E-book
14.7
drukowana A5
38.55
Spowiedź emerytki

Bezpłatny fragment - Spowiedź emerytki


5
Objętość:
144 str.
ISBN:
978-83-8324-774-8
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 38.55

Ze specjalną dedykacją

Z wyrazami miłości.

Kocham Cię mamo…

Zbieżność imion i nazwisk postaci występujących w książce

oraz

wyłuskanych historii, czy też opisanych zdarzeń,

jest całkowicie przypadkowa.

Wstęp

Nie muszę klękać w konfesjonale, aby się wyspowiadać.

Nie bardzo też pamiętam formułę, którą się wygłasza wprost do ucha duchownego.

Zresztą, z perspektywy tego z czego chcę się wyspowiadać, nie wystarczyłoby czasu.

Człowiek przede mną. Ludzie za mną. Tam i tutaj widoczny pośpiech.

Moje wyznanie potrzebuje jednak czasu.

Po sakramencie spowiedzi otrzymam do wypełnienia pokutę. Zapewne kilka zdrowasiek lub „Ojcze nasz”.

I co dalej?

Będzie mi lżej? Duchowo na moment i owszem.

Ale co dalej?

Nie potrzebuję chyba pokuty.

Pokutuję przez całe swoje życie.

Pokutuję za swoje czyny i za czyny innych.

Więc, czego oczekuję? Może zrozumienia?

Tak. Zrozumienia oczekuję.

Może ktoś pochyli się nade mną i po prostu wykaże się empatią?

Bo empatia to przede wszystkim zrozumienie.

Zrozumienie emocji, które podyktowały takie, a nie inne życiowe decyzje.

Emocje, które nie zawsze były dobre. Zarówno dla innych, jak i dla mnie.

To prawda, że przez całe swoje życie krzyczałam.

To prawda, że ekstrawertyzm w moim wydaniu mógł być dla większości zbyt dziwny.

Dziwny? Mało powiedziane.

Dobiegam siedemdziesiątki, jestem introwertyczką. Życie mnie do tego zmusiło.

Życie innych mnie do tego zmusiło.

Poddałam się z chwilą wypowiedzenia słów „zostawcie mnie wszyscy w końcu w spokoju”.

I zostawili, a ja odnalazłam spokój.

Czy Ty, Drogi Czytelniku / Droga Czytelniczko, również doszukasz się w moich słowach zapisanych na kartach tej książki, spokoju?

Wątpię.

Jest dużo niedopowiedzeń.

Zapytasz, dlaczego nie weszłam we wszystkie aspekty głębiej?

Dlaczego wprost nie jestem w stanie powiedzieć, co mi leży na sercu?

Bo jestem tchórzem.

A poza tym „więcej grzechów nie pamiętam, za wszystkie jednak żałuję…”.

Zbuntowana

— Może małolato ustąpisz mi miejsca? — zapytała jedna z pasażerek gminnego busa.

— A z jakiej racji mam pani ustępować miejsca? — Odpowiedziałam na pytanie w dosyć dla siebie samej zaskakujący sposób, bo jestem kobietą, która przede wszystkim dba o dobro innych.

— Nikt cię nie wychował, smarkulo?! — Pociągnęła temat dalej, już poirytowana, pani z dumą trzymająca torbę na zakupy. Dodam, że pustą torbę.

— Proszę się tak do mnie nie zwracać. Nie zamierzam z panią dyskutować. Tym bardziej o moim wychowaniu — stwierdziłam stanowczym tonem i odwróciłam głowę, by jak najdalej uciec wzrokiem od spojrzenia tejże pani.

Mam swoje lata.

Przeżyłam większość życia, ile mi go jeszcze pozostało?

Nie zmarnuję tego czasu na głupie dyskusje z nieznanymi mi ludźmi. Nie raz spotkałam się z faktem, że udaje starszą i chorowitą kobietę, a potem pierwsza w podskokach dobiega do półek sklepowych.

Nie raz spotkałam się z faktem, że ta, co miała się okazać starsza ode mnie, starszą wcale nie była.

Młodość mam w genach, może ona zmylić niejednego. Stąd zapewne te wszystkie niedopowiedzenia. Jednak za Chiny, nie włożę na siebie niczego, co może mnie postarzeć nawet o dzień. Nie mówiąc o latach. I nie zamierzam z dumą reprezentować starości, która może i mocno koreluje z moim wiekiem, ale nie koreluje ze mną.

Z dumą zamierzam reprezentować czwartą młodość.

Nie poddam się.

Może i świat ode mnie tego oczekuje. Może ludzie ode mnie tego oczekują. Jednak proszę wybaczyć, ale nie spełnię tego oczekiwania.

I co z tego, że zostanę wytknięta palcem?

Że co? Że niby jak się już zostało babcią, to nie wypada, aby na dupie mieć założone jeansy, a na stopach sportowe buty?

Że co? Że jak się ma wnuki, to nie wypada, żeby odsłaniać udo i dumnie nosić pierś do przodu?

Nic z tego. I może się to komuś nie podobać, ale pozostanę sobą.

Mam charakter ojca, cała reszta należy do matki. Jestem do niej podobna do tego stopnia, że przyglądając się sobie w lustrze, widzę właśnie ją. Oczy, nos. Nawet zmarszczki mam w tych samych miejscach.

Zastanawiam się, czy moje życie mogło być inne? Pytam, ponieważ nasze życiowe losy — mamy i moje, praktycznie się zdublowały.

Nie, nie losy. Zdublowały się nasze krzywdy, negatywne emocje i to, że w naszym domu wielu tematów po prostu się nie poruszało. Stanowiły swego rodzaju tabu. Mama mówiła „bo gówna się nie rusza, gówno śmierdzi”.

Ale dlaczego nie ruszać? Bo nie wypada. Z szacunku do innych. Z szacunku do rodziny. Z szacunku do wartości.

O jakich wartościach w ogóle można mówić?

Bezpieczeństwo?

No nie bądźmy śmieszni.

Patrząc na przelewającą się przez naszą rodzinę jedną wielką intrygę, to o bezpieczeństwie nie można mówić. Można było, bo już nie można, walczyć. I walczyłam. Z całych sił. Dzisiaj, oprócz zmęczenia, nic więcej za tę walkę nie otrzymałam.

Miłość?

Nie bądźmy śmieszni.

Patrząc na to, w jaki sposób kochają członkowie mojej rodziny, to za każdym razem nasuwa się jedno określenie: zaborczość. Można teraz we mnie rzucić wulgaryzmem. Nie obrażę się. Ale faktem jest, że pewna zaborcza miłość praktycznie zabrała moją miłość do najbliższego człowieka. Pewna zaborcza miłość zabrała mi miłość do własnego dziecka. Pewna zaborcza miłość zabrała mi całą radość z bycia żoną, matką.

Szacunek?

Nie bądźmy śmieszni.

Patrząc z perspektywy przeżytych lat i życiowych doświadczeń wiem, że ktoś potrafił udawać bliskiego człowieka i okazywał mi szacunek, a potem w perfidny sposób wykorzystał moje zaufanie tylko po to, aby wyciągać ode mnie informacje. Po co? Mogę się jedynie domyślić.

Akceptacja?

Nie bądźmy śmieszni.

Akceptowano mnie tylko wtedy, kiedy byłam potrzebna. Pięknie ubrane pochlebstwa nie miały nic wspólnego z rzeczywistością. Przecież wyczuwa się, kiedy z ust drugiego człowieka wydobywa się fałsz. Bo albo za dużo tych miłych słów się pojawia, albo zbyt wcześnie one znikają. Zresztą, głupia nie jestem! Dokładnie wiem, kiedy człowiek akceptuje drugiego człowieka. To się widzi, to się słyszy i to się czuje.

Wymyśliłam sobie, że wejdę ze światem w pewien układ.

