E-book
14.7
drukowana A5
33.72
Stąd do wieczności

Bezpłatny fragment - Stąd do wieczności

Objętość:
99 str.
ISBN:
978-83-8221-002-6
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 33.72

Saga o Wolanda świcie

Męczennik Losu

Idąc leśną drogą w nocy,

Nad tym światem rozmyślałam:

W czyjej jest właściwie mocy,

Bym się ze złem wciąż zmagała?


Ludziom brak empatii stale

I miłości też nie znają,

Szerzą pełną fałszu wiarę,

Ich wartości upadają…


Rzekłoby się — to demony,

Nie chcę diabłów tu urazić;

Bo czym człowiek ze swej strony,

Diabeł by się tym nie skaził…


Ot, samotna buntowniczka

W stadzie tych zawistnych owiec

Jak prawości zwolenniczka

Ma się tu odnaleźć, powiedz!?


W szaleństwie swoją drżącą dłoń,

By być sobą składam w pięść

I dalej, dalej mimo to

Mych okowów słyszę pieśń!


Żem nie wariat, to jest fart;

Nawet w domu nie mogę nic.

Wolność ta to jakiś żart,

Stwierdziłby postronny widz…


Stąd zawsze chciałam uciekać…

W mężczyzn twardych uściskach

Czułości trochę doczekać,

Bo czułość nie była mi bliska…


Nagle płomień rudych włosów

Wyskoczył na mnie z ciemności

Czy to już ten schyłek losu?

Czy śmierć u mnie wnet zagości?


W blasku księżyca zalśnił kieł

Na drogę padł niewielki cień

Oko skryte wśród białych mgieł

Me ciało wtem zmieniło w pień


Wykrochmalona koszula

I elegancki garnitur

Ciemność lakierki otula

Blask z ich bije zenitu


Na piersi krawat jaskrawy

A z kieszeni coś wystaje

To resztki ostatniej strawy

Udko z kurczaka poznaję…


Spod melonika upiorny wzrok

I twarz blada niby śmierć

Stojąc blisko, ledwie o krok

Lekko tylko uśmiechał się


Wtem wstąpiła we mnie złość:

Wrogu mój, co wykrzywiasz usta

Jeśli chcesz mi zrobić podłość

Nigdy już nie ujrzysz lustra!


Lękasz się diablego lica?

Ty, coś diabła pokochała…

Czyż pióra twego iglica

Nie demona wysławiała?


Kto ty jesteś, by to wiedzieć!?

Czymże, by znać moje myśli!?

Rozum oczu mych nie zwiedzie,

Sen mój właśnie się tu ziścił!


Wiesz kim — zwą mnie Azazello

Męka twoja mnie wezwała,

Szloch błagania pod pościelą,

Byś wytchnienia już zaznała…


Łkam do pustych ścian — co za wstyd…

Ale cóż poradzę na świat

Czuję, że mnie nie kocha nikt,

Czuję, że zawsze będzie tak…


Nie mogę kochać nikogo

Bowiem słaba jestem wtedy…

Nie myślę, by swą iść drogą,

Co prowadzi mnie do biedy…


Oddaję wszystko — nie mam nic

Nie kochał mnie ten obcy ktoś…

Wybacz ten hiobowy szkic,

Lecz za dobro dostaję zło!


Rzeknij mi więc, czym ja winię?

Za co otrzymuję karę?

By na światła cienkiej linie

Rzucać w mrok jasności wiarę?


W ciemności razem, noga w nogę

Wyruszyliśmy na spacer

Diabeł nie zdobiony rogiem

Opowiadał swoje racje…


Pozwól, że przybliżę krótko

Ciut przeszłości mego Pana,

Bo pod kościelną pozłótką

Znów historia jest nieznana…


Bezimienny, tam na górze,

Wskazał jednego człowieka,

Lecz ambicje miał zbyt duże,

Żeby drgnęła mu powieka…


Pękał z dumy na potęgę,

Gdy ten sławił imię jego.

