E-book
10.29
Statystyczny

Bezpłatny fragment - Statystyczny

czyli Lusterko na przełomie życia


5
Objętość:
307 str.
ISBN:
978-83-8189-540-8

Rodzinie mojej: Mamie, żonie Danucie oraz córkom Karolinie i Katarzynie

Rysiek wyjął telefon z kieszeni, spojrzał na wyświetlacz, wcisnął przycisk i powiedział:

— Dwanaście tysięcy kroków już zrobiliśmy.

— Ooo, niezły wynik. Zmachałem się nieźle przy dzisiejszym upale — oznajmiłem, po czym zaproponowałem: — Może napijemy się czegoś po drodze?

Nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Zbliżyliśmy się do lokalu po drugiej stronie ulicy, o wdzięcznej nazwie Pijalnia Retro. Dobry to pomysł, albowiem obaj jesteśmy już w wieku retro, co można z łatwością stwierdzić bez bliższego przyglądania się nam obu. Wszelkie „sentymenty” jednak robią na mnie wrażenie i lubię je oglądać, tudzież z przyjemnością odwiedzam. Lokal był nowocześnie urządzony, z umiejętnie powplatanymi detalami z czasów przyjaznej dyktatury zza wschodniej granicy. Nad barem, na półce, ustawione było radio Poemat, dzięki czemu od razu robiło się sielsko na myśl o wersie z piosenki Maryli Rodowicz: „Pełna miska i radio »Poemat«”. Dobrze to wróżyło na początek — powinno być sielsko i miło.

Na ścianie, po lewej stronie od baru, znajdowało się coś jakby kolaż złożony z różnych okolicznościowych tabliczek z tamtej epoki, zamieszczonych na tle czarno-białych gazet. Były to tabliczki oryginalne, jak też kopie blaszane, a nawet plastikowe. Ciekawie wyglądał Zakaz zwałki, czyli tablica z czasów zrębu, gdzieś z głębokich Lasów Państwowych. Bardzo pasująca do okoliczności to tablica, jakby ostrzegająca klienta przed przedawkowaniem trunków. Były tablice ostrzegawcze, takie jak: Nie naprawiaj bezpieczników drutem, Zakaz Palenia czy popularna trupia czacha z napisem: Nie dotykać! Urządzenie elektryczne. Znajdowała się tam również tabliczka informująca: Alkohol podajemy tylko do konsumpcji, która przypominała czasy, kiedy amatorzy napitku, pomimo że nie jedli i nawet nie mieli ochoty na jedzenie, to jednak za jedzenie dopłacić musieli. Popularna odzywka barmanek w tych czasach brzmiała: „Bez jedzenia nie ma picia”. Na dość znaczącej pozycji umieszczono napis Milicja, a obok reklamę ówczesnej odpowiedzi na zachodnią, zgniłą Coca-Colę, czyli naszej rodzimej Polo-Cockty. Najbardziej rozbawiła mnie tablica głosząca: Państwowy punkt unasienniania zwierząt. Pamiętam, jak widywałem takie tabliczki gdzieś na wsi, umieszczone na domach. Nawet gdy należałem do starszych roczników szkoły podstawowej i wiedziałem co nieco o prokreacji, zarówno ludzkiej, jak i zwierzęcej, to jednak taki punkt kojarzył mi się ze sprzedażą nasion, coś jakby ziaren na paszę. Taki był mój tok myślenia. Gdy to sobie przypominam, uśmiecham się pod nosem, jednocześnie przywołując myśl o edukacji seksualnej. Odpowiedź moja na tę edukację jest tylko jedna — edukować. Amnezja totalna i alzheimer w ludziach siedzi, zapomnieli, jakie w dzieciństwie mieli kłopoty z tym związane. A dziś czasy są całkiem inne — malec, nawet za pomocą kilku kliknięć, wchodzi w klimaty, które przyzwoitemu człowiekowi nawet by do głowy nie przyszły. Edukacja więc potrzebna jest na wczesnym etapie, aby dziecko wybrało właściwą drogę.

Myślałem, że powieszenie istniejących już gdzieś kiedyś szyldów i dołożenie do tego starych gazet to nic takiego, a okazuje się, że to sztuka jest, ponieważ pod spodem, drobnym wprawdzie drukiem, podpisał się autor projektu całej tej ściany — jakiś Kola…. Artysta rosyjski pewnie… bo amerykański podpisałby się przez „C”. Poza tymi wszystkimi szyldami był też jakże niezrozumiały dla nas napis, że… Alkohol szkodzi zdrowiu.

Rysiek zamówił dwa piwa i usiedliśmy przy stoliku. Zebrało nam się na głębokie tematy — szkodliwości, zdrowia i ekologii.

— My już jesteśmy w takim wieku, że powinniśmy zadbać o siebie — powiedział.

Podziwiam pozytywny stosunek do życia, jaki reprezentuje. Ma zamiar zmienić w życiu wszystko, by dbać o swój stan zdrowia.

— Teraz do ciebie dociera, że jednak dobrze by było doczekać tej chwili i zrujnować trochę ZUS. Trudne to będzie, podczas gdy prawie pięćdziesiąt lat niedługo, jak już praca u podstaw została zrobiona.

— Pozytywista się znalazł! — odpowiedział z lekką ironią w głosie.

— Coś zrobić można, ale nawyki są już przez tyle lat wypracowane.

— Wpuść trochę romantyzmu w tę tępą proletariacką duszę i pomyśl inaczej — skrytykował moją postawę.


Trzeba przyznać jednak, że miał rację. Najwyższy czas i ostatni dzwonek. Nie sprzyjał nam cygański tryb życia, życie na walizkach, takie wędrowanie ze swoim warsztatem. Jeździliśmy po kraju, tracąc cenny czas i jeszcze cenniejsze zdrowie. Grzebanie w instalacjach klimatyzacji i jej montaż stanowiły kiedyś dla mnie nadzieję na lepsze jutro. Pracowałem całe życie na hali, montując sprężarki. Praca to była monotonna i bez perspektyw. Gdy pojawiła się okazja na zmianę, szybko podjąłem decyzję, z nadzieją na satysfakcję. W firmie Wento-klim — klimatyzacja, wentylacje, pneumatyka i technologia materiałów sypkich — przyszłość wydawała mi się lepsza. Szybko jednak okazało się, że ta praca jest wielkim rozczarowaniem, co z roku na rok wpędza mnie w coraz większą depresję. Cierpieliśmy wszyscy — ja, Grażyna i Janek, nasz piętnastoletni syn. Analogicznie do zmiany mojej pracy Grażyna ostrzegała mnie, abym nie widział nic lepszego i piękniejszego w innych kobietach.

— Mógłbyś się tak szybko rozczarować, jak tą pracą — mówiła.

Wiele myśli, biegnących niczym wataha żarłocznych wilków lub stado tratujących wszystko bawołów człowiek w głowie samotnie przepędzi i trzeba przyznać, że Grażyna jednak ma rację.


Trafiając do Wento-klimu, po latach spotkałem ponownie Ryśka. Analizując nasze osobowości, czyli moją i Ryśka, muszę stwierdzić, że on jest poprawnym optymistą, a ja, dodając sobie wartości i nie chcąc nazwać się pesymistą, określam się jako realista, jednakże ten realizm zsuwa mi się jakoś po równi pochyłej w stronę pesymizmu.

— Pójdę zamówić po małym kieliszku do tego piwa — powiedziałem, wstając od stolika. — Na sucho to nam słabo wchodzi.

Podszedłem do baru, za którym stała dziewczyna na oko młoda — mogła mieć maksymalnie dwadzieścia pięć lat. Miała długie do ramion, proste, czarne włosy z równo przyciętą grzywką. Nosiła duże koła w uszach, białą bluzkę z całkiem miłym dla oka dekoltem, a do tego dosyć długawe paznokcie, koloru granatowego. Jej styl można by określić jako koalicję emo i disco. To obiektywnie, a moim — jednym i krótkim — zdaniem wyglądała ładnie.

Spojrzałem na wagę uchylną, nawiązującą do barów i sklepów dawnego GS-u, tutaj stanowiącą dekorację baru.

— Podajecie lornetę z meduzą? — zapytałem. Barmanka spojrzała na mnie pytająco. — Nie wie pani, co to jest?

— Nie — odparła, lekko zdziwiona.

Niski barman, który stał obok i wydawał się trochę starszy, powiedział, że coś słyszał, że babcia mu coś opowiadała, ale… nie potrafił wytłumaczyć, o co chodzi dokładnie.

— Babcia!?

Babcia mu opowiadała… Żeby jeszcze ojciec, matka, wujek czy ciotka. Dwa pokolenia przeskoczył, mówiąc o czasach, które dobrze pamiętam. Pogrąża mnie to w tym trudnym okresie zbliżającego się przełomu. Jeszcze dziadkiem nie jestem, jednak cóż, pokrzepić mnie to nie pokrzepiło.

— Wobec tego dwie pięćdziesiątki żubrówki poproszę.

— Nie podajemy w pięćdziesiątkach, mamy kieliszki trzydziestogramowe.

— Nawet to, cholera! A jak wypić setkę?

— Możemy wlać trzy razy trzydzieści.

— Wtedy i tak będzie dziesięciu gram brakowało — powiedziałem trochę żartobliwym tonem.

— No, niestety ma pan rację.

— Dwie trzydziestki w takim razie.

— Jak dwie, to dużo więcej, niż dziesięciu gram brakuje.

— Wiem, wiem, w porządku, a na przyszłość pamiętajcie, że „meduza” to galaretka, a „lorneta” to są dwie literatki po sto gram. Są szkoły i istniały bary, które lornetą zwały serwis dwa razy pięćdziesiąt gram. No i galaretka mogła być przechodnia, ponieważ wszyscy zamawiali, bo taki był obowiązek, a nie wszyscy mieli ochotę na konsumpcję takowej. Macie tu zresztą nawet na ścianie tablicę informującą o tym.

Oboje pokręcili głowami i nie bardzo mogli to zrozumieć, zupełnie jakbym im mechanikę płynów czy jakąś fizykę kwantową wykładał albo sceny z życia pierwszych Piastów opowiadał.

Rysiek przysłuchiwał się z uśmiechem całej tej prelekcji. Postawiłem kieliszki na stoliku i oświadczyłem:

— Zobacz, trzeciorzędowy mezozoik jakiś, jurę czy kredę z nas zrobili. Nie myślałem, że tak źle to wygląda z poziomu młodego widza.

— Daj spokój. Zdrowia! — powiedział i wypiliśmy, przepijając piwem.

Rysiek skrzywił się lekko po wódce, ale po chwili, gdy łyknął piwa, na jego twarzy pojawiły się błogość i rozmarzenie. Jego oczy sprawiały wrażenie, jakby myślał o czymś bardzo miłym. Uśmiechnął się pod nosem, rozejrzał po lokalu i zapytał:

— Celona jeszcze pamiętasz?

— Celona teraz mi przypominasz! — odrzekłem, uśmiechnięty, myślami wracając do lat młodości. Obaj pamiętaliśmy to miejsce z dawnych czasów. Miejsce, którego dawno już nie ma.

— To były czasy, dzisiaj już coś takiego nigdy nie będzie miało miejsca.

Oczywiste, że nie, chociażby ze względu na to, że nigdy już nie zdarzy się nam taki wiek, pomyślałem. Są takie bary czy knajpy, jak ta tutaj, które niezbyt udanie chcą przypominać coś, co na samym starcie koncepcji nie jest do końca określone. Są, co prawda, elementy nawiązujące do epoki, ale to tylko takie wariacje na temat.

Bar Celona to był konkretny bar. W samym centrum naszego miasteczka, na rynku, na rogu Armii Ludowej, przemianowanej potem na św. Anny, i Słowackiego. Nie był to bynajmniej lokal w stylu hiszpańskim czy katalońskim, ot po prostu bar jak bar. Właścicielem był niejaki Celon. Sam nie wiem już dokładnie, czy Celon to nazwisko było czy pseudonim, w każdym razie gra słów tworzyła bardzo efektowną nazwę, którą dokładnie prezentował na wielkim szyldzie nad drzwiami.

Był to bar, można powiedzieć, popularny lub bar dla ludzi (chociaż pierwotne założenie, bardziej poprawne politycznie, to bar dla ludu). Przychodziła tutaj klientela różnego pokroju. Dzisiaj powiedzielibyśmy - hipsterka z żulerką. Hipsterka nie do końca w znaczeniu dzisiejszym, bo kim jest dziś hipster? Trochę to po prostu wykształcony inteligent, którego stać na wiele, próbujący zgrywać bardziej oryginalnego, niż wygląda, a w głębi duszy niewiadoma. Żulerka przychodząca do Celona też nie była taką grupą społeczną, jaką dziś w ten sposób można definiować.

Cała ta klientela owych czasów była autentyczna i nieskażona fałszem ukrytym pod ciemnym płaszczem duszy, była też otwarta na sztukę. Jednakże tylko taką sztukę, na jaką jej prowincjonalne miasteczko pozwalało, czyli o horyzontach nie szerszych niż rynek, miasteczko i okoliczna gmina.

U samego Celona sztuka najczęściej objawiała się w weekendy, w postaci wieczorków autorskich lub — jak kto woli — brzdąkania do kotleta w wykonaniu miejscowego barda, zwanego Bubkiem. Sam Bubek wymyślił hasło malowane flamastrem na kartonie i wywieszane na drzwiach: Bard Celona w Bar-Celonie. Grywał trochę na gitarze i próbował tworzyć własną muzykę i teksty. Nieudolne teksty publika czasem odbierała jako żenujące, a często niezrozumiałe. Te drugie nadawały mu rangi — tak uważał, ponieważ artysta wielki nie zawsze jest rozumiany. Szczególnie „wielki” w Bubka ustach było odbierane jako dowcip i wyjątkowy dystans do siebie, albowiem wzrostem nie grzeszył. Nigdy jednak nie chciał podawać swojego wzrostu, gdyż był to powód jego kompleksów. Swoim graniem przypominał często grę Stachury w oryginale, co nie miało być tak do końca pochwałą. Stachurę jednak znał tylko z adaptacji Starego Dobrego Małżeństwa i takie porównanie uważał za pochlebstwo. Gdy grał, skupiał się mocno i wytrzeszczał oczy tak, że wydawał się jeszcze bardziej zabawny.