Jeżeli to, co powyższe nie ma i tak racji bytu w naszej rodzinie, i oni wszyscy oczekują mojego milczenia, to ja pochwalę się obcym.

Dlatego o tym, co stanowi swojego rodzaju „gówno” w mojej rodzinie wypada mówić tylko wtedy, kiedy sąsiadka pojawia się w mieszkaniu. Wówczas mogę swobodnie na jej barki przelać całą moją gorycz. I dobrze, że jest świadek. Co prawda zbyt mały, by cokolwiek zrozumieć, ale jest. A może ona rozumie? Może w momencie, kiedy moje oczy zalewają się łzami, a usta milczą, po prostu wie, że dzieje się źle.

Kiedy to źle się zaczęło? Z chwilą, kiedy znalazłam się na tym świecie.

Mimowolnie dotykam kościstych kolan. Jestem bardzo chuda. To właśnie te kolana wiedzą, do czego służy groch. Pierwszorzędna kara za zbyt niedokładnie umytą podłogę — klęczenie na grochu z rękami w górze.

Czy z dzieciństwa pamiętam tylko tyle? Nie. Pamiętam o wiele więcej. Pamiętam, kiedy brat gonił mnie wokół ogromnego stołu w dużym pokoju, a mieliśmy jeden pokój, i wsadziłam mu do oka łokieć. Ja po prostu się odwróciłam i zasłoniłam rękami, a on się nadział na łokieć.

Jakie było moje dzieciństwo? Czy było szczęśliwe?

Patrzę oczami mojej mamy. Wciąż walczącej o nas, o nasze przetrwanie. Rok 1952. Była piękną kobietą. Trochę przy tuszy, ale nie gruba. Wysoka, jak na tamte czasy. Odziana latem w sukienki, a zimą w futro. I ta czapka z lisa, która dodawała jej tylko uroku. Nigdy w butach na wysokich obcasach, raczej na niskim słupku. W domu zawsze ubierała jeden ze swoich kuchennych fartuszków. Cała w rytmie dnia.

Mieszkaliśmy w jednym z bloków na osiedlu starych domów, którego już od dawna nie ma. Nie istnieje nawet w pamięci ludzi tam mieszkających. Zaraz przy szkole i boisku. Szkoły i boiska również nie ma, tak jak i naszego przydomowego ogródka, gdzie rosły piękne śliwy i stały klatki z królikami.

Tata dbał, by nie zabrakło mamie zajęć. Przez pewien czas chodziła nawet do pracy. Pracowała w kopalni i wydawała górnikom, którzy zjeżdżali pod ziemię, lampy. Potem zaczęła chorować.

Czym zajmował się tata? Można by rzec, że balował przez całe swoje życie. Z zawodu fryzjer zajmujący się realizacją inżynierskich projektów. Takie to były czasy, że bez inżynierskiego wykształcenia można było wykonywać zawód inżyniera.

Pedantyzm widoczny był w jego wyglądzie. Szczególnie dbał o włosy. Zadbane, ułożone, gdzie grzywka tworzyła falę. Nie był wysoki.

Uwielbiał wszelkiego rodzaju nowinki techniczne, na które praktycznie nigdy nas nie było stać. Biedy nie pamiętam. Przecież obiad można ugotować nawet na gwoździu.

„Wełna nie wełna, byleby była dupa pełna”. Tak mawiała mama.

Taty do czasu, kiedy w moim mniemaniu osiągnęłam dojrzałość, w domu praktycznie nie było. Dostawaliśmy kartki z Indii z kilkoma skreślonymi słowami i pozdrowieniami. Czasami zdarzał się list, w którym przesyłał zdjęcie, które zawsze wywoływało u mnie zachwyt. Świat, w którym żył, a nasz świat, to dwa światy, jak dwie różne planety.

A potem widziałam, jak mama płacze. Może z tęsknoty?

Pytanie czy z tęsknoty za nim, czy z tęsknoty za normalnością, którą widziała na zdjęciach?

Gdy tylko otarła łzy, wracała do rutyny. Wracała do świata, gdzie trzeba było wychować dzieci i zadbać o bezpieczeństwo. Słowo: bezpieczeństwo tutaj jest całkiem zasadne. To najwyżej ceniona wartość w rodzinie, w jakiej przyszło mi żyć.

Taty nie było.

Była mama, która realizowała obowiązki swoje i ojca. Dlatego w naszym domu szanowaliśmy ją i akceptowaliśmy wszystkie jej decyzje. I kochaliśmy siebie nawzajem. Bardzo.

A potem tata wrócił. Na stałe wrócił. Skończyły się kontrakty i zaczęło się wychowywanie praktycznie już dorosłych dzieci. I to nie był okres najpiękniejszych wspomnień.

Płakałam ja, płakali bracia, płakała mama. Wiedzieliśmy, że każdy jego powrót do domu rozpocznie się od awantury. Czyżby aż tak denerwowało go życie na naszej planecie?

I pewnego razu mama wyjechała do sanatorium.

I pewnego razu mama nie chciała wrócić z tego sanatorium.

— Jedziemy! — krzyknął tata, stając w drzwiach mieszkania. O dziwo trzeźwy i bez krzty chęci rozpętania nam kolejnej awantury.

— Gdzie? — zapytałam z jednoczesnym odczuciem ulgi, że mamy dzisiaj dzień zupełnie niepodobny do pozostałych dni.

— Po mamę jedziemy!

Okazało się, że ojciec dostał list. List, w którym żona żegna męża. Nie chce wracać do takiej rzeczywistości i ma już dosyć takiego traktowania. A dzieci odbierze przy okazji, jak się urządzi w nowym miejscu.

Trzymał ten list w ręku. Zdążył się nawet na nim wyżyć. Wymięty, podeptany. Dopiero teraz zdałam sobie sprawę z tego, że tak właśnie wyglądało dotychczasowe życie mamy. Pogięte i podeptane.

Zaciśnięta pięść nie oznaczała nic dobrego. Ojciec przybrał minę wojownika.

O co chce teraz zawalczyć?

O te wszystkie stracone już lata?

A może o wartości, do których realizacji za grosz się nie przyłożył?

Może chce zawalczyć o nasze lepsze jutro?

Lepsze dla niej, lepsze dla nas?

Nie.

Przeraziła go wizja osamotnienia i podołania tym wszystkim rodzicielskim obowiązkom. I nie próbie podołania. Musiałby się stać rodzicem na pełen etat. Pożegnać swoje dotychczasowe przyzwyczajenia, zerwać z nałogiem. Musiałby po prostu zacząć żyć dla nas i z nami.

— To się zbieramy. Trzeba przekonać mamę, aby do nas wróciła. — Skwitowałam ten żałosny dla moich oczu obraz ojca.

— Nie wiem, co ona sobie wyobraża?! — burczał, ale już pod nosem tata.

A ja wiem. Zapewne znalazła swoje szczęście. Nie wiem, co to za szczęście. Czego dotyczy, w jakim aspekcie się pojawiło. Ale wiem, że skoro nie chce do nas wrócić, to musi to być ogromne szczęście. Z jednej strony czuję, że mama ma prawo do szczęścia, a z drugiej, że nas zostawia. Nas dzieci. Bo to, że zostawia ojca, najmniej mnie obchodzi.

Najgorsze jest to, że zostawia nas nie wiadomo na jak długo.

To był moment, kiedy po raz pierwszy poczułam własną samotność. Samotność, którą odczuwam do dzisiaj. Wtedy nie zdawałam sobie sprawy z tego, że nakreślone przez mamę zdania, skreślą moje poczucie przynależności na kolejne długie lata.

To był moment, kiedy po raz pierwszy zrodziło się we mnie poczucie walki. O rodzinę, o bezpieczeństwo, o akceptację, o miłość.

