List pierwszy
Hej! Piszę do Ciebie po raz pierwszy. Chcę Ci pomóc zmienić Twoje życie. Sam nieustannie poszukuję odpowiedzi na wiele pytań. Także tych, które z reguły określa się jako pytania bez odpowiedzi; że niby wiesz, nikt tego nie wie, nikt Ci nie odpowie. Nieprawda. Na wszystkie najważniejsze pytania ludzkości padły już dosyć dobre odpowiedzi. Skąd pochodzimy — mówi nam nauka. Dokąd zmierzamy — mówi nam wiara/religia albo ulubiona tradycja intelektualna. Co robić tu i teraz — mówi nam psychologia, intuicja, a dla wierzących Bóg. Jednak z drugiej strony czasami mrok ogarnia nasze umysły i serca. Nie widzimy wtedy jasno, lecz jak przez krzywe lustro; wszystko chaotyczne i wykoślawione. Ciemność i mroki pokrywają nasze dusze, które chcą przede wszystkim życia sensownego. Co to znaczy być szczęśliwym? Czuć sens — czuć życie, czuć więcej niż wyrażą słowa, gesty czy mimika. Czuć sens to powrócić do dzieciństwa i patrzeć wszystko nie jak nieustanne deja vu, ale przeciwnie — „wow, jak tu pięknie na plaży”, mimo, że byłaś już tam setki razy. Czuć sens to jechać wolno autem o zachodzie słońca i nigdzie się nie spieszyć, nie mieć przez moment celu. Czuć sens to niewyrażalna atmosfera, czasem miejsca, swoiste genius loci, nastrój pory dnia albo roku (mistyczna jesień). Czuć sens to wiedzieć, że jest się na swoim miejscu we właściwym czasie i robi się to, co do nas należy. Pierwszy zrąb teorii szczęścia zrobiony — obiektywnie nic Ci nie grozi, to tylko smutki, urazy i strachy, które ukradły Ci może połowę życia, a teraz nie dość, że chcą uniemożliwić Ci jakąkolwiek zmianę status quo, to jeszcze ukraść resztę życia. Nie daj się im — wiem, łatwo powiedzieć. Ale jeśli byś poznała dokładnie moją historię, co przeżyłem, czego doświadczyłem — zastanowiłabyś się, czy abym nie miał trochę racji. Czy warto martwić się aż do czasu — wybacz dosadność — kiedy włożą do urny? Wtedy będziemy już spokojni, a jeśli sądzisz, że nawet wtedy coś nam będzie szkodzić, to pamiętaj — o tym, co po śmierci, nie wiem nic. Każdy z nas ten problem sam musi rozwiązać, obojętnie, czy wierzy w życie po życiu, czy nie wierzy. Wróćmy do życia w życiu: raz się prawdopodobnie rodzimy na ziemi i raz odchodzimy, nie wiem gdzie, a gdybym wiedział, nie umiałbym Tobie tego przekazać. Ci, którzy stamtąd wracali, mówili, że bać się nie ma czego; lepiej zająć się życiem „tu i teraz”. A więc lądujemy? Ale pamiętaj, jak wylądujemy, to zajmujemy się już tylko „tym życiem”, na tym łez padole. Gotowi?
