Stopa
Thriller metafizyczny
Czy zdrętwiała Wam kiedyś ręka albo noga aż do stanu całkowitej bezwładności, zupełnie pozbawiona czucia, dyndając jak nieżywa ryba trzymana za ogon?
— —
Obudził się w środku nocy i stwierdził, że umarła mu stopa. Nigdy wcześniej nie doświadczył całkowitego zdrętwienia jakiejkolwiek części ciała, zdziwił się więc niezmiernie. A może był też trochę głupi? Można przecież powiedzieć, że każdy jest trochę głupi. Stopa zachowywała się jak kawałek martwego, obcego ciała przyczepionego do reszty nogi. Uszczypnął ją, ale nic nie poczuł. A kiedy podnosił nogę, stopa majtała się bezwładnie na wszystkie strony. „Na co mi taka stopa, raczej będzie mi tylko przeszkadzać”.
A że był człowiekiem czynu, bo tak został wychowany, sięgnął po tasak, który trzymał pod łóżkiem, tak na wszelki wypadek. Oparł nogę o krzesło stojące obok, zamachnął się i z całej siły uderzył. Stopa została odcięta.
„Niezły cios” — pomyślał, tracąc przytomność.
Ocknął się, zanim zdążył wykrwawić się na śmierć, czyli po niedługim czasie. Ból, mimo wszystko, był możliwy do wytrzymania. Dobrze, że było ciemno, bo pokój został drastycznie zalany krwią. Takich widoków nie lubił.
Zawinął kikut nogi w prześcieradło. Ścisnął mocno. „No dobrze”.
Podszedł do okna, podpierając się krzesłem. „Na co mi taka stopa?”.
Wyrzucił stopę na podwórze. Mieszkał w parterowym domku, więc nie leciała długo.
— —
Stopę znalazł duży kudłaty pies. Chwycił ją w zęby i zadowolony umknął ze swoją zdobyczą.
— —
Psa zauważył czarownik. Przyjrzał mu się uważnie i stwierdził, że pies niesie w zębach ludzką stopę. W pierwszej chwili nie mógł uwierzyć swojemu szczęściu, bo od dawna już poszukiwał takiej stopy. Wyglądała na świeżo obciętą. Miał wobec niej swoje plany. Czarownik ruszył za psem.
Pies ze swoją zdobyczą umykał niespiesznie, chyłkiem, ale czarownikowi trudno było dotrzymać mu kroku. Nie wypadało mu biec, był bowiem znaną osobistością w mieście, tym bardziej że na ulicy zaczynali pojawiać się pierwsi przechodnie. Dniało.
„Ale co tam”. Czarownik zakasał swoją długą szatę i zaczął jednak biec, żeby nie stracić psa z oczu. „Jak brzmiało to zaklęcie?” — Usiłował sobie przypomnieć formułę na zatrzymanie uciekającego psa, ogólnie była to formuła na unieruchomienie każdego zwierzęcia. W swojej praktyce rzadko miał do czynienia ze zwierzętami. Miał to na końcu języka, ”kurczę”, musiałby zajrzeć do księgi. Pies był ciągle w zasięgu wzroku, a co równie ważne, głosu.
W końcu przypomniał sobie.
Zaklęcie zabrzmiało jak świst bicza i mało przypominało jakikolwiek ludzki język. W każdym razie podziałało. Pies stał jak wryty. Z pyska wypadła mu zakrwawiona ludzka stopa.
Czarownik rozejrzał się, czy go nikt nie widzi, chwycił stopę, wrzucił do swojej czarodziejskiej torby i poszedł. Był zadowolony, ale się nie uśmiechał, bo już zapomniał, jak to się robi. Za dużo obcował z demonami.
— —
Czarownik otworzył zardzewiałą furtkę i zarośniętą, wąską ścieżką podążył w głąb ogrodu. Tu mieściła się jego pracownia, niski, z zewnątrz wyglądający na zaniedbany, budynek. Wszedł do środka. Czego tam nie było… Położył zdobyczną stopę w pentagramie, wyrysowanym na wielkim, okrągłym stole. Dopiero potem założył rytualną pelerynę z magicznymi znakami i szpiczasty czarny kapelusz, który służył do wypluwania górą negatywnych energii, jak przez komin. Dlatego dobre wróżki miały na czubku kapelusza frędzle, odprowadzające szkodliwe energie do ziemi. Ale czarnoksiężnicy mieli w nosie czystość astralnego środowiska. Kapelusz służył również do ukrycia i zabezpieczenia siódmego czakramu przed intruzami. Peleryna też była czarna, tak jak czarne były jego czary, choć oficjalny powód był taki, że czarny jest kolorem ciszy. Trzeba jednak przyznać, że był wszechstronnym czarownikiem i przyjmował różne rodzaje zleceń.
