CZĘŚĆ PIERWSZA — SREBRNA
O TYM, CO ZOSTAŁO ZRODZONE Z MIŁOŚCI, A CO Z NIENAWIŚCI
© Copyright by Krzysztof Bonk
Projekt okładki: Krzysztof Bieniawski
Wydanie pierwsze 2020
Kontakt:
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości bez zgody wydawcy zabronione
Prolog
Zapomniana legenda, której nikt nie dałby wiary, wydarta została z ludzkich umysłów przez czas naznaczony cierpieniem, śmiercią i upadkiem wszelkiej nadziei. Tak oto legenda spoczywa już tylko zapisana na zakurzonych zwojach w zamkniętej od wieków krypcie upadłego zakonu. Jednak nakreślone na woluminach prastarym językiem słowa, prawią jednoznacznie o siódemce sióstr krwi, które narodzą się, by na przeklętym kontynencie Unton zaprowadzić po wiekach wojen tysiącletni pokój. Lecz zwieńczyć swe dzieło będzie mogła tylko jedna z nich, podczas gdy jej rodzeństwo pochłonie nicość, zapomnienie i śmierć. Wszak czy ktoś może dać wiarę legendom, tym niegdyś smętnie snutym przez starców opowieściom, które obecnie przykryły pajęczyny, kurz i pył? Być może kimś takim jestem jeszcze na tym świecie właśnie ja. I choć z postępującą starością nadchodzi mój nieuchronny kres, wciąż wierzę w moc sióstr krwi. W każdym razie jedną z nich, mianowicie tą, która ma szansę przezwyciężyć przekleństwo i zostać… przekonaj się kim.
I. Srebrna
Spokojny przedświt właśnie minął i na wschodnim horyzoncie czernię nocy rozświetlił rozlewający się tam jaśniejący blask wschodzącego słońca. Z chwilą odwiecznego pokonywania mroku przez światło, nie otwierając oczu, Srebrna odczuła subtelny pęd powietrza przy skroni. Sprowokowało ją to do uniku i cięcia po skosie mieczem w kierunku domniemanego przeciwnika. Ciszę poranka przerwał metaliczny łoskot zderzającej się klingi z trzonkiem topora. Wobec zablokowanego ciosu dziewczyna ukucnęła i zaatakowała po łuku. Tym razem jej cios przeszył jedynie chłodne i rześkie powietrze.
Następnie Srebrna zastygła w gotowości, ściskając rękojeść gotowego do użycia miecza. Na przemian nabierała przez nos wilgotne powietrze do płuc, to wydychała z ust kłęby pary. Starała się zintegrować w sobie zmysły i uczynić z nich jeden, uniwersalny, który uczyni ją niepokonaną, nawet gdy zostanie zwiedziona przez wzrok, słuch, czy oszukana przez węch. Trwała z zamkniętymi powiekami, gotowa polegać wyłącznie na sobie. Albowiem w głębi swej istoty musiała pozostać niezłomna pomimo wszelakich przeszkód, czy przeciwności. Skoro tak, to odrzucała bezwzględną ufność w zwodnicze zmysły, poszukując w sobie ich doskonalszej i zespolonej wersji:
Moje uszy są moimi oczami.
Mój węch i smak w jedności spotkane.
Moje oczy są mymi uszami.
Wszystkie me zmysły w jeden stapiane.
Recytowała w duchu. Aż dotarł do niej przybliżający się tętent, zdawało się, końskich kopyt. Wtedy wiara we własną jedność uległa u niej zachwianiu, a w spokojny umysł, niczym grot strzały, wdarła się niepewność. Pod wewnętrznym przymusem dziewczyna otworzyła wielkie i srebrzyste oczy.
Na polanie, gdzie przebywała, dostrzegła gnającego na nią jeźdźca wymachującego kolczastą buławą. W ostatniej chwili ratowała się przed stratowaniem rozpaczliwym susem w bok. Przekoziołkowała po wilgotnej trawie i wstała. Wówczas, jak spod ziemi, wyrósł przed nią odziany w futra wojownik i w mgnieniu oka przystawił do jej gardła ostrze topora. Uzbrojona para zastygła tak dłuższy czas, aż Srebrna, zdając sobie sprawę ze swej porażki, zrezygnowana odrzuciła miecz. Westchnęła i ciężko usiadła na pniaku.
— Znowu dałam się zaskoczyć… — szepnęła pustym głosem, chowając delikatną, jak na wojowniczkę, twarz w dłoniach. Poczuła na ramieniu silny uścisk i usłyszała z męskich ust słowa pociechy:
— Walczyłaś naprawdę… sprawnie i to od samej północy w mroczny nów.
— Ale pokonał mnie jasny świt… — odparła cierpiętniczo.
— Świt, czy może raczej przezroczysty koń…? — Na te nieco zawadiackie pytanie Srebrna odjęła ręce od lica i popatrzyła na skubiącego trawkę gniadosza z jeźdźcem na grzbiecie. Gdy naraz zarówno zwierzę, jak i człowiek w siodle przeistoczyli się w szarą mgłę.
— Czar iluzji… — Dziewczyna pokiwała z uznaniem głową i przenosząc wzrok na topornika, cierpko zauważyła: — Po raz pierwszy użyłeś w naszym treningu takiego podstępu.
— Ano prawda… Ot, taka mała niespodzianka na twe osiemnaste urodziny. Przecież to już konkretny wiek, więc wypadało to czymś uczcić. — Mężczyzna puścił dziewczynie oko i już poważniej dodał: — Wiedz, że na wojnie przeciwnik będzie cię właśnie zaskakiwał i to nieustannie, a nie walczył według narzuconych przez ciebie reguł. Musisz być na to gotowa, zawsze i wszędzie, także poza polem walki, również w gronie przyjaciół, czy raczej… domniemanych przyjaciół — zakończył nieco posępnie.
— Tak, rozumiem i… dziękuję za tę cenną naukę, Marrengo. — Srebrna poklepała spoczywającą na jej ramieniu żylastą dłoń ponad pięćdziesięcioletniego przyjaciela. Posiadał siwe i długie włosy na głowie, także srebrne wąsy i w tym samym kolorze brodę zaplecioną w gruby warkocz. Rysy twarzy miał surowe, a posturę samego niedźwiedzia. Jednak wojowniczka ceniła w nim przede wszystkim lojalność i szlachetność serca. Pod tym względem wyraźnie się odznaczał, a wręcz słynął na mroźnej północy zdeprawowanego kontynentu Unton.
— Zamartwiasz się — zauważył Marrengo, strosząc siwe i gęste brwi.
— Tak… — przyznała smutno dziewczyna. — I przecież wiesz dlaczego — dodała równie ponuro.
— Chodzi o twoją siostrę, o Złotą.
— Nie inaczej. — Srebrna bezradnie rozpostarła opancerzone szarą kolczugą ramiona i kwaśno stwierdziła: — Moja siostra trafiła tam, gdzie nie powinno jej być, gdzie nie powinno być nikogo. W końcu odnajdzie ją mrok, to nieuniknione. A gdy demony zobaczą jej złotą poświatę… — Na dobre zrezygnowana pokręciła bezradnie głową. Zwiesiła ją, po czym popatrzyła na otarcie swej dłoni, gdzie koło kciuka widniała rozcięta skóra, a w ranie srebrzysta ciecz. Z kolei Marrengo, potężny mężczyzna północnej, również srebrzystej krwi, oparł trzonek topora o ziemię i wspierając się na stalowym ostrzu, z pewną chropowatością rzekł:
— Rozumiem twoją troskę o siostrę, ale… obawiam się, że nie jesteśmy gotowi jeszcze wyruszyć. Słowem, próbując teraz daremnie uratować jedną osobę, możemy utracić po drodze wszystkich bliskich nam ludzi i jednocześnie całkiem zaprzepaścić dotychczasowy trud. To ciężka do podjęcia decyzja, jednak… — Marrengo zawiesił głos i popatrzył z bólem na dziewczynę.
— Ciężka decyzja? — powtórzyła pytająco Srebrna. — Ciężka decyzja? — Odwzajemniła spojrzenie wręcz z wyrzutem. — Wszak nie dla mnie! — rzuciła z siłą w głosie i błyskiem w srebrzystych oczach, a dopadła ją dopiero co słabość, zdawała się ją całkiem opuścić. Hardo wstała, podniosła miecz i wpatrując się pod światło poranka w srebrzystą klingę, podziwiała wyryte na niej symbole siedmiu legendarnych sióstr krwi.
Ostatecznie skupiła wzrok na pierwszym od dołu znaku odnoszącym się ponoć do niej samej. Ten zamigotał mocniej. Wówczas chwyciła za jeden z pary swych srebrzystych warkoczy i ucięła końcówkę, by wyrzucić w przestrzeń rozsypujące się na wietrze włosy. Wyglądały trochę jak podłużne płatki śniegu spadające na ziemię. Kiedy osiągnęły jej powierzchnię, Srebrna z zadrą w głosie przemówiła:
— Jestem młoda wiekiem, ale przepełnia mnie odwieczna powinność, przez co dłuższej bezczynności po prostu nie zdzierżę! Ofiary po drodze są niezbędne. Nie można się łudzić, że w ponoszonym trudzie naszym ludziom północy nie spadnie z głowy włos. Więcej, przeleją oni swą srebrzystą krew, a nawet oddadzą w walce życie i wyzioną ducha ku pożarciu go przez srebrzyste smoki mroźnej otchłani. Jednakże nie będziemy czekać dłużej. Ani chwili dłużej! — Raptownie się okręciła na pięcie, a wraz z tym ruchem zamaszyście poprowadziła miecz w kierunku Marrenga. Zareagował błyskawicznie, parując atak toporem. W dalszej kolejności czynił defensywne ruchy wobec furiackiego natarcia Srebrnej. Walcząc, zamykała, to otwierała srebrzyste oczy, emanując z nich intensywną poświatę. Wyrywała też z piersi waleczne okrzyki. Napierała bez ustanku, zupełnie jakby pojęcie obrony było jej obce. Atakowała tors, nogi, to głowę cofającego się przeciwnika. Aż w szale bojowym zdołała przełamać defensywę mężczyzny i tym razem to ona przystawiła mu do szyi ostrze klingi. Wtedy, po włożonym w walkę wysiłku, ciężko wydyszała: — Musimy… musimy już wyruszyć. Dla Złotej, dla nas… Dla wszystkich. — Wobec braku reakcji Marrenga, mocniej przycisnęła mu miecz do gardła i wybuchła: — Musimy!
— Dobrze… Niech tak się stanie, wyruszymy. — Wojownik ostrożnie odjął od szyi ostry metal i uczynił zachowawczy krok do tyłu. Kiedy znalazł się w bezpiecznej odległości, lodowato, niczym sam północny wicher, rzekł: — Zaklinam, panuj nad ciemną stroną swej srebrzystej natury. Albowiem umiejętność walki, oddanie i hart ducha, to jedno, ale nie jesteś chodzącą dobrocią, jak Złota, ani też na wskroś czysta, jak twoja siostra Alabaster. Dlatego bacz uważnie, by twego srebra nie skalał mrok.
— Chyba… masz. — Dziewczyna się zająknęła. Zamknęła oczy, integrując się ze sobą, po czym znowu patrząc jasnym wzrokiem na świat, z nutą pokory odparła: — Tak, bezwzględnie masz rację, drogi Marrengo. Dziękuję za nakierowanie mnie na właściwą drogę.
— Jak narowistego konia… narowistego konia — powiedział już pogodnie mężczyzna i uśmiechnął się przyjaźnie. Następnie wyciągnął ku Srebrnej otwarte ramiona. Ona utonęła w objęciach wojownika, którego traktowała niczym własnego ojca. Choć prawdziwego ojca niedane jej było nigdy poznać i nawet nie wiedziała, kim on był. Lecz ponad wszystko ufała Marrengowi. To właśnie on odnalazł ją w lodowej wiosce na krańcu świata i opowiedział legendę o siostrach krwi, gdzie Srebrna miała być jedną z nich.
*
Minęło kilka szarych dni. Skończyła się odwilż i północne ziemie klanu Srebrzystej Stali ponownie wziął we władanie silny mróz, a górzysty teren przyprószył śnieg. W takiej scenerii Srebrna na czele z Marrengiem opuściła położoną wysoko warowną osadę o nazwie Orle Gniazdo. Wyruszyli konno na czele jadących w parach klanowych wojowników. Od przeszło dziesięciu lat przewodził im Marrengo. Choć na osiemnaste urodziny swej podopiecznej zrzekł się przewodniej roli i takową powierzył właśnie Srebrnej.
Ona wiedziała, że uczynił to dla niej, by tchnąć w nią wiarę w jej wielkie posłannictwo. Jednak zdawała sobie sprawę, że aby jej klanowa władza została usankcjonowana, musiała się najpierw sprawdzić jako zręczna przywódczyni i zdolna wojowniczka. Lecz ona, jak nigdy, czuła się gotowa sprostać zadaniu. Chciała bowiem nie tylko zgodnie ze swym przeznaczeniem rozpocząć walkę o pokój na kontynencie Unton, ale też zweryfikować przed sobą to, iż naprawdę była tą, za kogo pragnęła uchodzić. Mianowicie Srebrną, legendarną siostrą krwi, a obecnie także godną tego miana przywódczynią klanu Srebrzystej Stali. Gdzie zaś łatwiej udowodnić sobie i innym wspomniane prawdy niż właśnie na wojnie?
Otóż to. Dlatego jadąc na czele zbrojnego oddziału, co pewien czas żywiołowo się oglądała za plecy, by z dumą popatrzyć na podległych jej wojowników. Podobnie jak ona czy Marrengo dosiadali siwych rumaków i przywdziewali szare futra zszyte ze skór wilków oraz niedźwiedzi. Każdy z mężczyzn posiadał topór i krągłą tarczę zawieszoną na plecach, a ozdobioną herbem przedstawiającym zarys połyskującej klingi na srebrzystym tle. Ponadto wojownicy nosili srebrzące się wąsy i brody, a ich głowy wieńczyły metalowe hełmy w tym samym kolorze.
Widok ten przepełniał przywódczynię klanową nadzieją i silną wiarą, że wspólnie podołają wszelkim przeszkodom. Wręcz odbierała wizerunek wojów, jako śnieżną kulę, która puszczona z lodowego szczytu, spadając, będzie zwiększała objętość i siłę. Kiedy osiągnie podstawę góry, stanie się na tyle potężna, że nic jej już nie powstrzyma. Choć dziewczyna mogła też sobie wyobrazić prowadzone wojsko, jako jeden z górskich strumieni, które podczas roztopów zasilają główną rzekę. W wyniku dopływów nurt rzeki staje się coraz bystrzejszy, a ciek szeroki i u ujścia jest to nieposkromiony żywioł, niepowstrzymana powódź. Czego by nie powiedzieć, te śmiałe wizje wydawały się jak najbardziej zasadne. Ponieważ wici zostały już rozesłane, a większość północnych klanów zgłosiło akces do kolejnej odsłony konfliktu w centrum kontynentu opanowanego od wieków przez czerń i mrok.
Aczkolwiek nadchodzącej kampanii nie miała przewodzić Srebrna, tego byłoby zbyt wiele. Niedoświadczenie i młodość, swoista niewinność, same podpowiadały jej, iż na takie wyróżnienie było za wcześnie. Mimo posiadanej ambicji oraz charyzmy domyślała się, że nie porwałaby za sobą setek uznanych wojowników i dziesiątek wojowniczych kobiet. Na tym etapie żywota stanowiła bowiem w swym mniemaniu po prostu srebrzystą iskrę, którą skutecznie wskrzesił w niej szlachetny Marrengo. Jednak, aby jawiła się ludziom północy jako oświetlający drogę srebrzysty ogień, za którym pójdą w najcięższy bój, musiała się dopiero zasłużyć. Dlatego to właśnie pod skrzydłami wspomnianego wojownika mieli się zjednoczyć przywódcy klanowi z północy. To Marrengo miał ich poprowadzić. Srebrna na ten czas pragnęła po prostu stać u jego boku w pierwszym szeregu i dumnie dzierżyć miecz. Po to, by walczyć o siebie, klan, Złotą i wszystkich, od których zdoła odjąć mrok, a w to miejsce ześle jasność niczym oczyszczającą bryzę z północnych mórz. Niech dopomoże jej w tym moc siedmiu legendarnych sióstr krwi. Tak przedstawiało się jej życzenie.
Tymczasem zbrojny kondukt przemierzał zasnuty warstwą przybrudzonego śniegu kamienny trakt w rozległej przełęczy. Jak wzrokiem sięgnąć pejzaż tonął w zlewających się ze sobą odcieniach szarości w tym barwach srebra, platyny, czy stali. Ten ostatni kolor okraszał kłębiaste obłoki, które niczym puchowe kołdry otulały najwyższe szczyty. Jeżeli gdzieś udało się przebić na niebie promieniom słońca, odbijały się od śniegu, rozświetlając mroźną okolicę jaśniejącym blaskiem.
W takiej scenerii naprzeciw zbrojnej kolumny wyjechał samotny jeździec i zrównał rumaka z Marrengiem oraz Srebrną. Zajął pozycję po prawej stronie dziewczyny, skłonił się nieznacznie Marrengowi, młodocianej przywódczyni klanu jakby nie zauważając i jechał spokojnie dalej. Lecz samą obecnością wzbudził żywe zainteresowanie Srebrnej. Znała bowiem tego mężczyznę z widzenia, ponieważ kilka lat temu odwiedził Orle Gniazdo, spotkawszy się tam z Marrengiem. Ona sama była tam wtedy małym podlotkiem i dopiero uczyła się nowego życia świeżo zabrana z rodzimej wioski. Ale jadący koło niej wojownik, dobrze wyrył się w jej pamięci.
Inaczej niż większość rdzennych mieszkańców północy nie posiadał jednolicie srebrnych włosów i tęczówek oczu o takowej barwie, a z domieszką brunatnego koloru. Ten barwił jego zawinięte ku dołowi wąsy oraz zaplecioną w trzy warkocze brodę. Poza tym ów mężczyzna był dość niski za to wyjątkowo krępy na kształt masywnego wzgórza, którego za nic nie dałoby się obalić. Jak wielu przywódców klanowych nie nosił tarczy, a okazując tym odwagę, używał jedynie dwuręcznej broni. W jego przypadku dwusiecznego topora wciśniętego za gruby pas. Zaś imię tego słynnego na północy wojownika brzmiało Feldgrau. To z nim miała teraz do czynienia po swej prawicy Srebrna. On natomiast miał przyprowadzić na kampanię wojenną własnych wojowników. Lecz z niewiadomych przyczyn, pojawił się sam. Czyżby on jeden zamierzał zastąpić cały oddział?!
— Feldgrau… — wyszeptała, jakby do siebie samej, dziewczyna ze wzrokiem wbitym w zaśnieżoną drogę. — Feldgrau — powtórzyła z podziwem.
— W rzeczy samej! — podchwycił tubalnym głosem zwalisty mężczyzna i z wyższością dodał: — Jam ci jest Feldgrau, właśnie on. — Napuszył się z dumy i zadarł kwadratowy podbródek na kształt kowadła.
— Srebrna… Jestem Srebrna — odparła ściszonym głosem i trochę bez wiary dziewczyna. Nagle w obliczu słynnego wojownika, o którym słyszała tyle mężnych opowieści, a nawet chwalebnych pieśni, poczuła się mała i słaba, prawie nic nieznacząca. Pochyliła głowę, a dwa srebrne warkocze zaplecione luźno po bokach przesłoniły jej niewinną z wyglądu twarz.
— Srebrna… — mruknął z kolei pod nosem Feldgrau. — Może być i… Srebrna, to popularny w tej krainie kolor. Choć imię pradawne, legendarne i powiedziałbym… — Zmierzył dziewczynę krytycznym wzrokiem, splunął flegmą i z pretensją warknął: — Zaszczytne to imię, Srebrna, ta… wielce zaszczytne. Zaiste nie powinno przynależeć do pierwszej lepszej… — Nie zdążył dokończyć wzgardliwego zdania, bo zawczasu przeszkodził mu Marrengo, wtrącając:
— Jak już cię powiadomiłem przez gońca, drogi przyjacielu, Srebrna jest moją podopieczną, a teraz także klanową przywódczynią. To musi coś znaczyć nawet w twoich oczach. Lecz abstrahując od imion, tytułów, czy starych legend, wszyscy, jak się tu zebraliśmy, jesteśmy po prostu ludźmi północy. Jesteśmy wojownikami, którzy połączeni wspólną sprawą ruszą niebawem ramię w ramie w bój. Dlatego, nalegam, okazujmy sobie szacunek, wymieniając przyjacielskie uściski. — Napluł na rękę i wysunął ku kompanowi żylastą dłoń. Została uchwycona przez również naślinioną i potężną grabę Feldgrała, który już z mniejszym entuzjazmem wyciągnął górną kończynę ku Srebrnej.
Dziewczyna się zawahała, ale wyjęła z rękawiczki własną dłoń, polizała ją i odwzajemniła tradycyjny gest witających się ludzi północy. Zaraz syknęła z bólu, gdy mężczyzna z kąśliwym uśmiechem na ustach w obezwładniającym uścisku niemal zmiażdżył jej drobne kości śródręcza. Jednak rozluźnił palce i pozwolił się wyrwać Srebrnej ze stalowego uchwytu. Na takie powitanie Marrengo ciężko westchnął. Ale dał za wygraną, bo tylko rezolutnie zagaił:
— Czemuż to zawdzięczamy sobie wyjazd naprzeciw nam przywódcy klanu Srebrzystych Mgieł? — zwrócił się do Feldgrała. Ten podrapał się po brodzie i nonszalancko rzucił w powietrze:
— Podczas ostatniej odwilży rzeki wezbrały i zerwane zostały mosty. Dlatego poprowadzę was kamiennymi traktami tak, abyście bez przeszkód połączyli się z mymi ludźmi. W końcu klanem Srebrzystej Stali dowodzi teraz jakaś niewydarzona dzierlatka. Więc pomyślałem, że głupio by było, gdyby pokierowała swych wojaków w matnię i potopiła w pierwszym lepszym strumieniu. Toż oszczędzam wam wstydu na całą północ! He, he. — Wyszczerzył się bezczelnie do Srebrnej, ukazując poszarzałe i nierówne zęby.
W odpowiedzi dziewczyna, jakby chciała go ukąsić, obnażyła kły w drobnej szczęce, a do kompletu zacisnęła pięści na wodzach. Lecz zaraz poczuła na nadgarstkach krzepiący dotyk dłoni Marrenga. To ją trochę uspokoiło. Natomiast jej przyjaciel nie dał się sprowokować i zachowawczo skierował rozmowę na inny tor:
— Masz może wieści z odległych krain, Feldgrale? Sam bytujesz ze swym klanem bliżej wielkiego świata. Podczas gdy my żyjemy w Orlim Gnieździe niejako w izolacji.
— To fakt, kisicie się we własnym grajdołku i chyba naprawdę zapomnieliście, jak wygląda wielki i krwawy świat, skoro na swych przywódców wybieracie gładkie dziewczęta, a w zasadzie jeszcze dzieci. — Tą sugestią Feldgrau sprawił, że Srebrna opuściła wzrok tak nisko, aż obserwowała śnieg ugniatany pod kopytami rumaków. Jednak wobec ostatnich słów, w najlepsze dworującego sobie z niej wojownika, wzbudzone zostało w niej też zainteresowanie i jej oczy trochę zajaśniały. — Otóż… — mruknął z kolei Feldgrau, objął się za opasłe brzuszysko i uraczył towarzyszy podróży dłuższą wypowiedzią: — Na północnym wschodzie, wśród najwyższych gór, biała magia i alabastrowy lud pod jaśniejącym przewodnictwem wielkiej księżnej mają się całkiem dobrze. Tamtejsza władczyni odnalazła dodatkowe złoża alistocjanu, za sprawą czego umocniła energetyczne bariery swego księstwa. Te podobno z powodzeniem oparły się pomniejszym demonom z centrum kontynentu. Zaś większe i nieliczne kreatury zostały wybite w jednym i decydującym starciu. Dlatego właśnie zdecydowałem się wziąć udział w twej kampanii, Marrengo. Liczę, że w razie naszego sukcesu w starciu z mrokiem, jeszcze bardziej ośmielimy wielką księżną Alabaster i włączy się ona do czynnego udziału w wojnie, śląc nam na teren wroga posiłki. Bynajmniej nie mam tu na myśli jagnięciny, czy smakowitej rogacizny. He, he… Raczej jeźdźców gryfów oraz łuczników o białej krwi. Choć smukłe i alabastrowe łuczniczki, rzecz jasna, też miło byłoby powitać w naszych szeregach, czyż nie, Marrengo? Ale ja sam…
— A północny zachód? — wtrąciła Srebrna, wielce ciekawa kolejnych wieści tym razem z przeciwległego krańca świata. Lecz Feldgrau zdawał się jej w ogóle nie słyszeć i swobodnie wznowił monolog:
— Ja sam… najchętniej dosiadłbym alabastrowego gryfa i poszybował w powietrzu na wroga. Cóż powiedzieć, Marrengo. Wiek u mnie już nie ten, przez co coraz bardziej doskwierają mi trudy tych konnych wojaży. Nie wspominając już o pieszych marszrutach, brrr. Moje kolana — dodał dyskretnie, wychylając się ku kompanowi i dając do zrozumienia, że miał problem ze stawami, po czym beztrosko kontynuował: — Jeżeli zaś chodzi o zachód, bo chyba sam wiatr zawiał mi do uszu, upominając się o wieści z tamtego kierunku… — Krzywo się uśmiechnął do Srebrnej. — To wiedz, drogi przyjacielu, że władca tamtejszego królestwa poprowadził swych złocistych rycerzy w straceńczy bój i poniósł sromotną klęskę na rubieżach centralnej krainy. Bitwa była podobno olbrzymia i trwała cały dzień. Ale z nastaniem nocy powstały z czarnych popiołów nowe demony i ostatecznie przechyliły szalę zwycięstwa na stronę mroku. Tak więc krucjata w celu odnalezienia przysposobionej córki króla, niejakiej Złotej, spaliła na panewce i to słynne dziewczę o złotym sercu pozostaje nadal zaginione, a jego smutny los zdaje się przypieczętowany…
Wobec tych wieści Srebrna bezwiednie popędziła rumaka i samotnie się wysforowała przed jeźdźców, zupełnie jakby w pojedynkę zapragnęła pognać na ratunek wspomnianej osobie w opałach. Jednak zdawszy sobie sprawę z niefrasobliwego zachowania i żywo obawiając się kolejnych złośliwości Feldgrała, wstrzymała wierzchowca i karnie wróciła do konnego szeregu.
— No ta… — westchnął z dezaprobatą w głosie posępny wojownik i zwracając się jedynie do Marrenga, niespiesznie ciągnął dalej: — Wszakże, mój druhu, posłuchaj też opowieści z odleglejszych krain, które wędrowni trubadurzy zanieśli do mych zarastających włosami uszu. — Powiercił palcem w małżowinie. — Oto mam do przekazania może nie najświeższe historie, wszelako niemniej ze wszech miar intrygujące. — Sam adresat tej treści, Marrengo, może niespecjalnie wyglądał na kogoś pochłoniętego opowieściami Feldgrała. Za to Srebrna cała zastygła w oczekiwaniu na słowa, które w mroźnym powietrzu padły po chwili: — Otóż na południowym wschodzie, w Wielkiej Puszczy, ktoś na potęgę wycina zielone lasy i bez litości trzebi zwierzynę. Coś jakby zalęgł się sam mrok w cieniu wiecznie zielonego listowia. Zaś staremu Feldgrałowi to podpowiada, że stamtąd dopiero wyjdzie z czeluści prawdziwe zło. Ale któż to tam w sumie może wiedzieć, poza naszym wszechwiedzącym wieszczem, o którym wszelki słuch na dobre zaginął. — Mężczyzna ostentacyjnie wysmarkał się wprost na grzywę konia Srebrnej i przeszedł do wieści o innym zakątku świata: — Co się tyczy południowego zachodu, to tamtejsi arystokraci o kasztanowej krwi chyba już całkiem postradali zmysły. Albo też wędrowni trubadurzy przesadzili z mocnymi trunkami wobec swych słabych głów, kto ich tam licho wie. He, he… — Puścił oko do Marrenga. — Bowiem prawiono mi, że bez pomocy zwierząt, magii czy żywiołów, wprawiają oni wielkie machiny w ruch i te wznosić się mają ku samym niebiosom, po czym płyną po nich niczym obłoki z drewna oraz stali. Również tamtejsze drogi podobno przemierzają beznogie rumaki za to na kołach. Ale, kto to w ogóle słyszał o poruszających się wierzchowcach bez nóg?! Ha, ha! — Parsknął gardłowo Feldgrau zachwycony swą śmiałą wizją. Aż stonował emocje i posępnie zakończył: — Oczywiście jest jeszcze dalekie południe. Ta skalana i spalona słońcem niebieska ziemia. Jednakże co tam tak naprawdę się na ten czas dzieje, tego na dobrą sprawę nie wie nikt. To ciągle świat duchów zarówno tych świetlistych, jak i przeklętych upiorów. Kraina, gdzie istoty wyrzekły się płynnej krwi w żyłach i zastąpiły ją fantomową esencją. Choć niektórzy się zarzekają, iż owa esencja jest widoczna i nawet przejawia barwy, jak lazur. A jak prawił ślepy wieszcz, Lazur, to przecie także imię siódmej z sióstr krwi. Ciekawe to, oj ciekawe i wielce intrygujące zarazem. — Po tym wyznaniu Feldgrau już nie popatrzył w kierunku Srebrnej ani też Marrenga, tylko ponuro wbił wzrok w zaśnieżony krajobraz. Tak nastała cisza, której nikt z trójki jeźdźców już nie przerywał.
Dalsza droga w milczeniu wiodła coraz ciaśniejszymi przełęczami, które okalane były przez strome wzniesienia momentami całkiem przysłaniające jasność dnia. Trasę wytyczał Feldgrau, kierując uczestników wyprawy na południowy wschód. I tak ranek przeszedł w południe, aż powoli nadchodził wieczór.
Wówczas Srebrna zamknęła oczy i spróbowała wznowić praktykę wewnętrznej koncentracji, której nauczał ją Marrengo. Wyciszała zmysły, starając się osiągnąć ciągle niedostępny dla niej poziom czystego nadzmysłu. Chyba nie zbliżyła się jeszcze do pierwszego z jego poziomów, których liczba wynosiła siedem. Zresztą sama nie słyszała o nikim, kto doszedłby w praktyce dalej niż do czwartego stopnia. Marrengo, jako jeden z nielicznych, szczycił się trzecim poziomem.
W bieżącej chwili tym trudniej było się dziewczynie skupić na ćwiczeniach, ponieważ opowieściami Feldgrała dalece została rozbudzona jej wyobraźnia. Przez to, co raz atakowały jej umysł myśli na temat innych krain, a głównie tej wysuniętej najbardziej na południe kontynentu.
Niewielu w ogóle odważyło się wspominać o tym, co mogło tam zaistnieć. Wiadomości na ten temat, jakie docierały do uszu Srebrnej, stanowiły mieszaninę faktów, pobożnych życzeń oraz zwykłych zafałszowań wynikających z niewiedzy, uprzedzeń i lęków. Ona nie potrafiła oddzielić prawdy od fałszu, mitów od faktów, bo niby jak? Jednak sama właśnie była świadkiem, że wydarzenia z południa potrafiły odbierać na dłuższy czas mowę nawet największym wojownikom, jak Feldgrau czy Marrengo.
Srebrna pomyślała, iż jej, jako jednej z legendarnych sióstr krwi, będzie być może dane kiedyś odkryć te tajemnice. Bowiem gdzieś tam, na południu, powinna przebywać jej siostra Lazur. A zgodnie ze słowami Marrenga, tylko jedna siostra krwi mogła zwieńczyć swe posłannictwo sukcesem i zaprowadzić tysiącletni pokój. Lecz w tym celu powinna uzyskać wsparcie każdej z pozostałych sióstr, w tym ich krwi. Choć przyjaciel Srebrnej nie wyjaśnił, na czym konkretnie ta pomoc miałaby polegać.
