E-book
5.88
Sprzedawcy zamglonych krajobrazów

Bezpłatny fragment - Sprzedawcy zamglonych krajobrazów


Objętość:
166 str.
ISBN:
978-83-8189-552-1

Słowo od autora

Większość zaprezentowanych w niniejszym zbiorze prac pojawiło się w tej czy innej formie w różnych fanzinach, pokonkursowych wydawnictwach czy zagościło na stronach Sieci. Na skutek wartościowych porad wielu osób niektóre historie zostały przeredagowane, z odczuwalną korzyścią dla końcowego wyniku. Głęboki ukłon w stronę owych (nie zawsze cichych;) bohaterów

Za samą treść przedstawionych historii biorę pełną odpowiedzialność, z nadzieją, że śmiech czy płacz czytelnika wyzwoli się w zaplanowanych przeze mnie miejscach.

Autor

Opiekun

Urządzenie opadło na górujący nad stawem ciepławy pagórek. Wysłużone wirniki zatrzymały się gdy powyginany, osmalony kadłub osiadł na kamienistym gruncie. Wokół wodowały zmęczone ptaki, ruszając na poszukiwanie pożywienia. Maszyna przeskanowała działającymi urządzeniami okolicę. Nie wykryła zagrożenia, więc przeszła w tryb uśpienia. Niegdyś nieustannie czuwała nad bezpieczeństwem stada, teraz jednak nie mogła już sobie pozwolić na taki wydatek energetyczny.

Z wyglądu nie przypominała Anas platyrhynchos ― pospolitej niegdyś kaczki krzyżówki, jednak zgodnie z wolą swoich twórców już od wielu pokoleń przewodziła ich wędrówkom. Gromadziła dane o wszystkich osobnikach, przebytej drodze, kiedy zaszła potrzeba modyfikowała trasę migracji, a przyzwyczajone do jej odwiecznej obecności zwierzęta ufnie podążały za nią. Ostatnia duża zmiana marszruty miała miejsce dziesiątki lat temu, gdy czujnik promieniowania radioaktywnego nakazał zmianę kierunku. Po tym zdarzeniu co roku powtarzała się ta sama, z mozołem przebywana procesja.

W swojej pamięci zgromadziła olbrzymie ilości informacji, w tym ciągle zmieniającą się liczebność stada ― obecnie było to tylko pięć sztuk, najniższa dotychczasowa wartość. Rok temu epidemia przetrzebiła znacznie osłabione stworzenia, maszyna jednak nie miała czym leczyć ptaków, a zgłaszane drogą radiową wezwania o pomoc pozostawały bez odpowiedzi. Również od dawna nie było żadnej prośby o przekazanie danych, jak też też nie miał miejsca rokroczny niegdyś przegląd techniczny. Pomimo tego maszyna działała zgodnie z programem.

Banki pamięci zanotowały również moment, kiedy wyłączyła radar dalekiego zasięgu. Od wielu lat nie spotkała w powietrzu innych aparatów latających. Algorytm zastępujący maszynie rozsądek nakazał wyłączenie tego zasobożernego podzespołu.

Uśpiona trwała więc, a niemal zupełnie zniszczone ogniwa słoneczne próbowały czerpać energię z pokrytego pyłem nieba. Wypłowiała jak jej podopieczni tkwiła na posterunku, niczym oślepiony, osamotniony, mechaniczny cyklop.


Rankiem wydała z siebie dudniący dźwięk, nie przypominający już miękkiego kłe-kłe-kłe. Przyzwyczajone ptaki jednak wzbiły się na ten sygnał w powietrze. Zwierzęta kołowały, aż maszyna ociężale wzniosła się i wyznaczyła kierunek. Przybór czasu zmienił stado w sześć małych, drżących na tle wyszarzonych chmur punktów, by po chwili zetrzeć je z firmamentu.

Studnia

Wracał z pracy cichy i zrównoważony. Uspokojony rutyną podróży nie odczuwał potrzeby oglądania twarzy współpasażerów. Kiwali się we wspólnym rytmie, narzuconym przez pojazd i właściwie nie czuł nic ― złości, zwątpienia, nadziei, ciekawości. Zdawał się wyszarzały, niemal nieobecny. Nawet jego twarz nie odbijała się w ekranie monitora, na którym wyświetlane były reklamy. Cały pojazd wypełniony był tymi urządzeniami, większość z nich była aktywna. Tylko bardzo nielicznych stać było na wniesienie opłaty, która zwalniała z obowiązku śledzenia komercyjnych spotów, przeplatanych rządowymi ogłoszeniami. On do tych szczęśliwców nie należał. Nie wydawało się jednak, że go to martwi ― przyjmował to obojętnie. W zasadzie wydawało się, że kuszenie go reklamami nie ma żadnego sensu ― to jakby próbować przekupić dziecko obligacjami. Jednak ekrany towarzyszyły mu na każdym kroku, monotonnym zawodzeniem wypełniając każdą chwilę.

Przy jego miejscu zapaliła się czerwona dioda, więc karnie wysiadł. Dopiero na przystanku uświadomił sobie ― wtorek, pora więc na wizytę w Rządowym Centrum Ukojenia. Nazywano go „Mleczarnią”, nie pamiętał jednak czemu, nie znał nawet znaczenia tego wyrazu. Ruszył więc ku błękitnemu gmachowi, krokiem ani szybszym, ani wolniejszym, niż gdy szedł do stołówki. Trzecie piętro, pokój 3243, wyprasowana pościel, standardowe wyposażenie. Dopiero po przekroczeniu progu poczuł… potrzebę. Uwolniona żądza nakazała mu gwałtownie zrzucić ubranie, rozpocząć akt. Prawie szczytował, gdy nagle całe podniecenie opadło, gwałtowne ruchy straciły sens. Osowiały zsunął się z Certyfikowanego Automatu Miłości.

― Zgodnie z Umową Rządową, Usługi Komunalne, paragraf jeden zero trzy, podpunkt dziewięć a nie może Pan-Pani wnieść skargi ― wyrecytowało urządzenie.

Było mu to obojętne, ale zapytał, powoli i wyraźnie:

― Podaj uzasadnienie, tryb alfa dwa.

― Spadek napięcia seksualnego nie był spowodowany dysfunkcją mojego mechanizmu, ani okolicznościami zawinionymi przez nasze przedsiębiorstwo.

― Co więc się stało?

― Pański Osobisty Chip A-Ż wpłynął na libido, patrz: przewodnictwo dopaminergiczne. Klepsydra pełna, proszę opuścić pomieszczenie.


Ubrał się i ruszył do domu. Nawet słowo „dom” nie kojarzyło mu się z niczym. Jednak… coś było nie tak. Inaczej niż zwykle. Zaszła jakaś drobna, niedostrzegalna niemal, lecz ważna zmiana. Jakby pojedyncze ziarnko piasku przechyliło jakąś odległą szalę, lub wygięła się soczewka. Fatum już uwijało się w pobliżu, lizało jego cień…


Rozmyślał niespiesznie ― działam tylko na poziomie intelektualnym, nie emocjonalnym. Nie wzruszam się, nie potrzebuję, nie chronię niczego. Nawet ten incydent w „Mleczarni” nie spowodował mojej reakcji. Gdzie jest więc ta wartość dodatnia, żeby odróżnić mnie, od ― dajmy na to, siedemdziesięciu czterech kilogramów myślącego żelu? Małpy wciskającej przycisk dla banana? Chip A-Ż… dawno nie słyszał tej nazwy. Z zakątków pamięci wypływały jakieś strzępy wspomnień. Wcale nie chip, nazwa to jakaś zaszłość. Oficjalnie jakieś bioukłady, sterujące… nie sterujące, wspomagające… coś związanego z walką z chorobami? Medycyną? Ukradkowe rozmowy rodziców… Dawno ich nie wspominał, nie mógł sobie przypomnieć twarzy matki. Ojciec, czy miał brodę? Co się z nimi stało? Jakby dokonał skoku w czasie ― miał rodziców ― nie miał ich, zero-jedynkowa logika. Nic pomiędzy. Żadnych pamiątek, ostatnie kilkanaście lat można by opisać jednym zdaniem: „Po powrocie z pracy, wybieram się do pracy”.

Zmieściło by się na paznokciu dużego palca. Całe życie spisane na drobnej, zasuszonej relikwii. Ani powód do zmartwienia, ani do radości. Emocjonalnie wypłaszczona linia, idealny poziom.


Nie ciekawiło go to wcale, lecz postanowił przemóc bezwład i ustalić, czym jest A-Ż. Usiadł więc przed terminalem/zwierciadłem/kamerą.

― Podaj historię Chipu A-Ż ― przerwał komputerowi wyświetlanie reklam.

― Pytanie niezrozumiałe. Proszę wypełnić ankietę.

Niemal bez udziału świadomości udzielał odpowiedzi na zadawane pytania. Jak zwykle dotyczyły oglądanych reklam i spotów. Potem jednak powrócił, choć bez motywacji, do poszukiwań.

― Rozwiń skrót A-Ż.

― Pytanie niezrozumiałe.

Spróbował inaczej.

― Gdzie, standardowo, w ciele człowieka, umieszcza się Chip A-Ż?

― Informacja zastrzeżona.

Ekran sam zamienił się w lustro, nie spotkało go to wcześniej. Spróbował ponownie uruchomić komputer, ale bez skutku. Nawet reklamy nie były wyświetlane. Zmusił się jeszcze, żeby do swojego odbicia powiedzieć:

― Mam to w dupie.

Wyszło nieprzekonywająco. Spróbował wykonać kilka grymasów, ale nie umiał rozpoznać radości, smutku na swojej twarzy. Zaczął codzienną krzątaninę, jutro do pracy.


Jak zwykle nie pamiętał żadnego snu. Czy śnił jeszcze? Udał się do łazienki, ale nie było wody. Jakaś grubsza awaria, pomyślał. Lodówka też nie dawała się otworzyć.

― Stan konta dodatni ― powiedział do urządzenia.

Bez reakcji.

Udał się do komputera, ale na ekranie wyświetlał się tylko statyczny napis:

PROSZĘ CZEKAĆ NA PRZY

„Przy” co? Przybycie? Przyjazd? Przy rożnie? Czym u licha jest „rożno”? W ciszę mieszkania pamięć wyrzucała coraz więcej pojęć, zdarzeń z przeszłości.

Bezosobowo oglądał swoje poczynania, jakby był tylko widzem. Patrzył, jak mała, papierowa figurka próbuje otworzyć drzwi, zmaga się z wyposażeniem mieszkania. Wszystko nieczynne.