Wyciągnął szklane buteleczki, z których biorąc po szczypcie, posypywał stopę kolorowymi proszkami. Zielonym, niebieskim i czerwonym. Mamrotał sobie coś pod nosem, a i tym razem dźwięki te nie przypominały za bardzo żadnego znanego ludzkiego języka. Te zabiegi zajęły mu trochę czasu, po czym usiadł na poduszce w pozycji medytacyjnej. I tak długo siedział.
Wybudziły go dzwony oznajmiające południe. Rozejrzał się wokoło, jakby z trudem rozpoznając otoczenie. Potem wstał bardzo szybko i za pomocą miotełki skropił stopę, stojącą w pentagramie, wodą. Prawdopodobnie święconą. Zdjął kapelusz i pelerynę, po czym wyszedł.
— —
— Nie zdawałam sobie sprawy, jaki z niego głupek — żaliła się matka Kemala sąsiadce, która przyszła ją odwiedzić tego dnia wieczorem.
— A wydawał się taki fajny chłopak…
— Wchodzę, a on w kałuży krwi, kikut owinięty prześcieradłem, leży i jęczy, prześcieradło całe czerwone. Pytam, co się stało, a on, że mu stopa umarła i że wyrzucił ją przez okno…
— Stopa mu umarła?
— Musiała zdrętwieć, a on nie wiedział co to…
— Nigdy mu wcześniej pewnie nie zdrętwiała…
— Tylko nie mów nikomu, bo się będą śmiali.
— No pewnie, nic nie powiem, jak grób będę milczała, ale co z jego pracą?
— Zapomnij, przecież był tragarzem.
— Takie nieszczęście! Ale trzeba powiedzieć, że odważny…
— Odważny?! Kikut mu opaliłam nad ogniem, aż skwierczało, aż smród był palonego mięsa…
— Takie nieszczęście…
— —
Nazajutrz śmiało się z Kemala całe miasto i czarownik dowiedział się, skąd się wzięła stopa. Niektórzy jej szukali, bo — jak wiadomo — nadawałaby się na niezły amulet. Albo talizman.
Mówiono, że Kemal wyrzucił ją przez okno. Ale gdzie? Pies nikomu tego nie powiedział, bo nie umiał mówić. Czarownik również nic nie mówił, bo nie chciał.
— —
Stopa rosła. Zaczęło się to zaraz po wyjściu czarownika. Stopa rosła równomiernie, a raczej rozrastała się równomiernie na wszystkie strony. Przybierała na wadze i objętości. Dawno już przekroczyła wszystkie, znane na ziemi, rozmiary butów. Była już taka duża, że palce i pięta wystawały poza obwód okrągłego stołu, który zaczął niebezpiecznie trzeszczeć.
Gdyby się tak obiektywnie przyjrzeć, nie dając się przerazić zjawisku niepohamowanego rozrostu, była to bardzo ładna stopa: z wysokim, elegancko wysklepionym podbiciem, cała śniada, zwieńczona, w miejscu obcięcia powyżej kostki, koroną krwawej purpury, której utrwalony połysk być może był efektem ubocznym działania czarodziejskich proszków.
Kiedy stopa osiągnęła rozmiar około dwóch metrów długości, stół nie wytrzymał. Blat pękł na pół, a stopa, być może pod wpływem paniki, wyskoczyła na zewnątrz, rozwalając okno. Trzeba by dodać: wielka czarodziejska stopa.
Poruszała się, jakby była częścią niewidzialnej nogi, kogoś idącego na dwóch nogach. Zginała się w palcach, unosiła piętą i przelatywała, a można by powiedzieć, że przepływała w powietrzu. Pozostawiała za sobą do cna rozgniecione krzaki. Kopnięciem przewróciła płot i poszła dalej.
Czarownik nie przewidział takiego obrotu sprawy.
— —
— O kurwa jebana w dupę mać! — Czarownik ze zgrozą przyglądał się zdemolowanej pracowni. Już po drodze zaczął się domyślać, że efekty jego magii znacznie przekroczyły oczekiwania, a nawet mocno zboczyły z torów tych oczekiwań. Wywnioskował to po śladach. I to jakich!
— O ja pierdolę! W pizdu rozjebane! — Potem zdał sobie sprawę, że przeklina, czego nie robił już od bardzo dawna. „Kurwa, ale wiązanka…”.
Kiedyś był adeptem ścieżki duchowej. Mieszkał wraz z innymi uczniami w klasztorze przyczepionym do szczytu niebosiężnej góry, tak że często widział przepływające w dole chmury. To było niesamowite miejsce.
