Rodzinie mojej: Mamie, żonie Danucie oraz córkom Karolinie i Katarzynie
Rysiek wyjął telefon z kieszeni, spojrzał na wyświetlacz, wcisnął przycisk i powiedział:
— Dwanaście tysięcy kroków już zrobiliśmy.
— Ooo, niezły wynik. Zmachałem się nieźle przy dzisiejszym upale — oznajmiłem, po czym zaproponowałem: — Może napijemy się czegoś po drodze?
Nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Zbliżyliśmy się do lokalu po drugiej stronie ulicy, o wdzięcznej nazwie Pijalnia Retro. Dobry to pomysł, albowiem obaj jesteśmy już w wieku retro, co można z łatwością stwierdzić bez bliższego przyglądania się nam obu. Wszelkie „sentymenty” jednak robią na mnie wrażenie i lubię je oglądać, tudzież z przyjemnością odwiedzam. Lokal był nowocześnie urządzony, z umiejętnie powplatanymi detalami z czasów przyjaznej dyktatury zza wschodniej granicy. Nad barem, na półce, ustawione było radio Poemat, dzięki czemu od razu robiło się sielsko na myśl o wersie z piosenki Maryli Rodowicz: „Pełna miska i radio »Poemat«”. Dobrze to wróżyło na początek — powinno być sielsko i miło.
Na ścianie, po lewej stronie od baru, znajdowało się coś jakby kolaż złożony z różnych okolicznościowych tabliczek z tamtej epoki, zamieszczonych na tle czarno-białych gazet. Były to tabliczki oryginalne, jak też kopie blaszane, a nawet plastikowe. Ciekawie wyglądał Zakaz zwałki, czyli tablica z czasów zrębu, gdzieś z głębokich Lasów Państwowych. Bardzo pasująca do okoliczności to tablica, jakby ostrzegająca klienta przed przedawkowaniem trunków. Były tablice ostrzegawcze, takie jak: Nie naprawiaj bezpieczników drutem, Zakaz Palenia czy popularna trupia czacha z napisem: Nie dotykać! Urządzenie elektryczne. Znajdowała się tam również tabliczka informująca: Alkohol podajemy tylko do konsumpcji, która przypominała czasy, kiedy amatorzy napitku, pomimo że nie jedli i nawet nie mieli ochoty na jedzenie, to jednak za jedzenie dopłacić musieli. Popularna odzywka barmanek w tych czasach brzmiała: „Bez jedzenia nie ma picia”. Na dość znaczącej pozycji umieszczono napis Milicja, a obok reklamę ówczesnej odpowiedzi na zachodnią, zgniłą Coca-Colę, czyli naszej rodzimej Polo-Cockty. Najbardziej rozbawiła mnie tablica głosząca: Państwowy punkt unasienniania zwierząt. Pamiętam, jak widywałem takie tabliczki gdzieś na wsi, umieszczone na domach. Nawet gdy należałem do starszych roczników szkoły podstawowej i wiedziałem co nieco o prokreacji, zarówno ludzkiej, jak i zwierzęcej, to jednak taki punkt kojarzył mi się ze sprzedażą nasion, coś jakby ziaren na paszę. Taki był mój tok myślenia. Gdy to sobie przypominam, uśmiecham się pod nosem, jednocześnie przywołując myśl o edukacji seksualnej. Odpowiedź moja na tę edukację jest tylko jedna — edukować. Amnezja totalna i alzheimer w ludziach siedzi, zapomnieli, jakie w dzieciństwie mieli kłopoty z tym związane. A dziś czasy są całkiem inne — malec, nawet za pomocą kilku kliknięć, wchodzi w klimaty, które przyzwoitemu człowiekowi nawet by do głowy nie przyszły. Edukacja więc potrzebna jest na wczesnym etapie, aby dziecko wybrało właściwą drogę.
Myślałem, że powieszenie istniejących już gdzieś kiedyś szyldów i dołożenie do tego starych gazet to nic takiego, a okazuje się, że to sztuka jest, ponieważ pod spodem, drobnym wprawdzie drukiem, podpisał się autor projektu całej tej ściany — jakiś Kola…. Artysta rosyjski pewnie… bo amerykański podpisałby się przez „C”. Poza tymi wszystkimi szyldami był też jakże niezrozumiały dla nas napis, że… Alkohol szkodzi zdrowiu.
Rysiek zamówił dwa piwa i usiedliśmy przy stoliku. Zebrało nam się na głębokie tematy — szkodliwości, zdrowia i ekologii.
— My już jesteśmy w takim wieku, że powinniśmy zadbać o siebie — powiedział.