O co chodzi? Nie mógł nawet skontaktować się z przełożonym, albo zarządcą budynku. Pozostało czekać, usiadł więc spokojnie. A potem przypomniał sobie o małej, zakurzonej paczce, wciśniętej w kąt kuchennej półki. Butelka, okulary, kredka, dziecięce rysunki. Oglądał te przedmioty przez jakiś czas. Świat zewnętrzny wciąż nie interweniował, więc na odwrotnej stronie rachunku za grawitację zaczął spisywać:

Niecodzienne wczorajsze zdarzenia:

* wizyta w Mleczarni, Chip A-Ż przerywa seans

* komputer nie odpowiada, pytanie Chip A-Ż

Chip… Zaraz, komputer nie odpowiedział dopiero na pytanie GDZIE jest umiejscowiony, a potem… A potem powiedziałem: mam to w dupie. Do jakich to prowadzi wniosków? Że powiedzieć ― mam w odbycie A-Ż chip ― wyłącza wszystkie sprzęty domowe? Jak jakieś… „magiczne zaklęcie”. Kto go uczył takich powiedzonek? Dziadek, jego dziadek. No przecież, kiedyś tak obecny w jego życiu. Rodzice wydawali się tacy jednakowi, a on ― jakby raz mniejszy, raz większy. Jego brodata, pomarszczona twarz tańczyła. Miewał „humory”, a niekiedy… Czasami wracał „narąbany”, śpiewał piosenki albo wygrażał pięściami w stronę monitora, co nie podobało się matce. Wydawał się taki prawdziwy, żywy. Inni stanowili tylko blade tło. Gdzie jest teraz? Gdzie rodzice? Dlaczego nic nie czuję? Czym tak naprawdę jest Chip A-Ż? Po co zostałem odizolowany, gdy chciałem się czegoś o nim dowiedzieć?

Skoro dziadek tak się zmieniał pod wpływem alkoholu, może i ja spróbuję? Odkorkował starą, zakurzoną flaszkę. Mój pierwszy, dzisiejszy posiłek dedykuję bogom… wieżowca. Niestety, nie znał żadnego… „zabobonu” ani „kwiecistego toastu”. Strasznie ubogi u mnie słownik, pomyślał i po prostu wypił.


Czuł euforię, moc. Mógł dokonać wszystkiego i wszystko wydawało się proste. Wstał, by zburzyć ścianę i na łóżku polecieć do samego prezydenta, ale nogi… Uderzył się w głowę, leżał na podłodze, za oknem wieczór wypełniał niebo. Wydawało mu się, że sznur ptaków, prowadzonych przez lśniącą, kolorową maszynę rozciął różowo-niebieskawą kopułę na pół. Uciekajcie! ― krzyczał ― prowadzi was Judasz! Jesteście ślepe? Przecież macie skrzydła! Szlochał…

Zasnął.


Śniło mu się, że jest uwięziony w ciemnej, okrągłej, kamiennej dziurze, wypełnionej wodą. Ściany spływały wilgocią, jego oddech zmieniał się w obłoki pary. W oddali, w górze, jaśniał mały okrąg światła. Krzyczał o ratunek, aż ujrzał sylwetki ludzi. Wtedy, zamiast radości, poczuł irracjonalny strach. Tamci zakryli otwór i zapadła całkowita ciemność.


Obudził się słaby, znowu wyprany z uczuć. Teraz jednak poczuł brak: pustkę, która nie zostanie już wypełniona. Jak w pękniętym starym, glinianym dzbanie. Pamiętał wczorajszą huśtawkę nastrojów, szybko odbytą przejażdżkę. Z roziskrzonego, słonecznego szczytu tęczy aż na odległy, wypełniony czernią i wonią rozkładu jej koniec. Powinienem odczuwać żal, złość ― pomyślał. Zaczął krzyczeć ― i stracił świadomość.


Wziął zamach butelką, by cisnąć nią w komputer, ale zemdlał.


Po przebudzeniu, uparty jak mrówka, raz jeszcze sięgnął po pustą butelkę, by znowu zemdleć.


Zrozumiał, że nie będzie żadnego ratunku. Drżały mu ręce, ledwo się uniósł. To już niedługo. Resztką sił wysprzątał mieszkanie. Potem…

Swoją dziecięcą kredką namalował na lodówce ― najlepiej jak umiał ― kwiat, i dopisał:

Kocham Cię

jak kania dżdżu

To dla nowego lokatora. Był bardzo senny.

Testament

No i rozmontowali my te cacko. Śmielim się z tych profesorków, co to robiły zdjęcia i te różne promienie, że niby to rozebrać się tego nie da. I że z tym ostrożnie trza, że może jakie diabły w tym siedzą, czy tam inne atomy. No racja, Jankowi palca odebrało, ale to pierwszy raz mu się taka przygoda przytrafiła? W zaprzeszłe Andrzejki, jak te race co to studenty przywiozły zaświecił, dwa mu urwało, to się i cieszył jeszcze, bo ZUS groszem sypnął. No to, jak my zdjęli te pokrywkę, to się profesory tak ucieszyły, że nagrody chcieli dawać, wozić jak jaką świnię włochatą po świecie, że niby my dla całej ludzkości tyle dobrego zrobili. Jak święte jakie. Ale Janek, bez palców prawie, ale szpryciarz, dobrze to wszystko wykombinował. Żeby nikomu nie mówić, w klatkach żadnych nie obwozić, pokazywać, my proste ludzie, słów naukowych nienauczone. Żeby nam tylko po buteleczce trunków najlepszych dać, co by popróbował człowiek i tych lepszych. To się profesory jeszcze i bardziej ucieszyły. No i poprzywozili nam. Dwie skrzynki, ze świata całego, a każda butelczyna inna. I kwaśne wina, że niby szykowne, i ryżówkę, a jeden nawet trochę księżycówki, że niby to łyżki jakie, czy co, że mocno warte, ale przecież człowiek od razu wyczuje samopała.


A skąd niby u nas we wsi to ustrojstwo się wzięło? Że blaga?! Przewozili z miasta do miasta, a u nas szosa dziurawa, to im się rozpierniczyło to monstrum, co to targali te ufoludkowe cuda. A że i zasięgu nie ma, to pomagalim im ruszyć i tak jakoś wyszło. Że frajery my? Że grosza trza było brać? Oj, głupi ty, głupi ty jeszcze synku, z dyplomami, a fajfus dymany. Toć mówiłem, że Janek szpryciarz i mędrek, i od tych profesorków lepszy. Bo przecież, jak to cudo otworzył, to nie wszystko im oddał. No i teraz mamy jak w raju, a z księdza opowieści to i lepiej pewnie. Rybki łowim, w karty przytnie człowiek, a do sklepu po berbeluche ganiać nie trzeba. Bo mamy te dwie skrzyneczki od profesorków i to ustrojstwo marsjańskie. Jak my buteleczkę wyciągamy, to tam od razu nowa się pojawia. Że ryplikator? Synek, może i tak. Tylko jedną prośbę mam, bo twoje to będzie, ino ja z naszej braci dziecka się dochował. Żebyś tego ryplikatora wziął, ale dopiero jak my wszystkie już będziem pochowane. No, a teraz pakuj kijki, na rybki pójdziemy.

Bobby idzie do szkoły

Bobby przebudził się i leniwie przewrócił na drugi bok. Nagle gwałtownie wyskoczył z łóżka. Modlitwa!

― Świętny producencie łóżka, dzięki ci!

― Wytwórcy materaca (z korekcją wad postawy oraz opatentowanym systemem nocnej opieki), obleczonego niegniotącą się tkaniną w niepowtarzalny, starannie zaprojektowany wzór, dzięki wam!

― Wiodący przedstawicielu branży energetycznej, dbający o komfort mego snu, tyś skałą!

Gorliwie odmawiał litanię, na końcu wymieniając producentów wyposażenia pokoju. Dzisiaj wybrał kolejność alfabetyczną. Pod koniec chyba się pomylił, więc raz jeszcze starannie wymówił wszystkie nazwy, starając się nie wyróżniać żadnej z nich. Bogowie są zazdrośni! Ukradkiem rozejrzał się, wypatrując małych owadów, do których mogła być przyczepiona kamera. Miał nadzieję, że modlitwa trafi do któregoś Zgromadzenia Najwyższych Marketingowców wspieranych uświęconymi technologiami Big Data. Mógłby wtedy liczyć na ba-je-czne bonusy w zajmujących cały wolny czas grach!

Przy płatkach śniadaniowych najpierw wyliczył właścicieli praw autorskich do modyfikacji genetycznych zbóż, dzięki którym posiłek zapewniał zbilansowaną dawkę mikroelementów, konieczną do prawidłowego rozwoju młodego organizmu. Potem wyrecytował z pamięci wszystkie fabryki błogosławionych słodzików, stanowiących wagowo ponad osiemdziesiąt procent produktu. Był z siebie dumny. Nie każdy to potrafi!

Zamarł. Przegapił małą kartkę papieru. Wiadomość od mamy! „Ogłoszono, że LOX-DIRC uzyskał sądowo prawo do nazwy Bóg Kreator. Pewnie zapędzą zrobią wam w szkole akademię, ubierz się odpowiednio. Buziaczki”. Starał sobie przypomnieć jak często wymówił dzisiaj nazwę „LOX-DIRC“ oraz wszystkich należących do niego marek. Otworzył okno, mając nadzieję, że podmuch wiatru zaniesie jego mantrę do megafirmy, świętującej wygraną w wieloletnim sporze. Czy to wyrok prawomocny? I czy któraś ze zdradzieckich wrogich korporacji sprytnymi zabiegami prawniczymi nie doprowadzi do wznowienia procesu?

Wiążąc sznurowadła trzykrotnie wymienił producenta obuwia. Miał zamiar przed wyjściem przytulić się do śpiącej po nocnej zmianie mamy, ale ze ściągniętą twarzą zamknął za sobą drzwi domu. Przecież za to są punkty karne w każdej znanej mu grze! Jest słaby, bo najdłużej wytrzymał tydzień, ale pobije swój rekord. Przytulanie jest dla słabeuszów, którzy całe życie będą wieść pośród podróbek!

W chmurach dostrzegł projekcję logo wiodącego producenta odzieży sportowej i uśmiechnął się. Miał obiecane, że na swoje urodziny dostanie dres z tegorocznej kolekcji. Jeszcze tylko miesiąc! Nie mógł się doczekać, kiedy będzie mógł rozszerzyć modlitwę o kolejną markę. Zaśmiał się i patrząc przed siebie pobiegł, nucąc popularne szlagiery reklamowe. Jak dobrze być dzieckiem!

