Wydanie drugie poprawione
Zarys historyczno — geograficzny Hrabstwa Kłodzkiego
Hrabstwo Kłodzkie (niem. Grafschaft Glatz) — kraina historyczna ze stolicą w Kłodzku, obecnie obejmująca powiat kłodzki, południowo-wschodnią część woj. dolnośląskiego.
Północno-wschodnia granica hrabstwa przebiegała od Wielkiej Sowy partią szczytową Gór Sowich, Grzbietem Zachodnim Gór Bardzkich, przez Przełęcz Bardzką, Grzbietem Wschodnim Gór Bardzkich, Gór Złotych, Gór Bialskich do Śnieżnika. Południowo-wschodnia granica od Śnieżnika przebiegała partią szczytową masywu Śnieżnika do Przełęczy Międzyleskiej. Granice hrabstwa od strony północnej, wschodniej i południowej były stałe. Zmiennością odznaczała się granica zachodnia, która od 1260 roku obejmowała obszar Broumova i Polic w dzisiejszych Czechach. Do XVI wieku granica zachodnia Hrabstwa Kłodzkiego biegła głównym grzbietem Gór Bystrzyckich, w roku 1589 granicę przesunięto na nurt Dzikiej Orlicy. Do obecnych czasów zachowały się kamienie graniczne Hrabstwa Kłodzkiego — Kamienny trójprzedział na Śnieżniku i Trójpański Kamień na Leszczyńcu w Górach Suchych.
Tereny te były bardzo wcześnie zasiedlone, w czasach rzymskich przebiegała tędy odnoga bursztynowego szlaku. Później walczyli o nie Polacy z Czechami — jak się sądzi, należały one ongiś do rodu Sławnikowiców, a później Przemyślidów. Pierwsza pisemna wzmianka w kronice Kosmasa — praskiego kronikarza z roku 981 dotyczy śmierci Sławnika i Kłodzka właśnie. W wieku X i XI Polacy i Czesi toczyli boje o panowanie nad Kłodczyzną. W 1137 roku pokój kłodzki zawarli Bolesław Krzywousty i czeski książę Sobiesław I. Bolesław zachował cały Śląsk oprócz Ziemi Opawskiej, która wraz z Ziemią Kłodzką przypadła Sobiesławowi.
Z uwagi na ukształtowanie terenu Ziemia Kłodzka stała się odrębną jednostką administracyjną zwaną terra Glacensis – od XIII w., zaś od XV comitatus Glacensis, później Glatzer Land. W wiekach XIII i XIV ziemią tą władali nasi Piastowie śląscy m.in. Henryk Probus i Bolko Ziębicki, jako lennem czeskim.
W 1458 roku Jerzy z Podiebradów wykupuje Ziemię Kłodzką i staje się ona jego osobistą posiadłością. Rok później terytorium to zostaje podniesione do rangi hrabstwa w strukturze Królestwa Czeskiego. W późniejszych latach (1477) włączono doń tereny klucza homolskiego — miasto Duszniki i zamek Homole wraz z miastem Lewinem i okolicznymi wsiami, należącymi dawniej do dóbr nachodskich. W 1501 roku, po śmierci księcia ziębickiego Henryka I Starszego hrabstwo sprzedano Ulrykowi von Hardeckowi, zaś jego brat Jan von Hardeck sprzedał je królowi czeskiemu Ferdynandowi I Habsburgowi (1534), który zostawił włości Janowi z Pernstejnu. Hrabstwo trafia do księcia bawarskiego Ernesta (1549) jako zastaw, który częściowo wykupuje Ferdynand I Habsburg (1561), a całkowicie odkupuje dopiero syn Maksymilian II Habsburg.
Od tamtego momentu Hrabstwo Kłodzkie bezpośrednio podlega czeskiemu królowi, aż do roku 1742, kiedy to wraz z większością Śląska hrabstwo trafia pod władanie Królestwa Prus. W 1871 roku ziemie te stają się częścią II Rzeszy Niemieckiej. Po drugiej wojnie światowej ziemie te włączone zostają do Polski, przy czym stają się one przedmiotem sporu z Czechosłowacją, która żąda włączenia tych ziem w obręb swego terytorium. Pod naciskiem Stalina zachowano status quo, a sam przebieg granicy potwierdzono dopiero w 1958 roku.
Jak widać historia tych ziem była bardzo burzliwa, nie rozpieszczała ich mieszkańców. Ludzie albo musieli ulec przyrodzie i zmieniającym się sytuacjom geopolitycznym, albo stawali się twardymi sudeckimi góralami Hrabstwa Kłodzkiego. Z uwagi na to, że wiele się tu działo i wiele dziwnych rzeczy widziały góry i ich mieszkańcy, zaczęły powstawać legendy dotyczące mieszkańców, miast, wsi i gór.
Jak wiadomo w każdej legendzie jest ziarno prawdy i każde podanie niesie ze sobą jakiś morał, dlatego zapraszam Was drodzy Czytelnicy do świata baśni i legend, które kiedyś zasłyszałem.
*****
U podnóża sudeckich gór, a dokładniej u podnóża Wzgórz Lewińskich, w małej miejscowości Lewin Kłodzki, stała wielka poniemiecka chata. Była to jedna z większych chałup, z wielką stodołą i oborą pełną zwierząt. Chata stała po lewej stronie tuż za górskim potokiem Wyżnik, zjeżdżając z góry Ludowej od strony Dusznik-Zdroju w kierunku Kudowy-Zdroju. Był ciemny i mroźny zimowy wieczór. Za oknem wielkie płaty śniegu sypały się na drzewa, mały warsztacik znajdujący się pod olbrzymim kasztanem oraz na całe podwórko i ogród. Zdawało się, że słychać jak mróz skrzypi, rysując malownicze wzory na szybach okien.
W wielkiej kuchni służącej zarówno za jadalnię, bawialnię, jak i salon było kilka osób. Przy wielkim drewnianym stole, okrytym białym obrusem domownicy krzątali się szykując kolację. Wszyscy siedzieli na drewnianych ławach ustawionych wzdłuż stołu i okien, głośno rozmawiając ze sobą i śmiejąc się od czasu do czasu. W kącie w wózku spało dziecko, zaś w drugim końcu na drewnianej podłodze bawił się mały czarnowłosy chłopczyk, tuż obok fotela postawionego przy kominku, w którym palił się teraz ogień ogrzewający całe to pomieszczenie.
— Babciu, opowiedz mi jakąś bajkę — powiedział do starowinki siedzącej w wielkim bujanym fotelu.
Babcia, a właściwie prababcia chłopca, miała na imię Adela. Ubrana była w ciemny kubraczek i ciemnozieloną suknię, na które nałożony był jasny fartuszek w różne kolorowe wzorki, spod czerwonej chusty na głowie wymykały się srebrne kosmyki włosów. Spojrzała na dziecko kasztanowymi oczami, pogłaskała je po ciemnych włosach, po czym sięgnęła po leżące w kącie polano drzewa, które wrzuciła do ognia wesoło igrającego w kominku. Iskry sypnęły wesoło w górę i rozleciały się na boki. Zarazem zdało się jakby w chacie troszkę przygasło światło sprawiając, że całe pomieszczenie nabrało tajemniczości i otoczyła je aura magii. Prababcia zamknęła na chwilę oczy, jakby chcąc sobie coś przypomnieć, wzięła głęboki oddech. Rozmowy i śmiechy przy drewnianym stole ucichły i każdy z domowników z ciekawością spojrzał na zamyśloną kobietę. W ciszy i oczekiwaniu, które nastały dało się czasem usłyszeć rżenie konia lub muczenie krowy dobiegające z przyległej obórki.
Prababcia Adela spokojnym głosem, mając wciąż zamknięte oczy, ważąc słowa zaczęła opowiadać…
— To nie będą bajki mój kochany… — zawiesiła przy tym głos. — Opowiem ci prawdziwe historie, które usłyszałam od swej prababci, gdy byłam taka mała, jak ty. Moja prababcia znała je od swej babci. Te historie opowiadają dzieje tej ziemi i ludzi, którzy tu mieszkali…
Kobieta obróciła głowę i utkwiła spojrzenie w ogniu, a za jej wzrokiem podążył wzrok chłopca…
I — Legendy z okolic Kudowy-Zdroju
( Czermna, Słone, Pstrążna, Jakubowice, Zakrze, Brzozowie, Bukowina Kłodzka )
BIEDA, AŻ PISZCZY
W czasach wczesnego średniowiecza, a może trochę później, Kudowę-Zdrój nazywano z czeska Chudoba. Nazwa po Polsku brzmi „bieda”, a skąd się wzięła?
W ówczesnej wiosce Lipolitov zagnieździła się bieda, została zesłana tu przez Liczyrzepę za to, że mieszkańcy bez jego zgody polowali na dziką zwierzynę w pobliskich górach. Bieda była chuda i strasznie wysoka, blado-szara, miała poczerniałe i spróchniałe trzy zęby, włosy skołtunione i ubrana była w szare, brudne, postrzępione szmaty. Liczyrzepa kazał jej siedzieć w wiosce i pilnować, by ludzie nie bogacieli, pola nie obradzały i zwierzęta nie rodziły.
Bieda zjadała mieszkańcom plony, zabijała trzodę, kradła chleb i mleko, a gdy ktoś zarobił jakieś halerze, to bieda je kradła. Dzieci płakały z głodu, kobiety chudły w oczach, pola pustoszały, a zwierzęta marniały. Chłopi nie mieli siły i nerwów, żeby pracować — cokolwiek by nie zrobili, bieda niszczyła.
Ludzie, którzy przejeżdżali przez Lipolitov, wytykali mieszkańców palcami i mówili „chudoba, chudoba!”, czyli „bieda, bieda!”.
Oj tańczyła bieda w wiosce, tańczyła, dobrze jej się tam wiodło, a mieszkańcy chyłkiem stamtąd uciekali do okolicznych wiosek, lecz miejscowi przeganiali ich z powrotem do Chudoby, żeby i u nich bieda się nie zagnieździła.
Mijały lata, a wioska marniała, chaty rozpadały się, ludzie chorowali i mizernieli, a nikt nie chciał im pomóc.
Po stu latach z okładem do wioski trafił chrześcijański mnich imieniem Wojciech, podobno szedł on do Polskiego księcia Mieszka, ale to inna historia.
Zobaczył biedę na własne oczy, koślawa starucha wlepiła w niego wyłupiaste gały i oblizała się na jego widok — mnich miał przy sobie kawał okrągłego bochenka chleba i mieszek pełen złota. Ludzie z Chudoby wyszli mu na spotkanie prosząc o kawałek chleba, ale gdy ten odłamywał chleb i rozdawał, bieda porywała go i pożerała łapczywie swą wielką obrzydliwą gębą.
Wojciech stanął szeroko na nogach i zrobił w powietrzu znak krzyża, usiłując przegonić biedę, ale ona daleko nie uciekła, zaśmiała się tylko i przyczaiła na środku wioski. Ten moment wystarczył, by mnich nakarmił chlebem wieśniaków.
Ludzie prosili go, by pomógł przegnać im biedę. Mnich kazał sobie opowiedzieć, kiedy ta zagościła w ich wiosce i jaka była tego przyczyna. Chłopi wspomnieli na czasy, gdy bez zgody Liczyrzepy, ducha tutejszych gór, ich dziadowie polowali na zwierzynę w jego lasach i że, to on za karę skazał ich na biedę. I siedzi u nich już przeszło sto lat, i nie zamierza stąd odejść.
Wojciech pomyślał chwilę i powiedział, że za kilka dni wróci. Mnich udał się w góry na poszukiwanie Liczyrzepy, kilka dni chodził po górach i go nawoływał, w końcu w okolicach Karłowa (niem. Karlsbeg, Carlsberg, czes. Karlov, Kalasperk), Liczyrzepa wyszedł z lasu na spotkanie z człowiekiem. Przybrał postać olbrzymiego brodacza ubranego w futra, w dłoni trzymał potężny kostur, a zaciśnięta na nim ręka wyglądała jak koło młyńskie.
— Czego chcesz człecze i dlaczego straszysz zwierzynę swym krzykiem? — zapytał patrząc z góry na mnicha w brązowym habicie, z drewnianym krzyżem na szyi.
— Przyszedłem w imieniu mieszkańców Chudoby, bo sami przyjść nie mogą, bieda ich nie puszcza — odrzekł mnich. — Nie sądzisz Liczyrzepo, że karzesz ich już dość długo? Za grzechy ich dziadów oni nie odpowiadają, są dobrymi ludźmi i chcę cię prosić, byś zabrał biedę z ich wioski.
Liczyrzepa podrapał się wielką łapą po głowie:
— Hmmm, sądziłem, że już dawno biedę odwołałem, widać nie posłuchała mnie — powiedział strapiony. — Jest tylko jeden sposób, by się jej pozbyć, trzeba ją zamknąć w takim miejscu, z którego już się niewydostanie. — Podniósł głowę, zmrużył lewe oko, złapał się pod brodę i zadumał.
Mnich nie przeszkadzał w myśleniu Duchowi Gór, patrzył na tego olbrzyma i podziwiał. Na własne oczy widział pogańskie bóstwo. Ciężko będzie przegnać go i wprowadzić tu chrześcijańską wiarę — pomyślał.
— Już wiem — odezwał się Liczyrzepa. — Masz ode mnie worek z koziej skóry, a w nim słoninę i bochen chleba. Gdy zajdziesz do wioski, powiedz ludziom, że masz dla nich jedzenie, tylko tym razem nie odganiaj biedy od worka. Ją pierwszą poczęstuj, a zobaczysz co się stanie… głupi nie jesteś, będziesz wiedział, co zrobić.
Duch Gór podarował mnichowi duży wór z koziej skóry, krzyknął jeszcze na odchodne, by przeprosił chudobian za to, że zapomniał o biedzie i poszedł w stronę Szczelińca.