To był moment, kiedy jako dziecko zrozumiałam, czym są wartości. Gdyby nie wyjazd mamy, zapewne nie spostrzegłabym, że przez większość życia po tych wartościach deptano.

Wtedy nie mieliśmy samochodu, jedynym posiadanym pojazdem był jednoślad. Tata jednak postarał się i poprosił sąsiada, aby z nami pojechał. Po mamę. Głupio się przyznać przed ludźmi, że jedzie się po żonę, która właśnie postanowiła odejść. Dlatego, od momentu wejścia do samochodu, przyjęliśmy cel podróży — „jedziemy w odwiedziny”.

Nie sami. Tata zaprosił w podróż również Janka. Jak ociec nie przekona mamy, to albo zrobię to ja, albo jej syn. W sumie — w kupie siła.

W samochodzie jednak panuje cisza. Tata wpatrzony w szybę, zadumany.

Ja wpatrzona w szybę i wyobrażająca sobie moment spotkania dwojga sobie już zupełnie obcych ludzi.

Czy miłość odżyje? Wątpię.

Liczymy na rozsądek, który może przemówić do mamy. Na serce się leczy, a ona na serce choruje już od dawien dawna.

Jedynie Janek podejmował rozmowę z kierowcą. Przecież tematem przewodnim jest „jedziemy odwiedzić mamę”, a nie „ratujemy rodzinę”.

Po kilku godzinach dotarliśmy do celu. Przed nami brama wjazdowa na teren sanatorium. W nas obawy. Nie we wszystkich. Sąsiadowi było wszystko jedno.

Olbrzymi teren. Cudowne lato rozgościło się w zieleni oraz na ławkach, które o tej porze dnia były zajęte przez pensjonariuszy. Trzecia po południu.

Tata otworzył drzwi samochodu i zapalił papierosa. Widziałam, że jest mu ciężko, że zbiera myśli i słowa. I zbiera się cały w sobie, z obawą, by to, co za moment zaprezentuje, było jak najbardziej przekonujące.

A ma tylko ten jeden moment. Ma tylko tę jedną okazję.

— To idziemy! — rozkazał.

Szliśmy chodnikiem prowadzącym prosto do drzwi ogromnego gmachu, w którym znajdowało się sanatorium. Wielkie okna, wielkie drzwi. Wszystko było wielkie.

— Jak znajdziemy mamę w tym ogromnym budynku? — zapytałam.

— Nawet, jeśli miałbym przeszukać wszystkie pokoje, to ją znajdziemy. Nie martw się — odpowiedział, a mnie na sercu od razu zrobiło się lżej.

Weszliśmy do środka. Sufit był tak wysoko, że praktycznie udawał niebo. W holu uśmiechnięci ludzie. Słychać było głośne rozmowy i śmiech, który roznosił się po całym wnętrzu. Wnętrze surowe, marmurowe. Wszędzie marmur. Zimny. O tej porze dający jednak ukojenie. Tego dnia upał był nie do zniesienia.

Tata podszedł do jednych państwa i wyciągnął zdjęcie. O coś zapewne zapytał, ponieważ reakcją ludzi było i zdziwienie, i kręcenie przeczące głową. Następnie podszedł do kolejnej i następnej grupy ludzi, uzyskując ten sam rezultat. Wiedziałam, że jego działania przyniosą zupełnie nieoczekiwany rezultat.

— To co robimy? — zapytałam stojącego koło mnie mężczyznę.

— Nie wiem, ale ja idę teraz na zabiegi — odpowiedział.

Spojrzałam ze zdziwieniem. Pytanie skierowałam do brata, a odpowiada mi zupełnie obcy facet. Dopiero teraz zorientowałam się, że Janka zgubiliśmy po drodze. Odwróciłam głowę w kierunku drzwi. Otwarte na oścież dostarczały zmęczonego słońcem wnętrzu, powietrza.

Przede mną widok, który na długo pozostanie w mojej pamięci.

Ławka. Niczym niewyróżniająca się. Na ławce siedzą ludzie. Ludzie, których znam. Mama i Janek. Ale nie siedzą sami. Przy mamie siedzi mężczyzna i trzyma ją za rękę.

Spojrzałam na tatę, który z wyraźną rezygnacją próbuje odnaleźć żonę. Przyznam, że rozbawiło mnie to jego nerwowe zachowanie.

Spojrzałam na mamę, która w dość energiczny sposób rozmawia z Jankiem. Jednak nadal trzyma nieznajomego za rękę.

— Nie szukaj już mamy. — Poprosiłam ojca, kiedy ten zamierzał zarzucić pytaniami kolejnych ludzi.

— Znajdę ją. Przysięgam! — krzyknął.

— Nie musisz już szukać. Mama się znalazła. — odpowiedziałam spokojnym tonem i wskazałam ławkę. Tę ławkę.

Błąd? Może.

W tym jednak momencie bardziej żal było mi ojca. Przecież nie może cały czas robić z siebie pajaca. Chwycił mnie za rękę i szybkim krokiem skierowaliśmy się w stronę tej ławki.

Mama, jak tylko nas zobaczyła, poderwała się i stanęła na baczność. Pan nieznajomy nadal siedział i czekał na mający się wydarzyć ważny moment w jego życiu. Teraz się przekona, czy pokochana kobieta zostawi dla niego całe swoje dotychczasowe życie.

Podchodząc bliżej, zauważyłam, że w mamie toczy się pewnego rodzaju walka. Z samą sobą. Do tego jej oczy! Oczy, które wyrażały jedynie przerażenie. Czy wystarczy jej sił, aby zawalczyć o szczęście, którego doświadczyła przy okazji poznania pana nieznajomego?

— Kaziu, wracamy do domu! — rozkazał tata.

Byłam pewna, że przygotował ciut dłuższe przemówienie na tę okazję. Jednak się pomyliłam.

— Ja nie wracam — odpowiedziała.

— Ty się nie wygłupiaj. Wracasz z nami do domu!

No ładnie. Teraz to już na pewno nie przekona mamy do powrotu. Zupełnie nie przygotował się do tej sytuacji. W sumie widać było, że go to wszystko przerasta. A jak ojca cokolwiek przerasta, to jedyną obroną własnej tożsamości zaczyna być jedynie dyktatorski styl bycia. Ten styl jest swego rodzaju jego ochroną.

To, że rozkazuje i nakazuje. To, że nikt nie jest w stanie się jemu sprzeciwić, dodatkowo dodaje mu poczucia bezpieczeństwa. W dodatku nikt nie ma odwagi wyjść naprzeciw z własną argumentacją, bo się po prostu boi. Od agresywnych ludzi większość trzyma się z daleka. Ale czy akurat w tej sytuacji, w jakiej go postawiła mama, wygra?

— Ja znalazłam tutaj swoje szczęście. — odpowiedziała i kiedy wypowiadała te słowa, z ławki podniósł się pan nieznajomy.

Wysoki i przystojny. Bardzo dobrze ubrany inteligent o niesamowicie rzucającej się w oczy kulturze osobistej. Ubrany w ciemny garnitur. Kto do licha w sanatorium chodzi w garniturze? Do tego ta muszka. Myślałam, że ubiera się ją tylko na specjalne okazje. No tak. To była specjalna okazja. Może intuicyjnie ubrał aż tak galowy strój? Skąd jednak mógł wiedzieć, że ta okazja nadarzy się akurat dzisiaj?

— Jestem Antoni Kaźmierczak. Lekarz Antoni Kaźmierczak — przedstawił się pan nieznajomy.

To zabrzmiało bardzo poważnie.

— Józef. Mąż tej pani — zachowując kulturę osobistą, odpowiedział ojciec.

To zabrzmiało bardzo niepoważnie.