Podziwiam pozytywny stosunek do życia, jaki reprezentuje. Ma zamiar zmienić w życiu wszystko, by dbać o swój stan zdrowia.
— Teraz do ciebie dociera, że jednak dobrze by było doczekać tej chwili i zrujnować trochę ZUS. Trudne to będzie, podczas gdy prawie pięćdziesiąt lat niedługo, jak już praca u podstaw została zrobiona.
— Pozytywista się znalazł! — odpowiedział z lekką ironią w głosie.
— Coś zrobić można, ale nawyki są już przez tyle lat wypracowane.
— Wpuść trochę romantyzmu w tę tępą proletariacką duszę i pomyśl inaczej — skrytykował moją postawę.
Trzeba przyznać jednak, że miał rację. Najwyższy czas i ostatni dzwonek. Nie sprzyjał nam cygański tryb życia, życie na walizkach, takie wędrowanie ze swoim warsztatem. Jeździliśmy po kraju, tracąc cenny czas i jeszcze cenniejsze zdrowie. Grzebanie w instalacjach klimatyzacji i jej montaż stanowiły kiedyś dla mnie nadzieję na lepsze jutro. Pracowałem całe życie na hali, montując sprężarki. Praca to była monotonna i bez perspektyw. Gdy pojawiła się okazja na zmianę, szybko podjąłem decyzję, z nadzieją na satysfakcję. W firmie Wento-klim — klimatyzacja, wentylacje, pneumatyka i technologia materiałów sypkich — przyszłość wydawała mi się lepsza. Szybko jednak okazało się, że ta praca jest wielkim rozczarowaniem, co z roku na rok wpędza mnie w coraz większą depresję. Cierpieliśmy wszyscy — ja, Grażyna i Janek, nasz piętnastoletni syn. Analogicznie do zmiany mojej pracy Grażyna ostrzegała mnie, abym nie widział nic lepszego i piękniejszego w innych kobietach.
— Mógłbyś się tak szybko rozczarować, jak tą pracą — mówiła.
Wiele myśli, biegnących niczym wataha żarłocznych wilków lub stado tratujących wszystko bawołów człowiek w głowie samotnie przepędzi i trzeba przyznać, że Grażyna jednak ma rację.
Trafiając do Wento-klimu, po latach spotkałem ponownie Ryśka. Analizując nasze osobowości, czyli moją i Ryśka, muszę stwierdzić, że on jest poprawnym optymistą, a ja, dodając sobie wartości i nie chcąc nazwać się pesymistą, określam się jako realista, jednakże ten realizm zsuwa mi się jakoś po równi pochyłej w stronę pesymizmu.
— Pójdę zamówić po małym kieliszku do tego piwa — powiedziałem, wstając od stolika. — Na sucho to nam słabo wchodzi.
Podszedłem do baru, za którym stała dziewczyna na oko młoda — mogła mieć maksymalnie dwadzieścia pięć lat. Miała długie do ramion, proste, czarne włosy z równo przyciętą grzywką. Nosiła duże koła w uszach, białą bluzkę z całkiem miłym dla oka dekoltem, a do tego dosyć długawe paznokcie, koloru granatowego. Jej styl można by określić jako koalicję emo i disco. To obiektywnie, a moim — jednym i krótkim — zdaniem wyglądała ładnie.
Spojrzałem na wagę uchylną, nawiązującą do barów i sklepów dawnego GS-u, tutaj stanowiącą dekorację baru.
— Podajecie lornetę z meduzą? — zapytałem. Barmanka spojrzała na mnie pytająco. — Nie wie pani, co to jest?
— Nie — odparła, lekko zdziwiona.
Niski barman, który stał obok i wydawał się trochę starszy, powiedział, że coś słyszał, że babcia mu coś opowiadała, ale… nie potrafił wytłumaczyć, o co chodzi dokładnie.
— Babcia!?
Babcia mu opowiadała… Żeby jeszcze ojciec, matka, wujek czy ciotka. Dwa pokolenia przeskoczył, mówiąc o czasach, które dobrze pamiętam. Pogrąża mnie to w tym trudnym okresie zbliżającego się przełomu. Jeszcze dziadkiem nie jestem, jednak cóż, pokrzepić mnie to nie pokrzepiło.
— Wobec tego dwie pięćdziesiątki żubrówki poproszę.
— Nie podajemy w pięćdziesiątkach, mamy kieliszki trzydziestogramowe.
— Nawet to, cholera! A jak wypić setkę?
— Możemy wlać trzy razy trzydzieści.
— Wtedy i tak będzie dziesięciu gram brakowało — powiedziałem trochę żartobliwym tonem.
— No, niestety ma pan rację.
— Dwie trzydziestki w takim razie.