Pamiętaj, że niezależnie, z jakiej tradycji się wywodzisz — czy jesteś chrześcijaninem, katolickim narodowcem, muzułmaninem, buddystą albo ortodoksyjnym Żydem — ta książka chce Ci pomóc w problemach doczesnych. Nie piszę katechizmu i nie rozstrzygam o wierze, czy jest obiektywnie prawdziwa, bo nie studiowałem teologii, lecz literaturoznawstwo. Sądzę jednak, że pewne własne refleksje na temat religii w książce zatytułowanej Zmiana całkowita muszę i powinienem zawrzeć, choćby okazały się początkowo albo ostatecznie chybione. Moją intencją i wolą jako autora jest pomóc Ci tu i teraz, a nie prowadzić niczym jakiś nawiedzony guru do raju, bo zazwyczaj świeccy przewodnicy w tych sprawach ducha robią mnóstwo błędów. Uznaję przeto, że wiarę swoją zachowasz, o ile jest ona dla Ciebie czymś ważnym i pomocnym. Jeśli jednak po lekturze książki zmodyfikujesz swoją wiarę w całości lub w części, może to oznaczać, że wiara stanowiła dla Ciebie pewien problem, a nawet że stanowiła wiarę „błędną”. Tak czy inaczej chcę Ci pomóc w kilku sferach: a/ życiu osobistym, b/ życiu rodzinnym, c/ życiu edukacyjnym i d/ życiu zawodowym. Jest jeszcze sfera czasu wolnego, ale tę każdy zagospodarowuje po swojemu i nie ma co tu interweniować. Życie osobiste rozumiem jako sferę emocjonalno-intelektualną, a także kreatywnego spojrzenia na rzeczywistość. Rodzina w szerokim pojęciu obejmuje tę, z której pochodzisz (generacyjną) i/lub tę, którą założysz (prokreacyjną), chodzi więc o relacje wstecz i relacje wprzód, a także wszelkie kontakty społeczno-towarzyskie. Życie edukacyjne obejmuje czas od przedszkola po studia doktoranckie. Życie zawodowe to czas bycia produktywnym, czyli w Polsce między 15—60/65 rokiem życia. Pozostaje emerytura, która przypomina, że zasadniczo jest to bardzo trudny czas bilansu całego życia dorosłego.
Część I
List od Boga
Drogie Dziecko,
masz już wiele lat za sobą. Nieraz trudnych chwil, okropnych doświadczeń i strachów, których nie znosisz, jednak nadal nimi żyjesz. Widzę to, choć Cię ani trochę nie podglądam, nie podsłuchuję, ani nie czytam nawet w Twoich myślach i uczuciach, choć pewnie mógłbym — przecież stworzyłem wszystko, co istnieje, więc Ciebie także. Uczono Cię, żebyś nie brało do siebie wszystkiego, że to „Ciebie nie dotyczy”. Ja proszę Cię, żebyś jednak wzięło sobie do serca wszystko, co Ci dzisiaj tutaj spróbuję napisać. Otóż Twoim problemem od tylu lat, a nawet dekad, jest popularny strach, zwany w Twoim ojczystym języku na wiele sposobów: lęk, niepokój (kto wymyślił tak okropne słowa!), a mniej okropnie jako obawa, zamartwianie się, zażenowanie, wstyd, poczucie winy, wyrzuty sumienia — wszystkie te realne uczucia oparte są na strachu, a czasami na uogólnionym lęku. Wiem, że boisz się wszystkiego i wszystkich, boisz się żyć i równie silnie boisz się śmierci. Chcesz żyć pełnią życia, w obfitości, a ledwo żyjesz z dnia na dzień, marnując tyle talentów, „bo co sobie pomyślą” albo „co ludzie powiedzą?”. Chcesz żyć i nie chcesz po równo, pragniesz życia i pragniesz śmierci, ale wiesz, że tak źle i tak niedobrze, żyć jest tak ciężko, a umrzeć — nie ma sensu, bo nie wiadomo, jak tam jest, skoro nikt stamtąd nie wrócił i nie opowiedział. Wszystko, co mówili Ci o mnie, co wyczytałaś w pobożnych, ściśle cenzurowanych książkach, jest co najwyżej półprawdą; bo jak stwierdził jeden poeta — „pisze się trochę tak, jak nie jest”. Tu przeczytasz tylko tak, jak jest, albo jak być powinno już dawno w Twoim życiu. Przepraszam, że posyłam Ci dopiero teraz tego gościa, co spisuje moje słowa. Nie jest doskonały ani tym bardziej święty, ale to dobry człowiek. Wiele przecierpiał, więc wiele może Ci dopomóc. Jeśli stwierdzisz, że to do Ciebie nie przemawia, cóż, odłożysz ten list między inne, z dawien dawna, i będziesz dalej szukać, aż znajdziesz. Masz jednak szansę raz na zawsze przestać bać się hurtem wszystkiego i przede wszystkim — siebie i wszystkich pozostałych, zwłaszcza tych, z którymi jakoś los Cię bliżej związał, postawił na drodze, dał szansę, a potem może ją odebrał? Jeśli tak, przepraszam, że stworzyłem taki świat, jaki jest aktualnie; że może mogłaś się kiedy indziej i gdzie indziej urodzić, np. w belle epoque (wcale nie był to zły wiek, ten XIX wiek) albo w wieku XXIII, który też będzie piękny. Póki co nie mogę obiecać, że znikną Twoje problemy zewnętrzne: widząc, co się dzieje dokoła, słuchając radia i surfując po necie, trudno czasem nie stracić nadziei. Jednak wierzę głęboko, że nadzieja poszła się tylko zdrzemnąć, a Ty sama poszłaś na długi spacer życiowy i trochę się pogubiłaś. Nic to — moja opieka zawsze była z Tobą i będzie zawsze.
