E-book
7.35
Stan Nowy Jork przeciwko…

Bezpłatny fragment - Stan Nowy Jork przeciwko…


Objętość:
160 str.
ISBN:
978-83-65543-17-2

© Copyright by Paweł Pollak 2014

Prosimy o korzystanie z legalnych kopii utworu i dziękujemy tym, którzy tak robią. Twórca zostaje w ten sposób wynagrodzony za swoją pracę, czytelnik zaś ma pewność, że czyta autorską, a nie zmienioną wersję utworu.

***


Na ekranie pojawił się pasek z napisem Breaking news, więc Edward James Harrison uniósł głowę znad czytanej książki. Od pewnego czasu wiadomości go nudziły, z nawyku sięgał po prasę i włączał telewizor, ale w gazecie przebiegał tylko wzrokiem nagłówki i fragmenty artykułów, a w trakcie oglądania CNN uciekał od rzeczywistego świata w świat powieści.

Podnieceni reporterzy informowali o kolejnym szaleńcu, który chwycił za broń i zaczął strzelać do ludzi wokół. Jednak i ta sensacyjna wiadomość nie zrobiła na Harrisonie większego wrażenia. Nawet na ogromne nieszczęścia człowiek staje się nieczuły, jeśli regularnie się powtarzają, a tak, niestety, było z masakrami. Niecały rok temu wojskowy psychiatra w bazie Fort Hood w Teksasie zastrzelił trzynaście osób, a nie dalej jak przed tygodniem kierowca z hurtowni piwa w Connecticut zabił ośmiu współpracowników. Ponadto Harrison jako prokurator musiał przywyknąć do morderstw, wypracować sobie chłodne podejście, bo emocje nie pomagały w doprowadzaniu zabójców za kratki.

Już miał wrócić do Dostojewskiego — coraz chętniej sięgał po klasykę, a że amerykańską całą znał, zwrócił się ku drugiej wielkiej literackiej nacji — kiedy z ekranu padło słowo, które sprawiło, że wziął pilota i podgłośnił.

Owym słowem było „Queens”. Masakra rozgrywała się nie w odległym Teksasie czy sąsiednim Connecticut, tylko tutaj, w Nowym Jorku. W dzielnicy będącej pod jurysdykcją jego urzędu. To oznaczało, że jego wolny dzień dobiegł końca.

I rzeczywiście, wypowiedzi reporterów zagłuszyła melodia America the Beautiful z odłożonej na stolik komórki. Bez spoglądania na wyświetlacz wiedział, kto dzwoni.

— Włącz CNN — powiedziała Amanda Cooper swoim ciemnym, lekko nosowym głosem, tak przyjemnie brzmiącym w odróżnieniu od piskliwych głosików słodkich blondynek.

— Właśnie zacząłem oglądać.

— To nie przeszkadzam. Zdzwonimy się, jak będziemy wiedzieli więcej.

Odłożyła słuchawkę bez żadnego „cześć” czy „na razie”. Kiedy trzeba było działać, jego młoda asystentka stawała się uosobieniem efektywności. Nie chciała ryzykować, że wskutek wymiany grzecznościowych zwrotów nie dotrze do nich jakiś istotny szczegół.

Harrison skupił się na telewizyjnym obrazie, na którym z okien mieszkania w trzypiętrowej kamienicy buchał gęsty dym. Informację, przy jakiej ulicy znajduje się budynek, reporter już podał albo pominął, a Harrison sam nie potrafił zlokalizować, w której części Queens rozgrywa się ten dramat. Z relacji dziennikarza wynikało, że sprawca, a właściwie sprawczyni — co było nietypowe, w zdecydowanej większości takich masakr dokonywali mężczyźni — oddała najpierw strzały w tym mieszkaniu, potem je podpaliła i na piechotę udała się w stronę Jamaica Hospital Medical Center, strzelając po drodze do przechodniów. Wymienione w nazwie szpitala osiedle, Jamaica — bynajmniej nie zamieszkane w większości przez imigrantów z karaibskiej wyspy — umiejscowiło Harrisonowi zdarzenia. Skoro sprawczyni nie wzięła samochodu, podpalone mieszkanie musiało znajdować się w miarę blisko lecznicy.

Reporter oddał głos koledze, który stał przy policyjnych taśmach odgradzających wejście do szpitala. Ten zrobił na Harrisonie nieprzyjemne wrażenie, niezbyt potrafił ukryć, że bardziej cieszy go, że ma okazję relacjonować coś sensacyjnego, niż martwi tragedia ranionych i zabitych ludzi i ich rodzin. Na razie były trzy śmiertelne ofiary, dwie w tym podpalonym mieszkaniu, trzecią osobę kobieta zastrzeliła po drodze, bilans ze szpitala nie był jeszcze znany, ale dochodząca stamtąd kanonada uzasadniała obawy, że na tych trzech się nie skończy.

NYPD i SWAT musiały dotrzeć na miejsce już po wejściu przez kobietę do szpitala, inaczej z pewnością nie dostałaby się do środka. Teraz nie miała szans na opuszczenie go inaczej niż w trumnie lub w kajdankach. Z zawodowego punktu widzenia to, czy zabójczyni przeżyje, interesowało Harrisona najbardziej. Nie chciał się do tego przed sobą przyznawać, ale wolałby, żeby dosięgła ją kula wystrzelona czy to z własnego, czy z policyjnego pistoletu. Przy takim czynie psychiatrzy obrony mieli szerokie pole do popisu i niejednokrotnie z dobrym skutkiem udowadniali, że sprawca działał w amoku, za który przecież nie odpowiadał.

CNN wróciła do pierwszego reportera, bo ten miał najświeższe informacje: zidentyfikowano zwłoki w mieszkaniu, byli to 41-letni Richard Albrough i jego 8-letni synek Richard junior. Obaj zginęli od strzałów w głowę. Richard senior rozszedł się niedawno ze swoją żoną Nancey, zdobywając prawo do opieki nad chłopcem. Sąd uznał, że mający stałą pracę informatyk zapewni dziecku lepszy byt niż bezrobotna matka. Argumenty Nancey, że jest bezrobotna, bo utrzymywał ją mąż, a ona zajmowała się domem, sędziego nie przekonały. Z tych faktów reporter wnioskował, choć nie miał dowodów, że to Nancey Albrough dokonała zemsty na byłym mężu, a wiedząc, że nie będzie mogła zajmować się synem, zastrzeliła również i jego, by oszczędzić mu życia bez rodziców.

To nie wyjaśniało, dlaczego kobieta strzelała dalej i czego szukała w szpitalu, ale gdyby ta konkluzja była słuszna, mieliby do czynienia z tak zwanym rozszerzonym samobójstwem: zdesperowany człowiek najpierw zabija bliskie mu osoby, którym powinien zapewnić opiekę, ale nie jest w stanie tego zrobić (albo uważa, że nie da rady), a potem samego siebie. Nancey Albrough raczej nie zabijałaby synka, gdyby zakładała, że po tym wszystkim „tylko” trafi do więzienia.

Reporter oddał głos do studia, z którego rozemocjonowany prowadzący pochwalił się, że redakcja zdobyła film pokazujący przejście snajperki od mieszkania do szpitala. Harrison domyślił się, że zdobycie polegało na wypłaceniu okrągłej sumki przechodniowi, który miał na tyle odwagi i przytomności umysłu albo był na tyle chciwy i nierozsądny, że sfilmował strzelającą kobietę komórką, względnie pracownikowi jakiejś firmy, która miała w tamtym rejonie zamontowane kamery przemysłowe.

Pomylił się o tyle, że film został nakręcony normalną kamerą cyfrową, najwyraźniej z okien jakiegoś budynku po drodze. Obraz był kolorowy, kamera prowadzona pewną ręką. Harrison odnotował, że będą musieli zażądać wydania filmu i włączyć go do materiału dowodowego. Zwłaszcza że zauważył coś, co dało mu do myślenia. Kobieta trzymała broń nie pod tym kątem, pod jakim powinna, w każdym razie, jeśli…

Analizę obrazu przerwała mu komórka.

— Oglądasz? — zapytała Cooper i nie czekając na potwierdzenie, dodała: — Na filmie w pewnym momencie jest zbliżenie jej twarzy, technicy porównali już je z wystawionym prawem jazdy, na 95 procent są pewni, że to rzeczywiście Nancey Albrough.

Znowu rozłączyła się bez pożegnania, by nie przeszkadzać mu w śledzeniu relacji dłużej, niż wymagało podanie koniecznej informacji.

Film urwał się, kiedy zabójczyni zniknęła z pola widzenia — operator miał na tyle przyzwoitości, by nie filmować rannych ludzi, zwijających się z bólu na ulicy i wołających o pomoc, może sam pobiegł pomagać — i CNN wróciła do szpitala.

Reporterowi udało się dostać do środka i kamera pokazywała teraz salę porodową, co Harrison wywnioskował ze stojących tam inkubatorów, a dziennikarz chwilę później potwierdził jego obserwację. Inkubatory na szczęście były puste, bo Nancey Albrough ostrzeliwała się, wykorzystując je jako osłonę. Gdyby choć w jednym z nim znajdował się noworodek, policja nie mogłaby prowadzić wymiany ognia. Zwłaszcza że ten ogień nie był zbyt precyzyjny i na podłogę sypały się odłamki szkła i przestrzelone elementy wyposażenia. Na podłogę i na leżące tam zwłoki. Reporter poinformował, że zabitą jest akuszerka Kim Hu, która przed czterema laty odbierała poród pani Albrough. Dziecko urodziło się martwe, za co matka najwyraźniej winiła położną, skoro ją teraz zastrzeliła.

Harrison, mimo że dziennikarze generalnie wzbudzali w nim niechęć, ich żądza sensacji nieodmiennie kojarzyła mu się z oczekiwaniami sępów, że lew zagryzie jakąś antylopę, by miały czym się pożywić, nie mógł nie przyznać, że odczuł podziw dla sprawności, z jaką zdobywali informacje — policja na tym etapie z pewnością nie wiedziała więcej, a być może swą wiedzę czerpała właśnie z telewizyjnej relacji — i dla odwagi reportera i kamerzysty. Weszli tam, gdzie świszczały kule, nie troszcząc się o to, że może ich ugodzić jakiś zabłąkany pocisk.

Nagle zobaczył, że Nancey Albrough chwyta się za ramię i wykrzywia twarz w grymasie bólu. Została trafiona! Z napięciem czekał, czy skłoni ją to do poddania się albo do zakończenia sprawy przez wycelowanie broni w samą siebie, ale nie. Zacisnęła zęby i podjęła wymianę ognia.