Zabawne jest, że człowiek jak staje naprzeciwko lekarza, to od razu przybiera pozycję niższego. Tata w tym momencie stał się jeszcze niższy.

Po zapoznaniu się panów, nastąpiła niezręczna cisza. Mama spojrzała w moje oczy. Zapewne wszystkie argumenty, których mogłaby teraz użyć, już użyła w rozmowie z Janem.

— To jest twoje życie, Kaziu — zwrócił się do niej lekarz Antoni.

— Nie. To nie jest moje życie. To jest życie moich dzieci i nie mogę ich zostawić. — Odpowiedziała tak smutno, że wszystkim zrobiło się smutno z właśnie podjętej przez nią decyzji.

— Ja ciebie, kochana, rozumiem. Jeżeli jednak zmienisz zdanie, to ja będę na ciebie czekał. — Oznajmił i powolnym krokiem skierował się do budynku.

W tym momencie miałam go za bohatera. Z podniesioną głową, kochanek oddala się od kochanki, przy okazji swoją postawą ogłaszając wielką wygraną.

Był wygrany. Nie skomlał jak pies. Nie namawiał, nie przekonywał. Zostawił podjęcie decyzji mamie i tę decyzję uszanował.

Spojrzałam na ojca. Tutaj nic więcej nie mam do powiedzenia.

— Byliście już w pijalni wód? — zapytał sąsiad, który właśnie się przy nas pojawił.

— Nie. I nie będziemy pili żadnej zdrowotnej wody! Jedziemy do domu! — nakazał tata.

Uważa się za wielkiego wygranego i już zapewne ma przed sobą własną wizję świętowania odniesionego sukcesu.

— A może, jak już tutaj jesteśmy, to skorzystamy z tej atrakcji? — poprosiłam.

— Atrakcje to my mamy w domu — oznajmił tata i skierował się do samochodu.

Rozpoczął z sąsiadem temat zupełnie nieadekwatny do sytuacji. Mama chwyciła mnie za rękę. Janek objął ją swoim ramieniem. Wracamy do domu.

Po powrocie, ojciec jakby zmienił swoje podejście do życia i do rodziny. Nie bez powodu piszę „jakby”. Coraz częściej zaczął znikać z domu. Miał własne towarzystwo, a im więcej miał przy sobie pieniędzy, tym to towarzystwo było większe.

Nieraz wyciągaliśmy go zupełnie pijanego z barów, które stały się dla niego drugim domem. Nieraz, zamiast zająć się własnymi przyjemnościami, odrywaliśmy ojca od jego przyjemności.

Wtedy mama wpadła na genialny pomysł, jak przywrócić tatę do normalności, przy okazji spróbować zawalczyć z jego nałogiem. Bo to już był nałóg. Picie alkoholu w sanatorium było zabronione! Załatwiła więc skierowanie i tata nie miał wyjścia. Musiał wyjechać.

Był aż dwa razy.

Za pierwszym, wrócił do domu już po tygodniu, ponieważ nie zdążył wrócić z baletów o wskazanej porze.

Za drugim, złapali go przeskakiwał przez płot z pełną torbą wódki, i odesłali go do domu już na trzeci dzień.

Widocznie, Józefik miał inne wyobrażenie dochodzenia do pełnej sprawności. A może nałóg był na tyle silny, że tata zawsze był stawiany na przegranej pozycji?

Życie toczyło się swoim biegiem. Mama zaczęła uspakajać swoje nerwy robieniem swetrów. Godzinami dziergała. Wełna nie wełna…

Tak mi się teraz przypomniało

Rok po śmierci mamy, odszedł tata.

W samotności, ponieważ po tym, jak zoperowali mu krwiaka w mózgu, postanowiliśmy oddać go do domu opieki.

Wielki gmach i siostry zakonne. Tata nigdy nie chodził do kościoła. Nie pamiętam, aby nawet się modlił. Ulokowaniem w domu opieki, zabraliśmy mu wszystko! Zabraliśmy mu całą radość z życia.

Nie mógł sobie Józefik zapalić. Nie mógł przechylić kieliszka. Zmusiliśmy go do przejścia na pełen detoks.

I co? Zmarł.

Stojąc nad trumną, nie mogłam uwierzyć, że już go nie zobaczę. Nawet nie zdążyłam się z nim pożegnać. Tośka włożyła mu pod poduszkę ćwiarteczkę jego ulubionej wódeczki.

Dobrze.

Rok wcześniej mamie włożyliśmy do trumny talię kart i papierosy. Pamiętam, że w trumnie wyglądała, jakby spała. Miała jednak otwarte jedno oko. Jakby na nas patrzyła, jakby kontrolowała kto przyszedł jej powiedzieć ostatni raz: do widzenia.

Tych dwoje przeżyło ze sobą pięćdziesiąt lat.

Tych dwoje, dalekich od siebie ludzi na końcu swojego życia, tak pięknie dla siebie bliskich.

Czyżby na ostatniej prostej dotknęła ich miłość?

Zaskoczona

Wyrosłam na piękną kobietę. Na tyle piękną, że niejeden mężczyzna ubiegał się o moją rękę. Wiedziałam, że muszę opóźnić zamążpójście ze względu na mamę. Nie mogę jej zostawić samej z tatą. We mnie ma oparcie i wsparcie.

W tamtym okresie podjęłam naukę w technikum ogrodniczym. I przyznam szczerze, że nie byłam grzeczną dziewczynką. Teraz wiem, że to było poczucie wolności. Udowodnienie, że do nikogo nie należę!

Ktoś jednak musiał stać się dla mnie chodzącym alibi. Zaczęłam spotykać się z Edkiem. Zapewne Edek spodziewał się o wiele więcej niż to, że już w niedługim czasie tak po prostu powiem mu: żegnaj. Póki jednak mogłam z tego alibi korzystać, to korzystałam. Do momentu, kiedy na mojej drodze pojawił się on.

Stefana poznałam na jednej z potańcówek. Stał oparty o ścianę i palił papierosa. Wyglądał niczym bohater jednego z kryminalnych filmów.

Rok 1971.

Brązowa marynarka i brązowe spodnie. Tak zwane dzwony, które od czasu do czasu odkrywały piękne mokasyny. Kraciasta koszula i wyrazisty krawat dodawały tylko uroku.

— Czy pani zatańczy? — zapytał, kiedy przechodziłam obok niego.

— Oczywiście — odpowiedziałam.

Podczas tańca gwizdał, co nie tylko dla mnie było zaskakujące, ale rozbrajające. Pięknie prowadził. Czułam, że z każdym krokiem jesteśmy stworzeni dla siebie.

Czy świat wokół nas przestał istnieć?

Patrzyłam na kobiety, które wzdychały, przyglądając się Stefanowi.

Patrzyłam na mężczyzn, którzy w swoim pokracznym tańcu starali się mu dorównać. Nikt nie był w stanie dorównać Stefanowi, który wręcz płynął po parkiecie.

Byłam dumna.

Stałam się ważna.

Czy dla Stefana też stałam się ważna?

Nie dążyłam do tego, aby odprowadził mnie do domu. Nie chciałam mieszać rodzicom w głowach. Edek jest jeszcze jednak w grze, więc nawet nie wypada, abym ogłaszała wszem i wobec nową znajomość ze Stefanem. Tym bardziej, że Stefan mógł być tylko na chwilę, a Edek to przecież moje alibi względem korzystania z wolności.

Stefan jednak nie posłuchał.

Weszliśmy na półpiętro, gdzie słychać było podniesiony głos ojca. Awantura? O tej porze? Spojrzałam na zegarek. Dobrze po drugiej nad ranem. Wiedziałam, że to nie jest dobry pomysł, aby zapukać w drzwi, bo zapewne, gdy się otworzą, to pierwsze co mnie przywita, to ręka taty.

