E-book
8.82
drukowana A5
54
Start w nieskończoność

Bezpłatny fragment - Start w nieskończoność


Objętość:
290 str.
ISBN:
978-83-8351-805-3
E-book
za 8.82
drukowana A5
za 54

KRZYSIOWI

1

Śniegu nie było zbyt wiele, jednak skrzypiał pod naciskiem butów, kiedy wlokły się, krok za krokiem, zniechęcone i milczące. Zupełnie niespodziewany sprawdzian z bioli całkowicie pozbawił je energii witalnej. Niczym wrzód w najmniej wygodnym miejscu, osadziła się w ich myślach ponura perspektywa poniżania się przed Eugleną Zieloną, aby zechciała przepytać je i poprawić tę — prawie pewną — pałę z klasówy. Marzeną wstrząsnął wewnętrzny dreszcz na myśl, że tak paskudnie zawaliła sprawę. Wcisnęła głębiej ręce w kieszenie kurtki, a brodę zanurzyła w szalik. Plecak ciążył jej nieznośnie i chciała już być w domu. Obawiała się reakcji Edyty, znała dobrze przyjaciółkę i wiedziała, że w złości czy zawiedzeniu nie przebierała w słowach i środkach, aby zaspokoić własną próżność. Wolałaby już dzisiaj nie wdawać się w żadne scysje, i tak będzie o czym rozmyślać podczas wieczornego rachunku sumienia. Ale Edyta nie rozumie takich skrupułów Marzeny i szkoda marzyć, aby dała się zbyć jakimś pseudo argumentem. Wybuchnie i będzie się pieklić przynajmniej do wieczora. Marzena podniosła oczy i spojrzała na ośnieżone drzewa parku, do którego właśnie wchodziły. „Te drzewa są obrzydliwie piękne” — pomyślała. — „Jak na ironię. Puszą się w swej bieli i wyniosłości, jakby chciały zamanifestować swoją absolutną wyższość nad tym wszystkim, co gryzie mi dziś wnętrzności. Żeby tylko Edyta się nie odzywała.” Kątem oka spojrzała na przyjaciółkę i z przerażeniem skonstatowała, że temperatura milczącej złości licealistki dochodzi momentu wrzenia i za chwilę spadnie pokrywka. Nie myliła się. Edyta ze złością przerzuciła worek przez prawe ramię i głośno, bez skrępowania, stwierdziła:

— Psia krew!

Marzena nie reagowała, tylko przyśpieszyła kroku.

— Chyba mnie dzisiaj szlag trafi! — kontynuowała Edyta. — Niech ją pokręci, tę zasmoloną Euglenę, zawsze musi jakiś kretyński numer wykręcić. Rzygać mi się chce…

Marzena zatrzymała się i spojrzała błagalnie na przyjaciółkę.

— Edyta, proszę cię, nie załamuj mnie do reszty. Powiedz spokojnie to, co najważniejsze, a poprzeklinasz sobie w domu. Nie mam nastroju…

Ale to była tylko woda na młyn, Edyta jeszcze bardziej rozjątrzyła własną próżność.

— Mam w nosie twoje błagania, ty nigdy nie masz nastroju. Ona mi zepsuła cały dzień! A tak się cieszyłam na dzisiejszy wieczór, starzy zabierają tyłki i kazałam przyjść Jarkowi — miało być całkiem fajnie… Cholera!

Stek wyzwisk wylądował na głowie Marzeny i sprawił, że dziewczyna odczuła coś w rodzaju szczeliny w troskliwie pielęgnowanej miłości bliźniego. No i — jak zwykle w takich chwilach — nasunęła jej się niemal paradoksalna do sytuacji myśl, a właściwie słowa piosenki: „Takie jest prawo miłości i jego strzeżmy, i miłość wszystkim dokoła ze sobą nieśmy”. W jej świadomości rozpoczęła się błyskawiczna walka między prawem miłości a rzucanym przez Edytę mięsem, przy czym szala zwycięstwa przechylała się raz w jedną, raz w drugą stronę. Marzena rozpaczliwie usiłowała znaleźć jakiś argument, który zatrzymałby wystrzały przeciwnika, ale czuła, że jest zupełnie bezradna. Jednak musiała coś zrobić, bo inaczej Edyta będzie wyzywać do samego domu, a już ludzie w parku zaczynali patrzeć na nie znacząco. Zdecydowała się na lanie dla próżności, w duchu prosząc Boga, aby udało jej się ten atak odeprzeć.

— Posłuchaj, ty moja wiecznie pokrzywdzona niewinności, mam dość twojego użalania się nad sobą i obarczania winą wszystkich dookoła za twoje własne potknięcia i przewrotki. Trzeba było się nauczyć i żadna Euglena, nawet najbardziej zielona, nie zepsułaby ci dzisiaj randki z Jarkiem. Też nie jestem szczęśliwa, ale mam większy żal do siebie, że niemal do rana rozpływałam się nad „Quo vadis”, zamiast kuknąć do bioli i dzisiaj spokojnie spać. I ostatni raz cię proszę: zamknij ten niewyparzony dziób, bo już pomału nawet kosze na śmieci zatykają uszy. Idę do domu. Cześć.

Gdzieś tam w głębi poczuła coś w rodzaju wyrzutów sumienia, że zbyt ostro zareplikowała Edytę, ale jej rozkosznie słodka naiwność została z miejsca rąbnięta w łeb. Edyta ani trochę nie stropiła się słowami Marzeny; wręcz przeciwnie, jej reakcja przeszła wszelkie oczekiwania. Złapała przyjaciółkę za rękę z taką siłą, że ta poczuła ból aż w łopatce i mrużąc z ogromną złością oczy, zbliżyła twarz do jej twarzy.

„Nadchodzi śmierć” — pomyślała Marzena i opuściła z rezygnacją powieki, ale w tym momencie stało się coś bardzo dziwnego: Edyta uwolniła jej rękę i zawołała zupełnie już innym głosem:

— Zobacz!

Marzena otworzyła oczy i spojrzała w kierunku wskazanym przez Edytę. Boczną alejką, od strony miasta, biegła Dorota Nachwałek, starsza siostra piegowatego Wojtka, który chociaż nosił niezbyt miłe przezwisko „Rzygi” — był ogólnie lubiany, bo po mistrzowsku doprowadzał belfrów do całkowitej bezradności. Miał uśmiech trzyletniego bąka i wiecznie przekrzywione, druciane okulary. Potrafił na zawołanie rozszlochać się jak dziecko; a jeśli już nic nie pomagało, robił się blady, symulując mdłości. Przysiad, nauczyciel kultury fizycznej, spróbował tylko raz nie uwierzyć w tę przypadłość — Wojtek, z miną męczennika, zwymiotował na środku sali gimnastycznej, po czym zemdlał i tym samym narobił Przysiadowi niezłej „gimnastyki” psychofizycznej. Dzięki Wojtkowi już nieraz „upiekła” im się jakaś nagła, pisemna kontrola wiadomości i dzisiaj nie mogli odżałować, że Rzygiego nie było w budzie.

Tymczasem Dorota biegła, nie widząc świata, a kiedy zbliżyła się do Marzeny i Edyty, dziewczyny zauważyły, że siostra Wojtka jest spuchnięta od płaczu i mokra od łez. Bez namysłu skierowały się w stronę bocznej alejki, spoglądając z niepokojem na siebie. Nie musiały nic mówić, wiedziały, że obie myślą o tym samym. Wojtek miewa różne wariackie pomysły, nie tylko zanieczyszczanie sal gimnastycznych; zdarza mu się zrobienie czegoś poważnie patologicznego, jak na przykład próba samobójstwa w ósmej klasie, kiedy dostał kosza od Janki Machury. Odkręcił gaz i naprawdę niewiele brakowało, aby uskutecznił swój zamiar. Odtruwali go dosyć długo, ponad miesiąc leżał w szpitalu. Marzenie przeleciało przez myśl, że człowiek raz zaszufladkowany może mieć spore trudności z wyjściem poza pewne schematy myślowe u innych. No, bo niby dlaczego zastanawia się teraz nad tamtą, dawną już historią, skoro Dorota mogła mieć powodów do płaczu co najmniej sto w ciągu doby? I często płakała z bezsilności, bo życie nie głaskało jej po głowie. Trzy lata temu zginęli w wypadku samochodowym rodzice Doroty i Wojtka; dwudziestoletnia wówczas siostra Rzygiego zrezygnowała ze studiów, aby zapewnić czternastoletniemu bratu w miarę normalny dom. Nie było to jednak takie proste — Dorota nie posiadała nawet szczypty tak zwanej zaradności życiowej i ciągle przeżywała więcej porażek niż sukcesów. A już zupełne apogeum bezradności osiągała w bezpośrednich kontaktach z Wojtkiem. W najlepszej wierze próbowała zastąpić mu matkę, ale brat — chociaż wdzięczny za jej poświęcenie — nie pozwalał Dorocie ani na jotę zmienić swoich przekonań i ciągle robił coś, co przyprawiało ją niemal o utratę zmysłów.

Dlatego Dorota, chociaż tak niezgrabnie zagubiona, była w jakiś sposób podziwiana przez wszystkich przyjaciół Rzygiego.

— Cholera, mam złe przeczucia. — Głos Edyty, jakby trochę drżący, wyrwał Marzenę z zadumy nad chropowatym życiem Nachwałków.

Dobiegały już do Doroty, nie zostały jednak dotąd przez nią zauważone. Biegła, szlochając i potykając się ciągle, na przemian rozkładając ręce lub chowając twarz w dłoniach.

— Dorota! — Zawołały jednocześnie.

Brak reakcji. Przestraszone już nie na żarty podbiegły do niej i łapiąc ją z dwóch stron za ramiona, jeszcze raz krzyknęły:

— Dorota!

Spojrzała nieprzytomnie. Poznawszy przyjaciółki brata, ukryła znów twarz w dłoniach i zaszlochała przeraźliwie.

— Dorota, na miłość boską, co się stało? — Edyta potrząsała płaczącą i wyglądała tak, jakby sama za chwilę miała się rozpłakać. — No, wyszlochaj wreszcie z siebie jakieś zrozumiałe słowo. Dorota! Słyszysz? Do-ro-ta!

Nachwałkówna złapała wreszcie oddech i zdołała wyjąkać:

— Wojtek… on… o Boże! On jest w szpitalu… ja chyba zwariuję! Wojtek… podciął sobie żyły… przecież on może umrzeć!

Wycie. Edyta opuściła bezradnie ręce; przy całej swojej elokwencji pozostała niema. Marzenie zbierało się na płacz. „Więc jednak” — pomyślała. — „Ale dlaczego? Panie, przecież to jest niemożliwe, żebyś pozwolił aż tak bezkarnie i rozlegle działać Szatanowi”.

Objęła Dorotę ramieniem i przytuliła ją do siebie.

— Chodź. Tu nic nie wypłaczemy. W domu weźmiesz coś na uspokojenie i porozmawiamy rzeczowo. Musimy coś zrobić, to już recydywa, za chwilę pozostaniemy całkiem bezradne. No, chodź, i nie martw się aż tak bardzo, dzięki Bogu Wojtek żyje i na pewno go uratują.

Poszły w stronę osiedla, odprowadzane ciekawskimi spojrzeniami przechodniów. Kilka kroków w tyle wolno posuwała się Edyta, jakby nie mogła podjąć decyzji: iść z nimi, czy nie?

A tymczasem śnieg, zupełnie przez dziewczyny niezauważony, spadał cicho od paru chwil z nieba, układając się błyszczącymi gwiazdkami na ziemi i wszystkim, co ją zamieszkiwało. Może to miasto okrywało białą pierzynką wszystkie brudy i śmieci jego mieszkańców? Może wszech mroźna Pani Zima stroiła już świat na sylwestrową zabawę? A może sam Pan Bóg wysypał roje świetlistych, mroźnych płatków, aby ochłodzić rozpalone policzki załamanej siostry piegowatego Wojtka…

2

Urbańczykowie właściwie nigdy nie zaznali niedostatku, byli bardzo dobrze sytuowani. Piękny, luksusowo wyposażony dom, dwa samochody, wycieczki zagraniczne… Właściwie głównym ich zmartwieniem była kwestia kupna waluty (gdzie? Za ile? Oby najtaniej) i towarzyskich spotkań, na których przecież trzeba było jak najlepiej się zaprezentować. Inżynier Jan Urbańczyk zawsze wiedział, kiedy jest najlepsza pora do zmiany poglądów i przekonań; potocznie mówiło się o nim, iż „spada jak kot, na cztery łapy”. W poprzedniej epoce bezbłędnie wybierał kukły, którym trzeba było się ukłonić i bezpardonowo pogłębiał fosę między własnym zyskiem a dobrem innych. Później w najodpowiedniejszym momencie rzucił czerwoną legitymacją i niezaczepiany przez nikogo otworzył i rozwijał tak zwaną „prywatną inicjatywę”. Zaczął od jednego butiku; teraz miał ich już niezłą ilość, no i niezłe z nich zyski.

Żona inżyniera, Beata, nigdy nie skalała wypielęgnowanych rąk jakąkolwiek pracą. Zawsze zadbana i elegancka, była wciąż atrakcyjną kobietą, wzbudzając tym zazdrość swoich przyjaciółek. Tak, Beata Urbańczyk bardzo dbała o to, aby stale wyglądać młodziej i piękniej niż inne kobiety.

W sielankowym życiu Urbańczyków była jednak mała zadra, która — choć mała — potrafiła nieraz mocno dokuczyć. Ta nieznośna szpila miała na imię Edyta i była ich jedynym dzieckiem. Rzadko mieli okazję, aby pochwalić się córką; ta niewdzięczna smarkula ciągle robiła im na przekór, nigdy nie mogli znaleźć z nią wspólnego języka. Nie rozumieli tego zupełnie: przecież zawsze miała wszystko, najlepsze zabawki, sprzęt, ciuchy, troskliwą nianię (która zresztą już zmarła — ile to: cztery? pięć lat temu?), a nigdy nie chciała tego docenić. Wiecznie były z nią jakieś problemy. I to jej towarzystwo! Samobójcy, dewotki, psychopaci… Ani jednej normalnej, porządnie zmaterializowanej osoby. Ech! I po co nam to było?!

Wzrastająca w takim domu Edyta przeszła wiele załamań i stresów, zanim ustawiła się na pozycji obronnej i w miarę zobojętniała na swoją sytuację. Zrozumiała, że nigdy nie osiągnie tego, co było przedmiotem jej największej zazdrości w stosunku do koleżanek — przyjaźni z własnymi rodzicami — i postanowiła udowodnić całemu światu (na czele ze sobą), że to ona jest na pozycji uprzywilejowanej i jej należy słuchać. Nie przebierała w środkach. Szybko udało jej się podporządkować koleżanki i nie chciała dopuścić do siebie myśli, że system jej wybicia może kiedyś stać się dla niej cmentarzem nadziei. Trzymała kurczowo własną impertynencję i złośliwość, aż rzeczywiście uwierzyła, że tak jest najlepiej. Nie dbała o sympatię koleżanek; nie zależało jej na niczyich uczuciach. Paliło ją tylko jedno pragnienie — mieć zawsze rację i ostatnie słowo w każdej sprawie. Tak. Właśnie tak: żadnych sprzeciwów. Zabawa tylko wtedy była dobra, kiedy ona się dobrze bawiła. Ludzie czy rzeczy godne zainteresowania, kiedy jej się spodobały. Nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo była w tym wszystkim męcząca i śmieszna; poczucie własnej wielkości przysłaniało każdy fakt, który mógł otworzyć jej oczy i wyprowadzić z błędu. Mama Marzeny Cichowskiej mawiała o niej z nutą pobłażania: „Edytę gnębi mania grandiosa, co jest najlepszym dowodem jej płaskiego wnętrza. Życie ją postawi na nogi”. Tymczasem jednak Edyta nie miała zamiaru trudzić swoich nóg stawaniem na nich. Żyła własną próżnością i pewna siebie nie przypuszczała nawet, że już bardzo niedługo pojawi się ktoś, kto najpierw zrobi sporą rysę na szkle jej egoizmu, a później systematycznie zacznie uderzać, aż dostanie się do prawdziwego wnętrza Edyty.

W kilka dni po wypadku z Wojtkiem, kiedy wiadomo już było, że nie zagraża mu żadne niebezpieczeństwo, Edyta wybrała się do Gośki Stenclik, aby pogadać z nią o Grzegorzu, nowym koledze z klasy, który podobno był Gośki jakimś tam krewnym, kuzynem chyba, czy coś takiego. Grzegorz zrobił na Edycie ogromne wrażenie. Ciemnowłosy, niebieskooki, o regularnych rysach i wspaniałej budowie, prezentował się znakomicie. W dodatku od razu rzucało się w oczy jego zainteresowanie płcią przeciwną, co spodobało się Edycie. Na nią jednak nie zwrócił na razie uwagi i dotknięta tym Urbańczykówna postanowiła zrobić wszystko, aby go usidlić. Grzegorz zainteresował się Marzeną (co jeszcze bardziej ubodło Edytę), a ona — póki co — odbierała wciąż zaniepokojone spojrzenia Jarka. Pocieszała ją jedynie myśl, że Marzena jeszcze do tej pory nie zdążyła zauważyć nowej osoby w klasie. Kwadratowa idiotka!

Rozmyślając o powstałej sytuacji Edyta nawet nie dostrzegła, kiedy znalazła się w klatce schodowej Gośki. Tu jednak gwałtownie rozbudził ją z marzeń doniosły głos tenorowy, który nieco chrapliwie domagał się jakiegoś awansu:

„O, gdybym został wodzem, gdyby sny me się spełniły!

Tylu mężnych wieść do boju na pole chwały!”

Edyta momentalnie zorientowała się, że ów bohater wyje w mieszkaniu Gośki, a jakby na potwierdzenie owego domysłu, już spod samych drzwi tenor — zmieniając nastrój — zacząć w głos wychwalać wdzięki jakiejś dziewicy:

„Boska Aido, niebios posłanko,

Ty barwny kwiecie, co blaskiem lśni!

Marzeń królowo, serca wybranko,

Życie rozkoszą opromień mi.”

Edyta uśmiechnęła się znacząco do siebie samej na myśl o rozkoszy i nacisnęła dzwonek, który — o dziwo! — był nawet słyszalny w tym wrzasku. Głos nieco przycichł i po chwili w drzwiach ukazała się rozczochrana głowa Gośki.

— O, cześć Edyta, wejdź, tylko pomału, postaraj się niczego nie rozdeptać.

— Cześć.