A teraz oddaję głos mojemu człowiekowi, który napisze Ci dokładnie — jak szybko, nie wiem, ale najszybciej jak się da — jak uwolnić się od nieustannego strachu przed wszystkim i przed wszystkimi, a potem ruszyć w życie i pomagać innym, którzy również boją się wszystkich i wszystkiego, a na dokładkę mnie — który jestem tylko Miłością — i siebie samych. Nie do strachu Was stworzyłem! O, nie tak miało być, zupełnie nie tak…
Twój Tata
Mam nadzieję, że sprostam zadaniu, które — czuję — mam przed sobą. Chcę Ci choć trochę uświadomić, że nie musisz dłużej żyć w strachu przed życiem i śmiercią. Nie jestem prorokiem, a nawet jeśli, to mam nadzieję, że pokażę Ci jednak, jak w sposób naturalny, a nie „cudowny”, pokonać wszelkie lęki. Nie po to, żeby stać się zuchwałym czy zbytnim optymistą, albo co gorsza wykorzystać ten materiał, żeby przestać respektować prawo stanowione. Chodzi mi o uwolnienie Ciebie, jeśli masz dobre intencje i dobrą wolę; jeśli zaś nie, poradnik ten nic nie pomoże. Kto przewrotnie korzysta z osiągnięć teologii, filozofii czy psychologii, żeby szkodzić innym — paradoksalnie niech czyta dalej! Jestem pewien, że i Ciebie — piszę tylko teraz do tych, którzy chcą np. okraść bank albo oszukać na egzaminie — dotknie prawda i że zejdziesz z drogi, jaką zamyślasz teraz. Warto mieć czyste intencje i dobrą wolę! Powtarzam: bardzo warto!
Proszę tedy Ciebie, Stwórco kosmosu, wszystkich światów i naszej biednej Ziemi, abyś dotknął mnie, który jestem słaby, a muszę tym, którzy siedzą zniewoleni albo sparaliżowani strachem, rzucić snop światła do ich piwnic, gdzie ktoś ich zamknął albo dokąd sami uciekli, widząc, co się dzieje dokoła, a nie chcąc być zranionymi. Wybrali — bo co mogli zrobić? — wycofanie, ucieczkę, często w alkohol, papierosy, narkotyki, hazard — główne skutki bycia w lęku od poczęcia, od czasu, gdy nosiły nas matki, najlepiej jak umiały — tego też jestem pewien. Nawet jeśli jesteś dzieckiem „wpadką” albo z gwałtu, albo poczętym w jakikolwiek możliwy sposób… A nawet Ty z przyszłości, który począłeś się w sposób, jaki nam, żyjącym w początkach XXI wieku, nie jest znany, w strasznych warunkach, okolicznościach — nie rezygnuj, nie myśl, że żyć nie warto, że tylko „śmierć wyzwala”, bo samobójstwo to nie odwaga przed śmiercią i tym, co potem, ale strach przed życiem. Nie jest twoją winą, że małodusznie rozmyślałaś nieraz o odebraniu sobie życia. Znam to uczucie rozpaczy, pustki, straszne, nie dające się opisać cierpienie wewnętrzne, czysto psychiczne albo wręcz przeciwnie — czysto fizyczne, a może moralne, a może jeszcze jakieś inne… Rozumiem