Snująca takie rozważania dziewczyna wreszcie oddaliła je od rdzenia swego umysłu. Dzięki temu osiągnęła w nim zalążek spokoju oraz ciszy, które przekształciła w spójny element jedności. Ta powoli ogarniała coraz większe połacie jej jestestwa. Wręcz czuła w sobie stapianie się wzroku, słuchu, czy węchu. Dawało to niepowtarzalne odczucie integracji nie tylko ze sobą, ale i otoczeniem. Zapachy dochodziły do niej wyrazistsze i uderzył ją kwaśny odór potu Feldgrała. Sam zmysł powonienia jakby się rozpłynął i przeszedł w odgłos bicia serca mężczyzny. Jego puls pył przyspieszony, można by rzec naznaczony niepokojem. Jednak i tętno zlało się z bardziej subtelnymi doznaniami. Choć wszystkie składały się na podejrzane odczucie zagrożenia ze strony obcego wojownika.
Następnie Srebrna, choć nie miała otwartych oczu, skoncentrowała uwagę na wizji przed sobą. Sama jedność, jak za rękę, poprowadziła ją aż za niewidoczny z pozycji jeźdźców fragment drogi za jej zakrętem. Tam, na dwóch przeciwległych wzniesieniach, wychwyciła nietypową poświatę, od której biła złowroga aura.
W tym momencie uwaga Srebrnej ponownie skupiona została na postaci Feldgrała. Jechali jeszcze pewien czas, aż wykonał on dyskretny ruch w kierunku topora za pasem i wyraźnie gromadził siły do realizacji jakiegoś celu. Dziewczyna nie musiała konkretyzować jego zamierzenia, prowadzona przez jedność reagowała spontanicznie w najlepszy sposób.
Nie podnosząc powiek, raptownie wyciągnęła do góry rękę. Tym samym zablokowała wymierzony w nią cios toporem krępego mężczyzny. Dzięki integracji jedności uzyskała zwielokrotnioną siłę i nie dała przełamać swej górnej kończyny. Niczym tarcza pozostała ona sztywno wzniesiona. Równocześnie druga dłoń Srebrnej sięgnęła za pas po sztylet, który błyskawicznie poprowadzony został w masywny kark wojownika. Ostrze weszło po samą rękojeść. Wtedy Feldgrau zluzował napór topora na rękę dziewczyny. Ona, jakby wychodząc z transu, a równocześnie zmysłu jedności, otworzyła wyjątkowo srebrzące się oczy.
Już naturalnym wzrokiem dostrzegła obcych wojowników wychodzących z ukrycia na wzniesienia po obu stronach drogi. Jej zwykle chłodna krew nagle została w niej wręcz zamrożona. Zdawała już sobie sprawę ze skali zagrożenia i nawet nie myślała o szukaniu wsparcia u Marrenga, nie było na to czasu. Jako klanowa przywódczyni odruchowo krzyknęła:
— Wojownicy Srebrzystej Stali! To zasadzka! Formacja obronna! Zasłona z koni i tarcz! — Wstrzymała rumaka i wskoczyła pomiędzy niego, a wierzchowca Marrenga. Jej przyjaciel także zsunął się na śnieg, po czym razem ze Srebrną schował za końskim grzbietem. Podobnie uczynili wszyscy wojownicy klanu Srebrzystej Stali. Przypominali teraz zbrojną rzekę osłoniętą z dwóch stron masywnymi wałami z końskich cielsk.
Wtem z przeciwległych wzgórz posypały się gęsto strzały z łuków i poszybowały oszczepy. W efekcie konie zostały dotkliwie poprzeszywane ostrymi drzewcami. Parskając żałośnie, jeden po drugim padały konające na ziemię, dobijane ostrzami przez dotychczasowych jeźdźców. Znaleźli oni skuteczną ochronę za ścianą ze zwierzęcych zwłok oraz ustawianych przed sobą tarcz. W ten sposób zasadzka nie doszła do skutku, ponieważ choć padły konie, to wojownicy Srebrzystej Stali odnieśli jedynie powierzchowne rany.
— Świetna robota — warknął przykucnięty Marrengo, opierając się własnymi plecami o plecy Srebrnej. — Niewiele brakowało… — dodał posępnie. Na co wzburzona dziewczyna syknęła:
— To jeszcze nie koniec… Na zimny honor! Na mróz i lód! To nie koniec.
— Wręcz przeciwnie — stwierdził wojownik. — Nikt więcej nie musi i nie powinien tu ginąć. — Popatrzył na wykrwawiającego się na śniegu, rzężącego Feldgrała. — Nastał pat i poczekamy, aż zdrajcy się wycofają — zawyrokował.
— Zdrajcom należy zanieść śmierć… — sprzeciwiła się Srebrna. Nie czekając na odzew przyjaciela, uniosła rękę uzbrojoną w miecz, po czym wydała komendę: — Prawe skrzydło Srebrzystej Stali! Mur tarcz i atak na prawą flankę wroga! Lewe skrzydło! Mur tarcz i osłona prawego skrzydła! — Po tej odezwie prześlizgnęła się po grzbiecie uśmierconego rumaka. Podobnie uczynili wojownicy z jej szeregu i szczelnie osłonili się wysuniętymi przed siebie tarczami. Ich plecy zabezpieczali podążający za nimi tyłem wojownicy z lewego skrzydła. Dzięki tak ciasnej i dwustronnej formacji kolejna salwa strzał oraz oszczepów jedynie się odbiła od tarcz kontratakującego klanu. Jego przywódczyni znalazła schronienie za osłoną najbliższego niej, i to pod wieloma względami, młodego wojownika imieniem Aezon. Spojrzeli na siebie wymownie, dodając sobie otuchy i z resztą parli naprzód. Aż kiedy wojownicy Srebrzystej Stali zaczęli podchodzić pod strome wzniesienie, rozbrzmiał na nim gardłowy krzyk:
— Za Feldgrała! Pomścić Feldgrała! Śmierć jego zabójcom! — Raptem kilkunastu mężczyzn i kilka kobiet klanu Srebrzystych Mgieł porzuciło oszczepy oraz łuki. Dobyli topory, miecze i chwycili tarcze, by runąć z impetem na podchodzącego przeciwnika.
— Dwa kroki w tył! Dwa kroki w tył! — komenderowała Srebrna, sprawiając, że jej wojownicy w zwartej formacji zeszli z podstawy wzgórza. Gdy atakujący ludzie wrogiego klanu bezładnie się rozsypali u podstawy wzniesienia, dziewczyna wydała kolejny rozkaz: — Prawe skrzydło! Wytrzymać napór! Wytrzymać napór! — Nagle obcy wojownicy zderzyli się z ze zwartą ścianą tarcz i odbili od niej, a wielu z nich padło na plecy. Z tą chwilą padło ostatnie polecenie wręcz zdzierającej gardło Srebrnej: — Zabić! Zabić zdrajców! Zabić wszystkich zdrajców tego świata! Do ataku! — Sama wysunęła się zza osłony Aezona i zamaszystym ciosem miecza rozpłatała bok obcej wojowniczki. Następnie siekła jak oszalała klingą w naprędce stawiane przed nią tarcze.
Naraz wydarła z piersi dziki wrzask. Odrzuciła długie ostrze i dobyła zza pasa noże, by pobiec z nimi pomiędzy wrogów. Nową bronią zadawała płytkie i cięte rany w kluczowe punkty ciał przeciwników, jak gardła, twarze, czy ręce. W szale bojowym szatkowała do kompletu brzuchy oraz celowała w serca czy płuca.
Wreszcie jeden z poranionych wrogów pochwycił ją i padając, ściągnął na siebie. Ona, niczym w przypływie szaleństwa, masakrowała go sztyletami, czyniąc to z pianą na ustach i zadawała dziesiątki ran kłutych w tors.
Aż poczuła na plecach dotyk. Gwałtownie się obróciła, gotowa dalej zabijać. Wtedy zobaczyła, że zażarta bitwa już dogasała, a do niej ostatkiem sił pełznął nie kto inny, jak broczący krwią z gardła oraz ust Feldgrau. Srebrna pchnęła go na ziemię i usiadła na jego brzuchu. Przytknęła mu ostrze do szyi i się wydarła:
— Dlaczego?! Dlaczego? Dlaczego?!
— Bo… — wyrzęził z trudem. — Mi kazała.
— Kto?! — zawyła dziko dziewczyna.
— Prawdziwa siostra krwi wschodnich gór. Prawdziwa Srebrna…
— Że jak?! — wrzasnęła, niczym opętana, wojowniczka. Konający mężczyzna tylko się uśmiechnął drwiąco. Resztkami sił napluł napastniczce srebrzystą krwią w twarz i wycharczał:
— Tylko na siebie spójrz… Ty nie jesteś Srebrną, nie ty… Ty jesteś nikim, niczym…
— Nie jestem Srebrną… — powtórzyła, tym razem jak martwa, dziewczyna. Poczuła, że cała jakby zamarzała, a jej dotąd jasne widzenie zasnuwał posępny mrok. — Nie jestem Srebrną… — mówiąc jak w transie, uniosła nóż z zamiarem wbicia go w usta Feldgrała, z których popłynęły ku niej druzgocące słowa. Podnosząc głowę, zobaczyła stojącego nad sobą Marrenga. Spojrzał na nią z bólem. — Nie jestem Srebrną. — Wycharczała do niego ze zgrozą i uśmiechnęła się nerwowo. Otrzymała od przyjaciela obezwładniający cios pięścią w twarz, który skrwawił jej wargi, a ją samą, pozbawioną przytomności, rzucił w niedbałej pozie na śnieg.
Tak oto bitwa na przełęczy została ostatecznie zakończona. Spośród prowadzonych przez dziewczynę do boju wojowników Srebrzystej Stali poległ tylko jeden z nich. Dla odmiany wróg uległ całkowitemu pogromowi. Jego lewa flanka salwowała się ucieczką, a z prawej, gdzie poszedł cały impet natarcia, nie ocalał nikt. Skonał również klanowy przywódca Srebrzystych Mgieł, Feldgrau. Jego zabójczyni została związana na polecenie Marrenga i ten czekał, aż po zafundowanym jej wstrząsie się przebudzi.
II. Alabaster
Kwintesencja majestatu, czystości i chwały. Kultywacja tradycji oraz nieprzejednana walka z mrokiem. Takie przymioty prezentowało Wielkie Księstwo Wschodzącego Słońca i Księżyca jakby nadziane na najwyższe szczyty kontynentu Unton w jego wschodniej, nieco północnej części. Nie była to zbyt rozległa kraina wciśnięta między mroczne centrum, od południa rozległe puszcze, z północy granicząca z wolnymi klanami, od wschodu zaś okalana oceanem. Wszak to nie obszar decydował o wielkości, a moc nieskazitelnych przymiotów. Przewodząca księstwu władczyni — wielka księżna Alabaster — stała na straży tego, by biała kraina pozostawała możliwie czysta, dając odpór panoszącej się w centrum kontynentu ciemności. To tutaj bowiem od wieków dochodziło do najcięższych starć światła oraz mroku. Jednakże Alabastrowy Pałac ciągle pozostawał dla naznaczonych czernią sił fortecą nie do zdobycia.
Wielka księżna stała akurat na najwznioślejszym pałacowym balkonie skierowanym na zachód. Sam zatopiony w kolorze bieli jaśniejący pałac, niczym kolejne jego strzeliste wieże, okalało siedem szpiczastych szczytów ze śniegu i lodu. Ich ostre zwieńczenia ginęły ponad poziomem chmur. Ze środkowych kondygnacji monumentalnej budowli, wprost ku zachodowi, czyli tam, gdzie spoglądała władczyni, wiódł wiszący most prowadzący do górskiej przełęczy.
Pomost, jak wszystko w okolicy, odznaczał się dominującą bielą. Pod nim rozciągała się niemal bezdenna przepaść. Była to mroczna wnęka, gdzie swego czasu strącono już całe zastępy wojowników ciemności szturmujących bez powodzenia alabastrową siedzibę. Przez to w nieliczne tu dni odwilży dało się z owej czeluści słyszeć gardłowe porykiwania uwięzionych w dole czarnych bestii. Zwykle skutych łańcuchami z okowów lodu nakładanych przez sam mróz, ale czasem częściowo przez niego uwalnianych podczas roztopów. Potem jednak jak zwykle w okolicy spadał śnieg i przykrywał sobą głębię otchłani pod mostem, czym sprowadzał mroźną zasłonę na potwory, więżąc je na powrót w lodzie.
Poza zachodnią stroną pałacu, z której regularnie nadciągało mroczne zło, pozostawały jeszcze trzy inne kierunki świata. Na północy rozciągały się najwyższe pasma Alabastrowych Gór z gniazdującymi tam smokami. Im dalej na południe, tym szczyty stawały się niższe. Aż na granicy z Wielką Puszczą następowało obniżenie terenu niemal do poziomu oceanicznych wód. Były to terytoria zamieszkiwane przez gryfy będące na usługach księstwa. Zaś ze wschodniego skrzydła pałacu prowadził lodowy tunel. Kończył się daleko nad oceanem, a wieńczył go rozbudowywany przez władczynię port.
Ona sama, wielka księżna Alabaster, niepodzielnie panująca nad swą krainą i alabastrowym ludem, właśnie skończyła napawać się mroźnym pejzażem górskiej przestrzeni. Zawróciła do pałacowych wnętrz, by przemierzać strzeliste korytarze wykonane w większości z marmuru. Wszędzie, gdzie stawiała kroki, panowała intensywna jasność od wbudowanych w sufit i ściany emanujących blaskiem kryształów, unikatowego minerału zwanego księżycowymi łzami. Do tego pałacowe przestrzenie były wręcz oszałamiająco przestronne, zupełnie jakby zamek został wzniesiony dla samych gigantów.
Skądinąd, tak właśnie się miały sprawy związane z tą wyjątkową budowlą. Ponieważ pierwotnie przybytek ten nie stanowił bynajmniej stolicy ludzkiej rasy. W zamierzchłych czasach ponoć panowała tu rasa lodowych olbrzymów. Jej przedstawiciele obecnie mieli przebywać zamrożeni w pobliskich górach. Jednak czy rzeczywiście? Księżna dobrze wiedziała, iż tak. Dlatego niestrudzenie poszukiwała w swym władztwie śladu bytności gigantów, odnosząc w tym względzie coraz większe sukcesy.
Sama natomiast, choć nie była olbrzymką, ani istotą spokrewnioną z monumentalną rasą, to nawet na tle wysokiego ze swej natury alabastrowego ludu się wyróżniała wzrostem i smukłą sylwetką. Lecz najbardziej charakterystycznym elementem jej urody były rozłożyste skrzydła pełne wielkiej liczby białych piór. Przy czym nikt inny z ludzi nie szczycił się taką częścią ciała zarezerwowaną zwykle dla świata ptaków. Z tego powodu wielka księżna była absolutnie wyjątkowa. Osobiście też nie raczyła nikomu wyjawiać przyczyny swej nietypowej urody oraz dodatkowej mocy. Mianowicie, za sprawą skrzydeł, umiejętności swobodnego lotu.
Zresztą Alabaster posiadała nad wyraz wiele skrywanych skrzętnie tajemnic, podobnie jak jedynych w swym rodzaju cech majestatycznego wizerunku. Wśród tych ostatnich rzucały się w oczy jej włosy — śnieżnobiałe, proste i opadające do ziemi. Władczyni zakładała też kredowe suknie z odkrytymi ramionami oraz głębokim dekoltem, ukazując swą alabastrową i nieskazitelną skórę w całej krasie. Jakby tego było mało, w jej otoczeniu nieustannie padał drobny śnieg, nawet gdy przebywała w ciepłej komnacie. Powiadano, że nieprzerwane namaszczanie skóry wielkiej księżnej mroźnymi płatkami stanowiło sekret jej piękna.
Jak było naprawdę? Nikt tego nie wiedział i nikt nie śmiał pytać. Choć nie ze strachu, nic bardziej mylnego. Władczyni zwykła swobodnie odpowiadać na wszelkie pytania, ozdabiając twarz życzliwym uśmiechem. W żadnym razie nie stanowiła uosobienia tyranii. Lecz często onieśmielała rozmówców, mając w zwyczaju udzielania odpowiedzi w mniej lub bardziej zawoalowany sposób. Więc jeżeli pragnęła zataić przed innymi jakąś wiedzę, sprawiała, że po jej słowach, nikt na dobrą sprawę nie wiedział, co miała ostatecznie na myśli. Osobiście najskrytszymi myślami dzieliła się wyłącznie z najwierniejszymi sługami — ukochanymi ptakami. Dokładnie w tym celu dotarła obecnie do słynnej w pałacu ptaszarni.
Przyłożyła dłonie do białych drzwi, po czym magiczną mocą panowania nad przestrzenią sprawiła, że podwójne wrota się otworzyły na oścież. Otoczona zawiesiną płatków śniegu wkroczyła jakby do innego świata. Obszerne wnętrze było koliste, a wieńczyła je monumentalna kopuła. Pod nią usytuowano szereg przesłoniętych kremowymi zasłonami okien prowadzących ku czterem stronom świata. W centrum porcelanowego parkietu stała okazała fontanna ze źródłem. Jasność pomieszczenia zwyczajowo pochodziła od wbudowanych w ścienne przestrzenie księżycowych łez. Poza tym wokół kolistej ściany rosły odznaczające się wyłącznie białym listowiem i równie jasną korą najprzeróżniejsze drzewa. Na nich zasiadała mieniąca się wszelkimi odcieniami bieli cała rzesza ptaków. Spotkać tu można było kremowe gołębie, jak i perłowe mewy, porcelanowe orły czy alabastrowe sokoły. Wszystkie zgromadzone tu ptaki, całe setki, były, nie inaczej, tylko na usługach wielkiej księżnej Alabaster.
Władczyni tradycyjnie najpierw niespiesznie się przechadzała pośrodku komnaty. Idąc dostojnie, pozwalała siadać na smukłych ramionach ptakom i karmiła je wyciąganym z kieszeni ziarnem. Głaskała z czułością swe pociechy oraz uśmiechała się do nich życzliwie.
W pewnym momencie zatrzepotała skrzydłami i wzleciała nad centrum pomieszczenia, przypominając w tym względzie najokazalszego ptaka w ptaszarni. Sięgnęła do kieszeni sukni, po czym zamaszyście rozsypała ziarno na wszystkie strony świata ku uciesze swych podopiecznych. Ci bowiem poderwali się z okalających plac drzew i zgodnie sfrunęli na parkiet, aby łapczywie połykać spadające tam smakołyki. Natomiast Alabaster z gracją opadła na podłogę i ponownie się z wolna przechadzając, na ten czas pomiędzy ucztującymi ptakami, zaczęła swój tradycyjny w tej komnacie monolog:
— Jedzcie, jedzcie moi milusińscy. Posilajcie się, bo czeka nas jeszcze wiele pracy. Kiedy się już nasycicie, ta, która jest jedną z was, czeka na wieści z wielkiego świata. — Niebawem ptaki podlatywały kolejno do wielkiej księżnej i żywiołowo ćwierkały jej do ucha, ostentacyjnie krakały bądź wydawały skrzeknięcia. Alabaster z uznaniem kiwała głową, po czym tłumaczyła zasłyszane wieści ptasiej mowy, głośno wypowiadając ludzkie słowa: — Tak więc powiadacie, moi pierzaści przyjaciele, że w Wielkiej Puszczy trwa wycinka zielonego lasu. Dobrze, to bardzo dobrze, ponieważ potrzebujemy zbudować niezwyciężoną armadę. — Z ramion księżnej odfrunęły mniejsze ptaki, a ich miejsce zajęły mewy: — Że jak? — zainteresowała się nowymi wieściami Alabaster. — Odkryłyście, moje ptaszyny, następną wyspę daleko na oceanie? Doskonale, po prostu wybornie. Ale musicie dalej badać archipelagi i odnaleźć na nich wyspę z górą, która jest wulkanem przypominającym kształtem ptasią czaszkę. To jej usilnie poszukuję. — Zaraz miejsca mew zajęły niepozorne wróble. — Więc znowuż nie udało się wam wykraść planów machin napędzanych smolistą substancją? — zafrapowała się władczyni. — Ale to nic, to nic — pocieszała siebie, jak i ptaszyny. — Wytrwale próbujcie dalej. Musimy bowiem rozstrzygnąć, czy arystokraci o kasztanowej krwi nam zagrażają, współpracując z mrokiem, aby za sprawą czarnej magii wprawiać w ruch swe lądowe czy powietrzne tak zwane urządzenia. — Wtem do wysokich i nieco spiczastych uszu wielkiej księżnej dotarł kolejny szczebiot: — Ach… zatem są już i morskie pojazdy. To ciekawe, coraz ciekawsze i tym bardziej trzeba to zbadać, żeby być może samemu wykorzystać te cuda. Co wy na to? — Alabaster obdarzyła najbliższe ptaki przymilnym uśmiechem i zapytała: — A gdzie są moje dzielne ptaszki wysłane na najdalsze południe, no gdzie…? — Dłużej rozglądała się po komnacie, aż załamała ramiona, z których sfrunęły spłoszone zwierzęta i żałobnie rzekła: — Nie wróciły, zatem znowuż nie powróciły z gorącego południa me ukochane ptaszyny. Tak będzie nam ich brakowało, ale nigdy o nich nie zapomnimy, o nie — podsumowała posępnie, a zawtórowało jej żałosne kwilenie z dziesiątek dziobów. Następnie kobieta uklękła na jedno kolano przed białym orłem stojącym na posadzce. — Mam dla ciebie to, co ci przyobiecałam. — Wyjęła z kieszeni krwawe zawiniątko. Rozwinęła je, demonstrując na dłoni kawałek świeżego mięsa. — Smacznego — szepnęła. Wtedy biały orzeł raptem przeistoczył się w czarnego węża i spróbował gwałtownie pochwycić dla siebie zdobycz. — A, a, a… — Alabaster zdążyła cofnąć dłoń z krwistą przekąską i pogroziła istocie wskazującym palcem. Reprymenda poskutkowała, bo skrzydlaty wąż odchylił łeb i dłuższy czas posykiwał, przekazując wieści. — Więc odnalazłeś wreszcie pierwszą z sióstr krwi, to właśnie chciałam usłyszeć. — Usatysfakcjonowana władczyni podała gadowi krwisty ochłap. Ten został natychmiast pochłonięty i zwierzę ponownie transformowało do wyglądu dumnego orła. — Nikt tego nie widział, nikt tego nie widział. — Wielka księżna pokiwała groźnie palcem w kierunku pozostałych ptaszyn. Odpowiedziały wręcz ogłuszającym skrzekiem, jakby przekrzykując siebie nawzajem, gdzie wyraźnie pobrzmiewały dźwięki dezaprobaty. Z kolei nieco zafrapowana kobieta naraz dostrzegła w swych dotąd nieskazitelnie białych skrzydłach dwa pociemniałe pióra. Wyszarpnęła je z oznaką niesmaku na twarzy, odrzuciła na parkiet i w zadumie wyszeptała: — Skoro tożsamość niejakiej Srebrnej została potwierdzona, nie ma na co czekać. Czas wyeliminować pierwszą z sióstr krwi zagrażających porządkowi świata. — Na te słowa podniósł się w ptaszarni jeszcze większy rwetes. Alabaster uniosła wysoko wskazujący palec, domagając się ciszy. Kiedy się takowej doczekała, z powagą oświadczyła: — Rozumiem, doskonale rozumiem, wasze święte oburzenie, moi pierzaści przyjaciele. Przecież oto jestem jedną z was! — Rozpostarła skrzydła. — Wszak już wam to raczyłam nie raz wyjaśniać. Naszym światłym celem jest zaprowadzić trwały ład na kontynencie, a jak wiecie dokonać może tego tylko jedna z legendarnych sióstr. Zaś która z nich, jak nie ja, najlepiej sprawdzi się w tej roli? — Intensywne ćwierkanie znowu zostało mocno rozbudzone, aż zaczęło z wolna tracić na intensywności i wkrótce na dobre zanikło. — Otóż to, moje ptaszyny. — Wielka księżna złożyła dłonie, jak do modlitwy i rozdeptując pod alabastrowym obuwiem niezjedzone ziarno, podniośle kontynuowała: — Pozostałe siostry, dla dobra wszystkich, muszą zginąć i tym samym utorują drogę dla podtrzymania porządku na kontynencie, nad którym pieczę będę niepodzielnie sprawowała właśnie ja. Moja przewodnia rola, powinność, to żyć, istnieć, oddychać i łopotać na wietrze skrzydłami. A moje siostry niechybnie czeka śmierć, przykro… mi. — Alabaster załamał się na moment głos. Potem rozstawiła szeroko ramiona, ułożyła palce w subtelne gesty mudr i za pomocą magii sprawiła, że zasłony w oknach pod kopułą zostały odsłonięte, wpuszczając do komnaty światło dnia. Wraz z zalewem wnętrza dodatkową jasnością dało się słyszeć żywiołowe pokrzykiwanie wielkiej księżnej: — Zatem lećcie, moi pierzaści przyjaciele, lećcie białe ptaszyny, jak i czarne węże w ptasich piórach, by na zgubę sióstr, a me ocalenie oraz świata, odnaleźć pozostałe siostry krwi. Przemierzajcie bezkresne niebiosa, podążając do najdalszych zakątków krain kontynentu Unton. Powróćcie z pożądanymi wieściami, a nagroda was nie ominie! — Setki mniejszych i większych par skrzydeł załopotały w powietrzu. Całe stado ptactwa zgromadziło się u szczytu kopuły, po czym podzieliło na cztery białe strumienie, które z furkotem wyleciały na zewnątrz komnaty.
Wkrótce również Alabaster opuściła ptaszarnię wielce rada, że udało się jej poczynić postępy i to na kilku frontach zaplanowanych przez nią dalekosiężnych działań. Obecnie zmierzała do południowego skrzydła pałacu, gdzie mieli swe siedziby podlegli jej jeźdźcy gryfów. Oto zdobyła cenne wiadomości na temat Srebrnej, siostry krwi. Jednak potrzebowała jeszcze egzekutorów, którzy ostatecznie zakończą sprawę, pozbawiając srebrzystą istotę życia oraz mocy. To zaś, w mniemaniu Alabaster, stanowiło nieodzowny element na etapie do ugruntowania i poszerzenia zakresu jej słusznej władzy.
Lecz przecież nie czyniła tego tylko dla siebie, jej alabastrowa natura na to nie pozwalała. Od zawsze działała głównie z myślą o dobru i przyszłości kontynentu. Choć także nie zapominała o własnym i wyjątkowym pochodzeniu oraz wiążącym się z nim zobowiązaniem. Albowiem oprócz tego, iż była jedną z legendarnych sióstr krwi, skrywała też o sobie inną, jeszcze bardziej niezwykłą prawdę.
Reasumując, aby osiągać rozliczne cele, pewnie zmierzała obraną drogą, nie bacząc na coraz częściej kalające jej białe skrzydła ciemne pióra, a umysł nieraz jeszcze mroczniejsze myśli. Jednakże zawędrowała już na wyboistej drodze po władzę tak daleko, że nie mogła nawet myśleć, by zawrócić. Na ten czas koncentrowała uwagę już tylko na tym, aby się nie potknąć i nie upaść. W efekcie, w razie konieczności, kogo trzeba po prostu rozdeptywała pod alabastrowym obuwiem. Tak prezentowała się teraz jej alabastrowa, już nie całkiem nieskazitelna, natura.
*
Wysocy i smukli członkowie pałacowej rady, już niemłodzi mężczyzna oraz kobieta, nisko się ukłonili mijającej ich na korytarzu wielkiej księżnej. Ona lekko skinęła im głową, posyłając przymilny, choć chłodny uśmiech i dostojnie kontynuowała wędrówkę tradycyjnie otoczona płatkami śniegu. Para osób, którą pozostawiła za sobą, jeszcze dłuższy czas stała ze zgiętymi plecami. Wyprostowali się, kiedy władczyni znacząco się oddaliła. Wtedy pierwsza, czyniąc to podejrzliwie, przemówiła kobieta:
— Jak myślisz, Chamois, czy ona… wie? — Powiodła wzrokiem śnieżnobiałych oczu za niknącą za zakrętem korytarza Alabaster, a zwróciła się do mężczyzny. Ten podrapał się po gładkiej twarzy w miejscu nieco spiczastego podbródka i bez przekonania rzekł:
— Nie mam pojęcia moja droga Ekru. Tak czy inaczej, żywię nadzieję, że dobrze ukryłaś sercowy klejnot lodowego olbrzyma i ta cenna rzecz nie wpadnie w jej ręce.
— Łapy, a raczej szpony — poprawiła kobieta nazwana Ekru i zaczesała do tyłu białe włosy, zawijając ich kosmki za ostro zakończone uszy.
— Więc jesteś przekonana, że wielka księżna naprawdę poszukuje sióstr krwi, aby je… zgładzić? — nie dowierzał mężczyzna w nawiązaniu do prowadzonej uprzednio rozmowy.
— Tak właśnie jest — potwierdziła z uporem kobieta i wysunęła przed siebie rękę. Z rękawa białej sukni wychynął mysi pyszczek. Kremowy nos i porcelanowe w swej barwie wąsy zwierzątka poruszyły się szybko, po czym na kobiecą dłoń podreptała cała myszka. Jej właścicielka, czyniąc to z zadrą w głosie, wyjaśniła: — Straciłam już sześć moich futerkowych maleństw, które zostały pożarte przez mięsożerne ptaszyska tej naszej… władczyni. Dopiero ta dzielna kruszynka powróciła szczęśliwie z ptaszarni, aby przekazać mi kluczowe wieści. — Ekru przeniosła dłoń z myszą do ucha, gdzie wąsikami została połaskotana po małżowinie. — Słodziutka jesteś… — szepnęła z uczuciem do zwierzątka. Natomiast towarzyszący jej mężczyzna się zafrasował. Ściągnął blade usta, nadając swej pociągłej twarzy z pozoru jeszcze dłuższy wygląd i niepocieszony oznajmił:
— Skoro to prawda, co mówisz, o złowieszczych zamiarach Alabaster. Jakim cudem rada tak znaczną przewagą głosów wybrała ją na władczynię?
— Ja na nią nie głosowałam — obruszyła się Ekru.
— Ja w sumie też nie. — Chamois wzruszył wątłymi ramionami i posępnie zauważył: — Ale inni oddali na nią głos, nie da się temu zaprzeczyć.
— Hm… — zadumała się kobieta. — Może zaważyło to, iż podała się za samą siostrę krwi, legendarną Alabaster — stwierdziła.
— Jest nią naprawdę…? — powątpiewał mężczyzna.
— Pracuję nad tym. — Jego rozmówczyni pogłaskała mysz po krótkim futerku, ucałowała w pyszczek i schowała do rękawa sukni. Zaraz zapytała:
— Przyszły już wieści od złotego króla zachodniej krainy?
W odpowiedzi Chamois tylko załamał ręce:
— Nie daje on wiary w złe intencje Alabaster — oświadczył ponuro i w podobnym tonie dodał: — Ponadto nasz łącznik z królestwem zasugerował, że jeżeli będziemy naciskać na króla, może się to skończyć tym, iż zadenuncjuje nas wielkiej księżnej, jako prowodyrów zamętu oraz siewców mroku.
— Czyli nasz potencjalny sojusznik jest naiwnym i świetlistym głupcem — skwitowała cierpko Ekru. — Czy ta wybielona Alabaster ma w ogóle jakichś wrogów? — syknęła zirytowana. Chamois oparł jej krzepiąco dłoń na plecach i z przekonaniem zasugerował:
— Prowadźmy dalej nasze prywatne śledztwo. Jeżeli wielka księżna naprawdę jest skażona mrokiem, to wcześniej czy później, sama narobi sobie wrogów, a wręcz powstanie przeciw niej cały świetlisty świat.
