Pisząc tę książkę wypiłam spore ilości kawy, zarwałam jeszcze więcej nocy i spełniłam jedno ze swoich marzeń. Dziękuje tym, którzy wierzyli we mnie do końca. Dziękuje za wsparcie, pomoc, podsuwanie (często zwariowanych) pomysłów i za szukanie błędów przy przecinkach.
Mamo, Siostro, Foczki, Przyszła Gwiazdo Rocka, tę opowieść dedykuje właśnie Wam
***
Jedna iskra może spalić las.
Jedna decyzja może zmienić życie.
Jeden człowiek, może wpłynąć na to,
jak będzie wyglądał cały świat…
Prolog
Opowiem Wam pewną historię… Dziwną, trochę zamieszaną historię z pozoru zwyczajnej grupy nastolatków (w tym mnie oczywiście). Jednak najpierw, chcę zadać Wam jedno pytanie. Stanęliście kiedyś przed skrajnym wyborem? Mieliście przed sobą dwie, zupełnie różne drogi, a żadna z nich nie była ani do końca dobra, ani też zła? Cóż, ja tak i o tym, między innymi, chcę Wam opowiedzieć. Czytajcie uważnie, bowiem, jak już to było wspomniane, historia jest dość namieszana, ale spokojnie, zacznę od początku…
Początek
Trybia, 982 rok
Strach. To właśnie on panował między ludźmi. Ciemność z popiołu, okropny krzyk bólu wywołujący dreszcze. Krótko mówiąc, wojna.
Wojna rozpętana przez nieludzkiego dyktatora; „człowieka” okrutnego, bezwzględnego, który nie cofnie się przed niczym. Zabijano naszych braci, gwałcono siostry. Palono domy, porywano dzieci, tylko po to, by zyskać dominację wśród innych ludzi. Byli tacy, którzy chcieli temu zapobiec, lecz strach odebrał im mowę. Woleli być w niewoli, zastraszani, ale mimo wszystko żyć. Jednak pośród tego całego chaosu znajdował się człowiek odważny, niosący w sercu nadzieje na pokój. Boran — tak go nazywali. Jego wola walki i niezłomna wiara w lepsze jutro były tak ogromne, że Pan obdarował Borana niezwykłym talentem władania czterema żywiołami. Ludzie zaczęli widzieć w nim bohatera, a on pokrzepiał ich odwagą. Wszyscy zaczęli walczyć, ramię w ramię. Szanse na wygraną rosły każdego dnia. Wkrótce dyktator przegrał, wojna zaś się skończyła. Od tego czasu Boran stał na straży człowieczeństwa i pokoju. Jego czas na Ziemi niestety nie był wieczny i po pewnym okresie dobiegł końca. Bohater zajął swoje miejsce w Zaświatach. Dostał możliwość wybrania obrońców swojego wyczynu. Obdarował ich cząstką posiadanego przez siebie talentu. Tak właśnie powstali Strażnicy Żywiołów — ludzie, którzy mieli pilnować sprawiedliwości i pokoju na świecie. Gdy umierał jeden z nich, odradzał się następny w innym ciele tworząc tak zwany Łańcuch. Jednak, gdyby wybraniec Borana nadużył swojej mocy, lub sam został zabity bez powodu, przerwałby się jeden Łańcuch Żywiołu, zmniejszyłaby się ich ilość odradzających się Strażników. Dzięki temu mieli swój słaby punkt i mimo posiadania wielkiej mocy, nie byli do końca bezbronni. Tak minęło kilka stuleci. Ludzi wówczas można było podzielić na dwie grupy. Jedną stanowili zwykli obywatele, a drugą Strażnicy, zwani później Magami. Mogli oni posługiwać się tylko jednym z czterech żywiołów. Wyróżniało się, więc Magów Powietrza, Wody, Ziemi i Ognia. Posiadali naprawdę potężną moc. Byli szanowani, uważani za najlepszych, aż do pewnego feralnego dnia…
Trybia, 1565 rok
Był wieczór. Jeden z Magów Powietrza poszedł ze swoją dziewczyną na spacer. Każdy w ich miejscowości dobrze znał tę parę, tworzyli wytrwały i piękny związek. Bardzo się kochali. Mag niósł imię Joel, a jego wybranka nazywała się Dala.
— Tęskniłem za tobą, wiesz? — Odezwał się Joel po dłuższej chwili milczenia.
— Tak. Ja za tobą też, ale sam wiesz, że po prostu musiałam wyjechać.
— Yhm — przytaknął.- Jednak już jesteś, a my mamy pewne rzeczy do nadrobienia.
— Joel nie zapędzasz się czasami? I przestań się tak szczerzyć!
— W porządku, chociaż wiem, że i tak to lubisz — zaśmiał się pod nosem.
— No dobra — przyznała z uśmiechem i lekkim wypiekiem na twarzy. — Cholera, jak to się stało, że tak dobrze mnie znasz?
— To proste. Gdy cię nie było poszedłem do jakiegoś starca z naszej wioski, a ten nauczył mnie sztuki czytania w myślach.
— Ty się chyba nigdy nie zmienisz, co?
— Nigdy. Musisz mnie zaakceptować, jako idiotę, czy tego chcesz czy nie — zażartował.
— To chyba nie będzie trudne, przyzwyczaiłam się już.
Joel prychnął śmiechem. Uwielbiał z nią rozmawiać. Gdy był przy Dali czuł, że naprawdę może być sobą. I to w niej kochał.
— Popatrz na niebo, mocno się ściemniło.
— Racja, już późno. Chyba trzeba wracać.
— To, co, odprowadzę cię, a jutro znów się widzimy.
— Eh- westchnęła, przy czym wyraźnie posmutniała. Strażnik zatrzymał się.
— Coś… Coś nie tak? — zapytał zaniepokojony
— Sam wiesz, że długo mnie nie było. Jutro mama do mnie przychodzi, ponoć się stęskniła — Joel uśmiechnął się lekko i objął dziewczynę w pasie.
— Gdybym miał taką córkę jat ty też bym usychał z tęsknoty. Słuchaj, też mogę wpaść?
— Joel, wolałabym sama się z nią zobaczyć.
— Dobrze, twój wybór.
Szli tak dalej, aż w końcu im oczom ukazał się dom Dali. Mag bardzo lubił to miejsce. Zawsze cisza, spokój. Dawało się słyszeć śpiew ptaków i szum rzeki. Stanęli u progu drzwi.
— To, do zobaczenia… — odparł ze smutkiem. Dala uśmiechnęła się i dotknęła dłonią policzek chłopaka.
— Skąd ta smutna mina? Przecież się jeszcze zobaczymy.
— Mam nadzieję — powiedział krótko, po czym pocałował dziewczynę i udał się w swoją stronę.