Wojciech zarzucił wór na plecy i czym prędzej wrócił do Chudoby. Mieszkańcy czekali już na niego, a bieda wyglądała im zza pleców i ciekawie zerkała, co też ten wredny mnich niesie w wielkim worze. Zaś Wojciech podszedł do ludzi i powiedział:
— Mam dla was dar, wspaniałą pyszną słoninę i duży bochen chleba.
Ludzie ruszyli do przodu, ale mnich mrugnął do nich porozumiewawczo, a ci przepuścili biedę. Mnich rozwiązał już worek i otworzył go szeroko:
— O nie! — krzyknęła bieda. — Nie dostaniecie tych rarytasów! — i skoczyła prosto do worka. W tym momencie mnich zamknął worek i zawiązał rzemieniem. Ludzie zaś pobiegli po kije i cepy, zaczęli okładać worek z biedą w środku, aż ta piszczała, płakała i krzyczała z bólu od razów za wszystkie lata nędzy, niedostatku, chorób, głodu i zmartwień. Ponoć właśnie stąd wzięło się przysłowie „bieda, aż piszczy”… Chłopi bili ją tak długo, aż opadli z sił, a bieda piszcząc i płacząc prosiła, by ją puścili, to pójdzie sobie gdzie indziej. Już chłopi mieli się zlitować i ją puścić, gdy Wojciech zatrzymał rękę jednego z nich:
— A jeśli ona kłamie? To demon nieczysty, ta bieda ona nikomu nie odpuści, jak nie was ukrzywdzi, to innych.
— Ma rację — mówili chłopi — radź, co robić Wojciechu?
— Trzeba w górach wykopać głęboką studnię — zaczął mówić mnich — tam wrzucimy worek i zakopiemy. Potem nakryjemy ziemię dużym głazem by nikt jej nie odkopał.
Jak rzekł, tak też zrobiono. W górach niedaleko Chudoby wykopano studnię głęboką na 55 metrów i wrzucono tam wór z koziej skóry, w którym była złapana bieda. Zakopano studnię i nakryto potężnym głazem.
W ten dzień w ramach podzięki i widząc mądrość mnicha, kilka rodzin przyjęło chrzest z rąk Wojciecha. Od tamtej pory w wiosce zaczęło się wszystko rodzić i darzyć, ludzie naprawili chaty, zaorali pola i zaczęli żyć dostatnio. Dzieci stały się pulchniutkie, kobiety zaokrągliły tu i ówdzie, co nadało im powabu, a mężczyźni nabrali krzepy.
Jeszcze wiele lat Kudowę nazywano Chudoba, ale z czasem zapomniano o znaczeniu tego słowa, wioska przemieniła się w miasto, które było bogate i żyło się w nim dostatnio.
Wojciech krótko zabawił w tych rejonach, gdyż spieszył się do władcy Polan i opuścił wdzięcznych mu mieszkańców Chudoby. Wiem, że chwilę zabawił w Kłodzku, a później ruszył dalej, ale o tym innym razem. Tym mnichem, był nie kto inny tylko św. Wojciech (Vojtěch Slavníkovec), który później zginął z rąk pogańskich Prusów.
Gdy kuracjusze i turyści spacerują w rejonach kudowskich gór, czasem słyszą wycie i piszczenie spod ziemi… to bieda piszczy. Lepiej nie podnosić wtedy żadnych głazów, bo kto wie, do kogo tym razem bieda się doczepi.
ŹRÓDEŁKO MARYI
Przy niebieskim szlaku biegnącym z Kudowy-Zdroju (niem. Bad Kudowa, czes. Lázně Kudova lub Lázně Chudoba, a na początku Lipolitov, a także Chudoba) do Brzozowia (Brzozowice, niem. Brzesowie, w latach 1921–1945 Birkhagen; czes. Březová) stoi kapliczka poświęcona Matce Boskiej Bolesnej. Można tam też dotrzeć drogą wiodącą z Kudowy poprzez Słone (niem. Schlaney, 1937—1945 Schnellau, czes. Slané albo dawniej Slaney) do granicy z Czechami, w połowie drogi jest zakręt na Brzozowie i droga do kapliczki.
W 1830 roku leśniczy Ignacy Siegiel przeszukiwał las w celu znalezienia wnyków, sideł i pułapek zastawianych na zwierzęta przez tutejszych kłusowników. Było gorące lato, leśniczy zgrzał się mocno maszerując po górkach i lasach. Postanowił odpocząć w cieniu pod drzewami w niedalekim lasku. Usiadł pod wysoką jodłą, zdjął z pleców chlebak i strzelbę, położył obok siebie, naciągnął na oczy kapelusz z gęsim piórkiem i zamierzał oprzeć głowę o konar, by chwilę się zdrzemnąć.
Gdy oparł głowę o mech, poczuł pod nim coś twardego, myślał, że to kamień go uwiera, ale był zbyt kanciasty, zerwał mech i jego oczom ukazała się rama obrazu. Zaczął odsuwać ziemię i mech… Jakież było jego zdziwienie, kiedy spod ziemi wyjął spory obraz, który przedstawiał Matkę Boską Siedmiu Boleści.
Jako że Ignacy był człowiekiem głęboko wierzącym w Boga i moce nadprzyrodzone, pomyślał, że skoro znalazł ten obraz właśnie tu, to znaczy, że nie jest to dziełem przypadku. Powiesił obraz na drzewie, pod którym go znalazł i zaczął się żarliwie modlić.
Przejęty znaleziskiem, codziennie przychodził pod drzewo na modlitwę. Którejś nocy przyśniła mu się Matka Boska z obrazu, nakazując mu, aby nazajutrz wziął ze sobą szpadel i zaczął kopać pod drzewem. Nie powiedziała po co, ale oznajmiła, że już niedługo to, co znajdzie pomoże okolicznej ludności.
Myśliwy z samego rana wziął szpadel i poszedł do lasu, stanął pod wiszącym obrazem pomodlił się i wbił łopatę w ziemię. Ledwie, to zrobił, a spod ziemi wybiło źródełko.
Ignacy tym razem opowiedział o wszystkim sąsiadom, a oni innym, wieść rozeszła się, ludzie zaczęli przychodzić do Źródełka Maryi — tak zaczęli je nazywać.
Nie trzeba było też długo czekać, aby sen myśliwego i słowa Maryi się spełniły. W 1832 roku, zaledwie dwa lata po znalezieniu obrazu i wytryśnięciu źródełka, Słone, Nachod, Brzozowie i Kudowę nawiedziła epidemia cholery. W samym Słonym zmarło 40 osób, ludzie przyszli więc do źródełka modlić się pod obrazem Matki Boskiej. Prosili o pomoc i łaskę uzdrowienia oraz w intencji zmarłych.
Wtedy po raz kolejny Maryja przyśniła się Ignacemu i kazała przekazać ludziom, aby pili wodę ze źródełka, a także się nią obmywali. Ludzie zrobili, jak powiedziała, ich prośby zostały wysłuchane, a zaraza ustąpiła.
Od tamtego czasu coraz więcej było słychać o cudownych uzdrowieniach, szczególnie ustępowały choroby oczu.
Ludzie w dowód wdzięczności przynosili do źródełka obrazki Matki Boskiej i krzyżyki, które wieszali wokoło na drzewach.
W 1873 roku władze Nachodu, do którego należał las postanowiły go wykarczować. Ówczesny sołtys Słonego udał się do miasta gdzie w Urzędzie Gminnym usilnie starał się, aby pozostały te drzewa, na których wisiały obrazki i krzyżyki. Jakież było zdziwienie urzędników czeskich, gdy okazało się, iż pozostał przy źródełku całkiem spory las z 10 tysięcy drzew, na których wisiały dziękczynne wota*. Po pewnym czasie mieszkaniec Zakrza Benedykt Seidel, którego córka odzyskała wzrok postawił w tym miejscu drewnianą kaplicę, w której umieszczono wszystkie obrazki Matki Bożej. W 1887 roku w miejscu starej, drewnianej kapliczki wybudowano nową, murowaną, która stoi do dziś.
*Wota lub wotum — w Kościele katolickim: symboliczny przedmiot ofiarowany w jakiejś intencji.
JAK KUDOWIANIE BRONILI SIĘ PRZED HUSYTAMI*
Jednymi z dzielnic Kudowy-Zdroju są Zakrze (niem. Sackisch, czes. Žakš) i Słone, (niem. Schlaney, 1937—1945 Schnellau, czes. Slané albo dawniej Slaney). Mieszkańcami tych miejscowości byli Czesi i napływowa ludność niemiecka, w 1264 roku na Zakrzu wzniesiono kościół Św. Katarzyny.
Kościół wzniesiono na niewielkim pagórku przy rzece Klikawie (Bystra), na początku był to budynek drewniany, ale wkrótce wzniesiono obok niego kamienną wieżę i niewielki murek na wysokość chłopa, czyli około 170 cm.
Zawierucha historyczna spowodowała, że husyci w 1420 roku ruszyli na Hrabstwo Kłodzkie. Ludność Kudowy, Zakrza, Słonego i innych miejscowości uciekała w góry, jednak niejaki Rzepka, chłop z Zakrza i Stepan, tkacz ze Słonego postanowili zebrać grupę odważnych mężczyzn i negocjować z husytami, by pozostawili ich miejscowości i rodziny w spokoju.
Punktem zbornym był kościół św. Katarzyny, wewnątrz murów znalazło się kilku szlachciców zbrojnych w miecze i ubranych w zbroje, chłopi zbrojni w widły, topory i siekiery, tkacze, kowale i inni rzemieślnicy. Każdy z nich dzierżył w rękach jakieś narzędzie do obrony, a kilku znanych w okolicy kłusowników miało ze sobą łuki — tych wysłano na wieżę, żeby w razie obrony z góry razili husytów.
Wkrótce pod murami kościoła stanęła rejza husycka*, wojska było tam mrowie i obrońców ciarki przeszły po ciele, gdy zobaczyli tę nieprzebraną tłuszczę. Husyci drwili z obrońców, bo przecież była ich garstka, ledwie setka, a ich było parę tysięcy.
Rzepka i Stepan udali się do obozu husyckiego, którym dowodził niejaki Oldřich Zapiećka, jeden z wielu uczniów Jana Żiżki. Chłopi pokornie prosili o oszczędzenie kościoła, swoich domów, miejscowości i rodzin obiecując, że nie będą czynić żadnych wstrętów husytom maszerującym przez tutejsze ziemie. Oldřich spojrzał po swoich przybocznych i zaśmiał się, zażądał od chłopów bezwarunkowej kapitulacji, oddania żywności schowanej przed nadejściem jego wojsk, a przede wszystkim, żeby dołączyli do jego armii. Obaj chłopi spojrzeli po sobie, Niemiec Stepan i Czech Rzepka wiedzieli, że przyjdzie im polec, lecz nie zgodzili się na żądania husyckiego wodza. Wrócili za mury otaczające kościół i opowiedzieli wszystkim, jak potoczyła się rozmowa z Oldřichem. Zebrani wyrazili swe oburzenie, ksiądz, który był wśród nich odprawił mszę, gdyż było jasne, że atak nastąpi już wkrótce.
Gdy tylko ksiądz rozdał Komunię, łucznik z wieży krzyknął, że husyci się zbliżają.
Husyci chcieli zająć kościół z miejsca i w biegu zaatakowali obrońców, wdrapywali się na mury, cięli obrońców mieczami i toporami. Ci nie pozostawali dłużni, bronili się dzielnie, łucznicy z wieży celnie razili atakujących. Ku zdumieniu obrońców husyci po kilku godzinach zażartej walki odstąpili, pozostawiając wielu zabitych i rannych na placu boju.
Przed nocą nastąpił jeszcze jeden zajadły szturm, ale i tym razem obrońcom udało się odeprzeć wroga. Ranny ksiądz po raz ostatni udzielił Komunii i ostatniego namaszczenia pozostałym przy życiu obrońcom. Rzepka był ranny, Stepan leżał martwy pod ścianą wieży. Noc była niespokojna, a gdy tylko rozrzedziła się poranna mgła, obrońcy z Kudowy zobaczyli wszystkie siły husyckie, a na ich czele Oldřicha, który postanowił sam poprowadzić atak.
Rzepka splunął na ręce, zatarł je obie, podkasał rękawy koszuli i oburącz chwycił wielki topór. Trzech szlachciców w zbrojach stanęło obok niego, w bramie kościoła stał ksiądz z mieczem i kilkunastoma ludźmi gotowymi do obrony ołtarza. Na wieży pozostali jeszcze łucznicy…
Nagły wrzask i odgłos biegnących husytów wybudził odrętwiałych kudowian, by wznieśli swą broń po raz ostatni. Najeźdźcy przelali się przez mur jak fala i jak fala ogarnęli obrońców. Rzepka siekł najmocniej jak mógł, lecz wkrótce został przebity włócznią, padł na kolana, zdążył zobaczyć jeszcze płonący kościół i husytów wdzierających się na kamienną wieżę. Uderzenie w głowę zamroczyło go, krew zalała oczy, padł na ziemię wydając ostatnie tchnienie…
Husyci zwłoki obrońców oraz rannych wrzucili do płonącego kościoła, nikt z broniących się nie ocalał. Drewniany kościół spłonął doszczętnie, mury i wieżę wściekły Oldřich kazał doszczętnie zburzyć. Spalone szczątki obrońców i kościoła wrzucono do rzeki Klikawy, tak by nikt nie pamiętał o heroicznej walce o kościół i jego obrońcach.
Oprócz spalenia kościoła, husyci wymordowali większą część ludności Słonego, Zakrza i samej Kudowy. Oznaczało to upadek kudowskiej parafii, której terytorium zostało wchłonięte przez sąsiednią parafię św. Michała Archanioła w Lewinie Kłodzkim. Parafia św. Katarzyny została ponownie reaktywowana w 1739 roku.