— Masz rację, ukochany. Tak właśnie uczynimy. — Na twarzy dojrzałej kobiety zagościł wreszcie uśmiech i złożyła pocałunek na ustach mężczyzny. Następnie udali się do centrum pałacu na naradę, która zwykła się tu odbywać cyklicznie co siedem dni w ostatnim dniu księżycowego tygodnia. Obecnie nastawał ciemny nów.
III. Srebrna
Dziewczyna ocknęła się z pulsującą bólem szczęką i metalicznym posmakiem srebrzystej krwi w ustach. Leżała w płytkim śniegu. Spróbowała wstać, ale związane w dole pleców ręce skutecznie jej to utrudniały. Szamocząc się, przybrała pozycję w siadzie skrzyżnym. Splunęła krwawą śliną na szary śnieg, zdmuchnęła sprzed twarzy kosmyk srebrnych włosów z rozplecionego warkocza i rozejrzała się wokół.
Wojownicy z jej klanu pracowali przy przenoszeniu ściętych drzew odznaczających się popielatą barwą. Niektórzy rąbali pnie na pomniejsze szczapy, a inni budowali stos. Nieco dalej w kałużach krwi ułożone były w rzędzie liczne zwłoki.
W tym momencie ze Srebrnej uszło całe powietrze. Wypuściła je do końca z płuc i zastygła dłużej na bezdechu. Aż kiedy znowu zmuszona została napełnić klatkę piersiową mroźnym tchnieniem, skrzywiła się na twarzy, po czym przybrała na niej hardy wyraz.
Nie zrobiła nic niewłaściwego! — krzyknęła w duchu do samej siebie, by zagłuszyć kiełkujące tam wyrzuty sumienia. Tak, może i przyczyniła się do śmierci wielu wojowników. Ale przede wszystkim zesłała sprawiedliwą śmierć na zdrajców, a wcześniej uratowała swój klan. Za to spotkała ją podzięka w postaci rozkwaszonych ust i krępujących więzów?
— Właśnie za to. — Srebrna drgnęła, usłyszawszy za sobą zwykle ciepły, a teraz iście lodowaty, a zarazem znajomy i męski głos. — Właśnie za nadmierne przelanie braterskiej oraz siostrzanej krwi musisz ponieść karę — zaznaczył Marrengo i stanął przed dziewczyną. Ona wiedziała, że znajdując się w jedności zmysłów, jej przyjaciel potrafił czytać cudze myśli. Najwyraźniej to uczynił, dając odpowiedź na atakujące ją pytania. Choć wypowiedziane ku niej słowa bynajmniej nie przynosiły spokoju umysłu, a wręcz przeciwnie, brzmiały bowiem oskarżycielsko.
— Więc co niby miałam zrobić?! — Szarpnęła się z wyrzutem związana postać. Wojownik dłużej spoglądał jej ze smutkiem w oczy, aż posępnie rzekł:
— Powinnaś zawsze powstrzymywać rozlew krwi, jeżeli widzisz ku temu chociaż cień szansy. Powinnaś zaryzykować własne życie, aby nikt ponad tego, kto musiał, nie zginął.
— Zginęli zdrajcy, którzy chcieli nas podstępem zabić!
— Zginęli prości wojownicy, którzy zostali niecnie wykorzystani w klanowych rozgrywkach. Oni zginęli… ponieważ z kretesem zawiedli ich przywódcy, wszyscy przywódcy.
Wobec tak gorzkiego podsumowania dziewczyna zagryzła wargi w gniewnym grymasie. Jednocześnie ze srebrzystych oczu pociekły jej łzy bezsilności. Na końcu języka miała słowo „przepraszam”. Zamiast tego uśmiechnęła się złośliwie i syknęła:
— A jakież to powody kierowały jednym z przywódców, by nastawać na życie drugiego? — Na wspomnienie przedśmiertnego wyznania Feldgrała wbiła wręcz nienawistne spojrzenie w Marrenga. — Nie jestem Srebrną? Nie jestem Srebrną?! — krzyczała, znowu się szarpiąc. Wojownik poczekał, aż zapanuje nad złością. Wtedy włożył za własny pas wyjątkowy miecz dziewczyny, ją samą uwolnił z więzów i bezwzględnie wycedził przez zęby:
— Już nią nie jesteś, Srebrną. Widocznie się myliłem co do ciebie. Albowiem każdy ma prawo do pomyłki, ale nie kosztem cudzych istnień. — Wskazał na układany stos. — Dlatego odejdź i nigdy tu nie wracaj. Nie jesteś już klanową przywódczynią. Nie jesteś już kimś, kogo pragnę mieć u swego boku, czy widzieć na oczy. Zostajesz wygnana z klanu Srebrzystej Stali i nie wolno ci przebywać na jego ziemiach pod groźbą śmierci.
— Ale… — Uwolniona osoba porwała się na równe nogi i ruszyła ku wojownikowi. Ten samym ruchem dłoni sprawił, że zderzyła się jakby z mroźną ścianą i padła na plecy.
— Odejdź — usłyszała kolejny raz. Te słowa z ust dotychczasowego przyjaciela odebrała niczym raniące serce sztylety. Skrzyżowała ręce na piersiach, zupełnie jakby naprawdę odebrała w nich bolesną ranę i uczyniła krok w tył. — Odejdź. — Cofnęła się jeszcze bardziej. Szła tak do tyłu, czując na policzkach coraz więcej zamarzających tam łez. Zaś za Marrengiem widziała gotowy już stos, na którym układano zabitych wojowników.
Ofiarne miejsce bynajmniej nie miało być podpalone. Oto z kłębiastych chmur w platynowym kolorze wynurzyły się srebrzyste smoki. Majestatyczne zwierzęta kołowały nad przeznaczoną im padliną oraz uwięzionymi w niej ludzkimi duszami, aż zanurkowały po swą ofiarę. W zębate paszcze porywały z podestu krwawe truchła i pożywiały się nimi w locie, podczas gdy dusze wojowników stapiały się z istnieniem smoków, od tej pory stanowiąc ich integralną część.
Dziewczyna patrzyła na ten niezwykły obraz tak długo, aż dotarła do zaśnieżonej skarpy. Przykucnęła za nią i schowała twarz w dłoniach. Zatkała sobie uszy, kiedy przestrzeń wypełnił przeraźliwy skrzek. Była to oznaka integracji dusz wojowników z pożerającymi ich smokami — odgłosy rozdzierające mroźne powietrze i sprawiające żywym uczestnikom pochówku szczery ból. Trawił on dziewczynę tym mocniej, że jedynym poległym z jej klanu był Aezon. Postać, z którą była naprawdę blisko i bardzo się z nią zżyła. Teraz on był już martwy i srebrzyste bestie właśnie ostatecznie unicestwiały wszystkie poziomy jego istnienia, karmiąc się nimi.
Czyżby więc inni mieli we wszystkim rację? Była przywódczyni klanu Srebrzystej Stali nie miała nic wspólnego z siostrą krwi, a stanowiła jedynie nadmorską znajdę, narwaną wojowniczkę i przyczynę cierpienia ludzi oraz ich zguby? Chowając twarz w dłoniach i kręcąc przecząco głową, nie mogła tej okrutnej prawdy tak po prostu zaakceptować.
*
Z nastaniem grafitowej nocy siedząca za skarpą dziewczyna ukończyła jednoczenie zmysłów. Co znamienne, znowu uczyniła to udanie. Przełomem okazało się pokonanie za sprawą jedności Feldgrała. Dokonała tego, wreszcie osiągając w pełni pierwszy poziom tajemnej nauki, którą praktykowała. Obecnie także bez większych przeszkód weszła na ten sam stopień.
Wyłoniła się zza skalnego masywu, nie zwracając uwagi na ulotne dźwięki czy zapachy, które razem z innymi doświadczeniami zlewały się jej w nadzmysł. To czyste doświadczenie odbierała, jako wyjątkowo wysublimowane. Kroczyła niczym w powietrzu zupełnie bezszelestnie pomiędzy ogniskami i śpiącymi wojownikami, nie zostawiając prawie śladów na śniegu. Jej ciało stało się wyjątkowo lekkie, jakby po części eteryczne. Tak dotarła do drzemiącego Marrenga.
Popatrzyła z mieszanymi uczuciami na przyjaciela, który swego czasu tak wiele dla niej uczynił i tyle znaczył, a teraz nią wzgardził oraz wygnał ją. Jej dłonie spoczęły na rękojeści miecza za pasem mężczyzny. Tego samego oręża, który Marrengo podarował jej w chwili ich pierwszego spotkania, a ona poprzysięgła na zdobną klingę zostać godną miana jednej z sióstr krwi.
Pomimo przeciwności udowodni, że naprawdę nią jest, Srebrną. To dlatego przyszła po swą własność. Nie miała wyboru, bo uświadomiła sobie, że poza wyobrażeniem samej siebie, jako Srebrnej, zgodnie ze słowami Feldgrała, praktycznie nie istniała, była nikim. Nie mogła się z takim stanem rzeczy pogodzić. Zatem będzie walczyć o własną tożsamość, czyniąc to od tej chwili.
Trzymając rękojeść broni najdelikatniej, jak to możliwe, wyciągała zza pasa Marrenga lśniącą w blasku ogniska ostrą stal. Naraz ostrze przykryła dłoń mężczyzny. Srebrna, skupiła całą uwagę na powiekach przyjaciela. Zadrgały, ale pozostały zamknięte. Wyglądało na to, że mężczyzna się nie przebudził. Zaś dziewczyna wyciągnęła w całości miecz.
Wtedy jej wzmożone skupienie uległo dekoncentracji. Ze wzruszeniem popatrzyła na wyryty na klindze symbol Srebrnej. Mając ten oręż w dłoniach, znowu poczuła się bez reszty tylko nią, Srebrną. Dodało jej to pewności siebie. Odwróciła się i ostrożnie pokonywała drogę, którą przebyła, by wkrótce zniknąć za skarpą.
Podczas skradania się towarzyszyła jej myśl, że niebawem sama zweryfikuje to, kim naprawdę jest. Zgodnie z wiedzą uzyskaną od Feldgrała wyruszy na wschód północnej krainy. Uczyni to, aby odnaleźć tam uzurpatorkę i zabić ją, bądź, jeżeli sama nie była Srebrną, zginąć w rozstrzygającym wszystko pojedynku na śmierć i życie.
Utwierdziła się w przekonaniu, że właśnie życie lub śmierć, jedno z dwojga, ostatecznie zatriumfuje zarówno w odniesieniu do niej, jak i domniemanej Srebrnej, o której usłyszała. Ten werdykt podyktowany przez los będzie już musiał zaakceptować każdy. Ani Marrengo, ani żaden inny klanowy przywódca, już nigdy nie powie jej, że nie jest Srebrną. Oczywiście o ile rzeczywiście nią była i to właśnie jej dane będzie decydujące starcie przeżyć.
*
Mężczyzna podniósł z wolna powieki i spokojnie odprowadzał wzrokiem dziewczynę. Z ukradzionym mieczem za pasem kluczyła między śpiącymi wojownikami, aż zniknęła w mroku grafitowej nocy. Marrengo spodziewał się takiego rozwoju wypadków. Co więcej, sam przyzwolił na taki ich przebieg. Z premedytacją nie wystawił nocnej warty, a własny sen pozorował.
Czemu to uczynił? Ponieważ doprawdy krajało mu się serce. Zarówno z powodu tego, jak bardzo zawiodła go w chwili próby podopieczna, jak i dlatego, że ostatecznie sam nie wiedział, czy była legendarną Srebrną, czy nie. Swego czasu do tego, że jest jedną z sióstr krwi, został przekonany przez ślepego starca, któremu nie mógł spojrzeć w oczy. Skoro był on niewidomy, to nie istniała możliwość użycia mocy jedności, żeby przeniknąć jego wzrok i dostrzec w nim prawdę lub fałsz. Marrengo zdecydował się zawierzyć zasłyszanym słowom. Czy słusznie? Ostatecznie nie mógł tego wiedzieć, przeto obecnie zdał się na to, by weryfikacji dokonał sam los.
Tak oto szkolona przez niego od kilku lat, bliska mu niczym własna córka, dziewczyna odchodziła z niezwykłym orężem, aby samotnie podążać swą ścieżką. Chociaż w głębi ducha Marrengo ciągle pragnął wierzyć, iż to właśnie ona była siostrą krwi, oraz że na drodze swego życia przełamie wyzierający czasem z niej mrok. Dojrzeje do tego, żeby jasno się srebrzyła wyłącznie jej prawa natura.
*
Szczęśliwym trafem z powitaniem srebrzystego ranka tonącego w kolorach gołębiej szarości dziewczyna odnalazła spłoszonego podczas wczorajszej bitwy rumaka. Dzięki temu dosiadła bezpańskiego konia z siodłem pomalowanym w srebrne smugi. Wizerunek ten symbolizował klan Srebrzystych Mgieł, do którego zdziesiątkowania się przyczyniła.
Ona sama była teraz bezklanowym wyrzutkiem, banitką, której nikt nie miał powodu darzyć szacunkiem, czy przychylnością. Zresztą wiedziała, że wcześniej czy później wieści o bitwie na przełęczy rozniosą się po tej mroźnej krainie. Ona zaś, czyli była przywódczyni Srebrzystej Stali, zostanie oskarżona o zwieńczenie walki krwawą masakrą. W sumie poniekąd słusznie. Zatem w przyszłości tym bardziej nie spodziewała się spływającego na nią splendoru czy chwały, a raczej wyszydzania i obarczania winą za śmierć wojowników.
Natomiast czy słusznie się zachowała, walcząc, a nie negocjując? Nie chciała teraz o tym rozmyślać. Wciąż wiązało się z tym zbyt wiele świeżych ran na jej dziewczęcej duszy, gdzie najdotkliwsze były trzy z nich. Pierwsza zadana przez Marrenga, który zdegradował ją i po prostu wygnał jak bezpańskiego psa. Kolejnym ciosem była śmierć Aezona. Czy miała jego krew na rękach, osoby, w której się niemal podkochiwała? Stanowiło to okropne doświadczenie, świadomość, że zginął przez nią. Ostatnia rana spowodowana została próbą odebrania jej własnej tożsamości, legendarnej siostry krwi, Srebrnej. Wszak o ile na surową decyzję Marrenga, czy rozdzierającą duszę śmierć Aezona nie mogła niestety już nic poradzić, to w swym mniemaniu o bycie Srebrną wciąż była szansa zawalczyć. Dlatego żwawo podążała na wschód.
Z nastaniem zmierzchu zatrzymała się na boku drogi i trzęsąc z zimna, przenocowała w jamie śnieżnej. Kolejnego dnia podróży już tylko prowadziła za uzdę zmęczonego i głodnego rumaka, sama cierpiąc narastający głód. Pragnienie ugasiła w mijanym strumieniu, którego zamarzniętą taflę rozpłatała mieczem.
Nad szemrzącą rzeczką się dłużej zatrzymała. Odkąd pamiętała, uwielbiała wodę i nie stroniła nawet od lodowatych kąpieli, wręcz do nich lgnęła. Jednak pomimo wyczekiwania w krystalicznym nurcie widoku ryb, takowego się nie doczekała i wznowiła podróż z pustym żołądkiem.
W dalszej marszrucie natrafiła na przydrożną karczmę. Było to miejsce o niezbyt zachęcającej nazwie Mysia Norka, które znała ze słyszenia. Za to dawało nadzieję na odpoczynek w cieple i co najważniejsze strawę.
Przywiązała płowego rumaka do belki przed dwupiętrowym budynkiem ze spadzistym dachem i jeszcze raz dokładnie sprawdziła juki dosiadanego wierzchowca. Ku jej rozczarowaniu i tym razem nie znalazła nawet jednej monety, ani niczego wartościowego, co mogłaby wymienić na żywność. Jej łupem padło jedynie trochę okruszków chleba, szary bandaż oraz blaszana miska. Ale i tak weszła do karczmy. Zwabił ją ciepły powiew powietrza z otwieranych akurat drzwi i nęcący zapach pieczeni.
Wewnątrz zachowawczo stanęła pod ścianą, aby zlustrować otoczenie. Namierzyła wzrokiem surowy wystrój: kilka drewnianych stolików usytuowanych pośrodku parkietu, na ścianach odrapane tarcze przedstawiające herby z północy, a w dali wysoki blat i za nim półkę z trunkami. Wśród bywalców izby zobaczyła parę pijących piwo mężczyzn w futrach pokrytych ziemią, zapewne górników. Po przeciwległej stronie piwoszy zasiadała para wojów z nieznanym jej herbem na tarczach. Przedstawiał zarys miecza zatopionego do połowy w falach. Ta para zbrojnych mężczyzn, w przeciwieństwie do górników, już nie zachowywała się spokojnie. Rozlewali na zajmowanym stole drogie na mroźnej północy białe wino, klęli i wskazywali sobie wulgarnie przybyłą dziewczynę.
Ona nie zamierzała odpowiadać na zaczepki. Była po prostu wściekle głodna. Pusty jak wydmuszka żołądek kierował ją niemal siłą do karczmarza. Przechodząc po skrzypliwej podłodze przez izbę, wyminęła szerokim łukiem wojowników i oparła się łokciami o blat. Wbiła wygłodniały wzrok w łysego mężczyznę przepasanego szarym fartuchem wycierającego akurat kufel do piwa. I czekała.
— Co podać śnieżnej panience? — Karczmarz ledwie zerknął na przyprószoną śniegiem dziewczynę i powiódł wzrokiem po izbie, spodziewając się widocznie kogoś jeszcze. Nie namierzywszy nikogo takiego, nieco rozczarowany dopytał: — Młoda panienka tutaj tak sama? Nieroztropnie, to bardzo nieroztropnie. — Wskazał kuflem na parę rubasznych wojowników.
— Jestem uzbrojona. — Przybyła osoba klepnęła rękojeść długiego miecza za pasem, którego uchwyt sięgał jej niemal do piersi.
— Ach tak, oczywiście — zbył uwagę dziewczyny karczmarz i zamilkł zajęty skrupulatnym czyszczeniem kolejnego kufla. Aż odstawił go na półkę i podniósł wieczko stojącej na blacie brytfanny, ukazując dobrze zarumienioną pieczeń. Buchało od niej gorąco i bił intensywny zapach. — To nasza specjalność, danie mroźnego dnia. Za szczyptę srebrnego proszku można jeść do syta — zaznaczył, czyniąc sprytny półuśmiech
— Nie mam proszku… — wycedziła przez zęby, śliniąca się wojowniczka i już pożerała zaprezentowaną jej strawę. Niestety jedynie wzrokiem.
— Nie ma drogocennego proszku, nie ma pieczeni. Wielka szkoda. — Karczmarz spoważniał. Już zakrywał brytfannę, ale dziewczyna złapała go za przegub dłoni i syknęła:
— Jak powiedziałam, nie mam proszku. Ale może się jakoś dogadamy? Jedzenie mogę odpracować…
— Cóż… — Łysy mężczyzna przyjrzał się jej, robiąc coraz bardziej kwaśną minę. Naraz brytfanna została pochwycona przez jednego z rubasznych wojaków i przy wtórze gromkiego śmiechu jego kompana zaniesiona do stolika, gdzie biesiadowali. — Ech… — Zrezygnowany karczmarz ciężko opuścił pokrywkę od brytfanny na blat. Zaś dziewczyna posępnie skwitowała:
— Rozumiem, że tamci dwaj też nie mają srebrnego proszku?
— Może i mają… Ale na pewno nie raczą nim płacić. W ogóle nie raczą płacić — usłyszała w odpowiedzi.
— No tak… — przytaknęła ze zrozumieniem. Obserwując osiłków, poklepała dłonią blat, zupełnie jakby potwierdzała właśnie podjętą decyzję. Okręciła się napięcie i poszła do wojowników. Zatrzymała się przed ich stolikiem, po czym dłuższą chwilę łakomie patrzyła, jak rozrywają zębami włókna soczystego mięsiwa. Wreszcie jeden z nich, posiadający okazałą bliznę na policzku, o dziwo, całkiem uprzejmie oświadczył:
— Przyłącz się do nas, srebrnowłosa. Jedz i pij z nami do syta!
Zaskoczona dziewczyna, której mocno zaburczało w brzuchu, już miała przyjąć zaproszenie. Jednak najpierw niepewnie zapytała:
— Co tu robicie i… kim wy właściwie jesteście?
— Nie widać?! — wychrypiał drugi wojak z popielatą przepaską na oku. Następnie popukał pięścią w opartą o ścianę tarczę z widniejącym tam herbem. Na co pierwszy wojownik, ten ze szramą, obojętnie wyjaśnił:
— Oczywiście należymy do zacnego klanu Srebrzystych Fal, a przywiało nas w te okolice aż z północno-wschodniego wybrzeża. Albowiem mieliśmy wziąć udział w kampanii przeciw Centralnej Czeluści. Lecz sprawa się rypnęła, bo podobno zdrowo odwaliło pewnej panience i pozabijała walecznych wojowników Srebrzystych Mgieł.
— A jak ich pozabijała… ta wiedźma? — zaciekawił się lekko wstawiony jednooki kompan mężczyzny.
— No jakże to, jak? — Ten z blizną się żachnął. — Toż ta zdrajczyni i lisica spiła wojów trunkami nasyconymi czarem głębokiego snu, po czym we śnie zadźgała sztyletem. Taka to mroźna czarownica. Nawet podstępem ubiła ponoć samego Feldgrała. Cześć jego pamięci! — Mężczyzna wychylił puchar do dna i gniewnie dodał: — Więc… jeżeli tylko dorwiemy wiedźmę w swoje łapy…
— Zapłaćcie za wino, za mięso też — ucięła raptem skwaszona dziewczyna i hardo położyła dłoń na rękojeści miecza.
— Że co…?
— Że jak…? — Para wojaków wybałuszyła na nią oczy.
— Że tak. — Wojowniczka wyciągnęła zza pasa znaczną część srebrzystej klingi i przełknęła nadmiar śliny wytworzonej widokiem apetycznego jedzenia. Po tym, co usłyszała, postanowiła skoncentrować się wyłącznie na swym pierwotnym postanowieniu, czyli przywołaniu osiłków do porządku. Ku jej zaskoczeniu wyglądało na to, że sprawiała się w owej roli ochroniarza karczmy całkiem przyzwoicie.
— Dobrze, już dobrze, spokojnie… Nie chcemy przecież kłopotów. — Pierwszy wojak wyjął zza pazuchy mieszek i zaczął w nim niemrawo grzebać. Jego jednooki kompan chwycił brytfannę z połową pieczeni i podsuwając ją ku dziewczynie, z miną obrzydzenia na twarzy się zaklinał:
— To było żylaste, niedopieczone oraz suche i twarde, jak podeszwa w siarczysty mróz. Właściwie, to nic niewarte i już tego nie chcemy.
Wojowniczka naiwnie wyciągnęła ręce, aby przejąć półmisek. Lecz ten został pchnięty prosto w jej twarz i to z taką siłą, że od ciosu w głowę metalową brytfanną aż ją zamroczyło. Zaraz ktoś mocno ją pchnął, przez co upadła na podłogę. Zanim zdołała się podźwignąć, posypały się na nią siarczyste bluzgi oraz kopniaki. Nawet nie próbowała walczyć, w obecnej sytuacji było to daremne. Tylko rozpaczliwie pełzła po parkiecie ciągle okładana na lewo i prawo. Całe jej ciało szybko zaczęło pulsować nieznośnym bólem, a delikatne lico zalało się krwią.
— Głupia szara. Ma, o co się prosiła! — słyszała nad sobą wzgardliwe okrzyki. Aż mężczyźni od niej niespodziewanie odstąpili. Następnie jak przez ścianę doszły do niej stłumione odgłosy walki: łoskot krzyżowanych kling, dudniący dźwięk przewracanych stołów oraz stukot spadającej na podłogę zastawy. Potem wszystko ucichło.
Leżąca bezradnie na podłodze i wpatrzona w drewnianą klepkę dziewczyna zauważyła koło siebie szeroką strugę srebrzystej krwi. Rozlewała się w okazałą kałużę. Ktoś, jakby przyjaźnie, poklepał ją po ramieniu i usłyszała młody oraz męski głos. Najpierw wydał się bełkotliwy, dość niezrozumiały z powodu zawrotów głowy wojowniczki. Lecz w miarę wypowiadanych zdań stawał się już dostatecznie wyrazisty, aby mogła wychwycić treść padających słów:
— Dokładnie tak, zajmijcie się tą nieszczęsną biedaczką na podłodze. A to za doprowadzenie jej do zdrowia i wyrządzone szkody. — Zachrzęściły monety w mieszku. — Niestety nie mam czasu zakopać trupów. Spieszy mi się, bowiem muszę jak najszybciej odnaleźć na północy legendarną siostrę krwi, Srebrną. Skoro nic ci o niej nie wiadomo, karczmarzu, to pozdrawiam cię, życzę szczęścia i złocistego dnia, bywaj!
Spoczywająca na parkiecie dziewczyna chciała podnieść przynajmniej rękę. Pragnęła zakomunikować, że miała coś do powiedzenia i zatrzymać tajemniczego młodzieńca. Ale była zbyt oklapła i nie wykonała żadnego ruchu. Usłyszała za to skrzypliwy odgłos otwieranych, a zaraz już zamykanych drzwi, po czym nastała głucha cisza. Przerwały ją bolesne jęki samej wojowniczki, która była taszczona po podłodze za nogi bezwładnie niczym wór ziemniaków. Do jej westchnięć dołączyło w sumie podobne brzmieniem markotne narzekanie karczmarza:
— Niby takie chucherko, ta zbita dziewczynka, a jednak swoje waży, zupełnie jakby nie z mięsa i kości, a z prawdziwego srebra była… — I gromko dodał: — Droga Myszeldo! Świeże trupy nam się po tawernie walają. Wezwij chłopka Siwego, aby je pod mroźną ziemię pozamiatał! No i jakieś dziecko nam tu skatowano! Przygotuj, proszę, łóżko na górze i mokre kompresy. Także zioła do odkażania ran się przydadzą. Przede wszystkim pomóż mi, bo sam jej nie wtaszczę po schodach!
Niedługi czas później półprzytomna dziewczyna leżała obolała i ze spuchniętą twarzą obłożona mokrymi ścierkami podociskanymi do posiniaczonego ciała kawałkami lodu. Spoczywała wykończona zarówno fizycznie, jak i natłokiem ostatnich wydarzeń. W tym umęczona niefartownymi splotami okoliczności, gdzie oczywiste klęski się mieszały jednak z nikłymi promykami nadziei. Ot, jak chociażby dodawały otuchy myśli o jej tajemniczym obrońcy, który poszukiwał siostry krwi, Srebrnej. Tym bardziej zapragnęła właśnie nią być, aby kiedyś przedstawić się, jako Srebrna swemu wybawicielowi i spłacić zaciągnięty dług. Dochodząc do zdrowia, kurczowo chwyciła się takowej myśli, zupełnie jak rękojeści zwróconego jej przez karczmarza miecza.
IV. Alabaster
Wielka księżna dosiadła potężnego gryfa. W eskorcie kilkunastu jeźdźców na podobnych zwierzętach z pałacowego tarasu wzbiła się wprost w mroźne przestworza. Ciało Alabaster tradycyjnie chroniła jedynie zwiewna i biała suknia, a przestrzeń jak zwykle przemierzała otoczona płatkami śniegu, choć trwał pogodny dzień. Jaśniejące promienie słońca rozświetlały zaśnieżone wzgórza i jakby przeglądały się w nich, połyskując w lodowcach. To właśnie do jednej z lodowych gór podążała obecnie władczyni.
Wyrachowana kobieta, tonująca zwykle emocje, czuła autentyczne pobudzenie. Działo się tak, ponieważ otrzymała od dawna wyczekiwane wieści — na jej polecenie odnaleziono przedstawiciela pradawnej rasy lodowych olbrzymów. Co prawda był to reprezentant rodu wrogiego istotom ludzkim, jednakże ufna w swe magiczne moce Alabaster nie wahała się podjąć wyzwania. Zamierzała zapanować nad gigantem. Tym, jak i następnymi, których odkryją w górach sprowadzeni tu przez nią z republiki inżynierowie oraz górnicy — ludzie o kasztanowym kolorze skóry i podobnej barwie krwi w żyłach.
W pewnym momencie przewodnik prowadzący klucz gryfów, gdzie wielka księżna znajdowała się w centrum szyku, skręcił ku dołowi. To samo uczyniła reszta powietrznej eskadry i kolejne ptaki z jeźdźcami lądowały ostrożnie na lodowej półce. Na szczęście potężne szpony wieńczące nogi ptaków dostatecznie mocno wżynały się w śliską powierzchnię, aby zachować na niej stabilność.
Sama władczyni nie obawiała się upadku, a to ze względu na własną parę skrzydeł. Dzięki nim delikatnie sfrunęła na lodową półkę. Ledwie musnęła aksamitnymi trzewikami zimny grunt i niespiesznie falując skrzydłami, po części idąc oraz lecąc, udała się do wydrążonej w lodowcu jaskini.
Mijała przezroczyste przestrzenie z lodu rozświetlone przez powciskane w ściany wiecznej zmarzliny księżycowe łzy. Aż dotarła na skraj przepaści w sercu góry. Tutaj widok wręcz zapierał dech w piersiach. Przed wielką księżną rozciągał się potężny lej, w którego wnętrzu można było dostrzec mnogość pomostów i uwijających się na nich robotników w brązowych kombinezonach. Liczne kładki okalały głowę oraz tors gigantycznej istoty w kolorze bieli, której reszta sylwetki wciąż stała zatopiona w lodzie.
Zanim Alabaster udała się do giganta, aby obejrzeć go z bliska, zlustrowała tę postać z miejsca, gdzie przystanęła. Olbrzyma cechowała łysa czaszka, białe ślepia pozbawione źrenic i długi oraz wąski nos. Szczęka była masywna i rozwarta, ukazująca zęby w kształcie kwadratów. Mocno zarysowane kości policzkowe nadawały postaci ascetyczny wyraz, a cała twarz, prezentowała się, jako niezwykle szczupła, wręcz zapadnięta i śnieżnobiała. Dało się zauważyć wystające z lodowej okrywy potężne ramiona do łokci, które obwodem przewyższały najgrubsze pnie drzew, jakie widziała władczyni. Lecz ją osobiście najbardziej interesowała klatka piersiowa giganta. Ta wydawała się otwarta, co sprowadziło srogi wyraz na twarz kobiety i ją zaniepokoiło. Aby rozwiać wątpliwości, nie czekała dłużej, jak i nie skorzystała z drewnianych ramp. Zatrzepotała mocniej skrzydłami, po czym poleciała tuż przed serce lodowego olbrzyma.
Na miejscu nisko ukłonili się jej górnicy z południowego zachodu, zdejmując kaski z głów. Pochłonięta widokiem zamrożonego giganta wielka księżna nie zwróciła na nich uwagi. Stąpając po drewnianej kładce, zagłębiła się do wnęki w torsie monstrualnej istoty.
W zamarznięte cielsko również powtykano jaśniejące kryształy, by oświetlały wnętrze olbrzyma, jego blade mięso. Te przybrało ciemniejszą barwę, nieco perłową, w okolicy wyraźnie naruszonego serca. Otóż w jednej z jego komór znajdował się wyłom, który ział pustką.
Wobec tak rozczarowującego obrazu Alabaster się odwróciła i przyszpiliła srogim wzrokiem jednego z podążających za nią inżynierów. Zmieszał się w obliczu oczywistego niezadowolenia mocodawczyni i rozkładając ramiona, się gęsto tłumaczył:
— Wszystko skrupulatnie realizujemy według podstawowych wytycznych, wykresów oraz zaplanowanych założeń. — Pokazał na kompana trzymającego w rękawicach papierowe rulony i już z rosnącą pewnością siebie ciągnął dalej: — Lodowy gigant został odkryty w wiecznej zmarzlinie i przystąpiliśmy niezwłocznie do odwiertów, mających na celu przedostanie się do serca istoty. Jak widać, prace inżynieryjne zostały zwieńczone sukcesem. Zaś kluczowy organ zawiera w sobie alabastrowy klejnot jaśniejący żywym blaskiem, który to przedmiot należycie zabezpieczyliśmy.