— Pukaj i wchodź. Jestem przy tobie. — Motywująco zareagował na krzyki ojca, Stefan.

— Idź już. Nie może cię zobaczyć. Będzie jeszcze większa awantura — poprosiłam, ale nie posłuchał.

Szkoda, że nie posłuchał. Jak tylko drzwi się otworzyły, dostałam od ojca w twarz.

— O której to się, moja panno, wraca do domu? — zapytał.

— Przecież wiedziałeś, że wrócę późno! — krzyknęłam i złapałam się za policzek.

— Późno to nie oznacza, że masz wracać nad ranem! I to sama!

— Nie wróciłam sama.

Wypowiadając te słowa, nie sądziłam, że tylko pogorszę swoją sytuację.

— To z kim? — zapytał ojciec.

— Ze znajomym. — odpowiedziałam i dopiero teraz zauważyłam, że Stefana nie było. A obiecał, że przy mnie będzie.

— Ja tutaj nikogo nie widzę! — krzyknął ojciec i szarpnął mnie za ramię.

— Przestań już wrzeszczeć! — krzyknęła mama do ojca. — To nie jest dobra pora na tego typu awantury.

— Gówno mnie to obchodzi! — Zareagował ojciec i ją odepchnął. na tyle mocno, że wylądowała na kuchennym stole.

Całe szczęście sam się przeraził i potulnie wszedł do pokoju, usiadł na rozłożonym łóżku.

— Nie martw się, córcia. Do jutra mu przejdzie — uspakajała mama.

Znała go bardzo dobrze. Wiedziała, że po takim zachowaniu nie ma co teraz się awanturować. Po tym, jak ją potraktował, mogłaby znowu zagrozić, że odejdzie.

Lekarz Antoni co kilka tygodni dawał oznaki swojej tęsknoty i wysyłał listy, na które mama nie odpowiadała. Nie chciała mu robić złudzeń, że kiedykolwiek będzie w stanie po raz drugi odejść od męża i dzieci.

Minął tydzień od awantury.

Siedząc przy kuchennym stole, cholernie zakochana marzyłam, aby Stefan pojawił się w moim życiu na zawsze. Mama zaczęła przygotowania do obiadu.

— A gdybym tak chciała wyjść za mąż? — zapytałam.

— Edek pewnie nie miałby nic przeciwko temu — odpowiedziała.

— Nie ma już Edka. Jest Stefan. I to za niego chcę wyjść za mąż.

— A kim jest Stefan? — zapytała ze zdziwieniem.

Nie bardzo wiedziałam, co mam jej odpowiedzieć. Opisać jaki jest przystojny? Nadmienić, że ma dobry gust i świetnie się ubiera? Pochwalić go za dobre prowadzenie w tańcu?

Nic więcej o nim nie wiem.

— Stefan pracuje w kopalni. Jest inżynierem jak tata. Ma już nawet swoje mieszkanie — kłamałam jak z nut.

— To nie wiem, nad czym się zastanawiasz. — Oznajmiła mama, która właśnie zaczęła rozbijać mięso.

Właśnie. Nad czym się zastanawiam? Przecież nie ma nic. Nic więcej, poza tym co nas wtedy połączyło. Poczułam, jak serce zaczyna mi szybciej bić. Bo Stefan nie tylko mógł zapamiętać mnie, ale zapewne dobrze zapamiętał zachowanie mojego ojca.

— Kaziu, możesz otworzyć drzwi? Ktoś puka — poprosił tata.

Nigdy sam nie podchodzi do drzwi, zawsze wysługuje się mamą.

No i pojawiły się dwa bardzo ważne w moim życiu słowa: nigdy i zawsze. Dlaczego ważne? Bo mnie konstruują. Od dawna wiem, że jestem chodzącym krytykiem. Krytykuję wszystko i wszystkich. Można by to zrzucić na rzecz mojego charakterku. Ale nie.

Dobrze wiem, że to choroba, która przejawia się destruktywną krytyką wszystkiego i wszystkich. Destruktywną, czyli taką, która potrafi tylko niszczyć. Niby człowiek wie, że to zachowanie jest złe, że tylko krzywdzi, przy okazji samego siebie. Niby.

— Już otwieram. — Posłusznie odpowiedziała mama i podeszła do drzwi. — Kto tam? — zapytała.

— Ja do Zofii — oznajmił głos zza drzwi.

Stanęłam jak wryta. Stefan!

Mama otworzyła i zamiast zobaczyć twarz należącą do danego głosu, zobaczyła bukiet goździków.

— Proszę. Zapraszam. Niech pan wejdzie. — na jednym wydechu zaprosiła gościa do środka.

— Dziękuję. Jestem Stefan. Całuję rączkę.

Podniósł rękę mamy i złożył na jej dłoni pocałunek. W tym momencie tata wychylił się zza gazety i spojrzał z pewnym rozbawieniem.

— Zje pan z nami obiad. — nakazała mama i zabierała bukiet z rąk Stefana, a potem zniknęła w kuchni.

Stałam na progu kuchni z uśmiechem na twarzy. Stefan podszedł do ojca i również się przedstawił. Tym razem bez złożenia pocałunku na jego dłoni, choć przyznam, że bym się nie zdziwiła.

— Przyjechał pan samochodem? — zapytał ojciec.

— Nie. Jeszczenie posiadam samochodu. Póki co, jeszcze na samochód oszczędzam. — odpowiedział Stefan i się roześmiał. Tak cudownie szczerze.

Wiedziałam, że ojciec nie bez powodu zapytał. I bynajmniej nie z takiego, by sprawdzić zamożność Stefana. Oj nie.

Tata podszedł do meblościanki.

— Kaziu, napijesz się z nami? — zapytał lekko podnosząc głos.

— Oczywiście. Jeżeli jest taka konieczność, to się napiję — odpowiedziała mama.

Nie wiem, czy jest taka konieczność. Może tylko nadarzyła się okazja. A tata takiej okazji nie przepuści! Co dziwne, w mojej dłoni również wylądował kieliszek. Po raz pierwszy rodzice będą widzieli, jak raczę się wódką. Po kilku głębszych zaczęły się śmiechy i śpiewy. Tak, tata zawsze śpiewa.

Potem obiad i… i Stefan wyciągnął pierścionek, który wsadził mi na palec, bez pytania czy za niego wyjdę. Zapomniał?

Myślę, że był oszołomiony nie tylko krążącymi w jego krwi procentami, ale przede wszystkim własną odwagą. Spojrzałam na niego. Spojrzałam na rodziców. Tata pokiwał głową.

— No przecież Stefan chce, abyś została jego żoną! — podpowiedziała mama.

— Tak wiem. Tylko, że już? Że teraz? — zaczęłam zadawać dziwne pytania.

— A kiedy? Na co chcesz czekać? — zapytała mama.

Uśmiechnęłam się i spojrzałam na daleko idącą obietnicę wspólnego życia, która już zdobiła mój palec.

— Powiedz tak. — nakazał, jak to miał w swoim zwyczaju, ojciec.

— Tak. — Posłusznie spełniłam rozkaz. Z tym że to „tak” wypowiedziałam do ojca.

I w tym momencie wszyscy się roześmiali.

— To ja już państwa pożegnam — oznajmił Stefan.

— Proszę zostać. — błagalnym głosem zwrócił się do niego ojciec.

— Dobrze, ale tylko na chwilkę.

Tata znowu podszedł do meblościanki. Tym razem jednak nie otworzył barku. Otworzył drzwi szafy i zaczął poszukiwania, przy okazji wyrzucając ze środka poszwy i poszewki.

— Co ty wyrabiasz? — Zapytała mama, trzymając w ręku słoik z korniszonami.

— Szukam. Nie widzisz? — odburknął ojciec.

— Jak mi powiesz, czego szukasz, to może ci powiem, gdzie to znaleźć.

