Słowo od autora
Większość zaprezentowanych w niniejszym zbiorze prac pojawiło się w tej czy innej formie w różnych fanzinach, pokonkursowych wydawnictwach czy zagościło na stronach Sieci. Na skutek wartościowych porad wielu osób niektóre historie zostały przeredagowane, z odczuwalną korzyścią dla końcowego wyniku. Głęboki ukłon w stronę owych (nie zawsze cichych;) bohaterów
Za samą treść przedstawionych historii biorę pełną odpowiedzialność, z nadzieją, że śmiech czy płacz czytelnika wyzwoli się w zaplanowanych przeze mnie miejscach.
Autor
Opiekun
Urządzenie opadło na górujący nad stawem ciepławy pagórek. Wysłużone wirniki zatrzymały się gdy powyginany, osmalony kadłub osiadł na kamienistym gruncie. Wokół wodowały zmęczone ptaki, ruszając na poszukiwanie pożywienia. Maszyna przeskanowała działającymi urządzeniami okolicę. Nie wykryła zagrożenia, więc przeszła w tryb uśpienia. Niegdyś nieustannie czuwała nad bezpieczeństwem stada, teraz jednak nie mogła już sobie pozwolić na taki wydatek energetyczny.
Z wyglądu nie przypominała Anas platyrhynchos ― pospolitej niegdyś kaczki krzyżówki, jednak zgodnie z wolą swoich twórców już od wielu pokoleń przewodziła ich wędrówkom. Gromadziła dane o wszystkich osobnikach, przebytej drodze, kiedy zaszła potrzeba modyfikowała trasę migracji, a przyzwyczajone do jej odwiecznej obecności zwierzęta ufnie podążały za nią. Ostatnia duża zmiana marszruty miała miejsce dziesiątki lat temu, gdy czujnik promieniowania radioaktywnego nakazał zmianę kierunku. Po tym zdarzeniu co roku powtarzała się ta sama, z mozołem przebywana procesja.
W swojej pamięci zgromadziła olbrzymie ilości informacji, w tym ciągle zmieniającą się liczebność stada ― obecnie było to tylko pięć sztuk, najniższa dotychczasowa wartość. Rok temu epidemia przetrzebiła znacznie osłabione stworzenia, maszyna jednak nie miała czym leczyć ptaków, a zgłaszane drogą radiową wezwania o pomoc pozostawały bez odpowiedzi. Również od dawna nie było żadnej prośby o przekazanie danych, jak też też nie miał miejsca rokroczny niegdyś przegląd techniczny. Pomimo tego maszyna działała zgodnie z programem.
Banki pamięci zanotowały również moment, kiedy wyłączyła radar dalekiego zasięgu. Od wielu lat nie spotkała w powietrzu innych aparatów latających. Algorytm zastępujący maszynie rozsądek nakazał wyłączenie tego zasobożernego podzespołu.
Uśpiona trwała więc, a niemal zupełnie zniszczone ogniwa słoneczne próbowały czerpać energię z pokrytego pyłem nieba. Wypłowiała jak jej podopieczni tkwiła na posterunku, niczym oślepiony, osamotniony, mechaniczny cyklop.
Rankiem wydała z siebie dudniący dźwięk, nie przypominający już miękkiego kłe-kłe-kłe. Przyzwyczajone ptaki jednak wzbiły się na ten sygnał w powietrze. Zwierzęta kołowały, aż maszyna ociężale wzniosła się i wyznaczyła kierunek. Przybór czasu zmienił stado w sześć małych, drżących na tle wyszarzonych chmur punktów, by po chwili zetrzeć je z firmamentu.
Studnia
Wracał z pracy cichy i zrównoważony. Uspokojony rutyną podróży nie odczuwał potrzeby oglądania twarzy współpasażerów. Kiwali się we wspólnym rytmie, narzuconym przez pojazd i właściwie nie czuł nic ― złości, zwątpienia, nadziei, ciekawości. Zdawał się wyszarzały, niemal nieobecny. Nawet jego twarz nie odbijała się w ekranie monitora, na którym wyświetlane były reklamy. Cały pojazd wypełniony był tymi urządzeniami, większość z nich była aktywna. Tylko bardzo nielicznych stać było na wniesienie opłaty, która zwalniała z obowiązku śledzenia komercyjnych spotów, przeplatanych rządowymi ogłoszeniami. On do tych szczęśliwców nie należał. Nie wydawało się jednak, że go to martwi ― przyjmował to obojętnie. W zasadzie wydawało się, że kuszenie go reklamami nie ma żadnego sensu ― to jakby próbować przekupić dziecko obligacjami. Jednak ekrany towarzyszyły mu na każdym kroku, monotonnym zawodzeniem wypełniając każdą chwilę.