— Czy ja go tu widzę? — zapytała w typowy dla siebie, dwuznaczny sposób, Alabaster, wydychając z ust lodowy podmuch, który zmroził twarz inżyniera. Ten otarł z policzków powstały tam szron, wychylił się w bok, aby dominująca nad nim wzrostem władczyni nie zasłaniała mu widoku i posępnie zawyrokował:
— Chyba go, pani, tam jednak nie widzisz… Ja w każdym razie wcale.
— Za to ja widziałem tam klejnot i to całkiem niedawno — wyrwał się pomocnik inżyniera, wskazując na witalny organ olbrzyma. Uczynił to trzymanymi dokumentami.
— Mów i daj mi ze swych słów coś, co zadowoli me uszy — rzuciła do niego lodowato wielka księżna.
— Mówić coś, co zadowoli uszy… — mruknął pod nosem przedstawiciel południowo-zachodniej krainy. Skołowany popatrzył na wysoką kobietę i niefrasobliwie zaczął jej prawić kiepskie komplementy: — Jesteś, o pani, piękna niczym, eee… śnieg. Puch śnieżny? — Naraz inżynier stuknął go łokciem w bok, szepnął mu coś do ucha osłoniętego kaskiem i pokazał rękawicą na serce olbrzyma. — Ach… miłe do posłuchania, ale odnośnie do giganta, oczywiście — zreflektował się pomocnik i bardziej zdecydowanie oznajmił: — Przybyła do nas niedawno wysłanniczka z Alabastrowego Pałacu. Zaznaczyła, że jest z polecenia wielkiej księżnej i ma za zadanie odebrać sercowy klejnot, żeby jej go doręczyć. Więc sumiennie wykonałem polecenie naszej mocodawczyni. Oczywiście nie omieszkałem odebrać należnego pokwitowania, proszę bardzo: — Niski mężczyzna zakwitł przesadnie naiwnym, jak u dziecka, uśmiechem i zademonstrował jeden ze ściskanych dokumentów.
Wobec jego wyznania inżynier tylko uderzył się z plaskiem ręką w czoło przysłonięte szklanymi goglami. Z kolei Alabaster dłuższy czas przewiercała lodowatym wzrokiem pomocnika. Nic nie mówiła, nie czyniła żadnego gestu, a mimika jej twarzy pozostawała niewzruszona. Zupełnie inaczej prezentował się osaczony bezwzględnym spojrzeniem niski mężczyzna. Uśmiechał się coraz bardziej nerwowo, jego brązowe oblicze siniało, ruchy stawały powolniejsze. Aż całkiem zamarł i stężał w dotychczasowej pozie, jako lodowy posąg. W tym momencie władczyni wzleciała do góry i łopocząc skrzydłami, ruszyła w powrotną drogę.
— A co z nim? — jęknął za nią inżynier. — Co z moim pomocnikiem?
— Co lód scalił, ogień może rozwiązać — padły z przestrzeni obojętnie wypowiedziane słowa.
— No tak… chyba rozumiem — odparł bez przekonania dowodzący brygadą górników i głośniej zapytał: — A co z nami, z projektem?
— Niestrudzenie poszukujcie pośród mroźnych kwiatów ich lodowych owoców. Lecz od tej pory, będziecie je zrywać pod alabastrowym okiem.
— Eee… to znaczy? — wybełkotał zdezorientowany przedstawiciel kasztanowego ludu, drapiąc się rękawicą po hełmie. Z pomocą przyszedł mu dowódca gwardii Alabaster i wytłumaczył:
— Dalej szukajcie zamarzniętych olbrzymów oraz klejnotów w ich sercach. Jednak od teraz będziecie to czynić pod nadzorem zaufanych gwardzistów Najjaśniejszej Jasności. To pragnęła przekazać wam Nasza Jasność.
— Aha, czyli ta zimna su… To jest… eee, zacna pani, oczywiście… Nie przerobi nas wszystkich na sople lodu? To pocieszające… — westchnął z ulgą inżynier. Wziął w rękę tubę i donośnie zakomunikował: — Zamykamy stanowisko A5 i wykonujemy próbne odwierty w sąsiednim paśmie lodowych gór oznaczonych jako B4. Do tego dajcie tu beczkę ze smołą, musimy odpowiednio podgrzać jednego z naszych!
*
Po powrocie do Alabastrowego Pałacu wielka księżna skierowała się ku położonej w centrum budowli sali narad. Zmierzając w obranym kierunku, kilka razy zacisnęła dłonie w pięści. Gniewu nie wzbudzało w niej specjalnie to, że nie weszła w posiadanie klejnotu niezbędnego do ożywienia olbrzyma — odnajdzie inne pożądane w tym celu błyskotki. Bardziej frapował ją fakt, że ktoś z najbliższego otoczenia ją ubiegł. Skrycie wystąpił przeciw jej wszechwładzy i knuł za jej skrzydlatymi plecami. A przecież starała się być ostrożna, taka ostrożna. Ponadto jak ten ktoś w ogóle śmiał?! I przede wszystkim na kogo winna teraz skierować podejrzliwe spojrzenie, aby zdemaskować zdrajcę? Domyślała się, iż ów nikczemnik skrywał się wśród członków pałacowej rady. Musiał mieć znaczącą wiedzę, inaczej nie posiadłby możliwości odnalezienia dyskretnie zleconych prac i klejnotu serca. Skoro tak, władczyni nie widziała innej możliwości, niż w celach szpiegowskich na osoby z rady napuścić swe pierzaste sługi. Choć co do większości prominentów w pałacu i tak była spokojna, że jedynie sumiennie wypełniali jej zalecenia. Przyczyna takiego stanu rzeczy skrywała się w najciemniejszych lochach, do których wstęp posiadała wyłącznie wielka księżna.
Tymczasem siłą woli otworzyła przed sobą podwójne i białe jak kreda wrota, gdzie na każdej części wyryte były skrzydła, po czym weszła do sali narad. Komnata stanowiła serce pałacu. Co znamienne, nawet przypominała jego wyidealizowany wizerunek. Tym samym Alabaster wkroczyła właśnie do wcięcia pomiędzy dwiema krągłymi wypukłościami pomieszczenia. Wraz ze zmierzaniem do centrum sali, ta się zawężała, aż do ostrego zwieńczenia, gdzie u szczytu w jednym punkcie spotykały się sercowe połówki.
Wielka księżna osobiście zasiadła w centrum komnaty na również sercowym tronie z masy perłowej przypominającym otwartą muszlę. W niej władczyni miała połyskiwać niczym sama perła. Wokół rozchodziły się faliste ławy na wzór zmarszczek tafli morza. Owe siedzenia zajmowały kobiety, jak i mężczyźni w szatach w kolorze nieskazitelnej bieli.
Wygląd komnaty, przywodzący na myśl skojarzenia z morzem, nie stanowił przypadku. Alabaster nieobca była wiedza, że w zamierzchłych czasach, jeszcze przed nastaniem epoki gigantów, a potem ludzi, te tereny miał we władaniu ocean. Zaś sercowe pomieszczenie w pałacu było ongiś podobno świętym miejscem syren. Te ponoć wymarły tysiące lat temu, a pozostały po nich jedynie rozsiane po wschodniej krainie szkielety koralowców — domy tych morskich istot.
Lecz zapobiegliwa Alabaster nie całkiem dawała wiarę temu, iż syreni gatunek odszedł w niepamięć. W końcu kontynent Unton okalał pradawny ocean z zatopionymi w jego nieprzebranych odmętach krainami. Więc kto wie, może i legendarnym istotom morza udało się gdzieś przetrwać w oceanicznych czeluściach. Ta myśl stanowiła kolejny impuls, aby rozbudowywać flotę służącą między innymi do głębinowych połowów.
Obecnie jednak władczyni pragnęła przede wszystkim zarzucić sieci i w nie pochwycić zdrajcę z pałacu, który skradł jej sprzed nosa drogocenny klejnot. Dlatego zasiadając na perłowym tronie, do zgromadzonych tu osób, wszem i wobec podniośle oświadczyła:
— Mroczny wilk w owczej skórze skrada się pomiędzy nami, siejąc ciemność, rozsiewając zamęt. Lecz czerń ubrana w białe szaty, nie skryje zbyt długo dzierżonej tajemnicy i przed najjaśniejszym wzrokiem wnet ujawni swe oblicze. — Alabaster popatrzyła krytycznie po obecnych w sali dwudziestu ośmiu osobach, liczbie odpowiadającej księżycowemu miesiącowi. Napotkała wyłącznie surowe wizerunki, a na nich brak choćby cienia niepokoju czy zakłopotania. Nie dziwiło jej to. Wszak przewodziła alabastrowej rasie słynącej z powściągliwości i nieokazywania uczuć. Złagodziła spojrzenie i nie ogniskując go na niczym konkretnym, wpatrzona jakby w samą przestrzeń, spokojnie kontynuowała: — Jak dzień nastaje po nocy, tak światło na powrót pokonało mrok. Jak wilki podchodzą pod stada owiec, tak strzegące ich pasterskie psy dają drapieżnikom odpór. Tako i za naszą sprawą dokonało się zwycięstwo, obroniliśmy jaśniejącą światłość. — Te z kolei słowa miały się odnosić do odparcia ataku mrocznych istot z centrum na Magiczną Barierę stanowiącą zachodnią granicę wielkiego księstwa. — Co się zaś tyczy przyjaciół, nie wrogów — ciągnęła dumnie władczyni. — Czasem pomocna dłoń nie zostanie na czas wyciągnięta. W szczególności, gdy sama musi chwytać za oręż w samoobronie. Tak oto blask księżyca nie wsparł jasności zachodniego słońca, nad czym światłość ubolewa.
— Ta blada żmija ma na myśli to, że nie pomogliśmy w walce złotym zastępom na zachodzie — szepnęła dyskretnie do Chamoisa Ekru. Uczyniła to niczym wytrawna brzuchomówczyni prawie bez otwierania ust. Poprawiła się w trzecim rzędzie ław, gdzie zasiadali i dalej słuchała przemowy:
— Wielka Puszcza płacze, jej liściaste łzy gęsto zaściełają ziemię. Jednakże to z łez i bólu bierze się cud narodzin. Ten powitamy my w naszej wschodniej macierzy.
— Bladolicej chodzi o wycinkę drzew, które posłużą do budowy jej przeklętej floty, aby niczym alabastrowa ośmiornica zarzuciła swe lepkie macki na oceaniczne akweny.
— Dyskretniej, proszę, ciszej… — upomniał ukochaną Chamois. Podobnie jak ona szeptał prawie bez wzbudzania mimiki twarzy. Do kompletu lekko kopnął żonę w łydkę.
— Ajć — syknęła nierozważnie Ekru, czym skupiła na sobie wzrok władczyni. Jednak Alabaster rozproszyła spojrzenie i swobodnie prawiła dalej:
— Tam, gdzie światłość skrywa się na przeciąg nocy, ziemia krwawi, a do jej ran przysysają się ludzkie pijawki. Lecz zaprawdę zapytuję: co dobrego może wyjść z picia ziemskiej krwi bez blasku światła i o mrocznej barwie? Dlatego na miejsce krwawiącej ziemi oraz zachodzącego słońca wschodnia jasność zaciąga całun zapomnienia.
— Zrywasz, o pani, relacje z Kasztanową Republiką arystokratów? Czynisz to z powodu rozwoju przez nich nieznanej nam dziedziny zwanej technologią? — wyrwała się raptem Ekru. W odpowiedzi pośród pozostałych bywalców komnaty rozległ się niespokojny szum. Do złudzenia przypominał szelest ptasich piór przemieszany ze szczebiotami i ćwierkaniem.
Alabaster uniosła dłoń na znak, iż domaga się ciszy. Kiedy się jej doczekała, wbiła lodowate spojrzenie w wypowiadającą się kobietę i swe słowa uzasadniła:
— Czarna magia się wylewa spod ziemi południowo-zachodniego władztwa. Zaś gdzie władanie mrokiem, tam zguba dla wschodniego blasku.
W tym momencie Ekru już miała na końcu języka pytanie o współpracę władczyni z ludźmi o kasztanowej barwie skóry, których sama sprowadziła do wschodniej krainy. Oni natomiast przywieźli ze sobą beczki ze wspomnianą krwią i musieli też coś wiedzieć o maszynach posiadających ową mroczną ciecz w gumowych żyłach. Ale pod wpływem surowego wzroku wielkiej księżnej, członkini rady naraz poczuła na sobie osaczające zimno, które się wzmagało. Do tego za ramię kurczowo chwycił ją Chamois. W rezultacie się opamiętała. Na znak pokory pochyliła głowę i już spolegliwie rzekła:
— Oczywiście wszyscy, jak tu jesteśmy, przyjmujemy twe jaśniejące słowa, alabastrowa pani, jako nasze własne. Albowiem przemawia przez ciebie najjaśniejszy blask wschodzącego słońca wsparty blaskiem księżyca. Zatem ja także składam pokłon twej nieomylności i wspieram prawość wszelakich poczynań. — Ekru niżej pochyliła głowę. Zimno zaczęło od niej ustępować, a w komnacie rozbrzmiało jakby radosne ćwierkanie innych członków rady. Potem nastała dłuższa chwila ciszy.
Aż niepodzielnie panująca władczyni zwieńczyła posiedzenie zapowiedzią rozpoczęcia przygotowań do święta światłego zstąpienia. Stanowiło ono jedno z siedmiu świąt obchodzonych niegdyś na całym kontynencie Unton. Obecnie głównie już tylko na terytorium alabastrowego księstwa. Planowana uroczystość odnosiła się do przybycia do tego świata w najbardziej zamierzchłych czasach rasy bogów. Ci mieli dać początek wszelkiemu istnieniu, w tym zaszczepić w przestrzeni życiodajne światło, rozpraszając mrok. Choć ostatecznie sami się skonfliktowali ze sobą i podzielili, to pamięć o tych najjaśniejszych z boskich istot ciągle była kultywowana w wielkim księstwie i należycie tu czczona.
Gdy członkowie rady już wstawali, aby opuścić sercową komnatę, Alabaster zwróciła się jeszcze do Chamoisa oraz Ekru:
— Stańcie w świetle najjaśniejszego blasku.
Oni popatrzyli po sobie i zamiast udać się do wyjścia, jak pierwotnie zamierzali, ruszyli do władczyni. Bowiem słowa wielkiej księżnej najwyraźniej kierowały ich przed jej oblicze. Ona jeszcze pewien czas chętnym członkom rady udzielała błogosławieństwa, kładąc im dłoń na czole, które potem rozświetlała alabastrowa poświata. W końcu wszyscy obdarowani opuścili majestatyczną salę i para wezwanych osób pozostała sama przed sercowym tronem. Alabaster przewiercała wzrokiem równocześnie obie postacie. Zgodnie uklękły, a władczyni dostojnie przemówiła:
— Kobieta i mężczyzna oddani sobie, ale czy równie lojalni wobec powinności dla blasku słońca i księżyca? Czas pokaże, a także ich czyny. — Po chwili ciszy kontynuowała: — Ten, który jest nim. — Popatrzyła na Chamoisa. — Wyruszy do Królestwa Zachodzącego Słońca z darem serca dla króla od Wszech Jasności. — Wielka księżna wręczyła klęczącemu mężczyźnie białą szkatułkę w kształcie kuli i zaznaczyła: — Białe oczy nie powinny widzieć wnętrza, które przeznaczono dla złotego spojrzenia. — Następnie zwróciła się do Ekru: — Ta, która jest nią, odwiedzi zielony świat na południowym wschodzie. Rośnie bowiem morska potęga blasku, ale wyrastać winna z najlepszego drzewostanu. Na miejscu potrzebna jest zatem istota o jasnym spojrzeniu, za którego sprawą dokona rozdziału tego, co zdatne i czyste od skalanego, spróchniałego. — Położyła kobiecie dłoń na głowie, odjęła rękę i podsumowała: — Tak więc on i ona znają już swe powinności. Niech w dalekiej drodze szczęśliwie prowadzi ich ku południu oraz zachodowi dzienny blask słońca i nocny księżyca.
Po błogosławieństwie para członków rady wstała z klęczek. Ukłonili się władczyni na znak aprobaty jej wskazań, po czym wyszli z komnaty. Na korytarzu przystanęli przy otwartym oknie. Wtedy Chamois cierpko oświadczył:
— Ostrzegałem, abyś zachowała powściągliwość przynajmniej podczas walnych zgromadzeń. Teraz Alabaster nas rozdzieliła i będzie miała na długi czas z głowy. Słowem, cała rada ponownie będzie jeść jej z ręki niczym te jej…
— Ptaszyska — dokończyła z zadrą w głosie Ekru. Ciężko westchnęła, wydychając na zewnątrz okna kłęby pary i z nutą smutku powiedziała: — Chciałam dobrze, chciałam…
— Tak…? — zainteresował się patrzący na zaśnieżone góry mężczyzna.
— Pragnęłam potrząsnąć radą. Pokazać, że można zadawać śmiałe pytania i…
— Nic to nie dało… — Zdanie ponuro dokończył Chamois. Następnie równie markotnie dodał: — Obecnie nie pozostaje nam nic innego, jak wykonać polecenia Alabaster. O sprzeciwie nie ma mowy, ponieważ musimy dać niezbite dowody naszej lojalności. Zatem udam się w podróż do królestwa i ofiaruję złotemu królowi to… coś. — Zademonstrował połyskującą szkatułkę.
— Ja będę jak ten alabastrowy drwal doglądała wycinki drzew — stwierdziła posępnie Ekru. Doczekała się wsparcia w postaci objęcia jej ramieniem ukochanego. Przeczesał palcami jej proste i sięgające do pasa białe włosy, po czym pocałował w czoło.
— Nadchodzi czas rozłąki, ale to także szansa… — oznajmił z nutą sprytu w głosie.
— Mów dalej… — zachęciła go ukochana. Uśmiechnęła się lekko i odwzajemniła całusa w policzek. Zaś Chamois nie dał się prosić, wyjaśniając:
— Tu, na miejscu, i tak posiadamy zbyt małe wpływy, aby podważyć autorytet oraz wszechwładzę Alabaster. Ona z kolei niewątpliwie planuje rozszerzać swe panowanie. Stąd budowa floty, lekceważenie złotego sojusznika, ustawianie się okoniem do republiki, czy poszukiwanie lodowych olbrzymów. A podejrzewam, że to wierzchołek podjętych przez nią inicjatyw.
— Masz pełną rację — przytaknęła Ekru. — Ale do czego zmierzasz?
— Otóż… być może w ościennych władztwach uda się nam zbudować przeciw wielkiej księżnej zalążek prawdziwego oporu. To okaże się wielce przydatne, kiedy inni przejrzą na oczy i zobaczą, że nasza władczyni skrywa też ciemną skazę pod alabastrową poświatą.
— Tchnąłeś we mnie nadzieję… — szepnęła czule Ekru. — Oraz zaszczepiłeś wiarę — dodała z jeszcze większym uczuciem.
— Ty dajesz mi siłę samą sobą… — Chamois utulił żonę. Dłużej pozostali w objęciu, by z nastaniem kolejnego dnia poddać się rozłące, wyruszając oddzielnie w długą drogę.
V. Kasztan i Ruda
Brązowoskóra dziewczyna przeżuła w ustach słodko-kwaśny owoc beżowej śliwki. Zadarła głowę i z impetem plunęła pestką. Ta poszybowała wysoko. Zaś amatorka śliwek zmrużyła oko, wycelowała pistoletem w wirujący w powietrzu niezjadliwy fragment owocu, po czym wystrzeliła. Pestka została trafiona ładunkiem i uszkodzona poleciała wyżej. Natomiast Kasztan, zwana także Rudą, przymierzyła z drugiego pistoletu, oddając jeszcze jeden strzał.
— Grrr… — zawarczała rozczarowana, chybiając. Kiedy resztki pestki spadły na ziemię, zirytowana dziewczyna poczuła się zdecydowanie zadziorną Rudą, nie łagodną Kasztan. Przez to zawzięcie wbiła butem łupinę w grunt, dla pewności dźgając obcasem kilka razy. Ze złośliwym uśmiechem na mięsistych ustach już zamierzała ponownie nabić broń ładunkiem prochowym, aby dobić krnąbrną pestkę. Wtedy usłyszała zza pleców pretensjonalny głos matki:
— Kasztan! Miałaś nie strzelać w ogrodzie! To, że skończyłaś szesnaście lat, nie upoważnia cię do samodzielnego używania broni palnej!
— Ale… mój brat ciągle nie ma dla mnie czasu! — odkrzyknęła Ruda, prowadząc ze sobą walkę, czy mimo wszystko nie nabić spluw i jednak nie wyładować się na pestce, która śmiała uniknąć drugiego strzału. Lecz kolejne słowa kobiety szybko odwiodły ją od tego zamierzenia:
— Nie dyskutuj ze mną, tylko idź do dziadka. Gorzej się poczuł, a ja nie mam czasu podać mu lekarstwa. Muszę już jechać do miasta załatwić sprawunki. Zaraz się spóźnię na pociąg!
— Się robi, matuchno!
— Więcej szacunku, Kasztan — strofowała córkę pani domu. Z kolei słysząca o jej ukochanym dziadku w potrzebie dziewczyna znowu nie była złośliwą Rudą, a jej bardziej uczuciowym odpowiednikiem, czyli Kasztan. W końcu to nie kto inny, jak właśnie dziadek Ugier podarował swej wnuczce na szesnaste urodziny pistolety, czyniąc to ku prawdziwej zgrozie jej rodziców. Ale co tam, dziadunio miał gest i chyba, jako jedyny traktował ją poważnie, zupełnie jak dorosłą osobę. Bo przecież już nią była, była dorosła. Słowem, Ugier należycie się z nią liczył. Skoro tak, to ona będzie tą, która się odwdzięczy z nawiązką. Dlatego wcisnęła za skórzany pas pistolety z rozszerzanymi lufami. Poprawiła przypiętą do pasa szpadę i w chłopięcym ubraniu, stylizowanym na mundur muszkietera, pobiegła do seniora rodu de Bruton.
Już jako Ruda w otwartych drzwiach dwupiętrowego domostwa przeskoczyła przez próg i leżącego tam psa, Umbrę. Pognała między krzesłami w salonie, aż dopadła do schodów prowadzących na wyższe piętro. Gdy dosięgła środkowych stopni, wyjęła szpadę, się odwróciła i wykonała kilka gwałtownych pchnięć imitujących walkę ze ścigającym ją przeciwnikiem. Schowała białą broń i ruszyła pędem na samą górę. Przebiegła długi korytarz i robiąc fikołka, wpadła do pokoju dziadka. Wstała, wyjęła podarowane jej pistolety, które nazywała odpowiednio Pif oraz Paf, po czym przymierzyła z nich przed siebie, by energicznie wykrzyczeć:
— Pom! Pom! Pom!
— Egh… Egha… — odpowiedział jej suchy kaszel leżącego na łóżku Ugiera. Ale też jego szczery uśmiech na pomarszczonej i ciemnobrązowej twarzy. Z podziwem zaklaskał pokrytymi plamami wątrobowymi dłońmi. Wobec takiego uznania jej dokonań Ruda się głęboko ukłoniła, jak podczas teatralnego przedstawienia i w mgnieniu oka już była przy stoliku, gdzie stały buteleczki z lekarstwami. — Pst… — szepnął dyskretnie Ugier. Dziewczyna spojrzała na niego pytająco, a on wyjaśnił: — Symulowałem ostry napad kaszlu. Ponieważ tak naprawdę potrzebuję kogoś zaufanego… kto nabiłby mi fajeczkę. Wiesz… czym. — Łypnął piwnymi oczyma na zwieńczenie pobliskiego regału. Spotkał się z błyskiem równie piwnych oczu dziewczyny, która nonszalancko rzuciła:
— Matka wyszła, można szaleć! — Bezczelna Ruda z wyjątkową satysfakcją łamała wszelkie zasady. Podsunęła krzesło do szeregu regałów, którymi zastawiona była jedna ze ścian pomieszczenia. Za moment, stojąc na krześle i wspięta na palcach, już obmacywała najwyższą półkę. — I jest! — krzyknęła zwycięsko. W jej dłoniach znalazła się gustowna fajeczka oraz płócienne zawiniątko ze sproszkowanym tytoniem. Ruda nabiła fajkę i zapaliła ją zapałkami, po czym ordynarnie się zaciągnęła. — Ekh… eghh… — To jest po prostu okropne! — wyszczerzyła się figlarnie, wydychając z ust kłęby ciemnego dymu. Zeskoczyła na podłogę i wręczyła dziadkowi pożądaną przez niego rzecz.
— Jesteś kochana, o tak, najukochańsza… — westchnął uszczęśliwiony Ugier, zwracając się, nie wiadomo do wnuczki, czy dymiącej fajki. Tak czy inaczej, obecnie wyraźnie odprężony, na przemian się zaciągał z przyjemnością, to wypuszczał z ust ciemne obłoczki. W tym czasie Ruda patrzyła na dziadka z rozrzewnieniem i znowu stawała się kimś innym, bardziej ckliwym, mianowicie Kasztan.
— Może jednak jeszcze łyk lekarstwa…? — zapytała uprzejmie. Ugier skinął twierdząco niemal łysą głową i dalej bez reszty się napawał kopceniem. Zaś dziewczyna ochoczo przystąpiła do sporządzania leczniczej mieszanki na bazie nafty, brunatnych ziół oraz złotego miodu z królestwa. Niebawem postawiła koło dziadkowego łóżka blaszany kubek z ciepłym napojem podgrzanym na palniku. Następnie z zadowoleniem się rozejrzała po pokoju, jej ulubionym w tym domu. Nic dziwnego zresztą, był on bowiem pełen wszelkiej różnorodności.
Przy oknie stało może niezbyt ciekawe posłanie dziadka. Lecz już na przeciwległej ścianie piętrzyły się hebanowe regały, które na półkach skrywały prawdziwy ogrom technicznych cudów. Wśród nich takie wynalazki jak busole i kompasy do podniebnej nawigacji, czy wiatromierze, również nakręcane zabawki, zegarki oraz bogato ilustrowane księgozbiory. W nich szczegółowo opisano budowę maszyn parowych, silników, w tym ich elementów składowych. Jedna z ksiąg poświęcona została nawet sztucznemu człowiekowi, nad którego uruchomieniem dziadek pracował niestrudzenie, kiedy miał jeszcze wystarczająco sił. Choć i teraz w przypływie lepszego samopoczucia kazał się zawozić na wózku do sąsiedniego pokoju, gdzie posiadał prototyp tak zwanego robota, który dopracowywał.
Cały ten niezwykły dorobek i umiejętności Ugiera brały się stąd, że był do niedawna wiodącym naukowcem w Kasztanowej Republice. Krainie zamieszkałej przez dość niskich oraz krępych ludzi o brązowym kolorycie skóry. I to właśnie przede wszystkim dziadek Kasztan wprowadził republikę w nową epokę rewolucji przemysłowej. W konsekwencji od kilku dziesiątek lat trwała tu masowa wycinka lasów, których miejsce zajmowały kopalnie odkrywkowe brunatnego węgla. Jedna za drugą stawały fabryki i huty, a brązowe prerie przecinały ciągnące się w nieskończoność tory kolejowe. Ostatnio górnicy penetrowali też wnętrze ziemi, poszukując w niej czarnego paliwa zwanego ropą. Sami, wespół z pobratymcami, podróżowali pociągami, parowcami, czy za pomocą latających sterowców. Rozwój przemysłu i technologii w państwie dotykał wszelkich dziedzin życia mieszkańców, angażując bez reszty także elity kraju. W tym ojca Kasztan, hrabiego Sepię de Bruton. Również jej dwaj starsi bracia szli szybko w ślady rodziciela, gdzie jeden z nich został wynalazcą, a drugi przemysłowcem i biznesmenem.
Zaś Ruda, Kasztan? O ile ta druga uwielbiała majsterkować i była domatorką, to sprawa z jej rudą połówką prezentowała się zgoła odmiennie. Ona nie miała do takich spraw głowy, zupełnie jakby nie była nastoletnią de Bruton, a piegowatym podrzutkiem. Bez reszty angażowało ją marzenie o bezkresnych podróżach i zwiedzaniu tajemniczego świata kontynentu Unton. Wręcz żądała dla siebie sterowca, którym wyruszyłaby do Królestwa Zachodzącego Słońca i dalej, aby odwiedzić północne klany. Tam oczywiście by się nie zatrzymała, tylko przeleciała przez wschodnią krainę Alabaster oraz Wielką Puszczę. Kto wie, może nawet połasiłaby się o wtargnięcie na przeklęte południe, czy mroczne centrum? W końcu do odważnych świat należał, a co!
Zresztą, prawdę powiedziawszy, wyruszyłaby gdziekolwiek i to jak najszybciej, byle tylko ciągle nie tkwić w jednym miejscu. Do tego uczęszczając do spowszedniałej jej już szkoły i ślęcząc wieczorami nad jeszcze nudniejszymi rachunkami — błe. W tym celu, aby zakosztować prawdziwej przygody, nie była bynajmniej bezczynna, tylko podjęła już śmiałe przedsięwzięcia. Bo przecież komu, jak komu, ale jako Rudej na pewno nie brakło jej charyzmy!
Tak oto założyła tajną paczkę — Spiżową Brać — na której czele dumnie stanęła, mieniąc się jej hersztem. W skład podkomendnych pierwszy wszedł jej wierny pies, Umbra, podstępnie przekupiony kością. Z czasem dokooptowani zostali nieco młodsi od Rudej jej znajomi z bliskiego sąsiedztwa. Była to para czternastoletnich bliźniaków o dźwięcznych imionach Mahoń oraz Mahoniowy. Potem grupa dość niespodziewanie powiększyła się o trochę rywalizującą z Rudą starszą od niej o rok dziewczynę zwaną Brunatna. Choć do ekipy przywódczyni planowała wkrótce dołączyć kogoś jeszcze. Ale obecnie o tym cicho sza.
Ponadto Spiżowa Brać w dotychczasowym składzie zdołała już potwierdzić swą rosnącą wartość. Mianowicie dokonała udanego sabotażu budowanej w pobliżu linii kolejowej, która inaczej przeszłaby przez urokliwy zagajnik, praktycznie jedyny, jaki ostał się w okolicy. Chociaż nie mniejszym sukcesem było porwanie na jeden dzień sterowca ojca Kasztan i podróż nim niemal pod granicę z królestwem. To wtedy Ruda prawie zwariowała na punkcie podniebnego lotu i naprawdę mało brakowało, aby na dobre uciekła z domu. Jednak pozostali kompani, w tym głównie rozsądna Brunatna, odwiedli ją od tych śmiałych zamierzeń. I tak znowu zakotwiczyli statek powietrzny w pobliżu domu zacnego rodu de Bruton.