Od dziecka czuł powołanie, żeby poświęcić się Bogu czy jakkolwiek To nazywano. Już w wieku dwóch lat jego ulubioną zabawką był dubbyjski różaniec. Nie służył mu do wywijania. Przesuwając między palcami paciorki, powtarzał swoją dziecinną mantrę „mama-tha-tha-mana”. W wieku lat dwunastu udał się do klasztoru. Wędrówka i wspinaczka tam, ze starym Lilamą, zajęła trzy miesiące. W ostatnim etapie zostali wciągnięci na linach w plecionych wakanowych koszach. Potem już tylko tysiąc sto dwadzieścia trzy wykutych w skale schodów.
Przeor Talama lekko uśmiechnął się na widok chłopca. Dotknął go w okolicy serca i ten poczuł rozlewające się po całym ciele przyjemne gorąco. Dopiero wtedy zrozumiał, jak bardzo był przemarznięty.
Wkrótce nadano mu nowe imię. Nie używał go, już od czasu, gdy wstąpił na ścieżkę czarownictwa. Nie wypadało. Imię leżało zepchnięte w otchłań niepamięci. Nawet w myślach go nie wymawiał. A imię z dzieciństwa, które mu nadano po urodzeniu? Było już od dawna zupełnie obce i nieprzystające. Nie utożsamiał się z nim. Teraz był po prostu czarownikiem. I tak o sobie myślał.
Nie był ani młody, ani stary. Przez jakiś czas stosował wprawdzie techniki fizycznej nieśmiertelności, których nauczył się od pewnego tysiącletniego jogina, ale potem zwątpił w sens tak długiego życia na ziemi i zaprzestał. Ćwiczenia na pewno zrobiły jednak swoje i zachował sprawność.
Nie był ani zły, ani dobry. On sam nie uważał, żeby oddalił się zbytnio ze ścieżki duchowej, jednak… robił przecież takie rzeczy, i to dla pieniędzy. Czasami czuł się jak odstępca, żeby nie powiedzieć zdrajca. Ale przynajmniej starał się nie przeklinać.
Nie był ani niski, ani wysoki. Ani gruby, ani chudy.
Po tym napływie wspomnień spróbował się uspokoić. Usiadł, zamknął oczy i skupił spojrzenie wizji w górnym prawym rogu. „Tylko frajerzy używają szklanej kuli”. Jest, była tam. Widział ją. Szła sobie drogą na zachód. Obraz nie był zbyt wyraźny.
Dopiero teraz zastanowił się, która to była stopa. Dotychczas był przekonany, że była ona prawa. Przyjrzał się swojej wizji uważniej…
— —
To była lewa stopa. I w dodatku szła na wschód, szerokim dziedzińcem, a nie — jak się wydawało czarownikowi — na zachód. Może te wszystkie komplikacje wynikały właśnie z tego powodu, że to była lewa stopa, a nie prawa. Lewa nie nadawała się do niczego. I każdy powinien o tym wiedzieć.
Tak więc stopa szła sobie szerokim dziedzińcem na wschód, a właściwie na wschód południowy, a za nią podążali zafascynowani i przerażeni jej widokiem gapie, choć można by ich nazwać uczestnikami pochodu. Ich liczba rosła w postępie geometrycznym. Po niedługim czasie za stopą podążał już cały tłum.
A droga wiodła do stolicy cesarstwa.
— —
W sali audiencyjnej, na ogromnym złotym tronie, cesarz Nus ad Din I wysłuchiwał raportu ministra spokoju El Dżalika, który był szefem tajnych służb. Taka była oficjalna nazwa jego resortu — Ministerstwo Spokoju. Było jeszcze Ministerstwo Dobrobytu czyli Gospodarki, Ministerstwo Bogactwa (Finansów), Ministerstwo Mądrości i tak dalej.
Cesarz Nus ad Din I przypominał starą purchawę i był wystrojony jak tylko może być cesarz na złotym tronie. Sala audiencyjna była ogromna i wspaniała. Minister spokoju wyglądał na szczwanego lisa, co na tym stanowisku nie było niczym dziwnym.
— Otrzymaliśmy informacje, wasza cesarska mość, że w drodze do stolicy jest wielka czarodziejska stopa, za którą podąża wielki tłum poddanych waszej cesarskiej mości.
— Wielka czarodziejska stopa? — po twarzy monarchy przebiegł cień zaniepokojenia.
— Chodzi o zjawisko magiczne. No stopa… taka wielka…
— Czy to zjawisko magiczne ma charakter materialny?
— Taak. Mamy nad wszystkim kontrolę. Są tam już nasi najlepsi agenci. Próbowali jej dotknąć. Da się to zrobić, ale ona tego nie lubi. Kopie na boki. To znaczy tych, którzy usiłują jej dotykać. Nie kopie mocno, ale jeden z moich ludzi ma połamane żebra. W końcu jest wielka…
— Jak wielka?