Przy jego miejscu zapaliła się czerwona dioda, więc karnie wysiadł. Dopiero na przystanku uświadomił sobie ― wtorek, pora więc na wizytę w Rządowym Centrum Ukojenia. Nazywano go „Mleczarnią”, nie pamiętał jednak czemu, nie znał nawet znaczenia tego wyrazu. Ruszył więc ku błękitnemu gmachowi, krokiem ani szybszym, ani wolniejszym, niż gdy szedł do stołówki. Trzecie piętro, pokój 3243, wyprasowana pościel, standardowe wyposażenie. Dopiero po przekroczeniu progu poczuł… potrzebę. Uwolniona żądza nakazała mu gwałtownie zrzucić ubranie, rozpocząć akt. Prawie szczytował, gdy nagle całe podniecenie opadło, gwałtowne ruchy straciły sens. Osowiały zsunął się z Certyfikowanego Automatu Miłości.
― Zgodnie z Umową Rządową, Usługi Komunalne, paragraf jeden zero trzy, podpunkt dziewięć a nie może Pan-Pani wnieść skargi ― wyrecytowało urządzenie.
Było mu to obojętne, ale zapytał, powoli i wyraźnie:
― Podaj uzasadnienie, tryb alfa dwa.
― Spadek napięcia seksualnego nie był spowodowany dysfunkcją mojego mechanizmu, ani okolicznościami zawinionymi przez nasze przedsiębiorstwo.
― Co więc się stało?
― Pański Osobisty Chip A-Ż wpłynął na libido, patrz: przewodnictwo dopaminergiczne. Klepsydra pełna, proszę opuścić pomieszczenie.
Ubrał się i ruszył do domu. Nawet słowo „dom” nie kojarzyło mu się z niczym. Jednak… coś było nie tak. Inaczej niż zwykle. Zaszła jakaś drobna, niedostrzegalna niemal, lecz ważna zmiana. Jakby pojedyncze ziarnko piasku przechyliło jakąś odległą szalę, lub wygięła się soczewka. Fatum już uwijało się w pobliżu, lizało jego cień…
Rozmyślał niespiesznie ― działam tylko na poziomie intelektualnym, nie emocjonalnym. Nie wzruszam się, nie potrzebuję, nie chronię niczego. Nawet ten incydent w „Mleczarni” nie spowodował mojej reakcji. Gdzie jest więc ta wartość dodatnia, żeby odróżnić mnie, od ― dajmy na to, siedemdziesięciu czterech kilogramów myślącego żelu? Małpy wciskającej przycisk dla banana? Chip A-Ż… dawno nie słyszał tej nazwy. Z zakątków pamięci wypływały jakieś strzępy wspomnień. Wcale nie chip, nazwa to jakaś zaszłość. Oficjalnie jakieś bioukłady, sterujące… nie sterujące, wspomagające… coś związanego z walką z chorobami? Medycyną? Ukradkowe rozmowy rodziców… Dawno ich nie wspominał, nie mógł sobie przypomnieć twarzy matki. Ojciec, czy miał brodę? Co się z nimi stało? Jakby dokonał skoku w czasie ― miał rodziców ― nie miał ich, zero-jedynkowa logika. Nic pomiędzy. Żadnych pamiątek, ostatnie kilkanaście lat można by opisać jednym zdaniem: „Po powrocie z pracy, wybieram się do pracy”.
Zmieściło by się na paznokciu dużego palca. Całe życie spisane na drobnej, zasuszonej relikwii. Ani powód do zmartwienia, ani do radości. Emocjonalnie wypłaszczona linia, idealny poziom.
Nie ciekawiło go to wcale, lecz postanowił przemóc bezwład i ustalić, czym jest A-Ż. Usiadł więc przed terminalem/zwierciadłem/kamerą.
― Podaj historię Chipu A-Ż ― przerwał komputerowi wyświetlanie reklam.
― Pytanie niezrozumiałe. Proszę wypełnić ankietę.
Niemal bez udziału świadomości udzielał odpowiedzi na zadawane pytania. Jak zwykle dotyczyły oglądanych reklam i spotów. Potem jednak powrócił, choć bez motywacji, do poszukiwań.
― Rozwiń skrót A-Ż.
― Pytanie niezrozumiałe.
Spróbował inaczej.
― Gdzie, standardowo, w ciele człowieka, umieszcza się Chip A-Ż?
― Informacja zastrzeżona.
Ekran sam zamienił się w lustro, nie spotkało go to wcześniej. Spróbował ponownie uruchomić komputer, ale bez skutku. Nawet reklamy nie były wyświetlane. Zmusił się jeszcze, żeby do swojego odbicia powiedzieć:
― Mam to w dupie.
Wyszło nieprzekonywająco. Spróbował wykonać kilka grymasów, ale nie umiał rozpoznać radości, smutku na swojej twarzy. Zaczął codzienną krzątaninę, jutro do pracy.