— Jak dwie, to dużo więcej, niż dziesięciu gram brakuje.
— Wiem, wiem, w porządku, a na przyszłość pamiętajcie, że „meduza” to galaretka, a „lorneta” to są dwie literatki po sto gram. Są szkoły i istniały bary, które lornetą zwały serwis dwa razy pięćdziesiąt gram. No i galaretka mogła być przechodnia, ponieważ wszyscy zamawiali, bo taki był obowiązek, a nie wszyscy mieli ochotę na konsumpcję takowej. Macie tu zresztą nawet na ścianie tablicę informującą o tym.
Oboje pokręcili głowami i nie bardzo mogli to zrozumieć, zupełnie jakbym im mechanikę płynów czy jakąś fizykę kwantową wykładał albo sceny z życia pierwszych Piastów opowiadał.
Rysiek przysłuchiwał się z uśmiechem całej tej prelekcji. Postawiłem kieliszki na stoliku i oświadczyłem:
— Zobacz, trzeciorzędowy mezozoik jakiś, jurę czy kredę z nas zrobili. Nie myślałem, że tak źle to wygląda z poziomu młodego widza.
— Daj spokój. Zdrowia! — powiedział i wypiliśmy, przepijając piwem.
Rysiek skrzywił się lekko po wódce, ale po chwili, gdy łyknął piwa, na jego twarzy pojawiły się błogość i rozmarzenie. Jego oczy sprawiały wrażenie, jakby myślał o czymś bardzo miłym. Uśmiechnął się pod nosem, rozejrzał po lokalu i zapytał:
— Celona jeszcze pamiętasz?
— Celona teraz mi przypominasz! — odrzekłem, uśmiechnięty, myślami wracając do lat młodości. Obaj pamiętaliśmy to miejsce z dawnych czasów. Miejsce, którego dawno już nie ma.
— To były czasy, dzisiaj już coś takiego nigdy nie będzie miało miejsca.
Oczywiste, że nie, chociażby ze względu na to, że nigdy już nie zdarzy się nam taki wiek, pomyślałem. Są takie bary czy knajpy, jak ta tutaj, które niezbyt udanie chcą przypominać coś, co na samym starcie koncepcji nie jest do końca określone. Są, co prawda, elementy nawiązujące do epoki, ale to tylko takie wariacje na temat.
Bar Celona to był konkretny bar. W samym centrum naszego miasteczka, na rynku, na rogu Armii Ludowej, przemianowanej potem na św. Anny, i Słowackiego. Nie był to bynajmniej lokal w stylu hiszpańskim czy katalońskim, ot po prostu bar jak bar. Właścicielem był niejaki Celon. Sam nie wiem już dokładnie, czy Celon to nazwisko było czy pseudonim, w każdym razie gra słów tworzyła bardzo efektowną nazwę, którą dokładnie prezentował na wielkim szyldzie nad drzwiami.
Był to bar, można powiedzieć, popularny lub bar dla ludzi (chociaż pierwotne założenie, bardziej poprawne politycznie, to bar dla ludu). Przychodziła tutaj klientela różnego pokroju. Dzisiaj powiedzielibyśmy - hipsterka z żulerką. Hipsterka nie do końca w znaczeniu dzisiejszym, bo kim jest dziś hipster? Trochę to po prostu wykształcony inteligent, którego stać na wiele, próbujący zgrywać bardziej oryginalnego, niż wygląda, a w głębi duszy niewiadoma. Żulerka przychodząca do Celona też nie była taką grupą społeczną, jaką dziś w ten sposób można definiować.
Cała ta klientela owych czasów była autentyczna i nieskażona fałszem ukrytym pod ciemnym płaszczem duszy, była też otwarta na sztukę. Jednakże tylko taką sztukę, na jaką jej prowincjonalne miasteczko pozwalało, czyli o horyzontach nie szerszych niż rynek, miasteczko i okoliczna gmina.
U samego Celona sztuka najczęściej objawiała się w weekendy, w postaci wieczorków autorskich lub — jak kto woli — brzdąkania do kotleta w wykonaniu miejscowego barda, zwanego Bubkiem. Sam Bubek wymyślił hasło malowane flamastrem na kartonie i wywieszane na drzwiach: Bard Celona w Bar-Celonie. Grywał trochę na gitarze i próbował tworzyć własną muzykę i teksty. Nieudolne teksty publika czasem odbierała jako żenujące, a często niezrozumiałe. Te drugie nadawały mu rangi — tak uważał, ponieważ artysta wielki nie zawsze jest rozumiany. Szczególnie „wielki” w Bubka ustach było odbierane jako dowcip i wyjątkowy dystans do siebie, albowiem wzrostem nie grzeszył. Nigdy jednak nie chciał podawać swojego wzrostu, gdyż był to powód jego kompleksów. Swoim graniem przypominał często grę Stachury w oryginale, co nie miało być tak do końca pochwałą. Stachurę jednak znał tylko z adaptacji Starego Dobrego Małżeństwa i takie porównanie uważał za pochlebstwo. Gdy grał, skupiał się mocno i wytrzeszczał oczy tak, że wydawał się jeszcze bardziej zabawny.