Przez całą drogę bił się z myślami. Odwiedzić ją jutro, czy lepiej się nie narzucać? Ostatecznie postanowił zaryzykować i zrobić jej „niespodziankę”. Następnego dnia z lekką obawą poszedł do jej domu. Przez cały czas miał dziwne wrażenie, jakby coś, lub ktoś, chciało go ostrzec. Podczas swojej wędrówki zauważył stragan z kwiatami. „Jak już tak przychodzę to chyba wypadałoby kupić coś jej mamie”-pomyślał, a następnie kupił jeden z bukietów. Chwilę później był już na miejscu. Podszedł do drzwi. Zawsze wchodził do niej bez pukania. „Cholera, zamknięte. Na szczęście wiem, gdzie jest zapasowy klucz”. Udał się w kierunku rzeki, gdzie znajdowała się studnia. Pod jednym z ułożonych wokół kamieni leżał klucz. Wziął go i wszedł do domu Dali.
— Halo, jest tu ktoś? — krzyknął, ale jedyne, co usłyszał to własny głos odbijający się od pustych ścian.
Wszedł na górę, a ciszy zaczął towarzyszyć skrzyp starych, drewnianych schodów. Stanął na chwilę. Do jego uszu dotarły dziwne, niepokojące dźwięki. Dochodziły z sypialni. Otworzył drzwi, momentalnie nie mógł się ruszać, jakby coś sparaliżowało jego ciało. Kwiaty upadły na ziemię. Joel zobaczył Dale. Nagą. W łóżku. Z jakimś dużo starszym mężczyzną.
— Co do… DALA, CO TY ROBISZ?!
— Kochanie ja… Wszystko wytłumaczę — odparła w panice wyswobadzając się z objęć mężczyzny. Otuliła się kołdrą.
— Te twoje wyjazdy ty… Ty do niego jeździłaś… — brak odpowiedzi.
— Ty pewnie jesteś Joel, prawda? — zapytał kochanek Dali.
— Tak i co ci kurwa do tego?!
— Słuchaj, skoro Dala woli pieprzyć się ze mną a nie z tobą, to chyba twoja wina, mam rację? Więc odejdź stąd i zrozum, że to ty wszystko zepsułeś.
Strażnik Żywiołu Powietrza w jednej chwili stracił rozum. Nie obchodziło go czy to, co teraz zrobi będzie dobre, czy złe. Chciał odreagować, jak najszybciej. Podszedł do obcego mu mężczyzny i uderzył go pięścią w twarz.
— Chcesz się bić? — zapytał wycierając krew brzegiem dłoni.
— Chce… — odparł spokojnie, zaciskając mocniej pięści.
— Pożałujesz…
Oboje wyszli na zewnątrz. Chwilę później zebrał się tłum ciekawskich gapiów. Starzec oddał Magowi.
— Nie możesz po prostu przyznać, że zawiniłeś? Było by znacznie prościej.
— Zamknij się i walcz!
Walka nieustannie się dłużyła. Wydawało się, że Joel przegrywał. Trzymał się coraz słabiej na nogach, a jego twarz była cała posiniaczona.
— Taki z ciebie facet? Tak ponoć kochasz Dale, a nie masz dość siły żeby mnie pokonać?
— Przesadziłeś… — odparł. Czuł, że już dłużej nie wytrzyma, że jego złość przelała czarę.
Po raz pierwszy publicznie użył magii. Silnym podmuchem wiatru pozbawił mężczyznę równowagi. Potem wywołał trąbę powietrzną, która wciągnęła rywala. Rzucał nim na prawo i lewo, po czym z wielkim impetem opuścił na ziemię. Starszy leżał, jęcząc z bólu.
— Proszę… przestań… — błagał cicho, ostatkiem sił, jednak Joel nie miał zamiaru go słuchać…
Zamiast tego wytworzył bańkę powietrzną wokół jego głowy i zabrał mu z płuc cały tlen, którym oddychał. Mężczyzna udusił się. Wielki Mag go zabił. Ludzie osłupieli, zaparło im dech w piersiach. Wśród nich zaczął panować dziwny niepokój. Nie mogli uwierzyć w to, co się właśnie stało. Nagle niebo pojaśniało, a z tajemniczej smugi światła wyszła jakaś postać.
— Boran… ja…
— Dlaczego to zrobiłeś? — zapytał spokojnie, jednak z wyraźnym żalem w głosie. — Przecież jesteś jednym ze Strażników. Miałeś chronić człowieczeństwo, a tymczasem ty pozbyłeś się własnego…
— Boranie, ja… ja przepraszam. Obiecuje, że to się więcej nie powtórzy i…
— Oczywiście, że się nie powtórzy. Joelu, musi spotkać cię kara.
— Jestem tego świadomy… proszę tylko nie przerywaj Łańcucha Powietrza, Strażnicy są potrzebni temu światu…
— Joelu, muszę odebrać ci życie. Twoja dusza zostanie potępiona, a odkupi ją nie wiadomo kto, nie wiadomo gdzie i kiedy. Tobie pozostanie jedynie czekać.
Po tych słowach Joel bezwładnie usunął się na ziemię. Jego dusza oddzieliła się od ciała i przybrała krwistoczerwony kolor potępienia. Boran i duch Maga zniknęli.
Od tego momentu ludzie zaczęli inaczej odbierać Magów. Stali się wobec nich nieufni, mimo iż większość z nich tak naprawdę nic nie zrobiła. Zaczęli się ich bać, uważać za niebezpieczeństwo. Wkrótce ich lęk zamienił się w nienawiść, zrozumieli, że muszą się pozbyć „potencjalnego zagrożenia” i wszystko posunęło się o krok za daleko… Rozpoczęła się nowa polityka „antymagiczna”. Strażnicy byli masowo zabijani. Rozpętała się kolejna wojna. Joel został ogłoszony Zdrajcą. Coraz więcej Łańcuchów ulegało przerwaniu. Liczba odradzających się Magów ciągle spadała, a oni sami nie mogli nic na to poradzić. Po około stu dwudziestu latach na świecie, jakimś cudem, przeżyło czterech Strażników. Jeden Strażnik Żywiołu Powietrza, jeden Strażnik Żywiołu Wody, jeden Strażnik Żywiołu Ziemi, Jeden Strażnik Żywiołu Ognia. Byli rozsiani po różnych zakątkach. Siedzieli w ukryciu. Żyli w strachu, nie mogąc nikomu powiedzieć o swoim talencie. Umierali przeważnie samotnie i odradzali się w innym miejscu, jako inna osoba. Ich liczba nigdy się nie zwiększyła i wydawało się, że koniec Magów jest bliski. Nowa nadzieja na lepszy świat pojawiła się dopiero w roku 2147…
Wyrzutek
Trybia, miasto Enterver, 2147 rok