Jak zwykle nie pamiętał żadnego snu. Czy śnił jeszcze? Udał się do łazienki, ale nie było wody. Jakaś grubsza awaria, pomyślał. Lodówka też nie dawała się otworzyć.
― Stan konta dodatni ― powiedział do urządzenia.
Bez reakcji.
Udał się do komputera, ale na ekranie wyświetlał się tylko statyczny napis:
PROSZĘ CZEKAĆ NA PRZY
„Przy” co? Przybycie? Przyjazd? Przy rożnie? Czym u licha jest „rożno”? W ciszę mieszkania pamięć wyrzucała coraz więcej pojęć, zdarzeń z przeszłości.
Bezosobowo oglądał swoje poczynania, jakby był tylko widzem. Patrzył, jak mała, papierowa figurka próbuje otworzyć drzwi, zmaga się z wyposażeniem mieszkania. Wszystko nieczynne.
O co chodzi? Nie mógł nawet skontaktować się z przełożonym, albo zarządcą budynku. Pozostało czekać, usiadł więc spokojnie. A potem przypomniał sobie o małej, zakurzonej paczce, wciśniętej w kąt kuchennej półki. Butelka, okulary, kredka, dziecięce rysunki. Oglądał te przedmioty przez jakiś czas. Świat zewnętrzny wciąż nie interweniował, więc na odwrotnej stronie rachunku za grawitację zaczął spisywać:
Niecodzienne wczorajsze zdarzenia:
* wizyta w Mleczarni, Chip A-Ż przerywa seans
* komputer nie odpowiada, pytanie Chip A-Ż
Chip… Zaraz, komputer nie odpowiedział dopiero na pytanie GDZIE jest umiejscowiony, a potem… A potem powiedziałem: mam to w dupie. Do jakich to prowadzi wniosków? Że powiedzieć ― mam w odbycie A-Ż chip ― wyłącza wszystkie sprzęty domowe? Jak jakieś… „magiczne zaklęcie”. Kto go uczył takich powiedzonek? Dziadek, jego dziadek. No przecież, kiedyś tak obecny w jego życiu. Rodzice wydawali się tacy jednakowi, a on ― jakby raz mniejszy, raz większy. Jego brodata, pomarszczona twarz tańczyła. Miewał „humory”, a niekiedy… Czasami wracał „narąbany”, śpiewał piosenki albo wygrażał pięściami w stronę monitora, co nie podobało się matce. Wydawał się taki prawdziwy, żywy. Inni stanowili tylko blade tło. Gdzie jest teraz? Gdzie rodzice? Dlaczego nic nie czuję? Czym tak naprawdę jest Chip A-Ż? Po co zostałem odizolowany, gdy chciałem się czegoś o nim dowiedzieć?
Skoro dziadek tak się zmieniał pod wpływem alkoholu, może i ja spróbuję? Odkorkował starą, zakurzoną flaszkę. Mój pierwszy, dzisiejszy posiłek dedykuję bogom… wieżowca. Niestety, nie znał żadnego… „zabobonu” ani „kwiecistego toastu”. Strasznie ubogi u mnie słownik, pomyślał i po prostu wypił.
Czuł euforię, moc. Mógł dokonać wszystkiego i wszystko wydawało się proste. Wstał, by zburzyć ścianę i na łóżku polecieć do samego prezydenta, ale nogi… Uderzył się w głowę, leżał na podłodze, za oknem wieczór wypełniał niebo. Wydawało mu się, że sznur ptaków, prowadzonych przez lśniącą, kolorową maszynę rozciął różowo-niebieskawą kopułę na pół. Uciekajcie! ― krzyczał ― prowadzi was Judasz! Jesteście ślepe? Przecież macie skrzydła! Szlochał…
Zasnął.
Śniło mu się, że jest uwięziony w ciemnej, okrągłej, kamiennej dziurze, wypełnionej wodą. Ściany spływały wilgocią, jego oddech zmieniał się w obłoki pary. W oddali, w górze, jaśniał mały okrąg światła. Krzyczał o ratunek, aż ujrzał sylwetki ludzi. Wtedy, zamiast radości, poczuł irracjonalny strach. Tamci zakryli otwór i zapadła całkowita ciemność.
Obudził się słaby, znowu wyprany z uczuć. Teraz jednak poczuł brak: pustkę, która nie zostanie już wypełniona. Jak w pękniętym starym, glinianym dzbanie. Pamiętał wczorajszą huśtawkę nastrojów, szybko odbytą przejażdżkę. Z roziskrzonego, słonecznego szczytu tęczy aż na odległy, wypełniony czernią i wonią rozkładu jej koniec. Powinienem odczuwać żal, złość ― pomyślał. Zaczął krzyczeć ― i stracił świadomość.