Raptem Kasztan oderwała rozmarzony wzrok od podziwianych regałów ze skrywanymi w nich dziwami. Całą sobą znowu była w dziadkowym pokoju i porwała się do Ugiera gotowa natychmiast zgasić mu fajkę. Powód był prosty — usłyszała dochodzący z dołu tubalny głos ojca, który właśnie wrócił do domu. Ale w reakcji na pełne nadziei spojrzenie dziadkowych oczu, powstrzymała się przed zabraniem fajki i tylko bacznie nasłuchiwała. W końcu mrugnęła do Ugiera, po czym z uśmiechem na ustach wyszeptała:
— Stanę na czatach… — Pocałowała postarzałego mężczyznę w czoło, zdjęła buty i trzymając je w ręku, pobiegła na górny korytarz. W jego środkowej części przycupnęła, chwyciła za poręcz i spojrzała ukradkiem w dół do okazałego salonu. Dostrzegła nieznaną sobie postać w hebanowym surducie oraz ubranego w brązowy frak swego ojca. Pan domu odwiesił na wieszak laskę i melonik. Podwinął do góry sumiaste wąsy, prześlizgnął dłoń po łysinie na głowie i splótł ręce na lędźwiach. W zamyśleniu zaczął przemierzać przestrzeń salonu. Mijał raz za razem mahoniowy stół, okazałe donice z krzewami oraz regały. Aż rozplótł ręce i zamaszyście nimi gestykulując, energicznie zwrócił się do mężczyzny, który usiadł na sofie:
— Drogi panie Palisander, to wręcz niedopuszczalne, co od pana słyszę! Aczkolwiek rozumiem, doskonale rozumiem, że niewielkie złoża surowców strategicznych w naszym kraju są już na wyczerpaniu. Ale tak znaczące ingerowanie w sprawy wewnętrzne północnego sąsiada? Spisek? Odsunięcie króla od władzy? Na Kasztanową Republikę, tak się po prostu nie godzi! — zagrzmiał Sepia de Bruton i dalej z werwą przemierzał przestrzeń salonu. Gdy naraz przystanął, zawiesił w górze wskazujący palec i z równą stanowczością oświadczył: — Jednakże z drugiej strony nie możemy pozwolić, aby zewnętrzne ograniczenia i krótkowzroczność stanęły na słusznej drodze naukowego postępu, cywilizacyjnego rozwoju. Dlatego…
— Czas podjąć decyzję — wszedł rozmówcy w zdanie siedzący na brązowej sofie mężczyzna. Popatrzył niby od niechcenia na miedziany sygnet na palcu i w opanowany sposób zakomunikował: — Granica z mrokiem oraz południem jest bezwzględnie zamknięta. Żadni górnicy nie są na tyle szaleni, aby ją przekroczyć w tym kierunku. Pozostaje droga ekspansji oraz pozyskiwania surowców wyłącznie na północ. I co prawda nasi geolodzy nie odkryli pokaźnych złóż w samym królestwie, ale są tam wystarczające, by kontynuować rozwój przemysłu i zbudować przez państwo zachodzącego słońca linię kolejową do klanowych ziem. Tamtejsze równiny są bogate w ropę, a zaśnieżone góry w węgiel i żelazo. Zapewniam, że to nieprzebrane bogactwo nieodzownie przyczyni się do znamienitego rozwoju republiki i zaowocuje dobrobytem wszystkich jej mieszkańców.
— Tak, przeglądałem dokumenty… — potwierdził z powagą Sepia. Splótł dłonie w piramidkę i po chwili namysłu już spokojnie zawyrokował: — Wyjeżdżam jutro do stolicy na obrady senatu, gdzie przeprowadzę dodatkowe konsultacje z wpływowymi osobami odnośnie do poruszanej przez nas kwestii. Kiedy wrócę, co będzie miało miejsce za trzy dni, udzielę panu ostatecznej i wiążącej odpowiedzi.
— Cieszy mnie, że niebawem dojdziemy do konsensusu, co nam wszystkim przyniesie korzyści. — Palisander wstał i mężczyźni uścisnęli sobie brązowe dłonie. Już zaraz w salonie pozostał tylko Sepia de Bruton.
Kasztan obserwowała ojca, jak zatrzymał się przed barkiem, nalewając sobie kieliszek koniaku. Wychylił trunek do dna i przygotował drugą porcję. Z nią zasiadł na sofie, po czym wyciągnął z kieszeni list. Założył na nos binokle i otworzył kopertę leżącym na blacie stołu nożykiem. Pomrukując, wczytywał się w zapisaną treść. Im dłużej to czynił, tym bardziej się marszczył na twarzy, ściągając krzaczaste brwi. Aż pogładził się po łysinie, jak miał w zwyczaju, kiedy coś go martwiło i odłożył dokument. Równie zafrasowany przeczytał treść kolejnej depeszy. I już chciał wypić dla rozluźnienia drugą porcję alkoholu, lecz akurat pospiesznym krokiem wtargnęła do salonu pani de Bruton.
— Co za skandal! — krzyknęła oburzona. — Pociąg znów uległ opóźnieniu. A jak już się raczył łaskawie wtoczyć na peron, wagony zalała taka ilość motłochu, że zrezygnowałam z podróży. No wiesz, jeszcze się zarażę w tłumie tą nową chorobą, od której się robią czarne płuca, okropieństwo. Dlatego jutro pojadę załatwić sprawunki w mieście bryczką.
— Składy pociągów zostały skrócone i zlikwidowano część połączeń… — jęknął w stronę żony, jakby z poczuciem winy, Sepia.
— Dlaczegóż to? — Ciemnoskóra kobieta odwiesiła na stojak beżową parasolkę i zwiewny kapelusz z szerokim rondem w kolorze palonej kawy. Z kolei jej małżonek zaszeleścił w górze otrzymanym listem i wyjaśnił:
— Zamknięto kolejne kopalnie węgla na wschodzie kraju. Niestety pokłady surowca zostały tam wyczerpane.
— Więc otwórzcie nowe kopalnie w innych rejonach. — Wzruszyła obojętnie ramionami pani domu i popatrzyła z wyrzutem na męża.
— Wierz mi, pracujemy nad tym… — odparł ponuro. Wziął do ręki drugi list i w równie grobowej tonacji dodał: — Ponadto ponownie zawiodła misja wysłana do Wielkiej Puszczy. Oznacza to, że ciągle nie możemy zdobyć krzewu hurmabowca, a tylko on jest w stanie powstrzymać chorobę mego ojca. — Sepia de Bruton popatrzył z boleścią w górę w kierunku pokoju Ugiera. W tym momencie obserwująca ojca dziewczyna gwałtownie uskoczyła do tyłu. — Kasztan, to ty, kochanie? — rzucił za nią mężczyzna. Ona już gnała do dziadka, by czym prędzej zabrać mu fajeczkę i schować w bezpieczne miejsce. Miała się czemu spieszyć, bo z dołu dochodziło ją gniewne strofowanie matki:
— Kasztan! Czy ja poczułam dym?! Co za udręka z tą dziewczyną, toż ona znowu truje ci ojca! Słyszysz mnie, Sepia?!
— Spokojnie, żono, tylko spokojnie… — Próbował dyplomatycznie łagodzić sytuację pan domu. Dalszej dyskusji Kasztan nie słuchała. Za chwilę była u dziadka. Pochwyciła jego fajeczkę, włożyła sobie bezczelnie do ust i jako Ruda wyrzuciła swe buty przez okno. Sama wyszła oknem i paląc fajkę, po rynnie ześliznęła się na podwórze.
Jeszcze tego wieczora ruszyła na umówione spotkanie ze swoją bandą. Wzięła ze sobą jej wiernego członka, psa Umbrę i pobiegła z nim piaszczystą drogą do pobliskiego gaju.
Na miejscu wdrapała się po drabince do domku na drzewie. Zgodnie z oczekiwaniem spotkała tam już całą paczkę — skinęli jej głowami na powitanie: Mahoń, Mahoniowy i Brunatna. Ruda odwzajemniła gest jedynie starszej dziewczynie, bo tylko z nią się musiała tu liczyć. Teraz zmierzyła ją hardym spojrzeniem i wyzywająco do niej rzuciła:
— Mój ojciec wyjeżdża do Brunatown. Więc co powiesz na mały wypad sterowcem?
Zamiast Brunatnej przemówiła z entuzjazmem para mahoniowych bliźniaków:
— Rewelacja!
— Wchodzimy w to!
— Hmh… — burknęła bez przekonania najstarsza dziewczyna. Wysoka i szczupła, jak na kasztanową rasę, siedemnastolatka z pociągłą twarzą oraz kręconymi włosami o brązowej barwie, które okalały jej głowę na wzór lwiej grzywy. Dla odmiany Ruda miała włosy średniej długości związane w dwa kucyki skierowane na boki na kształt bawolich rogów. W ten sposób obie dziewczęce postacie przypominały nieco fryzurami zwierzęce okazy, które spotkały się na drodze i żadne nie zamierzało ustąpić. W takim duchu rywalizacji Ruda z wyższością w głosie zasugerowała:
— Przyznaj się, pękasz, hę?
— Gdzie chcesz lecieć i po co? — odbiła piłeczkę Brunatna. Na co młodsza dziewczyna rozpostarła szeroko ramiona i otworzyła usta, do kompletu wytrzeszczając oczy, by zobrazować dojmujące zdziwienie. Aż wyzywająco warknęła:
— Co za różnica, gdzie polecimy? Przecież oferuję wam niepowtarzalną przygodę. Mówię o lataniu! La, ta, niu! — przesylabizowała ostatni wyraz, akcentując go i popukała pięścią w wysokie czoło Brunatnej.
— Latać!
— Fruwać! — krzyknęli rozochoceni bracia bliźniacy i niczym ptaki skrzydłami, zaczęli zamaszyście wymachiwać rękoma.
— Był dzisiaj silny i północny wiatr. A jak nas zniesie podczas podróży? — zauważyła z rezerwą, niedająca się łatwo przekonać Brunatna. Następnie obróciła w dłoniach inhalator, z którym z powodu problemów z oddechem praktycznie się nie rozstawała.
— Więc jednak pękasz, wiedziałam. — Nadęła się dumnie Ruda, opierając ręce na biodrach.
— Wcale nie pękam — rzuciła starsza dziewczyna i postawiła warunek: — Dobra, polecimy, ale tylko na jeden dzień. Do tego dasz mi przez połowę drogi sterować.
— Niech będzie… — zamyśliła się Ruda, po czym przystąpiła do targów: — W zamian ty dasz mi ponosić piracką czapkę i przyniesiesz flagę z trupimi czachami. W końcu musimy mieć na naszym okręcie budzącą respekt banderę!
— Umowa stoi, przybij kamień. — Poważna Brunatna wzięła głęboki oddech za pomocą inhalatora i wysunęła pięść. Ruda uderzyła w nią własną piąstką. W tym momencie para mahoniowych bliźniaków zaczęła się ze sobą boksować niczym para młodocianych pięściarzy. Aż przywódczyni bandy gromko się do nich zwróciła:
— Wy też zadanie macie i się nie wymigacie!
— Jakie?
— No jakie…? — Bracia spoważnieli i wbili w Rudą pytające spojrzenia pochodzące z identycznych, jak krople piwnej wody, chłopięcych twarzy.
— Musicie podwędzić ojcu z warsztatu jedną z tych… No jak im tam… armat! Właśnie i trochę kul. Bo wiecie, tym razem polecimy na granicę z mrokiem, czyli może być srogo…
Mahoń i Mahoniowy twierdząco pokiwali głowami, po czym przystąpili między sobą do gorączkowego ustalania, w jaki sposób dokonają zuchwałej kradzieży. W tym czasie Ruda mierzyła się pewnym siebie spojrzeniem z Brunatną, wielce zadowolona, że postawiła na swoim, osiągając wszystkie cele zaplanowanego spotkania.
Już jutro zamierzała podstępnie wdrożyć w życie kolejny plan, tym razem o wiele większym zasięgu i rozmachu. Lecz o tym jej kompani nie musieli, a nawet nie powinni teraz wiedzieć. Podczas gdy ona powinna się już zbierać. Trzeba się było należycie przysposobić na niebezpieczną wyprawę, która, cóż — mogła się okazać wyjątkowo długa i trudna. Ale przecież ktoś musiał wreszcie zdobyć krzew hurmabowca dla potrzebującego go dziadka. Z tego względu sterowiec należało zaopatrzyć w zapasy paliwa, prowiantu oraz innych przedmiotów, które mogłyby być pomocne w wyprawie na daleki wschód.
VI. Srebrna
W obliczu ostatnich kłód rzucanych jej pod nogi, stwierdziła, że darmowy kleik jęczmienny serwowany w puchowym łóżku był prawdziwym darem mroźnych niebios. Dlatego, kiedy przeszła jej opuchlizna z ust, nie żałowała sobie jadła, racząc się nim do syta. Do tego znowu mogła swobodnie mówić i w kolejne dni wypytywała poczciwą Myszeldę, postawną żonę karczmarza, jak im się wiodło. Nie czyniła tego bynajmniej, by tylko rozwiązać sobie język i beztrosko pogaworzyć. Cel był inny, poznanie bolączek pary swych dobroczyńców, żeby w przyszłości zanieść im ulgę.
I tak dochodząca do zdrowia dziewczyna notowała skrzętnie w umyśle wszelkie narzekania, a tych było wiele. Począwszy od kur, które złośliwie słabo się niosły, przez nadmiar śniegu w obejściu, po pazernych klientów w tawernie. Wszak jedno wskazanie, naznaczone szczególnym żalem, bardziej przykuło jej uwagę. To wspomnienie o młodym Pantynie, synu karczmarza oraz Myszeldy, który rok temu brał udział w kampanii przeciw siłom mroku i tragicznie zaginął. Zatem wojowniczka poprzysięgła na swój miecz, że uczyni, co w jej mocy, aby odnaleźć wspomnianego młodzieńca. Zaklinała się ponadto, przy wzruszeniu Myszeldy, że jej syn niewątpliwie wciąż żył i tylko czekał na sposobność powrotu do domu, a ona mu w tym dopomoże. Natomiast w najbliższym czasie, gdy już stanęła pewnie na nogach, chwyciła za szuflę i dokładnie poodgarniała śnieg wokół karczmy. Choć do kompletu prośbą, ani groźbą nie zdołała niestety przekonać kur niosek do zwiększonej produkcji jaj.
Wykurowana już dziewczyna dostała jeszcze w prezencie szczyptę srebrnego proszku oraz maść na swą odwieczną przypadłość, jaką było łuszczenie się skóry. Tak obdarowana czule się pożegnała z Myszeldą oraz karczmarzem, chwaląc sobie ich gościnę, a szczególnie kleik jęczmienny, po czym na wypoczętym rumaku wyruszyła dalej na wschód. Główny cel przyświecał jej ciągle ten sam — odnaleźć ponoć prawdziwą Srebrną.
Obecnie przemierzała coraz niższe partie gór. Kamienne trakty stawały się bardziej przestronne, mniej zaśnieżone, a po bokach drogi dostrzegała nieśmiałe pędy szarych źdźbeł traw. Rejony te były też gęściej zamieszkane i to nie tylko z powodu łagodniejszego klimatu, ale też eksploatowanych w okolicy kopalń srebra. W formie sztabek, monet i kruszcu stanowiło ono podstawowy środek płatniczy na północy, a w drodze handlowej wymieniane było z południowymi krainami.
Z powodu ciągłego zagrożenia inwazją sił mroku z centrum kontynentu wymiana dóbr odbywała się głównie drogą morską. Ta też nie stanowiła idealnej trasy ze względu na zdradliwe góry lodowe oraz prądy morskie północnych mórz. W rezultacie srebrzysty lud żył od wieków w dużej izolacji od ościennych krain, egzystując w trybie wielkich, cyklicznych wojen z centralnym mrokiem, to pomniejszych starć między sobą. W bieżącej chwili zanosiło się na to, że górę ponownie weźmie małostkowość oraz prywatne interesy przywódców klanowych, które przeważą nad dobrem ogółu. Albowiem po tym, co dokonane zostało na Krwawej Przełęczy, dziewczyna nie dawała już wiary, że wspólna kampania wojenna mogła dojść do skutku.
Stawało się to faktem. Bo gdzie nie przyłożyła ucha do rozmów mijanych przechodniów, słyszała jedynie o krwiożerczej berserce o rybiej twarzy, która w ten czy inny sposób zmasakrowała dzielny oddział Feldgrała. Dochodziło do niej, że owa okrutna berserka czarami otumaniła samego Marrenga i za sprawą rzuconego nań uroku ten oddał jej czasowo władzę nad klanem i na jej rozkaz zabijał. Niektórzy twierdzili też, że sprawczyni owego zamętu mierzyła na wysokość dwóch mężczyzn, a walczyła za pomocą wyrywanych z ziemi sosnowych pni. Podobno zionęła najprawdziwszym lodem. Jakby tego było mało, potrafiła za pomocą czaru iluzji zmieniać się w dziewczynkę ze srebrzystymi warkoczykami, by w niewinnej postaci podstępem zjednywać sobie wojowników.
Nikt z przechodniów nie pozostawiał złudzeń, że wspomniana berserka-czarownica przynależała swego czasu do klanu Srebrzystej Stali i to właśnie ów klan należało na dobry początek poskromić. Najlepiej spalić na popiół jego siedzibę — Orle Gniazdo. Dziewczyna musiała w duchu przyznać, że te ostatnie i zupełnie nieuzasadnione wołanie o pomstę bolało ją najbardziej. O ile bowiem mogła zdzierżyć wręcz już mityczną niechęć do własnej i demonizowanej osoby, to nie potrafiła zaakceptować obwiniania o zamieszanie jej byłego klanu, w tym ciągle bliskiego jej sercu Marrenga.
Aż pewnego mroźnego dnia mocniej rozszerzyła źrenice w kolorze grafitu. Wydarzyło się to, kiedy jadąc konno koło wozu, podsłuchiwała akurat rozmowę pary wylegujących się na stogach siana parobków:
— No przecie mówię, że nazywa się Srebrna. To ktoś ważny i wielu przywódców klanowych ze wschodu poprzysięgło jej wierność.
— Srebrna… — odburknął drugi parobek i nakrył sobie twarz szarawą czapką z lnu. — Pierwszy słyszę…
— Bo kiepsko nastawiasz uszu — obruszył się pierwszy młodzian. — Za to ja używam ich tak, jakbym praktykował esencję nadzmysłu!
— Czego…? — skrzywił się na ustach ledwo widocznych spod nakrycia głowy przysypiający chłopak. Jego gadatliwy kompan usiadł na sianie i z rosnącą dumą prawił:
— Oj głupiś ty głupi i świata poza czubkiem własnego nosa, nakrytego czapką, nie znasz. Przede wszystkim dobrze ci w twej głupocie. Przyzwyczaiłeś się do niej i zrosłeś z nią. Ja natomiast… — uciął, rozejrzał się po górzystej okolicy i rozmarzony kontynuował: — Osobiście zamierzam być w przyszłości kimś, ale tak naprawdę kimś, a nie wiecznie bękarcim popychadłem. Dlatego właśnie…
— Hej, młodzieńcze, jak cię zwą? — weszła parobkowi w wypowiedź jadąca konno dziewczyna. Ten dopiero teraz ją zauważył i zmierzył wzrokiem. Widząc osobę odzianą w dobrej jakości futra i skóry z elementami zbroi, do tego uzbrojoną, się szybko ogarnął. Usiadł sztywno, jak na rozkaz i jednym tchem z siebie wyrzucił:
— Jestem Bury. Bury ze… To znaczy… No zwyczajnie Bury — przedstawił się.
— Miło mi cię poznać, Bury. — Wojowniczka puściła oko pulchnemu młodzieńcowi z popielatą czupryną i niemal zalotnie go zapytała: — Zdradź mi, proszę, gdzie taki bohater podąża, hę?
— Bohater…? — Chłopak rozejrzał się wokół, jakby szukał gdzieś wspomnianego czempiona. Z kolei drugi parobek przeciągle ziewnął:
— Na świniobicie jedziem…
W odpowiedzi jego wyraźnie pobudzony kamrat niemal zamroził go srebrzystym wzrokiem. Zmiętosił nerwowo w serdelkowatych palcach róg baraniego kaftana, w który to strój był ubrany i z arogancją w głosie, jakby urażony, rzekł:
— Tak sobie jadę na świńską rzeź, a co?
— A nic… — Dziewczyna wzruszyła ramionami i rzuciła w powietrze: — Tak się akurat składa, że po chwalebnym boju opuścił mnie mój dzielny giermek, ciągle wyczekiwany na północy przez liczne niewiasty, którym skradł serca. Albowiem cóż powiedzieć, pokonaliśmy całe zastępy demonów w mroku. Jednak po zwycięskiej bitwie on wyruszył na smoku do złotego królestwa, aby zostać tam pasowanym na rycerza i przyjąć rękę bursztynowej księżniczki słynącej z dobroci, czystości duszy i piękna. Tak więc chwilowo nie mam giermka i pomyślałam, że może… — Wojowniczka popatrzyła z udawanym podziwem na Burego, a jakby markotniejąc, dodała: — Ale… oczywiście nie chciałam przeszkadzać w podróży, gdzieżbym ja też śmiała odwodzić od zaszczytnego świniobicia i w ogóle…
— Ależ! — Chłopak stanął na baczność na wozie, a srebrzyste oczy w kształcie piłeczek aż mu się zaiskrzyły i niemal wyskoczyły z orbit. Dziewczyna puściła mu oko i wymownie poklepała po zadzie swego rumaka.
Bury spojrzał jeszcze na kompana, który właśnie na dobre zasypiał, żując słomkę poruszającą mu się między ustami. Aż stojący młodzian zagryzł z determinacją własne wargi, zacisnął pięści, po czym raz jeszcze wbił wzrok w wojowniczkę. Można było odnieść wrażenie, iż naprawdę wchodził w stan jedności zmysłów, pozwalający mu przejrzeć prawdziwe intencje dziewczyny na wskroś. Lecz jasnym się stało, że nie dotarło do niego, że po prostu chciano go wykorzystać, ściślej jego wiedzę, bo raptem dał susa na koński grzbiet. Wtedy wojowniczka, mając za plecami Burego wczepionego rękoma w jej talię, pogoniła rumaka i ten pogalopował naprzód.
— Dokąd jedziemy?! — krzyknął entuzjastycznie chłopak i z nadzieją w głosie dopytał: — Udajemy się na południe, na bitwę?!
— Tak, ale nie sami, najpierw musimy dołączyć do zacnej… Srebrnej — odparła podchwytliwie dziewczyna.
— Do Srebrnej! — podchwycił radośnie Bury.
— Ano tak. Więc prowadź do niej!
— Ja?! — nie dowierzał były parobek.
— Tak, ty. Abyś się należycie zasłużył i został rycerzem, na początek daję ci nami pokierować do Srebrnej — utwierdzała go w jego przewodniej roli wojowniczka. Ten się autentycznie rozpromienił i wysuwając przed siebie rękę, ochoczo odkrzyknął:
— Zatem dobrze, w drogę! Trzeba będzie pokonać jeszcze szmat tego traktu. Potem skręcimy w prawo, powiem kiedy!
— Wspaniale… — mruknęła już do siebie dziewczyna wielce rada z własnego podstępu. Ponieważ z pomocą naiwnego Burego oczyma wyobraźni już widziała się w pojedynku przeciw niecnej uzurpatorce. Tak więc niebawem dopnie swego i zginie bądź zatopi ostrze miecza w sercu kolejnego kłamcy.
*
Szczęśliwie Bury okazał się nie być zupełnie goły, jeśli chodzi o posiadany majątek. Dzięki temu jego obecna zwierzchniczka pożyczyła od niego trochę srebrnego pyłu. Obiecała oddać, ale nie przykładała większej wagi do złożonej obietnicy. Najważniejsze było dla niej to, że kierowana przez chłopaka się zbliżała do celu. Natomiast za dodatkową ilość srebrnego proszku mogli zaznać gościny w rozsianych przy trakcie karczmach w tym nasycić się jadłem oraz skorzystać z noclegu. Przekładało się to na fakt, że dobry humor srebrzystej wojowniczki zwykle nie opuszczał. Jeżeli traciła go na wspomnienie niedawnych trudów, Bury szybko dbał o to, aby na jej twarzy znowu zagościł uśmiech. Były parobek sprawdzał się bowiem wyśmienicie jako wytrawny bajarz. Ponieważ dziewczyna, choć nawet bardzo by chciała, to nie potrafiła dać wiary większości jego, skądinąd wielce ciekawych, to jednak według niej niestworzonych opowieści.
Mianowicie snuł on nieziemskie wizje niebotycznego i czarnego wiru w sercu kontynentu, gdzie swoista trąba powietrzna cyklicznie wyrzucała z siebie demoniczne istoty z innego wymiaru. Podobnie z wielką powagą, co jeszcze bardziej bawiło dziewczynę, prawił o zamarzniętych w Alabastrowych Górach gigantach, którzy mieli niebawem się przebudzić, po czym upomnieć o odebraną im władzę na kontynencie. Dla odmiany na zachodnich połaciach kontynentu Bury wieszczył wielką zarazę, która będzie przemieniać ludzi w mroczne bestie i sprawiać, że ich krew stanie się czarna, zatruwająca nie tylko ciało, ale też duszę. Jakby tego było mało, wojowniczka raczona była śmiałymi wizjami podniebnych eskadr tajemniczych machin, jak również ich naziemnych oraz wodnych odpowiedników. Te cuda tak zwanej techniki miały być wprawiane w ruch bez pomocy siły mięśni czy tradycyjnej magii, a za sprawą żywiołu gorącego powietrza i energii uzyskiwanej z czarnych kamieni czy błotnej mazi. W przyszłości ta technologia ponoć zmierzy się nawet z magią. Lecz magiczne moce same miały zostać wkrótce skażone przez ingerencję w świat jeszcze innych bytów. Jeżeli tego byłoby niewystarczająco, wierna słuchaczka mogła uzyskać wieści o wschodzie kontynentu, gdzie w Wielkiej Puszczy, by ją chronić, przebudzony zostanie do życia drzewny król. Wszak na koniec wywodów Bury podkreślał, że wszystko, o czym wspominał, było i tak niczym, wobec tego, co nadejdzie z najdalszego południa kontynentu — błękitnych pustyń zamieszkanych przez eterycznych nomadów i inne duchowe istoty.
Szczerze rozbawiona tymi opowieściami dziewczyna z czasem rozlubowała się w tych niestworzonych historiach, które pobudzały jej wyobraźnię. Chętnie słuchała bajającego Burego podczas konnej jazdy zaśnieżonym traktem, a z jeszcze większym uznaniem wieczorami w karczmach przy ciepłym mleku z miodem i rozpalonym kominku. Albowiem takie chwile dawały jej ze wszech miar kojące zapomnienie i oderwanie od trosk tego świata.
Aż pewnego razu mimochodem zapytała chłopaka, z jakiego źródła czerpał on wiedzę do tak niewybrednego fantazjowania? Bury, z naturalną sobie powagą, odpowiedział coś, po czym srebrzysta wojowniczka spoważniała i więcej już nie była tak skora do beztroskiego słuchania chłopięcych opowieści:
— Spotkałem niegdyś wspierającego się na lasce starca, który był ślepcem, bo miał bezbarwne oczy — zaznaczył odkrywczo Bury. — Aczkolwiek biła od niego tajemnicza aura, naprawdę — zarzekał się. — Ów sędziwy mężczyzna wyznał mi, że jego długie i bogate w doświadczenia życie dobiega kresu. Jednak odchodzi z kontynentu Unton pełen nadziei, wiedząc, że na świat przybyły już wszystkie legendarne siostry krwi. Prawił też o tym, że przez kontynent przetoczy się niemożliwe pasmo wojen oraz ziści najgorszy koszmar i uraczył mnie strasznymi wizjami, które teraz rozgłaszam. Lecz zaznaczył również, abym się tego całego zła nie lękał. Oto nadchodzi kres ery, przez co nieuchronnie wyzwolone muszą zostać wszystkie złe moce. Jednakże, dopóki będzie żyła choć jedna z legendarnych sióstr krwi, całkowitej katastrofie nadal będzie można zapobiec i na kontynencie ciągle będzie istniała możliwość ziszczenia trwałego pokoju.
Cóż powiedzieć, co prawda słuchająca powyższych wyjaśnień dziewczyna nigdy bezpośrednio nie poznała wspomnianego starca, za to w pewien sposób znała go z opowieści Marrenga. To właśnie ów mędrzec miał wskazać ją, jako Srebrną. Kim więc tak naprawdę był? Ślepym bajarzem, który uraczył swą fantazją także Burego i zdołał omotać Marrenga? A może rzeczywiście to jakiś wyjątkowy wieszcz, który posiadł wiedzę odnośnie do przyszłości dalece przekraczającą możliwość poznania przez zwykłego śmiertelnika? Jaka by nie była ostateczna prawda, każda z wymienionych ewentualności wnosiła do umysłu dziewczyny niepokój. Niezależnie od tego, czy osobiście była fałszywą, czy też prawdziwą Srebrną. Ponieważ przed srebrzystą siostrą krwi, jak i innymi, jak zasłyszała, miały się w przyszłości piętrzyć tak wielkie przeszkody, którym praktycznie nikt nie byłby w stanie podołać.
*
— To tutaj. Tu ma swój obóz Srebrna — oznajmił z przekonaniem kolejnego już dnia podróży Bury. Wskazał na rozwidlenie dróg, ściślej w prawo na węższą z nich, która wiodła pod skalnym nawisem.
— Jesteś pewien, że dotarliśmy na miejsce? — zapytała dziewczyna. Uczyniła to, by powiedzieć cokolwiek i wsłuchać się w brzmienie własnego głosu. Tak jak się obawiała, trochę drżał, bo nagle dopadła ją męcząca słabość na myśl o nadchodzącej konfrontacji.
— Oczywiście, że jestem pewien. Podobnie tego, że zostałem giermkiem, a już wkrótce będę rycerzem, ha! — krzyknął chłopak i dał klapsa w koński zad, by rumak poruszał się szybciej. I rzeczywiście, ruszył żwawo kierowany przez wojowniczkę pod skalne sklepienie. Ciągnęło się znacząco, a droga wiodła w półmroku wąskim tunelem oświetlanym skąpo przez światło ze szczelin w lodowo-kamiennym suficie. Takowych dziur było z czasem coraz mniej i momentami podróż odbywała się niemal w ciemności.
— Jechałeś już tędy…? — mruknęła z rezerwą dziewczyna.
— No… tak. Ale z zapaloną pochodnią — odpowiedział po chwili wahania chłopak. Zaraz zaczął się na głos zastanawiać: — Tak… to było to rozwidlenie dróg, to miejsce, niewątpliwie… Choć może jednak kolejny skręt w prawo? Hm… pomyślmy…
— Bury… — syknęła do niego karcąco wojowniczka.
— Eee… — Ten wymownie rozłożył ramiona. Tego gestu jego towarzyszka i tak nie mogła dostrzec z powodu dominującego mroku, jak i z tej przyczyny, że miała zdezorientowanego chłopaka za plecami. Aż raptem wyjechali z ciemnych czeluści i znaleźli się na skraju obszernej kotliny. — Tak, to jednak tu, trafiliśmy! — krzyknął ochoczo Bury i już do siebie pod nosem dodał: — Czyli dobrze podsłuchałem wojowników Srebrzystego Płomienia, gdzie rezyduje ich przywódczyni. W otoczonym górami zbrojnym obozie, do którego wiedzie wąskie gardło wydrążone w skale.
— Mówiłeś, że tu byłeś… — zauważyła skonsternowana dziewczyna.
— Tak? Eee… naprawdę? Czasem za dużo mówię, ale tylko czasem — skwitował nonszalancko Bury. Podrapał się niefrasobliwie po czuprynie i od tej pory milczał, z zaciekawieniem podziwiając nową scenerię. Podobnie kierująca stępa rumaka do centrum kotliny wojowniczka uważnie się rozglądała. Czyniła to, zupełnie jak dowódca szacujący zdolność bojową jawiącego się wokół przeciwnika. Ten, na pierwszy rzut oka, był doskonale przygotowany.
Na śniegu prężyły się grzbiety srebrzystych namiotów do skoszarowania znacznej liczby wojowników, całych setek. Dało się zauważyć kryte stajnie, składowaną paszę, jak również stojaki z różnorodną bronią. W wielu miejscach rozmieszczono maszty z łopoczącymi chorągwiami przedstawiającymi herby klanów północy. Przybyła dziewczyna większości z nich nie kojarzyła, ale ich ilość budziła respekt. Chociaż samą liczbę bytujących tu wojowników mogła szacować jedynie na podstawie widocznych namiotów oraz koni. Wojacy zapewne w większości jeszcze spali, bo nie widziała ich w okolicy, a pora była wczesna i dopiero wstał blady świt.