Z braku podaży innych wytworów kultury w takim mieście spędzaliśmy w ten sposób czas bardzo często, dlatego obaj z Ryśkiem z wielkim sentymentem wspominaliśmy te czasy. Marką samą w sobie i punktem honoru dla Celona było to, że mocny alkohol podawał tylko w kieliszkach stugramowych lub pięćdziesięciogramowych. Wspomniana lorneta więc składała się z dwóch literatek po sto gram, a dwie pięćdziesiątki w zamówieniu to była tak zwana lornetka teatralna. Określało się wtedy, jak pijemy, czy grubo, czy kulturalnie, używając słów: „Idziemy do teatru”. Jedyny akcent hiszpański czy też kataloński, nawiązujący do nazwy lokalu stanowiło ogromne sombrero, wiszące na ścianie vis-à-vis barowej lady. Jeśli chodzi o konsumpcję, to z mięsnych potraw można było zamówić tylko wspomnianą właśnie meduzę oraz zimny kotlet wieprzowy. Owszem, znajdowali się i tacy, którzy domagali się, aby kotlet był ciepły, na co Celon odpowiadał, że zimny kotlet wieprzowy to ulubiona zagrycha Nikodema Dyzmy, a on trzyma poziom i nie będzie zmieniał menu inspirowanego tak zacnymi postaciami literackimi. Reszta serwisu kulinarnego to dania proste i bezmięsne. W zasadzie — jak to w barze — było tego niewiele: frytki, zapiekanka z pieczarkami i jedyna zupa, czyli flaki z boczniaków. Flaki te także doczekały się nazwy powiązanej z lokalem — ktoś kiedyś wpadł na pomysł, by nazwać je „barszcz Celona” i tak już pozostało.
Grażynę również poznałem w „Bar-Celonie”, byłem wtedy w mundurze wojskowym. Wracałem do jednostki z ostatniej przepustki przed wyjściem do cywila. Znajdując się na rynku i czekając na autobus, trudno było nie wejść do baru na schłodzenie młodego umysłu chociażby jednym piwkiem lub wyostrzyć wzrok,,teatralnie”. Przyszła wtedy na zapiekankę zagubiona i nieśmiała okularnica. Oczy miała maślane i nieporadnie patrzące, włosy rude, spadające na plecy, bluzkę akurat szarą, trochę pretensjonalną, za to spódniczka i buty razem robiły kolosalne wrażenie. Podszedłem, urzeczony jej widokiem, i banalnie, jak na takie spotkanie, zagadnąłem:
— Jak ci smakuje kataloński przysmak?
Zmieszała się lekko. Tą nieśmiałością, tym maślanym spojrzeniem, urzekła mnie. Pomijając dalsze szczegóły naszej konwersacji, efekt był taki, że spóźniłem się na autobus, a potem też i na pociąg, tym samym nie wróciłem na czas do jednostki.
Był to już rok tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiąty pierwszy, czyli po przełomie, i nastąpiła wtedy tak zwana humanizacja w wojsku. Mój przełożony, porucznik Parówa — takie miał przezwisko — uwielbiał sobie popić. To mnie uratowało od kary i przedłużenia służby. Litr wódki wystarczył, abym mógł wyjść razem z kolegami i nie siedzieć dłużej. Inaczej miałbym nieprzyjemność z komendantem garnizonu, majorem Reszką, słynącym z pozdrawiania żołnierzy dłonią z rozpostartymi palcami. Ktoś mógłby pomyśleć, że to gest pozdrowienia z daleka — gdy tak unosi ją i pokazuje. Był to jednak znak, że dostałeś jeszcze dodatkowe pięć dni do odsiadki. ,,Pozdrowienia" były z różnych powodów, a to za czystość sali, a to za powolną pracę, czy chociażby za złe zameldowanie się. Często bywało tak, że przyszedł ktoś na pięć dni, a pobyt przeciągał się do maksimum, na które pozwalał regulamin, czyli dwudziestu ośmiu.
Z jednostki do domu przyjechałem na czas — w nadziei, że Grażyna będzie na mnie czekała. Tak też się stało.