*Husytyzm — ruch i polityczny zapoczątkowany przez Jana Husa, którego zwolennicy w 1417 ogłosili cztery artykuły praskie, w których domagali się m.in. sekularyzacji dóbr kościelnych i Komunii pod dwiema postaciami.
*Rejzy husyckie — zbrojne wyprawy na tereny krajów sąsiadujących z Czechami, organizowane i przeprowadzane przez wyznawców nauki Jana Husa w okresie wojen husyckich.
KRÓL PRUSKI I ALTANA MIŁOŚCI
W okresie wojen napoleońskich w 1813 roku, na zaproszenie ówczesnego właściciela Kudowy-Zdroju i generalnego gubernatora Śląska — hrabiego von Götzen, przybył do miasteczka Fryderyk Wilhelm III król Pruski. Rezydował wówczas na plebani w Czermnej (niem. Tscherbeney, 1937–1945: Grenzeck, czes. Velká Čermná), która była własnością hrabiego, a królowa wraz z córkami w dzisiejszym „Zameczku” mieszczącym się w Parku Zdrojowym. W tym okresie podpisano jedną z konwencji między Prusami, Austrią i Rosją, być może znalazły się tam punkty przeciwko Polsce. Król Pruski nie lubił Polaków, to z jego rozkazu w roku 1811 w Królewcu dokonano zniszczenia insygniów koronacyjnych królów polskich, wykradzionych w 1795 roku ze skarbca na Wawelu, które następnie przetopiono na monety.
Może w fakcie, że ten nieudolny i tchórzliwy skądinąd władca przebywał w Kudowie, nie byłoby nic nadzwyczajnego i dziwnego, gdyby nie to, że król z królową lubili spacerować po okolicy. Zwłaszcza uwielbiali zaszywać się w lesie na górze Parkowej. Tam będąc z dala od dworzan i sztywnej etykiety, stojąc na szczycie góry i podziwiając widok miasta w dole, ściskali się i przytulali do siebie jak zwyczajni ludzie.
Wilhelm III opowiadał swojej królowej miłosne anegdoty, które bardzo ją bawiły. Tu na szczycie góry zostali przyłapani przez jednego z dworzan, który ich szukał.
Na pamiątkę tego zdarzenia na górze parkowej stanęła pierwsza „altana miłości”. Od tamtej pory Górę Parkową i altanę zwiedziło wiele zakochanych par.
II — Legendy z okolic Stronia Śląskiego
( Bielice, Bolesławów, Goszów, Janowa Góra, Kamienica, Kletno, Młynowiec, Nowa Morawa, Nowy Gierałtów, Sienna, Stara Morawa, Stary Gierałtów, Strachocin )
LEGENDA O TRZECH SIOSTRACH I SMOKU GŁODOMORZE Z GÓRY ŁYSIEC
W dawnych czasach, gdy na Ziemi Kłodzkiej mieszkali pierwsi Słowianie, którzy przybyli na te tereny wraz z braćmi Lechem i Czechem, nie wiadomo skąd i nie wiadomo kiedy na górę zwaną Wielką przyleciał z południa olbrzymi smok. Słowianie nazwali go „Głodomorem”, bo zjadał wszystko, co wpadło w jego wielką paszczę.
Nie wiadomo jak smok poznał ludzką mowę. Jedni powiadali, że nauczył się jej od pierwszych ludzi, inni, że smok jest jednym z dawnych bogów, którzy władali krainami na dalekim południu, skąd został wygnany przez inne niechętne mu bóstwa. Tak czy inaczej smok Głodomor rozpanoszył się w słowiańskiej krainie. Rozkazał ludziom z okolicznych miejscowości, aby co tydzień dostarczali mu dziesięć owiec, jedną krowę i dwie kozy jako ofiarę. Często też kazał sprowadzać sobie dziewice, których smok potrzebował, aby służyły mu, przygotowywały zwierzęta do jedzenia, sprzątały w jego legowisku i nosiły wodę z pobliskiego źródła, gdy tego zapragnął. Dziewczęta te nie wytrzymywały trudów, próbowały uciekać, a wtedy okrutny smok palił je swym ogniem lub od razu po złapaniu zjadał. Żadnej z nich nie udało się wrócić do rodzinnego domu, a ich rodziny wiedziały, że oddane smokowi na służbę dziewice nigdy do nich nie powrócą. Jeśli zaś ludzie się sprzeciwiali, to palił ich domostwa i pola, porywał zwierzęta i zabijał tych, którzy stanęli mu na drodze. Smutek i żałoba gościły w każdym domostwie u podnóża Wielkiej góry.
Smok jednak bywał wybredny i porywał do swego legowiska także czyjeś żony. Gdy zauważył, że niewiasta jest pracowita i bardzo mu się spodobała, uprowadzał ją w niewolę. Zazwyczaj łapał kobiety znienacka, gdy wracały z wodą do domu lub szły do lasu po drwa czy leśne zioła. Smok chwytał je w swe szpony, unosił swe wielkie cielsko na skrzydłach i leciał z nimi na Wielką Górę.
Wielokrotnie próbowano zabić smoka, a zbrojni z całego kraju zjeżdżali się do stóp góry. Walka trwała zazwyczaj krótko, smok palił żywcem wojów lub swym groźnym wzrokiem zamieniał ich w skały, które następnie rozwalał jednym uderzeniem potężnego ogona.
Minęło wiele lat odkąd smok założył swe leże na Wielkiej Górze i wiele lat, od kiedy ostatni człowiek próbował zabić smoka. Okoliczni mieszkańcy żyjący w ciągłym strachu jakby pogodzili się ze swym okrutnym losem. Mówili, że lepiej Głodomorowi dać to, czego zechce niż miałby ich wszystkich spalić. Oddawali bydło, plony, a także córki, żony, matki i siostry, gdy tego smok zażądał.
U stóp góry było kilka miejscowości szczególnie narażonych na ataki smoka i na jego łaskę lub niełaskę. Były to wsie Młynowiec, Goszów, Stary Gierałtów oraz Seitenberg — „stronna góra” — czyli dzisiejsze Stronie Śląskie.
Właśnie w okolicach Stronia Śląskiego mieszkały trzy młode i bardzo kochające się małżeństwa. Trzy przepiękne siostry: Brewka, Czarna i Wesoła wyszły za mąż za trzech braci, silnych i smukłych młodzieńców, którzy byli drwalami. Bracia co rano wychodzili do lasu rąbać drwa, a siostry krzątały się we wspólnym wielkim gospodarstwie. Któregoś razu Głodomor przelatywał tamtędy i zauważył trzy piękne siostry. Schował się na skraju lasu i obserwował. Widział, że są pracowite, do tego młode i bardzo zdolne. Niedawno smok zjadł ostatnią dziewicę, która próbowała uciec, a którą oddali mu gospodarze z Młynowca.
Smok postanowił, że tym razem porwie te trzy siostry. Na szczęście dla niewiast ich mężowie właśnie wyszli z lasu trzymając w dłoniach wielkie i ostre siekiery. Głodomor nie chciał ryzykować starcia z trzema drwalami, tym bardziej, że był teraz zmęczony długim lotem. Zawinął ogon pod siebie i szybko wzbił się w powietrze. W tym czasie trzy małżeństwa czule przytulały się do siebie, a gdy od lasu powiał mocny wiatr, wyczuli woń siarki w powietrzu. Kobiety struchlały ze strachu, a mężczyźni mocniej ścisnęli siekiery w dłoniach. Wszyscy spojrzeli w kierunku lasu, skąd powiał wiatr, ale nic nie zauważyli, gdyż smok był już daleko, tylko w ich sercach zrobiło się jakoś tak zimno. Jeszcze nie wiedzieli, że ich dni są policzone… Smok długo nie czekał, aż trzech braci ponownie wyruszyło do lasu rąbać drwa. Gdy zniknęli daleko za ścianą lasu, siostry poszły razem w stronę Wielkiej Góry nazbierać ziół i leśnych owoców.
Głodomor zastawił na nie pułapkę. Gdy kobiety weszły do lasu znalazły na swej drodze sznur korali, a w oddali błyszczał drugi powieszony na drzewie. Nierozsądne niewiasty widząc świecidełka postanowiły pójść za nimi i zebrać ich tyle, żeby starczyło dla nich trzech. Kobiety nie myślały kto i dlaczego porozwieszał te błyskotki. Każda miała już po jednym sznurze korali, a także kilka kolorowych zawieszek i złotych kolczyków. Tak szły za tymi błyskotkami, aż dotarły na polanę pod Wielką Górą. Wtem drogę zastąpił im smok. Kobiety stanęły wystraszone i wtuliły się w siebie.
— Widzę, że macie moje błyskotki? — powiedział, uśmiechając się przy tym złowrogo. — Jeśli chcecie, aby pozostały one wasze na zawsze, musicie odsłużyć u mnie dwa lata.
— Nie — odpowiedziała jedna z niewiast. — Nie pozostawimy naszych mężów i nie będziemy ci służyć. — Po czym rzuciła na ziemię zebrane błyskotki, a za nią zrobiły to jej siostry.
Smok wpadł w wielki gniew na tę zniewagę, stanął na dwóch tylnych łapach i zaryczał groźnie, zniżając głowę. Siostry sądząc, że smok chce je spalić próbowały uciec i rozbiegły się w trzy strony. Jednak smok był szybszy, zaryczał z jeszcze większą furią tak, że było go słychać w samym Seitenberg (Stroniu Śląskim). Każdej z niewiast spojrzał w oczy tak, że mróz chwycił je za serca, zamarły z przerażenia i strachu, a zimny jak skandynawski wiatr wzrok Głodomora zamienił je powoli w trzy wielkie skały.
Bracia, gdy tylko usłyszeli groźny ryk smoka, rzucili się biegiem w stronę lasu, skąd dobiegał groźny dźwięk. Wszyscy trzej byli pewni, że coś złego przytrafiło się ich żonom, właśnie z powodu smoka. Biegli przez las przeskakując powalone pnie, a gałęzie biły ich po twarzach i rękach. W końcu dobiegli do polany, na której stały trzy wielkie skały, a wokół nich leżały kosze z leśnymi owocami i ziołami oraz porozrzucane sznury korali i inne świecidełka. Ich serca zamarły z trwogi, złe przeczucie okazało się prawdą. Każdy stanął przed jedną ze skał i każdemu serce podpowiadało, że to jego żona zamieniona w zimny głaz. Długo tak stali młodzieńcy, ich łzy zraszały trawę wokół kamieni. Za to, co smok zrobił z ich żonami, poprzysięgli mu okrutną i krwawą zemstę. Bracia przyjaźnili się z młodym, ale bardzo mądrym sołtysem z Goszowa imieniem Dobromysł. On kilka lat wojował daleko na zachodzie i północy, niejednego groźnego stwora widział i z niejednym walczył. Znał różne tajniki i arkana magii, głowę miał pełną pomysłów, a ludzie cenili go i słuchali. Miał wiedzę i mądrość, której nawet starzy mieszkańcy wsi razem wzięci nie posiadali.
Młodzi mężczyźni zamknęli się w chacie sołtysa i potajemnie radzili coś przez kilka dni i nocy. Właśnie w tym czasie przypadał okres, gdy mieszkańcy Goszowa i Seitenberg (Stronie Śląskie) mieli oddać Głodomorowi swe zwierzęta w ofierze. Dobromysł udał się więc do smoka, a bracia rozeszli się po okolicznych wsiach w poszukiwaniu rzeczy, o które prosił sołtys. Dobromysł, gdy znalazł się pod górą zamieszkiwaną przez smoka, zakrzyknął do niego:
— Hej, wielki i okrutny smoku! Uczyń tę łaskę i poczekaj jeszcze tydzień na ofiarę, jaką mamy ci podarować.
— Jak to?! — zakrzyknął smok, lądując tuż obok sołtysa, a jego wielkie skrzydła wzbiły tumany kurzu. — Nie przygotowaliście dla mnie bydła na ofiarę? W takim razie muszę spalić twą wioskę — i już miał się unieść w powietrze, gdy Dobromysł zawołał:
— Stój wielki smoku! — schylił przy tym głowę w pokłonie przed Głodomorem. — Szykujemy dla ciebie wielkie i dorodne stado. Dostaniesz tym razem trzy największe jałówki, jakie widziałeś. Będą dorodne i soczyste, obiecuję, że jeszcze tak smacznych nigdy nie jadłeś.
— W ostateczności mam jeszcze kilka owiec, więc mogę poczekać, ale… — smok zawiesił groźnie głos — jeśli te jałówki nie będą tak smaczne jak mówisz, to spalę cię żywcem wraz całą twą wioską. Smok odleciał do swego legowiska, a sołtys wrócił do Goszowa. Trzej drwale co noc przez tydzień przynosili do chaty sołtysa różne worki, kosze i opakowania. Zamykali się w chacie i nikt z mieszkańców nie wiedział, co się tam dzieje. Zaś bracia z Dobromysłem zaszywali coś w krowich skórach i nacierali je jakimiś naparami, a później stawiali te skóry na drewnianych nogach tak, że wyglądały jak prawdziwe krowy.
Nadszedł dzień, w którym ludzie mieli dostarczyć smokowi krowy w ofierze. Sołtys i bracia zaciągnęli na wózkach trzy wielkie jałówki na drewnianych nogach i ustawili je na polanie niedaleko Goszowa, po czym pobiegli z wózkami w stronę Wielkiej Góry, bo smok właśnie nadleciał od strony swego legowiska. Ludzie skryli się w swych domach, tylko Dobromysł pozostał i gdy smok wylądował powiedział:
— Oto dar dla ciebie, smoku, od mieszkańców Goszowa i Seitenberg — obrócił się i spokojnie odszedł w kierunku swojej wsi.