Dobrze wiedziała, czego szuka. Od jakiegoś czasu ojciec ukrywał butelki z wódką w najmniej spodziewanych miejscach. Tak przynajmniej sądził. Spojrzał na mamę surowym wzrokiem, ale z jednoczesnym uśmiechem na ustach.

Mama zawróciła do kuchni, ale już po chwili pojawiła się nie ze słoikiem z korniszonami, lecz z butelką wódki. Dla mnie to oznaczało, że wyjście Stefana zostało odroczone w czasie.

Tak mi się teraz przypomniało

Pamiętam, jak Stefan wybrał się z Tośką i Tośkiem na Węgry. Zafundował dzieciom piękne dziesięć dni. Z racji tego, że u mnie trwał remont łazienki, nie mogłam im towarzyszyć.

Kiedy łazienka została wyremontowana, postanowiłam zaprosić rodziców. Przy suto zastawiony stole siedzieli najbliżsi. Tata popatrzył na mnie wymownym wzrokiem, a ja bez cienia namysłu skierowałam swoje kroki do meblościanki. Otworzyłam barek i wyciągnęłam butelkę wódki. Nasz barek był wyjątkowo zaopatrzony. Wyciągnęłam kieliszki i je napełniłam.

Tata nawet nie zaczekał na wzniesienie toastu. Przechylił kieliszek i postawił oczy w słup. Następnie zaczął się dusić. Nie wiedziałam, co się dzieje. Mama zaczęła klepać go po plecach, ale nie pomagało. W tym momencie Stefan stanął w progu pokoju.

— Co się stało?

— Nic. Tata przechylił kieliszek i nie wiemy, co się stało, że tak zareagował.

— Pokaż mi butelkę!

Wzięłam do ręki butelkę, z której lałam alkohol.

— Przecież to jest dziewięćdziesięcioprocentowy spirytus! — krzyknął Stefan.

Tata przestał kaszleć, a my wybuchliśmy śmiechem. Tacie nie było do śmiechu. Wtedy miałam nadzieję, że już do ust kieliszka nie podniesie.

Podniósł, nie raz.

(Przed)szczęśliwa

— Zosiu, zbieraj się. Pojedziemy do moich rodziców. — Oznajmił Stefan, stając w drzwiach w pewną sobotę, kilka minut po godzinie szóstej rano.

— Już. Tylko się odpowiednio ubiorę — odpowiedziałam, stojąc w nocnej koszuli.

— Załóż cokolwiek. Najwyżej do walizki weź kilka rzeczy na przebranie. Za dwie godziny mamy pociąg.

— Jak to pociąg? Jak to walizka? Dokąd jedziemy? Na ile dni? — zaczęłam wyrzucać z siebie szereg pytań.

— Przecież w końcu musisz poznać moich rodziców i moje rodzeństwo. Już dawno ci o tym mówiłem.

— Mówiłeś bez wskazania konkretnego terminu.

— W zeszłym tygodniu wysłałem do nich list. Wczoraj dostałem odpowiedź od mamy, żebyśmy przyjechali. No to dzisiaj jedziemy.

— Ty to masz pomysły. Przecież do takiego spotkania trzeba się przygotować.

— Widzisz. Tym różni się wieś od miasta, żeby się tam wybrać, nie trzeba się aż tak przygotowywać, jak ty to sobie wyobrażasz.

No dobrze. Dopiero teraz dotarło do mnie, że mój Stefan jest z dziada pradziada chłopem. Spojrzałam na niego. Nic mi tutaj nie pasuje. Nic, co sobą reprezentuje, nie łączy się z moim wyobrażeniem wsi.

Jadąc pociągiem miałam przed oczami wiejski piękny dworek, w którym mieszkają rodzice mojego Stefana. O nic nie pytałam. Było mi po prostu dobrze.

Dworzec kolejowy — Kielce. O dziwo, to nie koniec naszej podróży. Do wsi trzeba jeszcze dojechać.

Pole, pole, pole, dom. Pole, pole, pole, pole, dom. Dom, pole. Krowy.

— Wysiadamy. To nasz przystanek. — nakazał Stefan, który tryskał szczęściem.

Stanęłam. Postawiłam przy nodze walizkę. Rozejrzałam się.

— Co tak stoisz? No chodź!

— Idę, idę. Daleko do twojego domu? — zapytałam.

— Już niedaleko. Za tym polem.

Było i pole, i była rzeka. I kilka dobrych kroków pod górę.

— Powiedz mi jedno. Dlaczego nie zostałeś na wsi? — Zapytałam, kiedy zbliżyliśmy do miedzy.

— Dla pieniędzy. Przecież wiesz, że na Śląsku można odpowiednio zarobić, no i oczywiście zrealizować się zawodowo — odpowiedział.

— Mając gospodarstwo, też można się realizować. Chyba coś ukrywasz.

— No dobrze. Powiem ci, ale żeby to pozostało pomiędzy nami. Bo wiesz. Wstyd.

— Przysięgam, że nikomu nie powiem!

Zaczęłam zacierać ręce na to, co za chwilę usłyszę.

— Mając czternaście lat, podrobiłem podpis mamy — zaczął swoją opowieść Stefan.

— I co? Wyrzuciła cię za to z domu?

— Nie, nie wyrzuciła. Sam się wyrzuciłem. U ciebie w domu tata jest stanowczy, u mnie mama.

— Jak to?, Sam się wyrzuciłeś? — zdziwiłam się.

— Kiedy mama była w polu, to się spakowałem i jeszcze tego samego dnia byłem już w pociągu na Śląsk.

— Nie bałeś się?

— Bałem jak nigdy! Ale nie tego, że właśnie wyruszyłem w nieznane, bałem się przede wszystkim reakcji mamy na to, że podrobiłem jej podpis.

— No, a jak dotarłeś na Śląsk, to ktoś na ciebie czekał?

— Nie. Nie miałem tam nikogo. Wiedziałem tylko, że mogę rozpocząć naukę w szkole górniczej. Tylko ta szkoła miała swój internat, więc o mieszkanie nie musiałem się martwić.

— I tak bez niczego cię przyjęli?

— Tak. Musiałem mieć tylko pozwolenie od rodziców. A wiesz. Miałem już wprawę w podpisywaniu się za mamę.

W sumie, to była swego rodzaju ucieczka z domu. Przecież ta biedna kobieta musiała odchodzić od zmysłów!

— Szukali cię? — nieśmiało zapytałam.

— Nie, nie szukali. — Odpowiedział Stefan i nagle zamilkł.

Miałam wrażenie, że właśnie teraz wrócił do tamtej chwili.

— Jak to cię nie szukali?

— Zostawiłem list mojemu młodszemu bratu.

— Że uciekasz z domu?

— Czyś ty zwariowała? Oczywiście, że nie! — zaśmiał się Stefan.

— To co napisałeś?

— Że dostałem możliwość nauki w jednej z lepszych szkół na Śląsku. I uwierzyli.

Dom. Dom wiejski pokryty strzechą, który nijak się miał do mojego wyobrażenia o pięknym wiejskim dworku.

— Mamo! Tato! — zaczął wykrzykiwać Stefan, otwierając ciężkie drewniane drzwi.

— Jesteśmy, kochany synu i witamy naszą przyszłą synową — odpowiedziała mama Stefana.

— Dzień dobry, państwu. — Przywitałam się, jednocześnie dziwnie kłaniając się w kierunku przyszłej teściowej.

— Nie wygłupiaj się — roześmiał się Stefan.

Zostałam wycałowana, jak nigdy dotąd. Poczułam olbrzymią sympatię i już chyba miłość.

Kiedy zasiedliśmy do stołu, zorientowałam się, że wszystko o mnie wiedzą. Oprócz tego, czego nie jadam. Co się pojawiło na stole? Czernina.