Z czasu naszej przedmałżeńskiej historii nie ma co opowiadać żadnych epizodów. Nuuuda — bar, plaża nad Wartą, kościół, czasem zabawa na wyjeździe, lody na rynku i wyjazdy pod namiot. Ułożyło nam się jednak na tyle, że zbliżamy się do dwudziestej piątej rocznicy i mamy piętnastoletniego syna, Janka.
Kultowy bar istniał do roku tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego trzeciego. Zabrakło Celona, a spadkobiercy szybko chcieli cieszyć się spadkiem. Czasy są inne, miasteczko jest małe, wielu w różnych miejscach próbowało prowadzenia nie tylko barów, ale i restauracji, pizzerii, czegokolwiek. Każdy teraz woli napić się w domu przed telewizorem — kanałów jest nawet więcej niż znajomych na Facebooku, wybór jest wielki. Zdanie jedno na usta się ciśnie, a mianowicie, że kultura picia schodzi do podziemia lub, aby to cieplej zabrzmiało, do domowego zacisza.
Nowy właściciel lokalu na rogu św. Anny i Słowackiego nie aspirował do gastronomii. Od samego początku zaczął wyburzać, aby wszystko zrobić po swojemu. Nie licowało to z sąsiednimi kamienicami ani nawet z siedemnastowiecznym kościołem, który wraz z knajpą dzielił rynek na pół, dokładnie jedną przekątną. Kiedy zerwano wielką tablicę, okazało się, że tradycja lokalu obejmuje cały okres komunistyczny, albowiem pod spodem widniał drugi szyld z napisem Bar kat. III, z logo Gminnej Spółdzielni z czasów powojennych. Do ciekawostek należało też odnalezienie tabliczki z nazwą, jaką nosił rynek za okupacji hitlerowskiej. Nikt nie pamiętał, nawet historycy, którzy pisali publikacje na temat miasta, że w tym okresie rynek nazywał się Adolf Hitler Platz.
Wprawdzie baru już nie ma, ale zdarzało mi się spotykać na mieście Bubka.
— Kopsnij staremu na browara — prosił czasem.
Dostawał nieraz z samego sentymentu to, o co zabiegał, a wtedy z radością się rozgadywał. Zawsze to aresztowania za niewinność zrujnowały mu życie, a duma i pycha były na tym samym poziomie.
Uwielbiam ludzi o wysokim poczuciu własnej wartości — i tej cechy to nawet Bubkowi zazdroszczę. Wciąż był dumny ze swego talentu, chociaż wszyscy dawno zapomnieli, jak grywał i co tworzył. Mówił też, że gdyby tylko chciał, to takiego Stasiuka dawno zasłoniłby swoją twórczością.
— Weźmy chociażby takie Mury Hebronu, to jak bajki dla grzecznych dzieci — oświadczył.
On takie rzeczy przeżył, że klękajcie narody świata całego. Gdyby tylko chciał, gdyby tylko chciał…
— Mam jednak swój honor, nie będę Stasiukowi siary robił. Trzeba znać swoje miejsce w szeregu.
Dałem mu wtedy dziesięć złotych za tak rozdmuchane ego. Chciałbym chociaż trochę tak o sobie…
Obok przy stoliku siedziały dwie pary lub — aby nie generalizować — dwóch chłopaków i dwie dziewczyny. Młodość w pełnym wydaniu. Jeden chłopak opowiadał stary dowcip o stukających kołach pociągu. Kiedy doszedł do stwierdzenia, że liczba pi — na wzór obwodu koła — to trzy z hakiem, jedna z koleżanek radośnie poprawiła go, że to trzy i czternaście setnych. Popatrzył na nią z politowaniem, bez nagrody wzrokowej za błyskotliwość, zamilkł na chwilę, jakby przecięła mu wątek myślowy. Dalej dało się słyszeć, że liczba pi to trzy z hakiem, a cały stukot to przez ten hak, który napierdziela po szynach podczas obracania. Cała wiara wybuchnęła śmiechem. Zauważyłem wtedy, że jedna z tych dziewczyn ma taką samą kieckę, jaką ma Grażyna. Coś w stylu boho, do tego kozaki dosyć długie, zamszowe. Wygląda świetnie. Ciekawe, czy Grażyna dałaby się namówić na takie buty?
Jednym z przerażających mnie elementów, świadczącym o starości jest to, że w otaczającym mnie świecie dostrzegam coraz mniej atrakcyjnych kobiet. Nadzieję zaś, że nie jest tak źle, stanowi to, że nadal nie należą one do młodych. Boję się, że to tylko kwestia czasu, a kiedyś spojrzę i spodoba mi się kobieta w wieku mojego Janka.