Nic nie wzbudziło podejrzeń Głodomora, nie zauważył drewnianych kołków zamiast nóg. Nie czuł się zagrożony ze strony ludzi, w których wzbudzał strach. Pazernie rzucił się na jałówki, połykał je w całości jedna za drugą. Gdy wszystkie trzy zmieściły się w jego wielkim brzuchu, poklepał się po nim i odleciał w kierunku swej góry. Po tak obfitym posiłku zachciało mu się spać, więc obrócił się na prawy bok i spokojnie zamknął oczy…
Zbudził go hałas, który dobiegał ze zboczy góry, a także ogromny ból brzucha. Wnętrzności paliły go, jakby ktoś wlał do środka wrzątek. Spojrzał dookoła, drzewa na zboczu były ścięte, niedaleko stali trzej bracia oraz sołtys Goszowa.
— Zły i okrutny smoku — zaczął jeden z braci. — Te jałówki, które zjadłeś są prezentem od naszych żon, które zamieniłeś w skały. Przy pomocy naszego przyjaciela Dobromysła, krowie skóry natarliśmy ziołami nasennymi, po których spałeś. Zaś w skóry zaszyliśmy siarkę, smołę i saletrę oraz inne dodatki, od których wkrótce umrzesz.
Smok chciał się zerwać wściekły na tak wielką zuchwałość ludzi, ale okrutny ból brzucha powalił go z powrotem, wnętrzności paliły go żywym ogniem. Głodomor zawył z bólu, otworzył paszczę i ział ogniem w kierunku ludzi. Ci odskoczyli w porę, podpalając jednocześnie od smoczego ognia pochodnie.
Młodzieńcy rozpierzchli się w cztery strony i z czterech stron podpalili ścięte pnie drzew. Zbiegali w dół zbocza Wielkiej góry, co chwilę przystając i podkładając pod kłody drzew ogień. Góra płonęła, a ludzie w okolicznych wioskach wyszli z domostw. Gorejące legowisko na Wielkiej Górze widać było na wiele, wiele mil, a przeraźliwy krzyk smoka roznosił się po okolicy. Potwór wył coraz głośniej, jego brzuch pęczniał, a żar rozlewał się w jego wnętrzu. W końcu własnymi pazurami rozerwał brzuch, wtedy nastąpił wielki wybuch. Ulatujące gazy z wnętrza brzucha smoka, siarka, saletra i smoła eksplodowały pod wpływem ognia płonącego na całej Wielkiej górze i w legowisku.
Widząc to ludzie skakali z radości, klepali się po plecach i ściskali. Smok Głodomor zginął spalony własnym ogniem, pozostał po nim tylko popiół, który wiatr rozniósł w cztery strony świata.
Historię tę ku przestrodze opowiadali później dziadkowie swym wnukom, pokazując łyse zbocze Wielkiej Góry zwanej od tamtej pory Łyścem, bowiem od chwili zabicia smoka Głodomora przez braci drwali i sołtysa Goszowa Dobromysła, na szczycie góry nic nigdy nie wyrosło, żadne drzewo i żaden krzew. Starzy ludzie powiadają, że to przez złą czarną krew smoka i siarkę, która strawiła jego szczątki.
Sołtys Goszowa dożył sędziwych dni, a co się stało z trzema drwalami, tego nikt nie wie. Ale podobno w noc Kupały z 21 na 22 czerwca, gdy obchodzone jest prawdziwe słowiańskie święto zakochanych, ludzie napotykają w Białej Lądeckiej dolinie lub okolicach Stronia Śląskiego trzech młodzieńców wędrujących w stronę trzech skał. W tę noc miłości głazy ponownie stają się trzema siostrami i czekają na swych mężów, z którymi tulą się aż do rana.
GÓRA OLIWNA — „MIEJSCE DOBREJ ENERGII”
W XIX wieku okolice Stronia Śląskiego (dawniej Seitenberg) nawiedziła straszna epidemia ospy i cholery. Ludzie mieszkający na tych terenach już nie raz mieli do czynienia z zarazą, ale jej skutki były śladowe. Kiedy inne miejscowości na Ziemi Kłodzkiej były dziesiątkowane przez choroby, ich rejony zaraza omijała. Mieszkańcy w tych stronach byli bogobojni, pracowici i uczciwi. Mówiono, że to dlatego Bóg zawsze chronił ich od większych epidemii i chorób.
W Bolesławowie (dawniej Wilhelmsthal ) wraz z żoną i dziećmi mieszkał kamieniarz Bruno, który pochodził z Norynbergi. W okolice Stronia Śląskiego trafił uciekając przed sądem, który chciał go ukarać za śmierć brata. Rodzeństwo pokłóciło się niegdyś o pieniądze, które zarobili wystawiając wielki kamienny grobowiec rodzinie jednego z rajców miejskich Norymbergi. Od śmierci Urlicha minęło już dwadzieścia lat. Przez cały ten czas Bruno ukrywał się przed żandarmami i sądami, uciekał coraz bardziej na wschód kraju, aż trafił do Bolesławowa, gdzie poznał swą żonę Bernadettę. Od pięciu lat mieszkał i pracował jako kamieniarz w pobliskich miasteczkach i wsiach. Stawiał pomniki i budował grobowce, wiodło mu się całkiem nieźle. Po dwóch latach od małżeństwa w jego domu pojawiły się dwie dziewczynki. Na pozór Bruno był szczęśliwym i kochającym ojcem. Jednak bardziej niż dzieci i rodzinę kochał pieniądze i dla nich zrobiłby wszystko. Oszukiwał ludzi, którzy płacili mu za pracę i okradał z wynagrodzenia swojego czeladnika Roberta.
Ludzie w wiosce unikali go wiedząc, że nie jest dobrym człowiekiem. Często bluźnił na Boga i wygrażał mu za swój los. Tak mijały dni i lata, aż pewnej nocy przyśnił mu się Urlich.
— Bracie — powiedział we śnie. — Za twoje grzechy zostanie ukarana cała wioska i twoja rodzina.
Bruno zbudził się zlany zimnym potem, ale pomyślał, że to tylko zły sen, obrócił się do żony i spokojnie zasnął. Tylko dwie trzyletnie dziewczynki zakwiliły cichutko przez sen. Po kilku dniach zapomniał o koszmarze…
Bruno ładował na drewniany wóz ciągnięty przez chudego karego konia narzędzia kamieniarskie, młotki, dłuta i różne łomy. Poganiał przy tym czeladnika pokrzykując na niego i kopiąc go w zadek.
Przed dom wyszła żona z córkami, objęła męża:
— Kiedy wrócisz? — zapytała.
— W dwa tygodnie sprawię się z tym pomnikiem w Kłodzku (dawniej Glatz) — ścisnął i ucałował córki, po czym wskoczył na wóz i zawołał na konia: Wiśta wioo, dalej! — Pomachał jeszcze ręką na pożegnanie i ruszył w drogę.
Już ponad tydzień Bruno wraz ze swym pomocnikiem Robertem byli w Kłodzku. Pracowali ciężko przy pomniku, który miał stanąć na dziedzińcu twierdzy. Młotki i dłuta stukały ciężko w kamienny cokół. Wtem na dziedziniec wpadł biegiem młody pruski jegier*:
— Zaraza! Zaraza! — krzyczał pędząc przed siebie.
Kamieniarz zerwał się na równe nogi i podbiegł do jegra:
— Gdzie, mów żołnierzu, gdzie? — trząsł za ramiona chłopaka.
— Zaraza idzie od wschodu, już wielu ludzi umarło od cholery w Lądku (dawniej Landeck), Stroniu Śląskim innych miejscowościach — żołnierz wyrwał się kamieniarzowi i biegł przez dziedziniec twierdzy krzycząc: Zaraza, zaraza!!
Bruno rozkazał czeladnikowi pozostać w twierdzy Kłodzkiej, a sam udał się w stronę domu. Po drodze mijał ślady epidemii. Ludzie zasłaniali twarze chustami, na progach domów leżały niepochowane ciała zmarłych na ospę i cholerę. Serce biło mu szybko i myślał o swych bliskich pozostawionych w domu. Dwie jasnowłose córeczki i piękna młoda żona. Co się z nimi dzieje, czy są zdrowe — myślał. Zaczął modlić się do Boga, prosił o wstawiennictwo wszystkich świętych, żeby tylko jego rodzina przeżyła zarazę.
Gdy dojeżdżał do Bolesławowa, na górze przed miejscowością, na stoku zwanym Zawada zauważył dziwną jasną poświatę. Zatrzymał wóz i pobiegł w tym kierunku pod górę, przedzierając się po stromiźnie, a w końcu przez kilkumetrowej wysokości jar wbijający się w stok. Gdy wbiegł na jedno z wypłaszczeń góry, jego oczom ukazał się niesamowity widok. Drogę zagrodził mu gorejący krzyż, a kilka metrów za nim stał w przedziwnym blasku Anioł z kielichem w dłoniach.
Kamieniarz na ten widok struchlał i upadł na kolana. Anioł spojrzał na niego i przemówił:
— Brunonie masz złe i skalane serce, groziłeś Bogu i oszukiwałeś ludzi, za zabicie brata odpowiesz przed sądem ostatecznym. Teraz ciebie, twą rodzinę i sąsiadów czeka kara za twe grzechy — Anioł obrócił się jakby zamierzał odejść.
Mężczyzna krzyknął w rozpaczy. Nagle skrawki sumienia, obudziły się w jego duszy:
— Aniele! Aniele! Nie krzywdź mych córek, żony ni sąsiadów, błagam.
Anioł spojrzał na człowieka i przemówił:
— Rozdaj swe złoto potrzebującym. Pomagaj chorym i módl się codziennie za ich uzdrowienie. Nadto módl się za dusze zmarłych…
Anioł zniknął, a wraz z nim gorejący krzyż. W miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą płonął, zakwitły kolorowe kwiaty, co zdało się czymś dziwnym zważając na to, że była już jesień.
Bruno wrócił do domu. Żonę i córki zastał w chorobie. Leżały w gorączce w ich łożu małżeńskim. Kamieniarz pobiegł po wodę do studni, chłodził ich rozpalone ciała i karmił, aby nie opadły z sił. Wieczorem, gdy zasnęły udał się do domów sąsiadów. Również nimi zaczął się opiekować, nosił wodę, rozdawał jedzenie. W końcu jednemu z chłopaków ze wsi, który wyzdrowiał dał worek pruskich talarów, aby przywiózł do Bolesławowa medyka ze Stronia Śląskiego. Dał mu też swego konia i wóz, coby chłopak szybko się sprawił.
Rano i wieczorem kamieniarz chodził na płaszczyznę na górze Zawada, gdzie modlił się za uzdrowienie chorych i za dusze zmarłych. Każdego dnia pokazywał mu się Anioł z kielichem, a drogę zagradzał gorejący krzyż.
Medyk ściągnięty ze Stronia Śląskiego leczył chorych, ale to na Brunonie spoczywał cały ciężar obowiązków. Przemywał cierpiących i ich karmił, grzebał też ciała zmarłych, choć od pojawienia się Anioła nikt już w wiosce nie umarł.
Czwartego dnia od powrotu kamieniarza do wioski, stan zdrowia jego córek pogorszył się. Bruno wezwał medyka, który pokiwał tylko głową:
— Niestety jeszcze dziś dzieci umrą — powiedział, po czym spuścił smutno głowę i wyszedł z chaty.
Bruno darł na sobie szaty i krzyczał w rozpaczy. W końcu stanął na środku sypialni, zawinął córki w prześcieradła, wziął obie na ręce i pobiegł jak najszybciej umiał w stronę wzniesienia, na którym spotkał anioła z kielichem.
Gdy resztką sił stanął w miejscu, gdzie zazwyczaj drogę zastępował mu gorejący krzyż, Anioł już tam był. Spojrzał na człowieka i rzekł:
— Połóż córki w miejscach, gdzie zakwitły kwiaty i wracaj do domu. Rano wrócisz po dzieci — powiedział.
Mężczyzna złożył ciała dziewczynek na kwiatach, jedną córkę tam, gdzie stał Anioł, a drugą tam, gdzie zawsze pojawiał się krzyż. Odwrócił się i zaczął schodzić w dół zbocza, gdy usłyszał za sobą szum i głos modlącego się człowieka. Z obawy o córki wrócił na płaszczyznę chowając się przy tym w krzewach. To, co ujrzał zdało mu się być snem.
Bruno zobaczył Jezusa Chrystusa modlącego się jak na obrazach w kościołach w Norymberdze, które widział w dzieciństwie. Przy nim spali na trawie apostołowie św. Piotr, Jan i Jakub. Kamieniarzowi przypomniała się scena z Gaju Oliwnego, gdy Jezus przed swą kaźnią modlił się do swego Ojca. Anioł podszedł do Jezusa, a ten pobłogosławił kielich. Następnie Anioł stanął przed dziećmi kamieniarza i przytknął kielich do ich ust.
Nie wiadomo jak, ale nagle Anioł stanął przed mężczyzną i powiedział:
— Przyprowadź na górę mieszkańców z pobliskich wiosek i miejscowości, jeśli tu się schronią nikomu nie stanie się krzywda i nikt nie zachoruje ani nie umrze.
Bruno, choć zmęczony, z powrotem gnał do wsi niczym wiatr. Najpierw wbiegł do domostw w swojej miejscowości krzycząc by wszyscy, zdrowi i chorzy, czekali na niego z rana przy drodze wiodącej na górę Zawada. Po czym wskoczył na konia i popędził do okolicznych wsi.
Z rana setki osób, na czele z Brunonem, udały się z modlitwą na ustach w stronę góry. Tam na płaszczyźnie zastali bawiące się wśród kwiatów córki kamieniarza.