Edyta weszła do mieszkania i zatrzymała się jak wryta w progu pokoju Gośki. Na podłodze leżały porozrzucane jakieś krążki przypominające płyty, tylko grube i ciężkie, a stolik zajęty był przez bardzo stary adapter, na którym z zastraszającą prędkością obracał się jeden z tych krążków, wydając z siebie właśnie owo chrapliwe opiewanie wdzięków niewieścich i osławianie wojny ogólnej. Gośka miała całkiem wniebowziętą minę i Edycie przez moment wydało się, że nic nie wyjdzie dzisiaj z rozmowy o Grzegorzu. Zaklęła w myślach dość szpetnie i po raz prawie już tysięczny skonstatowała, że ta wariatka powinna się leczyć. Przecież można lubić muzykę, jasne, Edyta też w końcu miała sporą taśmotekę, ale do tego stopnia? I w dodatku jaką muzykę! Gośka kochała do szaleństwa szczególnie operę, ale też różnych Mozartów, Bachów, Beethovenów… Koszmar!

— O, rany… skąd wytrzasnęłaś ten archaiczny złom? Brałaś udział w jakiejś wyprawie archeologicznej?

Gośka uśmiechnęła się z podłogi.

— To Bambino, adapter moich rodziców, a płyty kupowali jeszcze dziadkowie. Patrz, ta ma nawet datę — 1928 rok. Masz pojęcie? I zupełnie dobrze gra, już jej słuchałam. To fantazje na temat Trubadura Verdiego.

— A ten, co tak wył przed chwilą?

— Dźwięk jest trochę nieczysty, szmerowy, ale głos ów kiedyś należał do wyższych poziomów w hierarchii operowej. To Wacław Domieniecki. A śpiewał arię Radamesa z Aidy, też Verdiego.

Edyta skrzywiła się z niesmakiem. Gośka była mistrzynią w udzielaniu tego typu informacji i robiła to ze stoickim spokojem, nic nie było w stanie wytrącić jej z równowagi. Żeby dowiedzieć się czegokolwiek Edyta musiała uzbroić się w cierpliwość, więc zrezygnowana usiadła w kącie na fotelu. Wyjęła z torebki paczkę Caro i z miną męczennicy zaciągnęła się dymem.

Gośka tymczasem zmieniła płytę.

— To aria Butterfly z opery Pucciniego — poinformowała zupełnie tym niezainteresowaną Edytę.

— Gośka, czy to prawda, że Grzegorz jest twoim kuzynem?

— Słuchaj, to Natalia Stokowacka. Jaki słodki ma głos! I taki lwowski akcent…

„To rozmowa ślepego z głuchym” — pomyślała Edyta.

— Pytałam cię o Grzegorza.

— Stokowacka śpiewała całe życie w Bytomiu. Wiesz, nie pal za dużo, potem nie mogę spać. Miała inne propozycje, ale pozostała wierna swojej macierzystej scenie. Jakiego Grzegorza? Moja mama ją znała…

— Golińskiego. Tego nowego w klasie.

— Tak. A co się stało?

Edyta pomału traciła cierpliwość.

— Nic, do diabła, pytałam, czy to twój kuzyn. Gośka, błagam cię, zostaw to na chwilę, muszę z tobą pogadać.

— A, Grzegorz. — Gośka wyłączyła adapter i wyraźnie niechętnie poskładała płyty. — Napijesz się coli?

Edyta zacisnęła pięści. „Chyba ją dzisiaj uduszę”.

— Możesz dać, jeśli musisz, ale odpowiedz wreszcie na pytanie.

— Tak, to mój kuzyn.

Gośka przyniosła szklanki i butelki z colą. Wychyliwszy kilka łyków usiadła znowu na podłodze i spojrzała Edycie prosto w oczy.

— To mój najgłupszy kuzyn.

O! Jak siarczysty policzek podziałały te słowa na Edytę.

— Nie odniosłam takiego wrażenia. Wydaje mi się bardzo interesujący i chciałabym poznać go bliżej, a wiesz — uśmiechnęła się zalotnie — mnie nie wypada samej do niego się zwracać. Ty — co innego, znacie się od dziecka.

Gośka zaśmiała się w duchu. „Zdaje się, że mój kuzynek zlekceważył Edytkę, w przeciwieństwie do niej. Dobrali się, jak babcię kocham”.

— Zapewniam cię, że nie ma w nim nic interesującego. Zajmuje się jedynie damskimi tyłkami, raczej ze sporą skutecznością. Rzadko z nim rozmawiam, tylko wtedy, gdy muszę — nasze fluidy wzajemnie się nie znoszą, więc starannie omijamy każdą ewentualność kontaktu. Ale jeśli musisz…

— Musisz, musisz… Nic nie muszę, po prostu chciałam go poznać.

Z oczu Edyty całkiem łatwo wyczytywało się zachwyt nad Grzegorzem i rozbudzona już Gośka uczyniła to bez problemu. Spojrzała z niechęcią na kolejnego papierosa w ustach Edyty, której twarz nagle się rozjaśniła.

— Wiesz, jutro jest dysk w klubie. Chodźmy tam razem, na pewno znajdzie się okazja do spotkania.

Gośka zmarszczyła brwi.

— Przecież jest Adwent.

— Oj, no to co! Coś się nagle zrobiła taka świętoszkowata? Chyba za dużo przebywasz z Marzeną. Daj spokój, jedna stuknięta dewotka wystarczy, nie rób z siebie kretynki!

— Nie rozmawiałam z Marzeną o Adwencie, zresztą co za różnica. Od dziecka mnie nauczono szacunku do pewnych spraw i chcę to robić. A ty masz czasem buzię jak świeżo użytą kloakę, obraziłaś Marzenę, choć wiesz, że tego nie lubię.

— Przecież to prawda, więc gdzie obraza? Nie jest dewotką? Co dzień lata do kościoła, jeździ na jakieś spędy, umartwia się i wszędzie wciska tego swojego Boga. A poza tym na pewno kocha się w jakimś księdzu, bo po co by tak często tam łaziła! Ta kretynka działa mi już na nerwy, wykończy mnie kiedyś tą swoją zasmoloną pseudo dobrocią!

Edyta tak zapamiętała się w swojej złości, że dopiero teraz zauważyła stojącą w progu pokoju Dagmarę, piętnastoletnią siostrę Gośki. Zrobiło jej się zimno. Dagmara była jedyną osobą, z którą Edyta jeszcze nigdy nie wygrała. Całkowicie wolna indywidualistka, wszystkim i wszędzie mówiła prawdę prosto w oczy. Oczytana, rozmiłowana w językach i literaturze, zawsze znalazła przytyk najbardziej adekwatny do sytuacji.

— Calumniare audacter, semper aliquid haeret — wycedziła przez zęby, patrząc zimno na Edytę. Nie znosiła jej i nie mogła zrozumieć, że Gośka, dość przecież inteligentna, przyjaźni się z takim przymułem.

— Co mówisz? — wyjąkała Edyta.

— A, prawda, niektórzy przewyższają sobą tę głupią łacinę.

Dagmara weszła do pokoju.

— Powiedziałam, że możesz śmiało obgadywać nawet najlepszą przyjaciółkę, a nuż coś do niej przylgnie i będzie ubaw?

Zbliżyła się do Edyty.

— Wiesz, całkiem do twarzy twojej głupocie w tej nikotynie.

Nagłym ruchem złapała pełną popielniczkę i wysypała jej zawartość Edycie na głowę. Rozległ się okropny wrzask, potem słowa Dagmary:

— O, a teraz jeszcze lepiej. Co, nie podoba ci się? Dlaczego? Przed chwilą byłaś jeszcze taka zachwycona… Coś ci powiem, tak ad deliberandum: Marzena jest człowiekiem, czego, niestety, nie można powiedzieć o tobie. Nie pozwolę więc, abyś podlewała ją gnojówką.

Gośka patrzyła na Edytę, która bezmyślnie rozmazywała po twarzy łzy zmieszane z popiołem i z ledwością powstrzymywała atak śmiechu. Ostatnim zrywem wysiliła się na surowy ton.

— Dagmara, Edyta jest moim gościem, a ty ją obraziłaś. Powinnaś…

— Wiem, co powinnam. Amici fures temporum, siostrzyczko. Zajmij się lepiej spodniami Adasia i pozwól jej już iść do domu. Tak na siłę ją zatrzymujesz… Bye, darling.

I wyszła. Edyta zerwała się z fotela i chyba po raz pierwszy w życiu wściekłość opanowała ją do tego stopnia, że nie wykrztusiła z siebie ani jednego słowa. Strząsając z włosów resztki niedopałków i popiołu wybiegła z domu, wyobrażając sobie, jak zwymyśla Dagmarę i cały świat, kiedy tylko będzie w stanie się odezwać.

A tymczasem Gośka zanosiła się od śmiechu. Leżała na podłodze i rechotała w głos, aż łzy leciały jej po policzkach. To nie było zbyt przyzwoite, ale gdzieś tam w głębi duszy Gośka już dawno chciała zrobić coś w stylu tej popielniczki, tylko nigdy nie wystarczyło jej odwagi. No i teraz śmiała się tak przeraźliwie, że przyleciała pani Malinowska, sąsiadka zza ściany.

— Proszę się nie martwić — powiedziała jej Dagmara — pogotowie nie będzie potrzebne. Mojej siostrze i tak już nic nie pomoże. — I zamknęła drzwi.

A Gośka po tych słowach dostała nowego ataku i śmiała się długo, długo, długo…

3

— W porządku, na dzisiaj wystarczy.

Rozległ się lekki szum, wszyscy naraz chcieli rozruszać języki po dwugodzinnej próbie, w czasie której właściwie nie kontaktowali się ze sobą; rozmawiali jedynie słowami przedstawienia. Podeszli wszyscy do księdza Andrzeja, aby ustalić termin następnej próby.

— Słuchajcie! — Ksiądz Andrzej podniósł rękę do góry. — Tak ogólnie nie jest źle, ale musimy jeszcze trochę popracować. Chciałbym spotkać się osobno z Aniołem i Pastuszkami, tam jest najwięcej niedociągnięć i problemów. Może tak: we wtorek o dziewiętnastej Pastuszkowie, a w środę, o tej samej porze, znów cała grupa. Wszystkim pasuje?

Pasterski Anioł — wiecznie gdzieś zagoniona Sabina Jachimek, animatorka Marzeny — zrobiła minę cierpiętnika.

— Chyba nie zdążę na dziewiętnastą. Obiecałam paniom charytatywnym pomoc przy rozpakowywaniu rzeczy przynoszonych przez ludzi. Czy musimy we wtorek?

— Musimy. Postaraj się spóźnić jak najmniej, zaczniemy bez ciebie. To tymczasem. Z Bogiem.

Rozchodzili się pomału, jednak kilka osób zostało z księdzem. Marzena zauważyła, że był to krąg najbliższych przyjaciół Wojtka-Rzygiego i z niemałym zdziwieniem stwierdziła też obecność wśród nich Gośki Stenclik, która nie należała do Oazy i nie brała udziału w przedstawieniu. „Skąd się tu wzięła o tej porze?” — zastanawiała się Marzena. Tymczasem Bogdan Trybała, animator Wojtka, zaczął z biegu.

— Nie wiem, co mu się stało. Prędzej spodziewałbym się takich reakcji po sobie samym, niż po nim. Czy ktoś może mi to wytłumaczyć?

— Idę dziś znowu do Doroty — odezwała się cicho Marzena, która zresztą mieszkała najbliżej Nachwałków. — Może wreszcie uda nam się coś ustalić, bo Dorota chciała porozmawiać z Teresą, dziewczyną Wojtka. On sam — póki co — wcale się nie odzywa i nikogo, prócz siostry, do siebie nie dopuszcza. Myśleliśmy, że może ksiądz…

Ksiądz Andrzej pokiwał głową.

— Tak, byłem już w szpitalu, mnie też nie chciał widzieć. I ksiądz Jan próbował… również bez rezultatu. Chyba będziemy musieli jakiś czas zaczekać, cierpliwie próbując przypuszczać szturmu do tej twierdzy.

— Co mu odbiło? Wydawał się raczej normalny, poza budą, ma się rozumieć. Całe szczęście, że Dorota wtedy urwała się z pracy! — Bogdan kiwał głową, w której za nic nie chciał się zmieścić żaden motyw Wojtkowego „wyczynu”.

— Lekarz powiedział, że jeszcze dziesięć minut i nic by mu nie pomogło. Wykrwawił się porządnie, codziennie dopompowują w jego żyły nowe partie płynu-życia, a mimo to poprawa jest znikoma. Najwyraźniej Wojtek całym sobą odrzucił możliwość powrotu do świata. Chodźmy już, robi się późno.

Marzena skierowała kroki w stronę Gośki.

— Cześć. Co tu robisz?

— Wiedziałam, że macie próbę, przyszłam po ciebie. Chciałabym — jeśli pozwolisz — pójść z tobą do Doroty, może będę mogła coś pomóc. Wiesz, Dagmara potrafi wejść nawet do ziarnka grochu, gdyby zaszła taka potrzeba, no i już przyniosła parę sensacyjek. Ale pogadamy u Doroty, dobrze?

— Jasne, cieszę się z twojej obecności, Nachwałkówna też będzie rada. Chodźmy.

Wyszły z kościoła, żegnane wielogłosowym „cześć” i „z Bogiem”. Na placu podszedł do nich ksiądz Andrzej.

— Marzena, powiedz Dorocie, że wpadnę do niej jutro, dziś już nie dam rady, choć chciałbym.

— Dobrze, powiem. Będzie bardzo wdzięczna… Z Bogiem.

— Z Bogiem, dziewczyny.

Na ulicy było prawie pusto. Przytupując nogami pośpieszyły w kierunku osiedla. Marzena myślała o czymś intensywnie, patrząc na Gośkę tak przenikliwie, że ta w końcu nie wytrzymała.

— Czyżby wyrosły mi rogi lub skrzydła? Co mi się tak przyglądasz, chcesz zajrzeć w głąb mego żołądka?

— W głąb żołądka? Nie… ale może rzeczywiście gdzieś głębiej… Słuchaj. Czy ty nigdy nie myślałaś o tym, aby wejść do wspólnoty oazowej? Sama nie wiem, czemu nie spytałam o to wcześniej!

— Nie, nie myślałam, pewnie brakło mi czasu. Wprawdzie słyszę w kościele często o tej grupie, ale do dziś nie wiem, czym właściwie ona jest. Może to i moja wina, że nie zadałam sobie trudu, aby się dowiedzieć. A może nie spotkałam dotąd nikogo, kto chciałby mnie zachęcić? Nigdy nie interesowałam się polityką ani żadnymi organizacjami.

— Faktycznie, jesteś trochę niedoinformowana. Ruch „Światło — Życie” nie jest ani ruchem politycznym, ani organizacją. To ruch czysto religijny, inspirowany przez soborową odnowę. Jestem z nim związana już od trzech lat i nawet przez moment tego nie żałowałam. Dlaczego nie chcesz zaangażować się bardziej w życie Kościoła?

Dochodziły już do parku. Gośka otuliła szyję i potrząsnęła rozczochraną głową.

— Jakoś tak… Zawsze mi się wydawało, że Kościół to sprawa księży, ja mam inne zajęcia. Przecież chodzę regularnie na msze, przystępuję do sakramentów, staram się zachowywać przykazania… Nie jestem jeszcze najgorsza.

— Rzeczywiście, nie jesteś. Ale chyba zbyt asekuracyjnie do tego podchodzisz. Z boku — to najwygodniej. Dlaczego ja? Przecież są inni… No, są. Ale ty jesteś ty i nikt inny. Wiesz, przeczytałam niedawno taki krótki, ale bardzo wymowny wiersz, który mówił coś o podpatrywaniu życia przez dziurkę od klucza. Pasuje niemal do wszystkich, ale do ciebie szczególnie. Stoisz sobie z boku i podpatrujesz. Gośka! Wejdź, drzwi są otwarte — i spróbuj! Nie wymawiaj się brakiem czasu, bo na pewno go znajdziesz. Wystarczy, jak pojedziesz do opery pięć razy w miesiącu, pozostałe spektakle możesz poświęcić dla innej, lepszej sprawy. Pomyśl o tym! Wiesz, mam pomysł: jeśli się zdecydujesz, to zapraszam cię w imieniu wszystkich na dekanalny Dzień Wspólnoty, będziesz miała okazję choć troszkę zobaczyć naszą drogę do Pana.

Gośka już się nie odzywała. Marzena również umilkła i tak, słuchając własnych, skrzypiących na śniegu, kroków, dotarły do bloku, w którym mieszkała Marzena z mamą i Nachwałkowie. Gośka pomyślała, że w tym, co mówiła jej przyjaciółka, jest wiele sensu i postanowiła poważnie zastanowić się nad propozycją. Tymczasem jednak przypomniała sobie Wojtka i z myślą o nim nacisnęła przycisk dzwonka, umieszczonego przy drzwiach Nachwałków.

Dorota otworzyła niemal natychmiast, jakby stała pod drzwiami i czekała na ich przyjście. Minę miała niewyraźną. Bez wstępów oświadczyła:

— Nie widziałam Teresy, podobno gdzieś wyjechała. Ale to wszystko jest jakieś dziwne. Lisikiewiczowa nie patrzyła mi w oczy, starała się za wszelką cenę zbyć mnie zdawkowymi odpowiedziami. Nie wiedziała o Wojtku, ale niezbyt ją poruszyła moja informacja. Nic już nie rozumiem. Przecież oni chodzą ze sobą ponad rok i wszystko układało się tak pomyślnie. Nigdy nie słyszałam żadnej kłótni, czy choćby sprzeczki. — Dorota złapała się za głowę. — Wiecie co, dziewczyny, ja chyba naprawdę zwariuję kiedyś z tym szaleńcem..

Usiadły na fotelach i Marzena natychmiast podciągnęła nogi pod siebie. Robiła to już machinalnie, przyzwyczajona od wielu lat do takiej pozy — jeśli musiała siedzieć w sposób tak zwany przyzwoity, czuła się jak na torturach. Nawet w klasie na krześle siedziała zawsze na jednej nodze, co było przyczyną nieustannych scysji z Henrykiem Ósmym, to znaczy panem Bardowskim, nauczycielem historii.

— Chcecie się czegoś napić? — Dorota stała z czajnikiem w ręku przy otwartej lodówce, jakby nie mogła się zdecydować: gorące czy zimne?

— O, tak! — zawołały jednocześnie i wszystkie trzy parsknęły śmiechem.

Gośka dodała:

— Ale herbaty, jeśli można, zamknij tę lodówkę, na dworze jest wystarczająca ilość zimna.

Dorota postawiła czajnik na gazie i przyszykowała filiżanki.