Z braku podaży innych wytworów kultury w takim mieście spędzaliśmy w ten sposób czas bardzo często, dlatego obaj z Ryśkiem z wielkim sentymentem wspominaliśmy te czasy. Marką samą w sobie i punktem honoru dla Celona było to, że mocny alkohol podawał tylko w kieliszkach stugramowych lub pięćdziesięciogramowych. Wspomniana lorneta więc składała się z dwóch literatek po sto gram, a dwie pięćdziesiątki w zamówieniu to była tak zwana lornetka teatralna. Określało się wtedy, jak pijemy, czy grubo, czy kulturalnie, używając słów: „Idziemy do teatru”. Jedyny akcent hiszpański czy też kataloński, nawiązujący do nazwy lokalu stanowiło ogromne sombrero, wiszące na ścianie vis-à-vis barowej lady. Jeśli chodzi o konsumpcję, to z mięsnych potraw można było zamówić tylko wspomnianą właśnie meduzę oraz zimny kotlet wieprzowy. Owszem, znajdowali się i tacy, którzy domagali się, aby kotlet był ciepły, na co Celon odpowiadał, że zimny kotlet wieprzowy to ulubiona zagrycha Nikodema Dyzmy, a on trzyma poziom i nie będzie zmieniał menu inspirowanego tak zacnymi postaciami literackimi. Reszta serwisu kulinarnego to dania proste i bezmięsne. W zasadzie — jak to w barze — było tego niewiele: frytki, zapiekanka z pieczarkami i jedyna zupa, czyli flaki z boczniaków. Flaki te także doczekały się nazwy powiązanej z lokalem — ktoś kiedyś wpadł na pomysł, by nazwać je „barszcz Celona” i tak już pozostało.


Grażynę również poznałem w „Bar-Celonie”, byłem wtedy w mundurze wojskowym. Wracałem do jednostki z ostatniej przepustki przed wyjściem do cywila. Znajdując się na rynku i czekając na autobus, trudno było nie wejść do baru na schłodzenie młodego umysłu chociażby jednym piwkiem lub wyostrzyć wzrok,,teatralnie”. Przyszła wtedy na zapiekankę zagubiona i nieśmiała okularnica. Oczy miała maślane i nieporadnie patrzące, włosy rude, spadające na plecy, bluzkę akurat szarą, trochę pretensjonalną, za to spódniczka i buty razem robiły kolosalne wrażenie. Podszedłem, urzeczony jej widokiem, i banalnie, jak na takie spotkanie, zagadnąłem:

— Jak ci smakuje kataloński przysmak?

Zmieszała się lekko. Tą nieśmiałością, tym maślanym spojrzeniem, urzekła mnie. Pomijając dalsze szczegóły naszej konwersacji, efekt był taki, że spóźniłem się na autobus, a potem też i na pociąg, tym samym nie wróciłem na czas do jednostki.

Był to już rok tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiąty pierwszy, czyli po przełomie, i nastąpiła wtedy tak zwana humanizacja w wojsku. Mój przełożony, porucznik Parówa — takie miał przezwisko — uwielbiał sobie popić. To mnie uratowało od kary i przedłużenia służby. Litr wódki wystarczył, abym mógł wyjść razem z kolegami i nie siedzieć dłużej. Inaczej miałbym nieprzyjemność z komendantem garnizonu, majorem Reszką, słynącym z pozdrawiania żołnierzy dłonią z rozpostartymi palcami. Ktoś mógłby pomyśleć, że to gest pozdrowienia z daleka — gdy tak unosi ją i pokazuje. Był to jednak znak, że dostałeś jeszcze dodatkowe pięć dni do odsiadki. ,,Pozdrowienia" były z różnych powodów, a to za czystość sali, a to za powolną pracę, czy chociażby za złe zameldowanie się. Często bywało tak, że przyszedł ktoś na pięć dni, a pobyt przeciągał się do maksimum, na które pozwalał regulamin, czyli dwudziestu ośmiu.

Z jednostki do domu przyjechałem na czas — w nadziei, że Grażyna będzie na mnie czekała. Tak też się stało.

Z czasu naszej przedmałżeńskiej historii nie ma co opowiadać żadnych epizodów. Nuuuda — bar, plaża nad Wartą, kościół, czasem zabawa na wyjeździe, lody na rynku i wyjazdy pod namiot. Ułożyło nam się jednak na tyle, że zbliżamy się do dwudziestej piątej rocznicy i mamy piętnastoletniego syna, Janka.


Kultowy bar istniał do roku tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego trzeciego. Zabrakło Celona, a spadkobiercy szybko chcieli cieszyć się spadkiem. Czasy są inne, miasteczko jest małe, wielu w różnych miejscach próbowało prowadzenia nie tylko barów, ale i restauracji, pizzerii, czegokolwiek. Każdy teraz woli napić się w domu przed telewizorem — kanałów jest nawet więcej niż znajomych na Facebooku, wybór jest wielki. Zdanie jedno na usta się ciśnie, a mianowicie, że kultura picia schodzi do podziemia lub, aby to cieplej zabrzmiało, do domowego zacisza.

Nowy właściciel lokalu na rogu św. Anny i Słowackiego nie aspirował do gastronomii. Od samego początku zaczął wyburzać, aby wszystko zrobić po swojemu. Nie licowało to z sąsiednimi kamienicami ani nawet z siedemnastowiecznym kościołem, który wraz z knajpą dzielił rynek na pół, dokładnie jedną przekątną. Kiedy zerwano wielką tablicę, okazało się, że tradycja lokalu obejmuje cały okres komunistyczny, albowiem pod spodem widniał drugi szyld z napisem Bar kat. III, z logo Gminnej Spółdzielni z czasów powojennych. Do ciekawostek należało też odnalezienie tabliczki z nazwą, jaką nosił rynek za okupacji hitlerowskiej. Nikt nie pamiętał, nawet historycy, którzy pisali publikacje na temat miasta, że w tym okresie rynek nazywał się Adolf Hitler Platz.


Wprawdzie baru już nie ma, ale zdarzało mi się spotykać na mieście Bubka.

— Kopsnij staremu na browara — prosił czasem.

Dostawał nieraz z samego sentymentu to, o co zabiegał, a wtedy z radością się rozgadywał. Zawsze to aresztowania za niewinność zrujnowały mu życie, a duma i pycha były na tym samym poziomie.

Uwielbiam ludzi o wysokim poczuciu własnej wartości — i tej cechy to nawet Bubkowi zazdroszczę. Wciąż był dumny ze swego talentu, chociaż wszyscy dawno zapomnieli, jak grywał i co tworzył. Mówił też, że gdyby tylko chciał, to takiego Stasiuka dawno zasłoniłby swoją twórczością.

— Weźmy chociażby takie Mury Hebronu, to jak bajki dla grzecznych dzieci — oświadczył.

On takie rzeczy przeżył, że klękajcie narody świata całego. Gdyby tylko chciał, gdyby tylko chciał…

— Mam jednak swój honor, nie będę Stasiukowi siary robił. Trzeba znać swoje miejsce w szeregu.

Dałem mu wtedy dziesięć złotych za tak rozdmuchane ego. Chciałbym chociaż trochę tak o sobie…


Obok przy stoliku siedziały dwie pary lub — aby nie generalizować — dwóch chłopaków i dwie dziewczyny. Młodość w pełnym wydaniu. Jeden chłopak opowiadał stary dowcip o stukających kołach pociągu. Kiedy doszedł do stwierdzenia, że liczba pi — na wzór obwodu koła — to trzy z hakiem, jedna z koleżanek radośnie poprawiła go, że to trzy i czternaście setnych. Popatrzył na nią z politowaniem, bez nagrody wzrokowej za błyskotliwość, zamilkł na chwilę, jakby przecięła mu wątek myślowy. Dalej dało się słyszeć, że liczba pi to trzy z hakiem, a cały stukot to przez ten hak, który napierdziela po szynach podczas obracania. Cała wiara wybuchnęła śmiechem. Zauważyłem wtedy, że jedna z tych dziewczyn ma taką samą kieckę, jaką ma Grażyna. Coś w stylu boho, do tego kozaki dosyć długie, zamszowe. Wygląda świetnie. Ciekawe, czy Grażyna dałaby się namówić na takie buty?

Jednym z przerażających mnie elementów, świadczącym o starości jest to, że w otaczającym mnie świecie dostrzegam coraz mniej atrakcyjnych kobiet. Nadzieję zaś, że nie jest tak źle, stanowi to, że nadal nie należą one do młodych. Boję się, że to tylko kwestia czasu, a kiedyś spojrzę i spodoba mi się kobieta w wieku mojego Janka.


Narzekamy na młodych, na pokolenie, które idzie za nami, że zbyt wiele czasu poświęcają telefonom komórkowym. Mnie też już to zaczęło wchodzić w krew. Ryśkowi również. Siedzieliśmy tak, sącząc od czasu do czasu mały łyk piwa, i gapiliśmy się w malutki ekran telefonu. Oczy już nam wysiadają i bez okularów za wiele nie daje się dostrzec, więc czasem tylko któryś z nas podzielił się newsem ze swojego internetowego świata, czytając jakiś artykuł na głos, a potem dalej cisza. W ten sposób byliśmy znośni dla siebie nawzajem…

— W tej robocie mam dość wszystkiego, nie wyrabiam już. Grażyna na tym cierpi, Janek potrzebuje teraz twardej ręki, a ja jeżdżę po kraju jak emeryt niemiecki, który nie wie, co z kasą robić, tylko że ja akurat z kasą odwrotnie, nie wiem, gdzie jej szukać.

— Nie przesadzaj, pomyśl o pozytywnych aspektach tej sytuacji. Nie truje ci ktoś codziennie nad głową, a jak do domu przyjedziesz, to traktują cię świątecznie.

— Pierdolę takie święto! — odpowiedziałem i wypiłem resztę piwa duszkiem, tak że w kuflu tylko grube dno zostało. — Jeszcze po małym polskiej żubrówki?

— Jakiej polskiej? Popatrz sobie dokładnie, która wódka jest polska. Polskiej wódki już nie ma. Polska wódka to mit i z tego powodu wynika nieświadomość narodowa. — Wystukał palcami nazwę strony, aby ją wyświetlić, po czym mi pokazać.

— Dzisiaj to nawet jak sobie bimber ugotujesz, to też nie masz gwarancji, że jest polski, bo to zależy, z jakiej cukrowni był cukier.

Rzeczywiście, na stronie było widać zestawienie pojedynczych nazw alkoholi, a obok widniało, jaka firma jest ich właścicielem. Wyglądało to kiepsko, większość to kapitał zagraniczny. Ludzie myślą, że jak znana polska nazwa, to wódka tradycyjna i polska.

— W takim razie co proponujesz?

— Wychodzimy.

Nie był to jedenasty listopada ani żadne inne narodowe święto. Wyszliśmy jednak, manifestując jak patrioci wielcy… ba, może nawet skrajni nacjonaliści. Patrzcie, oto idą ci, co na znak protestu następnej kolejki wódki nie wypili. Wielki czyn wielkich Polaków. Autografy przez telefon. Dzwoń na zero siedem… Szacun, ziomale… Oklasków nie widzę. Oto rzeczywistość.


Idąc przez centrum, przeszliśmy obok galerii handlowej.

— Muszę kupić pastę do zębów, chodź, wejdziemy.

Rysiek nie miał ochoty wchodzić do drogerii, usiadł więc na ławce i czekał, przyglądając się temu całemu tłumowi ludzi błądzących po sklepach. Upłynęło może nie więcej niż dziesięć minut, zanim wróciłem z zakupionymi rzeczami.

— Czterysta pięćdziesiąt złotych kosztowała mnie ta pasta.

— Coś tam kupił?

— No właśnie — coś tam, coś tam. Bardzo kompetentna pani uświadomiła mi, że czegoś bardzo potrzebowałem, nawet o tym nie wiedząc. — Pokazałem zestaw wody toaletowej z płynem po goleniu firmy Chanel. — Oto najmodniejszy w tym sezonie męski zapach wiosny. Czerwony pieprz, piżmo, drzewo sandałowe i jeszcze coś tam.

— No, ale że co? Usta tym będziesz płukał? — zapytał ironicznie.

— Raz kiedyś trzeba użyć czegoś lepszego, aby ludzie wokół mnie nie czuli się jak w samym środku tłumu proletariackiego podczas rewolucji październikowej.

Rysiek wstał z ławki, cofnął się o kilka kroków, tak aby jego wzrok ominął regały drogerii, za którymi widać już było ekspedientkę. Spojrzał z ciekawością, uśmiechnął się lekko pod nosem.

— Uuu… faktycznie, kompetencje to ona ma, hipoteki jakiejś nie podpisałeś przypadkiem? — nabijał się ze mnie.

— Na szczęście nie.


Nie mam już tego zapału do pracy co kiedyś. Niby wszystko dobrze, a jednak kreatywność i zaangażowanie nie osiągają nawet połowy dawniejszego poziomu.

— Ty jak jakaś ciota w rajtuzach ostatnio się zachowujesz. Niedługo na manicure będziesz chodził, zamiast do fryzjera to do kreatora fryzur albo jeszcze co gorszego — powiedział Sidney.

— Widzę, że jakaś głęboka nietolerancja przez ciebie przemawia.

— Kiedyś chłop golnął sobie kielicha i po kłopocie, a depresja była w Holandii i na Żuławach.

— I nad Morzem Martwym — dodałem z naciskiem na słowo „martwym”.

— Testamentu mi tu nie czytaj, kurwa! Kończymy te chłodnice montować i jedziemy do domu. Grażynka wyleczy cię z tej chwilowej melanchujni.

Trzy lata starszy od nas Sidney był członkiem naszego zespołu. Nawet nie tylko członkiem, ale głównym jego trzonem, czyli kierującym tym zespołem. Ksywkę „Sidney” otrzymał z trzech powodów. Po pierwsze, nazywał się Izydor Polak. Po drugie, idąc tym samym tropem, ktoś kiedyś skojarzył jego włosy — trochę kudłate — z Sidneyem Polakiem. Po trzecie, jego brzuch… A Sidney Polak grał… na bębnach.