Harrison usiłował dostrzec, czy do wkroczenia do akcji nie szykują się SWAT-owcy. Było to o tyle trudne, że kamera siłą rzeczy skupiała się na negatywnej bohaterce zdarzeń. Nic jednak się nie działo, okienna szyba nie rozprysła się w drobny mak pod butami komandosów, nie padał rozstrzygający strzał. Może dowódcy uznali, że skoro zabójczyni została osaczona i cywilom nie grozi już niebezpieczeństwo, należy wziąć ją żywcem. I że nie ma potrzeby narażać komandosów, skoro policja w sumie kontroluje sytuację. Atak przez okno wymagał niesłychanej koordynacji, policjanci musieliby zaprzestać ognia dokładnie w chwili wtargnięcia komandosów, żeby żadnego z nich nie postrzelić i żeby nie dać czasu kobiecie na zwrócenie się przeciwko interweniującym. Może zwlekano, licząc na to, że policyjny ostrzał zakończy się sukcesem, na co, wziąwszy pod uwagę zranienie napastniczki, były spore szanse.

Ponownie rozbrzmiała melodia America the Beautiful. Domyślił się, że Cooper postanowiła wykorzystać chwilowe ustabilizowanie się sytuacji na krótką konferencję.

— Rozmawiałam z Goldsteinem, posłał już McWane’a i Shepparda do tej kamienicy.

Kapitan Bernard Goldstein był komendantem 103. Komisariatu Policji w Queens, a John McWane i Brian Sheppard należeli do jego najlepszych detektywów.

— A CSI i Mike?

Michael Sullivan pełnił obowiązki lekarza sądowego w podległym im dystrykcie.

— Też już są. Sprawa medialna, ale zabójstwo jak każde inne, więc normalnie pracują.

To, że wiedzieli, kim jest sprawca, nie zwalniało z konieczności zabezpieczenia śladów i przesłuchania świadków. Te działania miały nie tylko doprowadzić do mordercy, kiedy pozostawał nieznany, ale służyły też zebraniu materiału dowodowego. W innym wypadku pierwszy lepszy obrońca z urzędu zapytałby na rozprawie, skąd wiadomo, że kule wyciągnięte z ciała ofiary pochodzą z broni jego klienta i że to on strzelał, po czym zażądałby uniewinnienia w związku z „uzasadnionymi wątpliwościami”. Z tych czynności nie można było zrezygnować nawet wtedy, gdyby pani Albrough na koniec się zastrzeliła albo zginęła od policyjnej kuli, bo zdarzenie musiało być udokumentowane. Poza wszystkim innym dogłębne wyjaśnienie sprawy mogło pozwolić na uniknięcie podobnych zdarzeń. Tyle że Harrison z biegiem lat miał coraz większe wątpliwości, czy da się wyciągnąć z takiej masakry wnioski, zwiększające w jakiś sposób bezpieczeństwo.

— Mam też informację, której nie podali w telewizji, choć wydają się wiedzieć wszystko. — Amanda również była pełna podziwu dla obrotności dziennikarzy. — Ustaliłam, gdzie kura domowa nabyła takich umiejętności, że strzela jak wyborowy snajper.

— Jak ustaliłaś?

— Poszukałam jej w internecie.

Mimo że Harrison zaczął się posługiwać internetem jakieś piętnaście lat temu, to wciąż dziwił się, gdy znajdował w sieci przydatne dla postępowania informacje. Jakby rzecz, z którą człowiek pierwszy raz zetknął się po czterdziestce, nigdy nie była w stanie tak naprawdę na dobre wejść w jego życie.

— No i?

— Uprawiała strzelectwo, i to z niezłymi wynikami. W strzelaniu do rzutków kilka razy zdobyła mistrzostwo stanu, krajowego wprawdzie nie, ale była w pierwszej trójce i pojechała na olimpiadę.

— Na którą?

— U nas, w Atlancie, w dziewięćdziesiątym szóstym.

— To już dosyć dawno.

— Widać strzelania, podobnie jak jazdy na rowerze, się nie zapomina. Aha, już wtedy nazywała się Albrough, czyli małżeństwem z Richardem byli długo. Nic dziwnego, że jej odbiło. Jak kobieta jest z facetem niemal całe swoje dorosłe życie, a ten ją wyrzuca niczym zużytą ścierkę i jeszcze zabiera dziecko, to ma prawo zalać ją nagła krew.

— Usprawiedliwiasz ją?

— Bynajmniej. Ale nie sposób zamykać oczu na fakt, że coś ją sprowokowało, nie strzela do ludzi dla zabawy. Pomijam już kwestię, że nasze społeczeństwo dało jej karabin z ostrą amunicją do ręki, śrutem nie wyrządziłaby takich szkód.

— Dlaczego śrutem? — nie zrozumiał Harrison.

— Śrutem strzela się do rzutków — wyjaśniła Amanda — tak przynajmniej było w zasadach, które przeczytałam. Gdyby miała dostęp tylko do swojej sportowej broni, nie mielibyśmy czworo zabitych.

— Jeśli przestępca potrzebuje broni, to ją zdobędzie — nie zgodził się Harrison. — Ostatnio takie masakry były w Niemczech, Finlandii i na Słowacji, a w żadnym z tych krajów obywatelom nie wolno posiadać broni.

— Jednak najczęściej masakry zdarzają się w Sta…

Cooper zamilkła, ale Harrison, który śledził cały czas wydarzenia na ekranie, nie musiał pytać, co ją odciągnęło od rozmowy. Dalsze dwie kule trafiły Nancey Albrough: pierwsza w nogę, a kiedy wskutek bólu i zaskoczenia kobieta nie zdołała utrzymać równowagi i upadła, dostała postrzał w pierś. Po paru sekundach, w czasie których stało się jasne, że to ją unieszkodliwiło, znaleźli się przy niej dwaj policjanci. Jeden mierzył z pistoletu na wypadek, gdyby poderwała się do walki, a drugi najpierw kopnięciem usunął karabin z zasięgu jej rąk, a potem zbadał tętno, przykładając dłoń do szyi. Następnie powiedział coś do radiotelefonu. Harrison domyślił się co, widząc, że jego kolega nie opuszcza broni — zagrożenie nie minęło.

— Żyje, wzywają karetkę.

— Raczej pomoc, przecież są na miejscu w szpitalu — zauważyła przytomnie Amanda.

— Racja. Miejmy nadzieję, że ją uratują.

Harrison powiedział to szczerze, mimo wszystko nie życzył nikomu śmierci.

— Oby, ale będziemy mieć przeprawę. — Cooper, choć wcześniej wypowiadała się niemal jak rzecznik obrony, stała jednak po stronie oskarżenia, i to z pełnym przekonaniem, nie należała do tych młodych prawników, którzy zaczepiali się w prokuraturze, nie dostawszy dużo bardziej intratnej pracy w kancelarii adwokackiej. Współczucie dla sprawcy i zrozumienie jego motywów nie oznaczało zgody na to, by zabijał ludzi lub uniknął kary.

— I to niewąską. Ale łatwo prokuratorzy mają tylko w Chinach.

*

Śledztwo potwierdziło informacje podane przez reporterów CNN i ustalenia samej Cooper. Nancey i Richard byli jedną z tych szczęśliwych par, które są ze sobą od liceum. Choć w ich przypadku szczęście w pewnej chwili się urwało. Dlaczego, to pozostało zagadką. Richard nie znalazł sobie młodszej kochanki, na miejsce Nancey nie wprowadziła się do domu żadna kobieta. Mężczyzna zresztą też nie i jedna z hipotez śledztwa, że za rozpadem małżeństwa Albroughów krył się tajony i tłumiony dotąd homoseksualizm męża, upadła. Wtedy detektywi skupili się na martwym noworodku, ale choć Nancey po tym porodzie się załamała i, jak wskazywały dokumenty, leczyła na depresję, to wedle zgodnej relacji świadków jej choroba bynajmniej nie wywołała zniechęcenia Richarda, przeciwnie, cały czas żonę wspierał. Sąsiedzi, znajomi i przyjaciele utrzymywali, że to było dobre i zgodne małżeństwo i że rozwód całkowicie ich zaskoczył. Ale ten brak zwiastunów rozpadu może wyjaśniał reakcję pani Albrough. Nagle, bez ostrzeżenia, z dnia na dzień znalazła się na bruku, odcięta od własnego dziecka.

Biegli psycholodzy orzekli, że Nancey Albrough wskutek ekstremalnego stresu, poczucia całkowitej beznadziei i znalezienia się w sytuacji, z której nie widziała wyjścia, postanowiła ukarać tych, którzy jej zdaniem ponosili za to winę, czyli byłego męża oraz akuszerkę, i zabrać ze sobą na tamten świat synka, by go chronić, co może wydawać się absurdalne, ale z punktu widzenia osoby znajdującej się w takim stanie jak zabójczyni jest w pełni racjonalne. Zdania co do jej poczytalności były w badającym ją zespole podzielone: część oceniła, że diagnoza nie przeszkadza w uznaniu, iż pani Albrough przez cały czas wiedziała, że postępuje źle, a skoro rozróżniała dobro od zła, może zostać za swój czyn pociągnięta do odpowiedzialności, natomiast oponenci twierdzili, że diagnoza implikuje niepoczytalność, jeśli nie stałą, to przynajmniej okresową i postawienie pani Albrough przed sądem nie wchodzi w grę. Tę rozbieżność rozstrzygnęły wyższe tytuły naukowe zwolenników pierwszej opinii.

Przed posiedzeniem sądu strony umówiły się na rozmowę, by zobaczyć, czy uda im się dojść do porozumienia i zawrzeć ugodę. Tak naprawdę ani oskarżenie, ani obrona nie chciały procesu. Prokurator bał się, że ławę przysięgłych przekona słowo „amok”, które obrona będzie odmieniała przez wszystkie przypadki i wtrącała przy każdej sposobności przez cały czas trwania rozprawy, natomiast adwokat wcale nie miał pewności, czy sędziowie przysięgli oprą się presji krwawych zdjęć i płaczących rodzin, które straciły swoich bliskich.