Od tamtego czasu świat mocno posunął się do przodu. Wynaleziono radio, druk, Internet, a telefony ustąpiły miejsca smartfonom. Sprzęty były coraz to lepsze, a producenci ścigali się o to, który z nich wciśnie jak najwięcej innowacji do jak najmniejszego urządzenia. Z każdym przemijanym rokiem było coraz więcej zmian. I tak oto dotarliśmy do roku 2147. Pierwsza zmiana; koniec z radiem. Słuchano stacji muzycznych jedynie za pośrednictwem Internetu, a słowo „radio” funkcjonowało głównie w szkołach, jako pomieszczenie do puszczania muzyki w czasie przerw. To szczególnie nie uległo zmianie. A co do samej muzyki… Wynaleziono nowy typ gitar. Holoman. Nie posiadała ona strun, a czujniki, które rejestrowały ruchy dłoni grającego. Same struny były wyświetlane jako hologram w celu ułatwienia. Porzucono również papierowe książki. Fakt, nadal istniały i ludzie je czytali, ale byli to naprawdę nieliczni. Jeśli chodzi o technologię… Nie było już smartfonów, a komunikatory. Były to na pierwszy rzut oka przezroczyste kawałki plastiku, jednak kryły w sobie ogromną moc obliczeniową. Oczywiście, robiły dokładnie to samo, co smartfony, ale znacznie szybciej, wydajniej, a bateria starczała dłużej niż na jeden dzień. No i miały tryb, w którym wyświetlały obraz pod postacią interaktywnego hologramu. Ogólnie XXII wiek to wiek hologramów. Komputery. Cóż… Były to po prostu większe komunikatory z tą różnicą, że nie dzwoniono z nich, miały jeszcze większą moc obliczeniową, można było wiele zadań w tym samym czasie, bez potrzeby zakupu dziesięciu gaśnic w pakiecie. Miały również osobną klawiaturę w postaci… tak, dokładnie… w postaci hologramu. Jeśli chodzi o sztuczną inteligencję… Była ona w domach, pojazdach, ale nigdy nie pozwolono jej na samodzielne myślenie. Nie odczuwała emocji jak człowiek. Po pewnym czasie ludziom najzwyczajniej w świecie zabrakło pomysłów, co można poprawić. Wpadli w technologiczny dół. Skupili się na odkryciach w dziedzinie medycyny. Operacje trwały maksymalnie do pół godziny i udawały się praktycznie za każdym razem. Powstały nowe leki i jeszcze więcej sposobów leczenia chorób, które niegdyś były śmiertelne. Długość życia wydłużyła się do średnio dziewięćdziesiątego roku życia, co było sporym sukcesem. Niestety, mimo tych ogromnych zmian myślenie ludzi z jakiegoś powodu stało w miejscu. Policja i inne służby nieustannie szukały czterech ostatnich Magów. W szkołach natomiast była prowadzona propaganda. Już bardzo małym dzieciom nauczyciele wpajali swoje przekonania na temat Strażników Żywiołów. Nikt nie mówił, po co tak naprawdę oni powstali, ile zrobili dla ludzkości, jaką mają wielką moc, ile muszą czasami poświęcić. Jedyne, o czym uczono to historia Joela, którego w dalszym ciągu uważano za Zdrajcę. Byli ludzie wierzący we wszystko, co usłyszeli. Byli też tacy, którzy nie potrafili pojąć tej trwającej od stuleci nienawiści wobec Magów. Tych pierwszych nazwano Antyrystami, a drugich Tolerystami. Jednak osób, które kierowały się własnym sumieniem było znacznie mniej, a swoje racje musieli trzymać „pod kluczem”, w tajemnicy. Bowiem podjęcie jakiejkolwiek próby obrony tych „niebezpiecznych ludzi” kończyło się karą. Bardzo surową karą… Tak, to wyjątkowo okrutny i radykalny świat. Jednocześnie bardzo rozwinięty i bardzo zacofany. Właśnie w takim świecie toczy się ta zamieszana historia…
Do grupy Tolerystów należała pewna uczennica Akademii Riny. Nazywała się Mari. Z wyglądu była przeciętną nastolatką. Miała szczupłą, łagodną twarzyczkę, na którą opadały proste, ciemne, długie włosy. Była zawsze ubrana skromnie i elegancko. Całość jej urody dopełniały duże, ciemnoniebieskie oczy, które przepełniała mądrość. Taka właśnie była; mądra, spokojna i opanowana.
Pewnego dnia wyszła z domu wcześniej niż zazwyczaj. Umówiła się przed lekcjami ze swoją przyjaciółką Wandą. Dziewczyna mocno różniła się od Mari pod względem wyglądu, jak i też charakteru. Była wysoką, wysportowaną nastolatką. Jej kręcone, wiecznie poczochrane, blond włosy sięgały ramion. Kolor oczu emitował żywym i głębokim odcieniem zieleni. Była osobą spontaniczną i wygadaną. Mimo tych wszystkich różnic, przyjaciółki darzyły się ogromną sympatią. Poznały się w dzieciństwie, na placu zabaw niedaleko ich osiedla. Od razu znalazły wspólny język. Miały tysiące tematów do rozmów. Zawsze się wspierały, dobrze rozumiały.
— Hej Mari! — krzyknęła Wanda z entuzjazmem.
— Cześć! I jak trzymasz po wczorajszym?
— Już lepiej. Ale myśl, że mój ojciec stał się głównym komendantem policji trochę mnie przeraża. Już wcześniej musiałam udawać, a co dopiero teraz.
— Znasz to powiedzenie „zawsze mogło być gorzej”? Po prostu unikaj tematu, a twój tata nie dowie się, że jesteś Tolerystką.
— Mari, problem w tym, że właśnie jest gorzej… — dziewczyna nagle zamilkła. Tą wiecznie wesołą i uśmiechniętą nastolatkę momentalnie ogarnął smutek, a wręcz panika. Mari od razu to wyczuła. Zaprowadziła ją do małego lasku, który zawsze mijały w drodze do szkoły. Przez cały ten czas milczały. W końcu dotarły na miejsce. Usiadły na jednej z znajdującej się tam ławek. Wanda wbiła wzrok w trawę. Coś naprawdę musiało ją przygnębić…
— Hej, co się stało? Przecież wiesz, że możesz mi wszystko powiedzieć.
— Wiem… Eh… Dzisiaj rano do mojego ojca przyszły nowe raporty. Patrole zbadały, że gdzieś na terenie naszego kraju urodził się Strażnik. Dobrze, że nie widziałaś jego miny. Pierwszy raz od dawna naprawdę się uśmiechnął. Cały poranek wysłuchiwałam planów, taktyk jak znaleźć i zabić tego Maga… Nawet nie wiesz, jakie to uczucie, kiedy chcesz kogoś obronić, ale po prostu… po prostu nie możesz…
— Mag w naszym kraju… — wyszeptała Mari jakby sama do siebie, nie wierząc w to, co przed chwilą usłyszała. — Słuchaj, twój ojciec może i jest dobrym policjantem, ale sama dobrze wiesz jak szybkie są te raporty. Pewnie ten „odkryty Strażnik” zdążył już umrzeć i odrodzić się gdzieś indziej.
— Mi to mówisz?! Nieważne ile by się błagało i tłumaczyło, tata nigdy tego nie zrozumie. Inne dziewczyny marzą o nowej kiecce, popularności, złym chłopaku w skórze i z glanami… Ja tak zwyczajnie chcę, by ojciec przestał być Antyrystą… By pojął wreszcie, że Strażnicy są dobrzy…
— Wanda, są rzeczy, na które po prostu nie mamy wypływu. Popatrz, ile już trwa konflikt ludzi z Magami. Popatrz, ile jest Antyrystów, a ile ludzi takich jak my. W takim świecie przyszło nam żyć i wątpię, żeby szybko się to zmieniło.