Spoglądając tu i ówdzie, dziewczyna podrapała się po policzku, gdzie ostatnio rozwinęła się jej większa partia łuszczącej skóry. Aż niespodziewanie ktoś szarpnął ją za bok. Uczynił to tak zręcznie i z taką siłą, że wysunęła nogi ze strzemion, po czym runęła na ziemię pokrytą ubitym śniegiem. Padła bezwładnie na brzuch, a od mocnego uderzenia klatką piersiową w podłoże straciła oddech, przez co potrzebowała czasu, aby dojść do siebie. Ten jednak nie został jej podarowany, bo siarczysty kopniak w żebra przekręcił ją na plecy. Skrzywiła się boleściwie na twarzy. Ponieważ otrzymała razy w jeszcze świeże siniaki, jakie wyniosła z niefortunnej przygody w karczmie Mysia Norka. Równocześnie dostrzegła przed sobą zarys wyrosłej koło niej góry.
Zaraz skonstatowała, że nie była to nowa wyniosłość terenu, tylko monstrualna osoba, chyba człowiek i do tego kobieta. Za moment nabrała pewności, że miała przed sobą niebotyczną i kobiecą postać o surowym wyrazie twarzy, przewyższającą ją wzrostem co najmniej o połowę. Zaś po wielce sugestywnym powitaniu z tą osobą i zważywszy na jej posturę, szybko nabrała do niej respektu. Ostrożnie usiadła, mając ją na oku i z ukosa spoglądała na nią wilkiem, czekając, aż coś powie. Ona popatrzyła daleko, gdzieś w okolice wjazdu do kotliny, po czym rzeczywiście przemówiła, do tego tubalnym głosem, prawie męskim basem. Ale skierowała warkliwe słowa nie do dziewczyny na śniegu, a kogo innego:
— Kto miał pilnować dziś przejścia? Gdzie ci szarzy łachmaniarze? No gdzie?!
— Nie mam pojęcia. Ale to klan Srebrzystego Płomienia pełnił teraz wartę. — Za plecami dziewczyny rozbrzmiał męski głos. Odpowiedział mu wyjątkowo pewny siebie olbrzymki:
— Natychmiast znaleźć tych nieudaczników i niezależnie od tłumaczenia powiesić.
— Ale…
— Żadnych, ale! — ucięła potężna kobieta. — Dyscyplina to podstawa, a właśnie nadarza się okazja, aby za jej brak dać tu stosowną lekcję.
— Oczywiście — odparł ciągle niewidoczny dla siedzącej wojowniczki mężczyzna. — A co z tymi dzieciakami? — dopytał.
— Zapewne będą w kolejce do stryczka. Nie zaryzykuję puszczenia wolno potencjalnych szpiegów. Ale najpierw ich przesłuchaj, tylko dokładnie i nie szczędź im bólu, aby rozwiązać języki.
Wobec oczywistego zagrożenia srebrzysta dziewczyna, która już odzyskała siły, wstała i kierując się odruchem obronnym, wyciągnęła miecz. Wtedy dostrzegła koło siebie wypowiadającego się uprzednio mężczyznę. Swoim wyglądem niepokojąco przypominał Feldgrała, a w rękach trzymał identyczny, jak jego uśmierconego sobowtóra, obosieczny topór.
— Kim jesteś? — rzucił poniżającym tonem do wojowniczki z mieczem.
— Jestem… — W obliczu pary posępnych postaci nagle ulotniła się z niej niemal cała odwaga i język wiązł jej w gardle, jakby zmroził go chłód poranka. Lecz takowego problemu najwyraźniej nie miał Bury, bo z końskiego grzbietu rezolutnie przemówił:
— Zaszło nieporozumienie, przybywamy w pokoju! To zaś moja szlachetna pani, która na co dzień walczy z przeklętym mrokiem. Ja jestem jej walecznym giermkiem. I po to, aby zaciągnąć się na zaszczytną kampanię wojenną, przybywamy pod skrzydła samej Srebrnej!
— To ja jestem Srebrną… — wycedziła przez zęby dziewczyna, która raptem odzyskała pewność siebie wobec publicznego odbierania jej miana siostry krwi. — Ja nią jestem… — powtórzyła i zacisnęła dłonie na rękojeści miecza, ustawiając go pod takim kątem, aby swobodnie wykonać cięcie.
— No proszę, proszę… — odezwała się lekceważąco olbrzymka i popatrzyła z rezerwą ku uzbrojonej dziewczynie. Chociaż nie bezpośrednio na nią, a jej oręż. Nie zważając na wymierzone ku niej ostrze, podeszła do przeciwniczki i jak gdyby nigdy nic ujęła w dłoń jej klingę. — Doprawdy zacna rzecz… — mruknęła z podziwem. Zanim właścicielka miecza się zorientowała, otrzymała uderzenie pięścią w żołądek, które złożyło ją na kolana i sprawiło, że wypuściła broń. Tę przechwyciła egzekutorka ciosu i z rosnącym zaciekawieniem uniosła miecz ku promieniom wschodzącego słońca. — Naprawdę piękne cacuszko — stwierdziła. Z kolei dziewczyna na klęczkach zintegrowała się w sobie. Opanowała pulsujący bólem brzuch i raptownie skoczyła na olbrzymkę, czyniąc to z parą sztyletów w dłoniach. Jednak nie dopadła kobiety, bo od tyłu pochwycił ją sobowtór Feldgrała. Zaczęła się szarpać, ale przestała, kiedy wielka berserka przystawiła jej własny miecz do gardła i gorzko wychrypiała: — Czy aby dobrze słyszałam, mienisz się ponoć… Srebrną? — Napotkała skinięcie głową na potwierdzenie. — Widzisz, to bardzo ciekawe, ponieważ ja też jestem Srebrną, cóż za zbieg okoliczności, ha! — parsknęła drwiąco i gniewnie dodała: — Czy podzielasz zatem mą opinię, że w tej kotlinie robi się trochę za ciasno dla dwóch Srebrnych, hm? Może więc cię zwyczajnie rozpłatam twoim własnym mieczem i kłopot z głowy. Albo, aby odróżnić się od ciebie, będę cię nazywała bardziej adekwatnie, czyli Sreberkiem. Co ty na to, szaraku? — Wobec przedłużającej się ciszy olbrzymka się okręciła na pięcie i przez ramię obojętnie syknęła: — Pozbądź się jej, Ferdgrale Drugi, tylko po cichu. Nie ma sensu robić w obozie przedstawienia z egzekucji narwanego dzieciaka, który ku swej zgubie odkrył to miejsce i może nam nabruździć.
— Na rozkaz — padła bezemocjonalna odpowiedź mężczyzny. Jednak w podarowanym jej czasie dziewczyna nie próżnowała. W końcu od początku się nie spodziewała, że w tym miejscu przyjaźnie ją powitają. Ponownie się w sobie zintegrowała, skupiła siłę w krzyżu oraz udach, po czym za pomocą nadzmysłu przeszła w stan nadsiły. Mimo żelaznych objęć mężczyzny, się pochyliła i przerzuciła zwalistego wojownika przez plecy. Padł ciężko tuż przed nią. Ona przystawiła mu pod zarośniętą brodę trzymane ciągle sztylety.
— Wraaah! — wrzasnęła zwycięsko. Powstały hałas sprawił, że olbrzymka zwróciła się do niej frontem.
— Ciekawe… — mruknęła zaskoczona i ze zmęczeniem w głosie złożyła propozycję: — Dobrze, domyślam się już, że ktoś nakładł ci do głowy jakichś bzdur, że możesz być legendarną siostrą krwi. To nie mój problem, ale widzę, że dla ciebie właśnie się nim stał i to na tyle dużym, że przypłacisz go życiem. Jednak z powodu twego szaleństwa nikt inny nie musi ginąć. — Wskazała na klęczącego Feldgrała Drugiego. — Ten wojownik niedawno stracił brata bliźniaka. Jeżeli posłałabyś teraz jego duszę na pożarcie srebrzystych smoków, musiałabym się zrewanżować upieczeniem na rożnie twego kompana i to żywcem. — Łypnęła oczyma na dobrze już przerażonego rozgrywaną sceną Burego i podsumowała: — Zatem nasz pozorny konflikt proponuję rozstrzygnąć jedynie pomiędzy nami. Widzisz ten szczyt? — Pokazała na najwyższą górę okalającą kotlinę. — Każdego dnia wchodzę na ten pagórek, ot tak, aby rozprostować kości. Więc spotkajmy się tam w samo południe i niech ze szczytu zejdzie już tylko jedna z nas, czyli prawdziwa Srebrna. Co ty na to?
— Po to tu właśnie przybyłam, a nie, żeby zaszlachtować jeszcze jednego Feldgrała. Po pierwszym mam już dość. — Dziewczyna odstąpiła od mężczyzny. Ten pomasował się z ulgą po szyi i wstał, podnosząc ze śniegu porzucony topór. Zwrócił się przodem do srebrzystej wojowniczki i złowieszczo do niej wychrypiał:
— Więc to ty zabiłaś mi brata. Zatem ty jesteś moja…
— Stój. Zawarłam z nią inny układ. — Olbrzymka podrzuciła dziewczynie jej miecz, który ta złapała w locie. Natomiast wojownik wydawał się nie słyszeć reprymendy, wpadając w bitewny szał i skoczył na dziewczynę. Ona nie miała zamiaru się cofać. Skrzyżowała klingę z toporem, a wobec przeważającej siły przeciwnika, dała przełamać swe ostrze i umiejętnie wykonała unik w bok. Potem wyprowadziła uderzenie w kierunku Feldrgała. Sparował cios i ponownie zaatakował. Posiadał broń o mniejszym zasięgu i starał się skrócić dystans. Wojowniczka odczytywała to i pląsała wokół mężczyzny, próbując go ukąsić mieczem. Aż popełniła błąd, przez co została staranowana barkiem. Zanim się zorientowała, już leżała na śniegu. Spojrzała w górę i zobaczyła mknące ku jej twarzy srebrzyste ostrze. Nim rozpłatałoby dziewczęcą głowę, zostało pochwycone kobiecymi dłońmi wielkimi niczym palety do chodzenia po śniegu. Następnie srebrzysta wojowniczka obserwowała, jak olbrzymka ratuje jej życie, wyrywając mężczyźnie broń.
— Dość tych wygłupów, powiedziałam! — wrzasnęła potężna kobieta. Tym razem rozbrojony Feldgrau Drugi jej posłuchał. Zaś wokół zbierało się coraz więcej ciekawskich wojów zwabionych odgłosami walki. Wtedy olbrzymka nachyliła się ku leżącej na śniegu dziewczynie i jadowicie do niej wysyczała: — Czekam w południe na szczycie. Ale dobrze ci radzę się tam nie pojawiać, a skorzystać z głosu rozsądku, jeśli takowy posiadasz i zapomnieć o Srebrnej, o sobie oraz wszystkim, co związane z siostrami krwi. Drugiej szansy nie będzie. — Po tym ostrzeżeniu zaczęła ostro dyrygować podkomendnymi.
W tym czasie dziewczyna spojrzała w kierunku wjazdu do kotliny, gdzie właśnie znikał galopujący jak szalony Bury. Widać nie tak wyobrażał sobie rolę giermka. Wzruszyła bezradnie ramionami na myśl, że przynajmniej dostarczyła tchórzliwemu parobkowi sporej porcji jego własnych przeżyć, z których będzie mógł snuć niestworzone opowieści. Osobiście postanowiła podjąć mozolną wspinaczkę na sugerowaną jej górę.
Zadzierając głowę, oszacowała, że z pewnym trudem, ale podoła wyzwaniu wdrapania się na wyznaczony teren. Choć nie była filigranowej postury, to mimo wszystko lekka, zwinna i niezbyt obciążona. Jej ubranie nie zawierało prawie metalowych elementów, a w większości misterne plecionki z twardych włókien, wyprawioną skórę różnej grubości i powszywane kawałki futra. Zatem zbrojny rynsztunek za bardzo jej nie ciążył, posiadała tylko dwa sztylety za pasem i wciśnięty za niego miecz. Mimo że imponował on długością, wydawał się nieproporcjonalnie lekki wobec swego rozmiaru. Więc, jeżeli coś rzeczywiście miałoby stanąć jej na drodze do zdobycia szczytu, nie byłyby to warunki fizyczne, ale efekt zawirowań umysłu — niespokojnego ducha. Ten obecnie nie do końca stanowił w niej monolit, trawiły ją wątpliwości. Jedną z nich była ta, że wcale nie jest prawdziwą Srebrną i tylko robiła z siebie pośmiewisko. Z drugiej strony czuła już oddech śmierci na karku, bo doprawdy nie miała pomysłu, jak pokonać swą monstrualną przeciwniczkę, nawet wchodząc na wyższy stopień nadzmysłu. Lecz zimny upór nie dość, że nie pozwalał jej zawrócić, to nie było mowy nawet o tym, aby choć trochę zwolniła. Ostatecznie wszystkie snute refleksje prowadziły ją do jednego wniosku — jeżeli rzeczywiście była Srebrną, to wygra, a jeśli nią nie jest, to nie widziała dla siebie sensu istnienia, żadnego.
Z taką przewodnią myślą oślepiona została południowym słońcem w momencie, gdy wychyliła głowę ponad zdobywany właśnie szczyt. Stanęła na płaskiej powierzchni skąd rozpościerał się zapierający dech w piersiach iście oszałamiający widok na szarą krainę. Z nostalgią spojrzała na północ, miejsce swego pochodzenia, gdzie z gór nigdy nie ustępował śnieg, a morze zawsze ściskał w okowach lód. Przeniosła wzrok na wschód, dostrzegając tam liczne pasma górskie, a w dali poszarzałe niebo zlewające się z wodami srebrnego oceanu. Potem zwróciła uwagę na południe, gdzie teren nie jawił się już jako górzysty, a pagórkowaty i nieśmiało pokrywała go popielata roślinność. Aż skupiła wzrok na zachodnim odcinku horyzontu przesłoniętym najwyższymi górami sterczącymi niczym dumnie wzniesiony oręż. Gdzieś tam pozostał Marrengo i jego rozczarowanie podopieczną, tym do czego sprowokowana doprowadziła. Zafrasowała się i wciągnęła do płuc więcej lodowatego powietrza, aby wypuścić je przez usta, spoglądając na kłęby pary rozwiewanej w powietrzu. Aż doszedł do niej równie lodowaty, co okoliczne powietrze, kobiecy głos:
— Guzdrałaś się, nie powiem. A teraz długo jeszcze będziesz podziwiać widoki, czy możemy już załatwić sprawę między nami?
Dziewczyna się spięła i nerwowo obrzuciła wzrokiem szczyt wzgórza, szukając nadawcy zasłyszanego głosu. Jednak nigdzie nie dostrzegała olbrzymki. Zamknęła oczy i weszła na poziom nadzmysłu. Wtedy, zupełnie jakby odsłonięto przed nią kurtynę, wewnętrznym widzeniem zobaczyła na środku szczytu znaną sobie kobietę. W pozycji siedzącej także opuściła powieki. Do tego nie miała widocznej broni, a jedynie wykonywała majestatyczne ruchy dłońmi i można było wręcz pomyśleć, że płynęła w wodzie. Aż hardo rzuciła:
— Skoro to ty zabiłaś Feldgrała Pierwszego, to rozumiem, że także jemu przedstawiłaś się, jako Srebrna. Dałam mu polecenie, aby uśmiercił uzurpatorkę, o której doszły mnie słuchy. Choć po fakcie stwierdziłam, że szkoda czasu na zajmowanie się jakąś obłąkaną dzierlatką. Cóż, szkoda Feldgrała, twardy był z niego wojownik, oddany druh. Ale teraz to wszystko jest już bez znaczenia. Na mróz i lód, zaczynajmy. — Potężna kobieta gwałtownie uderzyła pięściami w zaśnieżony grunt. W efekcie dziewczyna doznała wrażenia trzęsienia ziemi i to tak silnego, że padła plackiem na brzuch. Zanim zdołała się pozbierać, olbrzymka wykonała kantem dłoni wcięcie w śniegu. Z tą chwilą ku srebrzystej wojowniczce pomknęła rozszerzająca się gwałtownie rozpadlina. Dziewczyna zdążyła się przetoczyć na bok, unikając pochłonięcia przez przepaść i zerknęła w kierunku przeciwniczki. Ta skierowała przed siebie otwarte dłonie. W rezultacie leżąca postać została uderzona mroźną ścianą powietrza i potoczyła się szybko do tyłu. Niemal zleciała ze wzgórza, ale zdołała chwycić za lodowy nawis. Wspierając się na nim, oszołomiona wstała, dobyła miecz i ciągle nie otwierając oczu, ruszyła biegiem na kobietę. Ta pstrykała palcami, co skutkowało wystrzeliwaniem w szarżującą dziewczynę lodowych kolców. Gnając zygzakiem, uzbrojona w miecz postać robiła zręczne uniki balansem ciała, zbijała mroźne pociski ostrzem, to przeskakiwała po skosie rozpadlinę. Aż dotarła na pełnym biegu do olbrzymki i z góry na dół poprowadziła na nią lśniące ostrze.
— Wraaah!
Jednak monstrualna kobieta uczyniła z dłoni jakby daszek nad sobą. Przez to miecz dziewczyny zatopił się w powstałej nad kobiecą głową lodowej pokrywie. Srebrzysta wojowniczka wyszarpnęła oręż z lodu i poprawiła cięciem z boku. Lecz przeciwniczka skierowała w tę stronę dłoń i sytuacja się powtórzyła. Oręż zderzył się z łoskotem z lodową ścianą, krusząc fragment, ale nie będąc jej w stanie całkiem rozciąć. Zaś w wyniku kontynuacji furiackich ataków mieczem, olbrzymka cała się otoczyła lodową fortecą.
Zziajana dziewczyna popatrzyła na nią zrezygnowana wewnętrznym widzeniem, nie dostrzegając żadnej luki w systemie obronnym. Kobieta, jakby czytając w jej myślach, uśmiechnęła się drwiąco i dopiero teraz otworzyła oczy. Dobył się z nich oślepiający blask, który aż poraził wojowniczkę, mimo iż miała ciągle opuszczone powieki. Nagle straciła z widoku olbrzymkę. Widziała obecnie przed sobą jedynie lodową bryłę, która zadrgała raz i drugi, by raptem eksplodować na wszystkie strony. W wyniku tego wybuchu fala uderzeniowa wyrwała dziewczynę z jedności nadzmysłu, jak i powierzchni gruntu, odrzucając za wzgórze w wolną przestrzeń, do tego faszerując lodem.
Poraniona runęła w dół, obijając się po drodze o zaśnieżone skarpy, a potem także ostre sople i twarde głazy. Po dłuższym czasie upadła bezwładnie na półkę skalną. Czuła, że zgruchotała sobie kości, w tym żebra, które przebiły płuca, bo z ust obficie popłynęła jej krew. Spróbowała się ruszyć, ale jej twarz tylko wykrzywił grymas bólu.
Za moment koło niej spadł miecz. Nadludzkim wysiłkiem pochwyciła go i z mozołem wcisnęła za pas. Ten czyn kosztował ją całą resztę sił. Ale tak właśnie musiała odejść, uzbrojona. Albowiem przegrała i nie pozostało jej nic więcej, jak zgodnie z zimnym honorem, swoistym kodeksem wojowników północy, być gotową na śmierć.
To znaczy, pragnęła być na nią gotowa, ale ze wstydem zauważyła, że wcale nie była. Kiedy leżała w zmaltretowanym ciele, co raz atakowały ją obrazy olbrzymki, która pokonała ją z łatwością, używając nieznanej jej sztuki walki. W tej niszczycielskiej konfrontacji wszelkie wysiłki zdały się na nic. Zatem nie była Srebrną, była nikim, była przegrana i to pod każdym względem. Powinna spokojnie odejść z tego świata, aby ustąpić na nim miejsca silniejszym i zwycięzcom. Lecz ściskając kurczowo miecz, nie przyzywała śmierci. Co więcej, odkryła, że mimo wszystko pragnęła żyć. Chciała istnieć, być może dla samego istnienia. Nie wiedziała tego, nie rozumiała. Ale umieranie w samotności, zamarzając poranionej na śniegu i lodzie odarło ją boleśnie z wyobrażeń o bohaterskim odejściu. Przez to nagle, jak jeszcze nigdy, doceniła samą istotę życia, tę jasną i srebrzystą iskrę w sobie, która bezpowrotnie przestawała się tlić.
W pewnym momencie jej gasnące istnienie dodatkowo przysłonił złowrogi cień. Przemieszczał się nad nią, kołując. Zaraz była już pewna — to srebrzysty smok, który zwabiony dogorywającym ciałem się gotował, by pożreć jej padlinę i wchłonąć duszę.
Leżąca wojowniczka odruchowo ścisnęła miecz. Niestety zdawała sobie sprawę, że w swym opłakanym stanie pokonałby ją nawet tchórz Bury. Więc niezwyciężony gad tym łatwiej rozerwie ją na strzępy, nieważne jak bardzo pragnęłaby walczyć. W tej chwili bowiem rzeczywiście bardziej przypominała zwykłą padlinę niż legendarną siostrę krwi.
Zakrztusiła się krwią, która pociekła jej z ust szerszą strużką. Gdy nagle nawet się nie zorientowała, a łuskowata bestia dała nura i pochwyciła ją w masywne szczęki. Dziewczyna skrzywiła się jeszcze bardziej na pooranym lodem licu wobec uczucia ostrych jak sztylety zębów wżynających się w jej ciało. Została porwana wysoko w przestworza i doświadczyła intensywnego pędu zimnego powietrza. Następnie doznała uczucia zasysania i spadania, a jej świadomość zaczęła ulegać dezintegracji.
Czy właśnie umierała? Jeżeli tak, to gorzko musiała przyznać, że nie odchodziła ze świata, jako dumna wojowniczka, a wystraszona i cierpiąca w szczękach gada zagubiona dziewczyna. Nie tak to miało wyglądać, lecz najwyraźniej tak oto zakpił z niej sobie wszechpotężny los.
VII. Alabaster i Chamois
Wielka księżna odebrała od gońca poufną wiadomość. W nawiązaniu do jej treści wybrała się w podróż na gryfie, czyniąc to w otoczeniu gwardzistów. Dzień był ponury, a wiszące nisko obłoki, z których padał obfity śnieg, przybrały koloryt ciemnej porcelany. Z powodu gęstości wydawały się wręcz wyrosłymi w przestrzeni górami. Wiał też silny i przeciwny wicher od wschodu, który spowalniał powietrzną eskadrę. Silne podmuchy nienaturalnie zginały skrzydła gryfów, momentami miotając potężnymi zwierzętami niczym liśćmi na wietrze. Niesprzyjająca aura jednak nie mogła powstrzymać Alabaster przed natychmiastowym zweryfikowaniem niepokojących wieści.
W lodowej zamieci dotarła do podstawy oblodzonej góry. Śnieg był tu nieco ciemny od pyłu nawiewanego z nadmorskich plaż o perłowej barwie. Władczyni zsiadła z gryfa i aby nie skalać białych trzewików niezbyt czystym podłożem, używając skrzydeł, podleciała w kierunku wyłomu wydrążonego w lodzie. Z ulgą pozostawiła za sobą mroźną zawieję, po czym w powstałej ciszy i spokoju przemierzała pieszo kolisty tunel.
Z rosnącą rezerwą dostrzegła, że powciskane w ściany księżycowe łzy jarzyły się wyjątkowo blado, a nawet przygasały. To nietypowe zjawisko, ponieważ krystaliczny minerał wprost ze swej struktury emitował jednostajne światło. Podobnie sprawa się miała z jego jeszcze jaśniejszym odpowiednikiem zwanym kośćmi świetlistych bogów. Przez to wielka księżna odnosiła wrażenie, że zagłębiała się w naprawdę mroczne czeluści. Coś antagonistycznego względem świetlistości. Doświadczała przestrzeni, gdzie najwyraźniej mrok pokonywał jasność.
Utwierdziła się w tym przeczuciu wraz z przebyciem lodowego tunelu i dotarciem u jego wylotu do obszernej groty. Z obrzydzeniem zauważyła ogrom stalaktytów oraz stalagmitów, nacieków o brudno-ciemnej barwie. Nie jaśniały tu żadne kryształy, a światło pochodziło wyłącznie z zapalonych pochodni dzierżonych przez ciemnoskórych pracowników. Jeden z nich, znany już władczyni inżynier, z którym nie tak dawno rozmawiała, poprawił na głowie szklane gogle i z typową sobie ciężkością w głosie przemówił:
— Co prawda nie odkryliśmy tu kolejnego olbrzyma, ale w naszej umowie widnieje podpunkt o zgłaszaniu nietypowych znalezisk. — Krępy mężczyzna wskazał na fragment zapisanego papieru trzymanego przez odmrożonego już pomocnika. — Tak więc, aby się zrehabilitować za ostatnią wpadkę, mój górniczy zespół z dumą przedstawia… to coś. I cóż, liczymy chyba na premię. — Inżynier powiódł wzrokiem po centrum groty, gdzie widniało czarne bagnisko niezidentyfikowanej cieczy.
— Czy to maź, jaką wprawiacie w ruch zachodnie maszyny? — zapytał sztywno Perlis, dowódca książęcej gwardii bez reszty oddany służbie Alabaster. Wobec jego pytania inżynier postukał się w kask, jakby usłyszał wierutne bzdury, po czym zobrazował, co miał na myśli. Wziął pochodnię z rąk pomocnika i rzucił w środek mrocznej sadzawki. Buchnął z niej potężny ogień. Co niezwykłe, zamanifestowała się w nim czerwona czaszka, której szczęka się poruszała i można było odnieść wrażenie, iż ognista zjawa coś mówi. Za moment ogień zgasł, a na czarnej powierzchni pozostały rozchodzące się czerwone koła, jak od rzuconego w wodę kamienia. Dobywał się też stamtąd podejrzany szmer, coś jak przyzywający szept.
— I jak? He, he… — nadął się z dumy inżynier, obejmując w pasie swe opasłe brzuszysko i popatrzył z wyższością na Perlisa. Ten wystąpił przed Alabaster, dając do zrozumienia, że będzie jej bronił przed monstrum z sadzawki.
— Bądź przeklęty. — Oparł dłoń na rękojeści miecza za pasem. — Pokazałeś nam czarną magię pełną mrocznego zła — warknął do inżyniera. On, niezrażony, przeniósł pytający wzrok na władczynię. Wielka księżna nic nie odpowiedziała, tylko wyminęła dowódcę gwardii. Podeszła na skraj czarnego źródła i przyjrzała się jego mrocznej powierzchni.
— Czerń i biel, jako źródło wszechistnienia. Białość jako czara stworzenia, czerń, jako esencja unicestwienia — oznajmiła z zadumą i wzleciała nad mroczną breję. Łopocząc skrzydłami, zawisła w wolnej przestrzeni i spoglądała w tajemniczą toń. Z czasem czerwone kręgi uległy przekształceniu w lej, który wirował i zasysał zawieszoną nad nim władczynię.
— Pani! — krzyknął Perlis i postąpił ku kobiecie. Uderzyła w niego nieznana siła, która go odepchnęła. Podobnie górnicy w grocie zostali przesunięci po lodowej powierzchni do tyłu. Jedynie wielka księżna pozostała na miejscu. Ale tylko do czasu, aż coś zassało ją do wnętrza czerwono-czarnej matni. — Najjaśniejsza Pani! — wrzasnął za nią rozpaczliwie dowódca gwardii, gdy cała zniknęła pod dwubarwną powierzchnią.
Następnie dłuższy czas nic się nie działo. Mroczna maź się uspokoiła i nastała martwa cisza. Wszyscy zgromadzeni w grocie zastygli w napięciu. Gdy wtem przy wtórze wrzasku władczyni, z impetem wynurzyła się ona z otchłani. Pospiesznie zdejmowała z siebie trzymające ją czerwone dłonie i oplatające ciało czarne macki. Z trudem, ale udało się jej oswobodzić. Wzleciała pod sklepienie, po czym po łuku sfrunęła do wylotu tunelu. Tam odzyskiwała siły.
— Twoje usta… pani — wyszeptał, czyniąc to z przejęciem, Perlis. Alabaster, niczym w zwierciadle, przejrzała się w lodowej skale. Aż ją zmroziło. Ponieważ choć jej sylwetka pozostała nieskazitelnie czysta, to usta były sprofanowane, czerwono-czarne. Kobieta dotknęła ich jakby z obawą i mocno potarła. Nic to nie dało.
Naraz wzdrygnęła się na wspomnienie tego, co zaszło w ciemnej otchłani. Mianowicie zmuszona tam została do pocałunku z pradawnym złem, mitycznym demonem, który ją pochwycił, samemu mieniąc się intensywną czerwienią.
Alabaster raz jeszcze przetarła skalane wargi. I tym razem nienawistny jej białej naturze ciemny kolor nie raczył opuścić dotąd jednolicie alabastrowej twarzy. Władczyni przesłoniła usta dłonią i ruszyła do wyjścia.
— A… premia za niezwykłe znalezisko? Eee… — wydukał obecnie zupełnie bez wiary inżynier. Na co Perlis prawie sam zamroził go białym wzrokiem i warknął:
— Macie natychmiast zniszczyć wydrążony tunel i pogrzebać w nim to coś, na zawsze, rozumiecie?!
— Nie — przemówiła Alabaster, która przystanęła u wejścia do tunelu. — Czerń i czerwień zapieczętowane bielą to mrok pod naszą sferą. Być może przydatny, być może zgubny. Wszak światłość w należnym czasie sama zawyrokuje, co zechce uczynić z ciemnością oraz czerwienią.
— Eee… błe. — Skołowany inżynier popatrzył bezradnie na Perlisa. Ten, udanie tłumiąc wybuch emocji, już powściągliwie wyjaśnił:
— Opuśćcie to miejsce i wytnijcie gruby krąg lodu, aby zatkać nim tunel. Ponadto przygotujcie zestaw luster, aby na lodową pieczęć padało słoneczne światło w większej ilości. Lecz bez przesady, by nie stopić lodu. Do tego wejścia będą strzec gwardziści. Zaś o ostatecznym losie… znaleziska, zdecyduje Jaśniejąca Jasność, czyniąc to w stosownym ku temu czasie.
— Czyli nici z premii… — skwitował rozczarowany inżynier. Splunął beżową śliną i popatrzył wymownie na pomocnika z zapisaną umową w rozdygotanych rękach. Ten z kolei mężczyzna mimo swego rozmrożenia ciągle się trząsł z zimna. Ale teraz do kompletu także z powodu, wydawało się, równie nieusuwalnego z niego strachu, który tak samo, jak chłód, na wskroś go przeniknął.
*
Wraz z powrotem do Alabastrowego Pałacu wielka księżna rozkazała sprowadzić sobie wszelkiego rodzaju mydła i środki służące do mycia skóry. Usiadła przed kryształowym lustrem i spędziła długi czas na mozolnym szorowaniu poczerniałych oraz zaczerwienionych ust czym się dało. Wszystkie te usilne zabiegi zwieńczone zostały jedynie tym, że ponownie wezwała służki i dyskretnie kazała im przynieść zestaw do makijażu. Zaopatrzona w takowy nałożyła na ciemne wargi grubą warstwę białego mazidła. Mimo to, jak na złość, co raz łuszczyło się ono na ustach i pękało, uwidaczniając pod sobą inne niż alabastrowe barwy.