— Ma ze dwa metry długości i jest całkiem ładna.
— I tak sobie idzie?
— Zmierza drogą do stolicy, a za nią wielki tłum, powinna tu być za kilka tygodni, jak tak dalej pójdzie, jak idzie.
— I co to oznacza? Jak mamy zareagować na tę… na to zjawisko magiczne?
— Myślę, o najpotężniejszy, że to leży w kompetencjach ministra cudów. Przydałoby się go o to zapytać.
— Wołać ministra cudów — zaordynował cesarz, starając się, by jego drżący głos zabrzmiał władczo. Bo tak naprawdę był przerażony.
— —
Czarownik, sobie tylko znanym sposobem, przedostał się na pierwszą linię pochodu. Widać skorygował pomyłkę kierunków geograficznych. Jego nagłe pojawienie się nie wywołało żadnej reakcji uczestników, ponieważ uwaga wszystkich skoncentrowana była na stopie, która w swoim marszu przedstawiała zaiste przedziwny widok. Czarownik zaś, przebrany za zwykłego człowieka, wyglądał normalnie. No prawie, jeśli nie spojrzało się w jego dzikie oczy.
— Ale chryja — mruknął pod nosem, chociaż tłum wznosił co jakiś czas okrzyki „Alleluja” na cześć wielkiej stopy. — Totalnie to spierdoliłem. — Od czasu incydentu w pracowni rzeczywiście zaczął przeklinać.
Ludzie podążający za stopą znajdowali się w stanie jakiegoś szaleństwa czy ekstazy, wykazując niezwykły entuzjazm. Byli tam biedni i bogaci, kupcy, rzemieślnicy, robotnicy i arystokraci, włóczędzy i żebracy.
„Wszystkie stany” — pomyślał czarownik, który nie identyfikował się z tłumem emocjonalnie. Nie udzielało mu się. Miał silnie zbudowane ciało astralne z potężną strefą buforową, co jest charakterystyczne dla jego profesji. Tym razem odczuł jednak pewną pokusę, aby przyłączyć się do wznoszenia okrzyków. Dziwne. Zdusił to w zarodku.
„No i co mam, kurwa, zrobić?” — zastanawiał się usilnie, a jego chmurne czoło pobruździła wielka, idąca w poprzek zmarszczka. I wtedy stał się mały cud w topografii twarzy czarownika. Coś, co nie zdarzyło się od bardzo, bardzo dawna. Jego twarz rozjaśnił uśmiech. Wiedział już, co robić.
Trudno było jednak robić cokolwiek, a tym bardziej to, co chciał zrobić czarownik, podążając szybkim krokiem w ciżbie ludzkiej, będąc popychanym i potrącanym, ponieważ stopa, utrzymując dość ostre tempo, nie dawała nikomu odpocząć. Chociaż mogłaby pewnie iść jeszcze szybciej.
Czarownik rozejrzał się wokoło. Tak, i tym razem nie zawiódł się na ludzkiej przedsiębiorczości. Wśród tłumnego pochodu dostrzegł tu i ówdzie wozy ciągnięte przez konie. Przepchnął się do tyłu, po prostu zwalniając kroku. Zamienił kilka słów z woźnicą. Nie mylił się. Okryty plandeką wóz, ciągnięty przez dwa konie, był do wynajęcia. Musiał zapłacić z góry, a z woźnicą nie dało się targować.
W środku wozu było jeszcze goręcej, ale usiadł wygodnie na derce i spróbował zatopić się w sobie. Otaczała go wrzawa idącego tłumu. Westchnął i wsadził sobie do uszu zatyczki z pszczelego wosku.
— —
Minister cudów Al Dżamali był wysokim, starym czarownikiem z długimi siwymi włosami, w pełnym rynsztunku, to znaczy w czarodziejskim płaszczu, szpiczastym kapeluszu i w złotych szpiczastych butach, które musiały mieć dobre pięćdziesiąt centymetrów długości. Miał nawet różdżkę — zmyślnie łączony heban ze srebrem — i starą księgę obitą w skórę, ze złotymi tłoczonymi znakami na okładce. Nie miał tylko brody, był gładko ogolony na twarzy. Wyglądał zaiste wspaniale i profesjonalnie, a powietrze wokół niego skrzyło się elektrycznością. W swoich stajniach miał nawet najprawdziwszego smoka. Podobno. Tak mówiono.
Minister cudów skinął na powitanie głową jego cesarskiej mości. Uprzejmie, ale nie służalczo. Komu innemu by nie uszło powitanie cesarza bez pełnego ukłonu, ale on był przecież nadwornym magiem, wzbudzającym strach i podziw u dworzan, a nawet pewien respekt u samego władcy.