— Dorota, ja mam chyba niezbyt dobre wiadomości o Teresie. — Gośka jakoś niepewnie mówiła te słowa. — Wiesz, Dagmara już wywąchała sensacyjkę, a ona nigdy nie powtarza niesprawdzonych wiadomości. Usłyszała gdzieś, że Teresa prowadzi podwójne życie, ale nic konkretniejszego. Nie chciała w to uwierzyć i nic nie mówiła; jednak dzisiaj przez autobusową szybę zobaczyła scenkę, która nawet ją pozbawiła na chwilę mowy. Teresa stała na przystanku (na tym samym zatrzymał się autobus Dagmary) i nagle podjechał opel z zachodnią rejestracją. Wysiadł z niego mężczyzna koło czterdziestki, świetnie ubrany i pewny siebie. Teresa podeszła do niego, przylgnęła ustami do jego ust, obejmując go za szyję, a on tulił ją mocno do siebie. Potem wsiedli do auta i odjechali. To wszystko trwało krótką chwilę i zdawało się Dagmarze snem; własnym oczom nie wierzyła. Potem pomyślała, że to może jakiś wujek Teresy; ale szybko przypomniała sobie, że Lisikiewiczowie nie mają żadnej rodziny za granicą, a ten gość naprawdę wyglądał na Niemca. Poza tym, kto wita się z wujkiem, nawet najbardziej lubianym, w taki sposób? Dagmarę ta scena wytrąciła zupełnie z równowagi, bo ona chyba z moich przyjaciół najbardziej lubiła właśnie Teresę i Wojtka.

Dorota już nie była blada; po słowach Gośki zzieleniała i wyglądała tak, jakby zbierało jej się na płacz. Marzena zatrzymała wzrok gdzieś ponad meblościanką i bezwiednie kręciła srebrnym różańcem, który zawsze miała na serdecznym palcu lewej ręki. To wszystko brzmiało jak jakaś tragiczna pomyłka. Marzenie wydało się nagle, że śni i kiedy wreszcie nastąpi przebudzenie, przyjdą radośni — jak zawsze — Teresa z Wojtkiem, rozpraszając wszystkie zmory, które tak bardzo nawarstwiały się od chwili wypadku z Wojtkiem. Jakie to wszystko było skomplikowane!

Nagle Marzena ocknęła się z zadumy i zwróciła oczy na Dorotę.

— Ale my jesteśmy ciemne! Istnieje przecież jedna osoba, która ma szansę nawiązać kontakt z Wojtkiem, mimo, że on nie chce rozmawiać nawet z tobą.

— Tak, pozwala mi się odwiedzać, ale zupełnie nie otwiera ust. Faktycznie! Przecież Wojtek tak bardzo lubi twoją mamę! Może zechciałaby spróbować?

— Już chciała, tylko ja, stara trąba, nie dałam jej iść. Wmówiłam jej, że Wojtek nie chce nikogo widzieć, no i nie poszła. Ale jeszcze nic straconego. Jutro ją tam wyekspediuję, zaraz rano. Zresztą pójdę z nią, nie wysiedziałabym w domu.

Dziewczyny, jakby nieco rozluźnione, zaczęły się żegnać. Dorota obiecała przyjść do Marzeny zaraz po pracy, Gośka zapowiedziała się też do szpitala. Dzień oddał władzę nocy trochę optymistyczniej niż poprzednie, jednak Marzena miała jakieś niejasne przeczucie, że jeszcze niejedna informacja może przyprawić ją o zawrót głowy. Tego wieczoru długo i gorąco modliła się za Wojtka i Teresę, ale nie mogła oprzeć się wrażeniu, że jakiś złośliwy los porwał piękną, kolorową szatę przyjaźni tej pary i że żaden, nawet najbardziej zdolny tkacz, nie zdoła już jej załatać.

4

Niedziela była piękna; niewiele osób potrafiło oprzeć się jej urokowi. Lekki mróz, słońce i ten oślepiający blask śniegu, skrzypiącego pod nogami, sprawiały, że miasto wypełnione było amatorami zimowych spacerów. Przechadzający się tłumek wchłaniał wychodzących z kościoła, powiększając tym samym swoją objętość.

Marzena wracała do domu z Gośką; towarzyszyła im również Grażynka Chmiel z trzeciej „c”, drobna, delikatna i wątła dziewczyna, którą znały od przedszkola; szedł także z nimi Marek Jaworski z czwartej, czarnooki, wszędobylski chłopak, którego Grażynka kochała każdym skrawkiem swej wrażliwej duszy. Patrzyła w niego jak w tęczę; wszystkie słowa wychodzące z Markowych ust były dla niej wyrocznią. Marzenie czasem wydawało się, że Grażynka — tak wątła i kochająca — żyje tylko dla Marka; gdyby coś ich rozdzieliło, Grażynka gotowa byłaby umrzeć na stojąco. Marzena lubiła ją bardzo; nie mogła sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek zaistniało między nimi jakieś nieporozumienie. Latem były razem w Istebnej na rekolekcjach; w ciągu tych dwóch tygodni wspólnego przeżywania poszczególnych tajemnic różańcowych ich przyjaźń pogłębiła się jeszcze bardziej. Grażynka — pogodna i cicha — była tak jaskrawym przeciwieństwem wyzywającej i wrzaskliwej Edyty, z którą Marzena siedziała już trzeci rok w tej samej ławce, iż wydawała się bezpieczną przystanią, dającą schronienie burzowym rozbitkom. Nigdy nie podnosiła głosu; jeśli ktoś próbował wciągnąć ją w kłótnię czy awanturę, przepraszała go za jego własną agresywność i zapraszała do pokojowego rozstrzygnięcia sprawy w bardziej sprzyjających okolicznościach. Jej wielkie, niebieskie, zawsze pogodne oczy, spoglądały przy tym z tak rozbrajającą ufnością, że trudno było gniewać się na kogokolwiek w jej obecności. Marzena miała prawie pewność, że właśnie ta pogodna dobroć i spokój były przyczyną, dla której Grażynką zainteresował się Marek. Żadna inna dziewczyna nie potrafiłaby z taką wyrozumiałością traktować ukochanego chłopaka, a Marek potrzebował wyrozumiałości szczególnej. Bywał dosłownie wszędzie i z każdym się przyjaźnił; załatwiał sto spraw dziennie i ciągle wymyślał coś nowego. Był ogólnie lubiany, ale wiele osób czuło do niego żal, bo bardzo często — zagubiony w nawale spraw — zapominał o czymś, co dla drugiej strony było czasem bardzo ważne. Ostatnio podpadł księdzu Andrzejowi, bo notorycznie spóźniał się na próby Jasełek; jak zwykle w takich sprawach i tym razem rozjemcą była Grażynka. Dziewczyny często śmiały się z niej i próbowały ją buntować przeciwko postawie Marka, ale ona zupełnie nic sobie nie robiła z ich reakcji. Tak bardzo kochała Marka, że nie istniała dla niej żadna sprawa, której nie mogłaby mu przebaczyć. Tylko jazgotliwe, wulgarne prześmiewki Edyty raniły ją mocno, bowiem obrażały przede wszystkim Marka. Jednak i jej potrafiła odpowiadać spokojnie, co było zupełnie niezrozumiałe dla Dagmary Stenclik, która w żaden sposób nie mogła zaakceptować napuszonego i głupawego sposobu bycia Edyty.

Po wyjściu z kościoła szli jakiś czas w milczeniu; każde z nich myślało o swoich sprawach. Gośka zastanawiała się, czy w dzisiejszym spektaklu „Cyganerii”, na który wybierała się wieczorem, wystąpi Józef Homik, znakomity tenor, nieśpiewający jednak w Bytomiu zbyt często.

Marzena myślała o wczorajszej wizycie w szpitalu; Wojtek, co prawda, zgodził się na odwiedziny pani Cichowskiej, ale i do niej nie odezwał się wcale, tylko łzy, wielkie jak grochy, spływały po jego policzkach. Mama Marzeny rozpłakała się również i na tym stanęło.

Grażynka, patrząc na Marka, zastanawiała się, co kupi dla niego na Gwiazdkę; a Marek myślał o sylwestrze, który tradycyjnie spędzali u Edyty. Urbańczykowie dysponowali największą ilością miejsca; rodzice zawsze wybywali, a poza tym Edyta obchodziła urodziny pierwszego stycznia i zawsze łączyła obie okazje. Marek zastanawiał się, czy Edyta — ciężko obrażona na Stenclików po incydencie z popielniczką — zaprosi Gośkę, wieloletnią przecież przyjaciółkę; a także myślał o Piotrze Maryńskim, koledze z klasy, który też należał do „towarzystwa”. Piotr preferował „znajomości” z chłopakami i nigdy się z tym nie krył; od jakiegoś miesiąca zupełnie serio zainteresował się maturzystą z budowlanki, Michałem Bąkiem i Marek właśnie zastanawiał się, czy Piotr przyjdzie na imprezę do Edyty sam, czy może w towarzystwie Michała. Myślał też o Edycie, która wyraźnie oscylowała w kierunku Grzegorza i o zaniepokojonym tym faktem Jarku. „Jeśli będą obaj” — przeleciało mu przez głowę — „może być niezła afera”.

— Jak myślicie — powiedział nagle głośno — czy Edyta zaprosi na sylwestra Grzegorza?

— No jasne! — Wykrzyknęła Gośka. — Mówiła mi wczoraj, że bez niego impreza się nie odbędzie. Zagroziła mi nawet, że jeśli go nie przyprowadzę, nie chce mnie znać.

„A zatem już się z Gośką pogodziła! No tak, przecież Grzegorz to jej kuzyn” — Marek otrzymał odpowiedź bez zadawania pytań.

— Czy Grzegorz nie chce przyjść? — zdziwiła się Grażynka.

— Ależ chce, przecież będzie tam Marzena — Gośka znacząco popatrzyła na przyjaciółkę. — Tylko Edyta tego nie dopuszcza do swojej świadomości.

Marzena spojrzała na Gośkę, jakby nagle została wyrwana z głębokiego snu.

— Jaki Grzegorz? Co ty mówisz?

Buchnęli śmiechem. No tak, wszyscy wiedzieli o fascynacji nowego kolegi, tylko sam obiekt zainteresowania pozostał w błogiej nieświadomości.

— Ten „nowy”, Goliński. Krąży wokół ciebie jak satelita, czyżby nie dało się tego zauważyć akurat z twojego punktu widzenia? — Marek nie umiał opanować śmiechu.

— Aaa… — Marzena jakby coś skojarzyła. — Więc o to chodzi… Właśnie dziwiły mnie jego ciągłe interesy z moją skromną osobą.

Teraz Marzena też się roześmiała. I w tym samym momencie zauważyła, że na oblodzonym chodniku gwałtownie rozjeżdżają się jej nogi, tak, że z trudem zdołała utrzymać równowagę.

— Połamię sobie kiedyś ręce i nogi — stwierdziła wśród śmiechów. — I zawsze muszę się zbłaźnić w najmniej odpowiednim momencie.

Kiedy w końcu przestali się śmiać, Gośka nagle wypaliła.

— Wiecie co, moglibyście wybrać się ze mną dzisiaj do opery, trochę kultury z pewnością nie jest w stanie wam zaszkodzić. Grają Cyganerię, to prawdziwa uczta nawet dla najwybredniejszych.

Grażynka i Marek wymienili szybkie spojrzenia.

— Jesteś kochana, fajnie, że o nas pomyślałaś — Grażynka mówiła jakoś podejrzanie szybko. — Zaplanowaliśmy już jednak dzisiejszy wieczór… I wyjątkowo razem — spojrzała z uśmiechem na Marka. — Wybieramy się do mojej ciotki na wideo, udało jej się zdobyć tę najnowszą, podobno, świetną, komedię z Whoopi Goldberg. Może innym razem…

Marzena podniosła brwi, powstrzymując śmiech. Wszyscy — z wyjątkiem Gośki — wiedzieli, że Marek nie znosi muzyki poważnej. Jeśli w jakiś sposób próbował jej słuchać, to tylko z obowiązku i bez efektów. Ale Gośka — w swej niepoprawnej naiwności — wierzyła, że uda jej się wszystkich przekonać do swojego hobby i na ogół nie zauważała cichych prześmiewek przyjaciół.

— A ja skorzystam — nagle zdecydowała się Marzena, która nigdy jeszcze nie była w operze i sama zdziwiła się swoją reakcją.

Gośka była zachwycona.

— Świetnie! Na pewno nie będziesz żałować, zobaczysz, Puccini był absolutnym geniuszem kompozytorskim.

Doszli już do osiedla. W miejscu, gdzie rozchodziły się ich drogi, stanęli na chwilkę.

— Czy Wojtek wyjdzie na święta ze szpitala? — Grażynka zwróciła się z tym pytaniem do Marzeny.

— Nie, lekarz powiedział, że nie ma mowy. Poleży trochę…

— Dorota będzie sama…

— Moja mama już ją nakręciła, przyjdzie do nas, na całe święta. My też jesteśmy tylko we dwie, towarzystwo Doroty sprawi nam radość. Zresztą nawet z Wojtkiem przyszliby na wigilię do nas, umawialiśmy się już dawno.

Marzena tak do końca nie była wcale pewna, czy rzeczywiście będzie radośnie, skoro Dorota bezustannie zamartwia się bratem. Ale postanowiła nie mówić o swoich obawach, niech przynajmniej oni mają spokojne głowy.

— Marek, czy masz już jakieś plany co do dalszej edukacji? Chyba powinieneś się na coś zdecydować, za chwilę masz maturę — Gośka wystrzeliła całkiem bez sensu.

Marek był zaskoczony tym pytaniem. Przez chwilę patrzył na Gośkę jakoś dziwnie, potem przelotnie spojrzał na Grażynkę i już zupełnie spokojnie odpowiedział:

— Tak, jestem już zdecydowany. Chcę zdawać na archeologię, tylko tam będę mógł swobodnie zmieniać miejsca pobytu i poznawać nowych ludzi.

Marek chyba niezbyt dojrzale umotywował swoją decyzję, ale dziewczyny ani trochę nie były zdziwione. To zupełnie w jego stylu — te miejsca i ludzie. A Grażynkę nawet nie potrzebowały pytać o zdanie, wiedziały doskonale, że od tej chwili ona również będzie zafascynowana archeologią.

Rozmawiali jeszcze chwilę o zawodach i powołaniach, komentując — z minami wytrawnych znawców — różne decyzje ich znajomych i przyjaciół.

Marek opowiedział historię swego kuzyna, który mdlał na widok krwi, a mimo to uparł się przy medycynie. Zdał egzaminy, przyjęli go, a po niecałym roku — dokładnie wyczerpanego nerwowo — wyrzucili z uczelni. Janek długo nie mógł dojść do siebie; potem zdecydował się zdawać na prawo. Skończył studia i jest bardzo zadowolony z decyzji — tylko niepotrzebnie, przez własny upór i głupotę, stracił rok i sporo zdrowia.

Marzena i Grażynka wspominały Joannę, którą poznały w Istebnej — miała wspaniałe zdolności plastyczne, a rodzice nie chcieli słyszeć o plastycznych aspiracjach córki. Umyślili sobie wykształcić ją na stomatologa, aby mogła przejąć po ojcu gabinet i kontynuować jego dzieło. A tymczasem Joannę mdliło na samą myśl o tym, że musiałaby całe życie grzebać w czyichś — jak sama mówiła — „zaślinionych pyskach”. Ze łzami w oczach opowiadała, jak ojciec kazał jej przychodzić do gabinetu i próbował oswajać ją ze specyfiką pracy stomatologa, a ona z trudem powstrzymywała odruch wymiotny i łzy, które za nic nie chciały zostać na swoim miejscu. Ojciec stale gniewał się na nią i karał za każde, najmniejsze nawet, wykroczenie przeciw jego woli. Joanna była załamana. Pod koniec rekolekcji stwierdziła, iż nie jest w stanie całkowicie podporządkować się woli ojca. Doszła do wniosku, że skoro Pan Bóg obdarzył ją zdolnościami plastycznymi i wstrętem do stomatologii, to Jego wola jest zupełnie inna, niż wola jej ojca. Postanowiła skończyć liceum, a później — jeśli dalej będą się upierać — zostawić rodziców i wszystko, co się z nimi łączy; wyjechać, pójść do pracy i studiować to, co ją interesowało. „Niech się dzieje wola nieba” — wzdychała za Fredrą, wznosząc oczy tam, skąd miała nadejść oczekiwana wola.

Gośka opowiedziała im o swojej znajomości z Patrycją. Poznały się w operze, na spektaklu „Dziadka do orzechów” („to balet Czajkowskiego, wspaniały” — Gośka musiała coś zachwalić). Patrycja wydała się Gośce bezgranicznie smutna i załamana; a jednocześnie Gośka z podziwem obserwowała tę dziewczynę, która niemal każdym zmysłem chłonęła poszczególne figury, elementy ruchowe i całość choreograficzną poszczególnych spektakli. Zauważyła, że Patrycja przychodziła tylko na spektakle baletowe i trochę ją to dziwiło — taki podział między pokrewnymi przecież rodzajami muzyki. Pewnego wieczoru nie wytrzymała i spytała Patrycję o przyczynę jej dziwnego — skądinąd — zachowania. W odpowiedzi usłyszała coś, na co nie umiała w żaden sposób zareagować. Otóż Patrycja uczyła się w szkole baletowej. Od wczesnego dzieciństwa kochała taniec, nie mogła doczekać się czwartej klasy — wtedy dopiero przyjmują do szkoły baletowej. Egzamin zdała z wyróżnieniem, mówiono o niej, że jest wspaniale zapowiadającą się, małą tancerką. Całe jej życie wykonywało obrót wokół tańca, nic poza nim nie miało znaczenia. Oczyma wyobraźni widziała siebie w roli primabaleriny w najsławniejszych baletach, na najznakomitszych scenach światowych. I nagle — piękny sen się skończył, nastąpiło gwałtowne, ogromnie przykre przebudzenie. W szesnastym roku życia ujawniła się choroba, która zamknęła przed nią wszystkie, wspaniale się zapowiadające, możliwości. To epilepsja. Po pierwszym ataku nie wierzyła, że to koniec, wciąż miała plany i marzenia. Ale wkrótce przyszedł drugi, trzeci i kolejne… Szpital, badania, leczenie i — wyrok: koniec z baletem. Myślała, że tego nie przeżyje. Potem zapadła w odrętwienie i apatię; całymi godzinami leżała na tapczanie, bezmyślnie gapiąc się w sufit. Czasem, w porywach rozpaczy, chciała targnąć się na własne życie; nigdy jednak nie miała dość odwagi, aby posunąć się aż tak daleko. I na tym etapie los zatrzymał jej egzystencję. Gośka spotykała Patrycję przez ponad dwa lata; poznały się lepiej i nawet w pewien sposób zaprzyjaźniły, choć przebywały ze sobą tylko w operze. Czasem pisywały do siebie. Z tonów poszczególnych listów Gośka wnioskowała, że Patrycja uspokoiła się znacznie i zaczęła szukać sensu życia zupełnie gdzie indziej. Potwierdzeniem był ostatni list, w którym „operowa przyjaciółka” poinformowała Gośkę, że wstępuje do zakonu karmelitanek. Od tej pory nie było od niej żadnych wiadomości, ale Gośka — z początku lekko zbulwersowana tą szokującą decyzją Patrycji — była już teraz zupełnie spokojna. Zrozumiała, że sam Bóg prowadził tę dziewczynę do siebie, choć opierała Mu się całą swoją mocą. Jako tancerka mogła nawet nie zauważyć istnienia Boga, więc to, co się stało, było dla niej rozwiązaniem najlepszym. Na szczęście Patrycja w porę zorientowała się w Bożych planach wobec niej i poszła za głosem właściwego powołania.

