamkniete. Byłem wszak skazańcem, a w tej kwestii Watykan był nieugiety. Ugiął się jednak, gdy podczas jednego ze spotkań modlitewnych, poznałem pewnego mnicha — egzorcystę. Bardzo skromny, ale jednocześnie charyzmatyczny człowiek powiedział do mnie, że jeśli Bóg chce bym został księdzem — zostanę nim, mimo praw, nakazów i zakazów. Stało się. Po kilku kolejnych latach ciezkiej pracy na misjach, gdzie wróciłem, skierowano mnie na tutejszą parafię, a gdy zmarł, jej proboszcz, zostałem tu na bardzo dziwnych zasadach, kontynuując naukę. Mam wrażenie, że mój przyjaciel, mentor, egzorcysta, przyczynił się do tego bardzo mocno, choć nigdy się z tym nie zdradził. Jestem tu już kolejne dziesięciolecie. Parafia jest mała, ale udało nam się odnowić świątynię i jedno skrzydło plebani. Odnalazłem tutaj swoje miejsce na ziemi. Służę Bogu i ludziom. No tak, zanudziłem cię moją opowieścią. Zjedliśmy kolację, teraz wypijmy nalewkę do dna i udajmy się na spoczynek.

— Nie zanudził mnie ksiądz. Wręcz przeciwnie. Ta historia była fascynująca, godna scenariusza filmowego. Chciałbym jednak, jeśli ksiądz pozwoli, zapytać jeszcze o Jolę i o to, jak prawdziwy, zdrowy mężczyzna radzi sobie z celibatem…

— Jola. Moja pierwsza wielka, prawdziwa miłość. Odwiedziła mnie dwa razy w więzieniu. Podczas drugich odwiedzin powiedziała, że zrywa ze mną definitywnie i wychodzi za mąż za chłopaka, do którego wróciła, zostawiając mnie. Nie wiem, co teraz robi. Zanim wyszedłem z więzienia, próbowałem kilka razy skontaktować się z nią, ale bezskutecznie. Potem zakonne życie zmieniło mój pogląd na ludzkie wartości, uczucia, popędy. Oddałem się całkowicie służbie Bogu. On kieruje moimi krokami, tak jak i twoimi, Maksie. On jest jedynym autorem tego scenariusza, jak to pięknie określiłeś. Celibat pozwala na zrozumienie tego, co w kapłaństwie najważniejsze. Owszem, patrzę na kobiety i potrafię dostrzec ich piękno, jednak widzę w nich przede wszystkim człowieka, którego Bóg stworzył na swój obraz i podobieństwo. Kocham je jak każdego bliźniego.

— Jeśli tak jest w rzeczywistości, zazdroszczę księdzu podejścia do kobiet.

— Nie myśl, Maksie, że nie czuję pożądania. Mimo iż mam już swoje lata, jestem normalnym mężczyzną z krwi i kości. Bóg stworzył mnie jako takiego, a ja tylko dokonałem wyboru drogi życiowej.

— Tak, rozumiem to. Tym bardziej podziwiam księdza, że mimo wszystko wybrał ksiądz kapłaństwo. Ja staram się od dawna spojrzeć inaczej na kobiety, ale nie potrafię wyzbyć się świadomości, że one są stworzone po to, by dopełnić sobą nasz niedoskonały, męski świat.

— Być może zdziwisz się, ale w pewnym sensie zgadzam się z tobą. Jednak zostawmy na razie ten problem i napijmy się. Myślę, że odpowiedni będzie toast: za kobiety, w końcu to są żony i matki.

— I kochanki.

— Maks, proszę cię.

— Przepraszam, nie powinienem, jednak ksiądz wie, że to wszystko dzieło Boże.

— Tak, choć nie do końca. Szatan też gra tu swoją rolę.

— Za kobiety!