Miał jeszcze jedną charakterystyczną przypadłość, a mianowicie nadużywał słowa na „k”… Co tu dużo mówić, nadużywał słowa „kurwa” dosłownie. W codziennej mowie potocznej nie każdy zwraca na to uwagę. Można by powiedzieć zresztą, że słowo to dawno szturmuje wejścia na salony. Pierwszy raz zwróciłem na to uwagę, kiedy odebrałem telefon od Grażyny, podczas gdy Sidney prowadził swój monolog. Grażyna usłyszała wówczas głos w tle i zapytała, co tam za awantura.

— Ee, to tylko Sidney normalnie rozmawia.

Pewnego razu, siedząc w trakcie przerwy w pomieszczeniu socjalnym, rozprawiał na temat po tysiąckroć na wszystkie strony przegadany, a mianowicie Smoleńsk — katastrofa czy zamach? Wyłączyłem swoje słuchanie, myślami błądząc gdzie indziej. W pewnym momencie olśniło mnie, aby tak może zmierzyć częstotliwość Sidneyowych „kurew” na minutę. Rozprawiał zawsze długo, więc spokojnie mogłem włączyć stoper w telefonie i liczyć. Wynik nie był powalający, jak na jego sposób mówienia. Wyszło siedemdziesiąt dwa razy na dwie minuty. Ażeby nie był to tylko jakiś przypadek i błąd pomiarowy, włączyłem stoper jeszcze raz — wyszło siedemdziesiąt. Z kolei następnym razem było siedemdziesiąt jeden. Możemy więc przyjąć śmiało, że średnia to około trzydzieści pięć razy na minutę. Już widzę jego wypowiedź w telewizji: „Pi, pi, pi…” i w międzyczasie „kurwa”, której system nie zdążył wyłapać.


Był też z nami młody pracownik — Kapsel. Teoretycznie mógłby być moim synem. Zawsze się dziwiłem, że tak tu pracuje. Mógłby się wziąć w garść i zrobić coś więcej dla własnego życia. Jakieś konkretne studia czy zagranica. My w młodości byliśmy zepsuci komuną, ale on młody, potencjał jest, tylko brać się w garść. Tu nawet perspektyw finansowych nie widać.

— Przyganiał kocioł garnkowi — odpowiadał nam.

Jak tu tysiaka „europejskich” na samego siebie zarobi, to po co ma się po świecie tułać, nie widząc Polski. Tak patriotyczną mamy młodzież, że aż trudno uwierzyć. U mnie zawsze wraz z debetowym kontem ten patriotyzm umiera. Wewnętrznie umiera, a na zewnątrz żyć i robić trzeba. Jakby to powiedział Sidney: „Hipokryzja duchowa, pi, pi, pi…”.


Ogoliłem się po prysznicu, potem jeszcze ten chanel. Pachniał bardzo ładnie. Dobrze, że były chociaż jakiekolwiek warunki socjalne, tak żeby człowiek do domu mógł przyjechać człowiekiem. Wielka tajemnica tkwi jednak w lustrze. Patrzyłem tak na własną twarz — i po goleniu, po całej tej ablucji, wydało mi się, że wyglądam całkiem dobrze. Co lustro ma w sobie takiego, że powoduje, iż patrząc wprost, widzi się inaczej, lepiej, a potem, gdy z boku ktoś zrobi zdjęcie albo nakręci film, jest dużo gorzej? Zwykłe, proste lustro, pokryte srebrną warstwą odbijającą, a jaką ukrywa tajemnicę? Cały kosmos, całą Drogę Mleczną obserwujemy przez system soczewek i luster… Czy uwzględniamy ten współczynnik duchowego zafałszowania?


Jechaliśmy już do domu. Była to z niecierpliwością oczekiwana chwila przez cały tydzień.

— Janosika włącz, lepiej nas poprowadzi, może Częstochowę ominiemy, bo tam przez te remonty zejdzie nam co najmniej z godzinę dłużej.

Prowadziłem nasz buso-warsztat. Polska to jednak jest charakterystyczna. Owszem, udało mi się kilka razy wyjechać gdzieś za granicę, oczywiście tylko w ramach Europy. Nigdzie jednak nie zauważyłem takiej miłości do betonu, jak u nas. Mijaliśmy właśnie ogromny wiejski cmentarz, ogrodzony betonowym, przęsłowym płotem, jakże popularnym w całym kraju. Obok płotu w kilku miejscach poustawiane kontenery na śmieci, a wszystko to zarzucone śmieciami do tego stopnia, że koszy nie widać, śmieci więc wyrzucane były dużo dalej, poza obrębem koszy, na całej linii płotu. To jeszcze przed pierwszym listopada, więc może i było tego więcej niż na co dzień, nie wiem. Cały ten płot razem z cmentarzem… Gdyby nie wysoki połysk nagrobków i krzyże, można by pomyśleć, że to jakieś babilońskie gruzowisko, tworzące przygnębiający widok, takie ogromne fizyczne świadectwo duchowej niewiary.

Powiedziałem kiedyś Grażynie, aby gdy mnie braknie, napisała w nekrologu, że zmarły nie życzył sobie kwiatów, proszę ich nie przynosić. Odpowiedziała jednym zdaniem, które ubodło mnie trochę:

— Akurat wtedy będziesz miał gówno do powiedzenia.

— Właśnie mówię, zanim nastąpi to gówno.

Człowiek, nawet jak chce zapracować na lepsze traktowanie, nie może liczyć, że po przejściu przez anielski orszak zostanie tylko emisja metanu podczas procesów gnilnych. Dalej ciągle przemiana duchowości w życie doczesne. Na twoje konto beton, granit, plastik i parafina. I tak aż do usranej… ups, już po. Kto jest w stanie odpowiedzieć — do kiedy? Śmieci w służbie pamięci. Było sobie życie, było sobie eko, byli sobie ludzie, a człowiek w tym świecie gdzieś hen, hen daleko.

W radiu leciała akurat piosenka Otwieram wino. Nasz Sidney ożywił się, poprosił, żeby nastawić głośniej. Lubi swoje przezwisko i polubił w związku z tym twórczość Sidneya Polaka. Podejrzewam, że zawsze wolał, by zwracać się tak, aniżeli Izydor. Mam wrażenie, że żywi urazę do rodziców za wyszukanie oryginalnego imienia dla syna. Unosząc się lekko, aby poprawić pozycję za kierownicą, spojrzałem na swoją twarz w lusterku wstecznym. Głupi odruch, bo kogo tam chciałem zobaczyć? Matkę Teresę z Kalkuty? Wyglądam, jak wyglądam, i tyle na ten temat. Może jednak nie do końca. Przypomniał mi się epizod z wyjazdu na Ukrainę, do Lwowa. Pod cmentarzem na Łyczakowie podszedł młody chłopak, może w wieku Janka, i zapytał o godzinę, oczywiście w języku ukraińskim. Kiedy zauważył, że mówimy po polsku, przeszedł na płynną polszczyznę.

— Czemu nie mówisz od razu po polsku?

— Bo idzie pan jak Ukrainiec.

Zdziwiony takim stwierdzeniem, zapytałem:

— A jak idzie Polak w takim razie?

— Polak idzie jak mafioso.

Ucieszyło mnie to w pewnym sensie. W obcym kraju nie wyglądam obco i mogę czuć się jak miejscowy. Przygnębiające natomiast jest to, ile pychy siedzi w ludziach. Wschodnich sąsiadów uważa się za ludzi gorzej sytuowanych, o niższej pozycji, a samemu na mafiosów się pozuje. Nie wiem, czy tak samo traktują nas na Zachodzie. Czy w przeciwnym kierunku też tą samą pychą nie tworzymy sobie wizerunku?

W drugim przypadku to było w Austrii. Pani w pensjonacie, wypisując rachunek i zamieszczając dane meldunkowe, wzięła dowód osobisty i spisała z niego potrzebne dane. W miejscu nationalität napisała Romania. To też miłe, że pomimo mojego stękania po angielsku nie zostałem stereotypowo rozpoznany jako Polak. Z tych dwóch faktów wyciągnąłem jeden sztandarowy wniosek na temat swego wizerunku, a mianowicie: wyglądam jak Rumun, a chodzę jak Ukrainiec. To pocieszające, czuję się kosmopolitycznie.


Dobrze się złożyło, droga minęła nam dość szybko. Dotarłem do domu dokładnie w porze obiadowej, co już poprawiło mi humor. Okazało się jednak, że taki stan długo trwać nie może. W jadalni siedziała Kinga, przyjaciółka Grażyny. Jest to singielka, sama o sobie mówi: „Singiel z wyboru”. Prawda wygląda inaczej, określenie „z wyboru” jednak brzmiało lepiej. To — jak zwykłem określać — tapeciara. Pod grubą warstwą makijażu nie było widać żywej kobiety. Jedyny element ludzkiego ciała widoczny gołym okiem w całej tej maskaradzie to gałki oczne. Chyba jeszcze nigdy w życiu nikt nie widział jej bez makijażu. Z tego, co wiem — a wiem to od Grażyny — nikogo nie wpuści do domu, jeśli jest „niezrobiona”. Zdarzał się w życiu Kingi jakiś adorator, jednak jej wymagania, wygórowane ego i strach przed klęską nie pozwalały na zaangażowanie się w związek. Oczywiście buty pierwsza klasa, obcas wysoki — chodzi i męczy się tak na co dzień, ale wyglądać musi. Sukienka wyjściowa, dzisiaj akurat czerwona przed kolano. No niby wszystko super. Grażyna takie wkłada na wyjątkowe okazje, obcasów tak wysokich nie zakłada wcale.

— Cześć — przywitałem się z Grażyną.

— Uuu, jak ładnie pachniesz — zauważyła.

— Cześć, Kinga.

Wymieniliśmy też uściski, delikatnie, tak by nie uszkodzić jej makijażu. Kinga też pochwaliła zapach, widać więc, że pieniądze nie zostały wydane na marne.

— Już zaraz nalewam zupy. Dzisiaj pierwszy raz zrobiłam meksykańską, bardzo dobra.

— Mówię ci, jaka ta twoja żona zdolna, jadłam i suupersmaczna, potwierdzam.

Usiadłem i zacząłem próbować. Niby dobra, ale w smaku zacząłem wyczuwać coś jakby mydło czy jakiś płyn do mycia naczyń. Grażyna oczekiwała opinii, ochów i achów, ja jednak postanowiłem oznajmić jej prawdę.

— Dobra bardzo, ale jedzie mi troszeczkę jakimś płynem do naczyń.

Nie sądziłem, że zwykłe stwierdzenie faktu tak ją rozzłości. Wstała, bardzo zdenerwowana, wzięła talerz z zupą i demonstracyjnie wylała do zlewu. Zdziwiło mnie mocno to, co zrobiła. Pomyślałem jednak, że cały ten teatrzyk był tylko dla Kingi, aby pokazać, jak potrafi ze mną postępować. Tak, jakby chciała się pochwalić, na ile ona może sobie w domu pozwolić. Ruszyło mnie to mocno, ale też zrobiłem teatrzyk ze względu na Kingę. Zachowałem spokój. Już widziałem te jej feministyczne albo nawet skrajnie feministyczne gadki, jaki to ja jestem ograniczony, tępy, jaki cham. Film Seksmisja 2 z podtytułem Samiec to twój wróg w reżyserii Kingi. W roli tytułowej ja, a asystentem reżysera — Grażyna. Dla wspólnego dobra pozory i spokój. Kinematograficzny projekt zaniechany na czas nieokreślony. Uff, dyplomatycznie to rozegrałem! Mogłem teraz spokojnie sam sobie nalać zupy. Zajrzałem do garnka… pusty. O cholera! To już mi przysporzyło złości. Siedzi tu i moją zupę wyjada, na dodatek jeszcze żonę buntuje. Ja muszę skończyć tę znajomość, ma zły wpływ na Grażynę.

— Ciągle masz jakieś wątpliwości co do mojego gotowania! Zupa każdemu smakowała.

Kinga oczywiście potwierdza, że w smaku nie było nic niepokojącego. Dobra, dobra, pomyślałem sobie, już ja was znam, zmowa jajników. Chociażby nie wiem, jak była niedobra, to żadna by pary z ust nie puściła.

— Dobrze, już dobrze, przepraszam — powiedziałem kurtuazyjnie.

Zrobiłem sobie kawy i zjadłem kawałek ciasta, siedząc z obiema koleżankami. Po wyjściu Kingi emocje już opadły. Było jeszcze trochę biadolenia na temat zupy, ale już spokojnie. Roztrzęsło mnie to wewnętrznie. Człowiek ma nadzieję na bajkę i sielankę, a tu atak, Westerplatte — jednak za pomocą dyplomacji zażegnane. Koszty jakieś poniesione. W celu powetowania sobie strat podszedłem ze szklanką do barku, otworzyłem — i ujrzałem, że była jakaś whisky w litrowej butelce. Dostałem ją bodajże od sąsiada na imieniny. Otworzyłem, nalałem do połowy, chyba więcej niż pięćdziesiąt gram. Wypiłem łyk i… wielkie rozczarowanie.

— O cholera, ale smak! Co to jest?

Do tej pory nie uznawałem mieszania i rozwadniania trunków. Nie po to producent pracował nad smakiem, leżakował, kupażował, aby konsument to zepsuł. Tego nie dało się wypić samego. Czuć było palonym drewnem — dokładnie tak, jak stodołą u dziadka po pożarze. Dolałem więc coli i już było znośnie. Smakowała wtedy jak miesiąc po pożarze, kiedy uprzątnięto cały ten bałagan, a zapach spalenizny tylko czasem — przy lekkim podmuchu — dolatywał do nozdrzy. Drink taki był już zmieszany, to i słabszy. Wypiłem więc głębszy łyk.


Do tego pożaru u dziadka przyczyniła się bezpośrednio babka, a pośrednio ja, chociaż wielu wtedy twierdziło, że kolejność była odwrotna. Byliśmy wtedy jeszcze w wieku przedszkolnym… Zaraz, zaraz, który to był rok? Tak, wiem prawie dokładnie, miałem pięć albo sześć lat. Do sąsiadów przyjeżdżały wnuki z Łodzi. Jeden w moim wieku, a drugi rok młodszy. Stodoła była drewniana, położona w południowej części podwórka. Przed nią rosła jedna grusza, mówili na nią „owsianka”, a z tyłu dwie jabłonki papierówki. Wrota były przejezdne, tak by wóz ze zbożem czy z sianem spokojnie mógł wjechać i wyjechać drugą stroną, bez cofania. We wrotach znajdowały się małe drzwiczki, tak z przodu, jak i z tyłu, którymi po zamknięciu odrzwi można było wchodzić. Wypełniona sianem i słomą stodoła stanowiła nasz plac zabaw. Skakaliśmy po sianie, zjeżdżaliśmy, kopaliśmy tunele i bawiliśmy się w chowanego. Innymi słowy, obozowaliśmy w stodole całymi dniami, aż do wieczora. Irytowało to dziadka i babkę. Pewnego dnia babka wpadła na genialny w swej prostocie plan, jak można nam te zabawy obrzydzić. Kiedy nadszedł wieczór, a my bawiliśmy się w najlepsze na podwórku, weszła tylnymi drzwiami do stodoły i przez te małe drzwiczki od podwórka wystawiła stracha na wróble, machając nim i krzycząc. Przeraziło nas to ogromnie. Był to nie lada problem — no bo jak to? Jakiś stwór rządzi się w naszym miejscu do zabaw. Straszny był tak, że nikt się nie odważył wejść do środka. Plan babki niby efekt przyniósł. Nazajutrz rano jednak nastąpiła burza mózgów, jak dzisiaj byśmy to nazwali. Nie mogliśmy tolerować tego dłużej. Wymyśliliśmy plan i natychmiast zaczęliśmy wprowadzać go w życie. Wystarczyło rozpalić ognisko z tyłu, przy drzwiach… Słoma potrzebna do akcji tkwiła akurat w stercie obok, więc nikt się nie narazi, wchodząc do środka. Potem wystarczyło walić kijem z przodu, tak aby strach się wystraszył i wybiegając tylnymi drzwiami, wpadł prosto w ogień. Odwróciłem uwagę babki, by zabrać jej zapałki… Kiedy ognisko już pięknie płonęło, kolega jął walić kołkiem w drzwi od podwórka. Nietrudno się domyślić, że ogień z płonącej słomy bardzo szybko rozprzestrzenił się na stodołę. Pamiętam, że fajerwerków było co niemiara, głośne huki i trzaski… Jedni mówili, że od czasu wojny musiała tam być pochowana jakaś amunicja, inni to tłumaczyli pękającym eternitowym pokryciem dachu. Przyjechał żuk z pobliskiej OSP, potem jeszcze wóz strażacki, czyli star 660, oraz jednostka straży zawodowej w jelczu. Ten jelcz podobał mi się najbardziej, ponieważ strażacy gasili działkiem na pianę. „Daremne żale, próżny trud”, stodoły nie ma już. Było to przerażające dla nas — małych dzieci — jednak utkwiła mi też w pamięci wielka ulga, że tak odrażający potwór spalił się i nie będzie już nękał nikogo — ani w naszej stodole, ani w całej wiosce.


Dokończyłem tego drinka z colą. Ech, wspomnienia, co mnie naszło, żeby aż tak daleko sięgać pamięcią wstecz? Nalałem sobie jeszcze trochę. Za drugim razem, w takiej recepturze, był całkiem znośny. A może to moje plebejskie podniebienie musiało się do dobrego trunku przyzwyczaić? Oliwek na początku też przez gardło nie chciałem przepuścić… Teraz bardzo lubię. Przyszedł Janek — wszedł energicznie, trzaskając dość mocno drzwiami.

— Hej!

— Hej, ojciec.

— Co tam słychać, synku?

— Dobrze.

Pobiegł po schodach na górę i tyle go widziałem. Strasznie tracę kontakt z własnym synem, mam wrażenie, że z wielkiego autorytetu zmieniam się w jego oczach w jakiegoś beznadziejnego dupka, którego ignoruje. Kiedyś marzeniem moim były dom i rodzina, wydawało mi się, że to wszystko pięknie wyszło. Teraz czułem, że przelatuje przez palce. Podejmujesz pracę dla dobra i komfortu rodziny, a przez tę pracę rodzina się rozlatuje…


Niedziela rankiem to dla mnie zawsze piękny dzień. Mówiłem już, biorą mnie często sentymenty. Samo śniadanie — zjedzone wspólnie — buduje jakąś więź rodzinną. To najważniejsza sprawa. Jednak najczęściej występuje to tylko dwa razy w tygodniu, taka była smutna statystyka. Czy to dobrze, czy źle? Ze statystyką nie jest do końca tak, że jeśli weźmiemy mądrą głowę z całym mózgiem i drugą, co mózgu wcale by nie miała, to znaczy, iż obie są półgłówkami. Pocieszające trochę… to jednak zależy od głowy. Cóż, jakoś trzeba sobie ten świat na własny użytek tłumaczyć.

Wstaję rano, nawet jeśli Grażyna śpi jeszcze. Mówi wtedy do mnie, że mam nieczyste sumienie, skoro tak wcześnie się budzę. Coś w tym jest niepokojącego, niby żart, a jednak… Mam czas, to mogę przygotować śniadanie. Nic wyszukanego, ale jest świątecznie. Można nawet kilka zdań z Jankiem zamienić przy stole, głodny z rana, to bardziej kontaktowy i ochoczy do rozmowy. Piękna polska rodzina katolicka. Do tego kropka nad „i” lub wisienka na torcie, czyli Fibonacci, poczciwe stare kocisko. Podejrzewam, że podczas mojej nieobecności, to pan domu o większych prawach niż ja. Zaskakujące jest jednak, jak zna się na cenach. Dwie wędliny, moim zdaniem obie smaczne, różnią się tylko ceną. Ja bym zjadł obie ze smakiem, bo i smak mają podobny. Fibon marne cztery złote różnicy potrafi wyczuć dokładnie. Podajesz mu plasterek, ten droższy zje, tego tańszego nawet nie powącha i nie dotknie. Człowiek natomiast zatraca pewne instynkty i zmysły, jak smak chociażby. Nie sposób odróżnić syntetycznych, nafaszerowanych chemią śmieci od czegoś dobrego. Badania dowodzą, że będzie tylko gorzej, gdyż nawet iloraz inteligencji, badany od czasów Freuda, leci w dół niczym akcje na nowojorskiej giełdzie. Łagodny spadek to jeszcze nic, ale wychodzi na to, że czarny czwartek też kiedyś nastąpi.

Nie wiem, dlaczego rosół drobiowy stał się tradycją niedzielnego obiadu. Co to za magiczna mikstura, że dla większości obywateli polskich stanowi symbol świętowania dnia siódmego? U nas nikomu na tym tak nie zależy, ale tamtego dnia tak się stało. Jak staraliśmy się być zgodnym małżeństwem, to akurat rosół dzielił nas na dwa obozy. Po jednej stronie stołu obóz zwolenników grubego makaronu, w skład którego wchodził sam dowódca, czyli ja, po drugiej stronie obóz spod znaku cienkiego makaronu pod dowództwem Grażyny. Na środku barykady waza, a do tego strona niezdecydowana, albo raczej neutralna, w postaci dwóch członków — Janka i Fibonacciego. Nie była to jednak bardzo krwawa potyczka, ponieważ w wazie znajdowała się wersja zależna od strony, która ją przygotowywała i podawała na stół. Walki nie było, konsumpcja odbywała się w warunkach rozejmu. Biało-czerwona flaga powiewała na wazie spokojnie, jakby było bezwietrznie… Wiatry będą potem. Wziąłem pierwszą łyżkę rosołu do ust… O cholera! Niby dobry, ale zapach podobny do wczorajszej zupy meksykańskiej. Wziąłem drugą i trzecią łyżkę do ust, to samo. Nie chciałem robić kwasu, nic nie mówiąc na ten temat, jadłem dalej. Tym bardziej, że Janek i Grażyna też jedli spokojnie. Dam sobie radę, myślałem, w końcu smak dobry, tylko ten zapach… Zalatuje czymś, jakąś chemią kosmetyczną… Zaraz, zaraz, kosmetyczną?! Wziąłem jeszcze raz łyżkę do ust… Jeszcze raz. EUREKA!!! Ten smak to czerwony pieprz, piżmo, drzewo sandałowe i coś tam. Ale siara, to chanel! To ten płyn po goleniu, którym smarowałem się aż po wargach. Po kontakcie z zupą, zwłaszcza gdy jeszcze oblizałem się delikatnie, powodował taki zapach. Jak to teraz powiedzieć? Jak się przyznać do błędu i upokorzyć własną klęską? Jeszcze raz trzeba przeprosić, uznałem. Spróbowałem delikatnie.

— Słuchaj, muszę ci coś powiedzieć.

— No co?

— Ten smak wczoraj, ten smak tego płynu w zupie… to od tego chanela. Przepraszam, to moja wina.

— Taka awantura była. Nie mów mi, że to to!

— No przepraszam.

— Dobra, dobra, ale po co to było?

Po co — to prawda. Przypomniał mi się fakt, o którym zacząłem opowiadać przy stole.

Dziadek mój stodołę miał już wtedy nową, a więc było dawno po pożarze. Jak pamiętam, rytuał golenia wykonywał tylko raz w tygodniu. Rytuał właśnie, bo nie było to takie zwyczajne golenie. Zawsze w niedzielę rano, już po obrządku, jak jakiś buddysta, zaczynał przygotowania niczym do modlitwy. Pasek od spodni, szeroki, typu wojskowego, zawieszał na drzwiach. Rozkładał na stole ręcznik, by na nim położyć drewnianą szkatułkę z przyborami. Szedł po kubek, by wody nabrać i postawić na stole. Stawiał też małe lusterko. Robił jeszcze dwa kółka po pokoju, nie wiedziałem, w jakim celu, ale zawsze dwa, podkręcał kołchoźnik, czyli głośnik radiowęzłowy, w którym opcja odbioru, jak w komputerze, zero-jedynkowa była. Dziś młody człowiek nie zdoła do końca pojąć tego urządzenia. Usłyszy zero-jedynkowa, tak i pomyśli więc: „W jakim języku programy pisać do tego?”. Program był jeden i pokrętło na zero i jeden. Muzyczka już grała, siadał dziadek, otwierał szkatułkę, wyjmował przybory. Mydło do golenia i nóż ręcznie robiony, a ostry jak brzytwa. Namydlał zarost powoli, brał ten nożyk i ciągnął. Zazwyczaj czynność tę zawsze dwa razy powtarzał, by potem nóż wytrzeć, wstać, iść do drzwi i na pasku nożyk poostrzyć. Mydło na brodzie suche się robiło, tępo pociągał potem, a nigdy do głowy nie przyszedł mu pomysł, by zwilżyć od nowa. Męczył się tak i szarpał powoli. Na koniec wycierał, lekko przemywał, płyn ogórkowy w twarz wklepywał. Miał też w szkatułce marmurek i dwie brzytwy Solingen, lecz używał ich dopiero po tym, jak podebrałem mu ten nóż do cięcia jałowców w lesie, po czym nigdy nie mógł już naostrzyć go tak, jak przedtem. Nasłuchałem się za to, oj, nasłuchałem. Babka w tym czasie zawsze makaron swojski, własnej roboty, kroiła i obiad przygotowywała. Gdyby teraz ktoś mnie zapytał, jak pachniało to dziadka golenie, to już nawet nie wiem, jak jego płyn ogórkowy pachniał, pamiętam jednak, że jego golenie pachniało… rosołem. Dziadek swój strój świąteczny z szafy wyciągał, pieniędzy zawsze brał tyle, by starczyło i na ofiarę, i na lornetkę teatralną u Celona. Rowerem marki Diamant, na który miał kartę z wpisanym numerem ramy, pędził do kościoła. Był to cotygodniowy rytuał. Babka w tym czasie rosołu pilnowała. Nie jeździła tam tak często, jak dziadek, widać różańce po cichu sama w domu szeptała. Po powrocie zawsze dziadkowi rosół nie smakował i zawsze narzekał na zapach mydła.

Tu powiem, że trzeba wyciągać pozytywne wnioski z życia. Dziadek aż do śmierci w wieku osiemdziesięciu lat nie poznał tajemnicy mydlanego zapachu, a mi udało się ją za życia, niczym detektywowi Rutkowskiemu, rozwikłać. Ale byłem dumny z siebie. Musiałem się jakoś nagrodzić po obiedzie, wybierając coś z zestawu nagród umieszczonych w barku.


Niedzielne popołudnie mijało bardzo szybko. Chociaż to październik, pogoda była bardzo piękna. Słońce na zachodzie, pomimo osiedlowych budynków, wciąż było widoczne z naszego tarasu.

— Kiedy ostatnio byliśmy nad Wartą?

— Chyba w czerwcu — odpowiedziała Grażyna.

— Ale ten czas zapierdziela. Jeszcze nie jest późno, przejdźmy się.

Dała się skusić na spacer. Z domu do brzegu rzeki mieliśmy ponad dwa kilometry. Janek poszedł z nami, ale nie udało się namówić go na udział do końca. Skręcił w Słowackiego, bo umówił się z kolegą.

Dawny lokal Celona wyglądał jak jakiś wielki cygański pomnik czy też nagrobek. Wyłożony był płytkami z brązowego granitu o wysokim połysku. Drzwi wejściowe i okna z aluminium. Przylegle kamienice wyremontowano w różnym stopniu, ale nawet ta z odpadającym tynkiem, odsłaniającym płatami czerwoną cegłę, lepiej pasowała do całości aniżeli ten lokal. U góry napis z wielkich, srebrnych i błyszczących liter: ARTYKUŁY CHIŃSKIE. Kupić tam było można wszelakie plastikowe gówno, nikomu do niczego niepotrzebne, a nawet jak potrzebne, to do niczego się nienadające. Interes szedł jednak dobrze. Szef, prawdziwy Chińczyk, mówił po polsku tylko „dzień dobry”, „do widzenia” i „dziękuję”. Do tego zatrudniał dwie Polki, z którymi porozumiewał się po angielsku. Tak jak w starożytności lud prosty potrzebował igrzysk dla rozrywki i świętego spokoju, tak dziś ludowi trzeba zapewnić plastik, silikon w piersi i drugi silikon zapasowy… aby w razie potrzeby zrobić sobie z niego implant mózgu. Stabilizacja i sielanka, bajkowy świat — i tak do następnych wyborów.

Między parkanem kościelnym a parkingiem biegnie ścieżka w kierunku Warty, wydeptana i wyjeżdżona na rowerach. Widać już stąd błyszczącą rzekę, która rozszerza swoje lustro tam dalej, przy zakręcie, niczym liman jakiś… Niektóre ze słonecznych promieni zdawały się kąpać w wodzie, a pozostałe, przeciskając się pomiędzy drzewami, przy tych jesiennych barwach tworzyły harmonijny pejzaż, na który można było patrzeć i patrzeć — wyłączyć się na chwilę ze świata zewnętrznego — i dalej patrzeć… Różnica wzniesienia od miejsca przy kościele do wody mogła wynosić nawet dwadzieścia metrów. Łąki już niekoszone, gdzieniegdzie tylko, dalej, tam przy brzegu, widać wierzby. Gdyby tu przyjść rano, można by spotkać jelenie na rykowisku i sarny. Po lewej stronie, przy ścieżce, bliżej rzeki, zaczynają rosnąć gęste wierzby, a wyżej akacje. Gdy patrzy się w lewo, rzeka ginie w drzewach i staje się niewidoczna. Może byłoby ją trochę widać z wieży. Miałem okazję raz tam z góry spojrzeć, zakończyło się to dla mnie niefortunnie, ale teraz nie o tym. Plac kościelny — wewnątrz, za parkanem — obsadzony jest kasztanami.

Zeszliśmy ścieżką, szliśmy już pomiędzy drzewami. Zaczynał się park krajobrazowy. Wiele osób twierdzi, że tu jest ładnie — nie jest to więc tylko moje zdanie. Ścieżka dalej prowadzi nad samą rzeką, by potem trochę się od niej oddalić, doprowadzając do małego mostka, który przerzucony został nad odnogą rzeki, prowadzącą do spiętrzenia i starego młyna. Był on już leciwy i zaniedbany. Częściowo murowany, częściowo drewniany. Nie pamiętam go pracującego. Woda ze spiętrzenia, jak dawniej, płynie z hukiem w dół, by dalej tworzyć rozlewisko. Kiedyś była jeszcze drewniana kładka, przerzucona obok jazu, którą przechodziło się na stronę młyna. Dzisiaj można przejść tylko po tym metalowym jazie. W części drewnianej pozostały jeszcze turbina i przekładnia przenosząca napęd na urządzenia mielące, znajdujące się w części murowanej. Z boku rampa rozładowcza. Dojazdowa droga znajduje się po drugiej stronie Warty. Należało przejechać przez most usytuowany około półtora kilometra stąd, by potem — pomiędzy rzeką a tą odnogą — dojechać do młyna. W środku, prócz tego napędu z przekładnią, brak już innych urządzeń. Piasek ze wzburzonej wody, wyrzucony na brzeg, utworzył małą plażę. Aby do niej dojść, trzeba przejść przez gęsto rosnące, małe olchy, poprzerastane dużymi, obrośniętymi dzikim chmielem. Zawsze było tu pięknie. Zastanawiałem się, co jest z właścicielem tego obiektu. Taki młyn, trochę grubszej kasy — i wszystko można tu zrobić.

Usiedliśmy na leżącym pniu. Dostrzegłem, że Grażyna tez zaczęła się rozczulać.

— Nie możesz tak pracować, Janusz! Zrób coś, ile tak mam żyć, jak żona marynarza jakiegoś.

— Wiesz dobrze, że to nie takie łatwe. Tu prowincja jest, nawet marketu dużego nie ma, żeby na kasie pracować.

— Ach, Janusz… — przytuliła się, rozczulona.

Pięknie tak posiedzieć na łonie natury, wśród drzew, słchając szumu tej wody. Siedząc na pniu, człowiek, jakby poprzez uziemienie, zrzuca do ziemi całe to tygodniowe napięcie wraz z naładowaniem elektrostatycznym wskutek otaczającego go przemysłu, oczyszczając się i nabierając nowej energii. Staje się gotowy na przyjęcie niekorzystnej dawki, kolejnych ładunków, które znów odbiją się na samopoczuciu w postaci nerwów, złości i cholera wie czego. Proces to niekorzystny, jednak teraz jest się na to gotowym po raz kolejny.

Wracaliśmy ścieżką. Kiedy byliśmy już przy samym kościele, z przeciwka nadjechała para na rowerach. Gdy się zbliżyli, pozdrowili nas.

— Dzień dobry.

Zobaczyłem kobietę dużo starszą ode mnie. Na pierwszy rzut oka mogła mieć pięćdziesiąt sześć lat. Olśniło mnie, dopiero gdy spojrzałem na jej męża. Znałem go jeszcze z czasów czynnego Celona, pamiętałem też, z kim się ożenił. Drogą dedukcji wspomnianego już detektywa R. lub jakiegoś innego Holmesa doszedłem, że to Ilona. Znamy się od młodych lat i mamy wiele wspólnych wspomnień. Znamy się… a ja jej nie poznałem. Pomyślałem, że wygląda na dużo więcej, niż metryka na to wskazuje, a była z mojego rocznika. Ona od początku rozpoznała mnie bezbłędnie i zanim ja ogarnąłem swoją świadomością stan faktyczny, czuła się swobodnie. Ale dobrze, okej, wskoczyłem już na wspólne tory, jedziemy, „koła równo stukoczą, a dokąd, a dokąd?”. Śmiała się i ogólnie widać było, że wesoła i zadowolona ze spotkania. Ja też przypomniałem sobie dawne czasy. Ile to lat się nie widzieliśmy? Nie wiedziałem, kiedy ostatnio, lecz na pewno więcej niż dziesięć.

— My już też będziemy niedługo mieć z górki — powiedziała.

— Podziwiam cię za optymizm.

Skąd się biorą tacy ludzie? Poczuciem humoru to nazwać, czy może jakoś inaczej, pomyślałem.

— Z górki, a to dobre, założenia masz ambitne.

To się jednak w życiu liczy. Pełny optymizm, głowa do góry i alleluja, wesołą nowinę każdego dnia, z nadzieją na sto lat. Po co komu statystyka, komunistyczny to wymysł jakiś. Żyć tu i teraz pełną piersią — oddychaj, oddychaj, tylko na komary uważaj, i do przodu bez przystanku, za siebie się nie oglądaj… fruwaj bądź płyń… jak czas.

Wróciliśmy do domu — jutro rano znów trzeba będzie wcześnie wyjechać w drogę. Kiedy Grażyna weszła do sypialni… była ubrana w seksowną bieliznę i pończochy, miała buty na obcasach i okulary. Od kiedy zaczęła nosić soczewki, unika okularów i zakłada je tylko dla mnie. Czy ja jestem jakimś dziwakiem, czy fetyszystą jakimś? Chyba nie, ale lubię ją w tych okularach…


Im więcej okazuje się człowieczeństwa, tym lepiej wpływa to na samopoczucie. Pomimo szybko rozprzestrzeniającej się infekcji zwanej poniedziałkowym dołem jechałem w dobrym humorze. Wszyscy podróżujący ze mną koledzy zamuleni byli — z powodu tej samej infekcji — jak staw Kornackiego przy samym pomoście. Spali, od czasu do czasu otwierali oczy, ale tylko z ograniczoną świadomością. Jechaliśmy dalej, w to samo miejsce, co w zeszłym tygodniu. Ogromne hale magazynowe wielkiej firmy logistycznej. Jest ich dużo, sam nie wiem, jak określić ile, w przeliczeniu na hektary. Nam, z tymi agregatami zejdzie jeszcze z miesiąc. Nie byliśmy sami, takimi busami jechały jeszcze dwie ekipy z naszej firmy. Były to volkswageny T5 z silnikiem 2,0. Poczciwe, niezastąpione i bezawaryjne, chociaż nasz kiedyś trochę kaprysił z komputerem. Droga mijała spokojnie i monotonnie. Leniwie mijaliśmy wioski i lasy, gdy nagle Sidney otworzył oczy i — jakby w półśnie, a w pół majaku — głośno krzyknął:

— Uważaj, kurwa, żółwia przejedziesz!

Sidney pojechał na urlop do Albanii. Po powrocie jego opowieściom i zachwytom nie było końca. Barwnie opowiadał, jaką to niesamowitą przeżył przygodę. A to o krętej drodze SH20 i przełęczy Vermos, a to o fantastycznych górach, od których oczu nie można oderwać, a to znów o drodze SH21 i wreszcie drodze do zapomnianej wioski Theth, którą to trasę auto z napędem na dwa koła ledwo przejechało, i o paśmie gór Prokletije, których nazwa po polsku brzmi „Przeklęte”. Zwiedził dużo, jechał niczym Andrzej Stasiuk, tylko w jego opowieściach więcej było zachwytu i dynamiki niż przemyśleń i głębokich spostrzeżeń. Opowiadał też o rejsie po jeziorze Koman, no i o tym, że żółwie przechodzą przez jezdnię tak, jak u nas kury w wiosce przed wylotem na Częstochowę. Miał też nieprzyjemność przejechać jednego żółwia, o czym z większym jeszcze przejęciem opowiadał. Pomimo jego sposobu mówienia, pomiędzy wierszami — lub dosłownie pomiędzy „kurwami” — udało mu się wiele przekazać. Sporo z tych opowieści zapamiętaliśmy. Potwierdzał też słowa zdjęciami z telefonu. Wiem, że są to przepiękne miejsca, i marzę, aby chociaż raz tam pojechać.

— Tobie to najdalej na odpust do Białegostoku jechać po powrocie z tej Albanii! — powiedziałem.

— Skołowany jesteś jak karuzela na Bielanach. — Rysiek prawie ryczał ze śmiechu.

— I zagubiony… jak prezerwatywa Johna Lennona po jego ostatnim stosunku.

Słysząc słowa Kapsla, już wszyscy razem ryknęliśmy śmiechem. Skąd młody bierze takie teksty? Sam nie wiem. Żółwiem, którego Sidney zobaczył na drodze… było papierowe wieczko o podobnym kształcie, które dość mocny podmuch wiatru przesuwał po asfalcie. Droga była czysta, bez aut, więc ten nagły zryw nawet mnie zbytnio nie wystraszył. Jechaliśmy dalej.

— Ty, Kapsel, to książki mógłbyś pisać z takimi tekstami — zwrócił się do niego Rysiek.

— Tokarczuk już pisze.

— No i co z tego, nie tacy piszą.

— Przygrzeje latem mocniej, głowa się jej zagotuje i mózg wysiądzie. Książką się nie powachluje zbyt długo. Kto jej air conditionera naprawi? Errordelete i głowa do Tworek się nadaje. Albo jakby taki piekarz pisał, to co? Na szydełku chleb sobie zrobisz?

— W ogóle szacun, że znasz tak starożytnych artystów, jak Lennon.

— Masz rację — zakończył jakże dowartościowującą rozmowę Rysiek.

— Stań gdzieś przy sklepie, bo pić mi się chce.

— Dobra, jak coś będzie przy drodze.

Jakieś pięć kilometrów później wjechaliśmy do miejscowości, gdzie po prawej stronie był niewielki sklepik. Młoda ekspedientka o czarnych, bardzo krótko przystrzyżonych włosach — w czarnych leginsach z białym lampasem oraz koszuli w kratkę — siedziała za ladą, bawiąc się komórką. Ja kupowałem pierwszy.

— Dzień dobry! Poproszę dwie niegazowane i sok pomarańczowy.

Powoli, bardzo leniwie odłożyła telefon i równie flegmatycznie poszła ściągać napoje z półki. Wstukała w malutką kasę fiskalną ceny i oznajmiła:

— Poproszę dwanaście złotych.

Wyjąłem portfel, zajrzałem, dostrzegłem banknot dwudziestozłotowy. Zacząłem więc szukać jeszcze dwóch złotych, tak by nie miała kłopotu z wydawaniem bilonu… i w tym momencie stało się coś, czego nie byłem w stanie do końca sobie wyobrazić. Wzięła dość duży kalkulator i wykonała operację: dwadzieścia dwa minus dwanaście równa się dziesięć. Po czym oznajmiła, że należy się dziesięć złotych reszty.

— Tak też myślałem — odpowiedziałem z lekką ironią w głosie.

Uuu, cóż za błyskotliwość, pomyślałem. Czy jest tu gdzieś ukryta kamera, czy to może performance? Czy może nagrywają film pod tytułem Nic nie zastąpi dobrze ukończonej szkoły podstawowej? Już zaczynałem się rozglądać. Lecz gdyby to miałby być dokument, to jakże mroczny… Spojrzała na mnie lekko podejrzliwie, może jednak trzeba ją trochę usprawiedliwić, gdyż istniało duże prawdopodobieństwo bardzo rozległej infekcji zwanej poniedziałkowym dołem. Ja akurat tego dnia miałem dobry dzień i samopoczucie. Rozpierała mnie chęć do pracy.

— Trzeba wymienić uszczelki na manometrach i jeszcze raz sprawdzić szczelność instalacji.

— Kapsel, kurwa, nie rób takich fuszerek — zwrócił mu uwagę Sidney.

— Daj mu spokój, każdemu może się zdarzyć. A że najmłodszy, to ma zbierać baty?

— Jakie, kurwa, baty? Niech poprawia i już. Zakończymy tutaj z tą szczelnością, to przechodzimy dalej, na następną trasę.

Kapsla na początku postrzegałem jako wyjątkowego patriotę, z czasem jednak, poznając go dokładniej w pracy, zacząłem się bać, że jest zbyt skrajnym nacjonalistą. Okazał się też kibicem jednej z drużyn. Za dużo nam, starym, nie chciał opowiadać i my też nie dopytywaliśmy. Jego stroje, koszulki, na których wiele rzeczy demonstrował, ukazywały obraz jego charakteru. Niewyobrażalne dla mnie było chociażby to, by nosić koszulkę z napisem Wszyscy się nas boją i śmiercią z kosą otwierającą drzwi. Jak można coś takiego z własnej woli zakładać? Kiedy to zobaczyłem, to ze zdziwieniem zapytałem, o co chodzi. Okazało się, że jeszcze jakiś kolor widniał wokół tej śmierci, który to oznaczał barwy klubu piłkarskiego. O meczach i demonstracjach opowiadał często i z namiętnością, o bójkach i ustawkach — raczej nie. Sam mówił, że Facebook blokował go już dwa razy za hejt w necie. Widziałem czasem te wpisy, było grubo. Wielu było hejterów, ale pisali pod jakimś nickiem, a nie tak otwarcie. Lepiej z nim nie polemizować odnośnie do Wołynia, Holocaustu czy żołnierzy wyklętych — pomimo, wydawać by się mogło, posiadanej wiedzy na ten temat. W pracy jednak łączyło nas wspólne działanie w celu osiągnięcia indywidualnych pieniędzy i z tym raczej nie było problemu. Ot, po prostu istnieją rzeczy, o których się między sobą nie rozprawia, albo tematy, które się przemilcza, gdy są poruszane.


Hala, na której pracowaliśmy, była ogromna, jak już mówiłem, nie wiem nawet, ile może mieć metrów. Obok ciągów komunikacyjnych zamontowano podajniki do dystrybucji towarów, podobnie jak do walizek na lotnisku. Przy jednej z szaf sterowniczych pracowała firma niemiecka.

— Ci pracują tutaj prawie tak, jak my, ale za jaką kasę… Różnica jest na pewno kolosalna.

— A czym się ta robota, kurwa, różni od naszej? Tylko kasą.

— Akurat w tym przypadku miej pretensje do tatusia, że Polakiem cię spłodził — zwrócił się do Sidneya Rysiek.

— Polska to mój dom. I niesprawiedliwość mnie rusza — Kapsla także już zaczyna nosić.

— Jak świat światem, zawsze było jednym lepiej, drugim gorzej — odpowiedziałem.

— Matematyk, kurwa, się znalazł, pięćdziesiąt na pięćdziesiąt będzie z całego dzielił. Chodzi o to, że nie jest po równo.

— Źle się rozumiemy chyba.

— Niemcy wszystko, Polska gówno.

— Nie przesadzajcie. Trzydzieści lat, jak już komuna upadła. Każdy, kto chciał, to dupę ruszył, mógł się urządzić. Można było i do Niemiec wyjechać. Wiem po sobie, że siedziałem, bo mi było wtedy w fabryce dobrze. Komfort i lenistwo. Wiem, że to moja wina, i nikogo nie obwiniam za złą sytuację. Za kryzys w życiu. Duszę się i odpowiadam sam. Czy ulży mi, jak komu przypierdolę?

— Pierdolisz, jakbyś do baby dorwał się po roku.

— Jak jesteś taki mądry, to sprzedaj to swoje audi i poloneza sobie kup. Każdy tylko mądrować się potrafi.

Kapsel, rozjuszony trochę, spięty i nerwowy się zrobił, ciężko dokładnie przewidzieć, jak zareaguje w takiej sytuacji. Jednak luz, spokojnie, pracujemy dalej.

— Dziadek mój w Auschwitz zginął!

— Wojna była, ale ile można zażalenia wnosić. Szwedów już inaczej postrzegamy.

— Historia historią, a karawana jedzie dalej.

— Gówno jedzie! Dziadek mój w bydlęcym wagonie jechał!

— Mój tam od czerwonych Polaków więcej się wycierpiał. Mało brakowało… Żeby nie amnestia, pewnie by go nie było.

Nagle zauważamy, że jeden z tych Niemców idzie w naszym kierunku. Kiedy już przyszedł, powiedział łamaną polszczyzną: „Dzień dobry”.

Nawet miło z jego strony, że tak się postarał. Kolejne zdanie wymówił jednak po niemiecku.

— Sie konen einen schweisser ausleicher.

— Co on, kurwa, gada?

— Nie wiem, coś o spawaniu mówi.

Niemiec pokazał na spawarkę i wytłumaczył na migi.

— Spawarki chce pożyczyć, ale ze spawaczem.

W tym momencie, gdyby to była telewizja, odpowiedź Sidneya brzmiałaby mniej więcej tak:

— Pi… pi… pi… nie mają, pi… pi… pi… nie stać ich. Tacy fachowcy, pi… za tyle kasy, pi…

Kapsel zaczął przewyższać,,piknięciami” przedmówcę.

— Nie przesadzajcie, chłop chce tylko odrobiny ludzkiej życzliwości.

— My mamy robotę, niech sobie kupią, będą mieli, stać ich — dołożył do ognia Rysiek.

Zamieszanie się zrobiło jak przed wojną… Major Sucharski do akcji jest gotowy, dowódca działa — kapral Grabarczyk już czeka, porucznik Pająk melduje gotowość ataku moździerzy. Dąbrowski się waha. Walniemy, zaczniemy jeszcze przed Wieluniem, najlepszą obroną jest atak… Szeregowy o nazwisku, dajmy na to X, zwraca się do kaprala:

— Na kreta najlepsza jest łopata, chociaż miałem Kajtka, ten to krety łapał.

Nie ma co liczyć, Kajtek nas zawiedzie. Gdańsk jest wolny, a ma być nasz. Schleswig-Holstein niech się nie puszy, zaskoczymy. Niech wiedzą, kto to jest Polak. Przyłożymy, okrążymy i po kłopocie. A masz, a masz, za Wandę. Tak się buduje wielką RP. Tak pisze się historię. Europa, wielka Europa! Na Polsce zbudowana od Bugu do Odry, dalej choćby pustynia…

Atmosfera była już taka, jakby wszyscy za chwilę mieli Rotę śpiewać, Pana Tadeusza recytować… I co jeszcze? Poloneza tańczyć?

— Pójdę i pospawam im, to nie potrwa długo.

Wziąłem spawarkę i poszedłem… Poloneza, jeśli już… to lepiej wypić. Cała naprawa nie trwała nawet dziesięciu minut. Okazało się, że urwała im się mała, nierdzewna blaszka mocująca moduł i nie mieli jak tego zrobić, gdyż oni zajmują się tylko montażem gotowych elementów sterowania. Kiedy zwinąłem kable i pięciolitrową butlę z argonem, Niemiec zajrzał do swej skrzyni mobilnej z narzędziami, otworzył szufladę i wyjął stożkową butelkę z zieloną etykietą, dając mi z podziękowaniami.

Wróciłem na miejsce i widzę, że w zespole kwas był za tę moją życzliwość, chłopaki pracowały w milczeniu. Schowałem spawarkę wraz z butlą na swoje miejsce, a butelkę z alkoholem do szuflady, tam gdzie narzędzia. Przyszedłem do chłopaków i zacząłem pracować. Jedna mała blaszka z blachy nierdzewnej — o mały włos, a okazałaby się Heleną Trojańską XXI wieku.

Po skończonej pracy, kiedy Sidney pakował jakieś narzędzia do szuflady, otworzył też tę, w której była butelka. Z zaciekawieniem, ukradkiem, tak by nie było widać, przyglądał się etykiecie. Kiedy podszedłem do niego, zapytał:

— Co to?

— Zarobiłem. Od Niemca.

Uśmiechnął się, czytając napis Euphoria 80.

— To wychodzi, że to ma osiem dych?

— Jak widać, tak.

Gwizdnął pod nosem i powiedział zadowolony:

— Ot, bestie, mają ludzkie odruchy, potrafią się zachować.

Pojechaliśmy do hotelu, trochę zmęczeni, jak to w poniedziałek. W radiu leciała piosenka Chłopców z Placu Broni pod tytułem Aeroplan. Słowa refrenu uznać by można za ezoteryczny przypadek i podsumowanie dzisiejszego dnia.

Wieczorem w pokoju rozprawiczyliśmy prezent od Niemca. Rysiek wziął butelkę do ręki, obejrzał i przeczytał etykietę. Założył okulary i przyjrzał się bliżej.

— To by trzeba rozrobić z wodą. Mocne cholerstwo, samo się nie da.

Rozlali do szklaneczek, Kapsel dolewał wody, trunek zaczął robić się biały. Ja — w myśl zasady, że nie mieszam — powiedziałem:

— Nie dolewaj mi, mleka nie piję.

— Jak polane, no to chlup, po łyczku — ponaglił Sidney.

— Uuu.

Wszyscy skrzywili się, że niby co to za smak.

— A co ja mam powiedzieć? Piołun ze spirytusem. W gardle i w żołądku pali jak cholera.

Smak smakiem, ale wypić trzeba. Za mocne jednak. Następną porcję wypijam już z wodą.

Oczywiście wieczór minął bardzo dobrze, bez narodowych czy nacjonalistycznych spinek. Telewizor grał, leciały kawałki z YouTube’a, tylko gust muzyczny nie zawsze się wszystkim zgadzał. Co Sidney włączył, to inni słuchali niezbyt przychylnie, jak znów Kapsel… Ten to ma gust. To nie różnica pokoleń, to gust wyjątkowo specyficzny. Może Rysiek tylko… No, ale Rysiek chodził ze mną do szkoły, jakoś przeryty ten beret mamy podobnie. Chodziliśmy do tej samej klasy.


Pasją Ryśka były samoloty, malował je na lekcji na kartkach z zeszytu i na czym tylko się dało. Utkwiła mi w pamięci taka scena: nauczycielka biologii wzięła jego zeszyt i pokazała całej klasie. Zeszyt składał się zaledwie z czterech kartek. Wyrywał je, na ile mógł, a biologię mieliśmy tylko raz w tygodniu, więc było to uzasadnione. Samoloty miał wszędzie. Na teczce, czasem też nawet na rękach. Po lekcjach robił modele z drewna i silniczków bateryjnych, ale nigdy nie latały. Zawsze brakowało podstawowej wiedzy i umiejętności majsterkowania. Ja natomiast mazałem chaotycznie po wszystkim — po zeszytach, po teczce, po książkach, po ławkach oczywiście też. Jeśli uzmysłowić komuś, jaki to był obraz — wyglądało to jak ściany totalnie pomazane graffiti.

Wiele razy za to mi się obrywało. Jeden epizod utkwił mi w pamięci, kiedy to na koniec roku pozbywaliśmy się książek, odsprzedając je młodszym rocznikom. Książkę do matematyki miałem totalnie zajechaną, pomimo że była nowa na początku roku. Nie chciałem za nią nic, tylko dodawałem w pakiecie. Mogę się jednak usprawiedliwić… Mieliśmy w tygodniu dużo matematyki, więc na mazanie był czas. Podczas kiermaszu książek, kiedy dziewczyny z młodszego rocznika rozglądały się, co by tu kupić, przechodzącej obok matematyczce rzuciła się w oczy moja książka. Stanęła, zaczęła się przyglądać, a potem zapytała:

— Czyja to książka?

— Janusza! — odpowiedziały zgodnie z prawdą dziewczyny.

Widać było po jej oczach i całej twarzy, że poczuła się, jakby ktoś ją bardzo mocno obraził. Oto jej pasja, jej królowa nauk, miłość i jedyne dziecko tak zostało pokalane. Akurat stałem obok. Wzięła tę książkę, zaczęła oglądać… no i to już przelało czarę goryczy. Dla niej to było najgorsze bluźnierstwo. Nie spodziewałem się takiego obrotu sprawy. Potężnym, zamaszystym ruchem, bez żadnych słów, zamachnęła się książką i rzuciła nią z całej siły, uderzając mnie mocno w głowę. Objętościowo tom był dosyć gruby, więc utkwiło mi to w pamięci… Dzisiaj to może miałaby z głowy kilka wakacji, oglądając świat przez okno z metalowymi firankami. Czasy jednak były inne.

Rysiek pilotem nie został… A ja do tej pory konsekwentnie dalej mam w głowie matematyczny chaos.


W pokoju zrobiło się gwarno. Muzyka grała coraz ciszej… To akurat musi być prawda, bo wszyscy są w tej kwestii zgodni. Trzeba ją było co chwila pogłaśniać. Akurat leciała piosenka, coś jakby hymn ludu pracującego, Nasze reggae, której tekst dotyczy picia ludu robotniczego, a refren nawiązuje do spadającego Ikara i mówi, że nie wolno wznosić się za wysoko. Oczywiście potem jeszcze poprawiliśmy piwem. Piosenka stanowiła dokładną interpretację zaistniałej sytuacji. Robotniczy patos trudu codziennego. Piękny obraz — gdyby żył Matejko, mógłby namalować swe największe dzieło i zatytułować Krajobraz po największym polskim zrywie XXI wieku, a współcześnie może… Fiodorowicz, artysta sacrum i profanum. Już widzę całą tę dynamikę zachowań uchwyconą na obrazie, dym z papierosów unoszący się do góry, potem wyżej w biało-czerwone barwy się zmieniający, a w tym dymie sam Pan…


Wychodząc z mszy, zauważyłem przed kościołem starą, chudą i przygarbioną kobietę, która kwestowała, stojąc z dwoma mężczyznami. W ręku trzymała tablicę z napisem informacyjnym o kobiecie chorej na raka, której potrzeba dwustu pięćdziesięciu tysięcy złotych na operację. Skarbonkę trzymał chłopak, a obok drugi nagrywał wszystko kamerą, tak jakby to był reportaż ze zbiórki. Ludzie wychodzący z kościoła ochoczo wrzucali datki ze względu na kamerę — w myśl zasady, oto patrzcie, jaki to ja, kurwa, filantrop jestem. A co? Są na to dowody! Gdzie to pójdzie, panie, w jakim to programie? Na fejsa bym wrzucił, by było widać, że daję.

