© Copyright by Paweł Pollak 2014
Prosimy o korzystanie z legalnych kopii utworu i dziękujemy tym, którzy tak robią. Twórca zostaje w ten sposób wynagrodzony za swoją pracę, czytelnik zaś ma pewność, że czyta autorską, a nie zmienioną wersję utworu.
***
Na ekranie pojawił się pasek z napisem Breaking news, więc Edward James Harrison uniósł głowę znad czytanej książki. Od pewnego czasu wiadomości go nudziły, z nawyku sięgał po prasę i włączał telewizor, ale w gazecie przebiegał tylko wzrokiem nagłówki i fragmenty artykułów, a w trakcie oglądania CNN uciekał od rzeczywistego świata w świat powieści.
Podnieceni reporterzy informowali o kolejnym szaleńcu, który chwycił za broń i zaczął strzelać do ludzi wokół. Jednak i ta sensacyjna wiadomość nie zrobiła na Harrisonie większego wrażenia. Nawet na ogromne nieszczęścia człowiek staje się nieczuły, jeśli regularnie się powtarzają, a tak, niestety, było z masakrami. Niecały rok temu wojskowy psychiatra w bazie Fort Hood w Teksasie zastrzelił trzynaście osób, a nie dalej jak przed tygodniem kierowca z hurtowni piwa w Connecticut zabił ośmiu współpracowników. Ponadto Harrison jako prokurator musiał przywyknąć do morderstw, wypracować sobie chłodne podejście, bo emocje nie pomagały w doprowadzaniu zabójców za kratki.
Już miał wrócić do Dostojewskiego — coraz chętniej sięgał po klasykę, a że amerykańską całą znał, zwrócił się ku drugiej wielkiej literackiej nacji — kiedy z ekranu padło słowo, które sprawiło, że wziął pilota i podgłośnił.
Owym słowem było „Queens”. Masakra rozgrywała się nie w odległym Teksasie czy sąsiednim Connecticut, tylko tutaj, w Nowym Jorku. W dzielnicy będącej pod jurysdykcją jego urzędu. To oznaczało, że jego wolny dzień dobiegł końca.
I rzeczywiście, wypowiedzi reporterów zagłuszyła melodia America the Beautiful z odłożonej na stolik komórki. Bez spoglądania na wyświetlacz wiedział, kto dzwoni.
— Włącz CNN — powiedziała Amanda Cooper swoim ciemnym, lekko nosowym głosem, tak przyjemnie brzmiącym w odróżnieniu od piskliwych głosików słodkich blondynek.
— Właśnie zacząłem oglądać.
— To nie przeszkadzam. Zdzwonimy się, jak będziemy wiedzieli więcej.
Odłożyła słuchawkę bez żadnego „cześć” czy „na razie”. Kiedy trzeba było działać, jego młoda asystentka stawała się uosobieniem efektywności. Nie chciała ryzykować, że wskutek wymiany grzecznościowych zwrotów nie dotrze do nich jakiś istotny szczegół.
Harrison skupił się na telewizyjnym obrazie, na którym z okien mieszkania w trzypiętrowej kamienicy buchał gęsty dym. Informację, przy jakiej ulicy znajduje się budynek, reporter już podał albo pominął, a Harrison sam nie potrafił zlokalizować, w której części Queens rozgrywa się ten dramat. Z relacji dziennikarza wynikało, że sprawca, a właściwie sprawczyni — co było nietypowe, w zdecydowanej większości takich masakr dokonywali mężczyźni — oddała najpierw strzały w tym mieszkaniu, potem je podpaliła i na piechotę udała się w stronę Jamaica Hospital Medical Center, strzelając po drodze do przechodniów. Wymienione w nazwie szpitala osiedle, Jamaica — bynajmniej nie zamieszkane w większości przez imigrantów z karaibskiej wyspy — umiejscowiło Harrisonowi zdarzenia. Skoro sprawczyni nie wzięła samochodu, podpalone mieszkanie musiało znajdować się w miarę blisko lecznicy.
Reporter oddał głos koledze, który stał przy policyjnych taśmach odgradzających wejście do szpitala. Ten zrobił na Harrisonie nieprzyjemne wrażenie, niezbyt potrafił ukryć, że bardziej cieszy go, że ma okazję relacjonować coś sensacyjnego, niż martwi tragedia ranionych i zabitych ludzi i ich rodzin. Na razie były trzy śmiertelne ofiary, dwie w tym podpalonym mieszkaniu, trzecią osobę kobieta zastrzeliła po drodze, bilans ze szpitala nie był jeszcze znany, ale dochodząca stamtąd kanonada uzasadniała obawy, że na tych trzech się nie skończy.
NYPD i SWAT musiały dotrzeć na miejsce już po wejściu przez kobietę do szpitala, inaczej z pewnością nie dostałaby się do środka. Teraz nie miała szans na opuszczenie go inaczej niż w trumnie lub w kajdankach. Z zawodowego punktu widzenia to, czy zabójczyni przeżyje, interesowało Harrisona najbardziej. Nie chciał się do tego przed sobą przyznawać, ale wolałby, żeby dosięgła ją kula wystrzelona czy to z własnego, czy z policyjnego pistoletu. Przy takim czynie psychiatrzy obrony mieli szerokie pole do popisu i niejednokrotnie z dobrym skutkiem udowadniali, że sprawca działał w amoku, za który przecież nie odpowiadał.
CNN wróciła do pierwszego reportera, bo ten miał najświeższe informacje: zidentyfikowano zwłoki w mieszkaniu, byli to 41-letni Richard Albrough i jego 8-letni synek Richard junior. Obaj zginęli od strzałów w głowę. Richard senior rozszedł się niedawno ze swoją żoną Nancey, zdobywając prawo do opieki nad chłopcem. Sąd uznał, że mający stałą pracę informatyk zapewni dziecku lepszy byt niż bezrobotna matka. Argumenty Nancey, że jest bezrobotna, bo utrzymywał ją mąż, a ona zajmowała się domem, sędziego nie przekonały. Z tych faktów reporter wnioskował, choć nie miał dowodów, że to Nancey Albrough dokonała zemsty na byłym mężu, a wiedząc, że nie będzie mogła zajmować się synem, zastrzeliła również i jego, by oszczędzić mu życia bez rodziców.
To nie wyjaśniało, dlaczego kobieta strzelała dalej i czego szukała w szpitalu, ale gdyby ta konkluzja była słuszna, mieliby do czynienia z tak zwanym rozszerzonym samobójstwem: zdesperowany człowiek najpierw zabija bliskie mu osoby, którym powinien zapewnić opiekę, ale nie jest w stanie tego zrobić (albo uważa, że nie da rady), a potem samego siebie. Nancey Albrough raczej nie zabijałaby synka, gdyby zakładała, że po tym wszystkim „tylko” trafi do więzienia.
Reporter oddał głos do studia, z którego rozemocjonowany prowadzący pochwalił się, że redakcja zdobyła film pokazujący przejście snajperki od mieszkania do szpitala. Harrison domyślił się, że zdobycie polegało na wypłaceniu okrągłej sumki przechodniowi, który miał na tyle odwagi i przytomności umysłu albo był na tyle chciwy i nierozsądny, że sfilmował strzelającą kobietę komórką, względnie pracownikowi jakiejś firmy, która miała w tamtym rejonie zamontowane kamery przemysłowe.
Pomylił się o tyle, że film został nakręcony normalną kamerą cyfrową, najwyraźniej z okien jakiegoś budynku po drodze. Obraz był kolorowy, kamera prowadzona pewną ręką. Harrison odnotował, że będą musieli zażądać wydania filmu i włączyć go do materiału dowodowego. Zwłaszcza że zauważył coś, co dało mu do myślenia. Kobieta trzymała broń nie pod tym kątem, pod jakim powinna, w każdym razie, jeśli…
Analizę obrazu przerwała mu komórka.
— Oglądasz? — zapytała Cooper i nie czekając na potwierdzenie, dodała: — Na filmie w pewnym momencie jest zbliżenie jej twarzy, technicy porównali już je z wystawionym prawem jazdy, na 95 procent są pewni, że to rzeczywiście Nancey Albrough.
Znowu rozłączyła się bez pożegnania, by nie przeszkadzać mu w śledzeniu relacji dłużej, niż wymagało podanie koniecznej informacji.
Film urwał się, kiedy zabójczyni zniknęła z pola widzenia — operator miał na tyle przyzwoitości, by nie filmować rannych ludzi, zwijających się z bólu na ulicy i wołających o pomoc, może sam pobiegł pomagać — i CNN wróciła do szpitala.
Reporterowi udało się dostać do środka i kamera pokazywała teraz salę porodową, co Harrison wywnioskował ze stojących tam inkubatorów, a dziennikarz chwilę później potwierdził jego obserwację. Inkubatory na szczęście były puste, bo Nancey Albrough ostrzeliwała się, wykorzystując je jako osłonę. Gdyby choć w jednym z nim znajdował się noworodek, policja nie mogłaby prowadzić wymiany ognia. Zwłaszcza że ten ogień nie był zbyt precyzyjny i na podłogę sypały się odłamki szkła i przestrzelone elementy wyposażenia. Na podłogę i na leżące tam zwłoki. Reporter poinformował, że zabitą jest akuszerka Kim Hu, która przed czterema laty odbierała poród pani Albrough. Dziecko urodziło się martwe, za co matka najwyraźniej winiła położną, skoro ją teraz zastrzeliła.
Harrison, mimo że dziennikarze generalnie wzbudzali w nim niechęć, ich żądza sensacji nieodmiennie kojarzyła mu się z oczekiwaniami sępów, że lew zagryzie jakąś antylopę, by miały czym się pożywić, nie mógł nie przyznać, że odczuł podziw dla sprawności, z jaką zdobywali informacje — policja na tym etapie z pewnością nie wiedziała więcej, a być może swą wiedzę czerpała właśnie z telewizyjnej relacji — i dla odwagi reportera i kamerzysty. Weszli tam, gdzie świszczały kule, nie troszcząc się o to, że może ich ugodzić jakiś zabłąkany pocisk.
Nagle zobaczył, że Nancey Albrough chwyta się za ramię i wykrzywia twarz w grymasie bólu. Została trafiona! Z napięciem czekał, czy skłoni ją to do poddania się albo do zakończenia sprawy przez wycelowanie broni w samą siebie, ale nie. Zacisnęła zęby i podjęła wymianę ognia.
Harrison usiłował dostrzec, czy do wkroczenia do akcji nie szykują się SWAT-owcy. Było to o tyle trudne, że kamera siłą rzeczy skupiała się na negatywnej bohaterce zdarzeń. Nic jednak się nie działo, okienna szyba nie rozprysła się w drobny mak pod butami komandosów, nie padał rozstrzygający strzał. Może dowódcy uznali, że skoro zabójczyni została osaczona i cywilom nie grozi już niebezpieczeństwo, należy wziąć ją żywcem. I że nie ma potrzeby narażać komandosów, skoro policja w sumie kontroluje sytuację. Atak przez okno wymagał niesłychanej koordynacji, policjanci musieliby zaprzestać ognia dokładnie w chwili wtargnięcia komandosów, żeby żadnego z nich nie postrzelić i żeby nie dać czasu kobiecie na zwrócenie się przeciwko interweniującym. Może zwlekano, licząc na to, że policyjny ostrzał zakończy się sukcesem, na co, wziąwszy pod uwagę zranienie napastniczki, były spore szanse.
Ponownie rozbrzmiała melodia America the Beautiful. Domyślił się, że Cooper postanowiła wykorzystać chwilowe ustabilizowanie się sytuacji na krótką konferencję.
— Rozmawiałam z Goldsteinem, posłał już McWane’a i Shepparda do tej kamienicy.
Kapitan Bernard Goldstein był komendantem 103. Komisariatu Policji w Queens, a John McWane i Brian Sheppard należeli do jego najlepszych detektywów.
— A CSI i Mike?
Michael Sullivan pełnił obowiązki lekarza sądowego w podległym im dystrykcie.
— Też już są. Sprawa medialna, ale zabójstwo jak każde inne, więc normalnie pracują.
To, że wiedzieli, kim jest sprawca, nie zwalniało z konieczności zabezpieczenia śladów i przesłuchania świadków. Te działania miały nie tylko doprowadzić do mordercy, kiedy pozostawał nieznany, ale służyły też zebraniu materiału dowodowego. W innym wypadku pierwszy lepszy obrońca z urzędu zapytałby na rozprawie, skąd wiadomo, że kule wyciągnięte z ciała ofiary pochodzą z broni jego klienta i że to on strzelał, po czym zażądałby uniewinnienia w związku z „uzasadnionymi wątpliwościami”. Z tych czynności nie można było zrezygnować nawet wtedy, gdyby pani Albrough na koniec się zastrzeliła albo zginęła od policyjnej kuli, bo zdarzenie musiało być udokumentowane. Poza wszystkim innym dogłębne wyjaśnienie sprawy mogło pozwolić na uniknięcie podobnych zdarzeń. Tyle że Harrison z biegiem lat miał coraz większe wątpliwości, czy da się wyciągnąć z takiej masakry wnioski, zwiększające w jakiś sposób bezpieczeństwo.
— Mam też informację, której nie podali w telewizji, choć wydają się wiedzieć wszystko. — Amanda również była pełna podziwu dla obrotności dziennikarzy. — Ustaliłam, gdzie kura domowa nabyła takich umiejętności, że strzela jak wyborowy snajper.
— Jak ustaliłaś?
— Poszukałam jej w internecie.
Mimo że Harrison zaczął się posługiwać internetem jakieś piętnaście lat temu, to wciąż dziwił się, gdy znajdował w sieci przydatne dla postępowania informacje. Jakby rzecz, z którą człowiek pierwszy raz zetknął się po czterdziestce, nigdy nie była w stanie tak naprawdę na dobre wejść w jego życie.
— No i?
— Uprawiała strzelectwo, i to z niezłymi wynikami. W strzelaniu do rzutków kilka razy zdobyła mistrzostwo stanu, krajowego wprawdzie nie, ale była w pierwszej trójce i pojechała na olimpiadę.
— Na którą?
— U nas, w Atlancie, w dziewięćdziesiątym szóstym.
— To już dosyć dawno.
— Widać strzelania, podobnie jak jazdy na rowerze, się nie zapomina. Aha, już wtedy nazywała się Albrough, czyli małżeństwem z Richardem byli długo. Nic dziwnego, że jej odbiło. Jak kobieta jest z facetem niemal całe swoje dorosłe życie, a ten ją wyrzuca niczym zużytą ścierkę i jeszcze zabiera dziecko, to ma prawo zalać ją nagła krew.
— Usprawiedliwiasz ją?
— Bynajmniej. Ale nie sposób zamykać oczu na fakt, że coś ją sprowokowało, nie strzela do ludzi dla zabawy. Pomijam już kwestię, że nasze społeczeństwo dało jej karabin z ostrą amunicją do ręki, śrutem nie wyrządziłaby takich szkód.
— Dlaczego śrutem? — nie zrozumiał Harrison.
— Śrutem strzela się do rzutków — wyjaśniła Amanda — tak przynajmniej było w zasadach, które przeczytałam. Gdyby miała dostęp tylko do swojej sportowej broni, nie mielibyśmy czworo zabitych.
— Jeśli przestępca potrzebuje broni, to ją zdobędzie — nie zgodził się Harrison. — Ostatnio takie masakry były w Niemczech, Finlandii i na Słowacji, a w żadnym z tych krajów obywatelom nie wolno posiadać broni.
— Jednak najczęściej masakry zdarzają się w Sta…
Cooper zamilkła, ale Harrison, który śledził cały czas wydarzenia na ekranie, nie musiał pytać, co ją odciągnęło od rozmowy. Dalsze dwie kule trafiły Nancey Albrough: pierwsza w nogę, a kiedy wskutek bólu i zaskoczenia kobieta nie zdołała utrzymać równowagi i upadła, dostała postrzał w pierś. Po paru sekundach, w czasie których stało się jasne, że to ją unieszkodliwiło, znaleźli się przy niej dwaj policjanci. Jeden mierzył z pistoletu na wypadek, gdyby poderwała się do walki, a drugi najpierw kopnięciem usunął karabin z zasięgu jej rąk, a potem zbadał tętno, przykładając dłoń do szyi. Następnie powiedział coś do radiotelefonu. Harrison domyślił się co, widząc, że jego kolega nie opuszcza broni — zagrożenie nie minęło.
— Żyje, wzywają karetkę.
— Raczej pomoc, przecież są na miejscu w szpitalu — zauważyła przytomnie Amanda.
— Racja. Miejmy nadzieję, że ją uratują.
Harrison powiedział to szczerze, mimo wszystko nie życzył nikomu śmierci.
— Oby, ale będziemy mieć przeprawę. — Cooper, choć wcześniej wypowiadała się niemal jak rzecznik obrony, stała jednak po stronie oskarżenia, i to z pełnym przekonaniem, nie należała do tych młodych prawników, którzy zaczepiali się w prokuraturze, nie dostawszy dużo bardziej intratnej pracy w kancelarii adwokackiej. Współczucie dla sprawcy i zrozumienie jego motywów nie oznaczało zgody na to, by zabijał ludzi lub uniknął kary.
— I to niewąską. Ale łatwo prokuratorzy mają tylko w Chinach.
*
Śledztwo potwierdziło informacje podane przez reporterów CNN i ustalenia samej Cooper. Nancey i Richard byli jedną z tych szczęśliwych par, które są ze sobą od liceum. Choć w ich przypadku szczęście w pewnej chwili się urwało. Dlaczego, to pozostało zagadką. Richard nie znalazł sobie młodszej kochanki, na miejsce Nancey nie wprowadziła się do domu żadna kobieta. Mężczyzna zresztą też nie i jedna z hipotez śledztwa, że za rozpadem małżeństwa Albroughów krył się tajony i tłumiony dotąd homoseksualizm męża, upadła. Wtedy detektywi skupili się na martwym noworodku, ale choć Nancey po tym porodzie się załamała i, jak wskazywały dokumenty, leczyła na depresję, to wedle zgodnej relacji świadków jej choroba bynajmniej nie wywołała zniechęcenia Richarda, przeciwnie, cały czas żonę wspierał. Sąsiedzi, znajomi i przyjaciele utrzymywali, że to było dobre i zgodne małżeństwo i że rozwód całkowicie ich zaskoczył. Ale ten brak zwiastunów rozpadu może wyjaśniał reakcję pani Albrough. Nagle, bez ostrzeżenia, z dnia na dzień znalazła się na bruku, odcięta od własnego dziecka.
Biegli psycholodzy orzekli, że Nancey Albrough wskutek ekstremalnego stresu, poczucia całkowitej beznadziei i znalezienia się w sytuacji, z której nie widziała wyjścia, postanowiła ukarać tych, którzy jej zdaniem ponosili za to winę, czyli byłego męża oraz akuszerkę, i zabrać ze sobą na tamten świat synka, by go chronić, co może wydawać się absurdalne, ale z punktu widzenia osoby znajdującej się w takim stanie jak zabójczyni jest w pełni racjonalne. Zdania co do jej poczytalności były w badającym ją zespole podzielone: część oceniła, że diagnoza nie przeszkadza w uznaniu, iż pani Albrough przez cały czas wiedziała, że postępuje źle, a skoro rozróżniała dobro od zła, może zostać za swój czyn pociągnięta do odpowiedzialności, natomiast oponenci twierdzili, że diagnoza implikuje niepoczytalność, jeśli nie stałą, to przynajmniej okresową i postawienie pani Albrough przed sądem nie wchodzi w grę. Tę rozbieżność rozstrzygnęły wyższe tytuły naukowe zwolenników pierwszej opinii.
Przed posiedzeniem sądu strony umówiły się na rozmowę, by zobaczyć, czy uda im się dojść do porozumienia i zawrzeć ugodę. Tak naprawdę ani oskarżenie, ani obrona nie chciały procesu. Prokurator bał się, że ławę przysięgłych przekona słowo „amok”, które obrona będzie odmieniała przez wszystkie przypadki i wtrącała przy każdej sposobności przez cały czas trwania rozprawy, natomiast adwokat wcale nie miał pewności, czy sędziowie przysięgli oprą się presji krwawych zdjęć i płaczących rodzin, które straciły swoich bliskich.
Spotkanie zaplanowano w szpitalu, w którym pani Albrough dokonała zamachu i w którym teraz leżała. Z początku jej stan nie pozwalał na przeniesienie, potem uznano, że skoro leży na innym oddziale, niż strzelała, i dzień i noc jest pilnowana przez policję, zemsta ze strony kolegów Kim Hu jej nie grozi. Oczywiście policjanci nie pilnowali Nancey Albrough, by ją chronić — było to niejako działanie uboczne — tylko żeby uniemożliwić ewentualną ucieczkę. Formalnie Nancey Albrough była aresztowana i miała postawiony zarzut czterokrotnego morderstwa pierwszego stopnia, spowodowania uszczerbku na zdrowiu jedenastu osób: jednego sąsiada, pięciu przechodniów, trzech pracowników szpitala i dwóch policjantów, których dosięgły, na szczęście nie zagrażając ich życiu, wystrzelone z jej karabinu kule, sprowadzenia zagrożenia dla zdrowia i życia wielu ludzi (zarówno przez strzelanie w publicznym miejscu, jak i podpalenie mieszkania), zniszczenia mienia znacznej wartości (tu również chodziło o podpalone mieszkanie, poza tym o podziurawione kulami samochody, zniszczone inkubatory i inny szpitalny sprzęt), a także zarzut nielegalnego posiadania broni, bo posłużyła się niezarejestrowanym karabinem. Gdyby doszło do procesu, Harrison planował naturalnie ograniczyć akt oskarżenia wyłącznie do morderstw, i to trzech, a nie wszystkich czterech. Ofiarę z ulicy, niejakiego Gerarda Pautlera, wedle ustaleń śledztwa nic z Nancey Albrough nie łączyło, był to przypadkowy przechodzień. Oczywiście jego śmierć nie stawała się przez to mniej ważna, ale najbardziej pasowała do takiej linii obrony, że sprawczyni działała w amoku, i adwokat postarałby się, żeby zdominowała rozprawę i przesłoniła pozostałe ofiary. Na szczęście Amerykanie nie byli tak bogaci jak Europejczycy i nie stać ich było na system oparty na zasadzie legalizmu: francuski czy niemiecki prokurator musiałby oskarżyć panią Albrough o wszystkie popełnione przez nią przestępstwa, choć nie przedłużyłoby to zasądzonego wyroku za same morderstwa ani o pół dnia. Harrison mógł zostawić sobie pozostałe przewiny pani Albrough w odwodzie, gdyby — na co jednak się nie zapowiadało — przysięgli uwolnili ją od najpoważniejszego zarzutu. Nie przypadkiem właśnie w USA Al Capone’a zamknięto za podatki.
Kiedy Harrison i Cooper weszli do jednoosobowej sali, adwokat już na nich czekał, widocznie przyszedł wcześniej, żeby jeszcze raz omówić strategię ze swoją klientką. Był to przystojny mężczyzna w kwiecie wieku i może dlatego Amanda Cooper nie obruszyła się na komplement, który wypowiedział pod jej adresem, zwracając się do prokuratora:
— Ale ma pan śliczną asystentkę, ja nie mógłbym się skupić, gdybym miał pracować z taką pięknością.
Harrison, widząc brak reakcji Cooper, która nie lubiła, by w pracy podkreślano jej urodę („nie jestem modelką, żeby to było istotne”), poczynił refleksję, że kobiety te same komplementy, które w ustach starych, brzydkich mężczyzn uznają za obleśne, od atrakcyjnych przyjmują bez zastrzeżeń.
— Edgar Carston — adwokat przedstawił się Amandzie, z którą dotąd, mimo że pracowali przy tej samej sprawie — po przeciwnych stronach barykady — jeszcze osobiście się nie zetknął, na rozprawę aresztową, podczas której Cooper reprezentowała prokuraturę, przysłał zastępcę.
— Miło mi, Mandy Cooper.
Amanda mało komu pozwalała używać zdrobnienia, więc Harrison poczuł lekkie ukłucie zawiści, mimo że sam należał do tych uprzywilejowanych.
— Przejdźmy do rzeczy.
— Oczywiście. — Carston puścił rękę Amandy, jakby słowa Harrisona zawierały expressis verbis takie polecenie, i przeszedł do wezgłowia rannej. — Ale zanim przystąpimy do negocjacji, moja klientka chciała złożyć oświadczenie.
— Słuchamy.
Pani Albrough z wysiłkiem uniosła się na poduszkach, twarz miała bladą, na czoło wystąpiły kropelki potu. Ze względu na jej ciężkie obrażenia sędzia przystał na wniosek obrony, by została w cywilnym szpitalu pod dozorem policji, a nie była przenoszona do więziennego.
— Ten mężczyzna na ulicy, jego nie chciałam zabić…
— Ale zabiła pani. Osierocił dwójkę kilkuletnich dzieci, na pogrzebie żona chciała wskoczyć za nim do grobu.
— Strasznie mi przykro, naprawdę…
— Pozostałych ofiar pani nie żal? Kim Hu nie ponosiła żadnej winy za to, że urodziła pani martwe dziecko. Sprawa była gruntownie badana i wówczas, bo złożyła pani doniesienie, i ponownie teraz, i zarzuty się nie potwierdziły, nie dopatrzyliśmy się żadnych nieprawidłowości ani w działaniach akuszerki, ani w prowadzonym dochodzeniu.
W oczach Nancey pojawił się jakiś zimny błysk, zacisnęła usta, wyraźnie sygnalizując, że nic na ten temat nie powie.
— Oświadczenie dotyczące przypadkowej ofiary ma być odnotowane w późniejszym protokole — przyszedł jej w sukurs adwokat.
— Zwykle żal trzeba wyrazić za wszystkie czyny, żeby liczyć na łagodniejsze potraktowanie — zauważyła Cooper.
— Owszem, ale ze względu na stan psychiczny mojej klientki można chyba odstąpić od tej reguły.
— Dlaczego? — nie zgodził się Harrison. — To jest sięganie po przywileje przy odrzucaniu niedogodności, owszem, dość rozpowszechniona postawa, ale jeśli ktoś dopuścił się masowego morderstwa, to może powinien trochę urealnić swoje wymagania.
Carston popatrzył na panią Albrough, jakby chciał dać jej do zrozumienia, że zgadza się z oskarżycielem, ale ta wykonała ledwie widoczny przeczący ruch głową.
Harrison lekko westchnął.
— Chciałem zaproponować dwadzieścia lat, ale w tej sytuacji o tak łagodnej karze nie ma mowy. Dwadzieścia pięć do dożywocia.
— No, to równie dobrze możemy iść na rozprawę — zareplikował adwokat. — Moja klientka nie działała z niskich pobudek, nie zabijała dla pieniędzy czy dla zdobycia narkotyków, więc kara śmierci jej nie grozi, z tego samego powodu wątpliwe jest również, by sędzia dopuścił możliwość warunkowego zwolnienia dopiero po czterdziestu latach, a nie po dwudziestu pięciu.
— Pana zdaniem zemsta nie jest niską pobudką?
— Zemsta tak, rozpacz z powodu zmarnowanego życia i bezsilna złość na tych, którzy jej to życie zmarnowali, nie.
— Bezsilna? Powystrzelała ich jak kaczki.
— Bezsilna, bo niewidząca innego rozwiązania.
— Pięknie by ten świat wyglądał, gdyby każdy skrzywdzony mógł bezkarnie ukatrupić swego krzywdziciela.
— Może właśnie pięknie, bo każdy by się dziesięć razy zastanowił, zanim drugiemu wyrządziłby krzywdę.
— To jakiej oferty oczekujecie? — Harrison spostrzegł się, że ta wymiana zdań nie ma nic innego na celu, jak pokazanie Mandy, że jest się błyskotliwszym od rywala. A przecież on nie rywalizował o tę dziewczynę, miał żonę, którą kochał i której nigdy by nie zdradził.
— Dziesięć do piętnastu w zakładzie o złagodzonym rygorze.
— Wziąwszy pod uwagę, że zabiła cztery osoby, wychodzi dwa i pół roku za jedno ludzkie istnienie. Za kradzież roweru można dostać więcej.
— Chyba że ukradło się ten rower, by uratować komuś życie.
— Pani Albrough, mordując, chciała kogoś uratować? — zdziwił się Harrison. — Kogo?
— Chodzi mi o to, że kodeks karny to nie taryfikator mandatów, w którym nie ma widełek, przy ocenie przestępstwa trzeba brać pod uwagę wszystkie okoliczności. — Carston ani myślał się przyznawać, że chcąc zaimponować Amandzie, zagalopował się w swojej argumentacji. — Jak na przykład tę, że moja klientka mogła działać w amoku.
Prokurator skrzywił się na to słowo.
— Amok nie jest pojęciem prawnym — włączyła się Cooper.
— Nie jest — zgodził się adwokat. — Ale robi wrażenie na przysięgłych.
— Podobnie jak dramatyczne relacje telewizyjne. A jeśli nawet uda się panu znaleźć takich przysięgłych, którzy ich nie widzieli, nie omieszkają tego nadrobić, zaglądając do internetu. Jeszcze gorzej dla was, bo będą mieli to na świeżo. Dwadzieścia do dwudziestu pięciu. — Cooper, składając ofertę, weszła trochę w prerogatywy Harrisona, ale było wiadomo, że ta pierwotna się nie ostanie, a na tym poziomie pięcioletni przedział stanowił kolejny „schodek”. To, że jej szef mówił wcześniej, że z początku chciał zaproponować dwadzieścia lat, było oczywiście mydleniem oczu. Przy targach trzeba mieć z czego opuszczać.
Carston zrobił głęboko rozczarowaną minę człowieka, któremu na rozmowie kwalifikacyjnej w sprawie pracy zaproponowano dużo niższe wynagrodzenie, niż się spodziewał, i poprosił o możliwość porozmawiania ze swoją klientką na osobności. Prokuratorska para wyszła na korytarz.
— Odgrywa teatr — uznał Harrison. — Powie, że ją przekonywał, ale przy dwudziestu latach klientka woli zaryzykować proces.
— Zgodzisz się na piętnaście?
— A ty jak uważasz?
— Chyba rozsądny kompromis, wziąwszy pod uwagę, że proces w tej sprawie to loteria: może być wszystko, od uniewinnienia po bezwzględne dożywocie. No i zawsze jest szansa, że posiedzi trochę dłużej, wyrok od piętnastu do dwudziestu lat oznacza przecież, że może ubiegać się o warunkowe zwolnienie po odsiedzeniu tych piętnastu, a nie, że wtedy zostanie wypuszczona. Wcale niemała część podań o warunkowe jest odrzucana.
Harrison nie skomentował tego, tylko podszedł do automatu z napojami, wrzucił jednodolarówkę i przyłożył palec do przycisku z logo coca coli.
— Też chcesz? — wyciągnął odebraną puszkę w stronę Amandy.
— Nie, dziękuję. Nie pijam niczego z cukrem.
Harrison pokazał palcem na kolorystykę opakowania.
— Light.
— I tak świństwo. — Amanda wyraźnie nie była wyznawczynią kultu najbardziej amerykańskiego z napojów.
Lekki syk otwieranej puszki zaświadczył o tym, że jej przełożony ma w tej kwestii inne zdanie.
— No i sama się ukarała, bo musi żyć ze świadomością, że zabiła synka — dodała Cooper.
Zdaniem psychologów, skoro Albrough nie zdołała popełnić samobójstwa od razu, ryzyko, że targnie się na swoje życie spadło. Nadal było wysokie, ale upływający czas (a w tej chwili nie miała fizycznej możliwości zabicia się) i antydepresanty dawały nadzieję, że jednak tej decyzji nie podejmie. Co oznaczało, jak słusznie zauważyła Amanda, funkcjonowanie z ogromnym poczuciem winy.
Byli na korytarzu sami, nie przechodzili tędy żadni lekarze ani pacjenci, dyżurujący policjant skorzystał z wizyty prokuratora, by pójść po ciepły posiłek. Tę pustkę zakłóciła dopiero wychylająca się ze szpitalnej sali głowa Carstona.
— Proszę, jesteśmy gotowi.
Harrison przepuścił swoją asystentkę w drzwiach, oboje zatrzymali się koło łóżka rannej i spojrzeli pytająco na jej obrońcę.
— No cóż, ja bym przystał na waszą propozycję, ale to nie ja będę odsiadywał wyrok, a pani Albrough ma nadzieję, że w czasie procesu uda się uszczknąć jeszcze pięć lat. Musiałem jej wskazać, że istnieje ryzyko, że się nie uda, ale jako zobowiązany do reprezentowania jej interesów nie mogłem też zatajać, że taka szansa rzeczywiście istnieje.
— Czyli od piętnastu do dwudziestu?
Adwokat skinął głową.
— Ale o żadnym złagodzonym rygorze nie ma mowy.
— Nie upieramy się.
— To w porządku. Panna Cooper przygotuje dokumenty i panu prześle.
— Czy mogłaby pani dopisać na nich swój numer telefonu?
Amanda lekko zaskoczona uniosła brwi. W sumie nie miałaby nic przeciwko randce z tym mężczyzną, sprawiał wrażenie sympatycznego, ale krępowała ją obecność Harrisona. O życiu prywatnym w biurze rozmawiali bardzo rzadko, zwykle jeśli w jakiś sposób łączyło się z prowadzoną przez nich sprawą, i teraz, gdyby się przy nim umawiała, czułaby się tak, jak gdyby nagle wybrała go na powiernika najbardziej intymnych zwierzeń.
— Oj, nie, dziękuję. Adwokat i prokurator w jednej sypialni to nie jest dobry pomysł.
— Szkoda. — Nie zabrzmiało to jak pusty frazes, widać było, że odmowa rzeczywiście sprawiła Carstonowi przykrość, ale nie nalegał.
*
Zamaszystym podpisem Harrison zaakceptował ugodę. Podlegała ona jeszcze zatwierdzeniu przez sąd, ale sędziowie rzadko odrzucali porozumienie obrony i oskarżenia. A i w tym wypadku zapowiadało się na formalność, bo nie zachodziła żadna z okoliczności, która skłaniała sędziów do takiego kroku. Kara nie odbiegała, a na pewno nie w sposób rażący, od na ogół wymierzanej za podobne przestępstwa, nie było również obawy, że pani Albrough podczas posiedzenia sądu odmówi wyjawienia szczegółów swojej zbrodni, bo przecież wszyscy je znali. Pewien problem stanowiła odmowa przeprosin ze strony oskarżonej — żałowała tylko jednej ofiary — gdyż przy takich zatwardziałych przestępcach zdarzało się sędziom uznawać, że przeciętna kara jest za łagodna. Na szczęście brak skruchy równoważyła motywacja: Albrough zabijała w sumie z rozpaczy, a nie dla pieniędzy, narkotyków czy rozgłosu, bo i tacy seryjni zabójcy wzorem Herostratesa się znajdywali.