— Wiem wszystko — zaczął, nie pytając, a jego niski głos ze studni magicznej mocy podziałał na cesarza uspokajająco. — I wiem, co trzeba zrobić, wasza cesarska mość — dodał grzecznościowo na koniec, jakby przypomniał sobie, z kim rozmawia.
„Arogancki skurwysyn, jak zwykle” — pomyślał Cesarz Nus ad Din I. „Ale wie, co robić”. I uśmiechając się wyniośle, raczył zapytać:
— Co doradzasz?
Wyraz twarzy ministra cudów był nieprzenikniony. Oczywiście usłyszał myśli Nus ad Dina, ale nie przejął się tym wcale. „Pierdolony Ignorant”. Po czym przemówił basowo:
— Zbadałem stare przepowiednie, o miłościwe słońce wszechświata. — Postanowił, że niegłupio będzie się jednak trochę podlizać, i od razu zauważył zadowolenie płynące od cesarza. — Przepowiednie z czasów dziada twojego dziada i dziadów jego dziadów (nie chciał przesadzić), w każdym razie jeszcze z czasów Diamentowej Dynastii, i mówią te przepowiednie wyraźnie o wielkiej czarodziejskiej stopie, która zjawi się w stolicy na cesarskim dworze…
— Po co się zjawi? – zapytał Nus ad Din I, a jego głos był słaby.
— Zjawi się wielka czarodziejska stopa — zadudnił nadworny czarownik. — Na czele niezliczonych tłumów twoich poddanych, o miłościwy, aby… — I tu zawiesił dramatycznie głos.
Cesarz słuchał znieruchomiały, patrząc niepewnie.
— Aby złożyć ci pokłon, władco świata. To mówią przepowiednie.
Nus ad Din I wypuścił długo wstrzymywane powietrze I odprężył się z ulgą.
— Możesz odejść ministrze cudów — powiedział łaskawie, a na jego pobladłą twarz powróciły kolory.
Nadworny mag odwrócił się na pięcie i płynnym krokiem oddalił się od tronu, a jego długi czarodziejski płaszcz sunął za nim, jak tren panny młodej.
— —
Wozem trochę rzucało i czasem podskakiwał na nierównościach. Może nie było to idealne miejsce do wejścia w odmienny stan świadomości, ale czarownikowi wkrótce się to udało. Skanował stopę. Tak, posiadała pewien rodzaj inteligencji. Tego się obawiał, lecz tak to często bywa z magicznymi obiektami. Tak, posiadała pewien rodzaj własnej woli. „Cholera”. Wyglądało na to, że jest uparta. Czerwona, czerwoniutka aura. To go akurat nie zdziwiło. A percepcja? Była percepcja. Stopa odbierała informacje z zewnątrz za pomocą drgań powietrza. To znaczy, że coś słyszała. Odbierała i przetwarzała informacje. I chyba w jakiś sposób widziała. „Czy za pomocą dużego palca?”. Zastanowił się.
Czarownik wytężył uwagę i spróbował, najpierw delikatnie, narzucić stopie swoją wolę. ”Skręć lekko w prawo.” No cóż, droga była w tym miejscu prosta. „Może idzie tak, jak prowadzi droga?”. ”Zatrzymaj się! Stopo, stop!” — to było nawet trochę zabawne. Poczułby, gdyby się udało, bo wóz niechybnie by stanął. Próbował jeszcze na wszelkie sposoby, zakładał stopie silnie wizualizowaną magiczną uprząż i tak dalej. Nic to nie dawało. Stopa szła przed siebie drogą. Czarownik wyjął z uszu korki i wyciągnął się na wznak. ”Nic to, kurwa, nie daje”. W sumie już się uodpornił. Smak porażki nie był mu obcy. Wyczerpany zasnął.
— —
Stopa zatrzymała się dopiero trzeciego dnia wczesnym wieczorem, nad jeziorem, a dokładnie mówiąc, w jeziorze Tilaka. Po prostu zatrzymując się, zarządziła postój dla tysięcy ludzi podążających za nią w pochodzie. Liczba ich ciągle rosła i to zdawało się nie mieć końca. Ludzie pozostawiali swoje domy, warsztaty, sklepy i pałace i podążali za stopą. Napływali z każdego zakątka cesarstwa. A za pielgrzymującymi ciągnęli ci, którzy chcieli na tym zarobić. Były więc wozy z zaopatrzeniem, tak że w obrębie pochodu można było kupić niemal wszystko. Zjawili się też obwoźni rzemieślnicy: szewcy, fryzjerzy, jubilerzy (modne stały się różne ozdoby w kształcie stopy, zawieszki, broszki i kolczyki ze srebra i ze złota, i z miedzi), a także ladacznice (modny stał się także fetyszyzm stóp).