Wziął zamach butelką, by cisnąć nią w komputer, ale zemdlał.
Po przebudzeniu, uparty jak mrówka, raz jeszcze sięgnął po pustą butelkę, by znowu zemdleć.
Zrozumiał, że nie będzie żadnego ratunku. Drżały mu ręce, ledwo się uniósł. To już niedługo. Resztką sił wysprzątał mieszkanie. Potem…
Swoją dziecięcą kredką namalował na lodówce ― najlepiej jak umiał ― kwiat, i dopisał:
Kocham Cię
jak kania dżdżu
To dla nowego lokatora. Był bardzo senny.
Testament
No i rozmontowali my te cacko. Śmielim się z tych profesorków, co to robiły zdjęcia i te różne promienie, że niby to rozebrać się tego nie da. I że z tym ostrożnie trza, że może jakie diabły w tym siedzą, czy tam inne atomy. No racja, Jankowi palca odebrało, ale to pierwszy raz mu się taka przygoda przytrafiła? W zaprzeszłe Andrzejki, jak te race co to studenty przywiozły zaświecił, dwa mu urwało, to się i cieszył jeszcze, bo ZUS groszem sypnął. No to, jak my zdjęli te pokrywkę, to się profesory tak ucieszyły, że nagrody chcieli dawać, wozić jak jaką świnię włochatą po świecie, że niby my dla całej ludzkości tyle dobrego zrobili. Jak święte jakie. Ale Janek, bez palców prawie, ale szpryciarz, dobrze to wszystko wykombinował. Żeby nikomu nie mówić, w klatkach żadnych nie obwozić, pokazywać, my proste ludzie, słów naukowych nienauczone. Żeby nam tylko po buteleczce trunków najlepszych dać, co by popróbował człowiek i tych lepszych. To się profesory jeszcze i bardziej ucieszyły. No i poprzywozili nam. Dwie skrzynki, ze świata całego, a każda butelczyna inna. I kwaśne wina, że niby szykowne, i ryżówkę, a jeden nawet trochę księżycówki, że niby to łyżki jakie, czy co, że mocno warte, ale przecież człowiek od razu wyczuje samopała.
A skąd niby u nas we wsi to ustrojstwo się wzięło? Że blaga?! Przewozili z miasta do miasta, a u nas szosa dziurawa, to im się rozpierniczyło to monstrum, co to targali te ufoludkowe cuda. A że i zasięgu nie ma, to pomagalim im ruszyć i tak jakoś wyszło. Że frajery my? Że grosza trza było brać? Oj, głupi ty, głupi ty jeszcze synku, z dyplomami, a fajfus dymany. Toć mówiłem, że Janek szpryciarz i mędrek, i od tych profesorków lepszy. Bo przecież, jak to cudo otworzył, to nie wszystko im oddał. No i teraz mamy jak w raju, a z księdza opowieści to i lepiej pewnie. Rybki łowim, w karty przytnie człowiek, a do sklepu po berbeluche ganiać nie trzeba. Bo mamy te dwie skrzyneczki od profesorków i to ustrojstwo marsjańskie. Jak my buteleczkę wyciągamy, to tam od razu nowa się pojawia. Że ryplikator? Synek, może i tak. Tylko jedną prośbę mam, bo twoje to będzie, ino ja z naszej braci dziecka się dochował. Żebyś tego ryplikatora wziął, ale dopiero jak my wszystkie już będziem pochowane. No, a teraz pakuj kijki, na rybki pójdziemy.
Bobby idzie do szkoły
Bobby przebudził się i leniwie przewrócił na drugi bok. Nagle gwałtownie wyskoczył z łóżka. Modlitwa!
― Świętny producencie łóżka, dzięki ci!
― Wytwórcy materaca (z korekcją wad postawy oraz opatentowanym systemem nocnej opieki), obleczonego niegniotącą się tkaniną w niepowtarzalny, starannie zaprojektowany wzór, dzięki wam!
― Wiodący przedstawicielu branży energetycznej, dbający o komfort mego snu, tyś skałą!
Gorliwie odmawiał litanię, na końcu wymieniając producentów wyposażenia pokoju. Dzisiaj wybrał kolejność alfabetyczną. Pod koniec chyba się pomylił, więc raz jeszcze starannie wymówił wszystkie nazwy, starając się nie wyróżniać żadnej z nich. Bogowie są zazdrośni! Ukradkiem rozejrzał się, wypatrując małych owadów, do których mogła być przyczepiona kamera. Miał nadzieję, że modlitwa trafi do któregoś Zgromadzenia Najwyższych Marketingowców wspieranych uświęconymi technologiami Big Data. Mógłby wtedy liczyć na ba-je-czne bonusy w zajmujących cały wolny czas grach!