Wypiliśmy do dna. W karafce nie zostało już wiele i zauważyłem, że ksiądz jest zmęczony. Zaproponowałem jeszcze zdrowie gospodarza i dziękując za pyszną kolacje i gościnę, poprosiłem o możliwość odświeżenia się przed snem. Pożegnałem się i poszedłem do pokoju. Łazienka była tuż obok. Szybki prysznic pomógł mi pokonać znużenie. Orzeźwił mnie i przypomniał o obiecanej wizycie. Tak, wizyta panienki z baru. Spojrzałem na zegarek. Minęła jedenasta. Niesamowite, jak miło i szybko minął mi czas przy kolacji i rozmowie z księdzem. Jak miło minął ten cały, dziwny przecież dzień. Włączyłem światło i otworzyłem okno. Przebrałem się w czyste ciuchy, położyłem się na łóżku i zacząłem rozmyślać. Tak jak przypuszczałem, moje myśli od razu pobiegły do ciebie, kochanie moje. Niewiedza potrafi strasznie męczyć. Z jednej strony uwalniając cię od siebie, nadałem naszemu życiu zupełnie inny, nowy, nieznany dotąd wymiar. Jednak bardzo chciałbym wiedzieć, co teraz robisz. Kochanie, nie powinienem tak odchodzić. Zasłużyłaś na lepszy koniec naszego związku. Po prostu stchórzyłem. Wiedziałem, że nie uda mi się wyjaśnić ci wszystkiego. Twoje spojrzenie rozmiękczy mnie do tego stopnia, że nie wypowiem ani słowa. Wiem jednak, że zrobiłem dobrze, kochanie. To był ostatni moment, gdy mogłem uwolnić cię spod mojego destrukcyjnego wpływu. Byłaś taka czuła, namiętna i uległa. Oczywiście, też miałaś swoje zachcianki, których spełnianie sprawiało mi wielką przyjemność. Uwielbiałem sprawiać ją też tobie, patrzeć, jak reagujesz na to, co robiłem, by coć na chwilę zapomnieć się. Nikt nigdy nie mówił do mnie tak jak ty. Nikt nigdy nie odgadywał moich myśli. Nikt dotąd nie pozwolił mi odczuwać na własnej skórze tak wielkiej magii, która była obecna między nami przez cały czas. Pomagała w złych momentach. Ratowała życie, dawała nadzieję, rozganiała ciemne chmury. Teraz jednak nie ma już magii, namiętności, wiary, nadziei. Nie ma nas. Jesteś ty i jestem ja — na drugim końcu świata. Rozmyślania przerwał mi dziwny dźwięk. Po chwili drugi i trzeci. Spojrzałem w okno i zorientowałem się, że to kamyki rzucane delikatnie w szybę. Otworzyłem je szerzej i zobaczyłem na dole dziewczynę, piękną i uśmiechniętą.

— Przyszłam, udało mi się wyrwać, pomóż mi wejść — powiedziała szeptem. Wciągnąłem ją delikatnie, zamknąłem okno i zasłoniłem ciężkie zasłony. Poprawiła bluzkę i włosy, usiadła na łóżku i spojrzała na mnie swymi kocimi oczyma.

— Jestem. Nie mam zbyt wiele czasu, ale na pewno więcej niż poprzednio. Proszę, zrób mi coś, co tak uwielbiam. Teraz nie musimy się ukrywać i spieszyć.

Rozchyliła lekko nogi i rozpięła bluzkę. Spod różowego kwiecistego materiału wysunęły się dwie cudowne, jędrne, naprężone piersi. Sterczące sutki zapraszały do pieszczot. Nie miała na sobie bielizny. Podsunęła do góry minispódniczkę i rozchyliwszy szeroko uda, przywołała mnie ruchem dłoni. Cichutko mruczała, otwierając przede mną cudowny kielich rozkoszy. Po chwili byłem już bez ubrania i czułem jej ciepło i wilgoć. Mruczała nadal cicho i przyciągała mnie delikatnie ramionami, wijąc się i prężąc. Zakryłem jej delikatnie usta dłonią, bojąc się, że melodia naszych ciał dotrze do pokoju księdza. Zrozumiała i mruczała cicho, mrużąc oczy. Po chwili zręcznie wysunęła się spode mnie, położyła mnie na łóżku i usiadła, delikatnie wsuwając się na mnie. Z początku powoli, potem coraz szybciej poruszała biodrami. Patrząc z dołu, widziałem, jak wdzięcznie podskakują jej jędrne piersi, falując we wspólnym rytmie z ruchami bioder i resztą jej drobnego, pięknego ciała. Gdy poczuła, że zbliżam się do szczytu rozkosznego uniesienia, ześliznęła się ze mnie i używając po mistrzowsku swych małych ust, dostarczyła mi niesamowitych doznań. Leżeliśmy długo obok siebie wtuleni, bez słowa wsłuchując się we własne oddechy i dźwięki dochodzące z ogrodu.

— Wiesz, Maks, gdybym nie miała chłopaka, mogłabym się w tobie zakochać.

— Dziewczyno, jestem od ciebie dużo starszy, poza tym nie po to wyruszyłem w drogę, żeby znowu się wiązać.

— Wyluzuj, Maksiu, „mogłabym” nie znaczy, że chcę za ciebie wyjść.

— Rozumiem, przepraszam i dziękuję. To mi schlebia.

— Wiek zupełnie mi nie przeszkadza. Mój poprzedni chłopak też był ode mnie sporo starszy. A właściwie ile masz lat?

— O wiele za dużo, maleńka. Jesteś przy mnie jak rakieta kosmiczna obok dinozaura.

— Kochany, nawet nie wiesz, ile masz w sobie fantastycznych cech.

— Tak? A jakie, według ciebie?

— Po pierwsze, jesteś bardzo przystojny i masz supertyłeczek.