— Racja, w jeden dzień nie zmienię tego, co trwa prawie tysiąc lat.
— Witam panie! — krzyknął zza pleców przyjaciółek jakiś chłopak, obejmując obie za szyję. Wanda szybko się odwróciła i instynktownie uderzyła napastnika otwartą dłonią w twarz.
— Oszalałaś?! Kochanie, przecież to tylko ja… — odpowiedział łapiąc się za policzek.
— Frex, idioto! Czemu mi to robisz?!
— Co ja ci znowu zrobiłem?
— Naprawdę musiałeś nas tak straszyć?!
— Już w porządku, przepraszam. To jak, może mały buziak na zgodę? — odparł szarmancko.
— A jak nie zechcę?
— Chodź, przecież wiem, że chcesz.
Dziewczyna uśmiechnęła się i czule pocałowała chłopaka. Jak łatwo się domyślić, Wanda i Frex byli parą. Bardzo zgraną parą. Rozumieli się naprawdę w wielu rzeczach. Mimo iż często sobie nawzajem dogryzali, to darzyli się naprawdę mocnym uczuciem. Frex był średniego wzrostu, o już męskiej budowie nastolatkiem, był jednak trochę wyższy od swojej dziewczyny. Miał ciemnobrązowe, sięgające ramion włosy. Zawsze kilka kosmyków opadało mu na twarz, którą pokrywała lekka bródka. Jego oczy były małe, jednak niezwykle pięknie i jasne, a w ich błękicie można było dostrzec wieczną radość. Był bardzo pewnym siebie wesołkiem, rzadko biorącym cokolwiek na poważnie.
— Po tobie bym się spodziewał, ale Mari? Od kiedy ty się spóźniasz na zajęcia?
— I kto to mówi… — odpowiedziała z irytacją w głosie.
— U mnie to normalne, wiesz tradycje trzeba czcić.
— I tak już nie zdążymy. Może pójdziemy na następną lekcje, co? — zapytała Wanda.
— Jestem za! — odparł rozsiadając się wygodnie pomiędzy przyjaciółkami.
— Wiecie co, ja chyba już pójdę… -stwierdziła Mari podnosząc się z ławki. Nagle Frex mocno złapał jej rękę ciągnąc ją z powrotem na dół.
— O nie kochana, ty zostajesz tutaj z nami. A tak właściwie to, czemu tutaj siedzicie?
— Chciałyśmy porozmawiać — odpowiedziała Mari.
— O czym?
— Tak po prostu, nic specjalnego.
— Skoro tak to, czemu mi nie powiecie?
— A czemu ciebie to tak interesuje? — zapytała jego dziewczyna.
— Bo zaciągnięcie Mari na wagary graniczy z cudem, czyli to nie była typowa damska rozmowa o pierdołach… Kochanie, proszę powiedz, co się stało…
— Ech no dobra… Przyszły dzisiaj nowe raporty… Ponoć w naszym kraju urodził się nowy Strażnik, a mój tata jest w pogoni za nim…
— Czekaj, Strażnik w naszym kraju?
— Tak.
— Czemu nie chciałaś mi tego powiedzieć? Przecież jestem Tolerystą tak jak wy…
— Bo masz niewyparzony język Frex! Jak czegoś się dowiesz, to zaraz musi usłyszeć co najmniej pół Enterver! Nie chciałam, by każdy w naszym mieście o tym wiedział…
— Fakt, może i jestem idiotą, głośnym idiotą, ale sprawy Magów są dla mnie ważne… Przecież wiesz. Ech, słuchaj — powiedział chwytając ją w tali — twój ojciec szybciej odkryje fakt, iż jest pieprzonym kretynem, niż tożsamość któregoś ze Strażników. Uwierz mi.
— Może i masz rację… Przepraszam, ja po prostu…
— W porządku — przerwał jej i przyciągnął bliżej siebie — rozumiem cię.
Siedzieli tak jeszcze chwilę, po czym chłopak spojrzał na swoją skórzaną bransoletę. Wyświetliła się na niej godzina w postaci hologramu.
— Dobra, musimy już iść. Mari, co teraz mamy?
— Lekcje o statyczności z panią Primą.
— Chociaż tyle dobrego. Tylko ona w całej szkole nie prowadzi tej bezsensownej propagandy.
Trójka przyjaciół udała się w kierunku szkoły, dalej dyskutując o rzekomym nowym Strażniku. Każdy z nich był zupełnie inny, jednak dzięki temu uzupełniali się wzajemnie tworząc wspólną całość. Zawsze trzymali się razem, zawsze się wspierali.
Po paru minutach dotarli do Akademii. Był to duża, bardzo stara szkoła z tradycjami. Miewało się czasami wrażenie, jakby czas stał tam w miejscu.
Ustawili się w kolejce przy wejściu, by potwierdzić w szkolnym systemie swoją obecność. Tą samą czynność należało również wykonać w momencie opuszczenia budynku. Gdy udało im się zalogować poszli na lekcję. Po skończonych zajęciach nauczycielka wypuściła uczniów na przerwę, jednak zatrzymała Mari. Miała do niej małą sprawę.
— Będziemy na ciebie czekać pod klasą — odparł Frex wychodząc wraz z Wandą za drzwi.
Mari podeszła bliżej biurka pani Primy. Była zdenerwowana, a jednocześnie ciekawa, o co chodziło nauczycielce.
— Jak działalność samorządu? — zapytała.
— W porządku. Wszystkie wydarzenia na bieżący rok są zaplanowane, ale nie o tym chciała pani ze mną porozmawiać, prawda?
— Zgadza się — odparła z uśmiechem. — Mam dla ciebie pewne zadanie…
— Zadanie? — powiedziała zaintrygowana.
— Owszem. Jutro do naszej szkoły dołączy nowy uczeń. Przeniósł się tutaj z Akademii Lutena.
— Z Akademii Lutena? Pierwszy raz o niej słyszę…
— Znajduję się w Sullen. To małe miasto niedaleko naszego Enterver. W każdym razie, jako iż przewodniczysz w samorządzie, pomyślałam, że mogłabyś go oprowadzić, zapoznać z życiem w naszej szkole i tak dalej. Zwłaszcza, że wydawał się dość… hmm… niepewny przychodząc tutaj.
— Może po prostu był związany z tamtą Akademią.
— Całkiem prawdopodobne. To jak, mogę na ciebie liczyć?
— Oczywiście, nie ma problemu. Powie mi pani tylko jak on wygląda, albo jak się nazywa?
— Jeśli chodzi o imię to niestety nie mogę ci pomóc. Jego dane nie zostały jeszcze wprowadzone do systemu. A co do wyglądu… — przerwała na chwilę. — Myślę, że sama się zorientujesz, że to właśnie on.
— Ale, po czy go poznam?
— Uwierz mi, jego nie da się nie poznać — uśmiechnęła się. — Dobrze, ja cię już nie zatrzymuje, w końcu przerwa to czas dla was.