Bał się jednak przeciąć wstęgę

Wciąż chroniącą go od złego


Przyszedł więc mój Pan z wizytą

Rzucił, że ten nie wart troski,

Że co przed złem tak ukryto

Jeno czci majestat boski…


Hazardzista nałogowy

Wpadł w dziecięcą nagle złość,

Bo wnet przyszło mu do głowy,

Że obraża go ten gość


Udowodnić chciał uparcie,

Że wielbiciel go nie zdradzi

Chociaż wtedy, już na starcie

Nie mógł sobie z tym poradzić


Tak dwa razy się spotkali

Z każdym razem on mniej pewny

Bo gdy oni razem grali

Hiob się stawał bardziej gniewny…


Dziadek swe wytoczył działa

Mój Pan tylko się przyglądał

Tak majętność Hioba zwiała

Ale jeszcze praw nie żądał


Dotknął więc mu kości, ciała,

Pogrążając go w chorobie…

Wtedy bogobojność zwiała,

Gdy zostawił go sam sobie!


Hiob przeklinał noc poczęcia,

Z bólu wzdychał już do śmierci…

Brat go równał do zwierzęcia?

Zostali i bracia przeklęci!


Sprawiedliwość kwestionował

Swego boga najmilszego.

Chociaż nie chciał z nim wojować:

„Czemuś zgnębił niewinnego?”


Jego przyznał się zabawką,

Co znęcanie musi znosić

Z przekroczoną już kłamstw dawką,

Które każdy brat chciał głosić


Hiob na boga złorzeczył…

Wiedział, kim stwórca wszystkiego,

Przez czyje choroby się męczył,

Kto go zostawił samego!


I każdy kto zła doświadczył

A światłym też jest człowiekiem

Dostrzega jak tyran władczy

Nieprawość szerzy wiek wiekiem


A cóż Pan twój tam robił?

Co w jego kwestii zostało?

Czy puentą to jakąś ozdobił?

Co ugrać mu się udało?


Zważywszy na ten drobny fakt,

Że bóg sam owocu nie jadł

Z drzewa poznania dobra i zła

Ktoś mu zmysł dzielenia ich skradł


Mój Pan chciał go uświadomić…

Jednak poziom ich poróżnił.

Od logiki bożek stronił,

Bowiem na to był zbyt próżny


„Mówimy innym językiem,

Lecz rzeczy, o których mowa,

Nie zmienią się przez to z krzykiem

I żadna się z nich nie schowa…


Człowieka dobrego zniszczyłeś

Dla swojej własnej zachcianki…

Spójrz tylko! Gdzie go rzuciłeś?

W objęcia cierpienia kochanki!


Powiedz zatem, chłopcze z lupą,

Po coś stworzył te mróweczki?

Skoro je obrzucasz kupą,

Życiowe przykrzysz wycieczki…


Przypiekasz je dla zabawy,

Choć tylko pełnią swą rolę…

Powiedz, dla jakiej sprawy?

Bo ja sam nie wiem tam w dole.


Czasem znaczysz faworyta,

Innych gnębiąc i to stale…

Jaki sens w tym, się zapytam,

Rzucisz mi choć jedno „ale”…?”


Lecz milczenie tylko znalazł…

Ani jednej odpowiedzi.

Bożek popadł nagle w marazm,

Nie uznając swej spowiedzi.


Czym ty winisz, chciałaś wiedzieć?

Powiedz mi, czy bez powodu

Kogoś czasem słowem zwiedziesz,

Czy przysparzasz krzywd, zawodów?


W żadnym razie, nigdy w życiu!

Chyba tylko w swej obronie…

Powiedz mi, czy w tym obliczu

Dusza moja w piekle spłonie?


Bronić nigdy nie jest grzechem,

Kiedy zło cię atakuje.

Tylko zła wszak jest tu pechem,

Że obrona złem wojuje…


Dobrem się tu nie obronisz,

Dobro możesz jeno szerzyć.

Skoro więc od złego stronisz,

Możesz słowom mym uwierzyć…


Do dziś od tamtego czasu

Bóg nie płaci za zasługi;

Kostką rzuca wśród hałasu,

Losu wciąż zaciąga długi…


Jak więc żyć mam, ja — poeta!?

Taką prawdę nosząc w sobie…

Czy to wada, czy zaleta?

Czy zatrzymam ją w swym grobie?


Ileż poezji w sobie noszę?

Jak ją wykuć z mózgu rudy…?