Twoją beznadziejną sytuację, Twoje strachy, Twoją panikę, która narasta w Tobie, gdy czytasz coś, czego może w życiu nie czytałaś. Coś, czego się boisz, to zmiana — boisz się, że w życiu nie ma nic stabilnego, że wszystko się tak szybko i prędko zmienia, że nie można nadążyć, że ucieka ciągle dzień po dniu, rok za rokiem, dekady i wieki, a nawet eony. Wiem, że z drugiej strony stałe jest tylko to, że cierpisz. Wszystko na zewnątrz jest coraz to nowe, rosną jak grzyby budynki, wieżowce, apartamentowce, miasta w szalonym tempie gonią gdzieś przed siebie, w odległą przyszłość, a Ty ciągle marazm, nuda, pustka, znużenie — i cała prawie że litania skarg i zażaleń. Nie masz przed kim ostatnio nawet się wypłakać, a i płakać też nie możesz, bo przecież łez nie wystarczyłoby na całe życie. Ich limit musi przecież wystarczyć na to, co nadejdzie, a czego tak panicznie się boisz, że wolisz wcale nie myśleć, niż myśleć. To znowu myślisz za dużo i nie możesz wieczorem usnąć, a jak uśniesz, to masz kiepskie sny, jak z kiepskiego horroru, albo nic Ci się nie śni, tylko jakaś ociężałość. Budzisz się zlana potem, ciężko oddychasz, a jak już złapiesz rytm, to rano masz uczucie, jakbyś wczoraj wypiła ze dwie ćwiartki, bo przecież wiesz, że pół litra na dwoje to najlepsza filozoficzna definicja „nicości”. Tej też się boisz, ale ona jest konkretna — nie szczęśliwość rozpłynięcia się w przezroczystym świetle i cieple, ale zimna, ciemna otchłań, w której spadasz i spadasz. Nagle spadasz na dno, ale to znowu nie dno, bo kiedy chcesz się odbić, to nic z tego — otwiera się kolejne i kolejne, nie możesz więc się nadal odbić. Tęsknisz, żeby było dno — choćby najgłębsze, ale solidne, betonowe dno, takie, które odbije Cię jak sprężyna i poniesie w górę, wysoko, na szczyt, czego obawiasz się tak samo jak dna. Wiesz przecież, że na szczycie jest mało miejsca, idą po tobie następni, a schodzenie jest wstydem i równie męczące — kto chodził w góry, wie. Więc rzucasz się w przepaść albo kurczowo trzymasz się szczytu. Ustępujesz coraz więcej, robisz innym miejsce, ale oni nadciągają grupowo, licznie i spychają Cię coraz bardziej ze szczytu. Nadchodzi chwila, gdy ktoś popycha Cię i spycha ze szczytu. Lecisz przerażona, bo nawet parasola Ci nie dał, o spadochronie nie wspominając, więc beznadziejnie upadasz znowu zbyt nisko. Ze złością powstajesz i mówisz sobie: „Teraz wam pokażę!”. I idziesz na inny, mniej oblegany szczyt, żeby z kolei kogoś zepchnąć; i tak cykl zaklęty się powtarza jak mantry wschodnie, jak wschody i zachody słońca, jak wszystko, co w naturze koliste, cykliczne i błędne.