Przy płatkach śniadaniowych najpierw wyliczył właścicieli praw autorskich do modyfikacji genetycznych zbóż, dzięki którym posiłek zapewniał zbilansowaną dawkę mikroelementów, konieczną do prawidłowego rozwoju młodego organizmu. Potem wyrecytował z pamięci wszystkie fabryki błogosławionych słodzików, stanowiących wagowo ponad osiemdziesiąt procent produktu. Był z siebie dumny. Nie każdy to potrafi!
Zamarł. Przegapił małą kartkę papieru. Wiadomość od mamy! „Ogłoszono, że LOX-DIRC uzyskał sądowo prawo do nazwy Bóg Kreator. Pewnie zapędzą zrobią wam w szkole akademię, ubierz się odpowiednio. Buziaczki”. Starał sobie przypomnieć jak często wymówił dzisiaj nazwę „LOX-DIRC“ oraz wszystkich należących do niego marek. Otworzył okno, mając nadzieję, że podmuch wiatru zaniesie jego mantrę do megafirmy, świętującej wygraną w wieloletnim sporze. Czy to wyrok prawomocny? I czy któraś ze zdradzieckich wrogich korporacji sprytnymi zabiegami prawniczymi nie doprowadzi do wznowienia procesu?
Wiążąc sznurowadła trzykrotnie wymienił producenta obuwia. Miał zamiar przed wyjściem przytulić się do śpiącej po nocnej zmianie mamy, ale ze ściągniętą twarzą zamknął za sobą drzwi domu. Przecież za to są punkty karne w każdej znanej mu grze! Jest słaby, bo najdłużej wytrzymał tydzień, ale pobije swój rekord. Przytulanie jest dla słabeuszów, którzy całe życie będą wieść pośród podróbek!
W chmurach dostrzegł projekcję logo wiodącego producenta odzieży sportowej i uśmiechnął się. Miał obiecane, że na swoje urodziny dostanie dres z tegorocznej kolekcji. Jeszcze tylko miesiąc! Nie mógł się doczekać, kiedy będzie mógł rozszerzyć modlitwę o kolejną markę. Zaśmiał się i patrząc przed siebie pobiegł, nucąc popularne szlagiery reklamowe. Jak dobrze być dzieckiem!
Opanowanie Teda Simmonsa
1
Ted Simmons popchnął ciężką stalową żaluzję do góry, wyprostował się z widocznym wysiłkiem, wziął głęboki, szybki oddech, po czym wyszperanym w kieszeni kluczem otworzył drzwi. Czujnym, gospodarskim spojrzeniem obrzucił wnętrze i wyraźnie powiedział: „Śpiewak rad okapu dynamo anyżem”. Odczekał, aż umieszczona pod sufitem czujka błyśnie na zielono, by ― znów z niejakim trudem ― przy pomocy prostego mechanizmu wciągnąć osłony chroniące okna. Wsłuchiwał się przez chwilę w uspokajający poranny gwar ulicy, stojąc nieruchomo, z głową wyciągniętą jak u surykatki, aż zgarbił się i podszedł do lady.
Usiadł na drewnianym, niewygodnym krześle, przejechał dłońmi po twarzy, a następnie splótł je na piersiach i zamarł w bezruchu. Po kilku minutach potrząsnął głową. Wstał, klasnął głośno, po czym energicznie otworzył kasę fiskalną. Był to nowy model, niedawno zainstalowany, którym zastąpił niezawodną, kilkunastoletnią poprzedniczkę. Ten miał certyfikat rządowy i w czasie rzeczywistym, za pomocą sieci energetycznej, przesyłał informacje o dokonanych transakcjach do wymaganych prawem baz danych.
Wyciągnął ― zużytą może w połowie ― rolkę papieru, umieścił ją w szufladzie, rozpakował nową. Nie robił tego powoli, nie dałoby się go również posądzić o pośpiech, po prostu wykonywał tę czynność. Spodziewał się pewnych problemów, gdyż nie wymieniał jeszcze materiałów eksploatacyjnych w tym modelu, jednak po kilku nieudanych próbach zmarszczył czoło i spojrzał zdumiony na urządzenie.
― To nie może być przecież takie trudne ― bąknął do siebie zirytowany. Zaczął dokładnie oglądać mechanizm. Z boku maszyny znajdowała się niewielka naklejka, wyglądająca jak fragment instrukcji. Dotknął jej i cofnął się zaskoczony, bowiem ze znaczka na blat padła wiązka światła. Najpierw wyświetlono logo producenta, a potem proste menu.
― Hm, sprytne ― mruknął i ostrożnie postawił palec w miejscu, gdzie dostrzegł ikonkę rolki papieru. Faktycznie, zobaczył kilka slajdów podpowiadających jak dokonać wymiany, jednak ewidentnie brakowało paru kluczowych. Wyłączył i uruchomił ponownie urządzenie, raz jeszcze wywołał instrukcję. Bez zmian. Sprawdził pozostałe opcje, ale nie znalazł nic pomocnego.