— Hm, no, dalej proszę

— Prawie się nie znamy, ale już widzę, że jesteś bardzo czuły i wrażliwy. Ubierasz się i zachowujesz prawdziwie po męsku. No i oczywiście ten twój motor.

— No dobrze już. Zostawmy pierwsze wrażenie i powiedz mi, co myślisz o seksie ze mną?

— Twoja czułość mnie urzeka, już to mówiłam. Poza tym widzę, że lubisz patrzeć, a to jest dla mnie coś nowego. Dotąd raczej robiłam to w ciemności, przy słabym świetle bądź w pośpiechu i nie miałam czasu na przyglądanie się. Ty pokazałeś mi inną, nieznaną stronę przyjemności.

— A jak jest z twoim chłopakiem? On nie lubi patrzeć na twoje piękne ciało?

— Owszem, ale nigdy nie mamy zbyt wiele czasu, żeby podziwiać siebie podczas spotkań. Albo jemu się spieszy, albo ja mam mało czasu. Robimy to w samochodzie lub gdzieś w lesie. Z tobą jest mi jakoś inaczej. Mimo że też zaraz muszę iść, nie czuję pośpiechu i chcę tu wrócić jutro i robić to jeszcze raz.

— Posłuchaj mnie, maleńka. Jutro prawdopodobnie już mnie tu nie będzie. Poza tym gdybym poznał cię bliżej, lepiej, też mógłbym się w tobie zakochać, a do tego nie mogę dopuścić.

— Dramatyzujesz, Maks. Kto mówi od razu o zakochaniu? No, chyba że ty jesteś taki kochliwy, pączuszku — powiedziała, a ja zamyśliłem się.

— Wiesz, jestem ostatnio rozbity i czasem galopuję gdzieś myślami, a potem mam problemy z drogą powrotną.

— Teraz też jesteś w drodze?

— Tak i z samego rana jadę dalej, na wschód.

— Uciekasz z kraju?

— Nie, maleńka, uciekam raczej przed samym sobą i swoimi myślami.

— Wydaje mi się, że akurat przed tym nie da się uciec.

— Masz rację, ale zawsze można spróbować, prawda?

— Tak, tylko że w ten sposób można próbować do końca życia.

— Jesteś bardzo mądra jak na swój wiek.

— Dziękuję ci. Jesteś chyba jedyną osobą na świecie, która uważa mnie za mądrą.

— Jak to, przecież masz na pewno wielu znajomych, przyjaciół, kolegów. A rodzice i reszta rodziny? Niemożliwe, żeby nikt nie zauważył w tobie mądrości.

— Moi rodzice to zupełnie inna historia. Owszem, mam wielu znajomych, ale jak dotąd nie znalazłam prawdziwego przyjaciela.

— Dlaczego tak mówisz o swoich rodzicach?

— Ponieważ ich nie znałam. Matka tuż po moich narodzinach zostawiła mnie w szpitalu i zniknęła bez żadnego śladu.

— Przykro mi, maleńka.

— Nie przejmuj się tym. Może to i lepiej, że trafiłam do domu dziecka, niż miałabym dorastać w jakiejś melinie.

— Trudno mi to oceniać. Myślę, że sama wiesz najlepiej, co było i jest teraz dla ciebie dobre.

— Nie wszystko, było dobrze, Maks. Dorastając w bidulu, nauczyłam się życia dużo wcześniej niż moi rówieśnicy z normalnych rodzin. Poznałam jego ciemne strony i wcześnie stałam się kobietą.

— Intrygują mnie twoje słowa. Jeśli chcesz, opowiedz mi o tym.

— To ciemne sprawy i nie wiem, czy taki wrażliwy człowiek jak ty może spokojnie tego wysłuchać.

— Napijmy się soku i zamieniam się w słuch

— Dobrze, ale pod jednym warunkiem.

— Pod każdym, jakiego tylko zarządasz — odparłem z uśmiechem.

— Zrób jeszcze raz to, od czego zaczęliśmy dzisiejsze spotkanie.

Nie musiała powtarzać dwa razy. Bardzo spodobał mi się taki właśnie warunek i skwapliwie spełniłem jej wymagania. Gdy tylko uspokoiła oddech, przytuliła mnie mocno i zaczęła swą opowieść.