Oprócz przyszłych teściów poznałam również brata Stefana oraz jego siostrę. Ale Stefan nie miał jednego brata. Miał ich trzech. Teraz już wiem, po kim Stefan odziedziczył odwagę opuszczenia własnego domu.

Gienek — wybrał morze.

Michał — wybrał góry.

Przemysław — wybrał Mazury.

Dziesięciolatka wpatrywała się we mnie, jakbym była z innego świata. Nie odstępowała mnie na krok, kiedy wyciągnęłam z walizki moje kosmetyki i ciuchy.

— Zostaniesz żoną Stefana? — zapytała biorąc do ręki moją szminkę.

— Na to się zanosi. — Odpowiedziałam licząc, że szminka nie zostanie przez nią użyta.

— Zawsze chciałam mieć siostrę. Jak zostaniesz żoną Stefana, to będziesz jednocześnie moją siostrą. — oznajmiła, biorąc do drugiej ręki mój lakier do paznokci.

Spojrzałam na nią i się uśmiechnęłam. W sumie też mam samych braci.

Wieś. Jak daleko mentalnie jestem od wsi? Bardzo daleko. Urodzona w mieście, wychowana w mieście. Nic mnie ze wsią nie łączy. Oprócz Stefana.

— Pójdziemy do ciotki Plechciny — oznajmił mój ukochany stając w drzwiach.

— Gdzie?

— Do ciotki Plechciny — powtórzył z rozbrajającym uśmiechem na twarzy.

Dobrze, że mam na stopach tenisówki. I niedobrze, że mam akurat te tenisówki. Biorąc pod uwagę, jakie przeszkody trzeba obejść po drodze.

Obora. Jedna, druga, trzecia… Co kilka metrów na drodze krowia kupa. Te akurat omijałam. Gorzej było z odchodami wszędobylskiego ptactwa.

Zaczęły się przed nami kłaniać stare jabłonie. Kłaniały się niczym dostojne panie, które w ramionach dźwigają ciężar historii tej ziemi. Zapewne niejedno widziały.

Podeszła do nas. Miałam wrażenie, że ma przynajmniej siedemdziesiąt lat. Na głowie chusta, która zakrywała siwe włosy. Zaprosiła nas do domu. Wypisz wymaluj dom dokładnie w takim samym stylu, jak rodzinny dom Stefana.

Stół. Cerata. Cukiernica. Cztery drewniane krzesła stojące na drewnianej podłodze. Czysto.

— Stefan! — krzyknęła młoda dziewczyna, stając w drzwiach.

— Jolka! — Zareagował Stefan i poderwał się w kierunku drzwi, aby tę dziewczynę odpowiednio przywitać.

— Poznaj moją przyszłą żonę.

— Cześć. — rzuciła w moją stronę i zaczęła mi się bacznie przyglądać.

Byłam przekonana, że wszyscy których uda mi się poznać, zachowają się w ten sam sposób, w jaki zachowała się mama Stefana. Ale nie. Wszystko co teraz czuję, to zdecydowany dystans w stosunku do mojej osoby.

Zaczęłam się zastanawiać, czym mogę odstraszać, albo ich krępować. Przecież nie tym, co właśnie mam na sobie. A może właśnie w ten sposób ujawniam różnice, które są pomiędzy wsią a miastem?

Spojrzałam na Stefana. Miałam wrażenie, że jestem niewidoczna. Tak państwo zajęło się sobą, że nic i nikt więcej się nie liczył.

— Wracasz do nas na wieś? — zapytała Jolka.

— Nie żartuj sobie. Przecież wiesz, że mam pracę.

— A gdzie odbędzie się ślub i wesele? Bo chyba nie tam?

To „nie tam” zabrzmiało dość dziwnie. Jakby miejsce mojego zamieszkania i to, że to miasto, było jakąś zbrodnią.

— A wiesz, że nawet nie brałem pod uwagę, że możemy tutaj wyprawić wesele? W ogóle nie przyszło mi to na myśl — zareagował Stefan.

To „tutaj” teraz zabrzmiało w taki sposób, że już powinnam żałować, że nie tutaj się pobieramy.

Stefan spojrzał na mnie. Ja spojrzałam na Stefana. I zgrzyt. Po raz pierwszy.

— Wszystko już mamy zaplanowane, więc nie ma co zmieniać. Poza tym mamy już umówiony termin w tamtym kościele — zaczął się tłumaczyć.

Tym razem „w tamtym kościele” zabrzmiało, jakby Stefana skazano na trzy lata łagrów.

— Czy możemy już wracać? –zapytałam, chcąc przerwać rozmowę, która zaczęła stawiać moje ślubne plany pod znakiem zapytania.

W tym samym momencie ciotka Plechcina postawiła przed moim nosem szklankę z herbatą i kawałek drożdżowego ciasta.

— Wypijemy herbatę, zjemy ciasto i pójdziemy — odpowiedział Stefan.

Dopiero teraz zdałam sobie sprawę, że muszę zrobić wszystko, aby oderwać go od tego wszystkiego, co już w ogóle do niego nie pasuje.

Nastał półmrok. Stefan pięknie się pożegnał. Niezależnie od sytuacji zawsze szarmancki.

— Gniewasz się? — zapytał w drodze powrotnej.

— Nie, nie gniewam się. –odburknęłam, zdradzając jednocześnie, że do najszczęśliwszych osób nie należę.

— Przecież słyszę.

— Koncentruję się na tym, aby nie wylądować butem w gównie.

Roześmiał się.

Dobrze wiedział, że nie o buty, ani też nie o gówno tutaj chodzi. Dobrze zdawał sobie sprawę z tego, że właśnie rozpoczęło się realizowanie kompromisu. Podobno małżeństwo jest sztuką kompromisu. Póki co nie jesteśmy jeszcze małżeństwem.

— Chcę żebyś wiedziała, że jestem dla ciebie gotów poświęcić wszystko.

Nie wiem, dlaczego, ale przyjęłam to za dobrą monetę. Z tym że już wtedy powinnam stać się bardziej czujna. Tylko jak otrzymujesz wyznanie: „poświęcę wszystko”, to przestajesz dostrzegać drugie dno. Jakiś plan. Jakieś założenie, które ma na celu doprowadzić do ślepoty.

Weszliśmy do domu, w którym panowała już ciemność. Mała lampka na stole i tyle. Dopiero teraz zauważyłam, że pod oknem stoi łóżko. Na łóżku leży starszy człowiek i trochę jakby jęczy.

— Nie przejmuj się, kochana. — Usłyszałam głos przyszłej teściowej.

— Kto to? — zapytałam.

— Mój mąż, a twój przyszły teść — oznajmiła.

No tak. Praca w gospodarstwie nie pozwoliła nam na bliższe poznanie. W ogóle na poznanie. Ale czy to normalne, że jak pojawia się gość, to i tak wszystko inne jest ważniejsze?

Normalne.

Wieś.

— Wszyscy tak wcześnie tutaj chodzą spać? — zapytałam z dużym zdziwieniem.

Spojrzała na mnie, a następnie zaczęła się rozglądać.

— Stefan widziałeś swoją siostrę? Jest już ciemno i zaczynam się martwić.

— Nie, nie widziałem. Zaraz jej poszukam- odpowiedział i skierował się w stronę drugiej izby.

Nastała cisza jakby w oczekiwaniu, że zaraz przerwie ją dziecięcy głos.

— Śpi — oznajmił Stefan i wzruszył ramionami.

— Już? Jak to już śpi? Co ta mała znowu zmalowała? — zaczęła sypać pytaniami przyszła teściowa.

— Pewnie dużo wrażeń, jak na jeden dzień — skwitował Stefan, przerywając ciąg myślowy matki.