Rozeszli się w końcu — Gośka umówiona z Marzeną na wyjazd do opery; Marek odprowadzał jeszcze Grażynkę pod dom — mieszkał w starej części miasta, szedł na osiedle tylko z powodu dziewczyny. Kiedy zostali sami, Marek zwrócił się do Grażynki:

— Dlaczego powiedziałaś im, że spędzamy razem wieczór u twojej ciotki? Ja nic o tym nie wiem.

Grażynka lekko się zaczerwieniła.

— Przepraszam, nie chciałam cię urazić. Po prostu widziałam twoją reakcję, miałeś trudności z wybrnięciem z tej sytuacji, myślałam, że będę dla ciebie najlepszym alibi, skoro mówiłam w twoim imieniu. Nie wiem przecież, co naprawdę chcesz robić.

Doszli do bloku Grażynki i Marek wszedł za nią do klatki.

— A ty? Rzeczywiście idziesz na wideo?

— Nie, wolę być w domu. Tak tylko powiedziałam.

— Grażynko… Miałem faktycznie inne plany, ale to nic pilnego. Zmieniłem zamiar. Jeśli pozwolisz, przyjdę do ciebie.

Marek ujął ją za rękę i delikatnie pocałował w serdeczny palec. Fala szczęścia zalała Grażynkę. Uśmiechnęła się ślicznie.

— Marku, oczywiście, że pozwolę. Przyjdź, proszę.

Trochę niepewnie przytuliła się do niego. Poczuła na swojej głowie i plecach te najdroższe w świecie dłonie i pomyślała, że teraz mógłby zatrzymać się czas.

5

Niedzielny obiad Stenclikowie zawsze spożywali w komplecie; w ciągu tygodnia było to absolutnie niemożliwe. Stefan — ojciec rodziny — pracował na kopalni, w systemie trzyzmianowym. Maria — nieduża, rumiana, zawsze uśmiechnięta i ruchliwa mamuśka — była pielęgniarką na oddziale noworodków; pracowała również na zmiany, tylko dwunastogodzinne. Janusz, pierworodny syn Stenclików, studiował elektronikę i przyjeżdżał do domu tylko na weekendy. Gośka z Dagmarą wracały ze szkoły mniej więcej o jednej porze. Najmłodsza latorośl, czteroletni Adaś, był — pod nieobecność mamuśki — głównym obowiązkiem dziewczyn. Odbierały go z przedszkola, karmiły, zajmowały się jego odzieżą i ewentualnym porządkowaniem przeróżnych resoraków, miśków, pistoletów, klocków i tym podobnych akcesoriów. Gorliwie pilnowały, aby nie zdejmował okularów, których zamalowane lewe szkiełko korygowało uciekające w stronę noska oko. Kąpały go, stroiły, czesały — właściwie to traktowały brata bardziej jak lalkę, niż żywe stworzenie. Adaś z pewną przyjemnością poddawał się tym rytuałom; jednak kiedy do domu wracał Janusz, dziewczyny przestawały dla niego istnieć. Z komiczną powagą naśladował ruchy, mimikę i sposób bycia swojego idola; w każdej chwili był gotowy wyczytywać z jego oczu życzenia, bądź polecenia i natychmiast je wykonywać. Janusz nosił Adasia pod pachą i opowiadał mu przeróżne dziwne historie, w które maluch ślepo wierzył; a latem zabierał go na studenckie obozy, gdzie — niemal od pieluch — chłopczyk spełniał rolę żywej maskotki. Adaś przeraźliwie wrzeszczał, jeśli ktoś próbował powiedzieć coś złego na Janusza; Janusz przez cztery dni nie opuszczał szpitala, w którym dwuletniego Adasia leczono na zapalenie opon mózgowych. Kiedy okazało się, że nie będzie żadnych powikłań, Janusz przeleciał przez miasto wydając dzikie okrzyki, po czym w ubraniu wskoczył do fontanny, zachęcając przechodniów do wspaniałej kąpieli. Surowy policjant wymownym ruchem palca wskazał Januszowi kierunek dalszej jego drogi. Szczęśliwy starszy brat wyskoczył z fontanny i ociekając wodą, serdecznie uściskał zupełnie zbaraniałego policjanta. Nie czekając na rozkazy wykrzyczał, że zapłaci potrójną grzywnę lub nawet kolegium, bo nie ma takiej sumy, której mógłby pożałować na życie małego braciszka. Całkowicie zaskoczony policjant opuścił ręce i nawet się roześmiał. Zostawił Janusza koło fontanny i odszedł, wycierając mokrą twarz i kręcąc z niedowierzaniem głową.

Tak, rodzina Stenclików, chociaż niewiele czasu spędzała w komplecie, wypełniona była ciepłem i miłością. Właśnie dobiegał końca niedzielny obiad i Gośka już myślała wyłącznie o czekającym ją wyjeździe do opery. Jeszcze tylko pozmywać naczynia, przebrać się i zaraz pobiegnie po Marzenę; cieszyła ją niezmiernie decyzja przyjaciółki, wierzyła, że Marzena nie będzie jej żałowała. Zbierając ze stołu talerze nuciła pod nosem arię Rudolfa z Cyganerii — Que gelida manina… Ojciec z Januszem, stale rozmawiając o samochodzie, który zamierzali kupić jeszcze przed świętami, usiedli w fotelach i zapalili papierosy; Janusz nonszalancko przełożył nogę przez nogę i jaśniepańskim gestem zaciągnął się dymem. Adaś, śmiesznie trzymając solonego paluszka, dokładnie powielał każdy gest i wyraz twarzy starszego brata. Mama znikła w kuchni; Dagmara już od kilku chwil znajdowała się poza rzeczywistością, zagłębiona po krańce świadomości w kolejnych rozdziałach książki Ja, Klaudiusz Roberta Gravesa. Gośka, patrząc na siostrę, uśmiechnęła się znacząco; mimo wszystko były jednak do siebie podobne. Znała ten stan oderwania od życia bardzo dobrze; kiedy zanurzała się w bajeczne nurty muzyki operowej, zapominała o całym świecie.

Tym razem jednak Gośka nie miała tak do końca racji, bowiem Dagmara, aczkolwiek rzeczywiście pochłonięta niebywałą historią życia rzymskiego cesarza, niezupełnie oderwała się od rzeczywistości. Od kilku dni wszystko w niej wrzało; nie mogła poskromić gwałtownej burzy, która wstrząsała najbardziej tajnymi zakamarkami jej duszy. Nikt nie wiedział o tym, że Dagmara bardzo mocno, lecz jeszcze bardziej beznadziejnie, kochała Wojtka Nachwałka. O, tak, jakaż byłaby to sensacja! Ona, uważana za najbardziej poukładanego i rozsądnego człowieka pod księżycem, uległa — nie wiadomo zresztą, dlaczego — piegom i „szajbie” tego narwańca, który zresztą stale, choć zupełnie nieświadomie, znęcał się nad jej wrażliwą duszą. Dagmara mocno przeżyła próbę samobójstwa Wojtka. Ale do obłędu doprowadzało ją coś innego. To „coś” miało na imię Teresa i do niedawna udawało najbliższą przyjaciółkę jej ukochanego Rzygusia. Na myśl o lubianej przecież dziewczynie Wojtka, ciałem Dagmary wstrząsały dreszcze złości, a duszą targała mieszanina jakichś niezrozumiałych uczuć: nienawiści? przerażenia? niedowierzania? Dagmara nie powiedziała Gośce wszystkiego o Teresie, bo załamana Dorota mogłaby zwariować na wieść o „wyczynach” niedoszłej bratowej. Znów nią wstrząsnęło. Wtedy, gdy jechała pamiętnym autobusem, z którego zobaczyła Teresę i Niemca, siedziała za nią znana w całym mieście Jadźka, zwana Sabriną, o której potocznie mówiło się, iż wybrała sobie sposób zarabiania na życie określany jako niezbyt trudny. Towarzyszyła Jadźce jakaś koleżanka, pewnie z tej samej branży, która również zauważyła scenę z czułym, międzynarodowym pocałunkiem. Zerwała się na równe nogi, ale zgaszona pytającymi spojrzeniami współpasażerów opadła na siedzenie, tłamsząc w ustach siarczyste przekleństwo. Dagmara słyszała, jak strzelają kości silnie zaciskanych, wypielęgnowanych pięści.

— Te, Blandyna, odbiło ci, czy jak? — Inteligentnie zauważyła Jadźka.

Osoba zwana Blandyną, wylała wreszcie z siebie cały wrzątek, który trawił jej wnętrzności.

— Stąd więc jesteś, zakichana, lalkowata zdziro! — Szeptała, sycząc jak żmija i tłamsząc zabójczym spojrzeniem wystrojoną Teresę. — Znalazłam cię wreszcie, ty podła małpo, teraz już mi się nie wywiniesz. Odpłacę ci za wszystkie moje krzywdy, pożałujesz, że matka wydała cię na świat!

Dagmara nie odwracała się, ale była przekonana, że Jadźka już nigdy w życiu nie będzie miała głupszej miny od tej, która właśnie teraz ustroiła jej upudrowane, zniszczone oblicze.

— No, nie gap się tak kretyńsko! — Blandyna szturchnęła Jadźkę. — Przecież opowiadałam ci o tej gówniarze, którą pół roku temu przyprowadziła sama Księżniczka. Kazała nazywać się Dolly i słodko zapewniała, że nigdy nie wejdzie w paradę żadnej z nas. Perfidna żmija! Nikt nie wiedział, skąd jest i gdzie Księżniczka ją dorwała. Ze słodką minką sprzątała nam sprzed nosa najlepszych klientów, a my byłyśmy bezradne, bo od razu dało się zauważyć, że jest pupilką Księżniczki — nie tylko w towarzystwie, ale i w zacisznym sam na sam. A ten Niemiec był przeznaczony dla mnie; z wysłanych mu fotografii wybrał moją, więc przyjeżdżał, aby zabrać mnie tam, do siebie. Stara, nawet nie wiesz, jak bardzo się cieszyłam! Nareszcie dobrobyt bez poniżania, spać nie mogłam ze szczęścia. A tymczasem zaraz po jego przyjeździe ta zdzira wlazła mu na oczy; potem do łóżka i w efekcie na mnie nawet już nie spojrzał. Teraz ona szykuje się do wyjazdu. Po półrocznej pracy! Siedzę w tej branży już dwanaście lat, rzygać mi się chce, a kiedy prawie miałam w ręce klucz od drzwi klatki, ta przeklęta dziwka sprzątnęła mi go sprzed nosa.

— Ale… czy… — Jadźka jakoś nie bardzo umiała ruszać językiem. Przełknęła głośno ślinę. — Czy aby jesteś… tego… no, pewna, że to ona?

— Co za pytanie! Poznałabym ją nawet w piekle, po stu operacjach plastycznych i zmianie płci. Tak bardzo jej nienawidzę! A ty co, mnie nie wierzysz?

Jadźka poruszyła się niespokojnie i odpięła kołnierzyk bluzki.

— Nnno, tak… tylko ona… ta, jak mówisz, Dolly, jest z obrzydliwie porządnej rodziny, znam ich całe wieki!

Blandyna zarechotała szpetnie, zgaszona jednak natychmiast zgorszonymi spojrzeniami pasażerów.

— Jesteś jeszcze głupsza, niż można było przypuszczać. Z porządnej rodziny! Kretynko, takie są najgorsze. Żebyś wiedziała, co ona potrafiła wyrabiać! Kiedyś jeden taki cwaniaczek, wiesz… — ściszyła zupełnie głos, bo pan siedzący obok znacząco chrząknął i pokręcił głową.

Dagmara nic już więcej nie słyszała, ale to było zupełnie dość. Spocona, z mokrymi od łez policzkami, rozpaczliwie tłumiła wielki żal, który rozsadzał jej duszę. Nie miała zbyt wielkiego doświadczenia życiowego i to, co usłyszała, podziałało na nią jak garnek gnojówki wylany na głowę.. Wiedziała jedno: osoby tego typu, co owa zawiedziona Blandyna, są absolutnie szczere w przypływach rozpaczliwej nienawiści, więc cała ta ohyda musiała być prawdą. Dagmara wyskoczyła z autobusu i szybko pobiegła do domu; na szczęście nikogo nie było, więc mogła wybeczeć się w poduszkę bez niczyich indagacji i w efekcie przymusowych tłumaczeń. Kiedy wróciła Gośka, Dagmara była już zewnętrznie normalna; tylko burza w duszy rozszalała się na dobre. A teraz, podczas lektury Ja, Klaudiusz, posuwała się tak daleko, że zastanawiała się nad tym, który ze sposobów sławnej babki Julii wybrać, aby oczyścić piękny świat z takiej zgnilizny, jaką okazała się miła i wesoła Teresa, uwielbiana przez Wojtka, ogólnie lubiana przez wszystkich Wojtkowych przyjaciół. Nagle Dagmara gwałtownie zamknęła książkę i zerwała się z fotela. Mama spojrzała na nią z niepokojem.

— Coś nie w porządku? Masz, córuchno, jakieś rozgorączkowane spojrzenie, może jesteś chora?

Dagmara uśmiechnęła się z wysiłkiem.

— Nie, mamuśko, wszystko ok. Trochę boli mnie głowa, muszę wyjść na powietrze.

Ubrała się prędko i wybiegła z domu. Nie znosiła śniegu i zimna, ale teraz czuła, że rozpiera ją coś od środka, więc ten przymusowy spacer może okazać się pomocny. Nie zastanawiała się, dokąd pójdzie; wiedziała jedynie, że ostatnią rzeczą, na którą ma ochotę, jest spotkanie kogoś znajomego. Machinalnie skierowała kroki pod szpital; zdawała sobie sprawę, że nie ma szans na zobaczenie Wojtka, ale chciała być jak najbliżej niego, choćby właśnie pod tą bramą, za którą uwięził się dobrowolnie na długie, długie dni. Wojtek… czarodziejski szaleniec, który pojęcia nie miał o jej rozterkach i obecnym bólu, leżał tam gdzieś w środku, taki na wskroś nieszczęśliwy i chory, a ona w żaden sposób nie umiała mu pomóc. Stała pod szpitalem tak długo, aż doszczętnie zmarzła; dopiero wtedy powlokła się do domu.

6

Pokój Grażynki był — jak zawyrokowała Dagmara — bardzo podobny do swej właścicielki. Miły, pogodny, przytulny; dawał poczucie wygody i bezpieczeństwa. Dziewczyny bardzo lubiły przebywać w nim, choć właściwie nie umiałyby sensownie tego umotywować. Po prostu było im tam dobrze; dość spora liczba poduch, poduszek i poduszeczek sprawiała, że nawet na podłodze siedziało się wygodniej, niż na niejednym fotelu. Nastrojowe, różowe światło (pod kolor tapet i zasłon); wyciszona muzyka, płynąca z przemyślnie pochowanych głośników; zawsze obficie serwowane napoje i słodycze; no i przede wszystkim niekończące się pogodne usposobienie gospodyni, przyciągały wszystkich bez wyjątku; nawet niemożliwa Edyta, przebywając u Grażynki, odrobinę uspokajała się i wyciszała. Grażynka bardzo dbała o czystość i estetykę swego gniazdka; miała dobry gust i jakieś niebywałe uwielbienie dla wszystkiego, co urzeka pięknem i polotem.

Teraz, w owo niedzielne popołudnie, stała pośrodku pokoju i po raz nie wiadomo który sprawdzała, czy wszystko jest w porządku. Postronny obserwator mógłby spokojnie powiedzieć, że „błyszczy”, ale Grażynce wciąż wydawało się, iż pokój nie jest dostatecznie dobrze przygotowany na przyjęcie Marka, który będzie gościem o tyle niespodziewanym, co podejmowanym z ogromną radością. Od samego południa Grażynka przez cały czas była w nastroju pod tytułem: „oczekiwanie z drżącym sercem”; zdarzały się momenty, w których Grażynka miała wrażenie, iż czas się zatrzymał, wieczór nigdy nie nadejdzie, a nadzieja na cudowne spotkanie z Markiem okaże się nędzną ułudą, omamiającą ją z perfidią najgorszego wroga. Marek był już u niej kilka razy, ale nigdy sam; zawsze w towarzystwie całej bandy przyjaciół, którzy zresztą często i licznie „najeżdżali” spokojną przystań lubianej przez wszystkich dziewczyny. A dziś… dziś będzie wieczór szczególny, wymarzony, wyczekiwany z utęsknieniem od bardzo wielu dni. Grażynka nie umiałaby określić precyzyjnie, od jak dawna kocha Marka; znali się od podstawówki, ale przyjaźń zaistniała między nimi później, kiedy zaczęli widywać się na spotkaniach oazowych i wszelkiego rodzaju zgromadzeniach całej paczki. Uczucie dojrzewało stopniowo, ale jakby gdzieś poza świadomością Grażynki; kiedy zorientowała się, że Marek jest dla niej najdroższą osobą na ziemi, było już za późno na przemyślenia, refleksje, zastanowienia. Po prostu stała się miłość i w tym momencie Grażynka już nic na to nie mogła poradzić. Buntowała się z początku na taką, w jej mniemaniu, niesprawiedliwość; akurat jego musiała pokochać, tak zupełnie bez sensu… Śliczny, czarnooki, mógł mieć każdą dziewczynę na jedno skinienie palcem, a ona przecież niczym szczególnym nie wyróżniała się wśród grona dziewcząt znanych Markowi, więc ani przez moment nie wierzyła, że mogłaby zdobyć jego wzajemność. Płakała w poduszkę; po cichutku, aby czasem nie usłyszeli rodzice, którzy byli bardzo wrażliwi na wszystkie krzywdy czy niepowodzenia jedynaczki, próbując za wszelką cenę uchronić ją przed każdym złem tego świata. Długo w nocy klęczała, próbując wmówić Panu Bogu, że absolutnie nie ma racji, zsyłając na nią taki krzyż; jęczała i buntowała się, nie chcąc pogodzić się z myślą, że stan taki może trwać długo i być dość uciążliwym. Robiła wszystko, aby zapomnieć o Marku; unikała, go, jak mogła i stale szukała sobie jakiegoś zajęcia, aby mieć jak najmniej wolnego czasu, który sprzyjał tęsknocie i rozjątrzaniu wciąż świeżych ran. Potem zapadła (szczęśliwie na krótko) w rodzaj apatii, uważając się niemal za męczennicę. I wreszcie nadszedł czas, kiedy Grażynka zrozumiała, że daremne są wszelkie wysiłki, których dokonywała, aby zapomnieć o Marku; po prostu kocha go i już, nic nie jest w stanie na to poradzić. Dość trzeźwo sądząc, że nie ma szans na wzajemność, postanowiła po prostu cieszyć się tym, co uda jej się przeżyć: każdym spotkaniem, uśmiechem Marka, jego przyjaznym słowem czy gestem. I tak było. Grażynka nikomu nic nie mówiła o swoich uczuciach (z wyjątkiem Marzeny, ale była przekonana, że przyjaciółka zatrzyma to dla siebie), jednak po pewnym czasie wszyscy domyślili się uczuć Grażynki. Marek również; a co było najdziwniejsze, nie uciekał przed jej uczuciem. Bardzo szybko zorientował się, że nie jest to miłość egoistyczna; odpowiadała mu całkowicie jej wyrozumiałość i absolutna delikatność w każdym względzie. Coraz częściej odprowadzał ją do domu po spotkaniu i sam sobie nieraz się dziwił, że poświęca jej o wiele więcej czasu, niż zamierzał. Niektórzy łączyli ich już w parę, choć w rzeczywistości istniała między nimi tylko przyjaźń; piękna, bo bez sprzeczek i wymówek, radosna i szczera, ale tylko przyjaźń.