5. Bidul

Wszystko, co pamiętam z dzieciństwa, kojarzy mi się z domem dziecka. Byłam przecież noworodkiem i nie miałam nikogo bliskiego. Chyba nawet lepiej, że pierwsze wspomnienia, które mogę odgrzebać w pamięci, pochodzą z okresu przedszkolnego. Były to posiłki w stołówce, podkradanie porcji przez starsze dzieciaki, dosypywanie soli do zupy i różne inne psikusy, które robiliśmy sobie nawzajem. Niektóre z nich były nawet śmieszne, inne jednak bardzo przykre i złośliwe. Prawdziwe kłopoty zaczęły się, gdy poszłam do szkoły. Tam dopiero odczułam, co to znaczy być z domu dziecka. Przypominali mi o tym koledzy z klasy, a nawet niektórzy nauczyciele. Byłam dzieckiem, które niespecjalnie potrzebowało ciepła i czułości, jaką daje normalna rodzina. Nigdy nie wzruszałam się, patrząc, jak moich kolegów odbierają ze szkoły rodzice. Nie płakałam też, gdy zbliżały się święta lub wakacje. Być może byłam inna niż wszystkie dzieciaki, jednak do dzisiaj wkurza mnie, gdy ktoś mówi o biednych, samotnych dzieciach, zostawionych lub zabranych od swoich prawowitych rodziców. Ja wszystkie swoje dziecięce uczucia przelałam na opiekunkę mojej grupy. Kochałam ją jak prawdziwą mamę. Ona odwzajemniała moje uczucia. Była cudowna, ale nie wyróżniała mnie specjalnie spośród innych dzieci. Kochała nas wszystkich jednakowo. Kłopoty szkolne nie były związane z nauką, ale z tym, że jak na swój wiek byłam dosyć wyrośnięta. Wcześnie zaczęłam dojrzewać i byłam najwyższa ze wszystkich dziewcząt w klasie. Zauważali to, niestety, chłopcy ze starszych klas. Początkowo były tylko docinki i dziwne zachowania. Nie wszystko rozumiałam, ale z czasem zauważyłam, że chodzi o moje wyraźnie już zaznaczone piersi, ładną twarz i długie włosy. Nie to jednak tak ich ośmielało. Byłam młodsza, owszem, ale przede wszystkim byłam z domu dziecka. Prawdziwe problemy zaczęły się, gdy pierwszy raz poszłam na szkolną dyskotekę. Byłam podekscytowana i szczęśliwa, założyłam najlepsze ubranie i poszłam. Do tej pory nie miałam w szkole żadnych bliskich koleżanek. Tym razem od razu przykleiły się do mnie dwie starsze dziewczyny. Były bardzo miłe i cały czas się z nimi bawiłam. Po dyskotece odprowadziły mnie pod dom dziecka i gdy już miałam wejść do środka, zaproponowały, żebyśmy poszły do jednej z nich i pobawiły się jeszcze godzinkę. Byłam zaskoczona, musiałam wracać, ale perspektywa nowej znajomości, a może i przyjaźni, była bardzo kusząca i zgodziłam się. Koleżanka mieszkała blisko i po kilku minutach byłyśmy na miejscu. W mieszkaniu okazało się, że są tam też inni. Bawią się, palą papierosy i piją piwo. Kilku kolegów znałam, ale większość z nich widziałam pierwszy raz. Na początku było bardzo miło. Po godzinie, gdy chciałam iść do domu, dwaj koledzy, których nie znałam, prosili mnie, żebym została, a gdy odmówiłam, bo było już późno, przytrzymali mnie, wciągnęli do pokoju obok i zaczęli obmacywać. Gdy jeden z nich zaczął się rozbierać, krzyknęłam. Wtedy ten drugi zakrył mi usta ręką i przyłożył nóż do szyi. Gdy jednak ten z nich, który się rozebrał, odwrócił mnie i próbował gwałcić, szarpnęłam się tak mocno, że chłopak z nożem zamiast okaleczyć mnie, rozciął sobie rękę tak głęboko, że zrobiło się ogromne zamieszanie i trzeba było wezwać pogotowie. Stało się to, czego w swojej naiwności nie przewidywałam. Dziewczyny, które wydawały się być takie miłe, sprowadziły mnie tam właśnie po to, żeby przypodobać się starszym kolegom. Nie rozumiałam jeszcze wtedy, dlaczego chcieli mnie tak skrzywdzić. Lekarz z pogotowia zawiadomił policję, ale chłopcy umówili się i nic o mnie nie powiedzieli. Uciekłam szybko, bo strasznie się bałam. Myślałam, że będą się starali w coś mnie wrobić. W szkole podeszły do mnie tylko te dwie dziewczyny i powiedziały, żebym trzymała gębę na kłódkę, bo mnie załatwią. Takie to były moje pierwsze doznania erotyczne. Cnoty jeszcze nie straciłam, stało się to niewiele później za sprawą opiekuna z domu dziecka. Był, wysportowany, podobał się wszystkim dziewczynom. Opiekunkom zresztą też. Z jedną z nich regularnie spotykał się w pokoju na zapleczu. Była od niego o wiele starsza. Miała męża i dzieci starsze ode mnie, ale prawie codziennie wymykała się tam do niego. Ja zauważyłam to zupełnie przypadkowo, gdy któregoś wieczoru poszłam do kuchni po sok. Usłyszałam dziwne hałasy dochodzące ze składu pościeli. Drzwi były zamknięte, ale pomieszczenie to łączyło się z prysznicami i można było do niego zajrzeć przez małe okienko nad kabinami. Zrobiłam to i zobaczyłam ich. Wtedy dowiedziałam się, że można to robić ustami i językiem. Na większości dzieciaków w moim wieku zrobiłoby to pewnie wielkie wrażenie, może nawet wywołałoby obrzydzenie. We mnie jednak wzbudziło tylko jeszcze większą ciekawość. Patrzyłam na to, co robili, uczyłam się, a potem wyobrażałam sobie siebie w takiej sytuacji. Chodziłam tam jeszcze kilka razy, ale patrzenie przez małe okienko pod sufitem było bardzo niewygodne. Postanowiłam więc schować się wcześniej w samym składziku i podglądać ich z bliska. Tak też zrobiłam i kilka razy miałam wszystko jak na dłoni. Widziałam, jak się pieszczą, bzykają, potem ubierają i wychodzą. Patrzyłam na wszystko zza półek. Widziałam to pierwszy raz i o dziwo nie przeraziło mnie to. Raczej zadziwiało i bardzo podniecało. Pewnie każde inne dziecko przeżyłoby szok, ja jednak czułam wciąż rosnące zaciekawienie. Pewnego razu, gdy patrzyłam na nich, zaczęłam się onanizować. Zauważyli mnie, wyciągnęli zza półek i prosili, żebym niczego nikomu nie mówiła. Obiecałam im to, a oni zobowiązali się, że nie będą mnie męczyć. Sama nie wiem, dlaczego następnego dnia znowu tam poszłam. Schowałam się za półkami i czekałam. Po chwili wszedł opiekun, ale sam. Zamknął drzwi, zdjął spodnie i powiedział głośno, tak jakby wiedział, że tam jestem: „Wyjdź i chodź do mnie, mała”. Byłam zaskoczona, trochę zdziwiona i przestraszona, ale wyszłam. Nie mogłam oderwać wzroku od jego wielkiego penisa. Powiedział, że wiedział, że dzisiaj też przyjdę. Wiedział, że jestem ciekawa i chcę jeszcze coś zobaczyć. Poprosił, żebym również mu się pokazała. Zrobiło mi się jakoś słodko. Zsunęłam majtki, usiadłam i rozchyliłam nogi. On ukląkł przede mną i patrzył, a po chwili już lizał mnie jak wcześniej tamtą opiekunkę. Poczułam się ważna i dorosła, poza tym drżałam cała i cicho piszczałam. On lizał mnie coraz szybciej, a gdy włożył mi język do środka, krzyknęłam z rozkoszy. Wstał i zapytał, czy mnie zabolało. Odpowiedziałam, że nie, tylko było mi tak fajnie. Zauważył moje zdziwienie i powiedział: „Weź go do ręki, nie jest taki straszny”. Dotknęłam. Był gorący i lekko pulsował. Ujął moją dłoń w swoją i zaczął przesuwać w górę i w dół. Podobało mi się, a pamiętając, co robili wcześniej, wiedziałam, co może stać się za chwilę. Byłam bardzo ciekawa, jak to jest, i zadowolona, że zobaczę to z bliska. On jednak chwycił moją głowę i przysunął mnie blisko. Bałam się tego trochę, ale on powiedział, że wiem co mam robić, ponieważ widziałam ich wcześniej. Zrobiłam to, Było mi dziwnie i nawet fajnie, ale on włożył go bardzo głęboko i zrobiło mi się niedobrze. Zakrztusiłam się, a on powiedział, że ma pomysł. Położył się na podłodze i kazał mi na sobie usiąść. Stanęłam nad nim okrakiem i powoli się zniżałam, a on objął mnie za biodra i nasadził na siebie. Zabolało tak bardzo, że krzyknęłam z całych sił, a on zakrył mi usta dłonią i przyciągał coraz bardziej i głębiej. Bolało, krzyczałam, ale on nie przestawał. Zaczął zachowywać się jak szaleniec. Zdjął mnie z siebie, odwrócił. Bolało trochę mniej i już nie płakałam, ale zaczęłam się trochę bać, zobaczywszy, jaką miał minę i jak mocno mnie brał. Potem kazał mi znowu otworzyc usta. Gdy chciałam wypluć, kazał mi połknąć. Potem ubrał się i powiedział, że jeśli chcę, możemy to zrobić jeszcze raz następnego dnia. Nie było jednak następnego razu. Okazało się, że mój krzyk słyszała opiekunka i po godzinie zabierała go już policja, a ja, zbita przez nią i zastraszona, powiedziałam, że mnie tam zwabił i molestował. Kobieta, dotąd miła i opiekuńcza, stała się dla mnie potworem. Biła mnie prawie codziennie, a robiła to zwiniętym ręcznikiem, który nie zostawiał śladów. Biła mnie po pośladkach, piersiach i twarzy. Mówiła, że wybije mi to kurestwo z głowy. Im częściej mnie biła, tym częściej wspominałam to, co mi robił, i coraz bardziej za tym tęskniłam. Po kilku miesiącach był proces, na którym mimo zastraszenia i bicia powiedziałam, że podglądałam ich wcześniej razem. On poszedł siedzieć, ona straciła pracę, mąż wygnał ją z domu, a ja zmieniłam dom dziecka. Gdy znalazłam się w nowym miejscu, już się o mnie mówiło. Miałam spokój z kolegami, bo bali się mnie, wiedząc, jak załatwiłam dwoje opiekunów. Koleżanki unikały mnie, ale to wcale mi nie przeszkadzało. Skończyłam gimnazjum i postanowiłam uczyć się dalej w liceum. Z chłopakami zrobiłam sobie długą przerwę, tym bardziej że wszyscy, których znałam, unikali wchodzenia ze mną w relacje damsko-męskie. Zajęłam się głównie nauką i uczyłam się coraz lepiej. W nowym bidulu byłam jedną z najstarszych dziewcząt. Opieka była miła, ale surowa. Odpowiadało mi to. Uczyłam się dużo i nigdzie nie wychodziłam. Gdy poszłam do liceum, po raz pierwszy w życiu zaczęłam bywać w większym mieście, poznałam wszystkie jego dobre i złe strony. Poczułam potrzebę zabawy, towarzystwa rówieśników. Zaczęły się wagary, papierosy, alkohol, seks. Tym razem sama wybierałam partnerów. Zawaliłam szkołę i przeniosłam się do zawodówki. Tam doskonale dawałam sobie radę, choć prawie się nie uczyłam. Trochę żałowałam liceum i matury, ale właśnie wtedy stało się coś, co odmieniło moje życie. Odnalazła mnie moja babcia. Zabrała mnie do siebie, właśnie tutaj. Dokończyłam szkołę w pobliskim miasteczku. Było mi łatwiej, bo nikt nie znał mojej przeszłości. Babcia była cudowna. Zastąpiła mi rodziców. Ona gotowała, ja sprzątałam w domu. Paliłyśmy w piecu, chodziłyśmy na zakupy, spacerowałyśmy. Robiłam rzeczy, które dają tyle zadowolenia i szczęścia, choć wydają się zwykłymi, przyziemnymi sprawami. A to właśnie dzięki nim odkryłam, jak powinno wyglądać życie w normalnej rodzinie. Dopiero wtedy dotarło do mnie, co zrobili mi rówieśnicy i dorośli w dzieciństwie. Jak blisko byłam zapaści, jak niebezpieczne były brak pozytywnego wzorca i nauka życia od złych kolegów i zboczonych dorosłych. Babcia znalazła się w moim życiu w najodpowiedniejszym momencie. Nie musiała mnie adoptować. Miałam skończone osiemnaście lat, dowód osobisty i możliwość decydowania o sobie. Zadecydowałam więc. Wybrałam spokojne życie u boku babci. Pokochałam ją bezgranicznie, a ona mnie. Opowiadała mi o mojej mamie i reszcie rodziny, z której teraz zostałyśmy tylko my dwie. Mama urodziła mnie, mając piętnaście lat. Bardzo długo ukrywała ciążę, aż wreszcie uciekła z domu i po urodzeniu zostawiła mnie w szpitalu. Nie przyznała się babci, gdzie i kiedy odbył się poród. Powiedziała, że dziecko było martwe i zostało w szpitalu. Nie miałam imienia ani nazwiska. Przeszłości ani przyszłości. Teraz nazwisko dałami babcia. Właśnie, babcia!!! Maks, muszę już iść! Nie chcę, żeby obudziła się w środku nocy i zobaczyła puste łóżko.

— Żałuję, że musisz iść. Jeśli pozwolisz, odprowadzę cię do domu. Jest bardzo późno i nie chcę, żebyś chodziła sama po nocy. Wiesz, jakie są czasy. Nie wiadomo, kogo można spotkać.

— Maks, co ty mówisz? Tutaj wszyscy wszystkich znają i w moim własnym interesie jest, żeby nikt nie widział mnie z tobą. Wybacz mi i zrozum mnie, proszę.

— Dobrze, rozumiem cię, ale będę się martwił.

— Jesteś słodki.

Wstała, ubrała się powoli, poprawiła włosy, pocałowała mnie namiętnie i zgrabnie wyskoczyła przez okno. Patrzyłem, jak oddala się w ciemność. Gdy zniknęła mi z oczu, od razu pomyślałem o tobie, kochanie. O tym, co ci zrobiłem, co robię ci wciąż od nowa. Mimo że spotkałem tę małą, wciąż mam przed oczami twoją piękną twarz. Bardzo chciałbym teraz zasnąć i mieć pewność, że przyśnisz mi się, kochanie moje. Niezależnie od tego, jaki to miałby być sen, pragnę widzieć cię choćby we śnie. Tęsknię bardzo za tobą mimo przekonania, że odchodząc, zrobiłem dobrze. Wiedziałem to, byłem pewien, że stany ogromnej tęsknoty będą dopadały mnie stale, coraz częściej i częściej. Nawet cudowny seks ze śliczną dziewczyną nie potrafił zabić myśli i wspomnień. Targają mną dziwne uczucia. Przecież cię zostawiłem. Odszedłem i dałem wolność zarówno tobie, jak i sobie. Nie powinienem mieć wyrzutów sumienia, nostalgicznych wspomnień i moralnych dylematów. Jednak kołaczą się w mojej duszy, zostawiając sińce i raniąc. Jest jasne, że wciąż cię kocham, maleńka. Nadal jesteś obecna w moich myślach. Nie potrafię uwolnić się od twojego obrazu. Kochałem cię i wciąż tak bardzo kocham. Nie jest mi łatwo. Zdaję sobie sprawę z konsekwencji kroku, który uczyniłem. Postąpiłem tak samolubnie… Nie mogę jednak oprzeć się wrażeniu, że moje odejście było nieuchronne. Wyprzedziłem tylko los, maleńka. Zrobiłem coś, co wydawało się niemożliwe. Zawsze twierdziłaś, że daję ci szczęście. Ostatnio jednak szczęście zamieniało się często w żal, smutek, łzy. Było go coraz mniej i mimo tego, co mówiły twoje oczy, gdy zaglądałem w nie głęboko, w głębi serca czułem to coś. Czułem to i panicznie się tego bałem. Szczęście, tak samo jak miłość, jest wszędzie wokół nas. Należy tylko poszukać go dla siebie. Każdy do tego dąży. Pragnie i poszukuje szczęścia. Można żyć, nie będąc szczęśliwym. Można przyzwyczaić się do jego braku. Gdy jednak zazna się go choć na moment, gdy poczuje się jego zapach i smak, gdy pozna się jego barwy, życie się zmienia. Tym trudniej pogodzić się z jego stratą. Tym gorzej znosi się jego brak. Tym bardziej ceni się chwile, gdy było obecne w naszym życiu. Taką chwilą szczęścia w moim życiu byłaś ty, kochanie moje. Jestem wdzięczny losowi za każdy moment, w którym mogłem utonąć w twoim spojrzeniu. Gdy było dla mnie całym moim światem, gdy całe moje życie zależało właśnie od niego. Sen przyszedł jak zwykle zupełnie nieoczekiwanie. Leżałem jeszcze jakiś czas, starając się uwolnić od myśli o tobie. Zasnąłem z obrazem twych przepięknych oczu. Pragnąłem jeszcze choć raz w nich zatonąć. Śniłem o tobie, maleńka moja. Nie potrafię ubrać tych snów w realne obrazy. W świadomości pozostaje tylko pewność, że śniłem o tobie. Po przebudzeniu odczuwałem wielką tęsknotę za czymś trudnym do sprecyzowania. Podniosłem się z łóżka, zaścieliłem je i usunąłem wszystkie ślady po moim nocnym gościu. Otworzyłem okno, żeby wpuścić do środka świeże powietrze. Z kościoła dobiegały odgłosy porannego nabożeństwa. Ubrałem się i wyszedłem przed plebanię. Nabrałem ze studni wiadro lodowatej wody i polałem nim głowę. Potem wypiłem jednym haustem jej peny kubek. Była nadzwyczaj smaczna i krystalicznie przejrzysta. Mieszkańcy miasta nie znają smaku wody nabranej z typowej, wiejskiej studni. Postanowiłem nabrać jej w bidony. Wracając, usłyszałem błogosławieństwo kończące mszę, a po kilkunastu minutach nadszedł ksiądz. Powitał mnie i zaprosił na śniadanie. Podziękowałem i po chwili siedzieliśmy już przy zastawionym stole. Jajka na miękko, biała kawa i grzanki. Jedliśmy w milczeniu. Gdy skończyliśmy, ksiądz zapytał:

— Jakie masz plany, Maksie, na dzisiejszy dzień?

— Po śniadaniu chciałbym pożegnać się i pojechać w dalszą drogę.

— Tak przypuszczałem. W związku z tym mam dla ciebie coś, co niekoniecznie załatwi twoje sprawy za ciebie, ale może pomóc, jeśli tylko zechcesz skorzystać z tej pomocy. Powiedziawszy to, podał mi małe pudełeczko ozdobione złotymi, chyba łacińskimi napisami. Zajrzałem do środka i zobaczyłem drewniany różaniec.

— Dziękuję. Chyba nigdy nie miałem własnego różańca i obawiam się, że nie potrafię się na nim modlić.

— To nie sposób modlitwy jest najważniejszy, Maksie. Bóg jest przy tobie nieustannie, nie tylko wtedy, gdy się do niego modlisz. Proszę, weź go i niech stale będzie przy tobie.

— Dziękuję. Będę woził go ze sobą. Ja też chciałbym ofiarować coś księdzu, nie mam jednak niczego godnego takiego prezentu.

— Dla mnie największym prezentem było goszczenie zbłąkanego wędrowca. Przepraszam za to określenie, ale sam powiedziałeś, że nie znasz celu swojej drogi. Prawdę powiedziawszy, nikt z nas go nie zna. Możemy tylko próbować nieudolnie wpływać na to, co przygotował dla nas Najwyższy. Jednak nie możemy niestety przewidzieć, co czeka nas następnego dnia.

— Tak, doskonale to rozumiem, tym bardziej dziękuję za różaniec. Pozwoli ksiądz, że pożegnam się teraz i przygotuję motor do drogi.

— Oczywiście. Jednak przed odjazdem chciałbym jeszcze zamienić z tobą kilka słów.

— Dobrze, nie odjadę przecież bez pożegnania. Zbyt wiele ksiądz dla mnie zrobił.

— Nie przesadzaj, Maksie, wszystko, co zrobiłem, robiłem także dla siebie. Wróciłem do pokoju, spakowałem niewielki worek z podręcznymi rzeczami i poszedłem wyprowadzić choppera. Sprawdziłem mocowanie sakw. Zapakowałem do środka resztę rzeczy, założyłem świeżą koszulkę i skarpety, zawiązałem pod szyją chustę, odpaliłem silnik i pozwoliłem maszynie spokojnie i powoli nabierać temperatury. Sprawdziłem działanie kierunkowskazów i świateł. Wyłączyłem silnik i poszedłem do księdza. Zapukałem do drzwi, a gdy usłyszałem zaproszenie, wszedłem do środka. Ksiądz podszedł do mnie, podał mi zawiniątko i powiedział:

— Proszę, przyjmij to na drogę. Będę się za ciebie modlił, Maksie. Za ciebie i za to, byś jak najszybciej odnalazł cel swojej podróży.

— Ksiądz jest dla mnie zbyt dobry. Dziękuję jeszcze raz i również życzę księdzu wszystkiego dobrego. Ten nocleg był dla mnie niesamowity. Kolacja i rozmowa były naprawdę wartościowym przeżyciem. Dziękuję i życzę zdrowia i wszystkiego dobrego. Nie zajrzałem do zawiniątka, postanowiłem mieć niebawem fajną niespodziankę, gdy przypomne sobie o nim. Schowałem je do sakwy i rozejrzałem się po okolicy po raz ostatni.

6. Rex

Odpaliłem choppera i wytoczyłem się na szutrową drogę, która po kilkudziesięciu metrach łączyła się z asfaltową szosą przecinającą miasteczko. Nabierając szybkości, zostawiałem za sobą przeżycia ostatnich dni. Minęło tak niewiele czasu od mojego przyjazdu, a tyle się wydarzyło. Chciałem wyruszyć w dalszą drogę, a jednocześnie coś mnie zatrzymywało. W centrum miasteczka, na małym rynku, który dawniej był pewnie placem targowym, zauważyłem małą budkę z lodami. Poczułem wielką ochotę na zwykłe śmietankowe lody, bez żadnych soków, czekolad, owoców, bakalii i innych udziwnień. Podszedłem do okienka i poprosiłem o dużą porcję. Dopiero wtedy rozejrzałem się dokoła. Mały skwerek, kilka pustych ławeczek. Krzaki dzikiej róży rozsiewały cudowny zapach. Oprócz kobiety w budce i mnie nikogo nie widziałem i nie słyszałem. Usiadłem na ławeczce oddalonej nieco od budki. Wyciągałem wygodnie nogi i liżąc pysznego loda, przymknąłem powieki, wystawiwszy twarz na ciepły dotyk porannego słońca. W pewnej chwili poczułem na sobie czyjeś przenikliwe spojrzenie. Otworzyłem oczy i rozejrzałem się wokoło. Kobieta w budce przeglądała jakieś babskie czytadło. Żywego ducha, skąd więc takie wrażenie? Wszystko stało się jasne, gdy spojrzałem w dół. Tuż przy moich stopach siedział wpatrzony we mnie mały włochaty pies. Przekrzywiał głowę i merdał ogonem. Patrzył mi w oczy i po chwili opierał się przednimi łapami o moje kolana, wytrącając mi loda z ręki.

— No i co narobiłeś, piesku? Zjedz go teraz sam.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 37.56