Od tej pory wielka księżna stała się nierozłączna z podręcznym lusterkiem i porcelanowym pojemniczkiem białego kremu z płatków śnieżnych róż, piór alabastrowej sowy oraz pereł kremowej małży. Aczkolwiek mimo natrętnego poprawiania makijażu, ciągle odnosiła nieprzyjemne wrażenie, że mijani na korytarzach dworzanie spoglądali na nią nieufnie, ogniskując wzrok na dolnym odcinku jej twarzy. Dlatego była zdeterminowana, aby trwale się pozbyć szpecącego koloru z warg. W tym celu postanowiła się posłużyć magią iluzji — dziedzinie, w której posiadała biegłość. Choć jeszcze lepiej przysłużyłaby się jej w tym względzie magia przekształcenia, która jednak stanowiła domenę wyższych istot z mrocznego centrum kontynentu. Wszak, jak wielkie było jej zdziwienie oraz irytacja zarazem, gdy rzucony za pomocą gestów dłoni i posiadanej mocy urok w ogóle nie zadziałał?!
Fiasko kolejnych zabiegów związanych z maskowaniem piętna na dotąd nienagannym wyglądzie, tylko podsycało we władczyni prawie nieznane dotąd uczucie gniewu. Nie mogła sobie bowiem pozwolić na zszarganie idealnego wizerunku. W końcu była wielką księżną Alabaster, najstarszą z legendarnych sióstr krwi, a także kimś jeszcze absolutnie wyjątkowym. Nieodzownie musiała sprostać nadrzędnej roli, czyli trwale stanowić najjaśniejszą światłość, wzór oświetlający drogę świetlistym istotom, samej będąc bez skazy. Mając na względzie powyższe prawdy, aby je podtrzymać, nie było nawet mowy o pozostawieniu na ciele oznak szpecącej czerni czy równie podejrzanej czerwieni. W tym celu, aby wreszcie zdjąć z siebie te plugawe barwy, energicznie wkroczyła do ptaszarni.
Na widok Alabaster zwykle spokojne ptaki podniosły nieopisany rwetes, wobec którego kobieta popatrzyła na nie z niechęcią, co stanowiło w jej przypadku niespotykane zachowanie. Zawsze była przecież uosobieniem spokoju, zrozumienia i tolerancji dla swych pierzastych milusińskich. Teraz zaś? Pokręciła z niedowierzaniem głową, dziwiąc się samej sobie.
Nałożyła na usta grubszą warstwę pomadki w nadziei, że bardziej przekona do siebie ukochane ptaki. Potem, jak miała tu w zwyczaju, rozpostarła ręce. Jej nieliczni przyjaciele skorzystali z zaproszenia, siadając na użyczonych im ramionach. Jednak pozostali zachowali dystans. Aż te ptaki, które znalazły się najbliżej wysokich uszu władczyni, z rezerwą, ale do niej zaćwierkały. W odpowiedzi rada z zasłyszanych wieści, jak i zadowolona, że uzyskała ptasią akceptację, przetłumaczyła trele na ludzką mowę:
— Więc jeźdźcy gryfów wyruszyli już na północ w celu zgładzenia mej siostry, Srebrnej. To doskonale, wręcz wybornie… To znaczy. — Kobieta ugryzła się w biały język i skorygowała: — Chciałam oczywiście powiedzieć, że to wielka tragedia tak poświęcać czyjeś życie. Lecz dla dobra światłości, aby nie przygasła, stosowna ofiara jest nieunikniona i gdyby wspomniana siostra była zdolna zrozumieć stawkę, niewątpliwie sama złożyłaby swe życie oraz krew na ołtarzu powinności. — Księżna uśmiechnęła się kąśliwie na myśl o srebrzystej krwi. Ale szybko zgasiła na twarzy złośliwy grymas i swobodnie kontynuowała: — Członkowie rady; Chamois oraz Ekru, również udali się w drogę, aby wykonać powierzone im zadania. Miło mi to słyszeć, jednakże, jednakże… — Kobieta pogroziła długim i chudym, wręcz szponiastym palcem, po czym zaznaczyła: — Wyznaczę część z was do śledzenia owej pary, by zdawała mi raporty z jej poczynań. Przecież nigdy nie wiadomo kto i dlaczego mógłby życzyć źle wielkiej księżnej Alabaster, nieprawdaż? — Mocą panowania nad przestrzenią otworzyła zachodnie i południowe okna. Wyleciała przez nie grupa ptaków. Zaś w odpowiedzi na kolejne szczebiotanie, kobieta nagle się zbulwersowała: — Że jak? Czy ja dobrze słyszę? Na granicy pustynnego południa z mrokiem wpadliście na trop siostry krwi Lazur?! To niemożliwe, niemożliwe! — zacietrzewiała się coraz bardziej. — Więc nie jest już uwięziona? Co za nikczemna niedorzeczności! Choć w sumie spodziewałam się poniekąd takiego obrotu sprawy… Zaiste brałam pod uwagę. — Wielka księżna ściszyła głos, zaciskając dłonie w pięści. Do kompletu ściągnęła usta z taką siłą, że pękła na nich i odkruszyła się pomadka, uwidaczniając czerwone wargi z czarną obwódką. Wobec takiego obrazu zasiadające na ramionach ptaszyny uciekły spłoszone, a w przestrzeni rozległ się pełen niepokoju świergot. — Czego?! No czegóż się boicie?! To przecież ja! Ja! Ja! Sama potomkini Przeklętych! Nagle ogarnia was strach jedynie z powodu barwy moich warg?! — krzyczała z wyrzutem władczyni, wznosząc ostentacyjnie ręce i z zadartą głową okręcając się wokół własnej osi. Cały czas towarzyszył jej ptasi jazgot. Aż tuż przed wzburzoną Alabaster zawisł w powietrzu malutki koliber i pospiesznie wyćwierkał kolejne wieści. Wobec nich już nie tylko usta wielkiej księżnej mieniły się ciemnym kolorem, ale nim także zaszły jej jasne dotąd oczy. — Więc Złota została przez was odnaleziona? — nie dowierzała. — Wytropiona po pozostawionych w mroku złocistych włosach? Zatem w złotej siostrze krwi również ciągle tli się życie? Tym żałosnym niewiniątku i ostoi dobroci?! — Kobieta pochwyciła w afekcie delikatną ptaszynę, która przekazała jej wieści, po czym ścisnęła ją w miażdżącym uścisku. Kiedy otworzyła dłoń, spoczywał na niej pozbawiony życia już uduszony koliber. Wszystkie ptaki w ptaszarni zamarły i nastąpiła iście grobowa cisza, która przytłaczającą ciężkością niosła się po komnacie. Ciężar powstałej atmosfery jakby przygniótł samą Alabaster. Opamiętała się i przerażona własnym czynem padła na kolana. Przyjrzała się zamordowanej istocie, jakby nie wierzyła, iż ta była naprawdę martwa. Przycisnęła ją do alabastrowej piersi i uroniła z już jasnych oczu łzy. — Przepraszam, tak bardzo przepraszam… — Ucałowała drżącymi ustami stygnące ciałko. Lecz uczyniła to ciemnymi wargami. Przez to martwe zwierzątko także pociemniało, uschło i w jednej chwili się rozpadło samo w sobie. Pozostał po nim tylko mroczno-rdzawy pył. — Co się ze mną dzieje, co się dzieje…? — mamrotała na dobre zdezorientowana Alabaster i jakby w szoku przemyła twarz wodą z fontanny.
Kolejny już raz wspomniała pocałunek w czarnej mazi z prastarym demonem. Czym, a raczej kim on był i co też jej strasznego uczynił i kim ona się teraz przez to stawała? Musiała natychmiast to rozstrzygnąć i z całych sił temu przeciwdziałać. W końcu właśnie w tym celu przybyła pierwotnie do ptaszarni. Więc czemu o tym zapomniała? Nie, przecież nie mogła zapominać. Nie o hańbiącej skazie, której, jak widać, mroczne konsekwencje były tak bolesne w skutkach. Ale czy na pewno powinna wysłać ptaki w cztery strony świata, by usilnie poszukiwały remedium na jej przypadłość? Stwierdziła, że nie mogła tak długo i być może próżno czekać. Bezwzględnie musiała działać jak najszybciej. Dlatego prędko skończyła żałobę za jednym z ptasich ulubieńców. Właśnie bowiem wpadła na pomysł, gdzie się udać, aby wreszcie zmyć z siebie czerwono-czarne plugastwo. W pośpiechu opuściła komnatę. Jej odejściu towarzyszył pełen wyrzutów ptasi jazgot.
*
Chamois skorzystał ze stajni w placówce na pograniczu z północnymi klanami, przesiadając się z gryfa na białego rumaka. Powód był prosty — wkraczał na rozległą równinę u podnóża gór, gdzie zwykły żerować smoki. Zaś skrzydlate gady wręcz się nienawidziły z gryfami. Więc stosowną przesiadkę podpowiadał zwyczajnie rozsądek. Ponadto smoki raczej stroniły od żywych ludzi i jeźdźców. Żywiły się zwykle padliną, a w świetle atakowały głównie istoty naznaczone mrokiem, jeśli te opuściły centralną krainę. W ten sposób stanowiłyby na pograniczu całkiem pożądaną eskortę dla jadącego konno mężczyzny. Przez to obecnie nawet z nadzieją spoglądał ku niebu w poszukiwaniu majestatycznych stworzeń. Jednak ciągle ich tam nie zauważał, podobnie jak smoczych cieni na równinie, kiedy opuszczał głowę.
Z kolei wnętrze jego głowy nieustannie atakowane było dwoma rodzajami myśli. Te pierwsze, niczym mroczne sępy, krążyły wokół wielkiej księżnej i wnosiły do umysłu Chamoisa narastający niepokój. Brał się on nie tylko z tego powodu, że władczyni planowała ponoć pozbawić życia pozostałe siostry krwi. On sam miał się bowiem za osobę o wyostrzonej intuicji i równie dręczyło go to, iż chociaż nie potrafił zaprzeczyć, że Alabaster rzeczywiście była jedną z legendarnych sióstr, to wydawała mu się pod tym względem inna. Nie do końca czysta, jeżeli chodziło o siostrzaną krew. Czy też może jakby ze skażoną krwią? Nie potrafił tego dokładnie skonkretyzować i prawda o rzeczywistej naturze wielkiej księżnej mu się wymykała, co go frapowało.
Natomiast pewne pocieszenie, na wzór śnieżnych gołębi w miejsce sępów, przynosiła mu druga kwestia absorbująca jego umysł. Mianowicie ciepłe, mimo posiadania chłodnej natury, wspomnienie o Ekru. Kochał tę kobietę, podobnie jak on należącą do rodu odwiecznych członków rady w Alabastrowym Pałacu. W tym skądinąd zimnym, pozbawionym ciepła miejscu oni nawzajem w pewien sposób się rozgrzewali żywionym do siebie uczuciem. Stałym i szczerym odkąd się poznali jeszcze jako niemal dzieci. Zaś i tak odnosili wrażenie, że znali się od zawsze, a może nawet jeszcze dłużej? Choć i na ich czystej relacji istniała niezawiniona przez nich skaza, na którą ciągle nie znaleźli remedium — to brak wspólnych potomków, posiadanych dzieci. A mieli już swoje lata, przez co na rodzicielstwo nie pozostało im wiele czasu.
Myśląc o tym, Chamois wypuścił z ust chłodne powietrze. Chociaż wokół było ciepło, bo słoneczne promienie podgrzewały zwiewane ze szczytów mroźniejsze tchnienie gór. Wszak na powrót było ono ochładzane w drogach oddechowych członka rady, ponieważ białe płuca alabastrowych ludzi w naturalny sposób zachowywały dojmujący chłód.
Tymczasem pod wieczór mężczyzna kontynuujący podróż na zachód rozejrzał się za miejscem na nocleg. Ku jego rozczarowaniu ciągle przemierzał tylko poszarzałą łąkę, gdzie w oddali pasło się stado popielatych owiec, za to nigdzie nie widać było choćby zarysów domostw. Wtedy się zganił za własną niefrasobliwość. Bowiem przemieszczał się niezbyt daleko od czarnej granicy z mrokiem, a chyba tylko szaleńcy zdecydowaliby się zamieszkiwać w pobliżu mrocznego zła. On sam niepotrzebnie kusił los, obierając najkrótszą drogę do królestwa. Dlatego skierował rumaka bardziej na północ.
Już niemal o zmierzchu dostrzegł sylwetkę samotnego jeźdźca. Sam był z natury nieufny, jak na przedstawiciela alabastrowej rasy przystało, więc zachowawczo wstrzymał wierzchowca i podejrzliwie śledził wzrokiem przybysza. Ten przejawiał większą bezpośredniość niż jego zdystansowany obserwator, bo żwawo się zbliżał do członka rady. Aż zatrzymał się tuż przed nim, skłonił lekko, po czym śpiewnie przemówił. Lecz nie do przedstawiciela alabastrowego rodu, a skierował słowa gdzieś za własne plecy:
— Już w porządku, Bury Strachliwy! To żaden mroczny demon na martwym rumaku, a li tylko blady jeździec!
— Alabastrowy — poprawił, wskazując na siebie, Chamois patrzący na młodzieńca w złotej zbroi i złocistych włosach, do tego ze złocącym się wzrokiem. On uprzejmie odparł:
— Jestem książę Złoty z Królestwa Zachodzącego Słońca, do usług.
— A ja Bury! Bury… Mężny! — dorzucił swoje trzy grosze chłopak dosiadający siwego rumaka, który akurat wychynął zza drzewa. W miarę jazdy, widząc, iż rzeczywiście nie miał się chyba czego obawiać, Bury patrzył z rosnącym zaciekawieniem na Chamoisa. Aż będąc już koło niego, ochoczo zasugerował: — Czarownik. Jesteś alabastrowym czarownikiem z Alabastrowego Pałacu, panie!
— Po prostu członkiem alabastrowej rady — poprawił spokojnie mężczyzna na białym wierzchowcu. Lecz chłopak, jakby z przymarzniętym do ust uśmiechem, nie ustępował:
— Czarownik.
— Hm… — mruknął z kolei młodzieniec przedstawiający się jako sam książę i nachylając się ku młodszemu kompanowi, szepnął do niego: — Chyba wypadałoby ugościć nowego druha wspólnym ogniskiem i małą wieczerzą. Już czas na postój, nie uważasz? — Pokazał na chylące się ku zachodowi słońce i grafitowe niebo na horyzoncie. — Chłopak skinął na zgodę głową, a Złoty mu zasugerował: — Zatem bądź tak uczynny i zbierz z okolicy trochę opału, jak na byłego giermka samej siostry krwi, Srebrnej, przystało. — Wobec tej sugestii Bury zeskoczył z konia, po czym pobiegł w te pędy w okolice drzewa, zza którego nie tak dawno wychynął i już pod nim buszował, zbierając gałązki.
W tym czasie z wierzchowca zeskoczył także książę, a i Chamois pofatygował się ulżyć swemu rumakowi, stawiając stopy na twardej ziemi. Stwierdził, że najwyraźniej trafiło mu się ciekawe towarzystwo, którego złoty przedstawiciel wiedział, zdawało się, coś niezwykłego. Odnaleziona Srebrna, jej giermek? Słowem, należało te rewelacje zbadać.
Wkrótce sytuacja przedstawiała się tak, że pomiędzy alabastrowym mężczyzną, a złotym młodzianem ich srebrzysty pomocnik rozpalił ognisko i dalej znosił szary chrust z okolicy. Natomiast pozostawione przy płomieniach osoby rozpoczęły swobodną pogawędkę:
— Dokąd to, waszmość, zmierzasz? — zagaił kurtuazyjnie Chamois. — Sam książę zachodniej krainy akurat tutaj, na północnych bezdrożach…? — wyraził lekkie zdziwienie.
— Cóż… — Złoty wzruszył beztrosko ramionami. — Spełniam pewną daną przeze mnie obietnicę i od wielu tygodni poszukuję wytrwale siostry krwi, Srebrnej.
— Wielce ciekawe… I z jakim skutkiem, jeśli można wiedzieć? — zapytał niby od niechcenia Chamois, zaczesując do tyłu długie i przylizane przy czaszce białe włosy.
— Ano znalazłem i to nawet dwie, ha! — zaśmiał się w głos młodzieniec. Jego rozmówca zachował niezmienną sobie powagę i dość krytycznie spojrzał na rozbawionego księcia. Ten, będąc ciągle w wyśmienitym humorze, rezolutnie potwierdził: — Ależ tak, odnalazłem aż dwie Srebrne, interesujące to, nieprawdaż? — Wskazując dyskretnie na zbierającego chrust chłopaka, ściszonym głosem wyjaśnił: — Ten oto Bury, przedstawiciel srebrzystej rasy, się zarzeka, iż naprawdę poznał dwie Srebrne, jedną po drugiej. A tej pierwszej, ponoć sympatyczniejszej, został nawet giermkiem. Co więcej… pst. — Książę wykonał gest, aby Chamois się ku niemu nachylił. Kiedy to uczynił, jak w największej tajemnicy dodał: — Obie Srebrne, gdy tylko zostały ze sobą skonfrontowane, miały się podobno ze sobą poróżnić, po czym stoczyć pojedynek na śmierć i życie. Więc wiele wskazuje, że obecnie została już tylko jedna Srebrna. — Po tej deklaracji Złoty się wyprostował i obdarzył mężczyznę naprzeciw szczerym uśmiechem.
— Chłopak ma słaby i chwiejny umysł, w którym jawa zwykła mu się mieszać ze snem — skwitował tylko rozczarowany takimi niestworzonymi historiami Chamois, nie podzielając radości księcia. On machnął niedbale ręką i nonszalancko rzucił w powietrze:
— Bury posiada po prostu wyjątkowo bujną wyobraźnię. Muszę go za to wręcz pochwalić, jako kompana w podróży, bo fantazyjnymi opowieściami potrafi umilić drogę. Jednakże dać wiarę jego słowom, jest zaiste… trudno. — Złoty stonował emocje i z melancholią w głosie ciągnął dalej: — Zważywszy więc na nikłe prawdopodobieństwo napotkania za sprawą wskazówek Burego choć jednej prawdziwej Srebrnej, osobiście nie sprawdziłem jego rewelacji, aby, co tu dużo mówić… nie tracić czasu. Tak oto dalej poszukuję wspomnianej siostry krwi. — Popatrzył bezradnie wokół, jakby nawet teraz wyglądał gdzieś Srebrnej.
Natomiast Chamois po dodatkowych wyjaśnieniach już uspokojony, że nie dzielił ogniska z szaleńcem, pokiwał ze zrozumieniem głową. Następnie popatrzył w zadumie na Burego, który właśnie wdrapał się na drzewo i zawzięcie walczył tam z gałęziami z zamiarem ich zerwania. Zaraz chłopak niezdarnie się zachwiał, po czym runął jak kłoda i donośnie jęczał po dotkliwym kontakcie z twardym gruntem. Cóż powiedzieć, po takim przedstawieniu jego opowieści wydawały się jeszcze mniej wiarygodne, rzeczywiście niewarte weryfikacji.
— Może mógłbym trochę uspokoić jego zanadto kipiący umysł, skupić i odpowiednio ukierunkować. Tchnąć w tego chłopaka więcej opanowania — wypowiedział swe myśli na głos Chamois.
— Chcesz mi podebrać giermka, panie? — udał irytację Złoty. Lecz zanim mężczyzna zdążył zareagować, dopowiedział: — Wyrażam zgodę, zaopiekuj się Burym. Szczerze wierzę, że mu to dobrze zrobi, podróż u boku kogoś tak opanowanego i alabastrowego, któremu dobrze patrzy z białych oczu. Bo przy mnie, jak nic, chłopak wpakuje się w tarapaty. Te sam lubię do siebie przyciągać, taka już ma niepokorna natura. — Mrugnął przyjaźnie okiem i oparł dłoń na złotej rękojeści miecza za pasem.
— Niech tak będzie, jeżeli sam chłopak wyrazi zgodę, aby do mnie przystać. Na jakiś czas — zawyrokował sztywno Chamois.
— Hm… — zamyślił się Złoty. — A gdzie, waszmość, właściwie zmierzasz, jeśli można wiedzieć? — zainteresował się.
— Do waszego ojca, zacny książę. Oto wiozę podarek dla złotego króla od wielkiej księżnej Alabaster.
— Ach… zatem to misja dyplomatyczna. — Młodzieniec wyraził uznanie, unosząc złociste brwi i rzekł: — W takim razie życzę powodzenia w dalszej drodze. Ja w tych okolicach jeszcze zapewne trochę zabawię. Choć obiecywałem już dawno powrócić na dwór. W końcu i tak wiele mnie ominęło, jak wojna z Czeluścią oraz przegrana bitwa z mrokiem… — Złoty się zafrasował i z nietypową sobie powagą dłużej milczał. Aż po widocznej walce ze sobą kontynuował: — Jednak w takich okolicznościach, mojej przeciągającej się absencji na dworze i odwlekaniu wypełnienia danych tam zobowiązań, prosiłbym o przysługę. — Wyjął z kieszeni bransoletkę z pereł. — Mianowicie obiecałem ojcu poślubić baronową Bursztyn. Właściwie to jesteśmy już po słowie, zaręczeni, bo nasz związek jest od dawna zaaranżowany. Cóż powiedzieć, z wyprawieniem hucznego weseliska czeka się już wyłącznie na mą osobę. Ja natomiast nie chcę uchodzić za nieczułego ignoranta, albowiem nie przystoi to następcy tronu. Czy zatem byłbyś łaskawy, panie, kiedy już dotrzesz na dwór, przekazać ode mnie wyrazy mego uczucia baronowej i wręczyć jej taki oto upominek?
Chamois przejął podarek. Przyjrzał się jego matowym perłom, myśląc tak naprawdę o ukochanej Ekru. Sam podarował jej z okazji zaręczyn podobny prezent. Lecz tamten był wyrazem prawdziwego uczucia. Ten zaś?
— Kochasz ją, Wasza Wysokość, baronową? — wypalił bez ogródek i popatrzył surowo w połyskujące złotem oczy księcia. Ten spoważniał do tego stopnia, że jego zwykle pełna bogatej mimiki twarz wydawała się przeistoczyć w złotą maskę. Wobec przedłużającej się ciszy Chamois oddał perłową bransoletkę Złotemu. Dłużej przytrzymał jego dłoń, wręcz po ojcowsku, i z nostalgią oznajmił: — Podaruj ten upominek prawdziwej damie swego serca, a nie takiej, której serce inni otwierają przed tobą na siłę. Prawdziwego uczucia bowiem nie zaaranżujesz, a tylko takie warte jest czułych słów i szczerych podarunków.
Od tego momentu Złoty na dobre spochmurniał. Wyśmienity nastrój, którym początkowo lśnił niczym słoneczna tarcza już do niego nie powrócił. Za to niebawem pojawił się przy ognisku dumny z siebie Bury. Taszczył on pokaźny konar drewna i spoglądał na niego z wyższością, zupełnie jakby ten był mrocznym potworem powalonym przez niego gołymi rękoma.
Następnie trójka osób przy ognisku wzięła się za przekąszanie skromnej kolacji z suchego prowiantu. Dwójka z nich, postać złota oraz alabastrowa, siedziały w milczeniu, do późna przysłuchując się trajkoczącemu Buremu i zasypiając przy jego opowieściach. Zresztą chłopak w najlepsze nawijał jeszcze długo po tym, gdy jego słuchaczy na dobre zmógł już sen.
Po przebudzeniu byłego parobka z entuzjazmem przystał on na wyprawę do królestwa u boku alabastrowego dyplomaty. Według Burego niezmiennie znamienitego czarownika.
Zanim wyruszyli Złoty pożegnał się ciepło ze srebrzystym kompanem, z którym na dobrą sprawę dopiero co się poznał i pojechał patrolować pogranicze z mrokiem. Czynił to z coraz słabszą, ale ciągle tlącą się w nim nadzieją, że mimo trudności odnajdzie Srebrną. Przykładowo walczącą w okolicy z przeklętą ciemnością, a nie bierną i schowaną przed nim w sercu mroźnej północy. Takie założenie realizował.
Chociaż skryta w nim prawda przedstawiała się tak, że nawet niezależnie od woli swej przybranej siostry, Złotej, wolał poszukiwać Srebrnej niż wracać na dwór. Ponieważ tam czekał go wątpliwy dla niego zaszczyt poślubienia baronowej Bursztyn. Popatrzył markotnie na perłową bransoletkę, po czym schował ją głęboko do kieszeni. Tak głęboko, jakby poszukiwał tam czegoś innego. Ot, choćby na wzór szukania w swym sercu prawdziwej miłości.
VIII. Czarna
Czerń, ciemność i mrok, przede wszystkim czerń — to główne wyznaczniki Czarnej, drogowskazy, którymi kierowała się w swym istnieniu. Właśnie w takiej niemal pozbawionej światła scenerii najłatwiej było jej dostrzec coś w centrum kontynentu Unton niebywałego, mianowicie złoty włos. Chociaż na dobrą sprawę to niebawem już złocące się włosy znajdowane raz za razem na ponurym krematorium pokrytym ciemnymi kośćmi i poczerniałymi czaszkami. Działo się to w nie tak odległej granicy z jaśniejącym królestwem i poszarzałą północą, czyli w okolicach zwycięskiej bitwy nad złotym wojskiem. Lecz niezwykłe znalezisko dokonało się bardziej w centrum, czyli już w esencji mroku. Wnioski płynęły stąd jednoznaczne — złotowłose istoty gdzieś tu zbłądziły po bitwie, a w gestii Czarnej leżało je odnaleźć i zgładzić.
Czemu? Nie tylko z tego powodu, iż czarne serce zmrocznej dziewczyny bez reszty przepełniała ciemność, a w jej żyłach płynęła smolista krew. Oto była już naprawdę zasłużoną zwiadowczynią i podejrzewała, że od awansu na młodszą łowczynię dzielił ją dosłownie włos. Ściślej, właściciel złotego włosa, na którego tropie była.
Naraz Czarna stanęła słupka, aby raz jeszcze powąchać jasną nić. Tak drażnił ją ten zapach, irytował, a połyskujący kolor kłuł w zmroczne ślepia. Jednak zmysły dawały też ciemną wskazówkę, w którą należało podążać stronę. Dlatego zmroczna dziewczyna szarpnęła się za krągły kolczyk wbity w przegrodę pomiędzy skrzydełkami nosa. Dzięki temu jej zmysł węchu został jeszcze wyostrzony i upewniła się, co do kierunku obranej drogi. Ponownie stanęła na czworakach i niczym pies gończy, węsząc, podążyła w obniżonej postawie za przyszłą ofiarą.
Z nosem przy ziemi mijała wijące się obłe robaki wypełzające z ciemnych oczodołów czaszek. Miażdżyła dłońmi i stopami chitynowe pancerzyki sunących w mroku innych przedstawicieli robactwa, co pewien czas połykając insekty, aby wrzucić coś do żołądka i dodać sobie sił.
Niebawem natrafiła na kolejny złoty włos, nieco ciemniejszy, a potem jeszcze jeden o bursztynowej barwie. Utwierdziła się w przypuszczeniu, że złotowłosych istot było więcej, a ona mogła za ich złociste skalpy uzyskać w Upiornej Twierdzy sowitą nagrodę. Jednak tym razem nie chciała strawy w postaci krwawych wnętrzności, miejsca w loży podczas walk na trupiej arenie, czy uczestnictwa w torturowaniu jeńców. Ponad wszystko pragnęła awansu i szaty cienia, by mogła polować także poza mrokiem i nieść chwałę nieskończonej nocy aż do światła.
Światło. Wtem Czarna zastygła i przysłoniła szpetną twarz dłonią, bo ze sporej odległości uderzył ją niespotykany w ciemnościach blask. Nie została oślepiona tylko z tego powodu, że miała półprzymknięte oczy i wzrok wbity w podłoże. Wyjęła zza paska czarnej spódnicy jeden z pary sztyletów i odkroiła z ubrania opasającego jej zmroczny tyłek pasek materiału. Uczyniła z niego przepaskę na ślepia i ruszyła w kierunku rozbłysku.
Poprzez przesłonę na twarzy i tak zauważała kontury jawiącego się przed nią terenu. Za to chroniła wzrok przed eksplozjami światła. Przecież wiedziała, że była to moc niektórych istot o złotych włosach. Do tego nader skuteczna broń, ponieważ mogła na długo wprowadzić chaos w szeregach zmrocznego wroga.
Przyczajona Czarna skradała się pewien czas, aż zauważyła kilka humanoidalnych sylwetek. Połowa z nich, świetlista i drobna, stała zbita w grupę. Reszta, prezentując się, jako zwaliste istoty ciemności, leżała pokotem na ziemi. Zmroczna dziewczyna szybko zmiarkowała, że na podłożu dostrzegła kamratów z Centralnej Czeluści, którzy nie zdołali pochwycić ofiar i zostali zneutralizowani. Skoro tak, to Czarna ich ubiegnie i pierwsza pozbawi życia złote istoty, zgarniając za nie nagrodę.
Potarła na szczęście rogi na głowie, uzbroiła się w drugi sztylet, po czym wyprostowała do pionu i podskoczyła naprzód. W chwilę była już przy świetlistych istotach gotowa szatkować je ostrzami, to nadziewać na rogi, by potem ze stygnących ciał zdjąć złote skalpy. Lecz nieoczekiwanie została powstrzymana przez dźwięczny i dziewczęcy głos:
— Wstrzymaj się z mordem na wszystkich. Weź tylko moje życie, jest twoje.
— Czemu? — syknęła jadowicie Czarna, dziwiąc się sobie, że jeszcze nie zabijała, a zadała pytanie. Jednak wobec odpowiedzi nie pożałowała decyzji:
— Jestem kimś ważnym i za ocalenie pozostałych kobiet wyjawię ci, kto taki stoi przed tobą. Wówczas twoi panowie sowicie cię wynagrodzą za przyniesienie mego złotego skalpu, który ma wartość tysiąca innych żyć.
— Kto tu stoi? — warknęła zmroczna dziewczyna, przebierając z nogi na nogę i walcząc z narastającym pragnieniem mordu. Był on jak bezdenny głód. Kazał jedynie zabijać, nie dyskutować!
— Najpierw przyrzeknij, że jeżeli okażę się w twoich oczach warta tysiąca żyć, to zabijesz tylko mnie, a resztę służek światła puścisz wolno. — Złotowłosa dziewczyna postawiła warunek.
— Przy… przy… — Czarnej nie mogło przejść przez zmroczne gardło danie obietnicy komuś, kto iskrzył się przed nią i pochodził ze światła. Musiała zabić, musiała to uczynić bez względu na wszystko! Już zamierzała zatopić sztylety w gardle i trzewiach złotolicej, ale z morderczego transu wyrwał ją głos wijącego się na ziemi zmroczniaka:
— Zabij złotą sukę, zanim znowu zgromadzi w sobie światło! — Zaraz gniewnie ponaglił: — Szybciej, ona jest silna, naprawdę silna! Ona to…
— Złota… Jestem Złota — dokończyła złotowłosa dziewczyna, wiedząc, że i tak zostanie zdemaskowana. Wyciągnęła lśniące dłonie i zwróciła się błagalnie do Czarnej: — Jestem przysposobioną córką złotego króla i obiecuję nie używać mocy światła. Nie będę stawiać oporu, oddam swe życie. Ale puść wolno zbłąkane sanitariuszki z wielkiej bitwy. — Wskazała na stojące za nią przerażone kobiety o ciemniejszej barwie włosów. W odpowiedzi Czarna wzięła kilka szybszych oddechów pylistym powietrzem, jakby zbierała się do wzmożonego wysiłku i mocniej ścisnęła sztylety.
— Dość, ja to zrobię… — wycedził wstający zmroczniak, a wnioskując po zdezelowanej zbroi, także strażnik nieskończonej nocy. Wyciągnął miecz i po omacku ruszył w kierunku, gdzie zasłyszał głos Złotej. Jednak uczynił ledwie parę kroków i jego trzewia z impetem przebiły ostre rogi. Zsunął się z nich konający, a rozprute pomiędzy fragmentami zbroi trzewia zalała czarna krew. Jego zabójczyni żwawo podskoczyła do pozostałych strażników, którzy ciągle dochodzili do siebie na ziemi. Jednemu po drugim poderżnęła gardła, czyniąc to za każdym razem dwoma sztyletami.