Ci, którzy schronili się na równinie nie zachorowali. Przez cały czas trwania epidemii modlili się o ocalenie. Z okolic wciąż przybywały nowe osoby słyszące o ukazaniu się Anioła i obietnicy uchowania od zarazy. Po kilkunastu dniach wszyscy wrócili do swych wiosek i zapewne zapomnieli by o cudownym ocaleniu, gdyby nie Bruno.
Mężczyzna stał się innym człowiekiem, pomagał sąsiadom, nie szczędził pieniędzy na pomoc innym. Zakupił też wielkie bryły piaskowca i przewiózł je na płaszczyznę, na której wieśniacy schronili się przed zarazą. Tam przez wiele tygodni wykuwał scenę, którą ujrzał w czasie pomoru. Wyrzeźbił naturalnej wielkości Anioła z kielichem goryczy w miejscu, w którym go zastał, krzyż, który zastępował mu drogę na równinę, modlącego się Jezusa i śpiących apostołów, a całe to miejsce otoczył kamiennymi murkami. Później zasadził lipy srebrzyste i jawory.
To wszystko stało się w czasie zarazy w roku pańskim 1832, kamieniarz zakończył swe prace w 1833 stąd data na pomniku Anioła.
Od tamtej pory ludzie przychodzili modlić się w to miejsce i nazwali je Górą Oliwną. W miejscu, w którym Bruno wyrzeźbił krzyż oraz Anioła z kielichem znajdują się przedziwne punkty dobrej energii. Są to te same miejsca, które kamieniarzowi wskazał Anioł, aby złożył tam swe dzieci. Podobno gdy ktoś ma drętwienie rąk i bóle głowy, a dotknie miejsc dobrej energii na Górze Oliwnej, spowodują zniknięcie dolegliwości.
„Potem wyszedł i udał się, według zwyczaju, na Górę Oliwną; towarzyszyli Mu także uczniowie. Gdy przyszedł na miejsce, rzekł do nich: «Módlcie się, abyście nie ulegli pokusie». A sam oddalił się od nich na odległość jakby rzutu kamieniem, upadł na kolana i modlił się tymi słowami: «Ojcze, jeśli chcesz, zabierz ode Mnie ten kielich! Jednak nie moja wola, lecz Twoja niech się stanie»! Wtedy ukazał Mu się anioł z nieba i umacniał Go. Pogrążony w udręce jeszcze usilniej się modlił, a jego pot był jak gęste krople krwi, sączące się na ziemię. Gdy wstał od modlitwy i przyszedł do uczniów, zastał ich śpiących ze smutku.”
— Ewangelia św. Łukasza 22.39—45 w tł. „Biblii Tysiąclecia”
*Jegier — żołnierz specjalnej formacji strzelców wyborowych w wojsku pruskim.
JASKINIA NIEDŹWIEDZIA I KOPALNIA SREBRA, ŻELAZA ORAZ MIEDZI
W masywie Śnieżnika pod górą Stromą niedaleko Stronia Śląskiego, w pobliżu miejscowości Kletno (dawniej Klessengrund) ukryta jest jaskinia, którą własnymi mocami stworzył Praduch Sudetów ojciec Ducha Gór, Liczyrzepy.
Gdy Liczyrzepa pewnego razu wracał z kurhanu swych przodków znajdującego się na Pradziadzie, postanowił odwiedzić rejony masywu Śnieżnika. Gdy tak szedł stokami gór, do jego uszu dobiegł dźwięk muzyki i pokrzykiwań ludzi. Skrył się w gęstwinie i obserwował jak, na pobliskiej polanie barwny korowód ludzi tańczy i śpiewa. Na głowach mieli kolorowe wianki z kwiatów i wonnych ziół. W środku roztańczonych osób stała przepiękna kruczowłosa niewiasta. Na jej włosach założony był najpiękniejszy wianek, jej uśmiech rozpromieniał polanę. W sercu Liczyrzepy zrobiło się gorąco, a w brzuchu jakoś tak go dziwnie zakręciło, jakby motyle w nim latały. Kobieta pląsała z innymi, kręcąc dookoła czerwoną jak maki suknią, bose stopy zdały się przelatywać nad trawą nie zginając zielonych soczystych źdźbeł. Na szyi miała zawieszone sznury różnokolorowych szlachetnych kamieni. Rubiny, diamenty i szafiry skrzyły się w promieniach słońca rzucając na pobliskie drzewa i ludzi kolorowe światełka.
Liczyrzepa przybrawszy postać urodziwego i silnego młodzieńca wyszedł z ukrycia i udał się w stronę kręgu, w którym tańczyła piękna niewiasta. Serce waliło mu jak młotem, a choć był sudeckim bóstwem, nie mógł opanować drżenia nóg. Tańczący ludzie rozstąpili się na widok potężnego i przystojnego młodzieńca, przepuszczając go do środka. Liczyrzepa stanął przed nieznajomą, ludzie tańczyli wokoło nich, a oni patrzyli sobie długo w oczy. Niewiasta spoglądała na niego brązowymi oczami podobnymi do oczu sarny, po chwili uśmiechnęła się ukazując biel swych zębów. Uśmiech ten ponownie wlał żar w serce i umysł Liczyrzepy.
— Kim jesteś, o pani? — zapytał.
— Jam jest księżniczka Morawa — odrzekła srebrnym głosem.
— Co tu robicie? — pytał dalej Liczyrzepa.
— Udajemy się na górę Krzyżnik, by w noc Kupały pokłonić się mojej kuzynce, bogini Żywii. A ty kim jesteś? — tym razem zapytała Morawa.
— Jam jest Liczyrzepa, duch sudeckich gór — skłonił się pięknie młodzieniec.
Morawa zaprosiła Liczyrzepę na ucztę, którą w międzyczasie przygotowali towarzyszący jej ludzie. Do późnej nocy trwała biesiada przy wtórze pieśni, muzyki i tańców. Liczyrzepa wdzięczny za zaproszenie i zakochany bez reszty w Morawie zaprosił ją w odwiedziny w drodze powrotnej z Krzyżnika. Chciał ją ugościć w podziemnym pałacu, jednej ze swych siedzib pod górą Stromą w masywie Śnieżnika.
Morawa udała się świętować noc Kupały, a Liczyrzepa do pałacu. Kilka dni przystrajał go kolorowymi draperiami, wieloma świecznikami, żyrandolami, organami i kandelabrami. Podziemny zameczek przystroił bardzo pięknie i niezwykle ciekawie. Dzisiaj te sale można podziwiać jako sale Pałacową i Szampańską.
Goście zjawili się w umówionym miejscu, a Liczyrzepa prowadził ich w stronę swego podziemnego pałacu, trzymając Morawę za dłoń. W bramie stała warta złożona z kilku olbrzymich niedźwiedzi, które na widok przybyłych stanęły na dwóch łapach i pochyliły łby. Goście ze strachem przechodzili obok, a Liczyrzepa śmiał się z tego serdecznie i osobiście przeprowadził przez bramę księżniczkę Morawę. Wytłumaczył gościom, że niedźwiedzie podczas jego częstych nieobecności pilnują pałacu, że owszem są one bardzo groźne, ale nie dla gości, których zaprosił.
Goście zasiedli w wielkiej sali w podziemnym pałacu, niedźwiedzie podawały do stołu smakołyki, a także zabawiały gości pokazując im różne sztuczki, a największy niedźwiedź grał pałeczkami na stalaktytach, stalagmitach i stalagnatach różnej wielkości, niczym na cymbałach. Ludzie jedli i bawili się kilka dni i nocy. Przednie trunki i wyszukane jadło znikały w okamgnieniu w ustach Liczyrzepy i gości. Morawa była zachwycona przepięknym pałacem. Chwaliła jego wystrój i gościnność gospodarza, zadziwiona tak grzecznymi i uczynnymi niedźwiedziami. Po pewnym czasie, gdy goście odpoczęli po hucznym balu, Liczyrzepa odprowadził Morawę do granic swego królestwa. Obiecali sobie, że znów się spotkają, oboje byli w sobie zakochani.
Zadowolony Liczyrzepa wracając do podziemnego pałacu spotkał człowieka. Z radości po wizycie Morawy i z tego, że w sercu kwitła miłość, postanowił uszczęśliwić też napotkanego człowieka. Stuknął laską w ziemię, a w rozpadlinie, jaka się ukazała pokazał srebro, miedź i żelazo. Było to w samym Kletnie. Tam powstały później sztolnie, gdzie ludzie wydobywali kruszce wskazane przez Liczyrzepę.
Nie wiadomo dlaczego Liczyrzepa został odrzucony w swych zalotach przez Morawę, wiadomo, że odwiedził ją w jej jaskini Macochy znajdującej się po czeskiej stronie. Wiadomo też, że długo nie mógł zapomnieć o Morawie, a nie chcąc wracać do wspomnień raniących mu serce, zapomniał o podziemnym pałacu. Niedźwiedzie nadal strzegły zamku, aż z tęsknoty za swym panem poumierały. Dziś, po wielu latach ich kości zostały odnalezione przez ludzi, a podziemny pałac na ich pamiątkę nazwano „Jaskinią Niedźwiedzią”.
Kruszce w sztolniach w Kletnie wyczerpały się, a ludzie porzucili kopalnie. Dopiero po II wojnie światowej Rosjanie zaczęli wydobywać tam uran, łączna długość korytarzy w kopalni wyniosła 37 km (20 sztolni i 3 szyby).
POGAŃSKI KULT BOGINI ŻYWII* I KAPLICA ŚW. ONUFREGO
Gdy pierwsi ludzie przybyli w Sudeckie góry i w tamtejszych borach polowali na zwierzynę, nie tylko Liczyrzepa — bóg tych rejonów, obserwował nowych gości. Z ukrycia przyglądała się im także pradawna bogini Żywia.
Pierwsi przybysze, którzy zamieszkali rejony Sudetów przybyli tu, gdyż górskie lasy pełne były dzikiej zwierzyny, a rzeki i potoki były pełne ryb. Polowali zatem, łowili, a z ziemi wygrzebywali korzonki. Większość czasu poświęcali właśnie na zdobywanie pożywienia. Zamieszkiwali ciemne jaskinie, a ich życie było smutne i szare. Nie cieszyli się codziennością, a tylko walczyli o przetrwanie, żyjąc z dnia na dzień.
Bogini, która obserwowała tych dziwnych przybyszów obleczonych w skóry zabitych zwierząt, było ich żal i postanowiła im pomóc. Widziała, jak ciężkie życie wiedli, większość czasu spędzając na polowaniach, zamiast cieszyć się sobą nawzajem. Z czasem Żywia zaczęła przybierać ludzką postać, by zbliżyć się do nich i dowiedzieć się, jak im pomóc. Stawała się piękną czarnowłosą niewiastą o niskim wzroście i dołączała do kobiet zbierających zioła i korzonki na leśnych polanach. Mężczyzn bała się, gdyż byli dzicy, silni i nie lubili obcych.
Żywia pomagała kobietom przy zbiorach, wkrótce zaczęła je uczyć, które zioła i korzonki są bardziej pożyteczne i nadają się na leki, a które do jedzenia. Trwało to wiele lat, a ona za każdym razem, gdy przybierała ludzką postać dowiadywała się czegoś nowego. Ludzie zaczęli jej ufać i darzyć miłością, którą ona odwzajemniała.
Aby pomóc ludziom udała się potajemnie do ogrodów starych bogów Spora* i Welesa*, skąd wykradła Śliwki, Jabłka i Gruszki. Wróciła do ludzi i rzuciła pestki owoców w ziemię. Z nasion wyrosły wspaniałe drzewa, których gałęzie uginały się od soczystych owoców. Przyniosła też ludziom ziarna zbóż, które zasiała. Złote łany rozprzestrzeniły się na polach i łąkach. Później zaczęła uczyć, jak dbać o drzewa owocowe i zboża.
Żywia, którą ludzie często spotykali na jednej z pobliskich gór wraz z innymi bogami mającymi na względzie dobro ludzi, ustanowiła święto w najkrótszą noc w roku. Święto miłości, urodzaju, radości i płodności zwane od gromadzących się na górze wielkiej ilości ludzi, nocą kupały*.
Właśnie na tej górze przez pokolenia gromadzono się oddając część słowiańskim bogom, a szczególnie bogini Żywii. Z pobliskich i dalekich okolic kraju, a także z zagranicy ciągnęły tłumy, które chciały bawić się w tą jedną noc i zapomnieć o zmartwieniach doczesnego życia. Na górze rozpalano wielkie ogniska, pito piwo i miody, jedzono suto i bogato, a gdy pofolgowano już w piciu i jedzeniu i gdy nastawała noc, urządzano orgie. Ludzie ośmieleni trunkami tańczyli nago wśród drzew i skakali przez ogniska. Kobiety ośmielone oddawały się nieznajomym mężczyznom, a mężczyźni pozostawiali swe żony dla innych i obłapiali nieznane niewiasty. W noc Kupały starożytni bogowie łączyli się w pary z ludźmi, a krzyki rozkoszy i odgłosy orgii rozchodziły się daleko we wszystkie strony świata. W późniejszych wiekach nawet niemiecka ludność, która napływała w te rejony czciła Żywię i obchodziła noc Kupały. Wtedy nikogo to nie dziwiło i nikt w tą jedną noc nie uważał, że robi coś zdrożnego.
Żywia po raz kolejny na dowód miłości do ludzi obdarowała mieszkających u stóp góry. Ukazała im trzy jaskinie (do czasów dzisiejszych istnieje tylko jedna), w których znajdowały się wspaniałe drogocenne marmury. Odbyło się to oczywiście za zgodą Liczyrzepy, gdyż on był najważniejszym bóstwem w Sudetach. Okoliczni mieszkańcy wydobywali marmur, przez co bogacili się, a rejony góry i Stronia Śląskiego, najbliższej większej miejscowości, stawały się sławne na całą Europę.