Może i ta mała miała dzisiaj własne wrażenia, ale te najbardziej atrakcyjne to raczej miałam ja. I za wszystkie serdecznie dziękuję.

Zasiedliśmy do stołu. Pajda chleba ze swojskim masłem i cukrem. Do tego szklanka mleka, które dopiero co zostało przepuszczone przez tetrową pieluchę.

— To my już pójdziemy spać — oznajmił Stefan i pocałował matkę w policzek.

— Idźcie, idźcie. Dałam wam pierzynę.

— A może pójdziemy spać na siano? — wpadł na pomysł Stefan.

Na samą myśl o spaniu na sianie zrobiło mi się dziwnie. A już spanie w oborze, przy współtowarzyszących krowach i wszechogarniającym smrodzie, wywróciło moje wyobrażenie tej akurat nocy do góry nogami.

Musiałam całą sobą krzyczeć, ponieważ Stefan zmienił zdanie. Wylądowaliśmy pod olbrzymią pierzyną.

— Jutro wybierzemy się do kościoła — na dobranoc poinformował mnie Stefan.

— Dobrze. I bardzo się cieszę — odpowiedziałam z autentycznym zadowoleniem.

Będę mogła założyć na siebie coś, co na sto procent przykuje oczy nieznanych mi ludzi — pomyślałam.

Wtuliłam się w Stefana, który zanim zdążył mnie pocałować, zasnął. Zmęczenie podróżą dopadło i mnie.

Przyznam, że spałam w nowym miejscu jak zabita. A może to zasługa świeżego wiejskiego powietrza?

Przez okno, do izby wchodziły promienie słońca. Spojrzałam na jeszcze śpiącego Stefana i zrobiło mi się lekko na duszy. Dotknęłam jego policzka, otworzył oczy.

— Dzień dobry, kochanie — powitał mnie z uśmiechem.

Nie odpowiedziałam. Złożyłam na jego ustach pocałunek. Odwzajemnił, a następnie wstał i wyszedł z pokoju, przy okazji wpuszczając niemożliwy do zidentyfikowania zapach.

Zaczęłam przygotowania do niedzielnego wyjścia. Po doprowadzeniu moich długich włosów do odpowiedniego stanu i wykonaniu makijażu otworzyłam walizkę.

Specjalnie na tę okazję wydałam połowę moich oszczędności!

— Stefan! — krzyknęłam.

— Co się stało? — zapytał wbiegając do izby.

— Widziałeś może mój żółty kombinezon?

— Widziałem, jak go pakowałaś do walizki.

— To, że pakowałam do walizki, to wiem. Ale go nie ma!

— Jak to nie ma? Poszukaj jeszcze.

— Szukałam. W twojej walizce też szukałam.

— To nie wiem, co się stało…

Usiadłam na łóżku zrezygnowana. Zaczęłam się zastanawiać, co mogło się takiego przydarzyć, że mój kombinezon tak po prostu zniknął.

— Ubierz coś innego — zaproponował Stefan.

— Ale co? Wszystko co mam, nie jest odświętne — rozpłakałam się.

— Przestań płakać. To tylko ciuchy.

— Może dla ciebie to tylko ciuchy. Dla mnie to katastrofa!

— Nie przesadzaj. Zresztą nie ma już czasu, aby się tym zajmować. Włóż na siebie cokolwiek i idziemy na śniadanie. Wszyscy na nas czekają.

Wyszedł. Bez przekonania zaczęłam wyciągać z walizki to, co mogłoby się nadawać do ubrania, gdy nagle usłyszałam pytanie Hani:

— Czy można obrazić się na swoją siostrę?

— Nie wiem, czy można. Pewnie można — odpowiedziałam w dość nieprzyjemny sposób.

— To ty się na mnie obrazisz — oznajmiła.

Co dziwne, na jej twarzy malował się uśmiech, który zupełnie nie pasował do zadanego przed chwilą pytania i wypowiedzianego przez nią stwierdzenia.

— No to powiedz, co się stało. — poprosiłam.

— Jak wczoraj poszliście do ciotki, to ja sięgnęłam po twoje lakiery do paznokci.

— A to nic się nie stało. Przecież sama ci na to pozwoliłam.

— A właśnie, że się stało. Jak otwierałam jeden z nich, to mi się wylał.

— Trudno. Kupię nowy.

— Nie chodzi o lakier.

— A o co chodzi? — dopytałam, jednocześnie nie chcąc usłyszeć najgorszego.

— Lakier wylał mi się na twoje spodnie. Te żółte — oznajmiła i rozpłakała się.

Krzyknąć? Nie. Wybaczyć? Nie.

Szukałam w sobie odpowiedniej reakcji, aby to, co sobą zaprezentuję, nie wpłynęło źle na nasze prawie rodzinne relacje. Poza tym to jeszcze dziecko.

— Możesz mi je przynieść? — zapytałam, trzymając jeszcze nerwy na wodzy.

— Nie mogę. Próbowałam je wczoraj wyczyścić i oprócz tego, że plama robiła się coraz większa, to tak tarłam, że zrobiłam dziurę — mówiła, szlochając.

Ręce mi opadły.

— No dobrze. Nie masz co płakać. Stało się i tyle — oznajmiłam, nie wierząc w to, co właśnie powiedziałam.

— Naprawdę się nie gniewasz? — dopytała Hania.

— Naprawdę — skłamałam.

Po tym moim „naprawdę” zobaczyłam, jak jej twarz zaczyna rozpromieniać się.

— Kocham cię, wiesz? Jak prawdziwą moją siostrę cię kocham -oznajmiła i w sekundzie przestała płakać.

Dobrze. Straciłam kombinezon, zyskałam przybraną siostrę. No i jeszcze to wyznanie miłości. Nie jestem do tego przyzwyczajona. W moim domu nikt nikomu nie mówi, że się kogoś kocha. Ubrałam to, co można było jeszcze ubrać, a co nadawało się do pokazania ludziom.

— Śniadanie! — krzyknęła mama Stefana.

— Już, już idziemy! — odkrzyknęła Hania, która tryskała radością.

Złapała mnie za rękę i dumnie poprowadziła do głównej izby. Stanęłam przy stole. Jajecznica i ogromne pajdy chleba. Spojrzałam na piec, na którym stały olbrzymie garnki, w których coś się już gotowało. Przy piecu stała miska, a w niej jeszcze nie do końca oskubana kura. Oczywiście bez głowy.

— Siadamy do jedzenia? — zapytał Stefan, chcąc mnie tym samym lekko otrzeźwić.

— Jasne. Smacznego- odpowiedziałam w taki sposób, że każdy by się domyślił, że jeść to akurat mi się odechciało. — Jeżeli mogę, to poproszę jedynie o herbatę.

— Jesteś taka szczuplutka. Powinnaś coś jeść — zareagowała przyszła teściowa.

— Mam uszytą na miarę sukienkę do ślubu i nie chcę przytyć — skłamałam.

— Do ślubu nie przytyjesz. A poza tym, to my cię tutaj nie będziemy karmić tak, jak się karmi gęsi — roześmiała się.

Sięgnęłam po kromkę chleba, ale jej nie tknęłam. Kątem oka nadal widziałam martwą kurę, bez głowy.

Hania siedząc naprzeciwko mnie, wciąż się uśmiechała. Ja, siedząc naprzeciwko niej, wciąż widziałam zniszczony przez nią kombinezon.

Wyszliśmy przed dom. Na małym taborecie siedział przyszły teść. Wpatrzony w dal.

— Cześć tato! — zawołał Stefan.

Zdziwił mnie brak odpowiedzi i reakcji ze strony staruszka.

— Nie odzywa się? — zapytałam.

— Nigdy się nie odzywa.

— Dziwne.

— Dziwne to były czasy, w których przyszło mu żyć.

— A co się takiego stało?

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 38.55