Stopa, nie zwalniając, weszła wprost do jeziora Tilaka. Chlapała i podskakiwała i widać było, że sprawia jej to niemałą radość. Czasami znikała pod powierzchnią wody, by po chwili na powrót się wynurzyć. Nie oddalała się jednak od brzegu.
Trwało to bardzo długo, ale jedno nie ulegało wątpliwości — stopa nie potrafiła pływać.
— Wielka czarodziejska stopa nie umie pływać! — powtarzano sobie w całym obozie, który powstał nad brzegami jeziora.
— Co mówicie?
— Że nie umie pływać!
Wtedy wielka czarodziejska stopa poszła po wodzie. Oddalała się od zebranych na brzegu tłumów szybkim krokiem, znacząc ślady na wodzie rozchodzącymi się kręgami. Wszyscy wiedzą, jak ogromne jest Tilaka. Niektórzy nazywają je morzem i nie ma w tym dużej przesady.
Wybuchła panika. Co odważniejsi próbowali płynąć za nią. Szybko jednak zawracali. Nie mieli szans jej dogonić. Stopa stawała się coraz mniejsza i mniejsza, zamieniła się w maleńki punkcik pośród wód otchłani, aż w końcu zniknęła im sprzed oczu. Rozległy się lamenty kobiet, a zaraz potem płacz dzieci.
— Odeszła stopa! Biada nam, biada!
— Za kim teraz pójdziemy?!
— Obraziła się, trzeba było nie mówić, że nie umie pływać!
— Obraziliśmy wielką czarodziejską stopę! I słusznie nas opuściła!
A Czarownik, który to wszystko widział, miał naprawdę idiotyczną minę.
— —
Jakaż była radość zgromadzonych, kiedy bladym świtem ujrzeli powracającą po wodzie stopę. A trzeba przyznać, że się nie rozpierzchli, tylko wiernie czekali.
Mówiono, że poszła porozmawiać z duchem jeziora Tilaka.
Mówiono, że na drugim brzegu poselstwo niebiańskie jej oczekiwało.
Mówiono, że pokonała wodnego potwora, którym tradycyjnie straszono dzieci, kiedy chciały się wykąpać.
A czarownik naprawdę nie wiedział, co ma o tym myśleć. Choć nigdy by się do tego nie przyznał. Bo taki miał zawód.
Stopa wyszła z wody w pierwszych promieniach wschodzącego słońca. Porównywanie jej do Afrodyty byłoby ryzykowne, ale potem znaleźli się i tacy. Piewcami wielkiej czarodziejskiej stopy zwani. Już wtedy zaczął się szerzyć kult czarodziejskiej stopy. Powstały modlitwy typu: ”Wielka czarodziejska stopo, chroń nas od złego” i inne. Klękano przed nią lub bito pokłony. Stopa zdawała się na to nie zwracać uwagi, ale być może czuła się mile połechtana.
A więc stopa wyszła z wody i raźno wstąpiła na stertę przyszykowanych jej troskliwie koców i ręczników.
Ten dzień został potem nazwany Świętem Kroczącej Po Wodach Tilaka Wielkiej Czarodziejskiej Stopy.
— —
Czarownik widząc, że nic nie wskóra, postanowił wrócić do miasta, gdzie zajął się swoimi sprawami. Dziwiło go tylko, że stopa nie umie pływać.
— —
Podobny scenariusz postoju powtórzył się nad morzem Ardanejskim, wzdłuż którego brzegu biegła droga, oraz nad jeziorem Pakala, zwanym Cesarskim, skąd niedaleko już było do stolicy.
A stolica była gotowa na przyjęcie wielkiej czarodziejskiej stopy. Wzdłuż przewidywanej trasy pochodu została przystrojona girlandami kwiatów, odnowiona (przynajmniej z wierzchu) i wysprzątana. Podejrzany element został również uprzątnięty, to znaczy pozamykany w więzieniach. Ogromne napisy na transparentach głosiły: „WITAJ, WIELKA CZARODZIEJSKA STOPO!”, „LUD STOLICY POZDRAWIA WIELKĄ CZARODZIEJSKĄ STOPĘ” i tak dalej.
— —
— Chodzą słuchy, że wśród moich poddanych szerzy się kult wielkiej stopy — zagaił cesarz Nus ad Din I do ministra cudów, kiedy przechadzali się po wspaniałych pałacowych ogrodach. — Podobno nawet się do niej modlą…
— Ach, to nam bardzo pomaga — przemówił minister swoim niskim głosem. — To znaczy, jego miłościwemu majestatowi — poprawił się zaraz. — Bo kiedy stopa odda już pokłon waszej cesarskiej mości, wszyscy będą wiedzieć, komu naprawdę należy się cześć i chwała.