Narzekamy na młodych, na pokolenie, które idzie za nami, że zbyt wiele czasu poświęcają telefonom komórkowym. Mnie też już to zaczęło wchodzić w krew. Ryśkowi również. Siedzieliśmy tak, sącząc od czasu do czasu mały łyk piwa, i gapiliśmy się w malutki ekran telefonu. Oczy już nam wysiadają i bez okularów za wiele nie daje się dostrzec, więc czasem tylko któryś z nas podzielił się newsem ze swojego internetowego świata, czytając jakiś artykuł na głos, a potem dalej cisza. W ten sposób byliśmy znośni dla siebie nawzajem…
— W tej robocie mam dość wszystkiego, nie wyrabiam już. Grażyna na tym cierpi, Janek potrzebuje teraz twardej ręki, a ja jeżdżę po kraju jak emeryt niemiecki, który nie wie, co z kasą robić, tylko że ja akurat z kasą odwrotnie, nie wiem, gdzie jej szukać.
— Nie przesadzaj, pomyśl o pozytywnych aspektach tej sytuacji. Nie truje ci ktoś codziennie nad głową, a jak do domu przyjedziesz, to traktują cię świątecznie.
— Pierdolę takie święto! — odpowiedziałem i wypiłem resztę piwa duszkiem, tak że w kuflu tylko grube dno zostało. — Jeszcze po małym polskiej żubrówki?
— Jakiej polskiej? Popatrz sobie dokładnie, która wódka jest polska. Polskiej wódki już nie ma. Polska wódka to mit i z tego powodu wynika nieświadomość narodowa. — Wystukał palcami nazwę strony, aby ją wyświetlić, po czym mi pokazać.
— Dzisiaj to nawet jak sobie bimber ugotujesz, to też nie masz gwarancji, że jest polski, bo to zależy, z jakiej cukrowni był cukier.
Rzeczywiście, na stronie było widać zestawienie pojedynczych nazw alkoholi, a obok widniało, jaka firma jest ich właścicielem. Wyglądało to kiepsko, większość to kapitał zagraniczny. Ludzie myślą, że jak znana polska nazwa, to wódka tradycyjna i polska.
— W takim razie co proponujesz?
— Wychodzimy.
Nie był to jedenasty listopada ani żadne inne narodowe święto. Wyszliśmy jednak, manifestując jak patrioci wielcy… ba, może nawet skrajni nacjonaliści. Patrzcie, oto idą ci, co na znak protestu następnej kolejki wódki nie wypili. Wielki czyn wielkich Polaków. Autografy przez telefon. Dzwoń na zero siedem… Szacun, ziomale… Oklasków nie widzę. Oto rzeczywistość.
Idąc przez centrum, przeszliśmy obok galerii handlowej.
— Muszę kupić pastę do zębów, chodź, wejdziemy.
Rysiek nie miał ochoty wchodzić do drogerii, usiadł więc na ławce i czekał, przyglądając się temu całemu tłumowi ludzi błądzących po sklepach. Upłynęło może nie więcej niż dziesięć minut, zanim wróciłem z zakupionymi rzeczami.
— Czterysta pięćdziesiąt złotych kosztowała mnie ta pasta.
— Coś tam kupił?
— No właśnie — coś tam, coś tam. Bardzo kompetentna pani uświadomiła mi, że czegoś bardzo potrzebowałem, nawet o tym nie wiedząc. — Pokazałem zestaw wody toaletowej z płynem po goleniu firmy Chanel. — Oto najmodniejszy w tym sezonie męski zapach wiosny. Czerwony pieprz, piżmo, drzewo sandałowe i jeszcze coś tam.
— No, ale że co? Usta tym będziesz płukał? — zapytał ironicznie.
— Raz kiedyś trzeba użyć czegoś lepszego, aby ludzie wokół mnie nie czuli się jak w samym środku tłumu proletariackiego podczas rewolucji październikowej.
Rysiek wstał z ławki, cofnął się o kilka kroków, tak aby jego wzrok ominął regały drogerii, za którymi widać już było ekspedientkę. Spojrzał z ciekawością, uśmiechnął się lekko pod nosem.
— Uuu… faktycznie, kompetencje to ona ma, hipoteki jakiejś nie podpisałeś przypadkiem? — nabijał się ze mnie.
— Na szczęście nie.
Nie mam już tego zapału do pracy co kiedyś. Niby wszystko dobrze, a jednak kreatywność i zaangażowanie nie osiągają nawet połowy dawniejszego poziomu.
— Ty jak jakaś ciota w rajtuzach ostatnio się zachowujesz. Niedługo na manicure będziesz chodził, zamiast do fryzjera to do kreatora fryzur albo jeszcze co gorszego — powiedział Sidney.
— Widzę, że jakaś głęboka nietolerancja przez ciebie przemawia.
— Kiedyś chłop golnął sobie kielicha i po kłopocie, a depresja była w Holandii i na Żuławach.
— I nad Morzem Martwym — dodałem z naciskiem na słowo „martwym”.
— Testamentu mi tu nie czytaj, kurwa! Kończymy te chłodnice montować i jedziemy do domu. Grażynka wyleczy cię z tej chwilowej melanchujni.
Trzy lata starszy od nas Sidney był członkiem naszego zespołu. Nawet nie tylko członkiem, ale głównym jego trzonem, czyli kierującym tym zespołem. Ksywkę „Sidney” otrzymał z trzech powodów. Po pierwsze, nazywał się Izydor Polak. Po drugie, idąc tym samym tropem, ktoś kiedyś skojarzył jego włosy — trochę kudłate — z Sidneyem Polakiem. Po trzecie, jego brzuch… A Sidney Polak grał… na bębnach.
Miał jeszcze jedną charakterystyczną przypadłość, a mianowicie nadużywał słowa na „k”… Co tu dużo mówić, nadużywał słowa „kurwa” dosłownie. W codziennej mowie potocznej nie każdy zwraca na to uwagę. Można by powiedzieć zresztą, że słowo to dawno szturmuje wejścia na salony. Pierwszy raz zwróciłem na to uwagę, kiedy odebrałem telefon od Grażyny, podczas gdy Sidney prowadził swój monolog. Grażyna usłyszała wówczas głos w tle i zapytała, co tam za awantura.
— Ee, to tylko Sidney normalnie rozmawia.
Pewnego razu, siedząc w trakcie przerwy w pomieszczeniu socjalnym, rozprawiał na temat po tysiąckroć na wszystkie strony przegadany, a mianowicie Smoleńsk — katastrofa czy zamach? Wyłączyłem swoje słuchanie, myślami błądząc gdzie indziej. W pewnym momencie olśniło mnie, aby tak może zmierzyć częstotliwość Sidneyowych „kurew” na minutę. Rozprawiał zawsze długo, więc spokojnie mogłem włączyć stoper w telefonie i liczyć. Wynik nie był powalający, jak na jego sposób mówienia. Wyszło siedemdziesiąt dwa razy na dwie minuty. Ażeby nie był to tylko jakiś przypadek i błąd pomiarowy, włączyłem stoper jeszcze raz — wyszło siedemdziesiąt. Z kolei następnym razem było siedemdziesiąt jeden. Możemy więc przyjąć śmiało, że średnia to około trzydzieści pięć razy na minutę. Już widzę jego wypowiedź w telewizji: „Pi, pi, pi…” i w międzyczasie „kurwa”, której system nie zdążył wyłapać.
Był też z nami młody pracownik — Kapsel. Teoretycznie mógłby być moim synem. Zawsze się dziwiłem, że tak tu pracuje. Mógłby się wziąć w garść i zrobić coś więcej dla własnego życia. Jakieś konkretne studia czy zagranica. My w młodości byliśmy zepsuci komuną, ale on młody, potencjał jest, tylko brać się w garść. Tu nawet perspektyw finansowych nie widać.
— Przyganiał kocioł garnkowi — odpowiadał nam.
Jak tu tysiaka „europejskich” na samego siebie zarobi, to po co ma się po świecie tułać, nie widząc Polski. Tak patriotyczną mamy młodzież, że aż trudno uwierzyć. U mnie zawsze wraz z debetowym kontem ten patriotyzm umiera. Wewnętrznie umiera, a na zewnątrz żyć i robić trzeba. Jakby to powiedział Sidney: „Hipokryzja duchowa, pi, pi, pi…”.
Ogoliłem się po prysznicu, potem jeszcze ten chanel. Pachniał bardzo ładnie. Dobrze, że były chociaż jakiekolwiek warunki socjalne, tak żeby człowiek do domu mógł przyjechać człowiekiem. Wielka tajemnica tkwi jednak w lustrze. Patrzyłem tak na własną twarz — i po goleniu, po całej tej ablucji, wydało mi się, że wyglądam całkiem dobrze. Co lustro ma w sobie takiego, że powoduje, iż patrząc wprost, widzi się inaczej, lepiej, a potem, gdy z boku ktoś zrobi zdjęcie albo nakręci film, jest dużo gorzej? Zwykłe, proste lustro, pokryte srebrną warstwą odbijającą, a jaką ukrywa tajemnicę? Cały kosmos, całą Drogę Mleczną obserwujemy przez system soczewek i luster… Czy uwzględniamy ten współczynnik duchowego zafałszowania?
Jechaliśmy już do domu. Była to z niecierpliwością oczekiwana chwila przez cały tydzień.
— Janosika włącz, lepiej nas poprowadzi, może Częstochowę ominiemy, bo tam przez te remonty zejdzie nam co najmniej z godzinę dłużej.
Prowadziłem nasz buso-warsztat. Polska to jednak jest charakterystyczna. Owszem, udało mi się kilka razy wyjechać gdzieś za granicę, oczywiście tylko w ramach Europy. Nigdzie jednak nie zauważyłem takiej miłości do betonu, jak u nas. Mijaliśmy właśnie ogromny wiejski cmentarz, ogrodzony betonowym, przęsłowym płotem, jakże popularnym w całym kraju. Obok płotu w kilku miejscach poustawiane kontenery na śmieci, a wszystko to zarzucone śmieciami do tego stopnia, że koszy nie widać, śmieci więc wyrzucane były dużo dalej, poza obrębem koszy, na całej linii płotu. To jeszcze przed pierwszym listopada, więc może i było tego więcej niż na co dzień, nie wiem. Cały ten płot razem z cmentarzem… Gdyby nie wysoki połysk nagrobków i krzyże, można by pomyśleć, że to jakieś babilońskie gruzowisko, tworzące przygnębiający widok, takie ogromne fizyczne świadectwo duchowej niewiary.
Powiedziałem kiedyś Grażynie, aby gdy mnie braknie, napisała w nekrologu, że zmarły nie życzył sobie kwiatów, proszę ich nie przynosić. Odpowiedziała jednym zdaniem, które ubodło mnie trochę:
— Akurat wtedy będziesz miał gówno do powiedzenia.
— Właśnie mówię, zanim nastąpi to gówno.
Człowiek, nawet jak chce zapracować na lepsze traktowanie, nie może liczyć, że po przejściu przez anielski orszak zostanie tylko emisja metanu podczas procesów gnilnych. Dalej ciągle przemiana duchowości w życie doczesne. Na twoje konto beton, granit, plastik i parafina. I tak aż do usranej… ups, już po. Kto jest w stanie odpowiedzieć — do kiedy? Śmieci w służbie pamięci. Było sobie życie, było sobie eko, byli sobie ludzie, a człowiek w tym świecie gdzieś hen, hen daleko.
W radiu leciała akurat piosenka Otwieram wino. Nasz Sidney ożywił się, poprosił, żeby nastawić głośniej. Lubi swoje przezwisko i polubił w związku z tym twórczość Sidneya Polaka. Podejrzewam, że zawsze wolał, by zwracać się tak, aniżeli Izydor. Mam wrażenie, że żywi urazę do rodziców za wyszukanie oryginalnego imienia dla syna. Unosząc się lekko, aby poprawić pozycję za kierownicą, spojrzałem na swoją twarz w lusterku wstecznym. Głupi odruch, bo kogo tam chciałem zobaczyć? Matkę Teresę z Kalkuty? Wyglądam, jak wyglądam, i tyle na ten temat. Może jednak nie do końca. Przypomniał mi się epizod z wyjazdu na Ukrainę, do Lwowa. Pod cmentarzem na Łyczakowie podszedł młody chłopak, może w wieku Janka, i zapytał o godzinę, oczywiście w języku ukraińskim. Kiedy zauważył, że mówimy po polsku, przeszedł na płynną polszczyznę.
— Czemu nie mówisz od razu po polsku?
— Bo idzie pan jak Ukrainiec.
Zdziwiony takim stwierdzeniem, zapytałem:
— A jak idzie Polak w takim razie?
— Polak idzie jak mafioso.
Ucieszyło mnie to w pewnym sensie. W obcym kraju nie wyglądam obco i mogę czuć się jak miejscowy. Przygnębiające natomiast jest to, ile pychy siedzi w ludziach. Wschodnich sąsiadów uważa się za ludzi gorzej sytuowanych, o niższej pozycji, a samemu na mafiosów się pozuje. Nie wiem, czy tak samo traktują nas na Zachodzie. Czy w przeciwnym kierunku też tą samą pychą nie tworzymy sobie wizerunku?
W drugim przypadku to było w Austrii. Pani w pensjonacie, wypisując rachunek i zamieszczając dane meldunkowe, wzięła dowód osobisty i spisała z niego potrzebne dane. W miejscu nationalität napisała Romania. To też miłe, że pomimo mojego stękania po angielsku nie zostałem stereotypowo rozpoznany jako Polak. Z tych dwóch faktów wyciągnąłem jeden sztandarowy wniosek na temat swego wizerunku, a mianowicie: wyglądam jak Rumun, a chodzę jak Ukrainiec. To pocieszające, czuję się kosmopolitycznie.