Spotkanie zaplanowano w szpitalu, w którym pani Albrough dokonała zamachu i w którym teraz leżała. Z początku jej stan nie pozwalał na przeniesienie, potem uznano, że skoro leży na innym oddziale, niż strzelała, i dzień i noc jest pilnowana przez policję, zemsta ze strony kolegów Kim Hu jej nie grozi. Oczywiście policjanci nie pilnowali Nancey Albrough, by ją chronić — było to niejako działanie uboczne — tylko żeby uniemożliwić ewentualną ucieczkę. Formalnie Nancey Albrough była aresztowana i miała postawiony zarzut czterokrotnego morderstwa pierwszego stopnia, spowodowania uszczerbku na zdrowiu jedenastu osób: jednego sąsiada, pięciu przechodniów, trzech pracowników szpitala i dwóch policjantów, których dosięgły, na szczęście nie zagrażając ich życiu, wystrzelone z jej karabinu kule, sprowadzenia zagrożenia dla zdrowia i życia wielu ludzi (zarówno przez strzelanie w publicznym miejscu, jak i podpalenie mieszkania), zniszczenia mienia znacznej wartości (tu również chodziło o podpalone mieszkanie, poza tym o podziurawione kulami samochody, zniszczone inkubatory i inny szpitalny sprzęt), a także zarzut nielegalnego posiadania broni, bo posłużyła się niezarejestrowanym karabinem. Gdyby doszło do procesu, Harrison planował naturalnie ograniczyć akt oskarżenia wyłącznie do morderstw, i to trzech, a nie wszystkich czterech. Ofiarę z ulicy, niejakiego Gerarda Pautlera, wedle ustaleń śledztwa nic z Nancey Albrough nie łączyło, był to przypadkowy przechodzień. Oczywiście jego śmierć nie stawała się przez to mniej ważna, ale najbardziej pasowała do takiej linii obrony, że sprawczyni działała w amoku, i adwokat postarałby się, żeby zdominowała rozprawę i przesłoniła pozostałe ofiary. Na szczęście Amerykanie nie byli tak bogaci jak Europejczycy i nie stać ich było na system oparty na zasadzie legalizmu: francuski czy niemiecki prokurator musiałby oskarżyć panią Albrough o wszystkie popełnione przez nią przestępstwa, choć nie przedłużyłoby to zasądzonego wyroku za same morderstwa ani o pół dnia. Harrison mógł zostawić sobie pozostałe przewiny pani Albrough w odwodzie, gdyby — na co jednak się nie zapowiadało — przysięgli uwolnili ją od najpoważniejszego zarzutu. Nie przypadkiem właśnie w USA Al Capone’a zamknięto za podatki.

Kiedy Harrison i Cooper weszli do jednoosobowej sali, adwokat już na nich czekał, widocznie przyszedł wcześniej, żeby jeszcze raz omówić strategię ze swoją klientką. Był to przystojny mężczyzna w kwiecie wieku i może dlatego Amanda Cooper nie obruszyła się na komplement, który wypowiedział pod jej adresem, zwracając się do prokuratora:

— Ale ma pan śliczną asystentkę, ja nie mógłbym się skupić, gdybym miał pracować z taką pięknością.

Harrison, widząc brak reakcji Cooper, która nie lubiła, by w pracy podkreślano jej urodę („nie jestem modelką, żeby to było istotne”), poczynił refleksję, że kobiety te same komplementy, które w ustach starych, brzydkich mężczyzn uznają za obleśne, od atrakcyjnych przyjmują bez zastrzeżeń.

— Edgar Carston — adwokat przedstawił się Amandzie, z którą dotąd, mimo że pracowali przy tej samej sprawie — po przeciwnych stronach barykady — jeszcze osobiście się nie zetknął, na rozprawę aresztową, podczas której Cooper reprezentowała prokuraturę, przysłał zastępcę.

— Miło mi, Mandy Cooper.

Amanda mało komu pozwalała używać zdrobnienia, więc Harrison poczuł lekkie ukłucie zawiści, mimo że sam należał do tych uprzywilejowanych.

— Przejdźmy do rzeczy.

— Oczywiście. — Carston puścił rękę Amandy, jakby słowa Harrisona zawierały expressis verbis takie polecenie, i przeszedł do wezgłowia rannej. — Ale zanim przystąpimy do negocjacji, moja klientka chciała złożyć oświadczenie.

— Słuchamy.

Pani Albrough z wysiłkiem uniosła się na poduszkach, twarz miała bladą, na czoło wystąpiły kropelki potu. Ze względu na jej ciężkie obrażenia sędzia przystał na wniosek obrony, by została w cywilnym szpitalu pod dozorem policji, a nie była przenoszona do więziennego.

— Ten mężczyzna na ulicy, jego nie chciałam zabić…

— Ale zabiła pani. Osierocił dwójkę kilkuletnich dzieci, na pogrzebie żona chciała wskoczyć za nim do grobu.

— Strasznie mi przykro, naprawdę…

— Pozostałych ofiar pani nie żal? Kim Hu nie ponosiła żadnej winy za to, że urodziła pani martwe dziecko. Sprawa była gruntownie badana i wówczas, bo złożyła pani doniesienie, i ponownie teraz, i zarzuty się nie potwierdziły, nie dopatrzyliśmy się żadnych nieprawidłowości ani w działaniach akuszerki, ani w prowadzonym dochodzeniu.

W oczach Nancey pojawił się jakiś zimny błysk, zacisnęła usta, wyraźnie sygnalizując, że nic na ten temat nie powie.

— Oświadczenie dotyczące przypadkowej ofiary ma być odnotowane w późniejszym protokole — przyszedł jej w sukurs adwokat.

— Zwykle żal trzeba wyrazić za wszystkie czyny, żeby liczyć na łagodniejsze potraktowanie — zauważyła Cooper.

— Owszem, ale ze względu na stan psychiczny mojej klientki można chyba odstąpić od tej reguły.

— Dlaczego? — nie zgodził się Harrison. — To jest sięganie po przywileje przy odrzucaniu niedogodności, owszem, dość rozpowszechniona postawa, ale jeśli ktoś dopuścił się masowego morderstwa, to może powinien trochę urealnić swoje wymagania.

Carston popatrzył na panią Albrough, jakby chciał dać jej do zrozumienia, że zgadza się z oskarżycielem, ale ta wykonała ledwie widoczny przeczący ruch głową.

Harrison lekko westchnął.

— Chciałem zaproponować dwadzieścia lat, ale w tej sytuacji o tak łagodnej karze nie ma mowy. Dwadzieścia pięć do dożywocia.

— No, to równie dobrze możemy iść na rozprawę — zareplikował adwokat. — Moja klientka nie działała z niskich pobudek, nie zabijała dla pieniędzy czy dla zdobycia narkotyków, więc kara śmierci jej nie grozi, z tego samego powodu wątpliwe jest również, by sędzia dopuścił możliwość warunkowego zwolnienia dopiero po czterdziestu latach, a nie po dwudziestu pięciu.

— Pana zdaniem zemsta nie jest niską pobudką?

— Zemsta tak, rozpacz z powodu zmarnowanego życia i bezsilna złość na tych, którzy jej to życie zmarnowali, nie.

— Bezsilna? Powystrzelała ich jak kaczki.

— Bezsilna, bo niewidząca innego rozwiązania.

— Pięknie by ten świat wyglądał, gdyby każdy skrzywdzony mógł bezkarnie ukatrupić swego krzywdziciela.

— Może właśnie pięknie, bo każdy by się dziesięć razy zastanowił, zanim drugiemu wyrządziłby krzywdę.

— To jakiej oferty oczekujecie? — Harrison spostrzegł się, że ta wymiana zdań nie ma nic innego na celu, jak pokazanie Mandy, że jest się błyskotliwszym od rywala. A przecież on nie rywalizował o tę dziewczynę, miał żonę, którą kochał i której nigdy by nie zdradził.

— Dziesięć do piętnastu w zakładzie o złagodzonym rygorze.

— Wziąwszy pod uwagę, że zabiła cztery osoby, wychodzi dwa i pół roku za jedno ludzkie istnienie. Za kradzież roweru można dostać więcej.

— Chyba że ukradło się ten rower, by uratować komuś życie.

— Pani Albrough, mordując, chciała kogoś uratować? — zdziwił się Harrison. — Kogo?

— Chodzi mi o to, że kodeks karny to nie taryfikator mandatów, w którym nie ma widełek, przy ocenie przestępstwa trzeba brać pod uwagę wszystkie okoliczności. — Carston ani myślał się przyznawać, że chcąc zaimponować Amandzie, zagalopował się w swojej argumentacji. — Jak na przykład tę, że moja klientka mogła działać w amoku.

Prokurator skrzywił się na to słowo.

— Amok nie jest pojęciem prawnym — włączyła się Cooper.

— Nie jest — zgodził się adwokat. — Ale robi wrażenie na przysięgłych.

— Podobnie jak dramatyczne relacje telewizyjne. A jeśli nawet uda się panu znaleźć takich przysięgłych, którzy ich nie widzieli, nie omieszkają tego nadrobić, zaglądając do internetu. Jeszcze gorzej dla was, bo będą mieli to na świeżo. Dwadzieścia do dwudziestu pięciu. — Cooper, składając ofertę, weszła trochę w prerogatywy Harrisona, ale było wiadomo, że ta pierwotna się nie ostanie, a na tym poziomie pięcioletni przedział stanowił kolejny „schodek”. To, że jej szef mówił wcześniej, że z początku chciał zaproponować dwadzieścia lat, było oczywiście mydleniem oczu. Przy targach trzeba mieć z czego opuszczać.

Carston zrobił głęboko rozczarowaną minę człowieka, któremu na rozmowie kwalifikacyjnej w sprawie pracy zaproponowano dużo niższe wynagrodzenie, niż się spodziewał, i poprosił o możliwość porozmawiania ze swoją klientką na osobności. Prokuratorska para wyszła na korytarz.

— Odgrywa teatr — uznał Harrison. — Powie, że ją przekonywał, ale przy dwudziestu latach klientka woli zaryzykować proces.

— Zgodzisz się na piętnaście?

— A ty jak uważasz?

— Chyba rozsądny kompromis, wziąwszy pod uwagę, że proces w tej sprawie to loteria: może być wszystko, od uniewinnienia po bezwzględne dożywocie. No i zawsze jest szansa, że posiedzi trochę dłużej, wyrok od piętnastu do dwudziestu lat oznacza przecież, że może ubiegać się o warunkowe zwolnienie po odsiedzeniu tych piętnastu, a nie, że wtedy zostanie wypuszczona. Wcale niemała część podań o warunkowe jest odrzucana.

Harrison nie skomentował tego, tylko podszedł do automatu z napojami, wrzucił jednodolarówkę i przyłożył palec do przycisku z logo coca coli.

— Też chcesz? — wyciągnął odebraną puszkę w stronę Amandy.

— Nie, dziękuję. Nie pijam niczego z cukrem.

Harrison pokazał palcem na kolorystykę opakowania.

— Light.

— I tak świństwo. — Amanda wyraźnie nie była wyznawczynią kultu najbardziej amerykańskiego z napojów.

Lekki syk otwieranej puszki zaświadczył o tym, że jej przełożony ma w tej kwestii inne zdanie.

— No i sama się ukarała, bo musi żyć ze świadomością, że zabiła synka — dodała Cooper.

Zdaniem psychologów, skoro Albrough nie zdołała popełnić samobójstwa od razu, ryzyko, że targnie się na swoje życie spadło. Nadal było wysokie, ale upływający czas (a w tej chwili nie miała fizycznej możliwości zabicia się) i antydepresanty dawały nadzieję, że jednak tej decyzji nie podejmie. Co oznaczało, jak słusznie zauważyła Amanda, funkcjonowanie z ogromnym poczuciem winy.

Byli na korytarzu sami, nie przechodzili tędy żadni lekarze ani pacjenci, dyżurujący policjant skorzystał z wizyty prokuratora, by pójść po ciepły posiłek. Tę pustkę zakłóciła dopiero wychylająca się ze szpitalnej sali głowa Carstona.

— Proszę, jesteśmy gotowi.