Opanowanie Teda Simmonsa

1

Ted Simmons popchnął ciężką stalową żaluzję do góry, wyprostował się z widocznym wysiłkiem, wziął głęboki, szybki oddech, po czym wyszperanym w kieszeni kluczem otworzył drzwi. Czujnym, gospodarskim spojrzeniem obrzucił wnętrze i wyraźnie powiedział: „Śpiewak rad okapu dynamo anyżem”. Odczekał, aż umieszczona pod sufitem czujka błyśnie na zielono, by ― znów z niejakim trudem ― przy pomocy prostego mechanizmu wciągnąć osłony chroniące okna. Wsłuchiwał się przez chwilę w uspokajający poranny gwar ulicy, stojąc nieruchomo, z głową wyciągniętą jak u surykatki, aż zgarbił się i podszedł do lady.

Usiadł na drewnianym, niewygodnym krześle, przejechał dłońmi po twarzy, a następnie splótł je na piersiach i zamarł w bezruchu. Po kilku minutach potrząsnął głową. Wstał, klasnął głośno, po czym energicznie otworzył kasę fiskalną. Był to nowy model, niedawno zainstalowany, którym zastąpił niezawodną, kilkunastoletnią poprzedniczkę. Ten miał certyfikat rządowy i w czasie rzeczywistym, za pomocą sieci energetycznej, przesyłał informacje o dokonanych transakcjach do wymaganych prawem baz danych.

Wyciągnął ― zużytą może w połowie ― rolkę papieru, umieścił ją w szufladzie, rozpakował nową. Nie robił tego powoli, nie dałoby się go również posądzić o pośpiech, po prostu wykonywał tę czynność. Spodziewał się pewnych problemów, gdyż nie wymieniał jeszcze materiałów eksploatacyjnych w tym modelu, jednak po kilku nieudanych próbach zmarszczył czoło i spojrzał zdumiony na urządzenie.

― To nie może być przecież takie trudne ― bąknął do siebie zirytowany. Zaczął dokładnie oglądać mechanizm. Z boku maszyny znajdowała się niewielka naklejka, wyglądająca jak fragment instrukcji. Dotknął jej i cofnął się zaskoczony, bowiem ze znaczka na blat padła wiązka światła. Najpierw wyświetlono logo producenta, a potem proste menu.

― Hm, sprytne ― mruknął i ostrożnie postawił palec w miejscu, gdzie dostrzegł ikonkę rolki papieru. Faktycznie, zobaczył kilka slajdów podpowiadających jak dokonać wymiany, jednak ewidentnie brakowało paru kluczowych. Wyłączył i uruchomił ponownie urządzenie, raz jeszcze wywołał instrukcję. Bez zmian. Sprawdził pozostałe opcje, ale nie znalazł nic pomocnego.

Sięgnął po telefon i wybrał numer umieszczony małymi cyframi na naklejce z logo. Po kwadransie zmagań z automatyczną centralką uzyskał w końcu połączenie z żywym konsultantem. Uśmiechnięta młoda dziewczyna spojrzała na niego z sympatią.

― SiTech, czym mogę służyć?

― Nie mogę sobie poradzić z wymianą rolki papieru termicznego w tym nowym modelu kasy ― odparł. Wskazał ręką urządzenie.

― Czy mógłby pan skierować kamerę aparatu dokładnie na tabliczkę znamionową? Najlepiej z dystansu około piętnastu, dwudziestu centymetrów ― powiedziała spokojnym, przyjemnym głosem.

Spełnił jej prośbę, a po chwili usłyszał:

― Przykro mi, panie Simmons, ale nie mogę udzielić panu pomocy.

― Ale jak to? Kasa…

― Ustawa o zwalczaniu nieuczciwej konkurencji. Obok pańskiego sklepu znajduje się nowoczesna placówka sprzedaży, APOS, z którą jesteśmy powiązani kapitałowo, wszelka więc pomoc udzielana panu może zostać, i z pewnością zostanie, zinterpretowana jako wspieranie konkurencji.

― Przecież to absurd, wyprodukowane przez was urządzenie…

― Przykro mi, panie Simmons ― powiedziała cicho. Połączenie zostało przerwane.

Kilka razy szybko zamrugał. Przysiadł znów na niewygodnym krześle i wydawało się, że bezgłośnie rechocze.

Dzwonek w drzwiach wydał cichy, acz przenikliwy dźwięk, a nim wybrzmiał, Millicent Blunk, jego stała klientka, rozglądała się po wnętrzu.

Ted podniósł się. Wypracowanym przez lata, profesjonalnym tonem zagaił:

― Dawno pani nie było, a zawsze miło tu panią gościć. ― Wydawało się, że zupełnie nie zwraca uwagi na jej niemodny strój oraz torebkę ze śladami ręcznej, nieco nieudolnej naprawy.

Kobieta, wyraźnie uciekając spojrzeniem, powiedziała:

― Hm, dzień dobry… Miałam przyjść na początku tygodnia, ale spłata tej raty…

― Rozumiem ― odparł przyjaźnie. ― Proszę się nie martwić, coś wymyślimy, tak żebyśmy oboje byli zadowoleni.

Przez chwilę naradzali się cicho, jakby spiskowali, aż opuściła sklep przekonana, że wszystko w porządku, przecież każdy miewa problemy, na pewno będą tylko przejściowe. Żegnając się, sprawiała wrażenie rozluźnionej i zadowolonej.

― Choćby po to warto odwiedzić starego, dobrego Teda ― rozległ się jego głos. Był zmartwiony, liczył na wpłaty nielicznych wiernych klientów, ale rosła grupa osób przekładających spłatę. Myślał, a jego łysawa, owalna głowa wcale nie przypominała orzecha laskowego. Chociaż może nieznacznie ― szczególnie lewy profil.

2

Simmons rozejrzał się. Ruch uliczny nie był zbyt intensywny, główna fala drugiego porannego szczytu miała dopiero nastąpić. W oddali dostrzegł gromadzący się niemrawo niewielki tłum, widocznie miała mieć miejsce któraś ze sponsorowanych demonstracji. Uniósł rękę w geście powitania, a kilka osób, których nie był w stanie rozpoznać z tej odległości, odpowiedziało w ten sam sposób. Stanął na skraju obszaru Autonomicznego Punktu Obsługi Sprzedaży. Drgnął, gdy usłyszał dźwięk dzwonka, podobny do zainstalowanego w drzwiach swojego sklepu.

― Dzień dobry, panie Simmons ― rozległ się miły męski głos. Nie mógł zlokalizować źródła dźwięku.

― Hm, czy to prawda, że tylko ja słyszę ten komunikat?

― Przyzna pan, że ta technologia robi wrażenie, chociaż została opracowana jeszcze pod koniec dwudziestego wieku ― odparł automat sprzedażowy, wyspecjalizowana jednostka Sztucznej Inteligencji, popularnie obdarzana mianem SIM. ― Dzięki temu mogę obsługiwać jednocześnie dwudziestu dwóch klientów, do każdego podchodząc w sposób indywidualny, a przy tym bez zgiełku i w intymnej atmosferze. Czym mogę służyć?

― Zastanawiałem się nad zakupem drugiej kasy fiskalnej, model duże „f”, „c”, „g”, małe gov jedenaście, jednak doszły mnie słuchy o wadliwej pracy elementów transmisji papieru ze szpuli.

― Przecież kasa, którą pan nabył przed miesiącem, niemal sześćset siedemdziesiąt jeden godzin temu, w zupełności wystarczy do obsługi wolumenu sprzedaży pańskiego sklepu.

Ted oblizał spierzchnięte wargi, ponownie rozejrzał się szybkim, oszczędnym ruchem i odparł:

― Rozważam uruchomienie drugiego punktu, niewielkiej placówki w dobrej lokalizacji.

― Nie ma pan wystarczających środków, zaś pańskie przychody drastycznie spadły w ostatnim czasie ― odparł beznamiętnie SIM.

― Zamierzam wejść w spółkę z Robinem Rybow, skontaktowałem się z nim nawet w tej sprawie za pomocą tradycyjnej poczty. ― Poniekąd była to prawda. Jak co roku, przed Świętami wysłał życzenia do swojego starego kumpla. Była to pocztówka zapakowana w białą, grubą kopertę, miał więc nadzieję, że treść wiadomości zna tylko on i adresat.

― Rozumiem, panie Simmons. Pan Rybow jest zamożnym i powszechnie szanowanym obywatelem. Mogę więc pana uspokoić. ― Po tych słowach wyświetlony został trójwymiarowy schemat kasy. ― Proszę spojrzeć; oto mechanizm podający papier, składa się z minimalnej liczby elementów ruchomych ― obraz został powiększony, by dokładnie ukazać szczegóły wizualizacji ― wykonanych z bardzo trwałych materiałów. W rzeczy samej ten model zdobył wiele wyróżnień branżowych, jest dumą wytwarzających go zakładów, mających ponad dwustuletnie doświadczenie w projektowaniu sprzętu wspomagającego pracę biznesu.

― Proszę obrócić w moje lewo, o jakieś dziesięć stopni.

― Spełniam pana prośbę gorliwie. Czy ten przejrzysty schemat oraz zapewnienie o użyciu w procesie produkcji najlepszych materiałów rozwiały pana wątpliwości? Jeśli tak, mogę przedstawić korzystny plan ratalny. Oczywiście, jeśli wniesie pan całą kwotę od razu, może liczyć na znaczny upust.

― Tak… zastanowię się. Bardzo dziękuję za prezentację. Została przeprowadzona fachowo. Do widzenia.

― Dziękuję, panie Simmons, zapraszam ponownie ― odparł automat.

Wiekowy sprzedawca powrócił na swoje stanowisko pracy przygarbiony, ale lekko uśmiechnięty.

― Póki pamiętam ― mówił do siebie ― to szło tędy, a więc papier… ha. Zrobione. ― Powtórzył jeszcze kilkakrotnie procedurę wymieniania rolki, by ją lepiej zapamiętać i usiadł zamyślony.

3

Otoczony łupiną sklepu siedział przed monitorem komputera, bezmyślnie klikając w kolejne odnośniki. Ostatnio było to jego główne zajęcie. Wszędobylskie punkty APOS odebrały klientów okolicznym placówkom handlowym. Niektórzy już zwinęli interes, on jednak postanowił jeszcze poczekać. Miał nadzieję, że po pewnym czasie, kiedy już przestaną być ekscytującą nowinką, scena zostanie przetasowana, a on odnajdzie na niej swoje miejsce, w końcu od lat był częścią lokalnego rynku. Z drugiej strony obiektywnie musiał przyznać, że ciężko konkurować z tak mocnym przeciwnikiem. Praktycznie nieograniczony asortyment, dogodne plany spłat, no i te niesamowite SIM-y. Nie bez znaczenia była też rozległa baza wiedzy o upodobaniach i rzeczywistej sile nabywczej każdego klienta. Sam spędzał tam coraz więcej czasu, chociaż nic jeszcze nie kupił. Tłumaczył sobie, że to tylko w ramach poznawania taktyki konkurenta, w istocie jednak APOS przyciągał go jak miasto rudego spryciarza.

― Może czas zwinąć żagle, co o tym sądzisz, Ted, stary draniu? ― zapytał, zwracając się w szczególności do wspaniałego, wysokiej klasy analogowego zestawu audio.

Była to jego duma, najcenniejszy przedmiot w ofercie. Gdyby udało mu się sfinalizować transakcję sprzedaży, mógłby mieć jeszcze kilka miesięcy na przeczekanie. Zestaw ten, niemal zupełnie zrujnowany, nabył kiedyś na nielegalnej wyprzedaży garażowej i — w wolnym czasie ― doprowadził do pełnej sprawności. Znalazł zgodny z prawem sposób na wprowadzenie go do obrotu, a ostatnio wzbudził on zainteresowanie pewnego modnie i drogo ubranego młodzieńca, zapewne finansisty z centrum. Jednak czy na pewno miał ochotę pozbywać się tego cacka? Niekiedy nastawiał na nim którąś ze swoich cennych płyt gramofonowych, delektując się ciepłą, selektywną barwą dźwięku. Czy ten młodzik jest w stanie docenić taką jakość? Zapewne zestaw posłuży tylko do szpanu, stanie się zwykłym, acz efektownym elementem wyposażenia. „Nic z tego” ― postanowił. „Nie takie jest przeznaczenie tego dzieła sztuki”.

Powrócił do przeglądania sieci. Jego uwagę przykuło jedno z nazwisk na ekranie. Natknął się już na nie, ale nie mógł sobie przypomnieć, gdzie mogło to mieć miejsce.

― Hibacschi ― wycedził. ― Hibacschi kontra SiCorp ― przeczytał głośno tytuł. Zagłębił się w treść artykułu i poczuł, że rodzi się w nim jakaś ― jeszcze trudno uchwytna ― lecz był pewien, że istotna myśl.

― Do diaska! ― krzyknął nagle. ― A gdyby tak…

Przeszukał sieć w poszukiwaniu szczegółów sprawy, by jak zwykle otrzymać zupełnie sprzeczne informacje, zaproszenia do płatnych serwisów, gdzie kompetentni fachowcy za naprawdę niewielką opłatą i tak dalej, i tym podobne.

Podekscytowany zadzwonił do biblioteki publicznej, gdyż pamiętał, że kiedyś studenci prawa należący do jakiejś na wpół legalnej pozarządowej organizacji udzielali tam nieodpłatnie porad. Umówił się na pierwszy wolny termin ― za dwa tygodnie, całe dwadzieścia pięć minut tylko dla niego ― po czym zaczął chodzić po sklepie. Wydawał się jakby wyższy i szybszy niż jeszcze parę minut temu.

― To by było zacne ― mówił podniecony. ― Niezły kawał, nieprawdaż?

Wyjrzał na ulicę, nie dostrzegł żadnego ze swych stałych klientów, więc przekręcił wywieszkę na „Nim zagwiżdżesz będę z powrotem” i ruszył pod APOS. Obejrzał dokładnie szyld. Małe, charakterystyczne logo SiCorp zdobiło prawy dolny róg.


― Witam, panie Simmons ― przywitał go SIM. Jak zwykle wyświetlił mu reklamę kasy, jednak tym razem Ted nawet nie udawał, że jest zainteresowany zakupem.

― Pochwalony ― odparł. ― Mam pytanie natury technicznej: zauważyłem, że potwierdzeniem zawarcia transakcji u was jest zwykły, werbalny przekaz. Czy w opinii prawa jest to zupełnie pewne i czyste rozwiązanie? Czy tak zawartej umowy nie można zakwestionować?

― Ustawa Haidego-Miroko-Schneilla reguluję tę kwestię jednoznacznie. Tak zawarta umowa ― potwierdzona nagraniem audiowizualnym, wraz z zapisem fal mózgowych ― jest nie do podważenia, panie Simmons. W istocie znacznie ułatwia to zawieranie transakcji. Oczywiście należy zachować wymogi formalne, na przykład każdorazowo wygłoszona musi być stosowna formuła, co niekiedy irytuje stałych klientów.

― Ale tylko kupujący może zrezygnować? Ma na to bodajże osiem godzin?

― Tak, tylko jedna strona może, przy zachowaniu odpowiednich procedur i terminów, zrezygnować, przy czym nie ma takiej możliwości na przykład w przypadku zakupu artykułów szybko psujących się czy jednokrotnego użytku.

― Rozumiem. Ot, technika. ― Pokręcił głową ze zdumieniem. ― Dzięki, stary, spadam do mojej budy.

― Do widzenia, panie Simmons ― jak zwykle uprzejmie odpowiedział automat.

Ted wrócił do sklepu i na zwykłej kartce papieru, kopiowym ołówkiem, zaczął rozpisywać plan działania. Pisał tak niewyraźnie, że sam ledwo mógł siebie rozczytać.

4

Zajadał się passiflorą. Uwielbiał jej słodki, a jednak kwaskowaty smak. Naklejka głosiła, że owoc pochodzi z tak modnej teraz Afryki Subsaharyjskiej, jednak wiedział doskonale, że zebrano go gdzieś w Ameryce Południowej.

― To tam umieściłbym raj ― powiedział i wtedy dojrzał za szybą młodego człowieka, zainteresowanego uprzednio zakupem zestawu hi-fi. ― Niestety, pryszczu, taki amator nie zasłużył na to cudo, choćby dawał trzy dychy w ciężkich, srebrnych monetach ― wyszeptał, zasłaniając usta.

Rozległ się dźwięk dzwonka. Mężczyzna wszedł energicznie, wskazał palcem ― jakby była to lufa pistoletu ― interesujący go przedmiot i wypalił:

― Biorę! Nie musi pan pakować! Wrzucimy to do mojego luksusowego spalinowca. Zaparkowałem przed sklepem.

― Ma pan na myśli ten niesamowity zestaw hi-fi? ― upewnił się Ted.

― Mam na myśli ten niesamowity zestaw hi-fi. ― Przy słowie „niesamowity” młodzieniec tak dobrał akcent, że można by pomyśleć, iż z premedytacją wypowiedział je lekceważąco, jednak równie dobrze można by dojść do wniosku, że tego nie uczynił.

Sprzedawca już otwierał usta, by udzielić odpowiedzi, gdy dzwonek u drzwi zabrzmiał ponownie.

― Gdzie to jest?! I co to jest?! Dzień dobry! To musi być ON! Fantastyczny! Z prawdziwym wzmacniaczem lampowym? Ręcznie nawijanymi transformatorami? ― Wszystkie zdania padły z ust ubranej w staroświeckiego kroju sukienkę w kwiaty dziewczyny z wielką, lśniącą pacyfką na szyi. ― Jechałam za nim jak któryś z tych prywatnych detektywów z papierowych książek! ― powiedziała z dumą, wskazując na młodego mężczyznę, wyraźnie zirytowanego. ― Wiedziałam, że szykuje jakąś bombę na moje urodziny, ale to… Kocham cię! ― Rzuciła się na szyję chłopaka. ― Pana też kocham!

Przylgnęła na chwilę swoim drobnym, ciepłym ciałem do Teda, by szybko powrócić do oglądania sprzętu. Wydawało się, że nic innego w tym momencie nie istnieje naprawdę, wszystko zamarło, zatrzymane w biegu, jakby zawieszone zostały wszelkie prawa fizyki. Tylko dziewczyna była prawdziwa, a wyblakły świat zastygł, czekając na jej reakcję.

― Niech mnie, rozpoznaję części z Jadisa! Dawne Włochy, tak? Nie, nie, nie tam, ale to tamte okolice? Prawda? Przecież na tym słychać wszystko! Każdy niuans! Możemy go teraz uruchomić? Tylko jedno nagranie! Proszę! ― Wydawało się, że jej entuzjazm nie ma granic. ― Zapłaciłeś już? Jest mój? ― Nie czekając na odpowiedź, powiedziała szybko do sprzedawcy: ― Ma pan może coś z przełomu lat sześćdziesiątych, siedemdziesiątych dwudziestego wieku? Jakąś mało znaną, ale świetną kapelę, których wtedy tyle było! Folk albo folk rock? Może być kobiecy wokal.

Nim odparł, ścisnął mocno dłonią przegub drugiej. Zamrugał szybko i z ust jego poleciały słowa:

― Nastawię wam kawałek z trzeciego longplaya jednego z najlepszych klasycznych trio rockowych wszech czasów. ― Wyciągnął zza lady pudło z winylami, wybrał płytę, ostrożnie wydobył z koperty czarny krążek. Z namaszczeniem ułożył go na talerzu adaptera. Uruchomił zestaw, wycelował ramię i rzekł: ― Ostatni utwór na albumie. ― Opuścił delikatnie igłę i z głośników popłynął dźwięk. Jak zwykle przy pierwszym ostrym riffie poczuł dreszcze, a gdy rozpoczęła się spokojniejsza część, zerknął na dziewczynę i zamarł.

Stała pośrodku pomieszczenia, z rozłożonymi szeroko ramionami. Oczy miała przymknięte, kołysała się lekko, jakby była wodną rośliną unoszoną delikatnym rytmem fal. Przy „Come on back, back” otworzyła nagle oczy, równie wilgotne i lśniące jak jego, ale wydawała się go nie dostrzegać. Obserwował ją zafascynowany, więc nie umknęło jego uwadze, jak ― wciąż delikatnie rozkołysana ― zadrżała, gdy rozległ się krzyk mew podczas pierwszego gitarowego solo.

― Dobre to jest w swojej klasie? ― zapytał szorstko jej towarzysz. Nie potrafił ukryć rozdrażnienia.

― Żartujesz?! To magia! Co za moc! Ta perkusja, gitary. Co to za kapela? ― zwróciła się do Teda. ― Na pewno laska na wokalu? ― dodała podejrzliwie.

― Zespół Budgie, a śpiewa basista, ich lider i zarazem autor utworu. Jednak gdy pierwszy raz ich usłyszałem, też nie do końca byłem pewien, czy głos należy do mężczyzny, czy kobiety.

― Płyta jest częścią transakcji? ― zapytała z nadzieją.

― Ta… nie, ale mam w domu drugi egzemplarz, z rysą uniemożliwiającą odsłuchanie strony A, strona B jest bez zarzutu.

― Możemy jechać teraz, zaraz? ― zapytała. Znienacka uniosła ręce w geście zwycięstwa.

― Wyluzuj… wpadnę po to jutro. ― Nieprzyjemny ton głosu chłopaka nie odegnał jej uśmiechu.

Coś przykuło uwagę młodzieńca. Wyciągnął z pudła płytę i zaczął ją oglądać.

― Przecież to Gina Va! To nowe rzeczy też wypuszczają na tym… nośniku?

― Zdarza się. Tę płytę otrzymałem w jakimś zestawie promocyjnym. Proszę, jest pańska.

― Świetnie. Pamiętasz ją? ― chłopak zwrócił się do swojej partnerki. ― To ona w tym programie u DJ. J umieściła prezent w pochwie. Wystawał tylko sznureczek, więc prowadzący musiał, przy pomocy zębów…

― Tak, tak ― przerwała mu. ― To jak, zapłaciłeś? Zabieramy? Trzeba będzie pokombinować z ustawieniem kolumn. Ale rozkosz! Ostatni raz taka nabuzowana byłam podczas Wielkiego Postu, jak zjadłam pączek w cukierni na rogu. Taki z lukrem i dziką różą! Jeszcze jako ortodoks! Oczy mi pewnie świecą jak latarnie morskie!

Szybko sfinalizowali transakcję, wspólnie umieścili zestaw w aucie. Dziewczyna musnęła Teda ustami w policzek i objęła go na chwilę ramionami.

― Jest cudownie! Po płytę wpadnę jutro sama, ten troglodyta mógłby jeszcze na niej usiąść.

― Ładuj się ― warknął zniecierpliwiony młodzieniec. Uszczypnął ją w pośladek; zachichotała i wskoczyła na siedzenie.

Chłopak sprawnie włączył się do ruchu, a ona opuściła szybę i pomachała na pożegnanie. Wydawała się szczęśliwa i pełna życia. Jakby była środkiem wszechświata, a wszystko, co stworzono, istniało po to tylko, by jej służyć. „Parents, tytuł kawałka to Parents” ― powiedział do siebie w myślach sprzedawca. Zamknął sklep i ruszył pod APOS.


― Moje gratulacje, panie Simmons ― przywitał go SIM.

― Od dawna finalizowałem transakcję, to była tylko kwestia czasu ― odparł niespiesznie. ― U was jak zwykle tłum.

― Mamy po prostu dobrą ofertę. ― Automat starym zwyczajem wyświetlił mu kasę. ― Dalej jest pan zainteresowany zakupem? Poziom endorfin spowodowany udanym interesem…

― Jak ten Szatan na pustyni, jesteś w stanie opętać niemal każdego ― przerwał mu Ted. ― Ha, jest tu nawet Millicent… No pochwal się, pokaż, jak ją kusisz. ― Ton jego głosu nie sugerował, by uległ euforii spowodowanej niedawnym dopływem gotówki, na próżno też można by tam szukać smutku.

― Proszę bardzo, włączam fonię.

Historia przedstawiała się tak: pani Millicent Blunk wkroczyła na teren APOS nieco zamyślona, być może nawet nieświadoma tego faktu; poza nowoczesnym, modułowym budynkiem, strefa działania APOS rozciągała się też na tę część chodnika, która biegła wzdłuż działki, na której wzniesiono pawilon handlowy. A był to ważny ciąg komunikacyjny. Powracając do naszej bohaterki ― szła powoli, gdy nagle tuż przed nią ukazał się obraz pani Jovanović (w pełnej skali) ubranej w modną, tęczową suknię o zmieniających się kolorach. Millicent stanęła zaskoczona. Powszechnie znana była niechęć, jaką okazywały sobie obie panie.

― Szałowa, nieprawdaż? Ostatnia kolekcja O’Ho, wzbudzająca zachwyt koneserów, podkreślająca wdzięk, a także wysoką pozycję społeczną właścicielki kreacji. Suknia dla dojrzałej kobiety, która nie musi niczego udowadniać, jest pewna swego. Nie zaborcza, lecz dystyngowana. Suknia dla kobiety z klasą. ― Brzmienie głosu SIM-a było bardziej twarde, lekko zachrypnięte, inne niż ton, którego używał w kontaktach ze starym sprzedawcą.

― Och, jest piękna… ― powiedziała pani Blunk. ― Na pewno też kosztowna…

W tym momencie obraz uległ zmianie. Sylwetka pani Jovanović płynnie przekształcona została w wizję stylowego, wielkiego lustra o zdobionych złotem ramach. W tafli zwierciadła widać było teraz panią Blunk, przystrojoną w reklamowaną suknię.

„Millicent, ależ to była szprycha…” ― wyszeptał do siebie z podziwem Ted. Jakby na skutek jego komentarza obraz w lustrze uległ subtelnej, acz zauważalnej zmianie. Ciało kobiety wydawało się teraz bardziej szczupłe i jędrne. Pani Blunk uniosła dłoń, a jej odbicie uczyniło to samo. Zrobiła pełny obrót, materiał zafalował, przez chwilę odsłaniając piękne, zgrabne łydki. Oczy jej błyszczały.

― Na pewno mnie nie stać… ― rzekła bez przekonania.

Przed kobietą wyświetlono banknot o niewielkim nominale.

― Tyle wynosi czterodniowa rata. Przy tym mogę panią zapewnić, że w promieniu ośmiu mil nie sprzedamy tego modelu sukni przez trzydzieści dni ― rozległ się sugestywny, hipnotyzujący głos.

― Czyli do połowy stycznia? ― zapytała szybko.

― Zgadza się. To będzie już po Noworocznym Koncercie.

― Kiedy moglibyście ją dostarczyć?

― Na to, że jutro w południe kurier dostarczy starannie zapakowany towar do pani mieszkania ― mamy dziesięć procent szans, pojutrze ― czterdzieści. Niemal na pewno dotrze w ciągu trzech dni roboczych.

Ustalono szczegóły zakupu, padły wymagane prawem formułki i kobieta ruszyła dalej. Oczy jej błyszczały. Dostrzegła Simmonsa i zmieszała się.

― Ślicznie będzie pani wyglądała na balu po koncercie ― powiedział, a na dnie jego oczu tańczyły wesołe ogniki.

― Dzięki… Ted ― odpowiedziała, uśmiechnęła się zalotnie i ruszyła dalej.

Mężczyzna obserwował, jak się oddala i im dalej była, tym bardziej przypominała mu tą wspaniałą, zachwycającą Millicent, jaką pamiętał z czasów młodości.

― Była przystojną dziewczyną ― usłyszał głos automatu.

― Przystojną? Była najbardziej gorącą laską, jaką pamiętam. Jej lśniące włosy, jej… ― Zamilkł rozmarzony. ― Taka jest różnica między nami, Sztuczna Inteligencjo z punktu APOS. Wykorzystujemy te same techniki sprzedaży, ale różni nas cel ― ja staram się poznać klienta, aby spełnić jego potrzeby, ty zaś sam je kreujesz. Jesteś jak demon, dysponujący niemal nieograniczoną wiedzą o każdym i wszystkim, opętujesz ofiarę, dbając tylko o wynik ekonomiczny, zyski nieokreślonych, mitycznych posiadaczy większościowych pakietów akcji.

― Pani Millicent Blunk wydawała się szczęśliwa ― zauważył SIM.

― To prawda ― zgodził się człowiek. ― Dziś chyba nie będzie padało ― dodał.

― Prawdopodobieństwo opadów dwa procent, panie Simmons.

Pożegnali się z szacunkiem. W chwilę potem zaczął kropić deszcz. Nie była to ulewa, ale nie był to też przyjemny kapuśniaczek.


Ted rozejrzał się po sklepie, a ponieważ ― jak zwykle ostatnio ― nie było klientów, powrócił do przystosowywania pomieszczenia na zapleczu do nowej funkcji. Plan był gotowy, odbył stosowne rozmowy ze znajomym specjalistą komputerowym, sporządził listę sprzętu do zakupu. Był też już w posiadaniu szpiegowskiej kamery, a także równie miniaturowego rejestratora fal mózgowych. Trzy razy udało mu się umówić na spotkania w bibliotece, gdzie młodzi, pełni idei i zapału, zupełnie zdawałoby się odcięci od rzeczywistości młodzi ludzie, udzielali mu rad, przepojeni tak wielkim entuzjazmem, że trudno było im ufać. Weryfikował jednak, gdzie tylko mógł, zdobyte informacje i wydawało mu się, że jest dobrze przygotowany. „Pokażemy im, Ted, pokażemy” ― rzekł w myślach, nasłuchując uważnie dźwięku dzwonka. „Albo figę, albo plecy. A propos figi, czas coś przekąsić”. Udał się na posiłek do pobliskiej knajpy, uzbrojony w parasol. „Dziewięćdziesiąt sześć procent, że znam tam wszystkich”. Nie mylił się.

5

A jednak się denerwował. Był przygotowany na tę ewentualność, stanowiła przecież również część scenariusza działań, jaki opracowywał, jednakże, gdy dostarczono mu wezwanie do sądu, na chwilę zamarł nad opatrzonym urzędowymi pieczęciami i hologramami dokumentem. Niemal usłyszał, jak w oddali zamykają się jakieś drzwi, ale też… jak gdzieś uchylają się inne. Na swojej liście najważniejsze elementy planu miał już odhaczone, wciąż jednak zastanawiał się, jak doprowadzić do spotkania przed obliczem przedstawicieli prawa. Bo tak mu mówili ci uśmiechnięci studenci ― najlepiej by było, żebyś ty został pozwany przez wielki koncern, tak kombinuj, dobry człowieku. Wtedy wyciągasz królika z kapelusza i masz ich w garści. Ale też, dziadku ― dodawali ― niekiedy lepiej jest być tą atakującą stroną. W jednym zdaniu coś dawali, a w kolejnym zabierali. Może i będą z nich prawnicy. „Pakuj się, Ted. Bierz swoje małe szpiegowskie zabawki, do których przykładasz taką wagę. I nie zapomnij o szczoteczce do zębów, ha ha ha! Nasłuchuj, czy to dzwon nie wybija twojej godziny? Albo w te, albo w tamte. Wóz albo przewóz. Na dwoje babka wróżyła. Ted z wozu, koncernom lżej. Z Księgi Cytatów Teda Simmonsa, Oskarżonego”.


Trzy razy musiał przekraczać jaskrawo oznaczone bramki bezpieczeństwa, nim wpuszczono go na salę rozpraw. Było to niewielkie, ascetycznie urządzone pomieszczenie, z dwoma stołami umieszczonymi naprzeciwko siebie; przy każdym stały krzesła. Przedstawiciele firmy SiCorp ― dwóch młodych mężczyzn w drogich garniturach ― już zajęli miejsca, usiadł więc naprzeciwko.

― Małe korki dzisiaj ― powiedział. ― Za to szaleństwo z tymi zabezpieczeniami.

Zmierzyli go obojętnym spojrzeniem. Któryś z nich wcisnął zielony, zawierający skaner linii papilarnych przycisk. Spojrzał na staruszka wyzywająco. Ted powoli uniósł dłoń, zawiesił ją na chwilę nad bliźniaczym przyrządem umieszczonym na blacie przed sobą, wreszcie pozwolił grawitacji przejąć kontrolę.

Holograficzne wyobrażenie Temidy wyświetliło się na środku sali. Szale przez chwilę wahały się, wskazując to jedną, to drugą stronę, aż zastygły w stanie równowagi. Obraz znieruchomiał. Ted siedział, zastanawiając się, czy to zgodne z procedurą, a młodzi mężczyźni mierzyli go drwiącymi spojrzeniami. Szeptali do siebie, cicho chichocząc. Zdawali się być na swoim miejscu niczym prastary żywopłot zadbanej rezydencji.

― Znowu nawaliło ― wyrzekł stojący w progu postawny mężczyzna, właściciel kunsztownie ułożonej fryzury i doskonale skrojonego garnituru. ― Ja poprowadzę sprawę.

― Ależ, sędzio Braddt, to nie pana kaliber ― powiedział wyraźnie zaskoczony któryś z młodych prawników.

― Akurat mam chwilę. Jedna ze stron procesu, który miałem dziś prowadzić, została unicestwiona w malowniczym błysku eksplozji niewielkiego ładunku taktycznego. Nie zdołali nawet dotrzeć na rozprawę. Uwierzycie? Szok, niedowierzanie, wielkie nagłówki. Więc mam okazję sprawdzić, czym zajada się plankton. Streszczenie!

― Oskarżamy obecnego tu Theodora Simmonsa o bezprawne wykorzystywanie mocy obliczeniowych systemu sprzedaży naszego klienta, firmy SiCorp. Dysponujemy godzinami nagrań audiowizualnych, potwierdzających ten niecny proceder. Robił to w wyzywający, ostentacyjny sposób, a przecież w pobliżu prowadzi własny interes. To nieuczciwa konkurencja, Wysoki Sądzie.

― Ten niecny proceder ― powtórzył sędzia. Wykonał gest dłonią i część ściany przesunęła się, odsłaniając niewielką przestrzeń. Usiadł w wygodnym fotelu. Uruchomił stojący przed nim monitor.

― Pan, Simmons, nie ma przedstawiciela prawnego?

― Zamierzaliśmy właśnie poinformować naszego adwersarza o rządowym programie objęcia pomocą prawną obywateli zagrożonych wykluczeniem ― wyraźnie artykułował młody człowiek, prezentując swoje nienaganne uzębienie. ― Chcemy sprawiedliwego wyroku.

― Słyszałem o tym programie. Wiem też, że w przypadku niekorzystnego werdyktu musiałbym zapłacić wysoką opłatę na rzecz Syndykatu Prawników ― powiedział Ted, po czym uśmiechnął się nieznacznie.

To samo uczynił sędzia i pan Simmons nagle poczuł spokój.

― Więc, co pozwany na zarzuty młodych rekinów?

― Od pewnego czasu SIM z APOS obok mojego sklepu pracuje dla mnie. Zawarliśmy umowę.

― To niedorzeczne ― drwiąco wyrzekł drugi z młodych ludzi.

― Czy może pan sprecyzować? ― zwrócił się sędzia do Simmonsa.

― Chciałbym się powołać na pewien precedens. Sprawa Hibacschi kontra SiCorp.

Prowadzący rozprawę wprowadził dane do komputera. Jego brwi powędrowały do góry. Zaczął głośno komentować czytany tekst.

― Więc, pan Hibacschi, czy ktoś wie, jak to się wymawia? ― zapytał, lecz nie czekając na odpowiedź, ciągnął dalej ― poszedł do sąsiadującego z nim punktu APOS, w złości wykrzyknął „To bierz mój sklep!”, tamtejszy SIM wygłosił stosowną formułę, a prawnicy SiCorp, może panowie? ― zapytał, ale przedstawiciele SiCorp pokręcili przecząco głowami ― w sądzie wyegzekwowali ważność tak zawartej umowy. Niesamowite.

― Oparto się o ustawę Haidego-Miroko-Schneilla ― bronił się młody człowiek. ― Wszystko było zgodne z literą prawa. A czy pan Simmons jest w stanie sprostać warunkom postawionym w ustawie?

― Jest pan w stanie przedstawić dowód zawarcia umowy zgodnej z wymienioną ustawą? ― zwrócił się sędzia do oskarżonego.

― Mam tu nagranie audiowizualne, jak i zapis fal mózgowych, czy mogę zaprezentować?

― Proszę bardzo.

Ted wstał, z teczki wyciągnął niewielki aparat, umieścił go na stole. Chciał wcisnąć przycisk odtwarzania, gdy poczuł w dłoni mrowienie. Cofnął rękę. Urządzenie zaczęło się błyskawicznie nagrzewać, aż zmieniło stan skupienia na płynny, rozlewając się nieregularnym kleksem po stole.

Sędzia Braddt odruchowo wcisnął przycisk alarmowy. Z wielkim hukiem podniosły się osłony, odgradzające go od reszty pomieszczenia, a także pozwanego i przedstawicieli SiCorp od siebie. Do sali wpadli uzbrojeni strażnicy.

― Miała tu miejsce kierunkowa emisja wiązki energii ― wyjaśnił Braddt, wskazując wciąż wrzącą substancję.

― My także zostaliśmy poszkodowani ― powiedział jeden z młodych prawników.

Pokazał swoją teczkę, której wnętrze wypełniała roztopiona masa.

― Rozumiem ― powiedział sędzia powoli. ― Sprawą tego incydentu zajmiemy się później. Kontynuujmy. ― Odesłał straż. ― Czy jest pan w stanie teraz przedstawić nam swoje dowody? W związku z zaistniałą sytuacją może pan prosić o odroczenie sprawy ― pouczył go.

― Nie ma potrzeby, jestem przygotowany ― odparł Ted. Serce waliło mu jak oszalałe. Zrobił kilka głębokich wdechów. Wyciągnął z teczki urządzenie podobne do zniszczonego. Rozpoczął projekcję.

„― Mogę pracować jako pański czeladnik ― powiedział SIM. ― Jestem w stanie zaadaptować się do każdej sytuacji.

Simmons wypowiedział stosowne formułki.

― Dokładamy do tego nagranie fal mózgowych i umowa jest ważna? ― upewnił się.

― Oczywiście, panie Simmons. Przepisy szczegółowo omawiają tę kwestię. Rozmawialiśmy już o tym.”

Ted wcisnął pauzę. Czuł zadowolenie, nagranie było doskonałej jakości.

― Oto zapis moich fal mózgowych, dokonany w tamtym czasie.

Rozprawa toczyła się dalej.


― Panowie, zsynchronizujmy zegarki. W południe, a więc czterdzieści sekund temu, wydałem wyrok w tej sprawie. Czy wstrząśnie on Temidą? Czy poruszy sumienia? To były pytania retoryczne ― oznajmił sędzia, gestem powstrzymując młodych ludzi przed zabraniem głosu, a jego mina była sroga. Na dnie oczu harcowały jednak wesołe iskierki.

― Konkludując; oddalam pozew wobec Teda Simmonsa. Uznaje się, że SIM panów klienta zawarł ważną ― w myśl ustawy H-M-S ― umowę, na mocy której został czeladnikiem pana S. Nakazuje się dokonanie, zgodnie z przedstawioną przez pozwanego opinią specjalisty, skopiowania stosownego programu SIM na przygotowaną przez niego, jak to określił, „platformę sprzętową”. Protokół, dołączone dowody, przedstawione opinie zostały zarchiwizowane, są już częścią naszego dziedzictwa narodowego. Panowie, wykonaliśmy dziś kawał dobrej roboty, niech układają o tym pieśni, niech lud wysławia piękno prawa. Żegnam.

Sędzia opuścił osłony, wyraźnie zadowolony uścisnął dłonie obecnym, a następnie, gwiżdżąc jakąś wesołą melodię, wyszedł. Wydawał się zrelaksowany.

6

Było już po lunchu. Spokojnie obserwował, jak Simon ― bo tak zwykł go nazywać ― zajmuje się sprzedażą. Tym razem nie doszło do sfinalizowania zakupu, ale był pewien, że klient powróci.

― Dobrze to rozegrałeś, Simon ― powiedział. ― Gość złapał haczyk.

― Dzięki, Ted. Po-po-po-myślałem, że nie ma sensu go teraz mocniej przyciskać, niech się dobrze zastanowi.

Rozległ się sygnał dzwonka. Do sklepu wszedł chudy, niski, wiekowy Azjata. Oglądał wystawiony towar z trudnym do sprecyzowania wyrazem twarzy. Kiedy jego wzrok spoczął na właścicielu, ten wstał, by się przywitać.

― Ted Simmons, czym mogę służyć? ― powiedział. Umówił się z Simonem, że nowych klientów zawsze wita jako pierwszy.

― Więc tak wygląda Ted Simmons ― odrzekł gość i zaczął mu się badawczo przyglądać. Mierzyli się przez chwilę spojrzeniem, aż w końcu dodał: ― Moje nazwisko Hibacschi.

― T e n Hibacschi? Od Hibacschi kontra SiCorp?

― We własnej osobie. Dowiedziałem się, że przekuł pan moją porażkę we własne zwycięstwo.

Podali sobie dłonie. „Cóż za drapieżny uścisk” ― pomyślał Ted. „Chłodny i śliski, stanowczo za długi”.

― Panie Simmons, organizuję mały ruch, który, kto wie, może w przyszłości przekształci się w partię polityczną. Plany mam wielkie, dalekosiężne. Chciałbym zgromadzić wokół siebie ludzi jak pan, zwykłych obywateli, pragnących żyć w świecie równych szans. Trzymam dla pana kartę członkowską z niskim numerem. Myślę, że trzeba rozgłosić pana zwycięski bój, stałby się pan twarzą naszej kampanii. ― Podał tradycyjną, kartonową wizytówkę. ― Pierwsze spotkanie organizujemy w przyszłym tygodniu, nie ukrywam, że chciałbym uczynić z pana główną atrakcję tego wieczoru. Wiele osób chciałoby na pewno zapoznać się z pana historią.

Ted uśmiechnął się zakłopotany. Chwilę zwlekał, nim zaczął odpowiadać.

― Z chęcią mogę o tym opowiedzieć, wyjaśnić jak gromadziłem informacje, jak przebiegała rozprawa. Chociaż sądzę, że zaproszenie osoby lepiej znającej zawiłości prawa przyniosłoby więcej pożytku. Co do ruchu, cóż, nigdy dobrowolnie nie byłem członkiem żadnej organizacji…

― Ale przecież trzeba coś robić! Zmieniać system! Nie można być krótkowzrocznym! Pan ma teraz potencjał. Nie możemy pozwolić, żeby wielkie, stojące ponad rządami firmy bezkarnie wykorzystywały swoją siłę! Dobrze pan wiesz, kto nimi dyryguje!

― Panie Hibacschi, w pełni zgadzam się, że wyrządzono panu krzywdę. Jednak zawsze duży mógł więcej. Poza tym świat się zmienia, trzeba się adaptować. A ja… Wydaje mi się, że od zawsze prowadzę ten sklepik. Lubię go, to moja skala. Rozmowy z klientami, wyszukiwanie towaru, tak, to jest dobre i… i to mi wystarcza. Jak dochodzisz do bariery, różne są drogi jej pokonania. Można ją wysadzić, przeskoczyć, obejść, próbować ignorować. Co do SiCorp ― dostrzegłem szansę, więc ją wykorzystałem, grając na ich boisku. Tyle. Do nikogo nie mam żalu. Tak to widzę.

Hibacschi odsunął się, zmierzył właściciela sklepu spojrzeniem.

― Jak się weszło między wrony, trzeba krakać jak one. Pan Simmons kracze, wita i zaprasza ― powiedział jadowicie. ― Może lepiej, żeby jednak nie pojawiał się pan na moim zjeździe ― dodał gwałtownie wysokim, niemal piszczącym głosem.

― Rozumiem. Przykro mi.

― Wcale nie jest pan lepszy, jesteś zwykły śmieć! ― krzyczał Azjata. Jego twarz zaczerwieniła się, z ust tryskały kropelki śliny.

― Cóż zrobić… ― wyrzekł spokojnie stary sprzedawca, dając krok do tyłu.

Tamten, ciężko dysząc, podniósł rękę, jakby przymierzał się do ciosu, ale nagle zrezygnował, odwrócił się gwałtownie i wyszedł, trzaskając drzwiami. W sklepie zapadła cisza.


― Je-je-je-dnak nie zaprosił go pan na kielicha? ― zapytał Simon po chwili.

― Tak… cóż… W zasadzie nie miałem żadnego wyobrażenia na temat tego człowieka, nie jestem więc zaskoczony ― odparł markotnie.

Do sklepu zawitał kolejny klient, ruszył więc, by go obsłużyć. Do wieczora był w ciągłym ruchu, załatwiając drobne sprawy i pomagając Simonowi. Pożegnał się z automatem, gdy nadeszła godzina zamknięcia sklepu.

Stojąc w progu, nagle przypomniał sobie, gdzie pierwszy raz ujrzał nazwisko Hibacschi. Za każdym razem, gdy odwiedzał APOS, było wyświetlane zamiast logo producenta na modelu kasy. Uśmiechnął się do siebie.

― Jutro może wpadnę wcześniej, Simon ― rzekł, stojąc w drzwiach.

― By-by-by-waj. Ted Simmons rządzi! ― odparł SIM, którego holograficzna, niemal materialna sylwetka pomachała mu ręką na pożegnanie.

Znów się uśmiechnął, zamknął sklep i ruszył do domu. „Napis Ted Simmons kracze, wita i zaprasza widzę jako wielki, wielobarwny neon, zdobiący fasadę sklepu” ― rzekł do siebie. „Chyba nie żyje już nikt, kto by pamiętał, że nie potrafię gwizdać” ― dodał i zaczął nucić jakąś niespieszną melodię. Nie kroczył szybciej niż zazwyczaj, nie dałoby się również powiedzieć, że się wlecze. Nie pochylały się ku niemu drzewa ani domy, po prostu szedł.

Niewidzialni

― (…)?

― Buty. Najpierw zrobiłem zoom na buty. Nie było to wytworzone na poczekaniu, dopasowane do stopy i te de obuwie z drukarki 3D, co to zaraz w strzępy, tylko stara, dobra, seryjna robota. Ha ha, powiadam, po butach poznasz człowieka. Te miały solidnie wyglancowaną skórę. Krople deszczu wesoło po niej zjeżdżały, prosto do kałuż. Tak pomyślałem, wesoło, bo przypominały ludzi w parku wodnym. Ziu, skręt, ziu i na dole, po zabawie. Wymagali od nas zwracania uwagi na detale. Ech, ubyło mi tej bystrości. Może sprawa diety? Zdróweczko!

― (…)?

― Czemu go zapamiętałem? Ulewa trwała dobrą chwilę, a on tkwił bez ruchu, płaszcza, parasola, wpatrzony w wystawę. Nie dalej jak tydzień wcześniej zlikwidowali tam taki niezależny sklepik. Właściciel, drepczący powoli pan Simmons ― poznałem go zresztą, miły gość był, trochę staroświecki, ale twardy ― na pewno by nie pochwalił krzykliwego wystroju, nadanego przez nowego najemcę. I tego strasznego jazgotu reklamowego. O, to było najgorsze. Czym oni tam handlowali… Sieciówka, więc od jachtu do cebulek włosowych. Co sobie zamarzysz, i na co dasz sobie kredyt wcisnąć, ha ha!

― (…)?

― Nie, nie, zmoklak z chodnika był starszy niż na tym zdjęciu, ale do Simmonsa dużo mu brakowało. Miał obojętny, taki dostojny jakby, wyraz twarzy. Nie jeden z tanich grymasów, do ściągnięcia za grosze z sieci. Psia mać, aż ciężko uwierzyć, że kiedyś ludzie nie programowali twarzy, tylko że wszystko się odbywało, no, tak nie wiadomo w sumie jak… prymitywnie.

― (…)?

― Nie zgaduję, wiem. Przecież byłem tam ochroniarzem. Jako że przebywał na terenie komercyjnym, zgodnie z prawem mogłem go przeskanować. Podłączyłem się do jego komputera osobistego. Niby nie powinienem, ale sprawdziłem. Na ten ― co sobie zafundował ― pakiet minek, jak w slangu nazywaliśmy konfiguracje wyrazów twarzy, pracowałbym pół roku. Zerkam na wiek, adres, te sprawy, a tu mi anomalia błyska. Gość płakał, literalnie płakał. To był głęboki ból. Naprawdę parametry mu dołowały, nie widziałem czegoś takiego. Pięciolatek, jak mu zabierzesz zabawkę, tak nie rozpacza.

― (…)?

― Otóż nie. Pierwsze, co pomyślałem, że to kumpel Simmonsa. Ale przecież Simmons żył jeszcze wtedy, jakby się przyjaźnili, siedzieliby sobie przy browarku czy herbacie i przesuwali pionki od warcabów. System nie wpasował gościa w szablon desperata, przylepił mu bezproblemową, szarą etykietę. Niegroźny. Mogłem siedzieć na dupie, swoje zrobiłem. Po prostu zrozpaczony człowiek. Albo wyjść, poklepać go po plecach i wyprosić z terenu Centrum. Kto wie, jak by się potoczyły sprawy… ale przypadek mnie zaciekawił. Zwykła, tfu, ciekawość. Zresztą, co tam się działo? Gówniary robiące sobie z gęby spluwaczkę? Ktoś zaiwani keczup? Pierwszorzędne emocje…

― (…)?

― No pewnie, że znalazłem. Jak się okazało monitoring z kamer u Simmonsa leciał też na mirror naszej sieci ochrony. Więc przejrzałem archiwum. Gość z Simmonsem wymieniał parę zdawkowych zdań i się odmeldowywał. A do domu miał ładny kawałek. Co innego, jak trafiał na automat sprzedażowy, co go Simmons kiedyś wycyganił od jakiegoś koncernu. Pytlował wtedy, zaśmiewał się, machał rękami. Odżywał.

― (…)?

― A skąd, panie. Całe sedno, że z tym automatem mogłeś porozmawiać, o czym tylko chcesz. Mógłby prowadzić „Na każdy temat”, ha ha! Ustawa Human-Only obowiązywała już parę ładnych lat, ale Simmons swojej maszyny nie ograniczył. Może nie wiedział jak, może nie chciał? Żadne tam że tylko cena, skład, raty. Ależ mielił jęzorem blaszak. Chyba i bardziej niż rządowy psychomat!

― (…)?

― O czym rozprawiali? Mieli cały ceremoniał. Przecież normalnie napełniasz koszyk, przechodzisz przez kasę i już jesteś policzony, najwyżej jak masz jakieś wątpliwości co do towaru idziesz zapytać. A tutaj nie… Gość powoli wykłada na taśmę zakupy, a automat zaczyna:

― Co tam u Adama, jak chłopakowi na studiach idzie?

― Proszę sobie wyobrazić, że w ogóle nie dzwoni. Czasu nie ma. Przecież wiem, nauka, balangi. Inne życie go wciągnęło.

― Dzieciaki. Ale jak się kasa kończy to telefon pewny?

― A wtedy tak. Nawet i parę minut pogada. Ja kończę rozmowę. Czuję, że się starym męczyć zaczyna. Egzaminy zalicza w terminie, nicpoń, ponoć bez trudu.

― Fajny chłopak się panu trafił.

― Inteligentny. Kwiaty u żony posadziłem.

― Oj, przecież przymrozki jeszcze będą?

― A bo mam taki patent…

I tak w kółko. Najzabawniej, że automat, chociaż wygadany prawie jak sam Simmons, to, no… Mały miał repertuar środków wyrazu.

― Wczoraj stłukłem miskę. Poszła w drobny mak.

― Bardzo mi przykro. Zaproponuję panu…

Tym samym tonem odpowiadał na:

― Sąsiad z klatki zmarł.

― Bardzo mi przykro. W tej sytuacji…

Taki model. Ale gościowi to nie przeszkadzało. I regularnie, jak w zegarku, przychodził, chociaż przecież sporo zachodu, przez całe miasto tak zasuwać. Potrzebne mu to widać było. Może do ludzi śmiałości mu już brakło? O wszystkim rozmawiali. Ha ha, jak w tym żarcie, jak o wędkarstwie złapali temat, wtedy ani chybi jakąś przynętę nową kupił. Zawsze po takiej rozmowie lżejszy miał portfel, znał się automat na fachu sprzedawcy.

― (…)?

― Nie, nie przyszedł więcej. Może go ulewa zmyła, ha ha! No i właśnie parę miesięcy później, przez to wszystko, wywalili mnie z roboty. Pierwszy raz tak poleciałem. A potem to już tylko gorzej było, tak mi nasrali w papierach. Trochę się szarpałem z życiem, ale widocznie za niski jestem, żeby coś dojrzeć na horyzoncie.

― (…)?

― Czemu, czemu… Zabawne, szklanka pusta…

― (…)?

― Dzięki. O, pianka akuratna.

― (…)?

― Wracając do tematu? Aaa, no tak. Bo ja wtedy te wszystkie nagrania skasowałem. Gutmannem pojechałem, takim, aligatorem, ha ha! Znaczy algo… przepraszam… gorytmem, co to jak coś na trwale trzeba było usunąć, to się robiło. Nie do odzyskania potem. Sami mnie nauczyli, psia morda.

― (…)?

― Tak po prawdzie, to nie wiem czemu. Zastanawiam się czasem, bo mi zajście nie chce z głowy wyskoczyć. Miałem taki moment, jak nigdy, jakbym wszystko zrozumiał, znał odpowiedź na każde pytanie. Ha ha, jak po flaszce, taki człowiek lekki! Teraz nie wiem. Po prostu sobie rozmawiali, tak niewinnie wyglądali. Co złego robili? A przecież, jakby sprawa wyszła, wszyscy by beknęli. Simmons, ten gość, nawet maszyna. Sami spokojni ludzie. Więc wyczyściłem, taka sytuacja. Zresztą, na myśl mi nie przyszło, że historia wypłynie. Mieli garniturowcy do Simmonsa spory żal, do końca życia po sądach go ciągali. I się dogrzebali, że ten monitoring powinien być, że coś tam może wyszukają, żeby staremu dokuczyć. No i się nie wyłgałem.

― (…)?

― Żałuję? Przez chwilę byłem, no, jakby dumny. Wolny. Myślałem, że i moje sprawy jakoś się poukładają, z czasem papiery się wyczyści. A potem… Powiedzmy, że ząb mnie rozbolał, no i wyszło, że pakietu na dentystę już nie mam, a na darmowego pół roku czekania. Pół roku! Więc znaleźli się panowie, którzy dali pożyczkę. Normalna historia, nikt inny pomóc nie chciał. A procent rósł, rósł, i rósł. Więc zacząłem im dług odrabiać. Od czarnej roboty byłem, w końcu przedtem w ochronie robiłem. Ale o tym sza. Teraz kapie mi wąski strumyczek z socjala. Łażę z subsydiowanym uśmiechem, ale mus to mus. Gdzie nie spojrzę, jakbym swojego ryja widział. Ha ha, czy można to nazwać popularnością? Jeszcze je-jedna kolejeczka?

― (…)?

― O w mordę, człowieku, na co tyle kasy na stół kładziesz, nie w takim miejscu!

― (…)?

― Dla mnie? Hej, nie wychodź, znam jeszcze parę historyjek, weselszych nawet! No i polazł… Skąd wziął zdjęcie tego gościa? No i jak mnie znalazł?… Zresztą, ważne? Zapomnianym ochroniarzem już się nikt nie przejmuje, może czas i mnie wygumkować Gutmannem… Psia mać, szkoda, że się zmył, ładnie słuchał. A pełnej historii, za co za pierwszym razem z roboty wyleciałem, to chyba jeszcze nikomu nie opowiadałem. Ale miał coś znajomego w oczach, ten, no, Adam. Oho, imię jak z legendy, Adam, pramatematyk: człowiek zero minus żebro, ha ha! Posiedzę kolejeczkę, tylko jedną, jedyną kochaneczkę-kolejeczkę. Może się jeszcze ktoś przysiądzie? Zanim się obudzę nie wiadomo gdzie, i ziu, kropelka deszczu…

Miejscami przykusa skóra kameleona

Bezsprzecznie znajdowała się w awangardzie badań nad mową delfinów ― wąska specjalizacja okraszona niedawnym jakże spektakularnym sukcesem. Nie była piękną, olśniewającą kobietą, bardziej pasowało do niej słowo „przystojna”. Krążyłem w pobliżu, nie narzucając się, sporo żartując: nic ofensywnego, na siłę, byłem jak strumień na równinie, powolny, nieustępliwy. Zbliżaliśmy się do siebie, oplatając siecią wspólnych spraw, nie przejmując zanadto konwenansami, aż nastał TEN WIECZÓR.

Zaprosiła mnie do siebie (to już się zdarzało), wskoczyliśmy do basenu (coś nowego). Ze zdziwieniem zauważyłem, że woda jest słona. Przyjęła to niepewnym, speszonym uśmiechem. O ironio rozpoznałem producenta whiskey, której cała butelka znajdowała się w poręcznym miejscu na obrzeżu basenu. Pilnowałem, by jej szklanka była wciąż pełna i nastroju. Całując zamknięte powieki, szeptem spytałem, czy moja dłoń nie przypomina płetwy? Wsunąłem ją łagodnie pomiędzy jej nogi, stopniowo wędrując w górę. Zastygła, a potem, hm, zareagowała bardzo żywiołowo. Uprawialiśmy już seks, tym razem jednak o d d a ł a mi się, sama czerpiąc aż po rumień na policzkach.

Później gadaliśmy. Otworzyłem się przed nią, zdradzając Najbardziej Skrywany Sekret. Wzruszyła się. W rewanżu zaczęła opowiadać o swojej pracy, że dokonała znacznie więcej, niż się sądzi, ale nie chce tego ogłaszać, bo delfiny są takie niewinne, nieskalane. Jak sprytnie fałszuje wyniki badań, by je chronić. Czy mogę sobie wyobrazić, że dostała potężny grant, aby wytłumaczyć delfinom ideę pieniądza? Nie jestem głupia, zarzekała się, to wszystko by z boskich stworzeń stały się targetem. Jak niegdyś Indianie w Ameryce Północnej, podpowiedziałem uprzejmie, zamknięci w rezerwatach konsumenci. Właśnie, a one są jak dzieci, kontynuowała, zepsują je, zdeprawują, narzucą nasze reguły. Jak mi to brzmi ― zaczęła parodiować wiadomości ― spadek PKB u Lagenodelphis hosei, rozpatrywany kwartalnie… Twój głos brzmi jak tarka boskiego jazzmana, przerwałem roześmiany.

Gdy kładłem ją do łóżka, nieco bełkotliwie powiedziała, że nigdy jeszcze nie czuła się taka szczęśliwa i bezpieczna. Czekałem, przeczesując palcami jej długie, miękkie włosy, aż chrapliwym oddechem wkroczy w sen.

Wystukałem SMS ― WYBACZ-PRACA-MUSZE PEDZIC JAZZOWA PTASZYNKO. Gdy jej wodoodporna komórka potwierdziła otrzymanie wiadomości, ruszyłem do domu.

Odsłuchałem nagranie. Jej głos… jakość była wystarczająca. Pozostawiłem tylko fragmenty, te, na których tłumaczyła lingwistyczne zawiłości języka morskich ssaków, a także objaśnienia napędzanych szlachetną ideą oszustw. Sporządziłem raport, dołączyłem plik dźwiękowy, wyłączyłem telefon, zgasiłem światło i rozpuściłem się w mroku.


Po przebudzeniu sprawdziłem pocztę, następnie stan konta. Działali szybko. Kwota, którą mi przelano, mogła robić wrażenie, ale była tylko ułamkiem funduszy, jakie otrzymała od nich na projekty celowe.

Goniec dostarczył whiskey, drobny upominek na cześć owocnej współpracy. W końcu ten rzadki, drogi gatunek był flagowym produktem zleceniodawcy. Dałem chłopakowi sowity napiwek, by to jej wręczył butelkę: niedługo zakup tak cennego trunku będzie długo rozważać.

Mój agent również otrzymał już swoją miseczkę ryżu. Przysłał nawet propozycję nowej misji. CZY SZPACZEK ÓW, U SEZAMU WRÓT, FAŁSZYWEJ NIE TKAŁ PIEŚNI? Takiej treści depesza mogła zdobić zdjęcie dystyngowanego, szpakowatego mężczyzny na tle palm, które od razu zapadało w pamięć. Czeka mnie długa podróż, pomyślałem, i to w wielu aspektach.

Nie musiałem, nie powinienem tego robić, ale zadzwoniłem. Wesoło paplała, ożywiona, aż w końcu zamilkła, zaniepokojona ciszą z mojej strony. Czy coś się stało? Odparłem, że dostałem propozycję niezłej pracy, ale wiąże się to z wielomiesięcznym wyjazdem, w dodatku będę odcięty od świata. Mogła mi złamać serce na wiele sposobów, w myśli kołatało się „przecież nie jestem głupia”, jednak tylko spokojnie powiedziała, że rozumie i zakończyła rozmowę.

Wyjąłem kartę SIM i starannie ją zniszczyłem. Potem owinąłem w ręcznik telefon, by rozwalić go w drobny mak. Usiadłem przed monitorem, próbując zapoznać się ze szczegółami nowego zlecenia, ale litery złośliwie zamieniały się w cienie kaktusów, wywołując ból oczu. Gapiłem się w okno, na mgłę oplatającą skurczone, zszarzałe liście. Brakowało tylko transparentu: „Jesień idzie, nie ma rady na to”.

Nagle ogarnęła mnie panika. Zapomniałem nazwy miasta, w którym się znajduję, własnego imienia.

Uspokoiłem oddech. Włączyłem ― zbyt głośno ― muzykę, by razem z wokalistą krzyczeć:

„Wierzę słowu

Jeśli jest jak głaz

Wierzę myśli

Jeśli lgnie do słońc

Nie sercu

Nie sercu”

Po czym smolistym głosem deklamowaliśmy refren:

„Kiedy mówię ― nie

To nie znaczy ― tak

Kiedy mówię ― tak

To nie znaczy ― nie”

Dałem sobie kwadrans, w którym szczerze, skrupulatnie pogardzałem sobą. Następnie usiadłem przed laptopem, raz jeszcze próbując wgryźć się w szczegóły czekającego mnie zadania, opracowując strategię. Zamówiłem bilet, pozbierałem rzeczy, przy czym to ta druga czynność zabrała mi mniej czasu, wezwałem taksówkę.

Marzyłem, schodząc, że czeka na dole, z rozwianymi włosami, żebyśmy razem uciekli, bo nie ma nic ważniejszego. Gdzieś się schowamy, czegóż więcej nam trzeba?

W ramach higieny psychicznej myśli te zostawiłem za drzwiami lotniska. Zmienił mi się krok, zacząłem przyjmować nową tożsamość.

Czy to Kubrick powiedział o Peterze Sellersie, że jest aktorem doskonałym, bo nie posiada własnej osobowości?

Przemierzam więc wielkie przeszklone przestrzenie, rozmyślając o mrówkach ― od personelu firm sprzątających po prezesów, tych wszystkich akolitów, pretendentów, więźniów i biskupów złotego kultu ― dzięki którym mogę sprawnie dostać się z punktu A do punktu B, w mej drodze ku doskonałości.


Cytaty:

Jesień idzie ― Andrzej Waligórski

KAT ― Wierzę ― słowa Roman Kostrzewski

Zamglony krajobraz słonecznego dnia (pracownik miesiąca)

Dumnie prezentowane na ścianie świadectwo ukończenia prestiżowej uczelni, zaświadczenie od gremium lekarskiego czy ukończenie specjalistycznego kursu nie są potrzebne, by doświadczać piękna. Nawet znajomość nazw obserwowanych zjawisk. Wystarczą działające podstawowe zmysły i ta rezonująca zachwytem szczypta wrażliwości, zrównująca bogaczy i biedaków niczym śmierć.


Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.