Grażynka nie myślała o tym, dlaczego Marek tak nagle zdecydował się na tę — bądź co bądź — randkę, po prostu zachłysnęła się radością, wynikłą z owej decyzji. Przymykała oczy, wspominając południowe chwile przed rozstaniem; wciąż czuła na głowie i plecach ciepłe, delikatne ręce Marka. Coś w rodzaju skurczu przelatywało jej pomiędzy przeponą a żołądkiem na myśl o tym, że mogłaby jeszcze raz dzisiaj znaleźć się w Markowych objęciach. Nie robiła sobie nadziei, jednak te dłonie, które nie mogły się od niej „odlepić”, wciąż podsuwały do podświadomości wizję zapierającą dech w piersiach. Dziwiła się zabójczo przyspieszonej akcji serca i drżeniu rąk, którego w żaden sposób nie była w stanie opanować. Policzki paliły jak ogniem, co doprowadzało ją do szewskiej pasji — zresztą zupełnie niepotrzebnie, bo rumieniec dodawał jej uroku — a zasychające gardło powodowało lekką chrypkę, co już w ogóle zdawało się być nie do zniesienia. Kiedy zauważyła, że wilgotnieją jej dłonie, ogarnęła ją prawie rozpacz. „Zwariuję” kołowało gdzieś po krańcach świadomości. „Na pewno zwariuję. Boże, co mam robić, aby się uspokoić, przecież, jeśli w końcu przyjdzie, gotowa jestem zemdleć”.

Zadzwonił domofon; zerwała się, jak oblana wrzątkiem, ale nogi zupełnie odmówiły posłuszeństwa. Jak za ścianą usłyszała głos mamy:

— Proszę!

Po chwili:

— A, cześć, już otwieram… czemu nie?… Aha… Poczekaj, spytam Mariana.

Grażynka wracała jak z zaświatów. Teraz już lepiej słyszała mamę.

— Marian, przyjechali Sznapkowie. Chcą nas porwać na podwójnego brydża do Czapińskich, co ty na to?

— Świetnie, kapitalny pomysł!

— Za pięć minut będziemy gotowi i schodzimy — dodała w słuchawkę domofonu.

Mama odwiesiła słuchawkę i zajrzała do Grażynki.

— Czy będziecie bardzo zawiedzeni, jeśli dziś nie dotrzymamy wam towarzystwa?

Grażynka uśmiechnęła się, jeszcze odrobinkę dygocząc.

— Ależ nie, jedźcie, należy wam się trochę rozrywki. Chyba sobie sami poradzimy.

— Zróbcie sobie jakąś kolację, bo my wrócimy raczej późno, więc nie musicie na nas czekać — mama kończyła zdanie wchodząc do łazienki.

„Wychodzą” — wystukiwało serce Grażynki. „Wy-cho-dzą” — szalało pod sklepieniem czaszki. „Wy-chodzą…” — znikło pod przymkniętymi powiekami. Kiedy stuknęły zamykane drzwi, Grażynka zerwała się gwałtownie i drżącymi rękami złapała za głowę. „Boże” — majaczyła gorączkowo. — „Boże, to nie tak, Ty wiesz, że nie chcę grzeszyć… Ale to cudownie, że będziemy sami… Nie wiem już, co mówić, o co prosić — tylko uspokój tę moją totalną trzęsiączkę i spraw, niech wieczór będzie bajeczny”.

Przebiegła mieszkanie dookoła i pomyślała, że jeśli Marek nie przyjdzie jeszcze przez piętnaście minut, to zabierze ją karetka, ubraną w kaftan bezpieczeństwa. Włączyła magnetofon — kasetę specjalnie przygotowaną na tę okazję, Silk Road Kitaro. Elektroniczne dźwięki, jakby trochę kosmiczne, odrobinę rozluźniły napięte nerwy. Grażynka wiedziała, że bez względu na wszystko musi zachowywać się całkiem naturalnie i pomału zaczynała odzyskiwać spokój. Odetchnęła głęboko i w tym momencie znów zaćwierkał domofon. Przełknęła ślinę i prawie desperacko podeszła do drzwi.

— Tak? — rzuciła niedbale w słuchawkę.

— Witaj, to ja, Marek.

Niepotrzebnie się przedstawiał, ten głos Grażynka miała z detalami zakodowany w sercu. Nacisnęła guzik i usłyszała brzęczenie elektrycznego zamka; potem skrzyp drzwi i… Odwiesiła słuchawkę, otworzyła drzwi i pozornie spokojnie, z radosnym uśmiechem, witała swojego księcia jak najcudowniejszą chwilę życia.

— Witaj — powtórzył Marek i znów pocałował Grażynkę w serdeczny palec prawej ręki.

Przelotnie pomyślała, że w tym miejscu na ogół nosi się obrączkę i zamarzyła, aby ten dziwny zwyczaj ukochanego był dla nich dobrą wróżbą.

Potem obrazki przesuwały się jak w kalejdoskopie: śmiali się i poważnieli na przemian, rozmawiali o sprawach ważnych i błahych, pili kawę, opychali się słodyczami, dwa razy smażyli jajecznicę, bo za pierwszym razem wybili na patelnię coś niesamowicie cuchnącego — mieli przy tym uciechy co niemiara, zwłaszcza, kiedy licytowali się, kto ma sprzątnąć ten odór z mieszkania. W końcu oboje wzięli patelnię i zrobili porządek; pootwierali okna, a kiedy mróz rozbiegł się po pokojach, udawali wyprawę arktyczną, nakładając na siebie wszystko, co znaleźli w tatowej szafie. Kiedy wreszcie posprzątali po kolacji i usiedli przy herbacie, Grażynka pomyślała, że ta niedziela była najszczęśliwszym dniem w jej życiu. Znów włączyła kasetę z muzyką Kitaro i usiadła koło Marka. Właśnie otwierała usta, aby powiedzieć mu, że ten ich dzisiejszy „seans wideo” był zupełnie niezły, kiedy Marek zrobił coś zupełnie nieoczekiwanego: objął Grażynkę i tak jakoś serdecznie przytulił do siebie. Zapomniała na moment, że żyje na ziemi, a nie w niebie; przykleiła policzek do jego swetra i przymknęła oczy.

— Nie znam nikogo takiego, jak ty — powiedział Marek cicho. — Sam nie wiem, dlaczego do tej pory nie powiedziałem ci tego.

— Kocham cię, Marku — usłyszała własny głos i przeraziły ją te słowa. Za nic na świecie nie chciała tego powiedzieć!

Przytulił ją jeszcze mocniej i pocałował we włosy.

— Chciałbym, abyś była szczęśliwa, zasługujesz na to.

Podniosła głowę i spojrzała w czarną przestrzeń, którą postronni zwali oczami. Marek lekko się uśmiechnął i musnął palcami jej policzek; potem delikatnie pocałował ją w usta.

— Pójdę już — szepnął, tuląc ją znów do siebie.

Siedzieli przez dłuższą chwilę bez ruchu, przytuleni, a Grażynka pomału zaczynała wątpić, że wszystko to dzieje się na jawie.

— Marku… pocałuj mnie jeszcze raz…

Pierwszy w jej życiu, prawdziwy pocałunek. Marek był tak delikatny i czuły, że prawie omdlała w jego objęciach; nie myślała już o niczym, chłonęła wszystkimi zmysłami tę cudowną słodycz Markowych ust i gorąco pragnęła, aby tak już było zawsze.

— Spotkamy się jutro? — Marek próbował wrócić do rzeczywistości.

— Tak! Może spróbowalibyśmy wejść do Wojtka? W końcu nie wiadomo właściwie, kogo zechce do siebie wpuścić. Chciałabym też pójść do biblioteki, bo we wtorek mamy znów próbę jasełek, mogłabym nie zdążyć, zwłaszcza, że w środę będzie klasówka z matmy, powtórka od września… — Grażynka trzepała jak nakręcona, bo właściwie nie bardzo wiedziała, co zrobić ze sobą.

Marek uśmiechał się, nie przerywając, a kiedy urwała nagle, pokiwał głową i powiedział:

— Dobrze, Grażynko. Przyjdę po ciebie o czwartej, powinniśmy zdążyć załatwić wszystko i wstąpić jeszcze do mnie na kawę. Chciałbym ci coś pokazać.

— Co? — otworzyła szeroko oczy.

— Jutro, dziś nic nie powiem. Mogę tylko zdradzić, że jeszcze nikt tego nie widział.

Pomyślała, że do jutra pewnie uschnie z ciekawości, ale zgodziła się na wszystko.

— Dobrze, będę gotowa o czwartej.

Pocałował ją w serdeczny palec.

— Dobranoc, moja Grażynko.

Trzymała jeszcze przez chwilę jego dłoń, wszystkimi siłami walcząc z ogromną ochotą przyciśnięcia jej do ust. Wygrała, na szczęście.

— Dobranoc, mój Marku.

Kiedy wreszcie wyszedł, Grażynka zamknęła drzwi, postała chwilę w przedpokoju, potem powoli wróciła do siebie i resztą sił opadła na poduszki. Łzy szczęścia zalały jej twarz, poduszkę, dłonie podłożone pod policzek i ten cudowny obraz minionego już wieczoru, który nie opuszczał jej nawet na moment. Śmiała się przez łzy i z niedowierzaniem kręciła głową; pomyślała, że tu, na ziemi, nie ma większego szczęścia. Marek… Marek! Mój Marek… Pieściła się tym imieniem niemal do granic obłędu; skonstatowała, że cały świat ma na imię Marek, a jeśli coś nazywa się inaczej, to jest na pewno zupełnie bez znaczenia. Uspokoiła się w końcu; tylko te szalone, cudowne dreszcze w okolicy przepony, przelatujące na wspomnienie słodyczy Markowych ust i dobroci jego rąk, przyprawiały ją o lekki zawrót głowy. Postanowiła za wszelką cenę wrócić do rzeczywistości; umyła szklanki po herbacie (przedtem ucałowała brzeg tej, z której pił Marek); rozścieliła tapczan i puściła wodę do wanny. Kąpielowe lenistwo jednak jeszcze bardziej sprzyjało rozmarzeniu, więc szybko zakończyła wieczorne ablucje. Wróciła do pokoju, wzięła do ręki różaniec i osunęła się na kolana. „Panie…” — przeleciało gdzieś w podświadomości, ale zaraz znów poczuła Markowe usta na swoich. „Czy ja dzisiaj będę w stanie oderwać się od ziemskich spraw, aby z Tobą pobyć choć przez chwilę?” — podniosła oczy w kierunku rozgwieżdżonego nieba i zaraz przyrównała je do Markowych oczu. „Dziękuję, najmilszy Boże, dziękuję, dziękuję, dziękuję…” — miotała się między modlitwą a delikatnymi dłońmi Marka. Pomyślała, że nie będzie w stanie przemóc samej siebie i resztką tchu wyjęczała: „Panie, Ty zresztą wiesz, co czuję i chcę powiedzieć… Składam u Twych stóp całą moją miłość i błagam, pilnuj go, nie pozwól, aby coś złego mu się stało… (znów te dłonie). Przebacz, ale już nic nie wiem” — opadła na poduszki. Kurczowo ściskała różaniec, ale nieświadomie; pogrążyła się bez pamięci w objęciach ukochanego i stale na nowo, od początku do końca, przeżywała pierwszy, tak cudowny, pocałunek. Długo nie mogła zasnąć; wrócili rodzice, musiało więc już być bardzo późno, a ona wciąż z szeroko otwartymi oczami rozkoszowała się niespodziewanym zupełnie szczęściem.

7

O tej porze autobus był prawie pusty; oprócz dziewczyn jechało w nim zaledwie kilka osób. Gośka nuciła cichutko walca Musetty, przymykając radosne oczy, a Marzena nie mogła się pozbierać. Usiłowała cały ten wieczór, tak ogromnie bogaty w doznania artystyczne, w jakiś sposób uporządkować; na razie jednak miała niezły zamęt w głowie i nie bardzo potrafiła sobie z tym poradzić. Jedyne, czego była pewna, to oczarowanie, które owładnęło nią prawie od momentu wejścia w gmach opery. Zachwycał ją wystrój wnętrza, utrzymany w tonacji bordowo-złotej, no i ten niepowtarzalny nastrój, typowy dla placówek teatralnych, z którym Marzena zetknęła się po raz pierwszy w życiu. Podobało jej się to, że rozebrały się i zostawiły okrycia w szatni (nie tak jak w kinie!); dziwiło ją, że wszyscy są w świątecznych ubraniach i takich samych nastrojach — nigdy nie odczuwała czegoś podobnego i nie umiała za bardzo tego zrozumieć. Gośka, zapytana o ów fenomen, zaśmiała się i próbowała jej to wytłumaczyć.

— Widzisz, teatr to świątynia sztuki, w której spotyka się całe mnóstwo wrażeń, niedostępnych gdzie indziej. To trochę tak, jak w kościele — rozumiesz? Tam z odświętnym sercem czekasz na Boga, tu w odświętnym nastroju oczekujesz wzruszeń, bardzo pozytywnych, zresztą. Teatru nie da się nie kochać, przekonasz się o tym sama.

Marzena musiała przyznać Gośce rację; dopiero, co weszła, a już odczuła coś w rodzaju namiastki fascynacji. Z początku odrobinę drażniły ją dźwięki wydobywające się z orkiestronu; kilkanaście instrumentów, a każdy muzyk gra co innego, czysta kakofonia! Gośka natomiast stwierdziła, że uwielbia tę, jak to określiła, przed uwerturę; jeśli zdarzy się jej pójść do teatru na sztukę, ogromnie brakuje jej strojenia instrumentów — to tak, jakby tylko połowicznie była w teatrze. Marzena ze zdumieniem skonstatowała, że Gośkę tutaj wszyscy znają: kasjerka, bileterzy, szatniarki, panie sprzedające programy Cyganerii, nawet zwracają się do niej po imieniu. Pomyślała jednak, że właściwie nie ma w tym nic dziwnego, bo przecież Gośka przyjeżdżała tutaj od dziecka, a takiej pasjonatki nie ma chyba na całym świecie, więc wszystkim rzuciła się w oczy. I rzeczywiście, Gośka czuła się tu jak ryba w wodzie. Radosna, szczęśliwa, opowiedziała Marzenie dokładnie całe libretto, podsunęła jej uwagi o tych fragmentach, na które szczególnie powinna zwracać uwagę, a także dorzuciła kilka szczegółów z życia kompozytora opery, Pucciniego, który zresztą wydał się Marzenie postacią barwną i wielce ciekawą. Postanowiła dowiedzieć się o nim czegoś więcej, co zresztą bardzo ucieszyło Gośkę; zasiadała jednak na widowni z mieszanymi uczuciami, bo — wstyd powiedzieć! — obawiała się trochę kontaktu z tym gatunkiem muzyki, tak zupełnie jej obcym i dotąd obojętnym. Z duszą na ramieniu witała pierwsze dźwięki i ruch kurtyny, ale bardzo szybko uczucie obawy opuściło ją bezpowrotnie. Zarówno akcja, jak i muzyka, no i — co najważniejsze — niebywale wspaniałe głosy, wciągnęły ją całkowicie; Gośka, widząc jej szeroko otwarte oczy i pałające policzki, była niemal w siódmym niebie, bo nawet w najśmielszych marzeniach nie oczekiwała takiej reakcji przyjaciółki. Marzenie najbardziej podobała się tenorowa aria z pierwszego aktu, w której poeta Rudolf opowiadał swojej ukochanej, Mimi, o tym, jak żyje i co robi; także smutna i na wskroś życiowa aria, którą straszliwie chudy bas wykonywał trzymając w rękach stary, mocno sfatygowany płaszcz. Gorące łzy wzruszenia spłynęły po rozpalonych policzkach, kiedy Mimi żegnała się ze światem; drobniutka sopranistka odegrała swoją rolę tak przekonywająco, że Marzena przez moment prawie uwierzyła, iż dzieje się to naprawdę; także Rudolf zdawał się rozpaczać rzeczywiście i Marzena doszła do wniosku, że musiała chyba całkiem zwariować, skoro tak głęboko przeżywa grę aktorów i muzykę, zupełnie dotąd obcą. Nie mogła jednak opanować wzruszenia; poddała się więc urokowi chwili, czując, że zaczyna się w jej życiu jakaś nowa epoka, której zaranie zapowiada wiele cudownych, niezapomnianych wrażeń.

Marzena wciąż na nowo przeżywała to wszystko, siedząc obok rozśpiewanej Gośki; szum motoru mieszał jej się z burzą oklasków, która została rozpętana po zakończeniu spektaklu. Kurtyna kilka razy biegła w górę, ukazując zachwyconej publiczności zgiętych w ukłonach śpiewaków. Marzena dziwiła się, że główni wykonawcy dostali tak dużo kwiatów, pomyślała jednak, iż naprawdę byli tego warci. Nagle z zadumy wyrwał ją radosny głos Gośki.

— Wiesz, następnym razem zabiorę cię na Cyrulika Sewilskiego, tak dla kontrastu; będzie dużo wzruszeń muzycznych i trochę uciechy, Rossini to mistrz humoru, zresztą sama zobaczysz.

Marzena uśmiechnęła się i pokiwała głową.

— Świetnie. Tylko najpierw muszę trochę ochłonąć, mam niezły zamęt w głowie, jakbym przynajmniej przez dwie godziny stała do góry nogami. Potrafisz w jakiś sensowny sposób wytłumaczyć mi to, skomplikowane skądinąd, zjawisko?