Harrison przepuścił swoją asystentkę w drzwiach, oboje zatrzymali się koło łóżka rannej i spojrzeli pytająco na jej obrońcę.

— No cóż, ja bym przystał na waszą propozycję, ale to nie ja będę odsiadywał wyrok, a pani Albrough ma nadzieję, że w czasie procesu uda się uszczknąć jeszcze pięć lat. Musiałem jej wskazać, że istnieje ryzyko, że się nie uda, ale jako zobowiązany do reprezentowania jej interesów nie mogłem też zatajać, że taka szansa rzeczywiście istnieje.

— Czyli od piętnastu do dwudziestu?

Adwokat skinął głową.

— Ale o żadnym złagodzonym rygorze nie ma mowy.

— Nie upieramy się.

— To w porządku. Panna Cooper przygotuje dokumenty i panu prześle.

— Czy mogłaby pani dopisać na nich swój numer telefonu?

Amanda lekko zaskoczona uniosła brwi. W sumie nie miałaby nic przeciwko randce z tym mężczyzną, sprawiał wrażenie sympatycznego, ale krępowała ją obecność Harrisona. O życiu prywatnym w biurze rozmawiali bardzo rzadko, zwykle jeśli w jakiś sposób łączyło się z prowadzoną przez nich sprawą, i teraz, gdyby się przy nim umawiała, czułaby się tak, jak gdyby nagle wybrała go na powiernika najbardziej intymnych zwierzeń.

— Oj, nie, dziękuję. Adwokat i prokurator w jednej sypialni to nie jest dobry pomysł.

— Szkoda. — Nie zabrzmiało to jak pusty frazes, widać było, że odmowa rzeczywiście sprawiła Carstonowi przykrość, ale nie nalegał.

*

Zamaszystym podpisem Harrison zaakceptował ugodę. Podlegała ona jeszcze zatwierdzeniu przez sąd, ale sędziowie rzadko odrzucali porozumienie obrony i oskarżenia. A i w tym wypadku zapowiadało się na formalność, bo nie zachodziła żadna z okoliczności, która skłaniała sędziów do takiego kroku. Kara nie odbiegała, a na pewno nie w sposób rażący, od na ogół wymierzanej za podobne przestępstwa, nie było również obawy, że pani Albrough podczas posiedzenia sądu odmówi wyjawienia szczegółów swojej zbrodni, bo przecież wszyscy je znali. Pewien problem stanowiła odmowa przeprosin ze strony oskarżonej — żałowała tylko jednej ofiary — gdyż przy takich zatwardziałych przestępcach zdarzało się sędziom uznawać, że przeciętna kara jest za łagodna. Na szczęście brak skruchy równoważyła motywacja: Albrough zabijała w sumie z rozpaczy, a nie dla pieniędzy, narkotyków czy rozgłosu, bo i tacy seryjni zabójcy wzorem Herostratesa się znajdywali.

„Żałowała jednej ofiary” — Harrison wrócił do tej myśli. Uwierała go, był w niej pewien dysonans. Otworzył i uruchomił laptopa. Filmów ze zbrodniczej eskapady Nancey Albrough nie musiał szukać po internecie, bez problemu na podstawie nakazu wydała je im stacja CNN. Włączył ten przedstawiający wydarzenia na ulicy, nakręcony prywatną kamerą. Nagrania dokonał tłumacz, pracujący w domu, którego zafrapowały strzały i krzyki za oknem. Oglądając jeszcze raz film, Harrison przypomniał sobie swoje wątpliwości, które pojawiły się już wtedy, gdy widział go po raz pierwszy, a które zostały jakoś zepchnięte w cień przez natłok i tempo zdarzeń.

— Coś nie tak? — Cooper, słysząc odtwarzany film, który bez trudu zidentyfikowała, wychyliła głowę ze swojego pokoju i z zaniepokojeniem popatrzyła na Harrisona. Jej szef nie miał w zwyczaju z sentymentu sięgać do materiałów z zakończonych spraw, a ta, choć formalnie jeszcze nie, w praktyce była już zamknięta. I żadna z formalności nie wymagała ponownej ich analizy.

— No właśnie nie wiem. Jedna rzecz nie daje mi spokoju. Zobacz.

Amanda przeszła za biurko z kanadyjskiego dębu i pochyliła się nad ramieniem prokuratora.

— Momentu, jak Albrough strzela do tego mężczyzny, którego zabiła, kamera nie zarejestrowała. Ale zarejestrowała strzały do innych i… zobacz.

Harrison przesunął kursorem, tak by odtworzyć tylko fragmenty, o których mówił.

— Widzisz?

Cooper wiedząc, że ma szukać na filmie czegoś nietypowego, nie miała problemów z wychwyceniem, o co Harrisonowi chodzi.

— Tak. Wyraźnie celuje w nogi.

— W szpitalu powiedziała, że nie chciała go zabić, i z tego by wynikało, że mówiła prawdę. Do obcych ludzi strzelała, nie żeby zabić, tylko żeby ich unieszkodliwić, nie pozwolić na to, by jej przeszkodzili.

— Może jak do niego strzelała, akurat się przewrócił. Z pewnością uciekał, więc nie byłoby nic dziwnego w tym, że się potknął i w miejscu, gdzie miały pojawić się nogi, znalazła się głowa.

Harrison zastanowił się nad wyjaśnieniem asystentki.

— Trzeba by zapytać balistyków, ale trochę mi się wydaje, że opisałaś sytuację możliwą jedynie w kreskówce. Jeśli ofiara była przeciętnego wzrostu, oznaczałoby to, że Albrough celowała prawie dwa metry przed nim. Kule nie latają tak wolno, by przy celowaniu potrzebny był na tyle duży zapas.

Amanda sięgnęła po akta, które Harrison po podpisaniu ugody przesunął na brzeg biurka, żeby zrobić miejsce dla laptopa, i przejrzała je.

— Rzeczywiście, nikt z rannych na ulicy nie został postrzelony powyżej uda, ale balistyka potwierdziła, że pocisk wyjęty z ciała Gerarda Pautlera pochodzi z karabinu M16. I nie z jakiejś nieokreślonej M szesnastki, tylko z tej, z której Albrough strzelała.

Harrison przetrawił tę w sumie mu znaną informację — gdyby kula pochodziła z innej broni, dawno już zwróciłby na to uwagę.

— Uwiera mnie to jednak. Nie pasuje do układanki.

— Co jeszcze niczego nie przesądza, życiowe sytuacje mają niewiele wspólnego z puzzlami. Przeciwnie, podejrzane są zbyt perfekcyjne konfiguracje. Pamiętasz sprawę Luke’a Flanagana1 z zeszłego roku? Tam układanka była idealna, po czym okazało się, że została przygotowana specjalnie dla nas.

— Ale wytłumaczenia, dlaczego Pautler zginął, nie masz — Harrison nie chciał się poddać.

— Może zwyczajnie zawiodły ją nerwy, strzeliła nie tam, gdzie chciała, i żałuje. Przecież nie wypiera się, że go zabiła.

Harrison przekręcił się gwałtownie na fotelu i wbił w Amandę wzrok.

— Co? Co takiego powiedziałam?

Ale szef jej nie słuchał, poderwał się i niemal wybiegł z gabinetu.

*

Młoda kobieta łkała coraz rozpaczliwiej. Drzwi drugiego pokoju uchyliły się, wyjrzał z niego mniej więcej ośmioletni chłopczyk i niepewnie powiedział „mamo…”, jakby nie wiedział, czy ją pocieszyć, czy zapytać o powód płaczu.

— Nic, nic, synku, zajmij się siostrą, ja muszę porozmawiać z panami — wskazała na zakłopotanych McWane’a i Shepparda, którzy — choć bliski ofiary nie pierwszy raz przy nich szlochał — nie bardzo wiedzieli, jak się zachować. Rozpacz tej kobiety była przygniatająca. Że świat jej się zawalił, to było mało powiedziane.

John McWane musiał przyznać, że zmarłemu trochę zazdrościł. Chciałby, żeby po nim tak ktoś zapłakał, tymczasem zapowiadało się, że była żona i na dobrą sprawę też byłe dzieci na grobie eks-męża i ojca zatańczą z radości, a jego śmierć nie obejdzie psa z kulawą nogą. No, chyba że zginie na służbie, wtedy rzeczywiście w komisariacie zapanuje przygnębienie, Brian będzie się wściekał (stratę partnera przeżywało się najbardziej, a że twardym facetom nie wypada okazywać uczuć, znajdywały ujście w wybuchach złości), a trumnę przykrytą amerykańską flagą pożegna salwa honorowa. Ten scenariusz nie przyszedł mu do głowy teraz, ostatnio coraz częściej nawiedzała go myśl o śmierci. Ale nie wiek ją przywoływał — miał dopiero czterdzieści sześć lat — tylko samotność, przekonanie, że jego życie nie zmieni się już na lepsze, świadomość, że została mu tylko praca.

— Przepraszam. — Wendy Pautler pociągnęła nosem. To, że musiała zareagować na wejście chłopca, jakby trochę ją uspokoiło, skierowało jej myśli na dzieci. — Nie wiem, jak mam z nimi rozmawiać, jak dostrzegać, co czują, pierwszy raz jestem w takiej sytuacji. Nie ukrywałam nic przed nimi, powiedziałam im, że tatuś zginął, a one mnie pytają, co to znaczy, więc mówię, że nie będzie już z nami mieszkał, tylko w niebie, ale cały czas będzie na nie patrzył i je kochał, a teraz poszliśmy na cmentarz, mówię, że idziemy do tatusia, i Paulinka, kiedy zobaczyła grób, pyta mnie, czy to niebo i czy tatuś teraz tutaj mieszka, i dlaczego nie może do nas wyjść. Jak mam czterolatce wytłumaczyć, czym jest śmierć?

— My, dorośli, sami chyba niewiele lepiej ją rozumiemy — powiedział Sheppard. Też miał dwójkę dzieci, też chłopca i dziewczynkę, dokładnie w tym samym wieku, tyle że u niego to córka była starsza, i w jego głowie wychynął obraz zapłakanej Connie, niepotrafiącej wyjaśnić maluchom, że ta sama praca, dzięki której tata kupował im zabawki, zabrała go teraz na zawsze. Tylko co z tego wynikało? Miał sobie poszukać innego zajęcia? Jakiego? Umiejętności predestynowały go do zawodów, które wiązały się z ryzykiem. Odejście z policji do firmy ochroniarskiej czy agencji detektywistycznej poprawiłoby jego bezpieczeństwo tylko iluzorycznie. A zresztą, czy o tym, kiedy ktoś ma odejść z tego świata, nie decydował Bóg bez oglądania się na zawód delikwenta? Przecież on, policjant, wciąż żył, a młodszy od niego Gerard Pautler, który…

— Jaki zawód wykonywał pani mąż?

— Był księgowym. W firmie Wesley & Sons.

— Czym zajmuje się ta firma?

— Pośrednictwem w handlu bronią.

— Czy miał jakieś kłopoty w pracy?