— Ale jak stopa może się pokłonić? — To pytanie nurtowało już od dawna cesarza.
— Na pewno czarodziejska stopa znajdzie jakiś sposób, by wyrazić swoją cześć wobec jego wysokości — gładko odpowiedział minister cudów.
Dnia trzydziestego piątego oktawata wielka czarodziejska stopa wkroczyła do miasta. Ten dzień został później nazwany… chwileczkę, teraz to jeszcze tajemnica. A co do kalendarza późnego cesarstwa Ardamanu, to trudno byłoby wyjaśnić jego zawiłości, mamy zresztą mało danych. Część badaczy przychyla się do hipotezy, że był liczony według obrotów Wenus.
Trzy tygodnie trwała podróż stopy.
No więc, kiedy wielka czarodziejska stopa wkroczyła do miasta, było hucznie. Były wiwatujące tłumy i tak dalej. I wszystko odbywało się w miarę sprawnie i według planu, to znaczy przemarsz stopy ulicami stolicy. Trasa była wytyczona tak, by prowadziła do pałacu cesarza.
I stopa tak szła, a za nią ludzie, w większości ogarnięci entuzjazmem na granicy histerii czy też ekstazy, niektórzy uroczyście poważni, a niektórzy śmiertelnie poważni, jakby byli naprawdę świadomi doniosłości wydarzeń. Dzieci były rozbrykane. Stopa miała rzeczywiście potężny wpływ na psychikę ludzi i sam jej widok wywoływał silne wrażenie niesamowitości.
— Czuję się taka odrealniona, kochanie.
— Ja też, kochanie, ja też, to zadziwiające.
I stopa wkroczyła do pałacu, a za nią pochód.
I tak szła przez kolejne bramy, a strażnicy prężyli się przed nią ze swoimi halabardami. Kiedy minęła siódmą bramę, gwardia pałacowa utworzyła szpaler, zwężając szerokość pochodu do rozsądnych granic, ale i tak to wszystko zbyt rozsądnie nie wyglądało.
I kiedy stopa znalazła się w sali audiencyjnej, cisza nastała jak makiem zasiał. Stopa stanęła przed tronem.
Cesarz Nus ad Din I uśmiechnął się i nabrał powietrza. Nabrał też kolorów. W spontanicznym geście powstał z tronu, co zdarzyło mu się przy powitaniu po raz pierwszy, i stanął naprzeciw stopy. Obie ręce miał podniesione, jak wtedy, gdy się chce kogoś wyściskać. Ale jak tu wyściskać stopę. I to w dodatku dwumetrową. Wszyscy patrzyli. Wszyscy czekali. Czas stanął w miejscu, a chwila ta wydawała się trwać w nieskończoność.
— —
Czarownik po powrocie do miasta usiłował zajmować się innymi sprawami, ale coś mu to nie wychodziło. Chcąc, nie chcąc, mimo mentalnej dyscypliny, jaką wdrożył, jego myśli krążyły ciągle wokół stopy. Niby wszystko było takie samo jak przedtem, ale miał wrażenie, że już nie jest takie samo, a co najważniejsze, że on sam już nie jest taki sam.
Od czasu wydarzeń ze stopą czarownik zauważył u siebie następujące zmiany:
a) zaczął przeklinać, nad czym zgoła nie panował,
b) zaczął się uśmiechać, ba, nawet w głos się zaśmiewał,
c) odczuwał pewne wzruszenie na widok małych dzieci, kotków, piesków, i
d) raz nawet chciał pomóc zapłakanej dziewczynce, szukającej mamy, ale udało mu się powstrzymać w ostatniej chwili.
Analiza tych zmian wykazała, że dotyczą one stanów emocjonalnych. W grę wchodził śmiech, płacz, złość, wzruszenie — wszystko się zgadzało. Przeprowadzając rozumowanie na ten temat, czuł się normalnie, ale już sam temat bardzo go zaniepokoił. Uczucia nie były jego mocną stroną, były raczej chyba domeną kobiet. A nie czarowników. Poświęcił przecież długie lata na trening, by nic nie czuć. Bo uczucia tylko mu przeszkadzały. A tu trach! Taka stopa. I powódź uczuć. W rzeczy samej — problem. Trzeba by mu zaradzić.
Przypomniał sobie swoją pierwszą miłość. Praktykował wtedy jako uczeń u starego mistrza sztuki czarodziejskiej w mieście Uru. Było to już po opuszczeniu górskiego klasztoru.
Spotykał się z nią wieczorami.