Gośka roześmiała się serdecznie.

— Nie wiem, czy sensownie, ale spróbuję. Kiedy pierwszy raz opowiadałam Adasiowi bajkę o Czerwonym Kapturku — ile mógł mieć wtedy: dwa? trzy lata? — zareagował dokładnie tak samo, jak ty. Rozpalone policzki, szeroko otwarte, błyszczące ślepia, łzy i oklaski przy szczęśliwym zakończeniu. Nie mógł zasnąć z wrażenia. Po jakimś czasie znał bajkę na pamięć, ze wszystkimi szczegółami; wciąż jednak chciał, aby mu ją opowiadać, wychwytywał wszystkie błędy i nieścisłości, zresztą robi tak do dzisiaj, tylko znacznie rozszerzył asortyment poznawanych bajek. Pomyślałam o tym, kiedy patrzyłam na ciebie tam, w operze. Widzisz, ja nie pamiętam swojej pierwszej wizyty w tym szacownym przybytku; mogłam mieć najwyżej dwa lata, kiedy rodzice postanowili rozpocząć moją edukację kulturalną. Mimo to jednak mocno przeżywam każde spotkanie z muzyką, wprost nie wyobrażam sobie bez niej życia. Myślę, że twoja reakcja była zupełnie prawidłowa; wrażliwość i spontaniczność to chyba wartościowe cechy charakteru. Jesteś, jakby powiedział Janusz, „ludzkim człowiekiem”, bo potrafisz żywo reagować na dole i niedole innych ludzi. Och, nie wiem, co ci jeszcze mam powiedzieć; w końcu chyba sama czujesz, że twoje wrażenia były na wskroś pozytywne.

Marzena przytaknęła.

— Tak, masz rację. Tylko to jest dla mnie takie nowe, jak na przykład pierwszy dzień w szkole, wielki egzamin czy ciekawa podróż zagraniczna. Pogubiłam się zupełnie, myślę, że musi upłynąć trochę czasu, zanim wszystko mi się jakoś spokojnie poukłada. Na razie wiem tylko, że to był pierwszy raz, ale z pewnością nie ostatni, bo jest mi tak dziwnie radośnie, nawet błogo…

Gośka wciąż uśmiechała się szeroko; jej zadowolenie było pełne. Pomyślała o reakcji Edyty na wiadomość tak niezwykłą, jak wizyta Marzeny w operze i zarechotała w duchu. Marzena jakby czytała jej myśli, bo nagle roześmiała się i wypaliła:

— Edyta chyba z krzesła spadnie, kiedy powiem jej, w jaki sposób spędzałam dzisiejszy wieczór. Gotowa przesiąść się do kogoś innego, bo już teraz na pewno uzna mnie za całkowitą wariatkę.

Gośka pokręciła głową.

— Na pewno tego nie zrobi. Edyta bez ciebie byłaby zupełnie bezradna w labiryncie szkolnych pułapek, jest bardziej podporządkowana tobie, niż mogłabyś sobie wyobrazić.

Marzena otworzyła szeroko oczy.

— Co ty bredzisz, dziewczyno? Edyta stale, z uporem maniaka, narzuca mi swoją osobowość, ja przy niej nie mam wcale prawa głosu. Traktuje mnie jak swoją maskotkę — ma ochotę się zabawić, to tuli mnie i pieści, a jak jej się znudzę — rzuca mnie byle gdzie i odchodzi. Sama nie wiem, czemu stale godzę się na taki układ, pewnie dlatego, że mimo wszystko ją lubię i ciągle naiwnie wierzę w jakąś, niepojętą dla wszystkich, nagłą jej metamorfozę.

— Oj, Marzena, Marzena! — Gośka serdecznie uścisnęła przyjaciółkę. — Jesteś dlatego tak kochana i wspaniała, że nigdzie nie dostrzegasz złych intencji, każdy człowiek jest dla ciebie uosobieniem dobra — nawet Edytę, która tak potrafi ci dokuczyć, zawsze wybronisz przed całym światem. Ty sama jesteś naturalna i szczera, więc nie potrafisz zauważyć, że prawdziwa natura Edyty ukryta jest pod grubą warstwą pozerstwa — wszelkiego rodzaju opryskliwości, wyniosłości czy nawet przeróżnych wyskoków. Jej demonstracyjne palenie papierosów czy ciągłe opowiadania o kolejnych, męskich „zdobyczach”, są okropnie żałosne, bo ich intencją jest zaimponowanie nam, prostaczkom, tyle tylko, że jak dotąd — zupełnie bez efektów. Edycie weszło to w krew, jak ciągle wykonywane, jednakowe ruchy przy — bo ja wiem? — no, na przykład przy myciu zębów. Wykonujesz je machinalnie, nie zastanawiając się zupełnie, co akurat robisz — odkręcasz tubę, wyciskasz pastę czy jeszcze coś innego… Tak samo jest w tym przypadku. Pozerstwo i chęć dominacji stały się drugą naturą Edyty, nie wiem, czy ktokolwiek — lub cokolwiek — zdoła ją odmienić.

Marzena wlepiła w Gośkę ogromne ze zdziwienia oczy.

— Skąd o tym wszystkim wiesz? Przecież ja znam Edytę o wiele lepiej, niż ty, a nigdy bym na to nie wpadła.

— Jesteś z nią zbyt blisko, aby zauważyć pewne sprawy, widoczne tylko z ukosa. A poza tym — szukasz w niej jedynie dobra, więc automatycznie odstawiasz na bocznicę tak zwaną prawdę obiektywną. To tak, jak z zaglądaniem do pokoju; inaczej go zobaczysz przez dziurkę od klucza, a inaczej przez otwarte drzwi, choć przecież pokój jest stale ten sam. Musisz trochę rozszerzyć swój światopogląd, bo trudno jest żyć, chodząc tak ciągle z głową w chmurach. Powiedz, czy gdybyśmy nie wytłumaczyli ci zamiarów Grześka, musiałabyś poczuć jego rękę pod spódnicą, aby wreszcie domyślić się, o co mu chodzi?

Marzena zaczerwieniła się lekko, a Gośka rozłożyła ręce.

— Przepraszam, nie chciałam cię urazić, ale sama chyba musisz przyznać mi rację, no nie?

Marzena, z ociąganiem, ale przytaknęła.

— Powiedz mi — spytała nagle — czy byłaś kiedyś zakochana?

Gośkę na chwilę zablokowało, ale zaraz odzyskała rezon.

— O, tak, wiele razy.

— Nigdy nie widziałam cię z żadnym chłopakiem.

— Bo moje „miłości” przeważnie nie wychodziły poza obręb naszej opery. Ale tak naprawdę jeszcze nikogo nie kochałam — pewnie nie miałam czasu ani okazji poznać tego jedynego. Może to i lepiej — z wiekiem i miłość staje się dojrzalsza.

Marzena roześmiała się serdecznie.

— Rzeczywiście, starzejesz się okropnie.

Śmiały się już obie. Marzena spoważniała pierwsza.

— Widzisz, a ja nawet jeszcze nie zakochałam się tak jak ty w swoich artystach. Nie znam tego uczucia odurzenia i fascynacji, a co gorsza, obawiam się, że chyba wcale nie będę do tego zdolna. Kocham wszystkich jednakowo, nie potrafię i nie chcę nikogo wyróżniać. Trudno mi zrozumieć, co to może oznaczać, wiem jednak, że moje życie chyba potoczy się inaczej, niż życie tak zwanych normalnych ludzi. Żebym jeszcze wiedziała, jak…

Gośkę tym razem zamurowało na dobre. Patrzyła na Marzenę przerażonym wzrokiem, a tamta tymczasem jakby przeniosła się gdzie indziej — ciało było, tylko puste, Gośka dotkliwie to odczuła. Nie chciała jednak Marzenie przeszkadzać, więc już do końca drogi pozostały w swoich rozmyślaniach.

Tego wieczoru Gośka bardzo długo nie mogła zasnąć; wciąż słyszała dziwne słowa Marzeny i próbowała zrozumieć, co właściwie przyjaciółka chciała jej powiedzieć. Marzena była śliczną dziewczyną, zdecydowanie najładniejszą z całej paczki; miała ciemne, błyszczące, lekko wijące się włosy, duże, orzechowe oczy (z firankami zamiast rzęs!), kształtny nosek i drobne usta na zaskakująco ładnych i zdrowych zębach. Gośka nieraz myślała, że chciałaby być choć w połowie tak ładna, jak Marzena i dziwiła się zupełnej obojętności przyjaciółki na wciąż asystujących jej, całych zastępów zafascynowanych adoratorów. Marzena wszystkich traktowała jak przyjaciół, ale nikomu dotąd nie udało się choć w najmniejszym stopniu wyprzedzić innych. Gośka wzdychała w poduszkę; właściwie mało znała Marzenę, skoro dzisiejszy wieczór jest dla niej takim zaskoczeniem. Postanowiła przyjąć zaproszenie na ów Dzień Wspólnoty, być może tam pewne rzeczy da się — jeśli nie wyjaśnić — to przynajmniej zrozumieć.

A Marzena? Marzena, z rozjaśnionym szczęściem obliczem, klęczała bez ruchu, słuchając swego Pana i cały radosny wieczór składała u Jego stóp. Modlitwa była jej prawdziwym życiem. Pan — jedyną miłością. Tylko lepiej będzie, jeśli na razie nikt o tym się nie dowie…

8

— Mówiłaś, że jak dotąd, nikt nie zna całej prawdy o Teresie. Dlaczego więc przyszłaś właśnie do mnie? — Ksiądz Andrzej był wyraźnie poruszony całą sytuacją, która zaistniała jakieś dwadzieścia minut wcześniej. — Przepraszam za to zdziwienie — rozłożył jakoś bezradnie ręce — ale sama musisz przyznać, że twoja wizyta u mnie jest czymś zupełnie niezwykłym.

Dagmara patrzyła przenikliwie wprost w księże oczy. Miał rację; kontaktowała się z księżmi tylko przez kraty konfesjonału i balaski, nigdy dotąd nie odczuwała potrzeby innego typu spotkań. I drogo kosztowała ją podjęta — ni stąd, ni zowąd — decyzja o przełamaniu tej dziwnej bariery. Pierwszy raz w życiu była na probostwie; w dodatku ksiądz Andrzej — chyba z wrażenia — zabrał ją do swojego pokoju. Siedziała teraz na fotelu, ze szklanką herbaty w rękach, a zaaferowany kapłan chodził po pokoju, zatrzymując się chwilami pod oknem.

— Nie wiem, dlaczego akurat do księdza, nie potrafię tego racjonalnie wytłumaczyć. Spróbuję jednak ująć to z innej strony. Nie mogłam powiedzieć nikomu z „paczki”, bo wówczas na pewno dowiedziałaby się o tym Dorota, co byłoby totalną klęską. (Ksiądz pokiwał głową potakująco.) Nie chodziło mi także o to, aby w ogóle komuś to powiedzieć — nie należę do rasy, która rozsypuje się pod wpływem ukrycia sensacyjnych wiadomości, więc musi przekazać je dalej, aby zachować powłokę w całości. A na pewno wiem tylko jedno — bardzo chcę, aby Wojtek wrócił do życia, nie mam jednak żadnego pomysłu, godnego realizacji; może gdyby udało mi się do niego wejść… Ale to beznadziejne. Mogłam porozmawiać z panią Cichowską, pomyślałam jednak, że ksiądz ma wiele więcej szans dotarcia do Wojtka, niż ona, choćby ze względu na to, że co dzień jest ksiądz w szpitalu.

Dagmara przerwała, aby zrobić łyk herbaty; jakimś niemal desperackim ruchem potarła czoło pod bujną, jasną grzywką. Ksiądz kucnął koło fotela i oparł o niego pięści.

— Mówisz, że mam więcej szans… Prawdą jest, iż co dzień chodzę do szpitala. I jak dotąd nie zdarzył się ani jeden poranek, abym nie spróbował wejść do Wojtka. Ale bezskutecznie… Wygląda na to, że szczególną niechęcią pała właśnie do mnie.

Dagmara ukryła twarz w dłoniach.

— Dla niego byłoby najlepiej, gdyby otrząsał się z całej tej hecy trzymając — choć za mały palec — Chrystusa, bo wtedy byłby obstawiony pomocą w każdej chwili, nawet w przerażająco pustej samotności. Trochę się dziwię, bo przecież Wojtek zdawał się być bardzo zaangażowany w sprawy wiary, więc najbardziej naturalny byłby w takiej sytuacji kontakt właśnie z Bogiem — poprzez kapłana… Wygląda na to, że Wojtek przeżywa coś w rodzaju buntu, nie akceptacji życia, jakiegoś poczucia niesprawiedliwości, no i za wszystko wini najpierw Boga, potem cały świat… Wyłącza tylko siebie i to właśnie jest jego zgubą.

Ksiądz Andrzej znów rozpoczął wędrówkę po pokoju.

— Odnosiłem wrażenie, że dobrze się rozumieliśmy. Miał dużo szalonych pomysłów, ale był bardzo wrażliwy i wciąż szukał nowych sposobów uwielbienia Boga… Ksiądz Jan mówi, że to jego najlepszy ministrant i też nie potrafi zrozumieć faktu, iż Wojtek nie chce go widzieć… A nasze jasełka bez Wojtka będą jak spodnie z dziurą, której żadna łata nie jest w stanie zakryć.

Dagmarę pomału zaczynało denerwować krążenie księdza, ale starała się tego nie dostrzegać, bo wiedziała, że to jej własne zdenerwowanie próbuje zepchnąć winę na równie niespokojnego adwersarza.

— Najważniejsze, żeby Wojtek przestał uważać się za cierpiętnika i nie powtarzał tych „wyczynów”, bo kiedyś rzeczywiście uda mu się dopiąć swego i będzie tragedia. — Zacisnęła ze złością pięści. — Gdyby Teresa nawinęła mi się pod ręce, chyba ten jej Niemiec więcej by na nią nie spojrzał. Mam wobec niej bardzo niechrześcijańskie uczucia.

Ksiądz Andrzej zaśmiał się, bo oczyma wyobraźni ujrzał nagle Dagmarę ćwiczącą kung-fu na wystrojonej Teresie. Rzeczywiście, Teresa byłaby trudna do rozpoznania po takiej konfrontacji.

— Dagmara, powiedz mi, dlaczego aż tak zależy ci na wyzdrowieniu Wojtka?

Poczuła skurcz w żołądku, ale nie dała tego po sobie poznać. Czekała na to pytanie.

— Mogłabym odpowiedzieć, że jest fajnym kumplem, wzruszyć ramionami i dorzucić banał o powszechnej ku niemu sympatii. Nie byłoby to kłamstwem, ale i prawda byłaby niepełna, a skoro zdecydowałam się już na przypuszczenie kogoś do spółki, wybierając księdza, więc chcę być do końca szczera. O tym także nikt nie wie. Ale proszę, niech ksiądz wpierw usiądzie.

Usiadł niedbale i sięgnął po szklankę z herbatą.

— Ja go kocham. I to bardzo. Oto przyczyna.

Ksiądz zakrztusił się tak gwałtownie, że przez dłuższą chwilę nie potrafił przyjść do siebie. Kaszel i łzy płynące po policzkach wywołały lekki uśmiech na twarzy Dagmary. Wiedziała, że taka będzie reakcja, nie tylko zresztą księdza, ale każdego, kto zdążył ją choć troszkę poznać. Nie ruszała się z miejsca; spokojnie czekała, aż ksiądz złapie oddech. Wreszcie otarł ostatnie łzy i udało mu się wydobyć z siebie głos.

— Przepraszam, Dagmara, nie gniewaj się, za nic nie chciałbym cię urazić, ale to zabrzmiało jak niezły kawał, omal się nie udusiłem.

— Ależ nic nie szkodzi, dokładnie przewidziałam reakcję na taką wiadomość, dlatego prosiłam, aby ksiądz usiadł. Gdyby to nie dotyczyło mnie samej, też bym się uśmiała, ale — niestety — nic nie mogę na to poradzić, jestem zupełnie bezsilna. Póki był szczęśliwy z Teresą, w jakiś sposób i ja byłam szczęśliwa, choć i cierpienia nie brakowało. Teraz jednak coś we mnie pękło i postanowiłam spróbować pokazać Wojtkowi, że życie jest naprawdę piękne. Nie wiem tylko, w jaki sposób tego dokonać.

Westchnęła.

— Wiesz — ksiądz Andrzej kręcił głową — niewiele jest ludzi tak szczerych, jak ty, którym w dodatku ta szczerość przychodzi z podobną łatwością.

— Brzydzę się kłamstwem, obłudą, obmową i wulgarnością bardziej niż wszystkimi zanieczyszczeniami i robakami razem wziętymi. Żal mi ludzi, którzy ukrywają prawdziwą osobowość pod maską głupiej imaginacji, plącząc się później we własnych, wytapetowanych kłamstwami, labiryntach. W człowieku najbardziej wartościowy jest człowiek, reszta to jedynie dodatek, który może ułatwić albo utrudnić życie.

— Dagmara, powiedz mi, ile ty właściwie masz lat?

— Jeszcze piętnaście. Do stycznia.

— Wiem, że chodzisz do ogólniaka. Wybrałaś zapewne profil humanistyczny?

— Zgadza się. Ale to nie była dobra decyzja.

— Powiesz choć jedno zdanie, aby mnie nie zdziwić? Przecież żyjesz literaturą i językami.

— No właśnie. A trochę „ścisłości” też mogłoby mi się przydać. To, co lubię, i tak będę robić, natomiast do matmy bez specjalnej motywacji nie potrafię się zmusić. Trudno, teraz już nie będę się przenosić, widocznie tak musi być.

— A twoja siostra?

— Gośka jest na ogólnym. Tak w ogóle mam siostrę w porządku, tylko ona trochę za mało czyta, a za dużo słucha muzyki operowej. Będę musiała i ja tym się zająć, bo niedługo stracimy wspólny język.

— Dlaczego nie poszła do szkoły muzycznej?

— Bo sama miłość do muzyki nie wystarczy, trzeba trochę talentu. Poza tym ona śmieje się, że muszą być też melomani, jeśli muzycy mają jakoś egzystować, no i na tym zawsze się urywa. Ostatnio trochę próbuje grać na gitarze, ale raczej z miernym skutkiem. Myślę, że szybko się zniechęci.

Dagmara spojrzała na zegarek i nieznacznie uniosła brwi.

— Mój biedny Adaś chyba już zwątpił, że dzisiaj pójdzie do domu.

Wstała.

— Coś się ze mną dzieje dziwnego, a najbardziej denerwuje mnie fakt, że nie umiem sobie z tym wszystkim poradzić. Jeśli Wojtek nie odezwie się do nikogo przed świętami, osobiście go uduszę i wreszcie będzie miał spokój, a ja przy okazji też. Może… — Dagmara zawahała się chwilkę — może odprawilibyśmy mszę w jego intencji?