Broń była towarem pożądanym i dochodowym, a co za tym idzie, istniała możliwość, że księgowy Pautler zechciał sobie dorobić na boku, nie wziął jednak pod uwagę trzeciego jej atrybutu, a mianowicie, że jest niebezpieczna. Ale pytanie wprost, czy dokonywał jakichś machinacji, nie miało sensu. Wywołałoby tylko złą krew i mogliby w ogóle nic więcej się nie dowiedzieć, a należało wątpić, że Pautler pochwalił się żonie ewentualnymi przekrętami. Jeśli ich dokonywał i popadł w tarapaty, musiało się to odbić na jego zachowaniu i samopoczuciu, a to z kolei nie powinno było ujść uwadze żony.

— Nie. To znaczy, nie wiem. Nigdy mi o swojej pracy nie opowiadał, twierdził, że jest tak nudna, że nie ma o czym. Chyba nie za bardzo ją lubił. Co nie znaczy, że narzekał — dodała szybko. — Dla niego było ważne, że praca daje mu pieniądze, dzięki którym utrzymuje rodzinę.

— Rozumiemy. W dniu jego śmierci dzwoniła pani do niego — z billingów wynikało, że było to ledwie pół godziny przed zabójstwem, ale McWane nie chciał uwypuklać tej okoliczności, żeby Wendy Pautler nie rozpłakała się na nowo — jakby pani oceniła, mówił normalnie czy był zdenerwowany?

Wendy na szczęście skupiła się meritum pytania i umknęło jej, że rozmawiała z mężem, nie wiedząc, że ten za pół godziny zginie.

— Teraz, kiedy pan mnie o to pyta, to rzeczywiście przypominam sobie, że był jakiś spięty.

— Powiedział pani, gdzie jest i co tam robi?

— Nie, myślałam, że jest w pracy. O tej porze powinien być w pracy, a jego obowiązki nie wymagały jeżdżenia po mieście.

— Czy wie pani może, do kogo należy ten numer?

Detektywi pokazali jej na wyświetlaczu numer, z którego dzwoniono do Pautlera tuż przed samym zabójstwem. Jak ustalili, była to komórka na kartę, ale próby dodzwonienia się do jej właściciela spaliły na panewce.

— Nie mam pojęcia.

— Czy pani mąż miał jakichś wrogów?

— Wrogów?

— Ludzi, którzy mogliby życzyć mu śmierci.

Dotąd Wendy Pautler była przekonana, że odbywa jedną z tych rutynowych rozmów z policją, jakich z pięć odbyła po masakrze, ale to objaśnienie wzbudziło jej wątpliwości.

— Czemu panowie zadają mi takie pytania? Przecież zabiła go ta kobieta, a nigdy jej nie spotkał, nie zrobił jej nic złego. Wasz kolega powiedział, że Gerard po prostu znalazł się w złym miejscu w złym czasie. Jakby to coś usprawiedliwiało… Boże! — znowu zaczęła szlochać.

Sheppard niezdarnie położył jej rękę na ramieniu.

— Ona nie zabiła pani męża — powiedział, nie wiedząc, czy traktować to jako pocieszenie; czy nieprzypadkowa śmierć była lepsza, miała więcej sensu? — Ktoś wykorzystał okazję i strzelił do niego, licząc na to, że w tej kanonadzie drugi strzelec nie zostanie dostrzeżony i winę przypisze się Nancey Albrough. Ale pocisk, który go zabił, nie pochodził z jej karabinu.

Co ustalono dzięki dociekliwości Harrisona i jego przekonaniu, że w sprawie nie wszystko gra. Kula wyjęta z ciała Pautlera rzeczywiście została wystrzelona z M szesnastki, ale z innego egzemplarza. Balistyk, który ją badał, po porównaniu pierwszych trzech najwidoczniej uznał, że na porównywanie czwartej szkoda czasu, skoro pochodzi z tego samego modelu, a ofiara zginęła w tej samej masakrze. W dokumentach zlecających badanie tej informacji oczywiście nie podano, ale technicy też oglądają telewizję.

Harrison, dokonawszy swego odkrycia, był wściekły:

— Jak można dopuszczać się takiego niechlujstwa?! Przecież kładzie im się do głowy na szkoleniach, że niczego nie wolno przyjmować a priori, że nawet wydający się oczywistością fakt jest wyłącznie hipotezą, dopóki się go nie potwierdzi!

— Ludzie są tylko ludźmi — usiłowała znaleźć usprawiedliwienie Amanda. — Robią błędy.

— To niech ci, co robią błędy, zamiatają ulice. Nie pozwolą wtedy ujść mordercy bezkarnie czy oskarżyć człowieka o zabójstwo, którego nie popełnił. Sprawiedliwość i tak trudno wymierzać bez niechlujów sypiących piasek w tryby!

— Toż został zwolniony.

Rzeczywiście, Mac Taylor, szef laboratorium, gdy tylko ustalił, jak doszło do zamieszczenia w raporcie nieprawdziwej informacji i wprowadzenia w błąd śledczych, wyrzucił nierzetelnego pracownika.

— Niech się cieszy, że nie wytaczam mu sprawy.

Odkrycie prokuratora zapoczątkowało nowe dochodzenie, mające na celu ustalić, kto i dlaczego zabił Gerarda Pautlera. Robocze hipotezy były dwie: że ktoś nie do końca zrównoważony psychicznie spontanicznie się dołączył, bo głosy powiedziały mu, że pani Albrough dokonuje dobrej rzeczy i trzeba jej pomóc, względnie, że ktoś zagiął na księgowego parol i wykorzystał nadarzającą się okazję.

Ta pierwsza wydawała się bardziej prawdopodobna, bo jaka była szansa, że ktoś dybiący na życie Pautlera znajdował się akurat w jego pobliżu, kiedy ten trafił pod ostrzał Nancey Albrough?

— Może go śledził z zamiarem zabicia, a opatrzność zesłała mu tę kobietę — powiedział kapitan Goldstein podczas wstępnej narady z detektywami.

— Wtedy raczej szatan — zauważył Sheppard. — Ale to musiałaby być prawdziwie diabelska sztuczka, że dał mu do ręki ten sam model karabinu co jej.

— Niekoniecznie. M szesnastek wyprodukowano ponad osiem milionów — poinformował McWane, który był miłośnikiem broni; o różnicach konstrukcyjnych między M14 a M16 mógł perorować godzinami, nic dziwnego, że orientował się również w wielkości produkcji. — Nie trzeba więc żadnego wielkiego zbiegu okoliczności, żeby dwie osoby posłużyły się nimi niezależnie od siebie. Tak jak nie ma nic dziwnego w tym, że dwie osoby niezależnie od siebie kupią Forda Mustanga.

Była to po części aluzja do tego, że obaj partnerzy jeździli samochodem tej właśnie marki.

Użycie tego samego modelu karabinu nabrało nowego wymiaru w świetle informacji, że Pautler pracował w firmie handlującej bronią.

— Załóżmy, że zamordował go ktoś z firmy — powiedział Sheppard po wyjściu od pani Pautler, od której niczego więcej się nie dowiedzieli; nie potrafiła im wskazać nikogo, kto chciałby śmierci jej męża. — Byłaby to osoba mogąca bez ograniczeń sięgnąć po pasujący jej rodzaj karabinu. Czy mogła — a jeśli tak, to skąd — mieć wiedzę, z czego strzela albo będzie strzelać Nancey Albrough?

McWane wykorzystał czas namysłu na otwarcie drzwi służbowego forda crown victoria i usadowienie się w fotelu.

— Firma musiałaby mieścić się na tej ulicy, na której zginął Pautler. Względnie morderca musiałby tam mieszkać, a w domu mieć sporą część towaru. Gość słyszy strzały, jest geniuszem, który po huku rozpoznaje, z jakiej broni padają, albo lepiej, łapie lornetkę, przygląda się, z czego strzela Albrough, widzi, że Pautler idzie właśnie do pracy albo go odwiedzić, chwyta za M16 i do niego strzela. Jak to brzmi?

— Potwornie wydumane. Poza tym zwyczajnie zabrakłoby mu czasu, gdyby lornetki i tego M16 nie miał akurat pod ręką. A firma w ogóle mieści się na tej ulicy?

McWane zajrzał do notatek poczynionych w trakcie przesłuchiwania żony zabitego, po czym sięgnął do schowka, w którym wozili mapę Nowego Jorku. Rozpostarł wyświechtaną od częstego używania płachtę.

— Nie. Pautler zginął na Sto Trzydziestej Szóstej, a firma jest na granicy z Brooklynem.

Na którym zresztą McWane mieszkał, w kawalerce o bardziej meksykańskim niż amerykańskim standardzie.

— Jedziemy najpierw tam?

— Myślę, że policyjny podręcznik kazałby nam tak właśnie zrobić.

Znajdowali się w Bronksie, więc mogli pojechać zarówno przez Manhattan, jak i przez Queens; Sheppard, który prowadził, obrał tę drugą trasę. Nie rozmawiali, więc McWane włączył radio i zaczął szukać jakiejś odpowiedniej stacji.

— Tylko proszę cię, nie country — powiedział Brian, widząc zabiegi partnera — nie o tej porze.

Było wczesne przedpołudnie. Rozjarzone słońce wspinało się ku zenitowi, sygnalizując, że i tego dnia, jak przez wiele poprzednich, deszczu nie będzie. Ruch po porannym szczycie nieco zelżał i jechali w miarę płynnie.

— Country jest dobre na każdą porę — odparł McWane — ale jak nie chcesz, to nie.

Przestał kręcić gałką i głośniki zabrzmiały muzyką gospel.

— Co to ma być?

— Ale ty wybredny jesteś, country nie, gospel nie, czego życzy sobie delikatne uszko szanownego pana?

— Coś ludzkiego. Lady Gaga na przykład.

— No, jak dla ciebie Lady Gaga jest ludzka, to ja dziękuję.

Uznawszy, że nie dogadają się co do muzycznych gustów, McWane poszukał stacji mówionej. Trafił na debatę o budowie meczetu w pobliżu Ground Zero.

— Gnoje.

Dla Shepparda było oczywiste, kogo John ma na myśli, i bynajmniej nie zamierzał z tym polemizować. Zbyt wielu ich kolegów wtedy zginęło, by trafiały do nich argumenty o prawie muzułmanów do praktykowania swojej religii tam, gdzie chcą, i że ci, co budują, nie mają nic wspólnego z tymi, którzy zabijali. Gdy się jest członkiem jakiejś religijnej wspólnoty, to ponosi się moralną odpowiedzialność za czyny współwyznawców. Nie wszyscy księża gwałcą dzieci, ale nie tylko o tych winnych mówi się pedofilius catholicus.

McWane wyłączył radio i zaczął śledzić trasę przejazdu. Kipiące życiem miasto dostarczało nie gorszych wrażeń niż medialne przekazy, a nie psuło człowiekowi krwi.

Firma Wesley & Sons mieściła się w skromnym biurowcu, który dzieliła z wieloma innymi, o czym świadczyła mnogość tabliczek na fasadzie.