Wreszcie koło czterdziestki rozumiesz, że ani szczyty, ani dna nie są dla ludzi dobre, że większość żyje na równinie, w małych dolinach i lekkich wyżynach. Cóż, witaj w klubie, za dwa miesiące skończę 41 lat i mogę sobie do lustra tylko rzec — „Lepiej późno niż wcale!”. Wreszcie, mając lat 60, 70 albo ileś tam, widzisz wstecz całą swoją linię życia i nagle uświadamiasz sobie, że w ciemnym lesie, przez który szłaś niemal całe dorosłe albo i wcześniej życie, to, co brałaś za ciemnego, groźnego zwierza, okazało się tylko niegroźnym w istocie krzakiem. Jesteś jak ten turysta, który zabłądził w górach i rzucał przed siebie w mroku, jaki zapadł, kamienie, żeby odkryć przepaść i nie wpaść tam. Póki słyszał odgłos, myślał, nie ma przepaści, ale po jakimś czasie odgłosy ucichły i zrozpaczony turysta stanął i nie chciał dalej iść. Przesiedział nad — jak sądził — przepaścią całą mroźną noc, a rano ze zdumieniem zauważył, że odgłosy kamieni zagłuszył mech — żadnej przepaści nie było. Kiedyś, jadąc z przyszłą żoną samochodem, zabłądziliśmy pod Kaliszem i w ciemnym lesie ani rusz do przodu — same pola — ani do tyłu, bo ciągle wracaliśmy w to samo miejsce. Wreszcie przypadkiem trafił się jakiś motel czy pensjonat i to czynny całą dobę, a my przede wszystkim zestresowani (bo kończyło się na dobitkę paliwo!) i zdygotani lękiem maksymalnie, usnęliśmy, choć w pokoju było zimno. Wcześnie rano ruszyliśmy dalej i nagle okazało się, że gdybyśmy pojechali jeszcze pięć kilometrów, znaleźlibyśmy stację benzynową! A obok był znak drogowy „Kalisz”! Niestety strach okazał się wtedy silniejszy — chcieliśmy szybko schować się choćby i w namiocie, poczuć grunt pod nogami. Szczerze mówiąc, do dziś nie wiem, dlaczego tyle rzeczy budziło moją trwogę. Oczywiście, jak niemal każdy z nas w tych czasach, trafiłem do lekarzy-psychiatrów, byłem nawet hospitalizowany w szpitalu dla nerwowo chorych, brałem leki. I co? Oczywiście, że leki trochę pomagają. W najlepszym jednak wypadku pozwolą „wrócić do zdrowia”, czyli do stanu sprzed problemu. A nie chodzi o to, żeby wracać do czegoś, bo do przeszłości powrotu nie ma. Chodzi o to, żeby ruszyć z miejsca i, nie spiesząc się — nie nadrobisz wszystkiego w dwa dni albo weekend! — nadrobić wszelkie życiowe zaległości. Do tego bowiem sprowadza się cały problem — w jakimś punkcie naszej osi czasu powstał fatalny problem, jakiś fatalny błąd — czy aby fatalny? A może był to szczęśliwy błąd? O tym też powiemy szerzej w dalszym ciągu naszej wyprawy w głąb siebie. I pamiętaj jedno — im więcej boisz się czytać, tym bardziej problem jest werbalny. Słowa to nie zabawki! Wiem, że to, co tu czytasz, dla Ciebie może być nowe, a zatem — im bardziej tkwisz w strefie komfortu — niepokojące, bo zmusi Cię, żebyś straciła jedyną pewną rzecz, jaką masz w sobie, może ostatni bastion — strach; nie jest Ci w tym idealnie, ale przynajmniej znasz „wroga”. Wiesz może — dzięki samorozwojowi, terapii, może nawet medytacji albo modlitwie — kiedy wróg atakuje, że np. w sytuacjach społecznych albo odwrotnie — panicznie boisz się być sama. Panowie raczej obawiają się sytuacji społecznych — panie raczej samotności. To też daje do myślenia.
Zacznij od jednej rzeczy: tu i teraz zrobimy jedną linijkę wolną dla Ciebie — wpisz, czego się boisz. Jeśli boisz się wpisać, bo po co, bo to i tak nic nie da — wpisz na siłę, na złość sobie, na przekór tym myślom, które teraz Cię dopadły: znam je wszystkie! Ja mogę wpisać: „Boję się wszystkiego, co było, jest i będzie” i „boję się wszystkich”. A Ty?