I ja, kiedy przechodziłem, pomimo że różne przekręty z takimi datkami bywają, wyciągnąłem portfel, aby wrzucić chociażby żółty bilon. Taki gest na odczepnego. Wyjąłem trochę żółciaków, nawet nie wiem, czy było więcej niż półtora złotego. Kobieta na widok tego skrzywiła się i pociągnęła chłopaka za ramię, mówiąc:

— Daj spokój, chodź już.

Wyglądało to na wielką pogardę do mnie. Wszystko zaczęło mi się w środku gotować. Jednak po chwili, spoglądając na zdjęcie z tej jej tabliczki, zorientowałem się, że jest to ta sama kobieta, na którą są zbierane pieniądze. Zwróciłem się do niej:

— Ach, to pani jest tą chorą kobietą?

Stanęła, odwróciła się. Rzeczywiście, teraz dostrzegłem, że wyglądała marnie.

— Przepraszam, chwileczkę.

Wyjąłem portfel i zacząłem szukać pieniędzy. Znalazłem siedem złotych i pięćdziesiąt groszy w postaci pięciozłotówki, dwuzłotówki i pięćdziesięciogroszówki. Podczas wkładania przeze mnie tych pieniędzy do puszki kobieta zrobiła minę o wiele bardziej kwaśną niż na początku. Znów zaczęła ciągnąć chłopaka, jakby takie drobne datki tylko ją mocniej irytowały. No, teraz to już wewnętrznie poleciało! Ruiny i zgliszcza, World Trade Center, serce i dusza leżą w gruzach. Jedenasty września moich trzewi wydarza się tu i teraz, w tej chwili. Operator kamery z boku, oczywiście, nie przestał kręcić. Wykrzyknąłem — o nie, to za mało powiedziane… Wydarłem się na nią:

— A co byś ty chciała!? Ażebym dał całe te dwieście pięćdziesiąt tysięcy!?


W tej samej chwili obudziłem się z bolącą głową, zapaliłem światło i pierwsze, na co skierowałem wzrok, to spodnie przerzucone przez krzesło i leżące na podłodze monety, które wyleciały z kieszeni. Było to dokładnie siedem złotych i pięćdziesiąt groszy: pięciozłotówka, dwuzłotówka i pięćdziesięciogroszówka. Tak więc usiadłem na łóżku, podparłem głowę na łokciach opartych o kolana i patrzyłem na to z niedowierzaniem i przerażeniem.

Rysiek wstał i zapytał, co tak siedzę, jakbym diabła jakiegoś zobaczył.

— Albo może pani mama ze strony żony ci się śniła? — dodał ironicznie.

Opowiedziałem mu całą historię, choć tak na język przełożyć to, co we śnie się stało, to nie jest proste zadanie. Ja byłem przerażony takimi faktami. Jego, jako obserwatora z zewnątrz, tak to nie wzruszyło. Skomentował tylko:

— A nie mówiłem, żebyś bez wody tego absyntu nie pił? Diabelski to trunek, w Europie do niedawna był zakazany.

Ogarnąłem się jakoś, włożyłem spodnie, a tajemnicze siedem złotych i pięćdziesiąt groszy schowałem do kieszeni. Cały dzień żyłem tym wydarzeniem z poranka i nie mogłem w to uwierzyć. Co takiego istnieje, że sen się czasem sprawdza w realnym życiu? Czy to są jakieś neurony, jakieś fale mózgowe, które tak potrafią powiązać rzeczywistość ze snem poprzez mózg? Wiara czy fizyka? Metafizyka czy ezoteryka? Opowiedziałem to jeszcze raz chłopakom, oni jednak nie do końca wierzyli.

— Sam to wymyśliłeś sobie — odpowiadali.

Siebie jednak nie oszukam… Chodziłem drętwy i zamyślony.

— Co tak chodzisz, znów deprecha?

— A daj spokój, to od rana tak mnie trzyma.

— Ty jak żołnierz ruski, co wrócił z Afganistanu. Prawą rękę mu urwało, a zanim na lewą się przerzucił, wpadł w depresję. Nie dlatego, że stresem zniszczony z powodu tego, co widział i przeżył, tylko dlatego, że gdy szklankę z wódką do ręki brał, bał się, że może potłucze. Strach przed rozbitym szkłem tak go w to wpędził.

— A nie obecna wiara w Putina…?

— Ludzie faktycznie mają zmartwienia, więc ty nie wmawiaj sobie, że z byle powodu coś ci jest. Putinem się nie wykręcaj.

— Ty mi też rozbitym szkłem wody nie rób z mózgu.


— Jedziemy dzisiaj po robocie na obiad do jakiejś knajpy? — zapytał Kapsel.

— Tu jest niedaleko, podobno cztery kilometry stąd. Fajna, tanio, dużo. Nazywa się Zajazd Obora.

— No to nie do knajpy, tylko do obory chcecie jechać. A co w oborze można skonsumować? Tak na cito, to chyba tylko samo mleko.

Wstawiam w GPS, klikam planuj trasę… Jest Obora, siedem kilometrów do celu.

— Dobra, wio koniku, do obory jedziemy.


Zajazd był wielki, drewniany, kryty strzechą. Jest wiele takich zajazdów po całej Polsce rozsianych. Styl zakopiański na Pomorzu, Kujawach, Podlasiu i w centrum. Stanęliśmy na parkingu, wysiedliśmy, toczy się rozmowa…

— Moda na drewno jest, więc kto ma pieniądze i odpowiednie możliwości, buduje karczmę.

— Odpowiednie możliwości prędzej.

— Mnie tam się podoba. Lepsze to niż moda na beton. Wygląda jak stara chałupa, tylko większa. Mieści się to w mojej estetyce.

— Barok to to nie jest.

— Kurwa, rokoko też nie — wyraził swoją fachową opinię Sidney.

— Musi być dobre żarcie, dużo samochodów stoi i dużo tirów, a to najważniejsze. Tiry to znak, że jest dużo, smacznie i tanio.

— Tirówki też mogą być w takim razie.

— Głodnemu chleb na myśli.

— O kobietach, co tiry prowadzą, mówię.

— Ale chleb swojski jest, też tu pieką.

— Jest w tym wszystkim coś niesamowitego, chłop ze wsi wyjdzie, a wieś z chłopa nigdy.

— Ciągnie nas do obory jak żuki do gnoju — podsumowuje całą dyskusję Kapsel.

Na dachu widniał wielki napis: Zajazd Obora.


Raz poszliśmy kultury wyższej zażywać. Przybytek nazywał się Literacka. Miało być kulturalnie. No i muzyki się posłucha… Lokal był całkiem miły, panował w środku trochę mroczny klimat. Piwo za dwie dychy. Na samym początku odechciało się więc tej kultury, ale dobra, co tam, posiedzimy trochę. Wystrój bardzo ładny: płyty, czarne krążki, na półeczkach książki, na ścianie wisiały instrumenty dęte — saksofon, trąbka i waltornia. Była też gitara Ryśka Sygitowicza z autografem, plakat słynnej wersji Dziadów Dejmka, podobno oryginał, koszulka Boba Marleya (to już chyba nie oryginał). Barman robił drinki, strach zapytać jakie. Literacko i kulturalnie, ale dobra, chwilę posiedzimy. Na scenie miał grać zespół - bardzo miły.

Wszystko pięknie, piwo się sączy, wypada wziąć po małym kieliszku. Raz się żyje i niewiele też pije. Zespół zaczął grać całkiem niezłe kawałki. Na koniec bisował i zagrał podobno sztandarowy numer. „Gówno i cebula”, taki refren się powtarzał, a publiczność tekst ten uwielbiała i śpiewała z zespołem na cały głos. Zniesmaczyło to Sidneya, wyszedł rozżalony. Nie ma co cytować, z góry wiadomo, czego było więcej w jego słowach. Od tej pory na hasło „kultura”, zawsze odpowiadał: „Literalnie literatura interesuje mnie do połowy, czyli półliteracko. Najlepiej w opasłych tomach i w rozdziałach po pięćdziesiąt gram”. Dalej więc nie jest tak źle, bo teatralnie. Z muzyki to woli jakieś disco. Gdy zapytasz o disco polo… O, co to, to nie. Chociaż uwielbia jedną piosenkę o zielonych oczach…


Oczy zielone, a karczma drewniana… Weszliśmy do środka. Wielkie drzwi z klamką, jak w naszym kościele w zakrystii, w środku ciepełko. Był kominek i grill się palił na środku. Informacja zaraz przy wejściu o tym, że zamawiamy i płacimy przy barze. Praktyczne to: nie czekasz na kelnera, aż łaskawie przyjdzie. Taki kelner zaś pewnie myśli: „A siedź sobie, palancie, poczekaj. Mnie gonią jak konia po bezkresnym stepie podczas kręcenia westernu. Zobacz, że nie jest to takie miłe, coś za coś i vice versa”. Podszedłem do baru i zamówiłem pierwszy. Za ladą pani dość młoda, włosy blond, długie, w warkocze splecione. Ubrana była w „strój ludowy” — z jakiego to regionu, nie wiadomo. Z założenia, że tak powiem, była to wariacja na temat. Ani to krakowski, ani zakopiański, nawet nie sieradzki, ani też nie kurpiowski. Założeniem projektanta było nie ograniczać się regionem. Tak jak ta drewniana knajpa. Polska długa i szeroka, w całej Polsce takie knajpy stoją.

— Pieczeń i ziemniaki plus zestaw surówek. I do tego napój bezalkoholowy.

— Należy się dwadzieścia pięć złotych.

Zapłaciłem, pani wydała mi pięć złotych reszty i położyła na blacie. Skierowałem wzrok obok, stała tam puszka na napiwki. Na niej przyklejony taśmą napis, wydrukowany z komputera: Na rowerową podróż do środka czarnej dziury. No i to jest destynacja! Ludzie wymyślają: Księżyc, Mars, jakieś banały, dookoła świata, a tu proszę! Warto poprzeć taką kreatywną inicjatywę. Wrzuciłem to pięć złotych. Pani uśmiechnęła się i podziękowała.

— Powodzenia życzę w realizacji tego planu. I o relacje bym prosił na fejsie. Będę fanem, będę śledził.

Obok stał Kapsel, błysnąć chciał swą kreatywnością, powiedział więc:

— Ja zbieram na podwodne, betonowe buty do rozwiązywania konfliktów.

Ach, te jego problemy.

Butelka już stała na stole, piwem każdy przepijał, tylko ja, jako kierowca, jak to zwierzę wodę piłem. Pani przyniosła na przekąskę cztery wielkie pajdy, smalec i ogórki.

— Smalec z chlebem w wojsku się jadło.

— A słoninę w puszkach pamiętacie? Aaa, ta to jaka dobra była…

Temat zszedł na wojsko. Sidney opowiadał:

— Jak ja w wojsku, w artylerii, byłem, byliśmy w Kazachstanie…

Starszy jest ode mnie, więc to możliwe. Był tam wtedy jeszcze przed przełomowym upadkiem komuny. Ostatnie ruskie pociski pojechali oddać. Zdetonować — niech walną na swoim, czyli wtedy jeszcze na ich terenie.

— Na pociąg nas wsadzili i tak dwa tygodnie wieźli. To była dopiero męczarnia, tylko jazda, bocznica, postój i znów jazda. Prowiant w puszkach dali i tak się cały czas jadło. Czasem po drodze tylko jakąś butelkę się kupiło, ale kasy, jak to w wojsku, nie było za dużo. Jak dojechaliśmy, stepy po horyzont, stoisz i dookoła nic. Życia i świata w ogóle nie widać. Z tym całym sprzętem — czołgi, inne działa — z wagonów zjechaliśmy i zaczęły się zajęcia. Parę razy huknęliśmy na tym poligonie, dwa tygodnie wracaliśmy, no i znów tylko puszki. Słoniny, choćby i ze złota była, nie tknę od tej pory.


Też zapamiętałem jedną historię z czasów wojska, która dodała mi adrenaliny. Akurat przyjechałem do domu na przepustkę. Żołnierza traktowano wtedy inaczej. Wiadomo, nie ze swojej woli służy, tylko z obowiązku. Zawsze ktoś a to drinka zaproponował, a to pogadał, narzekając na państwo, że tak młodych wykorzystuje. Autostopem to już w ogóle nie było problemu się zabrać. „Żołnierz to żołnierz jednak, ale jednak żołnierz” — takie zdanie bywało wówczas wypowiadane. Było to w „Bar-Celonie”, czyli tak jakby niewojskowa sytuacja. Bubek, po kolejnym okresie edukacji, jak określał swój pobyt w areszcie, wrócił do domu, a wraz z nim dwóch kolegów. Sam Bubek zawsze siedział za niewinność. Nic szczególnego, bo każdy tak o sobie mówi. W jego przypadku to była niemalże prawda. Raz po wypadku, kiedy to po większym spożyciu leżał sobie spokojnie, nie wadząc nikomu, został przejechany przez samochód. Gdy jechał już w karetce pogotowia, odzyskawszy szczątkową świadomość, zerwał się do ucieczki i wysiadł. Za opuszczenie jadącej karetki dostał wtedy półtora roku… i złamaną nogę. Drugim razem uzbierało mu się pół roku za niezapłacone mandaty. Ci dwaj koledzy, którzy przyjechali razem z Bubkiem, podjęli pracę wraz z nim w firmie budowlanej. Kiedy przyjechałem na urlop, polubili mnie z racji bycia żołnierzem i często zapraszali na spożycie czegoś mocniejszego. Jeden z nich, wysoki, szczupły i żylasty Marek, miał wytatuowane całe ciało. Chętnie pokazywał te dzieła, a ze szczególnym namaszczeniem stopień majora, zrobiony na ramieniu. Taki stopień to w hierarchii więziennej szacunek. Oznaczał, że nasiedział się tam długo. Nigdy nawet nie śmiałem zapytać, za co ta nagroda. Drażliwy temat, a i dla własnego spokoju nie chciałem wiedzieć. Nadmieniał tylko, że w ramach ostatniego wyroku odsiedział dziewięć i pół roku. Nie upłynęło nawet pięć tygodni od wyjścia, więc mógł mieć naleciałości i zachowania z tego środowiska… No i je miał. Jednak sympatia, jaką mnie obdarzyli, nie pozwalała tak obcesowo zrezygnować z ich towarzystwa. Dodatkowy argument stanowił mój stan „bezżołdu”.

Początek niczego złego nie wróżył. Na stole stało już kilka win marki wino. Była jedna szklanka i przepijaliśmy z niej po kolei. Bubek też siedział przy stole i przygrywał na siedząco, no i kiedy nadchodziła jego kolejka, przerywał, wypijał, a potem grał dalej. Marek, jak zawsze, zaczął dyskusję o randze i stopniach wojskowych. Ja byłem bez munduru, po cywilnemu. Oczywiście przyznawałem mu rację, że tak, że och. Znajdował się tam jeszcze ten drugi kolega, który na imię miał Krzysiek. Na te wszystkie Marka przechwałki powiedział tylko:

— Pij, nie pierdol! Co ty, kurwa, w wojsku jesteś?!

Zburzył wtedy w jego głowie fundamenty istnienia. Wino z trzymanej szklanki wylał na podłogę i walnął z hukiem szkłem o blat stołu. Wstał energicznie, totalnie zdenerwowany, i wyszedł, trzaskając przy tym mocno drzwiami. Była chwila konsternacji — nie wiadomo, co dalej. Pić czy nie pić, oto jest pytanie, ale dobra, chwila przerwy i jedziemy dalej.

Nic się nie stało, Polacy, nic się nie stało. Wróciliśmy do sielanki. W pewnym momencie drzwi się nagle otworzyły i niespodziewanie Marek wtargnął do baru, trzymając w ręku szpadel. Niczym Kaziuk w Siekierezadzie. W oczach miał obłędną wściekłość i żal do całego świata. Działo się to tak szybko, że nikt po prostu nie zdążył zdobyć się na jakąkolwiek interwencję. Podszedł do stolika i z zamachem walnął w głowę Krzyśka… Dobrze, że tylko płaską częścią szpadla. Wszyscy momentalnie rzucili się, aby go powstrzymać. Ogromna i niewyobrażalna to siła, co drzemie w człowieku w takich chwilach. Rzucał się dosyć długo, jak człowiek w czasie padaczki, zanim się uspokoił. Wszyscy zaczęli podchodzić do niego niczym do bańki mydlanej, z wielką delikatnością, aby tylko nie pękł znów. Usiadł na swoim miejscu, oparł łokieć o stół i spuścił głowę. Przedtem, gdy wyszedł, hamletowskie rozterki nas brały, teraz pytaliśmy siebie ze zdwojoną siłą. Wszyscy powoli zaczęli kontynuację życia w barze, uważając jednak i obserwując, co się dzieje. O mały włos, a Marek załatwiłby sobie awans na stopień generała — w Białołęce, we Wronkach albo gdzieś w Wierzchowie. Sytuacja doraźnie więc opanowana, szklanka zaczęła krążyć dalej, lecz kiedy Bubek nalewał Markowi, ten brał szklankę mocno trzęsącymi się rękoma i wylewał pod stół. Ja wtedy marzyłem, aby wyjść, ale nie chciałem robić gwałtownych ruchów.

Wróciłem z przepustki do wojska i nigdy więcej Marka nie widziałem. Nawet nie miałem zamiaru o niego pytać. Z tej młodzieńczej przygody wyciągnąłem jeden wniosek na przyszłe życie, a mianowicie: „Uważaj, z kim pijesz”.


Takie toczą się rozmowy o wojsku, aż tu nagle, jakby à propos tego tematu, jakiś gość chciał spokojnie przejść obok stolika. Potrącił lekko Kapsla, ten zaś uniósł się mocno. Trzeba go było uspokajać. „O co chodzi? To nie wojsko…” W ogóle nie wiedziałem, o co chodzi. Chwilę potrwało, zanim burza przeszła. Myślałem sobie: kurwa, co dzień Westerplatte… Dopytywaliśmy się, o co chodzi, czemu taki wściekły, ale zbytnio nie chciał gadać, choć na ogół gadatliwy bardzo. Po chwili się wydało, że facet miał… nie te barwy. Najpierw pomyślałem, że chodzi o geja.

— Bądź tolerancyjny, nie przesadzaj. Czy nie można spokojnie? Nie reagować?

Minuta minęła, zanim się dowiedzieliśmy, że facet miał nie te barwy… Nie tego klubu piłkarskiego, co trzeba. Co za świat… A na świecie ludzie. Na początku było światło… Potem wymyślili pryzmat… Niepotrzebnie.

Wyszliśmy z karczmy, spojrzałem w prawo, na wielką tablicę informacyjną. Stanęliśmy, chłopaki zapaliły po papierosie — ja już z dziesięć lat temu rzuciłem.

— Patrz, nawet taką knajpę za unijną kasę wybudowali — powiedziałem.

— Nie za unijną, pisze, że dziewięćset tysięcy tylko dołożyli — pozwolił sobie zauważyć Rysiek.

— Widać wystarczy wniosek dobrze złożyć i jest.

— Można? Można!

Projekt nosił tytuł: Tworzenie gastronomicznego punktu zbiorowego żywienia w celu poprawienia warunków wzmożonego ruchu turystycznego.

— To i burdel można by było sfinansować, jakby dobry projekt napisać.

— Już to widzę, tworzenie punktów relaksacyjnych celem ograniczenia liczby zabitych na drodze poprzez zmniejszanie poziomu napięcia… stresowego.

— To i za komuny powinny być, a burdeli nie było.

— No jak? Wtedy takie coś by nie przeszło.

— Jak to nie? A chociażby tworzenie punktów odprężenia celem poprawy samopoczucia rolnika i osiągnięcia wyższej wydajności z hektara…

— Dostaniesz od Unii, tam trzeba wpłacać albo cicho siedzieć.

— U nas kościół z unijnych docieplili, chociaż ogrzewania nie było. I też podobna, tylko mniejsza tablica stoi.

— Coś w tym jest, ale trzeba być otwartym.

Papierosy tliły się i tak sobie staliśmy w wesołym nastroju.

— Dostaniesz od gęsi owsa, tak mawiał mój dziadek. Zobacz takiego Pimpka. Od obcego nie weźmie, chociażby zdechł. — Przywołałem w pamięci tamtego stróża podwórkowego i wykorzystałem do porównania, cytując przy tym słowa dziadka.


Rzeczywiście, prawdę dziadek mówił. Pimpek to było mądre psisko, chociaż nikt go specjalnie nie szkolił. Można go było karmić i jadł ze wszystkich rąk w rodzinie. Lecz każdy obcy człowiek, choćby nie wiem, jak się starał, nie dostąpił łaski zjedzenia czegokolwiek przez Pimpka.

Dziadek miał swoje poglądy — i tak mi się skojarzyły te dofinansowania z jego filozofią. A patriotą był wielkim, chociaż… Co dzisiaj możemy powiedzieć o patriotyzmie? Od tamtych czasów minęła epoka. Nie mówię o czasach, gdy pamiętam dziadka z psem, lecz tak ogólnie o dziadku. Na całej klacie miał wytatuowaną Matkę Boską z orłem. Mówię, że na całej, ale jedynie w fazie projektowej. W fazie docelowej Matki Boskiej z orłem było tylko pół. Dokładnie pół, tak jakby wizerunek odciąć w pionowej osi symetrii (chociaż w wizerunku Matki Boskiej z Dzieciątkiem nie ma symetrii). Prawą tylko część. Czemu tak? — zapytałby ktoś. Tak też i wielu pytało. Nielekka to była odpowiedź, tym bardziej, że ciężko dziadkowi te tematy przez gardło przechodziły. To wielki historyczny symbol był. W swej połowie jeszcze bardziej wyniesiony. Dziadek od samego września pragnął Niemca bić i nadzieje wolnościowe w sercu bardzo wielkie miał. Jak dokładnie, gdzie po lasach, z jakim oddziałem — mało o tym w domu się mówiło. W końcu po wojnie na wyroku dwudziestu lat więzienia dla niego się skończyło. Szans żadnych nie było, jedynie w wierze dało się pokładać nadzieję. Symbolem tej wiary miała być Matka Boska. Jeden ze współwięźniów miał talent, zaczęli więc pracę nad dziełem. Gdy doszli do połowy wizerunku, artystę tak skatowano podczas przesłuchania, że nie odzyskał już siły, by dokończyć. Niedługo potem zmarł. Gdy nadeszła amnestia, chyba w tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym szóstym roku, dziadek tak do domu wrócił. Szczęśliwy, że zastał rodzinę w dobrym zdrowiu, o dokończeniu dzieła nie myślał wcale. Jak mawiał, wiara w wolność poprzez wiarę w Boga przy życiu go trzymała. Na podstawie swego tatuażu zawsze później powtarzał, że nawet wiara do połowy jest dobra. Wiele by dzisiaj dać można za to, by dziadka posłuchać. Gdzie broń, dokumenty, depozyty schowane? Gdzie i jak dokładnie walki przebiegały? Czasy były jednak nieciekawe, więc pary z ust nie puszczał. Nawet miał takie stwierdzenie, że na samą myśl o tym paznokcie i plecy go bolą. Kiedy przyszła transformacja, ja byłem już w wojsku, dziadek mógłby mówić, ale zachorował. Kiedy chciałbym słuchać… dziadek już nie mówił. Dlatego wielką prawdą jest prawda Tischnera. Słuchaj więc, kiedy możesz.

Ojciec mój też w ślady dziadka poszedł. Nie o wiarę, tylko o tatuaże chodzi. Czasy były inne, inaczej trzeba było walczyć. Bunt jego na tym polegał, co u Leszka Góreckiego. Jak tylko odebrał dowód osobisty, w wielki świat pognała go przygoda. Pojechał budować zaporę nad Soliną, bo i wykształcenie zdobył ku temu. Murarz zbrojarz — brzmiała jego profesja wypisana na świadectwie. Świata był ciekawy. Jak na młodego człowieka w delegacji przystało, niemal całą pierwszą wypłatę przeznaczył na rozrywkę ze swoją kompanią, aby go potem jakoś szanowali. Akcja pięknie się rozwijała na kwaterze u pani Bożeny. Taboret służył za stolik, a do picia — szklanka po musztardzie. W tamtych czasach nie było plastiku, musztardówki wystarczały do tych celów. Dobre i praktyczne, miały w dole takie prążki — bardzo dobrze to służyło niczym miarka w menzurce. Pięknie wszystkim razem czas leciał. Pili jedną szklanką krążącą dookoła.

Gienek, chłop barczystej postury, zęby zjadł przy budowie Nowej Huty — jak sam o sobie mówił. Miał na ramieniu tatuaż: statek żaglowy w wielką kotwicę wrysowany. Ojciec ojca swego, czyli dziadka mego, wielką estymą darzył za tę walkę i za wiarę. Bardzo ojcu ten tatuaż się spodobał. Gienek zapytał:

— Chciałbyś mieć podobny tatuaż?

— Jak najbardziej, panie Gienku.

— Nie będzie cię to drogo kosztowało. Z litra dołożysz i bierzemy się za robotę.

Kolejki leciały szklaneczką dookoła, powietrze się zagęszczało, robiło się coraz cieplej…

— Otworzę okno, będzie trochę chłodniej.

— Ja tusz jakiś w walizce mam, igły też ze trzy się znajdą. Jak chcesz, nie ma sprawy.

Machnęli jeszcze kolejkę dookoła. Na zakąskę były śledzie z puszki.

— Weź długopis i narysuj, co se tam tylko chcesz, i będziemy robić.

Ciemno jakoś, światła mało albo nawet coraz ciemniej. Ręka słaba… coś się trzęsie… Ale dobra, już gotowe. Narysował ojciec, dosyć krzywo, ręką drżącą, wielki krzyż na przedramieniu, a pod nim napis: Bóg Honor Ojczyzna.

— No to jeszcze po kolejce i bierzem się za robotę.

Po kolei wkłuwa igły, moczy w tuszu, dalej wkłuwa. Żmudna to robota, ale nocka długa. Potem dalej szklanki, no i znów robota. Dalej ojciec nie pamięta. Rano „moralkac” podwójny, boli głowa i ta ręka. A obrazek? Już za późno.

Kiedy przyjechał po trzech miesiącach do domu, starał się to jak najdłużej ukryć. Matka jego, a babka moja, męską ręką była w domu wychowywana. Jej matkę w roku dwudziestym czerwona szarańcza zabiła, ojca jej wtedy w domu nie było, nad Wisłą z szarańczą walczył. Miała więc babka przypadłość straszną, po swoim ojcu powiedzenie wulgarne, które czasem w nerwach z ust jej się wyrwało. Nic by nie można powiedzieć — a cóż to takiego? Każdemu się zdarza. Lecz ojciec jej mówił czasem, a ona od niego nauczyła się tych słów: „O chuj mnie boli”. Była to wada, której strasznie się wystrzegała. Wielce musiałaby się zdenerwować, żeby móc usłyszeć od niej taki tekst. W ustach kobiety… dziwnie to brzmi, tym bardziej starszej. Chyba że dzisiaj… Czasy są inne, dzisiaj nie zawsze wiadomo, kto kim jest w kwestii orientacji, to i znaleźć się mogą takie z bolącym. Ojciec mój spał w pokoju, przypadkiem we śnie ramię odsłonił. Babka w tym czasie wodę ze studni w wiaderku niosła, otworzyła drzwi, spojrzała na syna, ujrzała tatuaż. Z wrażenia wiadro z rąk wypuściła i wodę wylała. Pierwsze zdanie, które się jej w nerwach wyrwało, brzmiało nietęgo, a mianowicie:

— O chuj mnie boli!!!… No i dwa zęby!…

Następnie było lamentów i krzyków co niemiara. Między innymi padło zdanie tego typu, że jak stary głupi, tak i młody głupi. Babka na boskim sądzie, niech jej Światłość świeci, jednak mi się w myśli znów wyrwało:,,Z całym szacunkiem do twej osoby, babciu, moich męskich przodków to mi nie obrażaj”. Lepszym zdaniem można by to określić:,,Niedaleko pada jabłko od jabłoni, tym samym i drzewo jabłoni niedaleko jabłek rośnie…”.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.