— To gdzie oni trzymają te czołgi? — mruknął McWane.

Czołgów firma nie miała w ofercie, a towar znajdował się w magazynach na przedmieściach, tu było tylko biuro, o czym detektywów poinformowała naburmuszona sekretarka, nietypowo chowająca krótkie nogi pod długą spódnicą, a niewydatny biust pod obszernym golfem.

Widocznie broń była dla mężczyzn takim magnesem, że w odróżnieniu od wielu innych produktów jej sprzedaży nie musiało się wspomagać seksem.

Prezes firmy nazywał się George Wesley jr., przy czym, wnioskując z roku jej założenia widniejącego na tabliczce, 1922, musiał być już którymś juniorem z kolei. Okazał się wysokim mężczyzną o nienagannej sylwetce i zdrowej cerze. Miał zapewne około czterdziestu lat, ale zdrowy tryb życia i pieniądze — na takim stanowisku musiał zarabiać krocie — dziesięć z nich ukrywały. Przywitał policjantów bez wylewności i wskazał im fotele przed biurkiem.

— Ogromna strata dla nas — odezwał się pierwszy, bez trudu odgadując, czemu zawdzięcza wizytę funkcjonariuszy NYPD. — Nie chcę być patetyczny i twierdzić, że nie ma ludzi niezastąpionych, zresztą dobrych księgowych wcale nie brakuje, ale Pautler znał mechanizmy finansowe naszej firmy od podszewki, a wprowadzenie nowej osoby zajmie dużo czasu. Zwłaszcza że nie ma kto tego zrobić. W normalnym trybie Pautler przed odejściem zapoznałby ze wszystkim swojego następcę. No i jego żony i dzieciaków strasznie żal. Poznałem ją na jednym z naszych firmowych przyjęć.

Zamilkł, jakby uświadamiając sobie, że strata dla firmy jest niczym w porównaniu z cierpieniem rodziny.

— Stykał się pan z nim bezpośrednio w pracy? — zapytał McWane. — Domyślam się, że zatrudniacie na tyle dużo ludzi, że nie wszyscy mają dostęp do prezesa.

— Całkiem sporo i rzeczywiście wielu to dla mnie tylko nazwiska z dokumentów, ale akurat Pautler i ja musieliśmy dość często konferować.

— Kiedy pan z nim rozmawiał ostatnim razem?

— Dzień przed jego śmiercią, w poniedziałek.

— O czym rozmawialiście?

— Sprawy służbowe, nie sądzę, by panów interesowały, a jeśli nawet, to są to rzeczy poufne. Ale o niczym sensacyjnym, codzienna rutyna.

Detektywi zadowolili się taką odpowiedzią.

— Czy Pautler sprawiał wrażenie, że się czegoś boi? Był zdenerwowany, roztrzęsiony?

Wesley, mający za sobą wiele trudnych negocjacji handlowych, w których pozornie niewinne pytania służą wybadaniu zamiarów kontrahenta, z łatwością domyślił się, do czego policjanci zmierzają.

— Chodzi panom o to, czy bał się o swoje życie? A jakim niby cudem miał przewidzieć, że trafi na strzelającą wariatkę?

— Pautler nie zginął od kuli Nancey Albrough.

— Co?! — na twarzy Wesleya odmalował się wyraz niepomiernego zdumienia. — Przecież zginął w czasie tej masakry!

— Ktoś wykorzystał okazję, żeby go zabić i zrzucić winę na tamtą kobietę.

— Ale kto?

— No właśnie próbujemy to ustalić. Co Pautler robił na Sto Trzydziestej Szóstej? Został tam przez pana posłany?

— Nie, dlaczego? W ogóle nie wiedziałem, że wyszedł z pracy. Zresztą nie było mnie w biurze, miałem sprawę do załatwienia.

— Jaką i gdzie?

— Prywatną.

— To znaczy jaką?

Wesley popatrzył na Shepparda jak na idiotę, który wysłuchawszy wyjaśnienia, że przejścia nie ma, pyta, którędy można przejść.

— Prywatną znaczy, że się nie opowiada o niej osobom postronnym, policji też nie.

Sheppard spojrzał na McWane’a, który — jako mający z nich dwóch mniej przyjemną fizjonomię — wkraczał w takich przypadkach do akcji. Ten uniósł się z fotela, przechylił przez biurko, zbliżył do twarzy prezesa i przybierając jedną ze swoich groźniejszych min, wysyczał:

— Posłuchaj pan, to jest dochodzenie w sprawie morderstwa, tu nie ma spraw prywatnych, chyba że chce pan spędzić kilka nocy w Rikers Island za utrudnianie śledztwa.

Wesley lekko się odsunął i wcisnął przycisk interkomu.

— Pozwolą panowie w takim razie, że skonsultuję się najpierw z moim adwokatem. Theodoro, poproś mecenasa Rowella.

McWane pomyślał, że sekretarka już w kołysce musiała wyglądać tak jak teraz, skoro nadano jej imię pozbawione jakiejkolwiek erotycznej nuty. Norma Jeane Baker z pewnością nigdy nie wybrałaby go na pseudonim.

Na prawnika czekali w milczeniu, a kiedy wszedł, Wesley wprowadził go w sprawę, szepcząc mu na ucho.

Rowell, o głowę niższy od swego chlebodawcy, wysłuchał go z uwagą, pomrukując na przemian „tak, rozumiem” i „no jasne”, po czym przeniósł wzrok na detektywów.

— Dla pana Wesleya konieczność zachowania celu swojego wyjścia w dyskrecji jest nadrzędna i gotów jest nawet okupić to pobytem w więzieniu, który przecież — z czego panowie doskonale zdają sobie sprawę — nie potrwałby długo. Nie chcąc jednak rzucać policji kłód pod nogi, bo wyjaśnienie śmierci naszego cenionego pracownika leży mu na sercu, gotów jest podać, gdzie był, pod dwoma wszakże warunkami. Pierwszy, zachowają to panowie dla siebie, pan Wesley zapewnia, a ja mogę potwierdzić, że nie ma to najmniejszego związku ze strzelaniną czy śmiercią Pautlera, natomiast ujawnienie mogłoby mieć przykre reperkusje dla prywatnego życia pana Wesleya. Drugi warunek jest taki, że nie będą panowie ścigać osoby, z którą pan Wesley się spotkał, ani jego, chociaż to spotkanie odbyło się na granicy prawa.

„Na granicy prawa” było eufemizmem oznaczającym tego prawa złamanie, a nadęta przemowa Rowella właściwie wszystko detektywom wyjawiła. Nie po raz pierwszy natrafiali na podobną przeszkodę w uzyskaniu zeznań od świadka. Jak to kiedyś ujął ich kapitan: „Życie policjanta byłoby prostsze, gdyby ci ludzie nie pieprzyli się jak króliki, a potem nie starali się za wszelką cenę tego ukryć.”

— Co do dyskrecji, gwarancji dać nie możemy — powiedział Sheppard — ale nie będziemy o tym trąbić na prawo i lewo i jeśli owo spotkanie rzeczywiście nie wiązało się z zabójstwem, to pani Wesley o niczym się nie dowie. Co do działania na granicy prawa, hm, bez innych dowodów trudno byłoby nam wszcząć śledztwo, skoro przyznanie się łatwo może zostać odwołane.

Teraz Rowell zaczął szeptać na ucho swemu mocodawcy. Wesley wydawał się z początku nieprzekonany, ale w końcu skinął głową.

— Spotykam się z jedną… panią. To call girl. Nie zwykła prostytutka, ale wykształcona kobieta z klasą, tylko dla dżentelmenów.

Dlaczego mężczyźni o aparycji Wesleya chodzą do prostytutek — bo jakiegokolwiek określenia by użyć, prostytucja pozostawała prostytucją — było zarówno dla Shepparda, jak i McWane’a zagadką. Sami z takich usług nie korzystali, choć McWane coraz częściej o tym myślał. Jakoś nie mógł zmobilizować się do szukania partnerki, nie wiedział, czy rzeczywiście ma siłę i ochotę budować nowy związek, a naturalne potrzeby dochodziły do głosu. Ale mimo że od rozwodu minęło pięć lat, coś go powstrzymywało od pójścia do prostytutki i bynajmniej nie fakt, że było to nielegalne.

— Jak się nazywa?

— To naprawdę konieczne?

Wesley spojrzał na adwokata, ale odpowiedział mu Sheppard.

— Konieczne, świadek musi potwierdzić pańską wersję.

— Ale właściwie po co? Podejrzewają mnie panowie o zabicie Pautlera? Dlaczego miałbym go zabijać? Poza tym byłem na Manhattanie, a nie w Queens. A nawet gdybym był na tej Sto Trzydziestej Szóstej, to skąd miałbym wiedzieć, że Pautler tam będzie? Nie rozmawiałem z nim wcześniej tego dnia, możecie sprawdzić billingi!

— Mógł panu powiedzieć, gdzie będzie, nawet tydzień wcześniej. Ale to bez znaczenia. Pytamy o alibi wszystkich, z którymi rozmawiamy, dużo nam czasami mówi, kiedy ktoś zaczyna kręcić albo za nic nie chce ujawnić, gdzie był.

Nie do końca odpowiadało to prawdzie, pytanie o alibi zadawało się zwykle w przypadku podejrzeń (inna sprawa, że nie musiały być mocne ani ugruntowane), ale w tej sprawie podejrzany nie rysował się nawet na odległym horyzoncie, więc detektywi szukali trochę po omacku. Adwokat nie próbował im w tym przeszkodzić, najwyraźniej specjalizował się w sprawach gospodarczych, a nie karnych.

Wesley jeszcze chwilę zwlekał, ale po jego minie widać było, że uległ.

— No dobrze, ma na imię Misty.

— To jej prawdziwe imię? Jak brzmi jej nazwisko?

Na twarzy prezesa odmalował się wyraz lekkiego zaskoczenia, jakby dopiero teraz uświadomił sobie, że nie dysponuje informacjami, których detektywi od niego oczekują.

— Naprawdę nie wiem. Nie zawierałem przecież z tą panią żadnej pisemnej umowy. Mogę wam dać jej numer telefonu.

— Poprosimy.

McWane zanotował numer, który Wesley podyktował z pamięci. Najwyraźniej był na tyle przezorny, by nie zapisywać go w komórce, która mogła wpaść w ręce żony.

— Czy ktoś z firmy mógł życzyć Pautlerowi śmierci?

— Nie, skąd! — Wesley gwałtownie zaprzeczył, ale po namyśle dodał: — To znaczy, nie wiem. Jak panowie sami zauważyli, firma jest za duża, żebym orientował się w relacjach między poszczególnymi pracownikami. Ale nie wydaje mi się, Pautler był spokojnym, ugodowym człowiekiem. Powiedziałbym nawet: nudnym. Jak klasyczny księgowy.

— Żadnych nielegalnych interesów nie próbował?

— Pautler? Skąd, to był kryształowo uczciwy człowiek.

— Z naszych doświadczeń wynika, że do kryształowo uczciwych ludzi rzadko kto strzela.

— No nie, trzymam rękę na pulsie, gdyby Pautler coś kombinował, z pewnością bym to prędzej czy później zauważył. A skoro sprawy zaszły już tak daleko, że ktoś miałby z powodu przekrętów go zabijać, to dawno żywiłbym jeśli nie pewność, to przynajmniej podejrzenia, że nie wszystko jest jak należy.

Detektywi musieli przyznać, że to mocny argument.

— Chociaż… — Wesley zawahał się.

— Chociaż co?

— Nie, to nie może być istotne.

Sheppard dostrzegł, że McWane, jako ten bardziej krewki z nich dwóch, jest bliski powiedzenia Wesleyowi paru słów do słuchu, i ubiegł go, mówiąc spokojnie, ale dobitnie:

— W sprawie o morderstwo istotne są nawet najdrobniejsze detale, więc słuchamy.

— Nie chciałbym obrzucać nieżyjącego człowieka błotem, ale w życiu prywatnym nie był taki kryształowy, jak w zawodowym.

— To znaczy?

— Miał romans z naszą sekretarką.

— Z Theodorą?!

Odkrycie, że Theodora ma życie seksualne, było dla McWane’a takim samym szokiem jak wtedy, kiedy odkrył, że życie seksualne ma jego córka. Z tą różnicą, że teraz nie chciał zabijać współodpowiedzialnego (ten już zresztą nie żył), tylko dziwił mu się, że ładną żonę — bo choć pani Pautler podczas rozmowy była zasmarkana i czerwona od płaczu, nie dało się nie dostrzec jej urody — zdradzał z brzydką sekretarką. I Wesley, i Pautler stanowili doskonałą ilustrację tezy, że męskie pożądanie chadza najdziwniejszymi ścieżkami.

— Z Theodorą.

— Skąd pan wie?

— A bo zjawił się tu jej mąż, żeby z tymi dwojgiem się rozmówić. Starałem się nie podsłuchiwać, ale żeby mi się udało, musiałbym znaleźć się poza Nowym Jorkiem, tak na siebie naskakiwali.

— Doszło do rękoczynów?

— Nie. Mąż Theodory był bardzo agresywny, ale tylko werbalnie.

— A co takiego mówił?

— To, co się normalnie w takiej sytuacji mówi: że jak Pautler będzie dalej dobierał się do jego żony, to go zabije.

McWane z Sheppardem popatrzyli na siebie. Wesley dostrzegł tę wymianę spojrzeń.

— Chyba panowie nie sądzą, że…? Nie, to wykluczone, trudno mi sobie wyobrazić, że kogoś miałby uderzyć, a co dopiero zabić, w gniewie po prostu mówi się takie rzeczy.

Detektywi wiedzieli, że ma rację. Ci, którzy zabijali, na ogół nie uprzedzali o swoich planach. Niemniej jednak zdarzało się, że ktoś szermował podobnymi groźbami, a potem rzeczywiście je realizował, tyle że w chwili ich wygłaszania nie nosił się z takim zamiarem. W każdym razie męża Theodory musieli sprawdzić.

— Czyli pan go zna?

— Tak samo jak panią Pautler. Przychodził na nasze firmowe przyjęcia, kiedy były otwarte dla rodzin pracowników.

Detektywi podziękowali prezesowi, zapowiadając, że będzie musiał jeszcze pojawić się na posterunku, złożyć i podpisać oficjalne zeznanie. W sekretariacie zatrzymali się, żeby zapytać Theodorę, gdzie zastaną jej męża. Teraz uświadomili sobie, że sekretarka nie jest naburmuszona, tylko smutna.

— Powiedział panom o…? — słowo „romans” nie przeszło jej przez gardło.

— Tak — obaj skinęli głowami.

— Jonathan nie zabił Gerarda, tego jestem pewna.

— A skąd pani wie, że ustaliliśmy, że nie zabiła go Nancey Albrough?

Theodora zmieszała się.

— No… dotarł do mnie akurat ten fragment panów rozmowy z prezesem.

Był to eufemizm oznaczający, że podsłuchiwała.

— Niezależnie od pani zapewnień co do niewinności Jonathana, musimy z nim porozmawiać. Gdzie go teraz znajdziemy?

Sekretarka popatrzyła na zegar ścienny w formie tarczy strzelniczej.

— O tej porze w pracy, w Bloomingdale’s na Lexington Avenue. Jest sprzedawcą w dziale z garniturami.

— Jeszcze jego nazwisko.

— Avner. Jonathan Avner.

— Jak się dowiedział, że ma pani romans z kolegą z pracy?

Theodora rozłożyła ręce w geście mówiącym, że stanowi to dla niej zagadkę.

— Sama chciałabym wiedzieć. Jestem w stanie zrozumieć, że ktoś z pracy się domyślił, mimo że staraliśmy się być bardzo dyskretni, ale z Jonathanem nie utrzymywaliśmy prywatnych kontaktów z nikim z firmy. Owszem, przychodził na te przyjęcia integracyjne, ale wtedy był cały czas przy mnie — nie dlatego, że go pilnowałam, tylko Jonathan niepewnie czuje się wśród ludzi, których dobrze nie zna — i gdyby ktoś coś chlapnął, od razu dotarłoby to do moich uszu.

— Może przypadkiem gdzieś was zobaczył?

— Nawet jeśli, to co? Publicznie się nie obściskiwaliśmy, a nie ma nic podejrzanego w tym, że wybrałam się gdzieś z kolegą z pracy. Nie, ktoś musiał donieść. Z czystej, bezinteresownej złośliwości. Ludzie potrafią być podli.

Sheppardowi omal nie wymsknęła się uwaga, że na skali podłości zdradę uplasowałby jednak wyżej niż donosicielstwo, ale w porę się powstrzymał. Był policjantem, nie pastorem, do jego zadań należało łapanie przestępców, a nie umoralnianie świadków.

— Czy pani wie, dlaczego Gerard wyszedł tamtego dnia z pracy?

— Nie mam pojęcia.

— Jeśli Gerarda nie zabił pani mąż, to kto? Ma pani jakieś podejrzenia?

— Może jego żona. Skoro podejrzewacie jednego zdradzanego, to dlaczego nie drugiego?

W sumie było to słuszne pytanie. Pani Pautler wydawała się wprawdzie autentycznie zrozpaczona, ale kiedy policjanci z nią rozmawiali, nie wiedzieli jeszcze, że mąż ją zdradzał, i nie mogli spojrzeć na jej rozpacz przez pryzmat tej wiedzy. Poza tym jedno nie wykluczało drugiego: kiedy motywem była zraniona miłość, morderca niejednokrotnie opłakiwał swoją ofiarę. Opłakiwał śmierć człowieka, którego kochał, bo nie widział związku między tą śmiercią a swoim działaniem. Dla niego ukochany umarł w chwili, gdy zdradził, reszta była naturalną konsekwencją tej niegodziwości.

Ryzyko, że Wendy Pautler im ucieknie, jednak nie istniało i detektywi postanowili porozmawiać najpierw z Avnerem, którego jeszcze nie przesłuchiwali. Chcieli wyrobić sobie opinię na jego temat, żeby ocenić — gdyby śmierć Pautlera rzeczywiście była wynikiem miłosnych zawirowań — które ze zdradzonych współmałżonków bardziej skłonne było dokonać zbrodni.

Nie pomknęli jednak swoim nieoznakowanym fordem w stronę tunelu Queens Midtown, gdyż po przekręceniu kluczyka w stacyjce silnik jedynie zachrypiał, obwieszczając, że na normalną pracę nie ma siły.

— Cholerny grat! — Sheppard walnął ręką w kierownicę. — Popsuł się.

— A zatankowałeś?

Raz Brianowi rzeczywiście się zdarzyło, że zapomniał, i najedli się wstydu, kiedy ich wóz w gwałtowny sposób zaprzestał pościgu za przestępcą, omal nie powodując karambolu pozostałych radiowozów.

— Tak, przedwczoraj do pełna.

— No, to trzeba naprawić.

McWane wygramolił się z samochodu i otworzył maskę. W wojsku nauczył się trochę mechaniki i w razie kłopotów to on wkraczał do akcji. Zwykle skutecznie, ale tym razem biedził się dość długo, by w końcu oznajmić:

— Coś z elektryką, ale co konkretnie, to nie mogę znaleźć. Zresztą nawet jakbym znalazł, to pewnie bez części zamiennych nie da rady. Trzeba do warsztatu.

Brian wyjął komórkę i zadzwonił do intendentury, by załatwili holowanie samochodu do warsztatu, a im przysłali sprawny wóz.

— Zepsuł się? Może nie zatankowałeś?

— Przestańcie w końcu! — zirytował się Sheppard. — Raz zapomniałem, a wypominacie mi, jakbym uważał, że samochody jeżdżą na powietrze.

— A myśmy myśleli, że chciałeś przetestować, czy jednak nie pojedzie na powietrze — docinki zbyt rozmówcę bawiły, by miał ochotę z nich rezygnować.

— Dacie nam ten drugi wóz? — zapytał kwaśno Sheppard, uświadamiając sobie, że apele do sumienia złośliwych bliźnich to głos wołającego na puszczy.

— Sorry, nie mamy nic wolnego.

— Nie żartuj!

— Tym razem jestem serio śmiertelnie poważny. Wczoraj goniliśmy jednego łebka i jesteśmy kompletnie porozbijani, urządził nam jatkę jak w „Mistrz kierownicy ucieka”. Genialny film zresztą, oglądałem, jak miałem piętnaście lat i…

— To co mamy zrobić? — Shepparda nie interesowały filmowe fascynacje intendenta.

— Weźcie swoje prywatne.

— Nie ma głupich, nie zwracacie wtedy ani za paliwo, ani za amortyzację, a cena galona już nie taka niska jak kiedyś. Nie stać mnie na dopłacanie do służby, mam dwoje dzieci na utrzymaniu. Zresztą z jakiej racji?

— No to musicie zaczekać.

— Prowadzimy sprawę morderstwa!

— Denat wam nie ucieknie — zaopatrzeniowiec nie przejął się tym argumentem. — Załatwcie w tym czasie papierkową robotę, na pewno macie zaległości na kilometr. A jak już koniecznie musicie gdzieś pojechać, to weźcie…

— Taksówkę? — Brianowi przyszedł do głowy ten sposób rozwiązania problemów transportowych.

— Miałem na myśli metro. Czasy Giulianiego się skończyły i policji nie stać na takie ekstrawagancje, żeby funkcjonariuszom opłacać przejazdy taksówkami.

— Metro? — Sheppard nie był pewien, czy się nie przesłyszał.

— Taki podziemny pociąg — intendent postanowił znowu błysnąć swoim poczuciem humoru. — Bardzo wygodny, nie stoi w korkach i jeździ na prąd, więc nie rozkraczy się z powodu braku benzyny.

— Ile będziemy musieli czekać na samochód? — Sheppard pominął te komentarze.

— Myślę, że do jutra się pozbieramy. Zresztą jeśli usterka waszego nie jest zbyt poważna, to może nawet dostaniecie z powrotem swój.

— A nie dałoby się naprawić naszego jeszcze dzisiaj?

— Nie ma mowy, w warsztacie mają tyle roboty, że nie wiedzą, w co najpierw ręce włożyć.

Sheppard uznał, że dalszymi prośbami nic nie wskóra, zakończył rozmowę i zdał z niej relację Johnowi, który mimo swej wcześniejszej diagnozy wciąż dłubał pod maską. Tego perspektywa przejażdżki metrem bynajmniej nie zmartwiła.

— Może być ciekawe doświadczenie.

Nie było tak, że nigdy metrem nie jechali, ale okazało się, że Brian musiał sięgnąć pamięcią półtorej, a John dwie dekady wstecz, by przypomnieć sobie, kiedy ostatni raz korzystali z komunikacji miejskiej.

Zapytali przechodnia o najbliższą stację metra i kierując się jego wskazówkami, dotarli na Greenpoint Avenue, skąd odchodziła linia G. Podczas gdy Brian dowiadywał się w okienku, ile kosztuje przejazd i jak za niego zapłacić, McWane przestudiował schemat połączeń.

— Musimy przesiąść się najpierw na E, a potem na R — poinformował partnera, kiedy ten pomachał mu przed oczami MetroCard. — Ile biorą za ten luksus?

— Dwa dwadzieścia pięć, ale kupiłem bilet na cały dzień, skoro samochodu nie będziemy mieć do jutra. Osiem dwadzieścia pięć i możemy bez przeszkód kursować po całym Big Apple.

Przeszkody jednak się pojawiły i to już podczas przechodzenia przez bramki. Kołowrotek przepuścił Shepparda, ale McWane’a zatrzymał. Ten, rozzłoszczony, zaczął kopać w metalowe pręty.

— Daj spokój, jesteśmy stróżami prawami.

— Przecież nie łamię prawa, tylko je egzekwuję, zapłaciliśmy, a to dziadostwo nie chce mnie przepuścić, bo się zacięło.

— Może wcale nie, może zablokowało się przepisowo, bo ta jedna karta nie wystarcza na nas dwóch.

Sheppard miał rację. Kupując MetroCard, dowiedział się, że przy jednorazowych przejazdach może z niej korzystać kilka osób, potem zdecydował się jednak na bilet całodniowy, ale nie dopytał już albo nie dosłyszał, że ten jest przeznaczony tylko dla jednego pasażera, więc po przejściu przez kołowrotek trzeba odczekać kwadrans, by karta ponownie zadziałała. Dokupili drugą i tym razem rzeczywiście bez przeszkód dojechali do stacji Lexington Avenue/59th Street.

— Dobrze, że to nie styczeń — powiedział Sheppard, kiedy znaleźli się na peronie, a pociąg zniknął w tunelu.

— Dlaczego?

— Jakiś pacan zorganizował akcję jeżdżenia metrem bez spodni, z kilka tysięcy ludzi wsiadało do wagonów i rozbierało się do gatek, to znaczy tylko od dołu, górę sobie zostawiali.

— Że im zimno nie było, przecież w styczniu śnieg leżał.

— Zidiocenie osłabia bodźce czuciowe. — Brian wyraźnie miał wyrobioną niepochlebną opinię na temat happeningu.

— A ja tam na damskie gołe nogi chętnie bym popatrzył — John uznał, że on opowie się za.

Z braku nagich damskich nóg przyjrzał się innemu dziełu sztuki, mozaice na ścianach stacji, przedstawiającej kwitnące drzewo, buty i żółte kubki parującej kawy2. Z jednego z nich wypływał napis: In dreams begin responsibilities3.

— Jak to rozumiesz? — szturchnął Briana, który dla odmiany podążał wzrokiem za zgrabną dwudziestolatką, bynajmniej nie zmieniając zdania w sprawie happeningu: uważał, że kobieta ubrana może mieć w sobie więcej erotyzmu niż naga.

— Co?

— Tę sentencję.

Sheppard przeczytał ją, rozważył, po czym oznajmił:

— W ogóle nie rozumiem. Poeci są dla mnie za mądrzy, jeśli mam już coś czytać, to Cobena albo Browna.

Tym niewyszukanym gustem literackim Sheppard i tak przewyższał McWane’a, który czytywał jedynie gazety, a w nich głównie dział sportowy.

Nie musieli wychodzić na powierzchnię, bo ze stacji było bezpośrednie przejście do Bloomingdale’s. Szukając działu z garniturami, rozmawiali o zakupach.

— Moja Connie jak wejdzie do sklepu, to przepadła — powiedział Brian. — Kocham ją, ale gdybym pierwszy raz zobaczył ją w jakiejś galerii, to nigdy bym do niej nie startował. Obłęd w oczach, pożądanie wszystkiego, co jest po promocyjnej cenie, wytrzymałość triathlonisty w pokonywaniu ciągów handlowych…

— Jak to kobieta — zauważył McWane, nie przejmując się poprawnością polityczną. — Kiedyś pokazywali w telewizji taki eksperyment: facet i babka mieli wejść do sklepu i kupić konkretną rzecz. Facet poszedł prosto do właściwego działu, kupił koszulę, którą kazano mu kupić, i wrócił do wyjścia. Zajęło mu to dziesięć minut. Babkę po pięciu metrach coś zainteresowało, zaczęła oglądać, przymierzać, w efekcie wyszła ze sklepu po dwóch godzinach z dwiema torbami zakupów, tylko bez tego, co miała kupić.

Brian uśmiechnął się rozbawiony.

— Muszę opowiedzieć to mojej żonce. Są garnitury.

McWane obrócił głowę we wskazanym kierunku.

— Właściwie to musiałbym sobie sprawić jeden do roboty. Jak oglądam Law & Order4, mam kompleksy, że tamci detektywi tak elegancko, w gajerkach, a my jak jakieś łachudry.

Obaj z Sheppardem nosili się oczywiście po cywilnemu, i to raczej w luźniejszym stylu: dżinsy, swetry, dżinsowe lub skórzane kurtki, niekiedy stroju dopełniała bejsbolówka.

— Już cię widzę w garniturze: przecież ty jesteś z tych, co gajerek wkładają dwa razy w życiu, na ślub i na pogrzeb.

— Nieprawda, jak zeznaję w sądzie, też ubieram się w garnitur.

— Bo cię sędzia pogoniła.

McWane skrzywił się na to wspomnienie. Jako młody funkcjonariusz był przekonany, że policjanci mają dyspensę od eleganckiego stroju w sali sądowej. Surowa sędzia Monroe wyprowadziła go z błędu, pytając, czy zeznawać przyszedł prosto z jakiejś akcji pod przykrywką, w której musiał nosić się jak lump, a kiedy nieopatrznie przyznał, że nie, zagroziła mu jednodniowym aresztem za obrazę sądu.

Z obsługi działu z garniturami widać było same kobiety, więc detektywi zapytali o Jonathana Avnera.

— Właśnie ma przerwę — powiedziała niewysoka blondynka z uroczymi dołkami w policzkach. — Pewnie jest w kantynie. Zawołać go?

— Poprosimy.

Dziewczyna sięgnęła po komórkę.

— Jonathan? Panowie z policji do ciebie.

— …

— Nie wiem. Przyjdź tu, to się dowiesz.

Rozłączyła się i popatrzyła na policjantów, dłużej zatrzymując wzrok na Sheppardzie. McWane pomyślał, że z wiekiem staje się dla młodych kobiet przeźroczysty.

— Zaraz będzie.

„Zaraz” trwało dobre pięć minut, ale w końcu Avner się zjawił, żując jeszcze niedokończony posiłek. Podobnie jak jego żona odznaczał się mało atrakcyjnym wyglądem, mimo trzydziestu paru lat na głowie miał naturalną tonsurę, a chociaż nie był otyły, to brzuch wylewał mu się zza paska spodni. McWane musiał przyznać, że rozumie, dlaczego Theodora rozejrzała się za innym partnerem do seksu.

— Przepraszam, akurat jadłem.

— Nie szkodzi. Zna pan niejakiego Gerarda Pautlera?

Na ziemistej twarzy sprzedawcy pojawił się wyraz takiej nienawiści, że nawet gdyby detektywi nie rozmawiali uprzednio z jego żoną i przełożonym Pautlera, teraz domyśliliby się, co jest na rzeczy.

— To kolega z pracy Theodory. Słyszałem, co się stało. Straszne.

Ton odpowiedzi całkowicie przeczył jego minie. A słówko „straszne” zabrzmiało nawet bardzo przekonująco.

McWane ostentacyjnie westchnął.

— Wie pan co? Nie musi pan przed nami grać. Jesteśmy po rozmowie z pana żoną i jej szefem, wiemy o zdradzie i awanturze. Więc lepiej będzie, jak od razu zacznie pan mówić prawdę. Inaczej my będziemy się irytować, a panu zrobi się głupio, kiedy po paru zdaniach udowodnimy, że są kłamliwe.

Avner lekko poczerwieniał.

— No dobrze. Może to niezbyt szlachetne, ale jakoś wcale mi nie żal, że gryzie ziemię. Ta wariatka i tak by kogoś zastrzeliła, lepiej że takiego gnoja niż jakiegoś porządnego człowieka.

Wskazanie na Nancey Albrough jako sprawczynię i wcześniejsze kłamstwo pokazywały, że Theodora nie ostrzegła męża, iż policjanci planują z nim porozmawiać. Albo była przekonana o jego niewinności, więc ostrzeżenie uznała za zbędne, bo niewinnemu człowiekowi nic przecież nie może grozić, albo przeciwnie, podejrzewała jednak, że jej mąż wykorzystał okazję, by rozprawić się z mężczyzną przyprawiającym mu rogi, i chciała, żeby policja do tego doszła.

— Ta wariatka, jak ją pan określił, Pautlera akurat nie zabiła.

— Nie? Myślałem, że zginął w tej strzelaninie.

— Zginął w tej strzelaninie, ale do niego strzelił ktoś inny.

— Aha.

— Gdzie pan wtedy był?

Avner popatrzył na Shepparda, który zadał to pytanie, takim wzrokiem, jakby chciał się upewnić, czy detektyw zabrał ze sobą mózg z komisariatu.

— Że niby to ja go zabiłem?

— Tym mu pan groził.

— Panu się nie zdarzyło? I to z błahszego powodu niż ten, że facet wydymał panu żonę?

Sformułowanie zawierało — może niezamierzenie — sugestię, że Sheppard też jest zdradzany przez żonę, a temu taka kalumnia rzucona na jego ukochaną Connie gwałtownie podniosła ciśnienie. Był bliski wybuchu, a że zwykle trzymał emocje na wodzy, wybuch zapowiadał się groźnie. McWane to dostrzegł i wkroczył.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.