— Dobrze. Do… do widzenia proszę pani… — odparła z lekkim zawahaniem.
— Do widzenia Mari.
Dziewczyna powoli udała się na koniec klasy, otworzyła drzwi i wyszła na korytarz. Pod salą czekali na nią zniecierpliwieni przyjaciele.
— I co przeskrobałaś? — zapytał zaciekawiony chłopak.
— Przecież nic nie zrobiłam…
— Ej, chciałem się tylko upewnić.
— Frex, ty się już lepiej nie odzywaj… — powiedziała zirytowana Wanda. — Trochę tam posiedziałyście. Co chciała pani Prima?
— Jutro jakiś chłopak przenosi się tutaj z Akademii Lutena i mam go oprowadzać.
— Raczej nie jest stąd — stwierdziła jej przyjaciółka.
— Możliwe, że pochodzi z Sullen.
— Hmm to może być ciekawe… — odparł Frex pod nosem.
— Mówiłam przecież żebyś się nie odzywał.
— Wanda, nie jestem dwulatkiem, nie musisz mnie wychowywać…
— Ale ktoś w końcu musi to zrobić — powiedziała Mari.
— Dwie przeciwko mnie?
— Jeszcze do tego nie przywykłeś? — zapytała żartobliwie jego dziewczyna.
— Ech, dobra, mniejsza… Mari, możemy go oprowadzać z tobą?
— Pewnie, tylko wiesz, musimy uważać. Nie mamy pojęcia kim on jest.
— Tak wiem, wiem. Gęba na kłódkę, nic o Tolerystach. Mogłybyście przestać wreszcie traktować mnie tak, jakbym był małym dzieckiem…
— Kochanie, przecież małe dzieci są urocze. Głupie co prawda, ale urocze.
— Dobra KONIEC! Wracając, co mówiła pani Prima na temat tego nowego? Przecież musiała ci coś powiedzieć.
— Nie zna jego imienia, bo nie zostało jeszcze wprowadzone do szkolnego systemu. A jeśli chodzi o wygląd, to powiedziała, że na pewno sama go rozpoznam. Nie opisała mi go…
— Ale, po czym masz poznać, że to on? — spytała Wanda. — Przecież to nie ma sensu. Nie znamy jego imienia, nie wiemy jak wygląda…
— No to zajebiście nas pani Prima urządziła…
— Damy radę, jak zawsze — uśmiechnęła się Wanda. — Mamy cały dzień by coś wymyślić, więc jakoś to będzie.
— Dobra zaraz dzwonek. Chodźmy pod klasę, a myśleć będziemy potem — stwierdziła Mari.
Cały dzień zleciał im dosyć szybko, a po skończonych zajęciach cała trójka, zgodnie ze swoją tradycją, udała się na opuszczone działki. Odkryli to miejsce jak byli w pierwszej klasie i od razu im się spodobało. Nazwali je Bazą. Z początku była ona zapuszczona i niezadbana. Jednak z czasem nabrała własnego charakteru. Pojawił się tam stół, kilka starych, skórzanych foteli. Całość mieściła się pod ręcznie robioną, drewnianą altaną, a obok było miejsce na ognisko. Po pewnym czasie Frex wybudował również mały domek. Znajdywała się tam kuchenka, toaleta oraz wielka, wygodna kanapa. Staroświecko jak na XXII wiek, ale bardzo przytulnie. Spędzali w Bazie średnio po trzy, cztery godziny każdego dnia. Potem rozchodzili się do swoich domów.
Nastała noc. Mari leżała w łóżku przewracając się z boku na bok. Nie mogła spać. W swojej głowie wyczuwała wielką plątaninę myśli, a jej uszy drażniły odbijające się echem słowa pani Primy „jego nie da się nie poznać”. O co tak naprawdę chodziło? Kim był ten chłopak i co było w nim wyjątkowego? Przez to wszystko nie udało jej się, choć na chwilę, zmrużyć oka. W końcu do jej pokoju zawitały pierwsze promienie słońca. Wstała, wyszykowała się i zaspanym krokiem poszła do Akademii.
— Kupić ci kawę księżniczko?
— Frex, musisz mnie denerwować od samego rana…?
— Tylko nie mów, że zarwałaś całą noc.
— Aż tak to widać?
— A nawet bardziej. Chodź do klasy, Wanda już tam czeka. Kiedy będzie długa przerwa pójdziemy wszyscy na boisko i poszukamy tego nowego.
Rozbrzmiał dzwonek, a wraz z nim kroki uczniów udających się na przerwę. Jedni urządzali zawody w lataniu wirtualnymi dronami, drudzy błądzili wzrokiem wpatrzeni w swoje komunikatory, a jeszcze inni po prostu siedzieli i rozmawiali. Przyjaciele przeszli całe boisko dokładnie wzdłuż i wszerz, ale w dalszym ciągu nie wiedzieli kogo tak naprawdę szukali. Nagle Wanda zatrzymała się.
— Patrzcie na tego, wydaje mi się, że to może być on.
— Pewna jesteś? — zapytał niepewnie Frex.
— Pierwszy raz go widzę w tej szkole, możliwe, że to ten nowy.
— Ja pierwszy raz widzę połowę z tych ludzi…
— Tak, ale chłopaka z książką bym raczej zapamiętała. Przecież nikt już nie czyta papierowych książek od jakiś 40 lat.
— Może hipster?
— A może inteligentny tradycjonalista?
— Jak podejdziemy to się przekonamy — wtrąciła Mari.
— A co, na słowo „inteligentny” serduszko szybciej zabiło? — zażartował Frex.
— Nie, po prostu chcę jak najszybciej zrobić to, co obiecałam pani Primie.
Podeszli więc do nieznanego im chłopaka. Stał opierając się o drzewo, a w rękach trzymał starą, pożółkłą czasem książkę, która zasłaniała jego głowę. Nieznajomy okazał się naprawdę wysokim nastolatkiem o szerokich, mocno zbudowanych ramionach. Ubrany był w czarną bluzę z kapturem i znoszone, ciemne jeansy.
— Hej! — odezwała się Mari.
Chłopak podniósł wzrok znad książki. Teraz przyjaciele widzieli dokładnie jego twarz. Miał czarne, lekko poczochrane, postawione do góry włosy. Jednak, gdy spojrzeli na jego oczy ogarnęło ich zdziwienie...Były one nieco podłużne o kolorze błyszczącego, wydawałoby się czystego złota. Zrozumieli, o co chodziło pani Primie.
— Nazywam się Mari, a to moi przyjaciele, Wanda i Frex. Słyszeliśmy, że jesteś tu nowy i chcemy cię oprowadzić po Akademii Riny.
Chłopak popatrzył na nią jakby nieobecnym wzrokiem, po czym wrócił do czytania.
— Lubisz czytać, co? Teraz już prawie nikt tego nie robi. Mogę spytać, co to za książka?
Brak odzewu. Tym razem nawet na nią nie spojrzał.