Ksiądz Andrzej pokiwał głową.

— W piątek wieczorem jest msza oazowa, właśnie za Wojtka.

— Świetnie. Jak to dobrze, że wśród ludzi trafia się jeszcze od czasu do czasu jakiś człowiek…

— Dagmara, to bardzo gorzkie słowa, naprawdę tak myślisz?

Uśmiechnęła się bez przekonania.

— Staram się myśleć inaczej, ale im więcej spotykam osób w rodzaju Teresy czy Edyty, tym częściej moje starania spełzają na niczym…

— Edyty?

— No, Edyty Urbańczyk, „ławkowej” przyjaciółki Marzeny, ksiądz pewnie jej nie zna, bo ona nie chodzi w ogóle do kościoła. Twierdzi, że jest ateistką, ale to pozerstwo — na każdym kroku chce wszystkim imponować i strasznie jest przy tym żałosna… Idę. Z Bogiem… i dziękuję za wyrozumiałość.

— A ja za zaufanie i szczerość. Bądź dobrej myśli, bo inaczej wszystko nam się zawali. Z Bogiem.

9

Michał Bąk urodził się pierwszego maja w niedzielę. Kiedy przedzierał się rozpaczliwie przez kanał rodny, jego matka miała szesnaście lat, a bezwąsy prawie mężczyzna, który przyznawał się do współzasługi powołania nowego życia, niespełna siedemnaście. Oboje zupełnie nie przejmowali się trudami codzienności; on po uszy zagłębiony w klawiaturze fortepianu, ona prawie mieszkająca na scenie amatorskiego teatru przy Domu Kultury. Fakt poczęcia Michała ani ich nie przeraził, ani nawet nie skłonił do zastanowienia; potraktowali sprawę jak zjedzenie kromki chleba z masłem, trochę tylko narzekając, że nie było na niej kiełbasy. Bez pytań i dyskusji zostawili miesięcznego brzdąca u jej matki, twierdząc, że spotkał ją zaszczyt wychowywania go, bo skoro urodził się w takim dniu i z takich rodziców, na pewno życie z nim nie będzie nudne. I nie pomylili się; Michał rzeczywiście był osobowością nietuzinkową, w pewien sposób nawet fascynującą. Rodziców, z których każde w końcu poszło swoją ścieżką, widywał bardzo rzadko; babcia i dziadek, też jeszcze niestarzy, byli właściwie jego rodzicami. Z początku starali się wychowywać wnuka na tak zwanego porządnego człowieka; mieli nadzieję, że chociaż z nim to się uda, skoro ich własna córka przez całe swoje życie nie zrobiła niczego, co mogłoby choć trochę przypominać ich wyobrażenia o swoim dziecku. W dodatku została aktorką! To już było zupełnie nie do zniesienia; skąd się to u niej wzięło, przecież oni oboje pochodzili z porządnych, prowadzących ustabilizowane życie, rodzin! Michała kochali bardzo i robili wszystko, aby sprawdzić się godnie w swych obowiązkach. Ich szczęście jednak trwało bardzo krótko; chłopak wcześnie zaczął im udowadniać, że daremne są wysiłki związane z kierowaniem go „na ludzi”. Dopóki był mały, wpadali z nerwicy w nerwicę, kiedy na wszystkie sposoby usiłował poznawać świat, na przykład jeżdżąc samotnie autobusami, włażąc na dachy lub rozpalając ognisko w piwnicy. Później, gdy chodził już do szkoły, uspokoili się trochę; Michał przestał balansować na granicy własnego życia, za to prędko zaczęły ujawniać się jego niesamowite zdolności plastyczne, a troszkę później — zamiłowanie do elektroniki. Uczył się dobrze, ale nauczyciele mieli z nim sporo kłopotów, bo nie znosił żadnego, nawet najmniejszego, ograniczenia wolności, co z kolei często odbijało się także na pozostałych uczniach z jego klasy. Dziwiono się powszechnie, że Michał wybrał technikum budowlane, a nie na przykład liceum plastyczne, jednak on nie próbował nikomu tego tłumaczyć; po prostu zrobił tak, jak chciał i już. Zresztą nigdy z niczego się nie tłumaczył. Od dziecka był władcą swej woli i nikomu nie pozwalał za siebie decydować. Mieszkał z dziadkami, ale wydzielił dla siebie długi przedpokój i największy z pokojów, urządzając je całkiem po swojemu. Wystrój owego mieszkania szokował najbardziej odpornych na różnego rodzaju ekstrawagancje; zresztą sam sposób bycia gospodarza również wywoływał wiele sensacji. Michał zawsze mówił to, co myślał, nie zwracając uwagi na reakcje i ewentualne pretensje adwersarzy. Ubierał się najchętniej w bardzo szeroki sweter nieokreślonego koloru, który sięgał mu do kolan. Pokryty był niezliczoną ilością łat i szwów, ale i dziur na nim było co niemiara. W okolicy siedzenia, z daleka widoczna, naszyta była ogromna dłoń z rozstawionymi palcami; z przodu, na klatce piersiowej, kolorowy znak zapytania. Spodnie nie przypominały niczego, co normalnie ze spodniami się kojarzyło. Skarpet nie nosił wcale; buty obowiązkowo sznurowane, ale sznurówek pozbawione. Włosy… tak, włosy, to był zupełnie osobny rozdział Michałowej ekstrawagancji. Grzywka równiutko przystrzyżona nad brwiami; powyżej starannie wygolony trójkąt. Z boków głowy wyrastały bujne włosy, które rozpuszczone sięgały prawie pasa; Michał jednak nosił je uczesane w warkocz, na końcu związane… sznurówką. Dyrektor budowlanki i wychowawca Michała już dawno zrezygnowali z różnych szykan, zmierzających do odmiany chłopaka, względnie opuszczenia przez niego szkoły. Michał uczył się dobrze, nawet bardzo; robił oprawę plastyczną wszelkich szkolnych imprez (oficjalnych i innych); gazetka ścienna ich klasy zawsze była najlepsza w szkole. Poza tym Michała powszechnie lubiano, bo przy całej swej zwariowanej osobowości, był kumplem, na którym zawsze można było polegać. Gościł u siebie każdego, kto tylko zechciał zaszczycić go swoją obecnością; nigdy nie pytał, po co przychodzisz, jak długo masz zamiar zostać, czy jesteś w posiadaniu forsy na życie. Sam zawsze miał pieniądze; jego rodzice, o ile niezbyt często starali się z nim kontaktować, o tyle regularnie przysyłali — każde ze swej strony — spore kwoty na jego potrzeby. Babcia ambitnie nie chciała brać od niego pieniędzy na jedzenie, więc pomagał jej inaczej — kupując towar, który już musiała przyjąć, aby się nie zmarnował. Dziadkowie w ogóle patrzyli w niego jak w tęczę; jest taki zdolny i dobry! Już dawno zaakceptowali jego „inność”, nie mogli tylko przeboleć, że Michał — podobnie jak jego matka — był zupełnie obojętny w sprawach wiary. Religia o tyle go interesowała, o ile stanowiła inspirację jego twórczości. Kościoły traktował wyłącznie jak dzieła sztuki, a na katechezy — o ile uczęszczał, bo zdeklarował się jako ateista — chodził tylko po to, aby rysować portret księdza lub robić ilustracje (zresztą przepiękne!) historii biblijnych, które akurat były omawiane. Ksiądz Andrzej często korzystał z tych rysunków, kiedy katechizował młodsze dzieci; sam bardzo lubił Michała, choć uważał za osobistą klęskę fakt, że nie udało mu się namówić chłopca do jakiegoś głębszego zainteresowania religią. Często chodził do jego „jaskini”; dziwiło to wiele osób, ale czuł się u Michała naprawdę bardzo dobrze. Był niezmiernie ucieszony, gdy Michał zgodził się zrobić dekoracje do jasełek, bo wiedział, iż jest to już połowa sukcesu. Nie wtrącał się do jego pracy. Zostawiał mu całkowicie wolną rękę, wiedząc, że każda, nawet najmniejsza ingerencja z jego strony, może spowodować natychmiastową rezygnację Michała z wykonywanej funkcji. Ksiądz Andrzej jednak spał spokojnie, bo wiedział, że sprawa jest we właściwych rękach. Oprawę muzyczną zlecił Tomkowi Brachmańskiemu z klasy Marzeny, który od dwóch lat był animatorem muzycznym parafialnej grupy oazowej; a narrację Marcie Załuckiej, cichej, pełnej kompleksów i zawstydzeń, posiadającej jednak wspaniałą dykcję, ławkowej koleżance Grażynki Chmiel.

Z całą trójką umówił się na poniedziałkowe popołudnie u Michała; właśnie zmierzał do niego (na nogach, to sąsiednia ulica), myśląc wciąż o wizycie Dagmary i tych niesamowitościach, które od niej usłyszał. Zastanawiał się, jak Darek Jaskólski poradzi sobie z rolą Wojtka — miał zagrać niesfornego chłopca, którego mała dziewczynka oprowadzała po betlejemskiej historii. Wojtek był rewelacyjny, ksiądz Andrzej poważnie widział go na zawodowej scenie — byłby wspaniały w rolach komediowych i charakterystycznych. Darek natomiast starał się, jak mógł, ale nie potrafił w żaden sposób dorównać Wojtkowi, doskonale zresztą zdając sobie z tego sprawę. Nikt inny jednak nie mógł Wojtka zastąpić i Darek, chcąc nie chcąc, stanął w szranki z tremą i złością, aby jasełka mogły odbyć się w przewidywanym terminie, to jest zaraz po świętach. Postanowił jednak porządnie natrzeć uszu długoletniemu przyjacielowi, jak tylko ten wróci do życia, oczywiście. Nie mógł poczekać z tymi „żyłami”, aż skończą się jasełka? Paskudny małpiszon, niech no tylko Wojtek zacznie rozmawiać z ludźmi, już on mu powie, co myśli na ten temat. Na razie jednak Darek siedział sam w ławce i nie mógł znieść tego pustego miejsca obok siebie, daremnie próbując ukryć łzy zdenerwowania i żalu, spowodowane ową przykrą historią z Wojtkiem. Byli jak bracia; od piątej klasy podstawówki wszystko robili razem i zadziwiająco zgodnie.

„Tak, byli jak bracia” — pomyślał ksiądz Andrzej jeszcze raz, wchodząc w podwórze, z którego prowadziło wejście do „jaskini” Michała. Przed bramą stała zupełnie przerażona Marta.

— Co się stało, czemu nie wchodzisz? Szczęść Boże! — zagadnął popielatą dziewczynę.

— Szszszszczęść Boże… — wyjąkała ledwo słyszalnym głosem. Przełknęła ślinę trochę zbyt głośno. — Dobrze, że ksiądz przyszedł — mówiła już lepiej. — Bo ja zupełnie nie znam tego Michała, a opowiadają o nim takie historie… Sama pewnie nigdy tam nie weszłabym.

Ksiądz Andrzej zaśmiał się serdecznie.

— Nie musisz się obawiać, Michał — w pojęciu tak zwanych normalnych ludzi — jest niezłym dziwakiem, ale z pewnością nigdy nikomu nie zrobił krzywdy. Zresztą sama zobaczysz, to wspaniały chłopak, artysta pełną parą. Na pewno go polubisz.

Marta z niedowierzaniem pokręciła głową, ale pokornie weszła za księdzem do wyjątkowo czystej sieni. Przed drzwiami Michała stanęła jak wryta i zupełnie odebrało jej mowę. Drzwi przede wszystkim nie wyglądały jak drzwi, tylko jak wejście do jaskini, zasunięte głazem. Misterna kompozycja z papieru pakunkowego i styropianu, pomalowanych na szary, skalny kolor, robiły wrażenie autentycznej jaskini. Ozdobne, zdradzające rękę artysty plastyka, litery, niesymetrycznie rozrzucone z prawej strony „drzwi”, głosiły: „Nie trzeba uważać, psów brak”. A niżej: „Zadzwoń, pukanie nie działa” i strzałka, wskazująca głowę zezowatego zająca z wywieszonym językiem. Ksiądz Andrzej zaśmiał się, widząc reakcję Marty:

— Tylko nie uciekaj, kiedy usłyszysz dzwonek — zażartował, sięgając zajęczego języka.

Rozległ się przeraźliwy wrzask kobiecy, potem wmieszały się w to dzwony kościelne, chwilę później ostry dzwonek i wreszcie zwycięsko zapiał kogut. Marcie odebrało nie tylko mowę, ale i zdolność wykonania jakiegokolwiek ruchu. Drzwi-skała odsunęły się i ksiądz pociągnął Martę za rękę.

— On… hm… każdemu tak otwiera, nie pytając, kto tam? — drżały jej kolana, bo przedpokój okazał się tunelem, w którym prawie nic nie było widać; tylko jedna lampa w kształcie łuczywa, z żaróweczką chyba z latarki, usiłowała rozjaśnić jaskiniowy mrok.

— Tak, wpuszcza do siebie wszystkich, nawet takich, których nie zna; nie darowałby sobie, gdyby jakiś człowiek, choćby obcy, potrzebował pomocy i tu jej nie znalazł.

W końcu korytarza widoczne było światło jakby trochę jaśniejsze; Marta pomyślała, że pewnie tam jest pokój Michała. Rzeczywiście, tak było. Dziewczyna jednak stwierdziła, że po dwóch dniach pobytu w takim lokalu osiwiałaby zupełnie. To była autentyczna jaskinia, oświetlona podobnymi łuczywami, co „przedpokój”, tylko jaśniejszymi; nie było w niej żadnych mebli czy sprzętów — po prostu porozrzucane wszędzie materace i kilka „skalnych głazów”, które miały służyć do siedzenia. Marcie zakręciło się w głowie. „On chyba naprawdę ma świra — pomyślała. — Jak można żyć w takich warunkach…” Stała w progu jaskini, jakby nie umiała się zdecydować: wejść czy uciekać. Po chwili dopiero zauważyła, że w pokoju jest kilka osób i że ksiądz Andrzej czuje się tutaj zupełnie swobodnie. Z trudnością oderwała zdumione oczy od sylwetki Michała. W kącie na prawo dostrzegła odwróconego plecami Tomka Brachmańskiego, ciesząc się niewymownie, że jest ktoś znajomy; pod ścianą naprzeciwko wejścia, opierając się na łokciu, leżał szałowo ubrany chłopak, nieznany Marcie; na lewo, zwinięta w kłębek, spała brudna, rozczochrana dziewczyna, którą również Marta widziała po raz pierwszy. Później okazało się, że chłopak to był Piotr Maryński (co zresztą niewiele Marcie mówiło), a dziewczyna…

— Nie zwracajcie na nią uwagi — Michał machnął ręką. — Jej już niewiele pozostało.

Ksiądz Andrzej popatrzył na niego przerażony.

— Co ty bredzisz, przyjacielu?

Michał wzruszył ramionami.

— To nie są żadne brednie. A ty się dziwisz, jakbyś wczoraj z księżyca zleciał. Śmierci nie należy się dziwić, sam wiesz, jak to jest: stary musi, młody może. A ona bardzo solidnie przyspieszyła swoją śmierć. Ćpa od dwunastego roku życia; starzy już dawno wywalili ją z chaty, a kilka dni temu dokopał jej koleś, który zwał siebie opiekunem. Była dobra, póki na ulicy zarabiała na prochy, a teraz, kiedy został z niej strzęp istoty ludzkiej, bez żadnych skrupułów pozbył się jej, jak psa.

Michał zmrużył oczy i zacisnął pięści.

— Gdybym znał tego gnojka, dowiedziałby się, co o nim myślę.

— Skąd ją wytrzasnąłeś? — Ksiądz Andrzej podszedł bliżej do dziewczyny i pochylił się nad nią.

— Przyszła tutaj. Ktoś ze znajomych (nie bardzo mogła sobie przypomnieć, kto) powiedział jej, że może się tu schronić. — Michał podszedł również do dziewczyny. — Ma na imię Kasia.

Ksiądz odsunął włosy z twarzy Kasi i usiłował delikatnie odwrócić ją na wznak.

— Daj jej spokój — Michał przytrzymał jego rękę. — Ona naprawdę już finiszuje. W nielicznych krótkich chwilach jakiejś rozpaczliwej próby kontaktowania marzy o tym, że wyleczy się z nałogu i wróci do rodziców, ale sama dobrze wie, iż jest już na to za późno. Kiedy się tu przywlokła, była na fatalnym głodzie; wiesz, ja rzadko tracę głowę, ale wtedy poczułem się zupełnie bezradny, jak dziecko. To było straszne. Trzęsła się jak galareta, była zupełnie mokra od potu i wyła, wyła z bólu, łapiąc się raz za brzuch, raz za plecy… Wtedy zrozumiałem, że jedyną pomocą, jakiej mogę jej udzielić, jest dach nad głową i przynajmniej tyle prochów, żeby nie cierpiała. Ale skąd? Jak? Podała mi kilka kontaktów, więc choć bardzo mieszane miałem uczucia, poszedłem. Nie było żadnych problemów, mój wygląd od razu wzbudził w tej bandzie zaufanie.

Michał zamyślił się na chwilę, potem wstrząsnął, jakby przypomniał sobie coś bardzo niemiłego.

— Michał, człowieku, ale przecież tak nie można, musisz oddać ją do szpitala, a tamtych na policję! — Ksiądz Andrzej zdawał się być lekko zdenerwowany, jakby spostrzegł, że ktoś próbuje wciągnąć go w aferę kryminalną. — Może jeszcze można jej jakoś pomóc, przecież chyba medycyna nie jest tak zupełnie bezsilna!

Michał pokręcił głową.

— Niepotrzebnie tak się emocjonujesz, twój pomysł jest genialny, tylko niemożliwy do zrealizowania. Ona ćpa już dwanaście lat, biorąc pod uwagę wiek, w którym zaczęła, to i tak bardzo długo. Cztery razy uciekała z zakładu odwykowego, ma zupełnie zrujnowany organizm. Od kilkunastu dni prawie nic nie je, bo żołądek niczego nie przyjmuje, a teraz, u mnie, nawet nie wstaje z tego wyra, chyba, że bardzo musi. Nie oddam jej do szpitala, to nie ma sensu. A policja? Skąd będę brał dla niej działki, jeśli tamtych wsypię? O nie, mój drogi, ja kocham życie, a nasze prawo karne jest jeszcze mało doskonałe, zwłaszcza na tym polu. Ani się nie obejrzę, jak wyjdą na wolność i przyjdą powiedzieć mi, co o mnie myślą. A to są ludzie bez odrobiny skrupułów…

Marta była bliska płaczu. Już sama nie wiedziała, czemu dziwi się bardziej: czy tej Michała jaskini, czy nagłemu olśnieniu, że narkotyki są tak blisko, a nie jedynie na filmach; czy faktowi, że Michał mówił do księdza przez „ty” (nie wiedziała, iż zwracał się tak do wszystkich); czy może temu, że Tomek, ze słuchawkami na uszach, nie zwracał zupełnie na nich uwagi, a ów szałowy Piotr palił jakieś cuchnące papierosy i patrzył na nią ironicznie. Stała jak wmurowana, choć jedyną rzeczą, na jaką w tej chwili naprawdę miała ochotę, była błyskawiczna i skuteczna rejterada, bez jakichkolwiek możliwości powrotu.