Pierwszy raz zobaczył ją na targowisku, dokąd stary czarownik wysyłał go po sprawunki. Sprzedawała kwiaty i sama wyglądała jak kwiat. Jemu zaś jawiła się jako kwiat najpiękniejszy. Stanął i nie mógł oderwać od niej oczu. Podała mu żółtego tulipana. Przyjął go i przyciskając do serca, pobiegł przed siebie. Zgubił wtedy wszystkie zakupy.
Odtąd przychodził codziennie. Przynosił jej kryształy i magiczne paciorki, a ona dawała mu kwiaty, nieodmiennie żółte tulipany. Bazar był sławny, bogaty, ogromny, wiadomo — suk w mieście Uru, była wiosna, a oni tacy młodzi.
W końcu spotkali się sami któregoś wieczora. W końcu się kochali. Chcieli uciec razem. W końcu się wydało.
I stary czarownik zmusił go, by złożył swą ukochaną w ofierze. W krwawym rytuale wulu-jama.
I tak się stało. I odtąd nic już nie czuł, nie uśmiechał się i nie płakał.
A teraz poczuł, że ma oczy pełne łez, kapiących na rytualną księgę zaklęć na demony.
Demony przyglądały się temu z niedowierzaniem.
— —
Cesarz wstał z tronu, by powitać stopę, a ona stała naprzeciw cesarza. Czas się zatrzymał, nawet nikt nie mrugnął, jakby film stanął. Zastygli w milczeniu.
— —
Pho Lin Q mieszkał pod mostem. Zbił tu sobie domek z desek i to mu wyraźnie wystarczało. I odpowiadało. Należał do tej kategorii ekscentryków, którzy uważają, że nie należą do żadnej kategorii. I trzeba przyznać, że takich ludzi jest na tyle mało, że jeden drugiego może przez całe życie nie spotkać.
Pho Lin Q siedział sobie nad brzegiem rzeki Liżje w miłym cieniu. Siedział dość nieruchomo, ale zarazem w sposób zrelaksowany. W jego wyglądzie było coś przyjemnego, uspokajającego. Tak to odczuwał również czarownik, który przyszedł odwiedzić starego przyjaciela. Był to zaiste wyjątkowy przyjaciel, ponieważ prawdziwy czarownik nie ma żadnych przyjaciół. Przyszedł po radę.
Pho Lin Q cieszył się opinią filozofa i mędrca, chociaż, czy się cieszył, to w jego przypadku nie było wiadome. Ucieszył się jednak z odwiedzin czarownika.
— Odwiedzają mnie raczej szkolne wycieczki i delegacje ze stolicy, ale przyjaciel to cenny, rzadki okaz. Stałem się już instytucją muzealno-konsultingową.
— Czcigodna instytucjo, to zaszczyt móc złożyć ci pokłon.
— Ty? Ty żartujesz? Największy ponurak żartuje i się uśmiecha? Nie do uwierzenia!
— No właśnie. — Pokiwał głową czarownik i posmutniał, bowiem przypomniał sobie, że ma problem. — I o tym chciałem porozmawiać z tobą…
— —
Czas się zatrzymał. Stopa naprzeciw cesarza. Cesarz naprzeciw stopy. Wszyscy czekają na to, co się zdarzy, a tu nic. Nie wiadomo.
— —
— I o czym byś chciał porozmawiać?
— O uczuciach. Uczuciach i emocjach. No wiesz, co słychać w ogóle, co u ciebie, jak się pozbyć uczuć, jak to zablokować? — Czarownik w toku wypowiedzi sam się zreflektował, jak bardzo był zdenerwowany.
— Rzeczywiście, zmieniłeś się, przyjacielu…
— Tak, zmieniłem się na gorsze, nie wypada czarownikowi…
— Płakać?
— Tak, płakać… A skąd wiesz? A, no ty wiesz, ty jesteś mądry, jesteś mędrcem, no szamanem…
— Niekoniecznie na gorsze. — Pho Lin Q patrzył na czarownika uważnie. — Ale zamknij się teraz i posłuchaj, bo rzeczywiście trajkoczesz jak baba na bazarze.
Na te słowa czarownikowi stanęły łzy w oczach, bo przypomniał sobie o swojej pierwszej (i jedynej) miłości. Ale się zamknął. „Stul pysk” — pomyślał sam do siebie i zrobiło mu się wesoło.
— Niekoniecznie na gorsze, przyjacielu, może to wyjdzie na dobre, a nawet dobre bardzo, ale nie będzie to takie łatwe. Praca z emocjami wymaga treningu. Transformacja musi nastąpić. Wtedy włączone zostaną uczucia, szczególnie te, których nie chcesz, w twoje pole energii i twoje pole stanie się potężne. To tak, jakbyś wrogie armie zdołał na swoją stronę skaptować.