Sięgnął po telefon i wybrał numer umieszczony małymi cyframi na naklejce z logo. Po kwadransie zmagań z automatyczną centralką uzyskał w końcu połączenie z żywym konsultantem. Uśmiechnięta młoda dziewczyna spojrzała na niego z sympatią.
― SiTech, czym mogę służyć?
― Nie mogę sobie poradzić z wymianą rolki papieru termicznego w tym nowym modelu kasy ― odparł. Wskazał ręką urządzenie.
― Czy mógłby pan skierować kamerę aparatu dokładnie na tabliczkę znamionową? Najlepiej z dystansu około piętnastu, dwudziestu centymetrów ― powiedziała spokojnym, przyjemnym głosem.
Spełnił jej prośbę, a po chwili usłyszał:
― Przykro mi, panie Simmons, ale nie mogę udzielić panu pomocy.
― Ale jak to? Kasa…
― Ustawa o zwalczaniu nieuczciwej konkurencji. Obok pańskiego sklepu znajduje się nowoczesna placówka sprzedaży, APOS, z którą jesteśmy powiązani kapitałowo, wszelka więc pomoc udzielana panu może zostać, i z pewnością zostanie, zinterpretowana jako wspieranie konkurencji.
― Przecież to absurd, wyprodukowane przez was urządzenie…
― Przykro mi, panie Simmons ― powiedziała cicho. Połączenie zostało przerwane.
Kilka razy szybko zamrugał. Przysiadł znów na niewygodnym krześle i wydawało się, że bezgłośnie rechocze.
Dzwonek w drzwiach wydał cichy, acz przenikliwy dźwięk, a nim wybrzmiał, Millicent Blunk, jego stała klientka, rozglądała się po wnętrzu.
Ted podniósł się. Wypracowanym przez lata, profesjonalnym tonem zagaił:
― Dawno pani nie było, a zawsze miło tu panią gościć. ― Wydawało się, że zupełnie nie zwraca uwagi na jej niemodny strój oraz torebkę ze śladami ręcznej, nieco nieudolnej naprawy.
Kobieta, wyraźnie uciekając spojrzeniem, powiedziała:
― Hm, dzień dobry… Miałam przyjść na początku tygodnia, ale spłata tej raty…
― Rozumiem ― odparł przyjaźnie. ― Proszę się nie martwić, coś wymyślimy, tak żebyśmy oboje byli zadowoleni.
Przez chwilę naradzali się cicho, jakby spiskowali, aż opuściła sklep przekonana, że wszystko w porządku, przecież każdy miewa problemy, na pewno będą tylko przejściowe. Żegnając się, sprawiała wrażenie rozluźnionej i zadowolonej.
― Choćby po to warto odwiedzić starego, dobrego Teda ― rozległ się jego głos. Był zmartwiony, liczył na wpłaty nielicznych wiernych klientów, ale rosła grupa osób przekładających spłatę. Myślał, a jego łysawa, owalna głowa wcale nie przypominała orzecha laskowego. Chociaż może nieznacznie ― szczególnie lewy profil.
2
Simmons rozejrzał się. Ruch uliczny nie był zbyt intensywny, główna fala drugiego porannego szczytu miała dopiero nastąpić. W oddali dostrzegł gromadzący się niemrawo niewielki tłum, widocznie miała mieć miejsce któraś ze sponsorowanych demonstracji. Uniósł rękę w geście powitania, a kilka osób, których nie był w stanie rozpoznać z tej odległości, odpowiedziało w ten sam sposób. Stanął na skraju obszaru Autonomicznego Punktu Obsługi Sprzedaży. Drgnął, gdy usłyszał dźwięk dzwonka, podobny do zainstalowanego w drzwiach swojego sklepu.
― Dzień dobry, panie Simmons ― rozległ się miły męski głos. Nie mógł zlokalizować źródła dźwięku.
― Hm, czy to prawda, że tylko ja słyszę ten komunikat?
― Przyzna pan, że ta technologia robi wrażenie, chociaż została opracowana jeszcze pod koniec dwudziestego wieku ― odparł automat sprzedażowy, wyspecjalizowana jednostka Sztucznej Inteligencji, popularnie obdarzana mianem SIM. ― Dzięki temu mogę obsługiwać jednocześnie dwudziestu dwóch klientów, do każdego podchodząc w sposób indywidualny, a przy tym bez zgiełku i w intymnej atmosferze. Czym mogę służyć?
― Zastanawiałem się nad zakupem drugiej kasy fiskalnej, model duże „f”, „c”, „g”, małe gov jedenaście, jednak doszły mnie słuchy o wadliwej pracy elementów transmisji papieru ze szpuli.