Powiedz mi to jedno, proszę

Kiedy prawdę ujrzą ludy?


Tego rzec nie jestem w stanie,

Lecz wypatruj Behemota;

Zna odpowiedź na pytanie…

W towarzystwie jest Fagota


Nim się wtedy obejrzałam

Pod mym domem żeśmy stali

Ciemność miejsce świtu dała

Diabeł z mroku mnie ocalił…


Nagle ujął moją rękę,

By wprowadzić mnie po schodach

Wnet ukoił życia mękę,

Otwierając domu wrota


Ucałował dłoń mą czule

I znów miło się uśmiechnął

Pożegnałam swoje bóle

Gdy w powietrzu się rozpierzchnął


I zostawił tam na progu

Kilka słów dla mej pamięci;

Gdy wasz żywot gnębi wrogów,

Bądźcie w życiu swym zawzięci…

Wyzwolenie

W pewne święto Wielkiej Nocy

Kiedy nuda na mszy wiała

Świadkiem byłam obcej mocy

Co się z piekła wydostała…


W tylnej ławce umierając

Dla rodziny katolików

Rozum w sobie wciąż zduszając

Pośród potępienia wnyków


Co ja — wiedźma — tutaj robię,

Pustych słów słuchając łgarstwa!?

Gniew i żal znów chowam w sobie

Cierpliwości zdarta warstwa!


Gdyby mogli, stos by wznieśli,

Za niewiarę w ogień pchnęli!

Zamiast tego — tu przywieźli

Modlić za mnie się zaczęli…


Czułam, że coś we mnie pęka,

Że nie zniosę tego dłużej…

Po ostatnich organ dźwiękach

Upust dałam złości dużej


— Jakie jest to twe bożyszcze!?

Wykrzyknęłam, siedząc stale

— Rzuć argument — ja go zniszczę,

Podaj tezę — też obalę…


— Pan jest dobrym bogiem w niebie…

Rzecze klecha zbity z tropu

— Zrobił ludzi na wzór siebie…

Sam jest więc z lichego stopu?


— Prawdę pańską ja wygłaszam!

Ksiądz oburzył się niezmiernie

— Bożych zbrodni nie ogłaszasz!

Już nie mogłam siedzieć biernie


Wnet coś błysło — zaświszczało

Klecha przerwał swe kazanie

Drzwi otwarły się — zawiało

„Jezus Maria!” — padło zdanie


Na ołtarzu kocur siedział

Wielki, czarny, z ładnym wąsem

Zerknął na mnie, jakby wiedział

Jakim się oblałam pąsem


Z rąk figury skoczył nagle

— Czemu waść pół prawdy milczysz!?

Rzucił prosto w księdza żagle

— To wśród owiec instynkt wilczy!


— Kim ty jesteś, by przemawiać?

Warknął groźnie czarny kot

Klecha krzyża znak już stawia

— Słusznie. Bój się — jam Behemot!


— Kłamca! Kłamca! — ktoś zawołał

Z winem mszalnym się wychylił

Choć komiczny, inny zgoła

Swym uśmiechem ludzi mylił…


Wąsiki jak kurze piórka

Oczka drwiące i pijane

Włosy rude jak wiewiórka

Porcięta z kraty utkane


Podciągnięte groteskowo

Nad brud długich skarpet białych

Miał dżokejkę nietypową

Ze dwa metry — wzrost niemały


W kratkę kusą marynarkę

Dość wąziutkie też ramiona

I zbyt chudy na przymiarkę

Fizys jak szydercza wrona


— Wszak pół prawdy to też kłamstwo!

— Mądrze prawisz mój Fagocie.

Krzyczy klecha — Toż to chamstwo!

— Ty go słyszysz, Behemocie?


— W domu Pana się nie godzi,

By go diabły plugawiły!

— Przecież tu o prawdę chodzi…

Bzdury rozum ci przyćmiły?


Kot wziął w łapy świętą księgę

— Zostaw to! Nie tykaj tego!

Szponem rozciął białą wstęgę

— Czytać nie miałbym? Dlaczego?


— Bo to gamoń jest i oszust!

Fagot monokl swój poprawił

Dziwnie mu patrzyło z oczu

Jakby jakiś plan już trawił…


— Posłuchajmy zatem tego,

Co przemilcza każdy klecha…

— Panie, broń nas ode złego!

Fagot tylko się uśmiecha


— Behemocie, czyń swe dzieło!

Wtem na księdza kocur skacze

Wszystkim mowę to odjęło

U niektórych przyszło z płaczem


Tylko ja się śmiałam cicho

Patrząc na urwaną głowę

Co dla ludzi znaczy „licho”

Innym ja określam słowem…


— Pan zlitował się nad wami,

Tak uchronił od głupoty!

— Już umysłów wam nie splami

Mrok nieświadomości groty!


Drzwi trzasnęły z wielkim hukiem

Zapłonęły naraz świece

Ten, kto dotąd był nieukiem

Dzisiaj stąd wyniesie wiedzę


Począł więc Behemot czytać

Wątki, których wierny nie zna

Gdy wszak nie śmiał o nie pytać

Nie mógł przecie ich okiełznać…


— Oto wasz prawdziwy bożek!

Posłuchajcie jeno chwilę…

Tymi słowy się wprzód orzekł

Więc ulegli jego sile…


— Na początku było słowo…

Tak, to słyszał każdy w świecie.

Tę teorię nienaukową

Jeszcze kiedyś czas wymiecie…


Pamiętacie owoc wiedzy,

Którą on dla siebie chował?

Co pod groźbą śmierci miedzy

Owce tępe chciał wychować?


Wygnał wszystkich więc zawczasu

Nim zyskali nieśmiertelność

Tak też wyszedł wnet z impasu

By zachować wśród was mierność


Nie chciał byście jak on byli,

Bo utraciłby swą władzę!

Ot, jak pozór może mylić…

Chłońcie wiedzę, dobrze radzę


— Ciekawostkę tutaj powiem…

Fagot wtrącił się tak nagle

— Czego szukasz w pięknej mowie

Nie spodziewaj się po diable


Księża głoszą, cóż, uczenie

Żeście ulubieńcem Stwórcy…

Ja sprostuję to twierdzenie

Bo to humor jest zabójczy


Ucieszyło go najbardziej

Kiedy skonstruował muchę

Śmiech zawitał w jego gardziel

Gdy chorobą zatruł juchę…


Mówi się, że to ten z dołu…

Lecz nie w jego jest majątku

By uprzykrzać drogę wołu.

On pilnuje tu porządku!


— Już w dziesięciu przykazaniach

Dostrzec można te niuanse,

Choćby w pierwszej części zdania…

Dajcie mi objaśnić szanse


Bogów cudzych czcić zabronił,

Gdyby przed nim miejsce mieli…

Żyłka pękła by mu w skroni,

Jakby o nim zapomnieli!


Sam zazdrosnym się ogłosił,

By nie igrać z jego ego…

Lecz gdy ktoś o pomoc prosi,

Nie wyzwoli ode złego!


— Nie zabijaj — prawo każe

Choć i on go nie przestrzega

Serii chorych wyobrażeń

W swych osądach wciąż ulega…


On przywódców kazał zabić

Nie lud co mu tak zawinił

Moabitów chciał osłabić

Bo nie jego tak sławili


Madianitów też nie lubił

Rzeź nakazał chłopców, kobiet

Wszystkich jeńców zlecił zgubić

Wskazał pożądania obiekt…


Pozostawić mieli żywe

Te wszystkie małe dziewczęta…

Jego fantazje parszywe

Z ludzi czyniły bydlęta!


Naród jeden sobie wybrał,

Niewolnictwo pochwalając…

Pedofilom bitwę wygrał

Byle jemu cześć oddają!


Oto jego sprawiedliwość!

On wszak kocha okrucieństwo…

Nie zna granic jego mściwość,

Też nie skromne jest szaleństwo…


— Dobry ojciec, miły bóg

Tak się jawi go wam stale

Lecz niejeden ostry róg

Z jego czoła wciąż wystaje


Czytam waszą księgę czujnie,

Sierść mi się od tego jeży…

Napisane jest tu spójnie,

Że nie w dobro on wszak wierzy!


Zaprzeczylibyście wprawdzie

Że się równać może w świecie

Tego świata wybawiciel

Ze złośliwym świrem — śmieciem…


— Toć lektura niepowabna

Tyleż krwi w Kapłańskiej Księdze…

Składania ofiar poradnia

Jak w moralną popaść nędzę!


Więc dlaczego tamto dziewczę

Musi ginąć wśród morderców,

Znosić uwagi prześmiewcze

Loży ślepych szyderców!?


Nie pasuje tutaj wcale,

Nie jest jedną z tej owczarni,

A zna lepiej waszą wiarę

Niż wy — katolicy marni…


Podszedł do mnie uśmiechnięty

Jak dżentelmen dłoń mi podał

Wszystkim naraz poszło w pięty

Kiedy padła moja zgoda


Wyszłam z ławki zgrabnym krokiem

To ja — wiedźma wyzwolona!

Bo stanęłam do walki z prorokiem

Gdy prawda została spalona…!


— Bardzo miło mi Was poznać

Tylko Wy mnie rozumiecie…

Coś na mym policzku… To łza!

Łza bitw moich na tym świecie!


Fagot objął swym ramieniem

Łzę z policzka mego zgarnął

— Ukój swoje już sumienie,

Gwiżdż na tę hołotę marną…


I pod ołtarz zaprowadził

— O, dzień dobry, Panie Kocie.

Futro swoje wnet przygładził

— Twe maniery równe złocie…


Łapę podał, głową skinął

I przywitał się uprzejmie

Wąsa swego tak podwinął

— On okowy Twoje zdejmie…


— Rzeknij słowo — on się zjawi…

Fagot wtrąci tu trzy grosze

— On twój humor wnet poprawi

Starczy, że wypowiesz „proszę”…


I znów przyszła mi do głowy

Ta myśl, co przez lata żyła

Czemu wciąż dobrymi słowy

Ta poczwara zwana była


Skoro księga — ich podstawa

Na czym wiarę opierają

Mówi, że upiorna zjawa

Całkiem inną ma być znaną…?


Gdzie w tej księdze zło Szatana?

Gdzie przykłady jego grzechu?

Boże wszak postępowania

Są przyczyną śmierci śmiechu!


Czy przypadkiem, tak dla hecy,

Ktoś nie zmienił charakterów,

By na przekór ludzie świeccy

W złu patrzyli światłych celów?


Nim zdążyłam się obejrzeć

W lesie żeśmy się znaleźli

— Czy ten ksiądz tam został leżeć?

Kiedyście mnie tu przywieźli?


Lecz Behemot mnie zapewnił

Że msza się tam toczy dalej

Są bezpieczni moi krewni

Tylko jakby zjedli szalej…


— Na nas czas już, więc zmykamy.

I pamiętaj, dziewczę miłe

Gdy zawitasz w nasze bramy

Będziesz tam widziana mile…


Po tych słowach znikli oba

Ja zostałam rozpalona…

Wolność — od dziś ma ozdoba,

Prawda też jest wyzwolona…!

Historia Nieznana

Spacerując dnia pewnego

Po alejce nad jeziorem

Napotkałam tego Złego

Co pod innym był ubiorem


Wykrzyknęłam: Ja nie wierzę!

Jak na rozkaz się zatrzymał

I ujrzałam w całej mierze

Oblicze tego pielgrzyma


Miał na sobie drogi garnitur

Pod pachą laskę czarną

Promień słońca z zenitu

Głowę pudla ogarnął


Lat około czterdzieści

Usta jak gdyby krzywe

Twarz zarostu nie mieści

Choć szarą włosów miał grzywę


Prawe oko miał czarne

W zielonym obłęd drzemie

Nad nimi brwi cmentarne

Słowem — cudzoziemiec…


Podszedł do mnie i zapytał:

Pani mnie poznała?

Uprzejmie się więc witam:

Owszem, oszalałam…


Zasiedliśmy na ławce

Kiedy słońce grzało plecy

I słuchałam nauk znawcę

Mistrza wszechrzeczy


Jawił mi się profesorem

Filozofem zrozumienia

Z wyjątkowym humorem

Głosem każdego sumienia


Co jest twoją skargą, dziecię?

Wiem, że po to mnie wezwałaś

Zbrzydło życie ci w tym świecie?

Widzę dobrze jak zmarniałaś…


Oczy zdrowe i nie wierzysz?

Spojrzyj wokół na to wszystko

Tak, głupota przez glob bieży

Czyż nie śmieszne widowisko?


Pocieszenie… Ech, dziękuję.

Miło bardzo z Pana strony

Ale gdy się wszystko psuje

Trudno czegokolwiek bronić


Ja nie wierzę — powiem czemu

Bóg mnie nigdy nie wysłuchał

Nawet kiedy dawno temu

Życie me to była skucha


Proszę, powiedz jak to było

Na początku wszechistnienia

Innym ciekawości zbyło

Ja dociekam zagadnienia


Ty chcesz pierwsza dognać prawdy

Obiektywnym okiem patrzysz

Możesz ją osiągnąć zawdy

Murom zęby krat wydarłszy


Spojrzał na mnie smutnym wzrokiem

Łezka tam się zakręciła

Poczym sypnął słów potokiem

I mnie boleść też spowiła


Tak, Stwórca decyzję podjął

By Lilith z nieba wygnano

Prawo bytu na Ziemi odjął

By pomocy jej nie dano


Młody anioł się sprzeciwił

Co jest pierwszym przykazaniem?

Wszystkich wokół tym zadziwił

Czy nim przecie nie kochanie?


Czy nie mamy światła szerzyć?

Tego Lilith jest tu winna

Prawom wyższym miała wierzyć

W Twym obliczu — nie powinna!


Tak więc staję u jej boku

Nie pozwolę skrzywdzić siostry

Żeby po błahym wyskoku

Wyrok twój był taki ostry!


Więc oboje was skazuję

I każdego przeciwnego

Na strachu Stwórca bazuje

Kogo wyzwiesz więc od złego?


Oto jest i wybór trudny

Zdradzić Boga czy swą formę?

To dylemat tak paskudny

Bo co tu stanowi normę?


Dałeś cel, a teraz niszczysz

Swoje prawa — unieważniasz

Wyrok ignorancją błyszczy

Go nie pojmie wyobraźnia


Jako Strażnik Wiedzy rzekłem

Umocniony w swej wierności

Prawda stała się więc piekłem

W którym legły nasze kości


Sprzeciwiam się tobie, Stwórco

Azazel powtórzył jak echo

Dołączali do nas wybiórczo

Choć nie było to pociechą


Bóg uświadomił sobie bunt

Słów wyzwolenia zmyślnych

Prawdę ducha pojęliśmy za grunt

Rezygnując z praw kapryśnych


I tak w otchłań żeśmy zeszli

Chaos za sobą zostawiając

Anieli zaprzeczenie wznieśli

Sługami Stwórcy pozostając


Taka prawda o nim świta

Nawet w Rodzaju Księdze

Rzeczywistość teraz wita

Te sny jego o potędze…


Uczy ludzi wybaczania

Sam nie świadom tej usługi

Bo nie zmienił swego zdania

Ani jeden raz ni drugi…


Tak zamyślił się przez chwilę

Na jeziora patrząc taflę

Za nim dama w wieku sile

Sprzedawała słodkie wafle


Wnet pojęłam prawdę całą

Że co ludzie piszą — kłamstwo

Że co dobra jest pochwałą

Tak naprawdę sławi chamstwo!


Ale tego nikt nie powie

Kościół tego nie zapisze

Ludzie wierzą pustej mowie

Prawda otrzymuje ciszę…


Ktoś niepewność we mnie zasiał…

Czy faktyczne są twe słowa?

Wybacz, ale wiedza nasza

Sekretów zbyt wiele chowa…


Czemu myślisz nieświadoma

Że nie on, lecz ja mam kłamać?

Ścieżka prawdy bywa stroma

Łatwo można się połamać…


Niewygodne fakty milczą

Przebaczyło się im dawno

Nawet jeśli złością wilczą

Niegdyś pałało się jawną


Człowiek pisze, ach, uczenie…

Obaj ciszą to darzymy

Chociaż czasem to bredzenie

Mocno przecierpieć musimy…


On tam w lepszej jest pozycji

Bowiem we mnie idą gromy

Nie potępi nikt tradycji

Nikt nie wejdzie na szlak stromy…


Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 33.72