Kiedy dokonała egzekucji, ponownie znalazła się przed Złotą i również do jej łabędziej szyi przyłożyła ostrza. Tak bardzo pragnęła rozciąć aż proszącą się o to gładką skórę. Lecz naraz usłyszała wręcz raniące jej uszy słowa:
— Dziękuję ci, siostro. Bo jesteś nią, mą siostrą, wyczuwam to w twej istocie. — Czarna zareagowała, uderzając złotą dziewczynę pięścią w twarz, zupełnie jakby chciała przerwać rzucany na siebie urok. Potem popatrzyła na królewską córkę z respektem, ponieważ nie rozumiała, dlaczego jej jeszcze nie zabiła. Wyjaśnienie padło z krwawiących na złoto ust: — Moja śmierć jest bliska. Jestem na nią gotowa z twej ręki. Ale skoro to ty jesteś moją siostrą, zabicie mnie sprawi ci trudność i jeszcze większy przysporzy ból, niezależnie od tego, jak bardzo zatracisz się w mordzie i nienawiści. Wszak, jeżeli tego właśnie pragniesz… — Złota uklękła i podniosła głowę, aby ułatwić drogę do swego gardła. — Oszczędź akuszerki — dodała zdecydowanie oraz bez trwogi.
— Właśnie je, twoje przyboczne, pozarzynam! — wydarła się Czarna.
— Wtedy umrę z rozpaczy. Ale śmierć sprowadzisz na mnie swym czynem właśnie ty, siostro, ze wszystkimi tego konsekwencjami — usłyszała w odpowiedzi. Szybko pozbawiło ją to złudzeń, że w prosty sposób zazna ukojenia dla buzującej w niej żądzy świetlistej krwi.
Owładnęła nią odpychająca niepewność. Stan praktycznie jej nieznany i tym bardziej nie do zaakceptowania. Przez to już opierała sztylet o szyję Złotej, to go cofała. Odskakiwała na krok, to czyniła susa ku córce króla, cały czas okraszając swą wykrzywioną twarz grymasami niezadowolenia. Aż ponad wszystko pragnąc przełamać impas, groźnie wycharczała:
— Każda ze złotych jest moim jeńcem, każda! Zabieram je do bastionu mroku albo obozu pomroczni. Każda złota, która się sprzeciwi, zginie, zaszlachtuję ją! O losie posłusznych zdecyduje starszy łowca. Ruszać, a teraz ruszać! — Zmroczna dziewczyna szarpnęła królewską córkę, stawiając ją do pionu i pchnęła w plecy.
W pylistej ciemności przemieszczał się kondukt świetlistych istot zamykany przez będącą w gotowości Czarną. Na pożegnanie miejsca mordu strażników nieskończonej nocy splunęła na ich otaczane robactwem truchła. Gdy dalej szła przygarbiona, kotłowało się jej w głowie, że z niezrozumiałych przyczyn zabicie Złotej rzeczywiście nie dałoby jej przyjemności. Czuła w sobie tę odpychającą prawdę. Lecz równocześnie nie mogła pozwolić, aby wymknęła się jej nagroda za skalpy złotowłosych. Dlatego uwięzi kobiety i za przekazanie wieści o ich pojmaniu niewątpliwie i tak otrzyma wyższą rangę. Wtedy nie będzie już się musiała kłopotać złotolicymi. One zginą, tyle że z innej ręki.
*
Czarna odeskortowała do granicznej twierdzy, pomroczni, pochwycone istoty. Zanim się to stało, nie raz pożałowała, że nie zabiła choć jednej z nich, a nieroztropnie dała im w pewnym sensie gwarancję czasowego przetrwania. Po drodze wręcz nastawiała ucha, aby usłyszeć szczebioczący szept tych żółtych sugerujący pragnienie ucieczki i tęsknie wypatrywała ich zbaczającego z trasy kroku, by zabić prowodyrkę. Lecz nic takiego nie zaistniało.
Obecnie wyruszyła samotnie do Upiornej Twierdzy leżącej w zmrocznym sercu centralnej krainy, aby zdać tam relację przełożonym. Czekała ją długa marszruta. Im dalej się zagłębiała w czarną matnię, tym intensywniejsza spowijała ją ciemność, a przestrzeń była bardziej pylista, ale mniej wymarła. Ponieważ o ile na przygranicznych terenach dominowały trupy pobudzane zmrocznymi prądami energii, o tyle w samym centrum nieskończonej nocy niepodzielnie panowała Matka Martwica, która paradoksalnie dawała też życie.
Był to prastary byt w środku kontynentu umiejscowiony tam w zamierzchłych czasach przez upadłych bogów. Stanowił niebotyczny wir czarnej energii sięgający samych niebios. To właśnie z tego tworu wychodziły wszelkie istoty ciemności, aby panować nad przeznaczoną im częścią kontynentu i strzec go przed zachłannym światłem, by nie spaliło ziemi do cna. Tym samym żadne zmroczne istoty nie przychodziły na świat w sposób typowy dla rodzaju ludzkiego, to jest z kobiecego łona. Albowiem ich jedynym prawdziwym ojcem był czarny mrok, a matką Martwica. Jednak ona w swym bezpośrednim otoczeniu nie tolerowała innego istnienia poza swymi dziećmi, którym podarowała na kontynencie czarną egzystencję, życie. Stąd przebudzone trupy, jako niemal całkiem martwe, nie cieszyły się już dostatecznym uznaniem matki. Nie akceptowała ich w swej bezpośredniej okolicy, jakby wzgardzając śmiercią pozbawioną w sobie nieomal życia.
Kim była sama Czarna? Stanowiła po prostu czarne narzędzie bez reszty oddane sprawie ciemności. Taką powołana została z otchłani Martwicy i taką podążała zmroczną ścieżką. Zwykle nie targały nią wątpliwości, nie posiadała dylematów. Zrodzona z czerni trwała w niej tylko po to, aby pokonywać światło. W razie konieczności także każdą przeszkodę, jak choćby zmrocznych strażników, którzy weszli jej w paradę. Zabiła ich, aby otrzymać wyższą rangę i jeszcze lepiej przysłużyć się nieskończonej nocy. Cel uświęcał środki, przez co w jej postępowaniu nie było sprzeczności.
Ponadto w świecie nieskończonej nocy, gdzie prawie nie przezierały przez czerń czyste drobinki światła, również i czas liczono inaczej, tak zwanymi wyrzutami. Były to okresy co trzy zwykłe dni, kiedy Martwica wirowała mocniej, wyrzucając ze swego łona nowe demony. Chwytali je bracia mroku i zanosili do Upiornej Twierdzy. Nowo narodzone pomioty ciemności oplątywały czarnymi nićmi pająki zmrocznego przekształcenia, po czym kokony umieszczano w katakumbach twierdzy, aby dojrzały.
Żeby się to dokonało niezbędna była krew istot światła. W zależności od tego, jaką barwą krwi nasączano demony w kokonach, dorastały one do swych charakterystycznych typów. Poślednia i srebrzysta krew dawała najbardziej posępnych oraz bitnych wojowników, jak strażników nieskończonej nocy. Krew z czempionów ludzi północy pozwalała wyhodować niemal niepokonanych berserków mroku. Alabastrowa ciecz wytaczana z żył przyczyniała się do wykluwania bitewnych magów ciemności władających żywiołami plugastwa oraz złych emocji. Nasączanie kokonów złotą krwią, najczęściej pozyskiwaną w mroku, przyczyniało się do powstawania szeregowych żołnierzy ciemności, którzy nagminnie ginęli na wszystkich granicach i ciągle trzeba było uzupełniać ich czarne szeregi. Rzadziej była dostępna krew brązowa oraz zielona. Za sprawą tej pierwszej tworzono zmrocznych konstruktorów dbających o wznoszenie i konserwację twierdz oraz prace inżynieryjne podczas oblężeń. Zieleń służyła do alchemii czarnych istot i w wyniku skraplania kokonów akurat tą cieczą dojrzewały nietypowe istoty mroku, jak ropniaki żyjące w czarnej mazi, czy zmroczne mątwy. Pozostawała jeszcze krew niebieska, o ile można ją było nazwać krwią ze względu na lotną naturę. Jeżeli udało się już pozyskać tak cenny surowiec, za jego sprawą powoływano do istnienia czarne upiory — najwyższych rangą zmrocznych dowódców. Ich fantomowe ciała zamykano w czarnych zbrojach zwanych martwymi skorupami. Dodać należało, że dane kokony można było moczyć w wielobarwnej krwi wymieszanej z różnych ras świetlistych istot, otrzymując zmroczne hybrydy.
Kim takim i dzięki jakiej krwi ukształtowana została Czarna? Ta kwestia zasadniczo odróżniała ją od zmrocznych istot. Bowiem nie była bezpośrednio podobna do żadnej z nich, choć wiele przypominała. Natomiast jej ciało wyjątkowo nie dojrzewało w kokonie, bo Martwica wyrzuciła ją z siebie w dojrzałej formie.
Nietypowe narodziny sprawiły, że tylko cudem nie została zgładzona przez współbraci i siostry ciemności, którym z trudem przychodziło zaakceptowanie jej odmiennego przyjścia na świat. Wtedy, czyli kilka lat temu, została poddana pod osąd przez czarną trójcę, upiornych władców tej upadłej krainy. Ostatecznie jeden z nich opowiedział się za unicestwieniem Czarnej, drugi za ocaleniem, a trzeci wstrzymał od głosu, odraczając decyzję. Tym sposobem sądowy wyrok stanowił pat, gdzie demonica zachowała istnienie. Lecz było ono na szali, zależne od przyszłego osądu trzeciego z triumwirów. Stąd określano ją mianem pół-istniejącej, czyli zawieszonej pomiędzy istnieniem, a nieistnieniem. Ona, ze względu na niepewną przyszłość, otrzymała potężny impuls, by starać się bardziej niż wszyscy, zasłużyć i piąć w hierarchii istot mroku, a dzięki temu w pełni usankcjonować swój byt.
Tymczasem po trzech martwiczych wyrzutach, czyli dziewięciu dniach podróży, gdzie głównie biegła na czworakach, posilając się robactwem, dotarła do szańców Upiornej twierdzy. Był to poryty okopami teren najeżony zaostrzonymi palami, które tonęły w poczerniałych kościach. Nie raz bowiem dotarła tu już krucjata złotych istot, pragnących położyć kres zmrocznej otchłani. To jest, zdobyć Upiorną Twierdzę i zniszczyć Martwicę. Lecz to właśnie w tym miejscu złoci najeźdźcy byli najczęściej odpierani.
Nieco dalej w kierunku centrum porozrzucane były machiny balistyczne służące do zadawania wrogim oddziałom strat z dużej odległości za pomocą głazów czy harpunów. Choć wystrzeliwano ku ludziom również gnijące mięso, jadowite insekty, węże i inne plugastwo.
Potem Czarna wyminęła jeszcze linię obrony zawierającą fosy wypełnione trującą cieczą, z której unosiły się duszące opary. Na tym etapie szańce były w lepszym stanie, bo w przeszłości tylko nieliczni najeźdźcy ze światła zdołali tu dotrzeć. Dalej rozciągał się już wyłącznie czarny mur Upiornej Twierdzy o kształcie sześcioramiennej gwiazdy, gdzie z centrum wybijał z ziemi gigantyczny wir — posępna Martwica.
Wkrótce Czarna stanęła przed żelazną bramą, która ją samą przewyższała blisko siedmiokrotnie. Aby wspiąć się na mury, zmroczna dziewczyna musiałaby ustawić pod nimi drabinę równą aż siedmiu dziesiątkom istot o swej posturze. W tak monumentalnej scenerii ona, jak i strzegący podwojów do twierdzy strażnicy wyglądali niczym żałosne karły. Choć pilnujący należeli do kasty niezwyciężonych berserków. Zakuci w czarną stal kolejno powąchali Czarną, głośno węsząc i przez pewien czas brutalnie popychali ją pomiędzy sobą, jakby odczuli od niej coś niewłaściwego. Ona nie reagowała, przyzwyczajona do upodlającego traktowania swej osoby.
Wreszcie jeden z pilnujących zadął w róg i za sprawą kołowego mechanizmu brama rozwarła się na oścież. Czarna przekroczyła próg twierdzy i stanęła na jej dziedzińcu. Teraz musiała się udać do przełożonych. Liczyć, że nie unicestwią jej za to, iż nie przyniosła złotych skalpów, a w to miejsce jedynie wieści o więźniarkach, co więcej, uraczona zostanie za taki czyn nagrodą. Tak czy inaczej, nie miała już wyboru, musiała iść. Zatem czyniła to, jak zwykle przygarbiona i pełna w sobie gniewnego niepokoju.
IX. Kasztan i Ruda
Z samego ranka Kasztan pożegnała się z dziadkiem Ugierem tak ciepło, jak tylko potrafiła, ściskając jego zasuszone ciało. Chociaż nawet jemu nie wyjawiła swego śmiałego przedsięwzięcia. Na marginesie wielce ryzykownego przedsięwzięcia, do którego nakłoniła ją ta narwana Ruda. Jednak decyzja już została podjęta. Przez to zeszłej nocy kasztanowa dziewczyna prawie nie zmrużyła oka, po kryjomu przenosząc zapasy do ładowni zacumowanego przy domu sterowca.
Obecnie popatrzyła na podarowany jej przez ojca nakręcany zegarek. Zobaczyła, że czas się już spotkać z kompanami ze Spiżowej Braci. Celem była drewniana komórka na narzędzia — pozostałość po pracach robotników próbujących rok temu budować tu linię kolejową. Choć skutecznie sabotowana trasa pociągu poprowadzona została ostatecznie alternatywną drogą, schowek na narzędzia pozostał.
Na miejscu Kasztan z dumą popatrzyła na paczkę znajomych oraz przytaszczone przez bliźniaków działo na dwóch kołach. Kaliber tego cudu technologii wojennej był całkiem znaczący. Dzięki temu przywódczyni wyprawy mogła włożyć do lufy rękę. Chociaż już nie głowę, mimo że tak nieroztropne przymiarki też poczyniła. Bowiem podekscytowanie wyprawą sprawiało, że Kasztan momentami stawała się Rudą. Wtedy nie mogło się obyć bez figlarnego zachowania. Następnie oszczekiwana radośnie przez Umbrę pociągnęła armatę za linę, czyniąc to wespół z mahoniowymi bliźniakami. Brunatna zajęła się wózkiem pełnym kul.
Niebawem działo zostało umiejscowione w obszernym koszu zawieszonym na linach u podstawy brązowego sterowca. Zaś osoba mieniąca się hersztem weszła na wypełniony gazem cylinder powietrznego statku, gdzie przyczepiła piracką flagę. Mocno załopotała na północnym wietrze. Teraz nie pozostało już nic innego, jak odwiązać cumy i zająć się sterowaniem.
— Lecimy!
— Fruniemy! — zawyła radośnie para mahoniowych bliźniaków razem z resztą grupy zgromadzona w koszu na symbolicznym dziobie. Stery okrętu, stanowiące kręcące się w pionie koło, przejęła Brunatna. Taką Ruda złożyła jej obietnicę, że przez połowę trasy będzie kierować. Kto jak kto, ale Kasztan zamierzała umowy dotrzymać. Sama radośnie krzyknęła:
— Kurs na południowy wschód!
— Na pewno tam…? — wyraziła wątpliwość najstarsza dziewczyna.
— A jak! — potwierdziła z entuzjazmem Kasztan niemal jak ognista Ruda. Bo wyruszając na wielką wyprawę, niezależnie od aktualnego wcielenia się w daną osobowość, miała w sobie wielkie pokłady pozytywnej energii. Dlatego przyjaźnie objęła Brunatną w pasie. Ta uśmiechnęła się do niej z wiarą i mocno zakręciła kołem.
Tak oto sterowiec poszybował w pożądaną przez Kasztan stronę. Unosząc się pod rdzawym niebem, a ponad konarami nielicznych drzew, głównie kasztanowców, statek powietrzny szybko dotarł na większe bezdroża. Wtedy Spiżowa Brać, przy akompaniamencie poszczekującego Umbry, gromko zaśpiewała:
Kasztan i orzech, orzech i kasztan i… basta! Basta! Basta!
My lub uformowany z brązu jak… z ciasta! Ciasta! Ciasta!
Orzech i kasztan, orzech i kasztan i… basta! Basta! Basta!
A skąd ty jesteś? Bo my to… z miasta! Miasta! Miasta!
Ze smogu i pyłu, pracy i znoju!
Z łoskotu kilofa, stukotu młotów i… basta! Basta! Basta!
Kasztan i orzech, orzech i kasztan i… basta! Basta! Basta!
W trakcie dalszej podróży wśród pejzażu obfitującego w kamieniste pola czy łąki z hałdami brązowego piachu można było podziwiać też mknącą kolej. Gnała znacząco szybciej od sterowca po równo ułożonych torach. Z hebanowej lokomotywy buchały kłęby brunatnego dymu, a pod nim ciągnęło się kilkanaście wagonów wypełnionych drewnem i węglem. Zaraz ponownie widoczne wokół były już tylko dziewicze tereny jałowej tu ziemi, gdzie dominowały brązowe kamienie, beżowy piasek i rdzawe łąki. Aż nadszedł czas wczesnego popołudnia. Wówczas Brunatna roztropnie stwierdziła:
— Wypada już wracać. Północny wiatr za mocno pcha nas na południe i jeśli teraz nie zawrócimy, to możemy nie zdążyć przed nocą.
— W porządku — odpowiedziała Kasztan. Lecz zaraz była już przewrotną Rudą i zaczepnie dodała: — Tylko odpalę sobie jeszcze z naszego działa. W końcu nie po to je zabraliśmy, aby miało się nam nie przydać!
— Odpalić!
— Strzelać! — wrzasnęła chórem para bliźniaków. Zaś przywódczyni wyprawy chytrze popatrzyła na Brunatną, bo niezależnie od woli najstarszej dziewczyny, ta właśnie została przegłosowana. Szczególnie gdy do kompletu zaszczekał jeszcze Umbra.
— Niech będzie — zgodziła się bez entuzjazmu stojąca za sterami osoba i pomogła załadować armatę kulą. W tym czasie Ruda ustawiła działo pod odpowiednim kątem i dała podpalić lont mahoniowym bliźniakom. Potem wszyscy przytkali sobie uszy, skulili i obserwowali, jak iskrzący knot się szybko dopalał.
— Bum! — padł głośny wystrzał odrzucający działo do tyłu i kula armatnia poszybowała hen poza burtę bujającego się w powietrzu kosza. Za moment donośnemu wystrzałowi zawtórowały entuzjastyczne okrzyki Mahonia oraz Mahoniowego:
— Jeszcze!
— Jeszcze raz!
Wobec takich nalegań Ruda popatrzyła na Brunatną. Uczyniła to z kąśliwym uśmiechem, bezradnie rozkładając ramiona, by dać do zrozumienia, że nic nie mogła poradzić. Woli większości, niczym w kasztanowym senacie, musiało stać się zadość. Tym razem samodzielnie załadowała armatę, zapaliła lont i w trakcie jego dopalania się, nonszalancko celowała.
— Uważaj, wyżej i bardziej w bok! — krzyknęła Brunatna, ale było już za późno. Rozległ się huk wystrzału, a kula armatnia dokładnie strzaskała drewniany ster i w powietrze wzbiła się chmura drzazg. Powietrzny statek stracił sterowność, po czym dał się swobodnie ponieść przez wiatr.
— Ups… — jęknął już bez niedawnej euforii Mahoń.
— U lala… — zawtórował mu jego równie przygaszony brat. Z kolei najstarsza dziewczyna, tłumiąc gniew, wzięła kilka pospiesznych oddechów z inhalatora i warknęła:
— Co ty, żeś, zrobiła? I jak teraz niby wrócimy do domu na czas?!
— Nie panikuj. Pod pokładem są narzędzia i ster się naprawi — rzekła z miną niewiniątka Ruda, zupełnie niczym Kasztan. W odpowiedzi Brunatna niemal spaliła ją piwnym wzrokiem i zirytowana ruszyła do klapy w podłodze, pod którą mieściła się ładownia. Po jej otwarciu, zamknęła ją z hukiem i już nie tłumiąc emocji, się wydarła do Rudej:
— Tam jest pełno narzędzi, jedzenia, wody… wszystkiego! Ty… ty to ukartowałaś! — Wskazała z wyrzutem na zniszczony ster. Usłyszała tylko beztroskie pogwizdywanie przywódczyni bandy i zobaczyła jej oczy wywrócone do góry. — Uduszę cię… — syknęła wobec tak lekceważącej postawy Brunatna i zakasała rękawy brązowej koszuli. Lecz postąpiła ledwie krok ku Rudej, a na drodze stanął jej zjeżony i obnażający kły Umbra. Podpalany wilczur, zwykle łagodny jak baranek, ale potrafiący też zajadle bronić swej pani. Obecnie czynił to nader skutecznie, ponieważ najstarsza dziewczyna z respektem się cofnęła. Natomiast pewna siebie Ruda poklepała przyjaźnie po boku wiernego psa. Udała, że ziewa, bo cała sytuacja w zasadzie ją nudzi i jak na herszta piratów przystało, teatralnie wydała stosowne rozkazy:
— Targani przez powietrzne prądy i poddawani nieprzewidzianym kolejom losu, musimy dzielnie stawiać im czoła. Przeszkody są bowiem po to, aby je pokonywać. Dlatego się nie poddamy! Zatem moja dzielna załogo, proszę przystąpić solidarnie do naprawy steru. Zapewniam, że na naszym okręcie znajdziecie wszystko, co jest do tego potrzebne, a także wiele innych niespodzianek. Już ja się o to postarałam… — Puściła mahoniowym braciom oko i uśmiechnęła się złośliwie do Brunatnej. W dalszej kolejności usiadła w rogu kosza. Tarmosząc po sierści Umbrę, zamknęła oczy, by z przyjemnością napawać się swobodnym lotem. Sterowiec w jej mniemaniu właśnie niósł ją razem z załogą na spotkanie wielkiej przygody. Choć wkrótce nieoczekiwanie zaczął też przyspieszać.
— Co się dzieje…? — Kasztan poczuła na twarzy intensywny pęd chłodnego powietrza i zaskoczona podniosła powieki.
— Ano to się dzieje! — Trzymanym młotkiem Brunatna wskazała na hebanowe chmury, które od północy szybko się zbliżały do sterowca. — To burza! — zawyła z pretensją najstarsza dziewczyna, zupełnie jakby nadciągającą nawałnicę sprowadziła tu przywódczyni wyprawy. Ta popatrzyła z respektem na niemal poczerniałe obłoki przeszywane beżowymi błyskawicami i aż się wzdrygnęła wobec kanonady grzmotów.
— Skończyliście już naprawę sterów?! — wrzasnęła wystraszona do kompanów i zaklinając rzeczywistość, energicznie dodała: — Potwierdźcie, że skończyliście!
— Chyba kpisz?! — Brunatna spojrzała na dopiero co sklecony z desek szkielet koła sterowniczego i z nerwów zaniosła się kaszlem.
Nastała pełna konsternacji cisza. Do kompletu dołączyła do niej cisza przed burzą, za której sprawą sterowiec zwolnił. Aż zachybotało nim w jedną, to drugą stronę, po czym raptownie uderzyła w niego masa wściekłego powietrza ze ścianą wody. W wyniku furiackiego ataku siłami natury statek powietrzny gwałtownie obróciło dziobem ku południowej stronie i popędził on niczym wystrzelony pocisk.
— Trzymajcie się czegoś! Czegokolwiek! — wrzasnęła rozpaczliwie Kasztan. Chwyciła się drewnianej konstrukcji kosza, a drugą ręką przyciągnęła do siebie Umbrę. Podobnie pozostali pasażerowie próbowali naprędce odnaleźć stabilność, obejmując siebie nawzajem i sterowiec.
Ten mknął w przestworzach smagany strugami deszczu, a wokół niego złowieszczo strzelały zygzakowate błyskawice. Z powodu powstałego mroku ziemia się skryła w cieniu, przez co trudno było oszacować do niej odległość. Natomiast kłębiastych chmur jeszcze przybywało i jak wzrokiem sięgnąć, wszędzie widniały wyłącznie one — złowrogie obłoki.
Do rozdygotanej Kasztan docierało, że nawałnica nie tyle przechodziła przez okolicę ze sterowcem, co porwała go w burzowe szpony i razem z nim zmierzała na południe. Zatem uczestnikom tej już na początku morderczej wyprawy nie pozostało nic więcej, jak liczyć, że jakimś cudem ich statek się nie rozleci pod wpływem huraganowych porywów wiatru bądź nie zostanie zestrzelony przez piorun. Tak mijał czas, burza nie ustawała, a kurczowo trzymająca się kosza i do cna przemoczona Kasztan, tuliła do siebie równie nasiąkniętego deszczem oraz roztrzęsionego psiaka.
*
— Pobudka… — W pewnym momencie do uszu Rudej doszły znane jej słowa wypowiadane, a właściwie zwykle wykrzykiwane co ranek, przez jej matkę. — Pobudka!
— Daj mi jeszcze pospać, matuchno… litości — jęknęła kasztanowa dziewczyna. Nie otwierając oczu, po omacku szukała dłońmi poduszki, aby nakryć nią głowę i nie wstawać jeszcze do szkoły. Jednak ku swemu dojmującemu zdziwieniu, natrafiła opuszkami palców jedynie na mokrą sierść, zdawało się, psa. — Umbra…? — pisnęła żałośnie. Jak żywo przypomniał się jej sen, a właściwie koszmar, w którym potworna burza atakowała bezpardonowo sterowiec. Z ulgą westchnęła, że na szczęście były to tylko senne majaki. Leniwie podniosła powieki. Wtedy rozczarowana stwierdziła, że to żadne majaki. — Co, gdzie, jak?! — wrzasnęła jak oparzona Ruda i skoczyła na równe nogi. — Eee… — mruknęła przygaszona wobec zarysowującego się widoku. — Co się dzieje…? — zwróciła się niepewnie do Brunatnej opartej o przeciwległą stronę zawieszonego w powietrzu kosza. Naburmuszona dziewczyna, która dopiero co nakazywała jej pobudkę, teraz zadarła tylko podbródek i nie raczyła nic odpowiedzieć. Analogicznie para skulonych koło siebie mahoniowych bliźniaków nie była zbyt rozmowna, za to wielce zafrapowana. Zatem Ruda, nie spodziewając się wyjaśnień, sama obrzuciła uważnym wzrokiem okolicę.
Otóż sterowiec niespiesznie sunął w bezkresnych przestworzach. Pod sobą miał jedynie niebieski piasek pozbawiony czegokolwiek innego. Podobnie prezentował się cały widnokrąg. Nic tylko otwarta przestrzeń i góry niebieskiego piachu, niezmierzonej pustyni. Zresztą czystym błękitem przesycone było też bezchmurne niebo, z którego lał się nieopisany żar.
Zrezygnowana Kasztan, już nie Ruda, otarła kropelki potu z czoła. Wilgoć na nim pojawiła się z powodu gorąca, jak i niepokoju. Następnie spośród zgromadzonych na wyprawę rupieci dziewczyna wyciągnęła spod pokładu lunetę i uzbroiła w nią oko.
— Tam chyba coś jest… — zasugerowała, pokazując północny kierunek ręką. — Coś jakby…
— Co tam widzisz? — zainteresowała się, ale z rezerwą, Brunatna.
— To… jakieś miasto. Widzę lazurowe budynki na tle… chabrowych gór. — Kasztan ważyła słowa. Kręciła przy oku lunetą i marszczyła się coraz bardziej na twarzy. Aż po krótkiej pauzie kontynuowała, ale takim głosem, jakby była brązowym balonem, z którego ktoś spuszczał powietrze: — To miasto nie jest raczej miastem, a kupą niebieskawych kości jakichś gigantów… Natomiast chabrowe wzniesienia, to żadne góry, a granica z ciemnością… samym mrokiem.
Na te nad wyraz gorzkie wyznanie mahoniowi bliźniacy skamienieli niczym para brązowych głazów. Zaś na dobre zirytowana Brunatna warknęła:
— Czy ty sobie w ogóle zdajesz sprawę, w co ty nas wpakowałaś? Zawsze miałaś napady szalonych pomysłów, ale to, teraz?! — Rozpostarła dramatycznie ramiona i można było odnieść wrażenie, iż próbuje objąć nieprzebrane połacie piachu.
W efekcie jej ostrzejszego zachowania uległa Kasztan właśnie przeistoczyła się w zadziorną Rudą. Spojrzała z politowaniem na starszą dziewczynę, jak na histeryczkę i z wyższością w głosie zawyrokowała:
— Baczność! Moi dzielni załoganci! Macie naprawić ster. Musimy odzyskać kontrolę nad statkiem. Ponadto określcie kierunek wiatru, abyśmy wiedzieli, w którą stronę nas znosi!
— Znowu kpiny, tylko na to cię stać? — syknęła Brunatna i z wyrzutem nakreśliła niewesołą sytuację: — Wszystkie lotki mamy uszkodzone przez wiatr. Koło sterowe jest ponownie zniszczone, ponieważ podczas burzy upadł na nie Mahoń i strzaskał to, co udało się naprawić po wystrzale z armaty. Twoim zaplanowanym wystrzale z armaty — podkreśliła. — Do tego podczas nawałnicy wyleciały z kosza deski i nie mamy czym zrekonstruować steru. Jakby tego było mało, woda zalała silnik i wysiadł. Zaś cumy holownicze są ciągle bezużyteczne, bo nie ma ich o co zahaczyć na podłożu wyłącznie z piachu!
— Więc… — spuściła nieco z tonu Ruda. — Na potrzeby odbudowy sterów trzeba będzie zdekonstruować fragmenty kosza.
— Sama się możesz… zdekonstruować! — zawyła płaczliwie Brunatna i ukucnęła, chowając twarz w dłoniach.
— Ciśnienie wysokie i stabilne, kierunek wiatru z zachodu na wschód — odezwał się Mahoń. Stosowne parametry odczytał z wyciągniętego spod pokładu wiatromierza połączonego z barometrem oraz kompasem.
— No i masz ci los. Czyli jak nic zmierzamy przez przeklęte południe do Wielkiej Puszczy — stwierdziła pojednawczo przywódczyni wyprawy już jako Kasztan. Ponieważ tak się akurat szczęśliwie złożyło, że od początku taką planowała trasę. Choć pokonywaną w mniej dramatycznych okolicznościach.
— A jeśli zmieni się wiatr i zapędzi nas dalej na południe albo, co gorsze, w mrok? — chlipała Brunatna. — Do tego lekarstwo mi się już prawie skończyło w dozowniku. — Popatrzyła bez wiary na ściskany w ręku inhalator.
— Wiatr się nie zmieni, a z czasem wlecimy w łagodniejsze masy powietrza, którymi lepiej się będzie oddychać — zasugerowała Kasztan, aby podnieść kompanów na duchu i w tym samym tonie dodała: — Damy sobie radę, przecież nie jesteśmy już dziećmi.
— My jesteśmy — odparła chórem para mahoniowych bliźniaków. Dziewczyna zerknęła na nich z krzywym uśmiechem, starając się ukryć zakłopotanie i przeniosła spojrzenie na Brunatną. Kolejne słowa pociechy, których poszukiwała, jakoś nie przychodziły jej do głowy. Dlatego znowu spróbowała ogarnąć wzrokiem piaszczysty horyzont w nadziei dostrzeżenia czegoś istotnego.
Teraz kiedy ponownie weszła w osobowość Kasztan, bardziej niż na brawurowych przygodach zależało jej na ochronie uczestników podróży przed niebezpieczeństwami. W tej chwili była przecież za nich odpowiedzialna. Ale też pamiętała, co pchnęło ją do tej szalonej wyprawy i nic nie zmieniało to, że jako Rudą. Zatem odpowiedzialna czuła się też za zdrowie dziadka.