Tymczasem Michał odszedł od Kasi i kiedy nagle spojrzał na Martę, uśmiechnął się tak jakoś niebywale serdecznie.

— Andrzej, posadź ją gdzieś, niech trochę ochłonie. Zdaje się, że jest nieźle zszokowana.

Ksiądz z trudem oderwał wzrok od nieszczęsnej dziewczyny i popatrzył na Martę. Roześmiał się głośno.

— Marta, zmiłuj się, wyglądasz jak żona Lota w słup soli zamieniona. Usiądź, tam najlepiej, koło Tomka, za chwilę zabierzemy się do roboty.

Wziął za rękę zdrewniałą Martę i podprowadził do Tomka. Kiedy wreszcie usiadła na jednym z „głazów”, znów musiała się zdziwić, bowiem siedzenie było miękkie (choć nic na to nie wskazywało), a sam „głaz” obciągnięto nie papierem, jak przypuszczała, lecz materiałem, tego samego koloru, co ściany i podłoga. Pomyślała, że jeśli ów zwariowany Michał zrobił to wszystko sam, musi być rzeczywiście niesamowicie zdolny. O, jej! Będzie o czym jutro opowiadać Grażynce!

Tomek zauważył Martę dopiero wówczas, kiedy usiadła. Uśmiechnął się, wyłączył magnetofon i zdjął słuchawki.

— Marta! Cześć, nie zauważyłem, kiedy weszłaś — rozejrzał się. — O, ksiądz też już jest. — Znów spojrzał na Martę. — Coś się stało? Niezbyt dobrze wyglądasz.

— Nnnic… tylko… — znów zbyt głośno przełknęła ślinę. — Widzisz… ja… — rozłożyła bezradnie ręce i powiodła oczami po królestwie Michała.

Tomek pokiwał głową

— No tak, rozumiem, masz wrażenie, że śnisz i uważasz ten sen za raczej koszmarny, zgadza się?

Przytaknęła milcząco.

— Kiedyś będziesz się z siebie śmiała, zobaczysz. Michał to świetny gość, jestem pewien, że bardzo go polubisz.

— Ksiądz też mi to mówił, ale na razie odczuwam tylko strach przed nim, nie mam pojęcia, co zrobić, aby traktować go jak normalnego kumpla. Do licha, przecież on nie jest normalny!

Tomek roześmiał się serdecznie.

— Może nawet masz rację. Przekonasz się jednak, że takich pomyleńców czasem o wiele łatwiej pokochać, niż niektórych tak zwanych normalnych bliźnich. Dobra, nie mówmy już o tym, spróbuj się rozluźnić i zachowywać w miarę zwyczajnie, dla swojego własnego dobra, zresztą. Masz, załóż słuchawki, puszczę ci coś, co bardzo mi się podoba i będzie wspaniale pasowało do twoich rozważań o tęsknocie i człowieczeństwie.

Zrobiła, jak kazał. Pod wpływem elektronicznych dźwięków muzyki Jarre’a uspokoiła się znacznie. Po raz pierwszy siedziała tak blisko Tomka, więc miała okazję, aby mu się dobrze przypatrzeć. Z daleka Tomek prezentował się — jakby to powiedzieć — nieco dziwnie, bowiem miał obie stopy skrzywione do środka, co przy chodzeniu powodowało, że chłopak kołysał się lekko i „ciągnął” nogi za sobą. A z bliska? Marta jeszcze nigdy nie widziała tak ślicznej, niemal dziewczęcej, twarzy u chłopca. Tomek miał bardzo regularne rysy; oczy ogromne, szafirowe, ocienione rzęsami, które sięgały brwi; prosty, mały nos, delikatne, choć lekko wydatne, usta i piękne zęby. A to wszystko obramowane czarnymi, błyszczącymi lokami. Żeby było jeszcze ciekawiej, Marta pomyślała, jak Tomek ślicznie śpiewa i gra na gitarze… Świetnie radzi sobie również z fletem i instrumentami klawiszowymi. Wiedziała, że chociaż chodzi do ich liceum, to jeszcze cztery razy w tygodniu popołudnia spędza w szkole muzycznej i podziwiała decyzję, która przysparzała mu więcej nauki i mniej wolnego czasu.

Tomek majstrował coś przy magnetofonach; zmieniał kasety, wyjaśniał Marcie, który utwór do jakiego fragmentu jasełek (oczywiście przy akceptacji księdza), a ona przez cały czas nie umiała oderwać oczu od ślicznej twarzy Tomka. Czuła, że coś ściska ją w żołądku i jakieś fale gorąca przepływają po plecach; nie znała dotąd tego uczucia i nie umiałaby wytłumaczyć, co właściwie ma oznaczać, wiedziała jedynie, że czegoś tak cudnego, jak buzia Tomka, nie widziała w życiu. Jednocześnie gwałtownie zaczęła przyrównywać swoją urodę do jego; nie wyróżniała się niczym szczególnym, nie była ani brzydka, ani specjalnie ładna, taka zwyczajna. Pomyślała, że mogłaby przynajmniej zmienić fryzurę, ten głupi „koński ogon” na pewno nie dodawał jej żadnego uroku. Postanowiła zaraz jutro iść do fryzjera. No i może by tak trochę podmalować rzęsy… wtedy oczy stałyby się większe i bardziej wyraziste. Już wiedziała, że sporą część dzisiejszego wieczoru spędzi przed lustrem, usiłując dokonać korekty w tym, czym obdarzyła ją natura.

Tymczasem ksiądz Andrzej i Michał wciąż stali obok śpiącej Kasi.

— Michał, skąd wiesz, że nie jest zarażona wirusem HIV? — spytał cicho ksiądz.

— Nie wiem.

— Nie boisz się? — ksiądz uniósł wysoko ciemne brwi.

Michał wzruszył ramionami.

— Nie śpię z nią, ani nawet nie całuję. Jeśli jest zarażona, przez powietrze to na mnie nie przejdzie. Zresztą, czy fakt istnienia choroby przekreśla w niej człowieczeństwo?

— Może spróbowałbyś skontaktować się z Monarem? — ksiądz w duchu musiał przyznać, że nie umiałby chyba tak postąpić, jak Michał.

— Błagam cię, daj spokój. Zanim do nich dotrę, Kaśka będzie już po tamtej stronie. Chciałbym jednak ciebie o coś prosić.

Ksiądz z zadowoleniem stwierdził, że słowa Michała nie wywołały w nim niepokoju. Michał tymczasem patrzył przenikliwie na zniszczoną twarz dziewczyny i nagle odwrócił się do księdza.

— Widzisz, może to dziwne, ale ona wierzy w Boga. Już dawno, co prawda, nie była w kościele, jednak wierzy. Mówiła mi o tym kilka razy, ale z jakimś niewymownym żalem dodawała, że nie mogła spotkać kapłana, który chciałby jej pomóc. Jej, takiej, jaka jest, a nie nawróconej pokutnicy.

— Chcesz, żebym z nią pogadał? — ksiądz Andrzej był już prawie gotowy.

Michał gorzko się uśmiechnął.

— Nie, na to już za późno.

— Więc co? — wysokie brwi.

Michał pogładził się po wygolonym trójkącie.

— Chciałbym cię prosić, abyś kiedyś (wiesz, to nie zależy ode mnie, tylko od niej), gdy do ciebie zadzwonię, przyszedł z sakramentami i spróbował zaakceptować jej spowiedź i żal w takiej formie, w jakiej to zrobi. Powiedz, czy jest to możliwe?

Ksiądz przygryzł usta.

— Myślę, że tak… w każdym razie jestem do twojej dyspozycji.

Michał lekko poklepał księdza po ramieniu.

— Dziękuję. Wiedziałem, że na ciebie można liczyć. Spróbuję i ją przekonać, iż wśród księży są także ludzie.

— Michał!

— Nie gniewaj się, ale takie jest życie.

Ksiądz już nic nie odpowiedział. Kasia nawet nie poruszyła się przez cały czas ich rozmowy. Michał wziął z sąsiedniego materaca kolorowy koc i przykrył ją troskliwie, jakby chciał wbrew całemu światu ocalić coś cennego przed całkowitą zagładą.

10

Wbrew nadziejom Grażynki, Wojtek nie chciał ich widzieć. Jakoś trudno było im się z tym pogodzić; stali na szpitalnym korytarzu i naiwnie próbowali wmówić pielęgniarce, że może Wojtek zmieni zdanie, przecież są jego przyjaciółmi, tak bardzo chcieliby uściskać go i życzyć samych radości. Cierpliwa pielęgniarka pozwoliła im się wywnętrzyć, ale z nie mniejszą, niż cierpliwość, stanowczością, poprosiła, aby wyszli, bowiem wszelkie próby „przełamywania” Wojtka zawsze spełzają na niczym. Poszli w końcu; jednak czuli coś w rodzaju żalu, tylko nie bardzo wiedzieli, do kogo i o co. Postanowili jednogłośnie, że nie zrezygnują tak łatwo; będą stale ponawiać próby, aż w końcu Wojtek złamie się i pozwoli im wejść, nawet zechce z nimi porozmawiać.

Tymczasem jednak prosto ze szpitala pospieszyli do Marka; mróz pomalował im nosy i dość skutecznie usztywnił palce zarówno rąk, jak i nóg. Teraz, już w cieple Markowego pokoju, dochodzili do wniosku, że zima jest wspaniała, zwłaszcza, gdy obserwuje się ją przez szczelnie zamknięte okna. Och, jak bardzo Grażynka lubiła ten Markowy pokój! Duży i jasny; dwa okna, jakby schodzące się w rogu; na wprost drzwi wygodna meblościanka z biurkiem, z prawej wersalka, stolik, dwa fotele. Marek miał u siebie mały telewizor, magnetowid, wieżę stereo, mnóstwo książek, kaset i płyt. Wykładzina, zasłony i tapicerka w jednym, ciepłym, brązowym kolorze. Cudownie! Jaworscy mieli w ogóle mieszkanie urządzone bardzo ładnie. Trzy duże pokoje (wiadomo, stare budownictwo), boazeria w przedpokoju, łazienka wyłożona złotymi kafelkami. Wszędzie puszyste wykładziny i tak jakoś niewymownie czysto! Mama Marka nie pracowała i do przesady zajmowała się porządkami od czasu, kiedy zmarła Anetka, jedenastoletnia siostra Marka, która po urazie okołoporodowym była całkowicie sparaliżowana. To już jakoś półtora roku temu, a pani Jaworska do dzisiaj nie bardzo wie, co ze sobą zrobić. Córka pochłaniała ją całkowicie; mąż i syn pomagali, jak mogli, ale ogromna większość czynności pielęgnacyjnych spoczywała właśnie na niej. Grażynka widziała Anetkę może ze trzy razy; podziwiała bardzo panią Jaworską, bowiem siostra Marka była jak niemowlę, tylko o wiele, wiele większe i wymagała stałej, ogromnie trudnej, opieki. Po śmierci Anetki otoczenie Jaworskich stwierdziło, że jest to dla nich na pewno duża ulga, no i w pewien sposób musiało mieć rację. Tylko sami zainteresowani jakoś nie bardzo umieli tę rację jednoznacznie przyjąć. Zabrakło przecież najbliższej im osoby, takiej bezradnej i kochanej; pustka w domu wydawała się nie do wypełnienia. Czas mijał, uczucia powoli przygasały, jednak wciąż po pustych komnatach serc rodziny Jaworskich hulał wiatr, który wypełniał spokojne na pozór bytowanie jakimś przejmującym chłodem i niepokojem. Marek niechętnie o tym rozmawiał, więc Grażynka nigdy nie próbowała zmuszać go do zwierzeń; wiedziała jednak, że rana w sercu jej ukochanego jest głęboka i wciąż jeszcze świeża.

— Tak ślicznie wyglądasz z tymi zaróżowionymi policzkami — Marek kucnął blisko kolan Grażynki i schował w swoich dłoniach jej wciąż zimne, drobne rączki. — Jesteś jak radosne, cudowne wspomnienie dzieciństwa, jego najpiękniejszych chwil. — Zbliżył pomału ręce Grażynki do ust i całował po kolei każdy szczupły paluszek. — Jeśli jesteś tylko snem, nie chcę już nigdy się budzić, niech to uśpienie trwa wiecznie. — Wciąż trzymał jej ręce, lecz teraz całował na zmianę to zewnętrzną, to wewnętrzną powierzchnię dłoni.

Serce Grażynki załopotało gwałtownie, bo taka chwila jeszcze do niedawna była jedynie pięknym marzeniem, w którego spełnienie trudno uwierzyć. Nie bardzo wiedziała, co powiedzieć, zresztą i tak głos siedział gdzieś głęboko w krtani, za nic na świecie nie chcąc wydostać się na zewnątrz. Wydawało się jej, że już nigdy nie ocknie się z tej rozkosznej chwili, gdy usłyszeli głos mamy Marka, informujący ich o tym, że kawa już jest gotowa.

— Pójdę po nią — jeszcze raz przycisnął usta do zupełnie już ciepłej łapki i poszedł do kuchni.

Grażynka jakoś nieprzytomnie oparła się plecami o wersalkę i uniosła oczy, natrafiając na coś, czego jeszcze przedtem nie widziała; była to drewniana rzeźba, przedstawiająca lekko niesymetryczny krzyż, który na poziomej belce, po obu stronach, miał przybite gwoździami, krwawiące dłonie, mimo bólu wyprostowane jak do modlitwy. Grażynce przeleciało gwałtownie przez myśl, że takie dzieło może stanowić pewną alegorię kapłaństwa i jakoś wewnętrznie przeraziła się, sama nie wiedząc, dlaczego. Skąd on to ma? Czemu akurat nad łóżkiem? Gdzie się podziała reszta jego symboli wiary, którymi przedtem tak obficie pokój był zawieszony? Nic, tylko te dłonie, które tak bardzo ją przeraziły.

Wszedł Marek, niosąc zastawioną tacę, no i od razu zauważył niepokój Grażynki, choć ona, jak zwykle, starała się nie dać nic po sobie poznać.

— Podoba ci się? — Spytał, jak gdyby nigdy nic, stawiając tacę na stoliku.

— Tak… chyba tak — nie bardzo wiedziała, co powiedzieć, bo w sumie ten, nietypowy przecież, obraz krzyża, musiał robić wrażenie.

— Chyba? — Uśmiechnął się. — Mam wrażenie, że troszkę jesteś roztrzęsiona.

— Gdzie podziałeś całą resztę krzyży i wizerunków Chrystusa? — głos jej trochę drżał.

— Schowałem, bo nie pasowały do tego, były zbyt proste, nawet prymitywne.

Usiadł koło niej.

— Ale były takie na wskroś twoje — niezbyt wyraźnie oponowała wciąż, jakby chciała wywalczyć powrót przeszłości. — Skąd to masz? — spojrzała znów na krwawiące dłonie.

— Zaraz ci wszystko wytłumaczę. — Sięgnął ręką na półkę z zeszytami szkolnymi i wyciągnął jeden, najgrubszy. — To jest właśnie owa rzecz, którą ci chciałem pokazać. Ale najpierw musisz dać mi buzi, bo wciąż jesteś strasznie spięta.

Pocałował ją rozkosznie i Grażynka poczuła, że właściwie już nic więcej Marek nie musi mówić, zupełnie jej przeszło. Spojrzała na krzyż już bez lęku i uśmiechnęła się radośnie do swojej miłości.

— No, chyba już w porządku, tak? — Marek pocałował ją jeszcze raz, a potem otworzył zeszyt. — Zobacz, to moja tajemnica.

Wiersze! Cały gruby zeszyt wierszy, Grażynka nie wierzyła własnym oczom. Marek jest poetą!

— Czy… czy to twoje? — Spytała jakoś chyba głupio.

Uśmiechnął się słodko.

— Tak, zbiór wierszy z ostatnich czterech lat. Gdybyś czytała je kolejno, łatwo zauważysz, jak „dojrzewają”. I pewnie będą tak „dojrzewać” przez całe moje życie… Ale najpierw przeczytaj ten. — Otworzył zeszyt gdzieś pod koniec.

Był to wiersz religijny. Grażynce bardzo się podobał; zapamiętała szczególnie zwrot o Chrystusie uwięzionym przez grzech za kratami konfesjonału.

— Odważyłem się posłać ten wiersz na konkurs poezji religijnej i otrzymałem wyróżnienie, to znaczy zakwalifikowanie do druku w biuletynie pokonkursowym, no i właśnie ten krzyż. Jest tak wymowny i wspaniały, że nie mogłem powiesić go wśród tamtych wszystkich prozaicznych dziełek. A ty jesteś pierwsza, która go widzi i wie, skąd pochodzi.

Grażynka już zupełnie „wyzdrowiała”, fala szczęścia biła o brzeg serca, jak podczas największego przypływu.

— Mój Marku… Mój kochany Marku, naprawdę nie wiem, co powiedzieć, to tak cudowna nowina! Jak udało ci się do tej pory zataić przed otoczeniem wspaniały dar?

— Po prostu, nigdy nikomu o tym nie mówiłem. Poezje pochodzą z najgłębszych zakamarków mojej duszy, tam dotąd nikt nie miał wstępu i chciałbym, aby to dalej było tajemnicą, tylko teraz już nas dwojga.

Jakże uradowało ją to zaufanie! Jasne, od niej nikt się o tym nie dowie. Przeczytała już kilka wierszy, tak na wyrywki i stwierdziła, że wszystkie są o tematyce religijnej. Trochę ją to zdziwiło; wiedziała, że Marek angażuje się dość mocno w życie Kościoła, ale nie przypuszczała, że aż tak głęboko wiara zapadła mu w serce. Jednocześnie pomyślała, że mieć męża głęboko wierzącego to szczególny dar od Boga i radość jej już w ogóle nie miała granic.

— Czy… Marku, nie gniewaj się, ale chcę cię o coś prosić. — Spojrzała na niego błagalnie.

— A ja chyba nawet wiem, o co.

— Tak? — maksymalne zdziwienie.

— Uhm. — Przytulił ją. — Chcesz wziąć ten zeszyt do domu, aby przeczytać wszystko.

— A mogę? — już się nie dziwiła, pomyślała, że Marek wszystko potrafi z jej twarzy wyczytać.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 8.82
drukowana A5
za 54