― Przecież kasa, którą pan nabył przed miesiącem, niemal sześćset siedemdziesiąt jeden godzin temu, w zupełności wystarczy do obsługi wolumenu sprzedaży pańskiego sklepu.
Ted oblizał spierzchnięte wargi, ponownie rozejrzał się szybkim, oszczędnym ruchem i odparł:
― Rozważam uruchomienie drugiego punktu, niewielkiej placówki w dobrej lokalizacji.
― Nie ma pan wystarczających środków, zaś pańskie przychody drastycznie spadły w ostatnim czasie ― odparł beznamiętnie SIM.
― Zamierzam wejść w spółkę z Robinem Rybow, skontaktowałem się z nim nawet w tej sprawie za pomocą tradycyjnej poczty. ― Poniekąd była to prawda. Jak co roku, przed Świętami wysłał życzenia do swojego starego kumpla. Była to pocztówka zapakowana w białą, grubą kopertę, miał więc nadzieję, że treść wiadomości zna tylko on i adresat.
― Rozumiem, panie Simmons. Pan Rybow jest zamożnym i powszechnie szanowanym obywatelem. Mogę więc pana uspokoić. ― Po tych słowach wyświetlony został trójwymiarowy schemat kasy. ― Proszę spojrzeć; oto mechanizm podający papier, składa się z minimalnej liczby elementów ruchomych ― obraz został powiększony, by dokładnie ukazać szczegóły wizualizacji ― wykonanych z bardzo trwałych materiałów. W rzeczy samej ten model zdobył wiele wyróżnień branżowych, jest dumą wytwarzających go zakładów, mających ponad dwustuletnie doświadczenie w projektowaniu sprzętu wspomagającego pracę biznesu.
― Proszę obrócić w moje lewo, o jakieś dziesięć stopni.
― Spełniam pana prośbę gorliwie. Czy ten przejrzysty schemat oraz zapewnienie o użyciu w procesie produkcji najlepszych materiałów rozwiały pana wątpliwości? Jeśli tak, mogę przedstawić korzystny plan ratalny. Oczywiście, jeśli wniesie pan całą kwotę od razu, może liczyć na znaczny upust.
― Tak… zastanowię się. Bardzo dziękuję za prezentację. Została przeprowadzona fachowo. Do widzenia.
― Dziękuję, panie Simmons, zapraszam ponownie ― odparł automat.
Wiekowy sprzedawca powrócił na swoje stanowisko pracy przygarbiony, ale lekko uśmiechnięty.
― Póki pamiętam ― mówił do siebie ― to szło tędy, a więc papier… ha. Zrobione. ― Powtórzył jeszcze kilkakrotnie procedurę wymieniania rolki, by ją lepiej zapamiętać i usiadł zamyślony.
3
Otoczony łupiną sklepu siedział przed monitorem komputera, bezmyślnie klikając w kolejne odnośniki. Ostatnio było to jego główne zajęcie. Wszędobylskie punkty APOS odebrały klientów okolicznym placówkom handlowym. Niektórzy już zwinęli interes, on jednak postanowił jeszcze poczekać. Miał nadzieję, że po pewnym czasie, kiedy już przestaną być ekscytującą nowinką, scena zostanie przetasowana, a on odnajdzie na niej swoje miejsce, w końcu od lat był częścią lokalnego rynku. Z drugiej strony obiektywnie musiał przyznać, że ciężko konkurować z tak mocnym przeciwnikiem. Praktycznie nieograniczony asortyment, dogodne plany spłat, no i te niesamowite SIM-y. Nie bez znaczenia była też rozległa baza wiedzy o upodobaniach i rzeczywistej sile nabywczej każdego klienta. Sam spędzał tam coraz więcej czasu, chociaż nic jeszcze nie kupił. Tłumaczył sobie, że to tylko w ramach poznawania taktyki konkurenta, w istocie jednak APOS przyciągał go jak miasto rudego spryciarza.
― Może czas zwinąć żagle, co o tym sądzisz, Ted, stary draniu? ― zapytał, zwracając się w szczególności do wspaniałego, wysokiej klasy analogowego zestawu audio.
Była to jego duma, najcenniejszy przedmiot w ofercie. Gdyby udało mu się sfinalizować transakcję sprzedaży, mógłby mieć jeszcze kilka miesięcy na przeczekanie. Zestaw ten, niemal zupełnie zrujnowany, nabył kiedyś na nielegalnej wyprzedaży garażowej i — w wolnym czasie ― doprowadził do pełnej sprawności. Znalazł zgodny z prawem sposób na wprowadzenie go do obrotu, a ostatnio wzbudził on zainteresowanie pewnego modnie i drogo ubranego młodzieńca, zapewne finansisty z centrum. Jednak czy na pewno miał ochotę pozbywać się tego cacka? Niekiedy nastawiał na nim którąś ze swoich cennych płyt gramofonowych, delektując się ciepłą, selektywną barwą dźwięku. Czy ten młodzik jest w stanie docenić taką jakość? Zapewne zestaw posłuży tylko do szpanu, stanie się zwykłym, acz efektownym elementem wyposażenia. „Nic z tego” ― postanowił. „Nie takie jest przeznaczenie tego dzieła sztuki”.