Kult bogini Żywii i noce Kupały odbywały się aż do XVIII wieku, kiedy to hrabia Johann Olivier von Wallis, katolicki szlachcic i właściciel okolicznych dóbr, posiadający w ówczesnej wsi Seitenberg niewielki dwór kazał zbudować kaplicę, by przeciwstawić się pogańskim zwyczajom i orgiastycznemu kultowi Żywii. Kaplica została poświęcona Onufremu, będącemu patronem małżeństwa, tkaczy i młodych dziewcząt. Hrabia nakazał zniszczyć na górze ołtarze obrzędowe, a w ich miejsce postawić krzyże, być może stąd właśnie obecna nazwa góry — Krzyżnik.
Po pewnym czasie do kaplicy św. Onufrego, w której obywały się codzienne msze dla pozbycia się złych mocy starych słowiańskich bogów, zaczęły przybywać rzesze wiernych. Kaplica stała się kultem pielgrzymkowym świętego Onufrego. Ciągnęli tu z całego Hrabstwa Kłodzkiego małżonkowie niemogący mieć dzieci, prosząc o wstawiennictwo patrona i cud poczęcia dziecka. Przychodziły w miejsce kultu także młode dziewczęta, gdyż Onufry był patronem dziewic, tych brzydkich i tych ładnych.
Powstał wtedy zwyczaj mieszkańców Ziemi Kłodzkiej, który dotyczył wstawiennictwa poprzez modlitwę do św. Onufrego. Kiedy panna, dziewica chciała wyjść za mąż, modliła się do niego. Miała to czynić w sposób szczególny. Musiała chodzić wokół figury św. Onufrego lub kaplicy aż trzy razy, a na końcu musiała kilkakrotnie postukać w figurę. Wypowiadała w tym czasie swoje życzenie o zamążpójściu lub imię ukochanego. Takie modlitwy chyba skutkowały, bo pielgrzymów przybywało.
Mieszkańcy Stronia Śląskiego i okolicznych wiosek chcąc zarobić na pielgrzymach wystawili przy kaplicy drewniane budy zwane „budami handlarzy”. To wtedy jednemu z niemieckich handlarzy, który po zamknięciu swej budy wracał do domu, pokazała się po raz ostatni bogini Żywia. Bogini zazdrosna i zła o to, że ludzie przestali oddawać jej cześć i całkiem o niej zapomnieli, zapowiedziała, że kult św. Onufrego upadnie, a złoża marmuru wyczerpią się.
W XIX wieku nie było już tu pielgrzymek, a kult świętego faktycznie podupadł. Tak jak powiedziała Żywia, złoża marmuru również się skończyły i obecnie góra Krzyżnik służy tylko turystom.
*Żywia — córka Rgła i Reży. Wyjątkowo przychylna ludziom. Opiekunka zagród i ogrodów, pani drzew i krzewów owocowych, zagonów jarzynowych i ptactwa domowego. Słowiańska bogini, której imię oznacza boginię żywicielkę. Niemcy znali ją pod mianem Krody, co oznaczało okrutną, a zarazem obłaskawioną i niską.
*Spor — jeden ze słowiańskich bogów, dawca dostatku i bogactwa pod każdą postacią.
*Weles — jest największym złodziejem między bogami słowiańskimi.
*Noc Kupały — nazwa wywodzi się nie od rosyjskiego słowa oznaczającego „kąpiel”, ale od słów: skupić się, kupić w sensie gromadzić.
DOBRA PANI — „MATKA UBOGICH I SIEROT”
W 1838 roku niejaka Wilhelmina Frederika Louise Charlotte Marianne — królewna niderlandzka, córka króla Niderlandów Wilhelma I Orańskiego, żona Albrechta Pruskiego brata cesarza Wilhelma I sprowadziła się w pobliże Hrabstwa Kłodzkiego. Królewnę powszechnie zwano Marianną Orańską, ona to w Kamieńcu Ząbkowickim kazała wybudować dla siebie romantyczną rezydencję wzorowaną na szkockich zamkach i tam zamieszkała. Pani ta zakupiła również dobra strońskie wraz z rycerskim majątkiem Strachocin, a także dobra śnielińskie zarządzane z Różanki. W sumie jej majątek liczył 2 miasta, 35 wsi i ponad 16 tysięcy hektarów gruntów. Marianna lubiła zwiedzać swe włości i spacerować po górach. Na tym skończyłaby się ta opowieść, gdyby nie jedno wydarzenie…
Otóż pewnego razu, gdy królewna wracała ze spaceru, w okolicach Międzygórza odłączyła się od grupy sług, którzy jej pilnowali i zabłądziła. Zbliżał się wieczór, Marianna zaczęła krzyczeć o pomoc, bała się spotkać dzikiego zwierza. Wtedy na jej drodze stanął urodziwy, rudowłosy młodzieniec. Posturę miał słuszną, silnie zbudowane ramiona i krzepkie nogi. Młodzieńcem tym był Liczyrzepa, który już od pewnego czasu obserwował tę kobietę.
Liczyrzepie podobało się, że nie jest ona samolubna i dba o miejscowości i lasy, którymi zarządza.
— Nie bój się, pani — powiedział do królewny. Podszedł do niej i nim zdążyła zaprotestować objął ramieniem. — Pokażę ci coś wspaniałego — delikatnie popchnął ją w kierunku, w którym zamierzał się udać, jednocześnie nie dopuszczając, by wymknęła mu się z objęć.
Marianna chciała zaprotestować, coś powiedzieć, ale nie wydobyła z siebie słowa. Była jednocześnie przerażona i zaciekawiona.
Młodzieniec poprowadził kobietę wzdłuż skał i drzew, aż do ich uszu dotarł łoskot spadającej wody.
— To już niedaleko — rzekł Liczyrzepa.
Spojrzała na niego. Twarz młodzieńca była urodziwa, oczy miał brązowe i błyszczące, duży męski nos i szerokie usta, które teraz do niej się uśmiechnęły ukazując biel zębów.
— Spójrz — skinął głową, wskazując do przodu.
Gdy objęci wyłonili się zza wysokich, szerokich sosen, ich oczom ukazał się wspaniały wodospad. To właśnie uderzenia spadającej wody od pewnego czasu słyszała Marianna. Na widok ludzi od brzegu podniosły się cztery olbrzymie wilki, ale gdy przewodnik kobiety wysunął się do przodu, zwierzęta pochyliły głowy i podeszły do niego tuląc się do jego nóg. Królewna nie mogła się nadziwić, że tak groźne zwierzęta stały się potulne, jak podwórkowe psiny. Mężczyzna wypuścił ją ze swego objęcia, pogłaskał wilki i gestem wskazał im las, gdzie posłusznie pobiegły. Kiedy ona podziwiała to, co się stało, a później spojrzała na wodospad, przepiękny cud natury, jej przewodnik przyniósł potężną kłodę drzewa, na której oboje zasiedli.
— Kim jesteś nieznajomy? — królewna spojrzała na młodzieńca zadając pytanie.
Nieznajomy uśmiechnął się szeroko:
— I tak mi nie uwierzysz, Marianno — zaśmiał się.
Kobieta spojrzała na niego zdziwiona. Skąd on zna moje imię? — pomyślała.
— Tak, tak znam cię i obserwuję odkąd zamieszkałaś na moich terenach.
Marianna chciała rzec, że to przecież jej włości, ale zanim cokolwiek powiedziała, mężczyzna już kontynuował:
— Podziwiam cię za to, że pomagasz innym. Dlatego ja, w zamian za twą dobroć, pomogę tobie.
Liczyrzepa zaczął opowiadać Mariannie o tym, że w zakupionych przez nią górach kryją się różne skarby. Powiedział, gdzie jej ludzie powinni wydobywać rudę żelaza w Masywie Śnieżnika w okolicach Siennej i Janowej Góry. Mówił o złożach marmuru ukrytych w górze Krzyżnik i o tym, gdzie rosną najlepsze drzewa, które można wykorzystać na budulec. Wyjaśnił, jak korzystać z wód leczniczych, których źródła były w Lądku. Prawił o sprowadzeniu na jej włości osadników, którzy mogliby rozwinąć gospodarczo te tereny i jak ich do tego zachęcić. Królewna słuchała go z otwartymi ustami i z zapartym tchem, a on mówił i mówił, coraz bardziej ją zadziwiając. Na koniec Liczyrzepa zdradził Mariannie sekret uzyskania i wyrobu szkła.
Gdy księżniczka chciała zapytać nieznajomego skąd to wszystko wie i komu ma zawdzięczać taką nieocenioną dobroć, w oddali dał się słyszeć głos nawołujących ją sług i szczekanie psów, które tropiły jej ślady. Gdy obróciła ponownie głowę w stronę młodzieńca, już go nie było…
Po kilku tygodniach Marianna sprowadziła w swe włości mistrza kamieniarskiego z Salzburga, który objął kierownictwo w kamieniołomach na Krzyżniku (kamieniołom marmuru Mariannenbruch). Sprowadziła mistrzów hutniczych i koło Stójkowa kazała zbudować piec hutniczy, fryszerkę* i szlifiernię, aby przerabiać żelazo wydobywane w Masywie Śnieżnika. W Stroniu księżna zbudowała hutę szkła, nazwaną na jej cześć Oranienhütte (huta Orańska), a po II wojnie światowej przemianowaną na „Violettę”. W lądeckim zdroju uruchomiła istniejące źródła wody mineralnej. Jedno z nich nazwano jej imieniem (po ostatniej wojnie nie wiadomo dlaczego zostało przemianowane na „Dąbrówkę”). Królewna osobiście przyczyniła się do spopularyzowania Miedzygórza. W latach 1869—1870 zbudowała w Międzygórzu gospodę „Pod Dobrą Datą”. Zagospodarowała też okolicę Wodospadu Wilczki, który pokazał jej Liczyrzepa, gdzie kazała zbudować mostek i pierwsze schody. Wszystko po to, aby móc przy wodospadzie powspominać spotkanie z nieznajomym, któremu ona i ludzie zamieszkujący jej ziemie tyle zawdzięczali. 20 lipca 1840 roku wraz z mężem dotarła na szczyt Śnieżnika. Wydarzenie to upamiętniono później obeliskiem (dziś nieistniejącym) z herbami Prus i Niderlandów. Królewna nie zapominała też o zwykłych ludziach zamieszkujących jej dobra. Remontowała stare domy i budowała nowe, dzięki niej powstawały ochronki, szkoły i szpitale dla ubogich, wspomagała też materialnie biednych. W czasie klęski nieurodzaju w 1847 roku dostarczała ludności żywność. Marianna kazała połączyć odległe zakątki swych rozległych dóbr siecią dróg, umożliwiając tym samym akcję osadniczą i ożywienie gospodarcze istniejących wsi, a także ułatwiając zagospodarowanie olbrzymich kompleksów leśnych. Najważniejsza z tych dróg to zbudowana w latach 1845—1860 Droga Marianny, łącząca Ząbkowice Śląskie i Kamieniec Ząbkowicki ze Złotym Stokiem, Lądkiem, Stroniem Śląskim i Przełęczą Płoszczyna, na której znajdował się posterunek celny, a dziś turystyczne przejście graniczne. Pobieranie cła przez królewnę otwierało kolejne źródło dochodu. Budowę tej ważnej drogi upamiętnia obelisk przed kościołem ewangelickim w Lądku, na którym widniał zniszczony już napis: „Budowniczowej szosy, księżnej Mariannie Niderlandzkiej”.
Ludzie będący wówczas pod jej opieką byli syci, szczęśliwi i żyli dostatnio, toteż nadali Mariannie Orańskiej miano Dobra Pani — „matka ubogich i sierot”. Na zawsze pozostała w ich pamięci. Utrwalona została w wielu nazwach miejscowych w okolicach Masywu Śnieżnika, do dzisiaj istnieją Mariańskie Skały na Żmijowcu, Droga Marianny w górach Bialskich, wieś Marianówka, Źródło Marianny niedaleko Jaskini Niedźwiedziej, Biała i Zielona Marianna — nazwy lokalnych złóż marmuru Krzyżnik okolice Stronia Śląskiego.
*Fryszerka — zazwyczaj piec z miechami, w którym przerabiano surówkę z rud żelaza na stal.
TWAROGOWE GROTY i SKARB HUBERTA
Leśniczy Hubert był biednym człowiekiem. Pilnował, aby nikt nie polował w hrabiowskich lasach na zwierzynę, codziennie obchodził lasy i strzegł, by kłusownicy nie polowali na jego terenie. Pomimo sumienności, jaką się wykazywał, przełożeni nie dostrzegali jego poświęcenia. Gdy przychodził do domu, dzieci i żona wyczekująco spoglądali na niego, że może tym razem dostał awans lub zasłużoną premię w postaci talarów czy własnoręcznie upolowanego jelenia.
Któregoś ranka zauważył w lesie ślady jelenia, postanowił na niego zapolować — chyba coś mi się należy za tyle lat wiernej służby u hrabiego — pomyślał. Wytropił potężne zwierzę o wspaniałym wielkim porożu. Leśniczy jeszcze w życiu takiego nie widział!
Skradał się cicho wśród krzewów i chaszczy, aż podszedł do jelenia na odległość skutecznego strzału z muszkietu, czyli około 50 kroków od zwierzęcia. Myśliwy przykląkł na jedno kolano, wyciągnął z sakiewki patron*, przegryzł go, po czym podsypał prochu na panewkę* muszkietu, który zdjął z pleców, gdy tylko natrafił na ślad jelenia. Następnie załadował patron przez lufę do środka, popychając go i ubijając wyciorem. Podniósł broń, wziął głęboki oddech, wycelował, jego palec spoczął na spuście*, powoli wypuścił powietrze…
Głowa jelenia była na równi z wylotem lufy muszkietu, Hubert był pewny, że jeleń już mu nie ucieknie. Cieszył się na samą myśl ile radości będzie w domu, gdy przyniesie te wielkie poroże oraz wyśmienity kawał mięsa. Palec delikatnie zaczął ściskać spust przesuwając go delikatnie do tyłu…
Jeleń obrócił głowę w kierunku strzelca schowanego za krzakiem głogu. Jego oczy spojrzały w oczy Huberta… Strzelec zdjął palec ze spustu, ponownie wziął głęboki oddech i ponownie przyłożył muszkiet do policzka celując do zwierzęcia… Jeleń zaczął podchodzić w jego kierunku, powoli, bardzo powoli. Strzelec nie wiedział, co się dzieje, klęczał jak sparaliżowany nie mogąc się ruszyć. Myśli kłębiły się w jego głowie. Strzelaj, no strzelaj — coś podpowiadało. Ale serce mówiło inaczej, opuścił broń, wstał i obrócił się do jelenia tyłem, aby odejść. Wtem ktoś poklepał go po ramieniu. Odwrócił się, przed nim stał mężczyzna z długą kędzierzawą brodą i wielkim kosturem w dłoni, a za nim jeleń o wielkim porożu. Mężczyzna wielkiego wzrostu i rozrośnięty w barach był wyższy od leśniczego o głowę, spojrzał surowym wzrokiem budzącym respekt i grozę.
— Dziękuję Hubercie, że oszczędziłeś mego jelenia — powiedział. — Gdybyś go zabił, sprowadziłbyś na siebie i swą rodzinę wielkie nieszczęście. Teraz, jeśli tylko będziesz w wielkiej potrzebie, zawołaj mnie trzy razy: „Liczyrzepo, Liczyrzepo, Liczyrzepo!”, a ja pojawię się i ci pomogę młodzieńcze.
Zanim leśniczy zdołał wyjąknąć jakiekolwiek słowo, przybysz wraz z jeleniem zniknął, nie wiadomo gdzie i jak.
Minęło kilka lat od tego spotkania, a Hubert był coraz bardziej rozgoryczony. Dzieci były coraz większe, a do tego w tym czasie urodziła mu się jeszcze dwójka maluchów. Bieda piszczała w jego chacie, często nie mieli co jeść, a nadleśniczy i hrabia jakby całkiem o nim zapomnieli.
Często wieczorami Hubert radził z żoną, co tu zrobić, aby wiodło im się lepiej, ale nic nie udawało im się wymyśleć.
Pewnego razu, gdy spacerował po lasach i górach, zaszedł aż pod masyw Śnieżnika. Nadchodził wieczór, robiło się szybko ciemno, w nocy niebezpiecznie było poruszać się samemu po lasach. Mężczyzna nie był tchórzem, a do tego miał swój muszkiet, jednak wolał nie ryzykować powrotu nocą przez bory, w których mogły czaić się czarty i diabły.
Szybko zebrał gałęzie i mech, które ułożył przy wielkim, rozłożystym świerku, bo miały posłużyć mu za spanie, a wielkie gałęzie drzewa jako dach. Leśniczy skrzesał ognia i rozpalił niewielkie ognisko, które miało go chronić od dzikiego zwierza. Ułożył się na swym prowizorycznym posłaniu i zamknął oczy.
Zbudził go zapach mięsa pieczonego na ognisku, otworzył oczy i spostrzegł dziwną postać, która mu się przyglądała.
Czarna twarz, kły zamiast zębów, kruczoczarne, krótkie i kręcone włosy, z których wystawały dwa czerwone ostre rogi. Postać ubrana była w czarny surdut, takież spodnie do kolan i czerwone rajstopy. Zamiast butów o ziemię stukały czarne jak smoła krowie kopyta, a z tłu dyndał krowi ogon.
Hubert zerwał się, w strachu sięgnął po muszkiet, ale stwór tylko się zaśmiał:
— Ha, ha! Odłóż ten nieprzydatny grzmiący patyk, człowieku! — spojrzał na leśniczego czarnymi jak węgiel oczami. Zimny dreszcz przeszył go od głowy do stóp. — Chcesz kawałek mięsa, to smaczna sarninka — stwór wyciągnął w kierunku człowieka patyk, na którym smażył mięso.
— Nieee, nieee — Hubert usiadł z powrotem pod drzewem, przyglądając się stworowi. To zapewne diabeł — pomyślał. Zaś diabeł, jakby czytając w jego myślach rzekł:
— Jestem Asafich. Tak, jestem czartem — odpowiedział na niezadane pytanie. Człowiek głośno przełknął ślinę i zaczął trząść się ze strachu.
Czart jakby to widział, bo dodał:
— Nie bój się, nic ci nie zrobię, wręcz przeciwnie, chcę ci pomóc.
Uśmiechnął się do człowieka pokazując dwa szeregi kłów, przy czym spojrzał na niego.
— Wiem co się dzieje w twej duszy, wiem że jesteś biedny i że nie masz co dzieciom do gara włożyć — odgryzł kawał sarniny. — Wymmymm, wyśmienite mięsko, na pewno nie chcesz?
Nie czekając na odpowiedź podniósł głowę, otworzył szeroko usta, a one rozwarły się jak bramy piekieł. Asafich wsunął całą sarninę wraz z patykiem do ust i przełknął, stuknął pięścią w brzuch i głośno beknął:
— Beeee…, ooo, przyjęło się, ha, ha! — zaśmiał się zadowolony z siebie samego.
Człowiek patrzył na czarta zdumionym wzrokiem.
— Jak chcesz mi pomóc diable rogaty? — zapytał Hubert.
— Otóż widzisz jestem strażnikiem tej góry, którą ludzie zwą Śnieżnik — zaczął swą opowieść. — W jej wnętrzu znajduje się olbrzymie jezioro, które jeśli wyleje się na zewnątrz, to nastąpi koniec świata. Wokół tego jeziora znajduje się wiele komnat i grot, które skrywają nieprzebrane skarby, a także jedna z bram piekieł, przez które dusze złych ludzi trafiają do mego pana. Niektóre dusze ludzi zamienionych po śmierci w wampiry i wilkołaki, a którzy zostali pokonani przez starosłowiańskich i chrześcijańskich kapłanów zostały moimi pomocnikami. O tych komnatach wiem tylko ja i mój pan Belzebub oraz sam król piekieł. Jeśli tylko podpiszesz cyrograf, że po śmierci oddasz swą duszę piekłu, ja dam ci tyle złota, ile zechcesz — czart spojrzał ponownie na człowieka.
Hubert bał się, a jednocześnie bardzo chciał być bogaty. Chciwość zwyciężyła:
— Dobrze, ale zanim podpiszę cyrograf, musisz pokazać mi te skarby — rzekł.
Asafich kazał mu wstać i ruszyć za nim w stronę góry. Gdy byli w połowie jej wysokości, czart machnął ręką, a przed nimi rozwarła się wąska szczelina wysokości człowieka. Przez nią wcisnęli się do środka góry. Czart zapalił pochodnię i ruszyli w głąb Śnieżnika. Szli długo, bardzo długo, krętymi korytarzami pokrytymi mlecznym, białym śliskim nalotem, tak jakby ktoś obrzucił ściany białym serem. Hubert stracił rachubę czasu, zdało mu się, że idą tak całą wieczność. Z ciemności korytarzy i bieli ścian co rusz wyłaniały się jakieś twarze o strasznym wyrazie. Człowiek bał się bardzo, a czart śmiał się z niego:
— Ha, ha! To tylko moje wampiry i wilkołaki, trzymaj się mnie blisko, żeby cię żywcem nie porwały do piekła, ha, ha, ha!
W pewnym momencie czart skręcił gwałtownie w lewo, a człowiek o mało nie spadł z wysokiego urwiska. Asafich złapał go szponiastą ręką za poły ubrania i wciągnął z powrotem. Podniósł pochodnię wysoko:
— Spójrz! To jezioro, o którym mówiłem.
Hubert spojrzał w dół, woda ciągnęła się dokąd sięgało światło pochodni. Jezioro zdawało się wielkie i bardzo głębokie. Czart pociągnął go za rękaw:
— Chodź!
W końcu dotarli do jednej z komnat. Asafich zapalił w niej kilka pochodni, a oczom człowieka ukazał się ogrom nieprzebranych skarbów. Leśniczy rzucił się chciwie na złoto i diamenty, pakując je w kieszenie i sakiewkę.
— Zaraz, zaraz, najpierw podpisz cyrograf — czart posunął człowiekowi pergamin z ludzkiej skóry i gęsie pióro. — Tylko własną krwią! — krzyknął i wyciągnął zza pazuchy mały, ostry jak brzytwa kozik do ostrzenia gęsich piór, by były zdatne do pisania.
Hubert wystraszył się, bo dotarło do niego, że jego dusza trafi do piekła. Odtrącił rękę diabła, klęknął na podłodze pełnej złota, zrobił znak krzyża i zaczął się żarliwie modlić: „Zdrowaś Maryjo…”. Czart najpierw wzdrygnął się i skulił na dźwięk modlitwy. Po czym wściekł się niezmiernie, czerwone rogi na jego łbie jeszcze bardziej poczerwieniały. Złapał z całych sił człowieka za ramiona i porwał w górę. Lecieli w stronę sklepienia jaskini, a za nimi złoto i klejnoty z kieszeni Huberta sypały się tak, że nic z nich nie zostało.
— Ty niewdzięczny człecze, biada tobie! — zakrzyknął. — Zrzucę cię teraz z wierzchołka góry, więc i tak twoja dusza dostanie się piekła!
Sklepienie jaskini rozstąpiło się i czort z człowiekiem stanęli na wierzchołku Śnieżnika. Asafich uniósł Huberta nad swą głowę, a w tym momencie leśniczy trzykrotnie krzyknął:
— Liczyrzepo, Liczyrzepo, Liczyrzepo! — a echo odbijało słowa o ściany lasu.
W tej chwili nie wiadomo skąd pojawiła się gęsta mgła, która owiała obie postaci. Tak samo szybko jak się pojawiła, tak zniknęła. Za czartem stał wysoki mężczyzna z długą brodą, był to Liczyrzepa. Wyrwał Huberta ze szponów Asaficha jak szmacianą lalkę, po czym postawił go na ziemi. Czart zamierzył się szponami w Liczyrzepę, ale ten był szybszy, złapał diabła za ręce, zawirował nim wokół siebie i cisnął w dół wschodniego zbocza, aż ten trzasnął o ziemię z wielkim łoskotem. Tam, gdzie uderzył czart, góra pękła i zaczęła wydobywać się woda z podziemnego jeziora, a także otworzyło się wejście do wnętrza góry. Od tamtej pory jaskinie, które znajdują się za wejściem nazywane są Tvarożne Diry (Twarogowe Groty) z uwagi na pokrywające ich ściany podobne do twarogu masy (mleko wapienne).
Czart zniknął z oczu Huberta i Liczyrzepy, podobno jakiś myśliwy widział go, jak kulejąc uciekał na południe.
— No to jesteśmy kwita, Hubercie — powiedział Liczyrzepa i poklepał go po ramieniu. — Bądź zdrów i wracaj do domu i dzieci, na pewno tęsknią już za tobą — zamienił się ponownie w mgłę i zniknął.
Hubert nie zdążył nawet podziękować swemu wybawcy… Słońce stało już w zenicie, leśniczy nie wiedział, ile czasu przebywał we wnętrzu Śnieżnika. Do domu dotarł wieczorem, żona i dzieci rzuciły mu się w ramiona. Wszyscy szczęśliwi usiedli przy stole. Hubert zaczął opowiadać, jak dawno temu spotkał Liczyrzepę, a on teraz uratował go od czarta, który pokazał mu wnętrze Śnieżnika z wielkim jeziorem i skarbami. Dzieci otwierały oczy i buzie ze zdumienia, tylko żona sceptycznie patrzyła na męża i w końcu zadrwiła:
— Pewnie piłeś piwo z jakimiś obszarpańcami w szynku „Pod złotym talarem” w Stroniu, a leżąc pijany w jakiejś kałuży przyśniły ci się te koszmary.
Gdy dzieci poszły już spać, a Hubert z żoną rozbierali się, aby przytulić się w małżeńskim łożu, na podłogę spadła sakiewka, którą leśniczy nosił przy pasie. Uderzając o drewnianą podłogę wydała dźwięk, jakby srebrne dzwonki uderzyły o siebie. Małżonkowie spojrzeli po sobie, Hubert schylił się i rozwiązał sakiewkę. W blasku ognia z kominka w pokoju zagrały złote iskierki odbijające się od dukatów i kilku szlachetnych kamieni.
Od tamtej pory małżeństwo żyło dostatnio, dzieci były szczęśliwe, a wieść o ukrytych skarbach w masywie Śnieżnika lotem błyskawicy rozniosła się po okolicy. Jednak nikt więcej nie dotarł do skarbów, a jedynym świadectwem tego wydarzenia jest woda sącząca się z twarogowych grot, obecnie znajdujących się po czeskiej stronie granicy.
*Patron — (niem. Patrone), ładunek, nabój, pierwowzór współczesnego naboju zespolonego.
*Panewka — część dawnej broni palnej, zagłębienie w górnej części lufy, później „półka” umieszczona z boku lufy.
*Spust — język spustowy — część mechanizmu spustowego broni palnej w postaci dźwigni o kształcie przystosowanym do palca wskazującego. Za jej pomocą uruchamia się mechanizm uderzeniowy w celu oddania strzału.
III — Legendy z okolic Nowej Rudy
( Bartnica, Bieganów, Bożków, Czerwieńczyce, Drogosław, Dworki, Dzikowiec, Jugów, Koszyn, Krajanów, Ludwikowice Kłodzkie, Nowa Wieś Kłodzka, Przygórze, Słupiec, Sokolec, Sokolica, Świerki, Włodowice, Wolibórz ) i Srebrnej Góry
ZBÓJCY Z QUINGENBURGA I CÓRKA KARCZMARZA
W połowie XIII wieku książę Bolko I świdnicki kazał zbudować zamek murowany na stromym i skalistym Wzgórzu Garncarza, zamek zwał się Quingenburg. Powstał jako jedno z ogniw łańcucha umocnień wzdłuż granicy czeskiej. W XIV wieku zamek, jak i inne umocnienia graniczne, przeszedł pod panowanie czeskie. Droga, nad którą stał zamek-strażnica to szlak handlowy wiodący z równiny śląskiej przez Czechy na południe Europy. Szlak ten nazywano Piekielną Drogą. Był to jeden ze „świetlistych szlaków”, a zamek zbudowano, by go kontrolować i chronić. Pod koniec XV wieku stał się siedzibą rycerzy rozbójników, którzy grasowali między Nową Rudą (niem. Neurode, w dialekcie kłodzkim Noiroode, czes. Nová Ruda) a Bielawą (niem. Langenbielau).
Napadali na kupców, orszaki poślednich szlachciców, samotnych podróżnych, a z czasem zaczęli nękać pobliskie wsie oprócz Woliborza (niem. Volpersdorf). Pojawiali się nie wiadomo skąd, wyskakiwali zza drzew i znikali w górach, nikt nie wiedział, gdzie znajduje się ich siedziba. Zbrojne wyprawy, które wysyłał Hrabia Henryk z Kłodzka nie potrafiły schwytać zbójców, a oni czuli się coraz bardziej bezkarni. Ich wypady były coraz śmielsze i w dalsze rejony Hrabstwa. Gdy ktoś im się sprzeciwiał, batożyli go przed chałupą na oczach żon, matek i dzieci. Obcinali uszy i nosy, czasem dopuszczali się zabójstwa. Wielu ludzi płakało z ich powodu i życzyło im jak najgorzej.
Księża z ambony wzywali pomsty niebios na tę bandę! Jednak gdy pewnej niedzieli zbóje wtargnęli do jednego z okolicznych kościołów i na oczach wiernych powiesili plebanka za nogi na najwyższej sośnie, księża jakby przycichli. Od tamtej pory nie byli już tak skłonni prosić Boga o pomstę na zbójach.
Hrabia Kłodzki wyznaczył za ich głowy i wskazanie kryjówki sto szczerozłotych dukatów nagrody. Jednak nie znalazł się śmiałek, który by poznał ich kryjówkę lub podniósł rękę na któregoś zbója. Ludzie po wsiach i miasteczkach mówili, że jest ich dwustu, a może i więcej. Zaś z każdym napadem i rozbojem ich liczba i strach przed nimi rósł. Zdawało się, że nic i nikt nie pomoże udręczonym mieszkańcom tych ziem.
W tym samym czasie, gdy grasowała w tej części hrabstwa gromada rycerzy-rozbójników, w Woliborzu, w znanej karczmie „Pod Gołą Babą” pojawili się nowi goście. W karczmie tej jadano najlepszą dziczyznę i pito najlepsze piwo na zachód od Kłodzka (niem. Glatz, czes. Kladsko). Goście byli mężczyznami w wieku od dwudziestu kilku lat do pięćdziesięciu kilku, tak naprawdę trudno było określić z dokładnością ich wiek. Szpeciły ich blizny od uderzeń szablą bądź mieczem, byli zarośnięci i spoglądali wokoło z dzikością. Było ich dwunastu, rej wodził jeden rudzielec, najgłośniejszy i najbrutalniejszy. W karczmie szastali dukatami i talarami, jeśli ktoś zechciał słuchać ich opowieści, stawiali mu piwo i jadło. W piątki i soboty płacili sprowadzonym specjalnie dla nich grajkom. Pomimo ich grubiaństwa i ciężkich żartów, nikomu nic złego nie robili. Miejscowi czuli przed tymi ludźmi respekt, a oni nie wdawali się w pijackie burdy.
Z czasem w karczmie tej zaczęła pracować córka gospodarza Kinga. Dziewczyna ładna i rezolutna, obdarzona inteligencją i sprytem.
Dwunastu gości przychodziło do karczmy już od kilku lat, ludzie we wsi mówili, że pracują oni gdzieś w kopalni miedzi lub są sługami u jakiegoś bogacza, bo pieniędzy zawsze mieli pełne sakiewki. Kinga jednak nie wierzyła tym opowieściom, zawsze bacznie obserwowała gości i nasłuchiwała, o czym między sobą rozmawiają.
Rudy, który przewodził w towarzystwie, często zwracał uwagę na ładną dziewczynę. Zapraszał ją do tańca, gdy przygrywali grajkowie, a także hojnie płacił, gdy to ona podawała mu jadło czy napitek. W końcu stał się w jej towarzystwie bardziej rozmowny i mniej uważny. Gdy któregoś razu podawała rudemu dziczyznę, usłyszała jak szepce do jednego z kompanów, żeby ostrzyli jutro miecze, bo pojadą do Przygórza (niem. Köpprich). Zaniepokoiło to piękną Kingę i dało do myślenia.
Nazajutrz do karczmy dotarły wieści, że rycerze-zbóje zaatakowali właśnie tą wieś, o której mówił do kompana rudy. Kinga była niemal pewna, że to goście z karczmy byli tymi zbójami. O swych podejrzeniach powiedziała ojcu, oboje naradzali się, po czym karczmarz wsiadł na konia i pojechał w kierunku Nowej Rudy.
Tego wieczoru w gospodzie ponownie pojawiła się zgraja dwunastu, jak zwykle zawołali o jadło i napitek, kazali grajkom zagrać i zasiedli na drewnianych ławach przy największym stole.
— A gdzie to ojciec panienki? — zawołał rudy.
— Musiał udać się do Nowej Rudy po sprawunki, bo w karczmie brak soli i innych przypraw potrzebnych do dziczyzny — odpowiedziała rezolutnie dziewczyna.
Rudy zaprosił Kingę do stołu:
— Jam jest Helmut von Bobeck zwany też „czerwonowłosy” — powiedział dumnie. — Do tej pory nie było mi dane zapoznać się z panienką.
— A ja jestem Kinga, córka karczmarza — odrzekła. — Kilka razy prosiłeś mnie pan do tańca, ale może już nie pamiętasz z nadmiaru wypitego trunku. — Wstała i uciekła od stołu za kontuar karczmy. Cała gromada ryknęła śmiechem, a rudy wraz z nimi.
Późno w nocy wrócił ojciec Kingi, zbudził ją i powiedział:
— Musimy zebrać okolicznych mieszkańców, bo mości Hrabia ma w zadku swoich poddanych. Jednak powiedział, że jeśli dostarczymy obcięte głowy zbójców do Kłodzka, to nagrodę wypłaci.
Minęło kilka tygodni. Kinga rozkochała w sobie Helmuta, a on patrzył w nią jak w obrazek i prosił, by rzuciła dla niego pracę w karczmie. Błagał, żeby poszła z nim do jego zamku, którego nazwy i położenia nie zdradzał, a on w zamian obsypie ją kosztownościami.
— Nie możemy dłużej zwlekać, ojcze — powiedziała dziewczyna do karczmarza. — Już czas, żeby ludzie odpłacili im pięknym za nadobne.
— Jutro wszyscy będą gotowi — odparł stary.
Kinga podeszła do rudego i powiedziała:
— Ojciec wyraził zgodę, przyjdź jutro wieczorem, a ja pójdę za tobą Helmucie.
Następnego dnia w Woliborzu spotkały się wielkie gromady najsilniejszych mężczyzn z okolicy, wszyscy z widłami, sierpami, siekierami i długimi kordami. Schowali się przed wieczorem w domach mieszkańców wsi i czekali. Tymczasem panna Kinga założyła najpiękniejszą suknię, jaką miała, barani kożuszek i czerwoną chustę, na nogi przywdziała świąteczne trzewiki z obcasem. Na lewym obcasie wyryła Kinga znak krzyża, on miał wskazywać jej ojcu i schowanym w wiosce mężczyznom, dokąd zaprowadził ją Helmut.
Pod karczmą pojawił się rudy z towarzyszami. Każdy trzymał w ręku pochodnię, którą oświetlali sobie drogę. Przed karczmę wyszedł ojciec Kingi:
— Jakże to córkę mi porywacie, a na szczęście z jej ojcem najprzedniejszej wódki się nie napijecie?
— Oczywiście, że się napijemy — odpowiedzieli chórem.
Karczmarz podał każdemu duży drewniany kubek i lał z beczki wódkę Gdańską ile się dało. Gdy tylko który zdążył wychylić kubek do dna, już lał mu chochlą następną miarkę. Helmut i jego kompani po kilku czarkach na głowę mieli już mocno w czubie. Ruszyli chwiejnym chodem w stronę ściany lasu głośno chwaląc karczmarza, jego gościnę i wódkę. Kinga szła między nimi, trzymając pod ramię Helmuta, który wytyczał szlak. Dziewczyna mocno odbijała lewym obcasem o ziemię, w której pozostawał znak krzyża.
Po jakiejś godzinie z chat w Woliborzu powychodzili ukryci mężczyźni i z karczmarzem na czele ruszyli za zbójami. Szli po śladach pozostawionych przez rezolutną Kingę. Szli bardzo długo i wciąż pod górę, o świcie podeszli pod ściany zamku stojącego na skale. Twierdzą tą był Quingenburg. Wrota były teraz zamknięte, więc mężczyźni przycupnęli w krzakach i pobliskich chaszczach czekając na znak od Kingi. Nie minęły dwa pacierze, a wrota uchyliły się, stanęła w nich zmęczona córka karczmarza i zagwizdała cicho trzy razy.
Na ten znak czekali schowani w lesie chłopi, by rzucić się do bramy i pędem wbiec na zamek. Zbóje słysząc hałasy w bramie pobudzili się i mimo że wciąż byli bardzo pijani, stawili zacięty opór napastnikom. Rycerze-zbóje siekli ostrymi jak brzytwa mieczami, a chłopi tłukli i kłuli tym, co ze sobą wzięli. Walka była krótka, zażarta i krwawa, po kilku kwadransach było już po wszystkim. Kilku ludzi zginęło inni odnieśli ciężkie rany, ale w końcu chłopi zwyciężyli. W zawierusze ktoś podpalił bele materiału stojące w jednym z kątów i ogień szybko rozprzestrzeniał się na cały zamek. Chłopi nie oszczędzili żadnego zbója, żywych wyciągnięto przed zamek i tam zatłuczono na śmierć. Pół żywego rudego Helmuta wbito na pal, a następnie poćwiartowano. Rudą głowę jego i pozostałych zbójów odcięto od ciał i wrzucono do wora.
Głowy zawiózł karczmarz do Kłodzka, gdzie Hrabia wywiązał się z obietnicy i wypłacił mu sto złotych dukatów. Czerepy zbójców zaś powieszono na wbitych w ziemię drzewcach, które stały tak ponoć przez rok.
Sądzono, że skarby zbójców spłonęły w pożarze i choć czasem mieszkańcy przetrząsali ruiny zamku, nic nie znajdowano.
Po dwustu latach od tych wydarzeń, we wsi Przygórze pewna znana w okolicy wróżbitka w swych wizjach zobaczyła lochy zamku, a w nich skrzynie ze skarbami. Oznajmiła, że skarb może odzyskać tylko dziewica o czystym sercu. Aby jednak mogła tego dokonać, musi w noc Bożego Narodzenia pojawić się w ruinach zamku sama z zapaloną świecą. Gdy zaś płomień zapalonej świecy zacznie chylić się ku ziemi będzie to znak, że właśnie stoi nad lochami, gdzie ukryte są skrzynie pełne kosztowności.
Mijały lata i całe wieki, a żadna niewiasta do tej pory na wycieczkę do zamku się nie odważyła i skarbu jak nie odnaleziono, tak nie odnaleziono.
Nasuwa się pytanie — czyżby zabrakło dziewic?
PANICZ ZAMIENIONY W JASZCZURA
Niedaleko Nowej Rudy (niem. Neurode, w dialekcie kłodzkim Noiroode, czes. Nová Ruda) wznosi się góra Św. Anny (niem. Annaberg), na której z rozkazu Georga von Stillfried, arystokraty, którego ród panował w mieście od 1472 roku przez 338 lat, spalono na stosie czarownicę Jadźkę.
Wiedźma od dawna uprzykrzała życie mieszkańcom, zatruwała studnie, ściągała na miasteczko zarazy i uśmiercała zwierzęta. Ludzie w okolicy bali się jej i nie było nikogo, kto by jej się przeciwstawił. Dopiero gdy zła Jadźka rzuciła klątwę na dotychczas władający tu ród Donynów, którego członkowie wymarli w niewyjaśnionych okolicznościach, ich krewna Anna von Donyn wezwała na pomoc Georga von Stillfried, który w nagrodę za złapanie czarownicy i skazanie jej na śmierć otrzymał obietnicę ślubu z piękną Anną.
Stos z czarownicą zapłonął w dniu ślubu Anny i Georga, niestety kat nie zawiązał wiedźmie ust i płonąc przeklęła ród Stillfrieda.
Płomienie obejmowały już prawie cały stos drewnianych pali i owiniętą w słomę czarownicę. Suknie na jej ciele dymiły, a języki ognia pełzały po jej ciele, jakby obejmowały czule staruchę. Siwe brudne włosy kosmyk po kosmyku zajmował płomień. Wiedźma jednak nie wyła z bólu — czekała, by trafić do piekła, a ogień był jej żywiołem. Jednak chciała bardzo uprzykrzyć życie ludziom, którzy na nią teraz spoglądali z trwogą, ale też z ulgą, że spłonie i więcej jej nie zobaczą. Złość, że nie będzie mogła nikomu więcej zatruć życia wzbierała w niej do chwili, gdy zobaczyła zaślubioną młodą parę, która oglądała teraz widowisko.