— Hej, chodź z nami. Pokażmy ci szkołę, zapoznamy się. Przecież nie jesteśmy tacy źli — powiedział Frex próbując zachęcić nowego kolegę.
— Możecie dać mi spokój i przestać stać nade mną? — odezwał się nieznajomy nastolatek. Jego głos był silny, donośny, ale jednoczenie dawało się wyczuć w nim pewnego rodzaju smutek.
— Przecież chcemy dobrze — odpowiedziała Wanda. — Chyba nie zamierzasz siedzieć sam aż do końca szkoły.
— Muszę — odparł zdecydowanie, następnie zwyczajnie odszedł, jak najdalej od nich.
— Trzeba znaleźć jakiś sposób, żeby zaczął normalnie z nami rozmawiać — powiedziała Mari z pełną determinacją.
— Ale po co? — skomentował Frex. — To już duży facet, a my nie jesteśmy jego niańkami.
— A może on jest po prostu jest nieśmiały, może mu brakuje Akademii Lutena i …
— Słuchaj — przerwał jej. — Czy tak się zachowuje nieśmiała osoba? Czy ktoś nieśmiały zmienia sobie kolor oczu na złoty? Po prostu nas zlał i tyle.
— Mimo to, chcę spróbować, w końcu dałam pani Primie słowo.
— Na pewno chodzi ci wyłącznie o obietnicę złożoną pani Primie, a może o coś innego?
— Oczywiście, że tak! Ja nigdy nie łamię obietnicę. I nie patrz się tym swoim chytrym wzrokiem!
— To co niby zamierzasz zrobić?
— Jeszcze nie wiem, ale jestem pewna, że będę potrzebowała waszej pomocy.
— Z jednej strony zgadzam się z Frexem — odezwała się Wanda. — Jest spora szansa, że ten chłopak ma nas gdzieś, ale z drugiej… Ciekawi mnie, czemu się tak dziwnie zachowuje. Chętnie spróbuje nakłonić tego Wyrzutka do gadania. Czas pobawić się w Sherlocka.
— Ech dobra, widzę, że nie mam wyjścia… W porządku, ja też pomogę.
— Dziękuje wam bardzo! Teraz pozostaje nam wymyślić jakiś plan…
I tak, za prośbą Mari, przyjaciele postanowili spróbować ośmielić nowego ucznia i zrozumieć jego nietypowe zachowanie…
Tajemnica
Minęły dwa dni, a wraz z nimi próby porozmawiania z tajemniczym Wyrzutkiem. Za każdym razem uzyskiwali dokładnie ten sam efekt. Podchodzili do niego, on się patrzył, mówił coś pod nosem i odchodził. W końcu nie wytrzymał i zaczął ich zwyczajnie unikać. Frex miał racje, to nie było typowe zachowanie osoby nieśmiałej. Kiedy pojęli, że rozmową nic nie zdziałają, postanowili znaleźć inny sposób… Po lekcjach standardowo poszli do Bazy by przedyskutować sprawę nowego ucznia.
— Wiecie co, myślę, że „Misja: pogadać z Wyrzutkiem” zakończy się niepowodzeniem… — stwierdziła Wanda. — On po prostu nie chce z nami rozmawiać i tyle… Mari, jest sens dalej to ciągnąć?
— Sama nie wiem… — odparła speszona. — Coś mnie w nim intryguje… Czuję, jakbym musiała mu w czymś pomóc…
— Mówiłem, że chodzi o coś więcej — powiedział zalotnie przewracając oczami.
— Frex, dobrze wiesz, że tak nie jest! — krzyknęła Mari.
— Ja i tak wiem swoje, ale w pewnym sensie się z tobą zgadzam.
— Z tego co pamiętam, to ty najbardziej nie chciałeś mieszać się w sprawy naszego Wyrzutka — powiedziała zdziwiona Wanda.
— Racja, ale chyba mam pewnie podejrzenia co do tego typa…
— Naprawdę? Jakie? — odparła podekscytowana Mari.
— Sądzę, że on jest po prostu Tolerystą.
— A skąd taka teoria? — zapytała jego dziewczyna.
— Dzisiaj rano widziałem jak kilka osób z jego klasy próbuje z nim porozmawiać. On nie unika tylko nas, ale dosłownie wszystkich w Akademii. Jakby się ich bał… Z resztą, sama przecież wiesz, jak Antyryści traktują ludzi takich jak my… — odparł ze smutkiem, po czym dotknął swojej blizny na szyi. Wandą zawładnęły wspomnienia. Przypomniała sobie, w jaki sposób poznała bliżej Frexa…
Rok wcześniej…
Byli wtedy w pierwszej klasie. Ich wychowawca powitał wszystkich w Akademii Riny. Opowiedział im o szkole, tradycjach i panujących tam zasadach.
— Pamiętajcie, każdy z nas urodził się z jedną misją; powstrzymać zło, które panoszy się po świecie. Musimy znaleźć ostatnich Strażników i ich zabić. Niestety, nie każdy zgadza się z naszym prawem, ale bez paniki, pożałują oni swojego wyboru. Toleryści są osobami nie godnymi jakiegokolwiek szacunku. Są warci tyle samo, co te mutanty, których bronią — Mówił spokojnie, lecz zdecydowanie, robiąc przy tym okrążenia po sali. Uczniowie przysięgli być posłuszni tym zasadom. Jedni się z nimi zgadzali, a inni po prostu bali się sprzeciwić, ale nie Frex… Siedział zdenerwowany, przepełniała go wyraźna złość. Zacisnął dłonie w pięść. Czuł, że coś w nim pęka…
— Ci ludzie są niewinni! — wrzasnął podnosząc się z krzesła. — Urodzili się po to, by chronić sprawiedliwości, a wy chcecie ich tak po prostu zabić?! Oni są wybrańcami i naszą ochroną!
— To nie ludzie, tylko niebezpieczne potwory! — oznajmił jeden z uczniów. — Są zagrożeniem, musimy ich zabić, zanim oni zabiją nas!
— CISZA! — krzyknął nauczyciel. — Oboje… Frex, jak śmiesz zaprzeczać naszym zasadom… Dlaczego bronisz Magów?
Nie odpowiedział. Miał twarz czerwoną od złości. Zrobił kwaśną minę i wbił wzrok w podłogę. Wiedział, że jeśli powie choć o jedno słowo za dużo, gorzko tego pożałuje.
— Rozumiem… Po lekcjach pójdziesz do dyrektora. On już zadba o właściwą karę. Zaufaj mi, już nigdy więcej się nie sprzeciwisz…
Po zajęciach wychowawca siłą odprowadził chłopka pod gabinet dyrektora, a Mari i Wanda szły za nimi krok w krok, uważając, by nikt ich nie zauważył. Były ciekawe kim był ten nastolatek i czemu naraził się tak mocno już pierwszego dnia w nowej szkole. Pokój dyrektora znajdował się na ostatnim piętrze Akademii. Żaden uczeń nie miał prawa sam tam przebywać.
— Mari, myślisz, że on jest jedynym z nas? — zapytała z nadzieją w głosie.
— Wydaje mi się, że tak…
Nagle ten opustoszały korytarz wypełnił krzyk. Okropny krzyk przepełniony niewyobrażalnym bólem.
— Mari, do cholery musimy mu pomóc!
— Cicho, bo nas usłyszą. Jedyne co teraz możemy zrobić to czekać…
Wrzask nie ustępował, wydawał się wręcz głośniejszy. Potem dawało się słyszeć pękające szkło. Następnie potężny huk, jakby dyrektor zaczął rzucać coraz to cięższymi przedmiotami, jednak on sam milczał, delektując się cierpieniem zbuntowanego ucznia. Po krótkiej chwili ten krzyk ucichł zamieniając się w jęk, jakby to był już skraj bólu jaki chłopak może znieść. Nastała cisza, która wydawała się być jeszcze gorsza od hałasu. Niepewność i strach ogarnęły przysłuchującym się tym katorgom przyjaciółki. Drzwi otworzyły się, dyrektor dosłownie rzucił rozebranym od pasa w górę nastolatkiem.
— Masz koszulkę i pamiętaj: nigdy się już nie sprzeciwiaj… — odparł zdyszany, po czym zamknął się w gabinecie.
Frex leżał bezwładnie na ziemi. Nie był w stanie się podnieść, a co dopiero wołać o pomoc. Przyjaciółki natychmiast podeszły do niego. Spoczywał na brzuchu, nie przytomny, ale oddychał. Jego plecy były całe posiniaczone i usłane krwawiącymi ranami. Krew sączyła się powoli tworząc małą kałuże. Dziewczyny odsunęły go z dala od pokoju dyrektora. Wanda wyjęła z torby kilka gazików i plastry, próbowała zatamować krwotok, po czym ostrożnie przerzuciła go na plecy, by sprawdzić jeszcze raz oddech.
— O cholera… — odparła cicho.
— Co się stało? Nie mów tylko, że…
— Spokojnie oddycha, ale popatrz na szyje. Wygląda na to, że nasz kochany dyrektor go podduszał i jeszcze ta rana… Na szczęście jest płytka, ale parę centymetrów i byłoby po nim. Będzie raczej miał bliznę, tak jak na plecach.
— Dobrze, że twoja mama jest pielęgniarką, i że cię tego wszystkiego nauczyła.
— Dobrze, że mi na siłę pakuje do torby podstawowe opatrunki… Mam nadzieję, że już się więcej nie przydadzą.
— Ja też. To co my z nim właściwie zrobimy?
— Zaniesiemy do mojego domu. Tata wyjechał gdzieś służbowo, więc z nim nie będzie problemu, a mama ma nockę na SOR-że. Mam gdzieś w domu Fibryner, dzięki temu te rany szybciej się zabliźnią.
— Masz w domu, co?
— Fibryner. Takie gówienko, które za pomocą czegoś w rodzaju lasera pobudza trombocyty i tworzy skrzep.
— Skąd ty do cholery masz takie coś?
— Ze szpitala… nielegalnie… nie wnikaj…
— W porządku… Ważniejsze teraz jest to, jak ty chcesz go zanieść do domu?
— Ty łap nogi, ja amortyzuję głowę, jakoś damy radę.
Przyjaciółki podniosły Frexa i wyszły tylnym wyjściem ze szkoły. Po drodze nie uniknęły ciekawskich spojrzeń ludzi. Patrzyli na nie jak na przestępców, jednak nikt nie zareagował. Piękny kraj, bardzo dbający o bezpieczeństwo. Mogły go nawet i zabić, ukrycie zwłok najwyraźniej nie stanowiło większego problemu. W końcu dotarły do domu Wandy. Położyły go na kanapie. Nastolatka przejechała światłem z Fibrynera po ranach i złożyła nowe opatrunki. Pozostało tylko czekać, aż ich nowo poznany kolega się obudzi.
Godzinę później…
— C-co się… Gdzie ja jestem… — powiedział przyduszonym głosem, przecierając oczy.
— Wszystko w porządku, jesteś już bezpieczny — powiedziała próbując go uspokoić. — Jestem Wanda, a to moja przyjaciółka Mari. Pamiętasz co się stało?
— Nazywam się Frex i tak pamiętam… Czy wy też…
— Tak — przerwała mu Wanda. — My też jesteśmy Tolerystami.
— To dlatego mi pomogłyście… Dziękuję wam bardzo, nie chcę nawet myśleć, co by się stało gdyby nie wy…
— W zasadzie, to był pomysł Wandy, by za wami iść i to ona cię opatrzyła. To jej w dużej mierze powinieneś dziękować.
— W takim razie dziękuję ci — uśmiechnął się lekko. — Masz naprawdę waleczne serce, i nie wiem czy ktoś ci już to mówił, ale nie mogę oderwać spojrzenia od twoich pięknych oczu… — wyszeptał.
— Czekaj, uważasz, że mam piękne oczy? — zapytała zawstydzona. Jej twarz pokryła warstwa intensywnych wypieków.
— Tak… tak myślę…
— Wiecie co, robi się ciemno, ja już pójdę — powiedziała Mari z szerokim uśmiechem na ustach.
— Zaraz, o co ci…
— O nic, o nic — przerwała jej. — Chodź, odprowadzisz mnie do domu, a ty kolego zdrowiej, mam nadzieje, że poczujesz się lepiej.
— Na pewno, w końcu jestem w dobrych rękach — uśmiechnął się ukradkiem spoglądając na Wandę.
— Mari do cholery, mogę wiedzieć o co ci chodzi? — spytała zamykając drzwi przykładając palec do skanera.
— O nic. Ja tylko cię ostrzegam przed debilami.
— On jest ranny i teraz majaczy jakieś bzdury…
— Nie o to mi chodzi… Nie uważasz, że ktoś kto wyraża publiczny bunt wobec Antyrystów jest zwyczajnie głupi?
— Uważam tego całego Frexa za najodważniejszą osobę jaką spotkałam — odparła silnie i zdecydowanie. — Woli umrzeć niż dać satysfakcję tym mordercą…
— To głupota, a nie odwaga… Ale póki co na razie żyje… Co w ogóle zamierzasz z nim zrobić?
— Zostanie tu do czasu jaki nie wydobrzeje, a potem… potem pewnie wróci do domu. Moja mama napisze jakiś raport, że był w szpitalu i tyle.
— To przy okazji wytłumacz mu, żeby następnym razem uważał co mówi. Skoro jest Tolerystą to wiesz, fajnie jest posiadać jak najwięcej ludzi, przed którymi nie musisz udawać, prawda?
— Tak… prawda…
— Więc opiekuj się nim dobrze — uśmiechnęła się.
— Obiecuję — odpowiedziała Wanda ponownie oblewając się wypiekami.
— Kochanie, wszystko w porządku? — zapytał Frex wyrywając dziewczynę z karuzeli wspomnień.
— T… tak… Po prostu przypomniałam sobie tamten dzień i…
— Cii… rozumiem — przerwał jej. Przytulił ją najmocniej jak potrafił. Wanda oparła głowę na jego piersi, a on gładził ją po włosach. — Wiesz co? Chyba tak naprawdę nigdy wam się nie odwdzięczyłem, zwłaszcza tobie Wanda. No wiesz… za opiekę i wytrzymywanie ze mną.
— Wystarczy mi, że po prostu żyjesz — powiedziała z uśmiechem. — Teraz chyba rozumiem czemu chcesz sprawdzić kim jest ten nasz Wyrzutek…
— Po prostu „fajnie jest mieć przy sobie jak najwięcej osób, przy których nie musisz nic udawać” –odparł z uśmiechem. — Jeśli faktycznie jest Tolerystą, to powinniśmy go jakoś ośmielić, pokazać, że nie jest w tym wszystkim sam, a jak się nie uda, to trudno. Nie będziemy mu przecież układać życia na siłę.
— W takim razie co robimy? –zapytała Mari.
— Poobserwowałbym go trochę, ale wiecie, w zdrowym stopniu.
— Co masz na myśli mówiąc „w zdrowym stopniu”?
— W ukryciu, tak by nie wystraszyć tego twojego chłoptasia — powiedział z figlarnym spojrzeniem.
— Co ty znowu wymyślasz?!
— No nie mów, że nie mam racji.
— Przestaniesz wreszcie sobie dopowiadać?!
— Ta wasz dyskusja jest nawet urocza, ale może skończmy ten temat, co? — wtrąciła się Wanda. — A wracając do tego twojego „zdrowego stopnia” to chyba mam mały trop… Gdy wychodziliśmy ze szkoły zauważyłam, że nasz Wyrzutek poszedł na lewo od głównego wyjścia. Najpierw sądziłam, że to nieistotne, dlatego nie powiedziałam wam o tym.
— Wielkie Zbocze Gór… — skomentował po cichu. — …jedyna nie zaludniona część w Enterver…
— Racja, po wojnie nigdy już nie odbudowali tej części — powiedziała Wanda — Same góry i ani śladu życia.
— I nikt tam nigdy nie chodzi… — dodała Mari. — Ale pani Prima mówiła, że pochodzi z Sullen, więc może po prostu nie wie, co tam jest.
— I to trzeba sprawdzić… — stwierdził Frex. — Jeżeli faktycznie poszedł tam z ciekawości, to raczej już więcej na te Zbocze nie pójdzie, bo po co.
— A jeśli tak, to co? — zapytała Mari.
— To nic — odparł. — O to będziemy martwić się potem, a teraz do roboty.
Minęło kilka dni, a tajemniczy nastolatek codziennie przychodził na Wielkie Zbocze Gór. Miejsce wyludnione, usłane śmiercią. Podczas Trzeciej Wielkiej Wojny w 2089 roku Venemaa najechała na Trybie. Ich oddziały były znacznie słabsze niż armia Venemy. Bronili się resztkami sił. Nie mieli praktycznie żadnych szans. Jednak po ponad roku nieustannych, krwawych bitwach, nadeszły pomoce z innych krajów, a wojna poszerzyła się na skale światową. W końcu Venemaa przegrała, a Trybia stała się ponownie wolnym krajem. Najbardziej ucierpiało właśnie Enterver, w którym rozegrała się większość potyczek. Po latach odbudowy miasta, lokalne władze postanowiły pozostawić jego małą część bez żadnego remontu. Miała ona pokazać przyszłym pokoleniom ile krwi przelano w tamtym miejscu, aby żyć w suwerennym, pokojowym kraju. Z uwagi na swój wygląd nazwano je Wielkim Zboczem Gór. Od tamtej pory nikt nie widział żadnego powodu, by tam ponownie przychodzić… To właśnie dlatego przyjaciele nie mogli pojąć w jakim celu nastolatek chodził tam każdego dnia…
— Dobra, to co teraz? — zapytała Wanda rozsiadając się na starym fotelu w Bazie.
— Nie wiem — odparł dodając drewna do ogniska. — Albo szukamy innego tropu, albo po prostu zostawiamy go w spokoju. Chcę mu pomóc, ale chyba nie ma sensu dłużej obserwować tego dziwaka dzień w dzień.
— Albo odwiedzimy pewne opuszczone, powojenne miejsce… — powiedziała Mari, jakby sama do siebie.
— Czekaj, czy zamierzasz pójść tam za nim? — zapytał z niepokojem.
— Owszem, zamierzam.
— Oszalałaś?!
— Co w tym złego? Na pewno nie chodzi tam bez powodu…
— Po pierwsze, mamy go do nas przekonać, a nie odstraszyć! A po drugie… — zamilkł na chwilę. — Ech słuchaj, ja też chcę mu pomóc, ale jak on ma naszą trójkę gdzieś, to już jest jego pieprzony problem. Wątpię, żeby ta pierdoła odezwała się do nas kiedykolwiek jak zobaczy, że go śledzimy.
— Daj mi chociaż szansę spróbować…
— Wiem, że ty tu jesteś mózgiem i w ogóle, ale tym razem twój mózg albo się przegrzał, albo po prostu przy tym kolesiu powoli tracisz powoli rozum…
— Kochanie, może powinieneś trochę odpuścić… Jakby nie patrząc, to właśnie Mari najbardziej zależy na Wyrzutku. W sumie nie możesz zabronić jej tego całego śledztwa.
— Super, znowu dwie przeciw mnie… -szepnął po cichu. — No dobra, róbcie co chcecie, ale ja za nim nigdzie nie idę, jasne?
— Nie ma problemu, mogę iść sama. To nawet lepiej, mniejsza szansa, że coś zauważy.
— Znając ciebie i fakt, że jesteś uparta jak osioł, to pójdziesz za nim już jutro, prawda?
— A jednak dobrze mnie znasz — uśmiechnęła się Mari.
Po tej wyczerpującej dyskusji przyjaciele rozeszli się do swoich domów. Zaszło słońce, a Mari przeżyła kolejną nieprzespaną noc, znowu z powodu nadmiaru ciekawości. Już nie chodziło wyłącznie o obietnicę, którą złożyła pani Primie, lecz o coś więcej. Problem w tym, że sama do końca nie wiedziała czemu to robi. Dlaczego tak bardzo chce się dowiedzieć kim jest tajemniczy chłopak o złotych oczach i dlaczego on tak bardzo upodobał sobie Wielkie Zbocze Gór? Potem zaczęła się zastanawiać nad tym co mówił Frex. Może śledzenie go to faktycznie był zły pomysł… Ta gonitwa myśli dręczyła ją aż do samego poranka.
— No nie, Mari znowu? — zapytał śmiejąc się pod nosem. — Zgaduje, że całą noc myślałaś o tym typie.
— Tak, bardzo śmieszne… Wiadomo kiedy kończy lekcje?
— Na twoje szczęście równo z nami — odpowiedział.
Rozbrzmiał ostatni dzwonek. Przyjaciele ustawili się przed głównym wejściem czekając na Wyrzutka.
Plan był stosunkowo prosty; Dziewczyna miała pójść ostrożnie za nastolatkiem, a gdyby zobaczyła coś ciekawego musiała przełączyć komunikator na videorozmowę, by Wanda i Frex widzieli wszystko.