Powrócił do przeglądania sieci. Jego uwagę przykuło jedno z nazwisk na ekranie. Natknął się już na nie, ale nie mógł sobie przypomnieć, gdzie mogło to mieć miejsce.
― Hibacschi ― wycedził. ― Hibacschi kontra SiCorp ― przeczytał głośno tytuł. Zagłębił się w treść artykułu i poczuł, że rodzi się w nim jakaś ― jeszcze trudno uchwytna ― lecz był pewien, że istotna myśl.
― Do diaska! ― krzyknął nagle. ― A gdyby tak…
Przeszukał sieć w poszukiwaniu szczegółów sprawy, by jak zwykle otrzymać zupełnie sprzeczne informacje, zaproszenia do płatnych serwisów, gdzie kompetentni fachowcy za naprawdę niewielką opłatą i tak dalej, i tym podobne.
Podekscytowany zadzwonił do biblioteki publicznej, gdyż pamiętał, że kiedyś studenci prawa należący do jakiejś na wpół legalnej pozarządowej organizacji udzielali tam nieodpłatnie porad. Umówił się na pierwszy wolny termin ― za dwa tygodnie, całe dwadzieścia pięć minut tylko dla niego ― po czym zaczął chodzić po sklepie. Wydawał się jakby wyższy i szybszy niż jeszcze parę minut temu.
― To by było zacne ― mówił podniecony. ― Niezły kawał, nieprawdaż?
Wyjrzał na ulicę, nie dostrzegł żadnego ze swych stałych klientów, więc przekręcił wywieszkę na „Nim zagwiżdżesz będę z powrotem” i ruszył pod APOS. Obejrzał dokładnie szyld. Małe, charakterystyczne logo SiCorp zdobiło prawy dolny róg.
― Witam, panie Simmons ― przywitał go SIM. Jak zwykle wyświetlił mu reklamę kasy, jednak tym razem Ted nawet nie udawał, że jest zainteresowany zakupem.
― Pochwalony ― odparł. ― Mam pytanie natury technicznej: zauważyłem, że potwierdzeniem zawarcia transakcji u was jest zwykły, werbalny przekaz. Czy w opinii prawa jest to zupełnie pewne i czyste rozwiązanie? Czy tak zawartej umowy nie można zakwestionować?
― Ustawa Haidego-Miroko-Schneilla reguluję tę kwestię jednoznacznie. Tak zawarta umowa ― potwierdzona nagraniem audiowizualnym, wraz z zapisem fal mózgowych ― jest nie do podważenia, panie Simmons. W istocie znacznie ułatwia to zawieranie transakcji. Oczywiście należy zachować wymogi formalne, na przykład każdorazowo wygłoszona musi być stosowna formuła, co niekiedy irytuje stałych klientów.
― Ale tylko kupujący może zrezygnować? Ma na to bodajże osiem godzin?
― Tak, tylko jedna strona może, przy zachowaniu odpowiednich procedur i terminów, zrezygnować, przy czym nie ma takiej możliwości na przykład w przypadku zakupu artykułów szybko psujących się czy jednokrotnego użytku.
― Rozumiem. Ot, technika. ― Pokręcił głową ze zdumieniem. ― Dzięki, stary, spadam do mojej budy.
― Do widzenia, panie Simmons ― jak zwykle uprzejmie odpowiedział automat.
Ted wrócił do sklepu i na zwykłej kartce papieru, kopiowym ołówkiem, zaczął rozpisywać plan działania. Pisał tak niewyraźnie, że sam ledwo mógł siebie rozczytać.
4
Zajadał się passiflorą. Uwielbiał jej słodki, a jednak kwaskowaty smak. Naklejka głosiła, że owoc pochodzi z tak modnej teraz Afryki Subsaharyjskiej, jednak wiedział doskonale, że zebrano go gdzieś w Ameryce Południowej.
― To tam umieściłbym raj ― powiedział i wtedy dojrzał za szybą młodego człowieka, zainteresowanego uprzednio zakupem zestawu hi-fi. ― Niestety, pryszczu, taki amator nie zasłużył na to cudo, choćby dawał trzy dychy w ciężkich, srebrnych monetach ― wyszeptał, zasłaniając usta.
Rozległ się dźwięk dzwonka. Mężczyzna wszedł energicznie, wskazał palcem ― jakby była to lufa pistoletu ― interesujący go przedmiot i wypalił: