E-book
19.11
drukowana A5
74.9
Spotkanie na Athos

Bezpłatny fragment - Spotkanie na Athos

OPERACJA SKORPION


5
Objętość:
497 str.
ISBN:
978-83-8351-606-6
E-book
za 19.11
drukowana A5
za 74.9

Spotkanie na Athos to powieść fikcyjna. Choć niektóre z opisywanych wydarzeń rzeczywiście miały miejsce, to ze względu na potrzeby powieści zostały zmienione okoliczności. Wszelkie podobieństwa do osób są przypadkowe i niezamierzone.

Autor


„Stoimy dziś w obliczu największej konfrontacji, jaką kiedykolwiek przeżyła ludzkość. Nie przypuszczam, by szerokie kręgi społeczeństwa (….), ani najszersze kręgi wspólnot chrześcijańskich zdawały sobie z tego w pełni sprawę. Stoimy w obliczu ostatecznej konfrontacji między Kościołem a anty-Kościołem, Ewangelią a jej zaprzeczeniem. Ta konfrontacja została wpisana w plany Boskiej Opatrzności. To czas próby, w który musi wejść cały Kościół, a polski w szczególności. Jest to próba nie tylko naszego narodu i Kościoła. Jest to w pewnym sensie test na dwu tysiącletnią kulturę i cywilizację chrześcijańską ze wszystkimi jej konsekwencjami: ludzką godnością, prawami osoby, prawami społeczeństw i narodów”.

Kard. Karol Wojtyła, sierpień 1976 r.


„Zawód powieściopisarza (…) nie polega na odkrywaniu tego, co nieznane, ale na wyobrażeniu sobie tego, co prawdopodobne”

Vladimir Volkoff

Wstęp

Pomimo zachodnich sankcji nałożonych na Rosję i bojkotu ze strony państw Unii Europejskiej, spowodowanych aneksją Krymu, prezydent Federacji Rosyjskiej Władimir Władimirowicz Putin odwiedził Grecję w maju 2016 r. Z Aten Putin pogroził Polsce i Rumunii, mówiąc, że oba kraje znalazły się teraz na rosyjskim celowniku w związku z rozmieszczeniem w nich elementów tarczy rakietowej budowanej przez USA.

Następnie prezydent Rosji odwiedził Świętą Górę Athos. W Karies, stolicy Autonomicznej Republiki Mnichów, powitało go dwudziestu igumenów wszystkich monasterów na górze, zasiadających w Świętym Zgromadzeniu Republiki, oraz przedstawiciel patriarchy Konstantynopola. Z Karies Putin udał się do monasteru św. Pantelejmona, zajmowanego przez rosyjskich mnichów. Wizycie prezydenta Putina towarzyszyły nadzwyczajne środki bezpieczeństwa. Zapewniono dodatkowe oddziały policji i Straży Przybrzeżnej, morza strzegli płetwonurkowie, a cała trasa przejazdu zabezpieczona była przez snajperów. Pielgrzymom tydzień wcześniej zakazano wstępu do monasteru. Osobista ochrona prezydenta, towarzysząca mu zawsze i wszędzie, wyposażona była tego dnia w krótkie karabiny maszynowe.

Mnisi posadzili odwiedzającego ich prezydenta Rosji w świątyni Wniebowstąpienia Najświętszej Bogurodzicy na tronie, który zajmować mogą jedynie bizantyjscy imperatorzy. Nad tronem zawisła flaga Bizancjum. Fakt ten był komentowany w prasie na całym świecie. Ale tylko w niektórych gazetach pojawiła się kilka dni później, jako echo tego wydarzenia, informacja o proroctwach świętych eremitów z góry Athos. Pisano o dwóch proroctwach. Oba były ze sobą całkowicie sprzeczne. Jedno mówiło o zbliżającym się triumfie Rosji, a drugie o jej upadku. Wynika z tego, że przynajmniej jedno było nieprawdziwe.

Rozdział I

Silniki Bombardiera CRJ-900 należącego do Lufthansy zaczęły zwiększać obroty. Pasażerowie poczuli nieprzyjemny efekt przeciążenia. Pilot właśnie przed chwilą poinformował ich, że rozpoczyna podejście do lotniska im. Lecha Wałęsy w Gdańsku w warunkach pogodowych, które mogą wywołać turbulencje. Była majowa noc i — jak to bywa o tej porze roku — nad lotniskiem pojawiły się ciemne, deszczowe chmury. W powietrzu wisiała burza. Pilot zdecydował się na lądowanie, mając nadzieję, że zdąży, zanim burza rozpęta się na dobre i będzie musiał spędzić godzinę w powietrzu albo lądować na lotnisku zastępczym.

Dietmar von Treskow zajmował miejsce z przodu samolotu, w trzecim rzędzie, w klasie business. Mógł rozsiąść się wygodnie, albowiem miejsce obok niego pozostawało puste. Był blisko osiemdziesięcioletnim, wysokim, dość mocno zbudowanym mężczyzną o siwych już całkowicie włosach i rysach arystokraty. Kiedy poczuł zwiększające się przeciążenie, instynktownie ścisnął mocniej poręcz fotela. Paradoksalnie przelatał w swoim życiu ponad dwa tysiące godzin, pilotując różne małe, sportowe samoloty. Z powodu wieku i pogarszającego się stanu jego układu krążenia musiał kilka lat temu porzucić swoje hobby, jednak ciągle jeszcze miał w sobie żyłkę pilota. Niestraszne mu były żadne zawirowania ani turbulencje, o ile tylko sam trzymał ręce na sterach. Jako pasażer czuł się bezsilny, musiał powierzyć swoje życie dwóm dwudziestokilkuletnim pilotom, którzy znakomitą część swojego nalotu przelatali najpierw na symulatorach, a potem używając prawie wyłącznie automatycznego pilota. Von Treskow wiedział, że na najnowocześniejszych lotniskach samolot pasażerski potrafi wylądować sam bez większego udziału pilotów, ale nawet tu w Gdańsku zapewne wyłączą autopilota zaledwie sześćdziesiąt metrów nad lotniskiem. Wiedział też, że te cholerne automaty się nie mylą i lot takim samolotem jest wielokrotnie bezpieczniejszy niż podatną na wypadki awionetką. Mimo to nie lubił lądowania samolotem pasażerskim. Poczuł kolejną falę przeciążenia, gdy samolot gwałtownie runął na chwilę w dół, zapewne napotkawszy jakąś „dziurę” w powietrzu. Po kilku sekundach wyrównał, ale von Treskow dość mocno odczuwał zmiany ciśnienia wywołane przez te manewry. Zamknął oczy, próbując myśleć o czymś innym, ale turbulencje stawały się coraz gwałtowniejsze. Na pokładzie samolotu zapadła cisza. Wszyscy byli przytłoczeni i widać było, że wielu pasażerów wręcz wstrzymało oddech w oczekiwaniu na zbliżające się lądowanie. Nagle obroty silników zaczęły się to zwiększać, to zmniejszać. Von Treskow wiedział, że są w ostatniej fazie lotu, tuż nad ziemią, a pilot próbuje w trudnych warunkach posadzić samolot jak najłagodniej. Po kilkunastu sekundach poczuł uderzenie kołami o ziemię. Trzeba przyznać, że pilot posadził ich po mistrzowsku, szczególnie w tych warunkach. Po chwili pojawił się na kilka sekund charakterystyczny głośny odgłos silników hamujących toczący się ciągle z dużą prędkością po pasie samolot. Po chwili dźwięk umilkł. Von Treskow z ulgą otworzył oczy i przetarł dłonią spocone czoło. Było znacznie lepiej, niż przewidywał, kiedy usłyszał komunikat pilota o burzy.

Dietmar von Treskow posiadał paszport dyplomatyczny. W rzeczywistości pomimo przejścia na emeryturę ciągle wykonywał misje dla Bundesnachrichtendienst, czyli Federalnej Służby Wywiadowczej, w skrócie BND. Służył w BND od momentu jej powstania, czyli od 1956 r. Był wtedy młodym, zaledwie dziewiętnastoletnim adeptem szkoły podoficerskiej, ale ze względu na arystokratyczne pochodzenie został przyjęty do nowo tworzonego wywiadu cywilnego Niemiec. Rozpoczął służbę od intensywnego szkolenia. Jego nauczycielami byli oficerowie wywodzący się z byłej Służby Bezpieczeństwa SS oraz z wywiadu wojskowego — Abwehry. To była dobra szkoła, a von Treskow okazał się świetnym materiałem na pracownika wywiadu. Był ambitny i pracowity. Jego arystokratyczne korzenie i wychowanie dawały mu pewien rodzaj naturalnej, niewymuszonej pewności siebie, połączonej z dużą towarzyską ogładą, które bardzo przydawały się w tej pracy. Znał kilka języków: angielski, francuski, rosyjski, ale — co najważniejsze — znał biegle język polski. Po kilku latach różnych doświadczeń przydzielono go do komórki zajmującej się Polską.

Samolot po kilku minutach zatrzymał się przed terminalem i natychmiast zaczęły doń podjeżdżać samochody serwisowe. Silniki ucichły i von Treskow zaczął przygotowywać się do opuszczenia maszyny. Po chwili schodził już ze schodów. Zawsze w tym momencie myślał o tym, że właśnie opuszcza bezpieczne dla niego terytorium Niemiec, którym de facto był pokład niemieckiego samolotu. Wsiadł do autobusu i po kilku minutach znalazł się wewnątrz terminalu. Ponieważ miał tylko podręczny bagaż, szybko przeszedł przez poczekalnię i wyszedł na zewnątrz, poszukując taksówki.

— Do Hiltona w Gdańsku poproszę — powiedział do kierowcy nienaganną polszczyzną.

Taksówka ruszyła. Von Treskow zauważył na ścianie budynku lotniska napis: Gdańsk Lech Wałęsa Airport. Mimowolnie się uśmiechnął, przypominając sobie awanturę z zasłanianiem tego napisu podczas wywiadu z Lechem Kaczyńskim przeprowadzanego przez Telewizję Polską, kiedy krajem rządzili dwaj bliźniacy. Pomyślał sobie, że Polacy to permanentni naiwni idealiści. Tylko część z nich rozumiała, że to dziś bez znaczenia, czy Wałęsa był agentem komunistycznej bezpieki, czy nie. Tak naprawdę liczy się narracja. Kogo interesuje prawda? Co to jest prawda? Szukając prawdy, niszczą legendę „Solidarności” i do zwykłych ludzi dociera informacja, że „Solidarność” to była fasada i kłamstwo. Oni w BND wiedzieli, jak posługiwać się właściwą narracją. Kiedy po II Wojnie Światowej nastała zimna wojna i RFN zaczęła być potrzebna Ameryce jako sojusznik, potrafili uczynić winnymi za zbrodnie wojenne nazistów i Hitlera. Naziści z biegiem czasu zgubili swoją narodowość. Przecież byli wszędzie. Ile można było wymienić krajów niekolaborujących z nazistami? W ilu krajach nie udało się zorganizować brygad SS złożonych z miejscowych nazistów? Von Treskow doskonale wiedział, że można było wymienić Polskę jako kraj, gdzie nigdy nie udało się stworzyć brygad SS, i którego żadne oficjalne władze nigdy nie kolaborowały z Hitlerem. Ale począwszy od lat 50. wszyscy zaczęli dowiadywać się o „polskich obozach koncentracyjnych”, której to nazwy używano w związku z ich geograficznym położeniem. W tamtych latach ludzie na całym świecie o tym pamiętali, ale odpowiednia narracja spowodowała, że po dekadach wszyscy uważali je za polskie. Tyle przecież mówiono o polskim antysemityzmie. O Jedwabnem, o Kielcach i wielu innych miejscach. Polacy w potocznym myśleniu ludzi Zachodu stali się odpowiedzialni za Holocaust na równi z nazistami, a naród niemiecki stał się teraz pierwszą ofiarą nazistów. Oczywiście niemieccy politycy w swoich przemówieniach brali odpowiedzialność za przeszłość. Robili to tak jak wielu innych niemieckich dziennikarzy, historyków, duchownych i zwyczajnych ludzi. A jednak po latach wytworzyła się na świecie ta narracja, która głosiła zgoła coś przeciwnego. Nie miała ona nic wspólnego z prawdą i dlatego jej upowszechnienie wymagało planowania, specjalnych środków i konsekwencji w działaniu. Von Treskow wiedział dużo na ten temat. Mimo swojej pracy miał dużo sympatii dla Polaków, chociaż całe swoje zawodowe życie ich szpiegował. Jego dalsza rodzina pochodziła z Gdańska. To zbliżało go zawsze kulturowo do Polaków. Darzył wielkim uznaniem papieża Polaka Wojtyłę, chociaż raził go zawsze trochę jego polski nacjonalizm, jak to definiował. Ale zarówno on, jak i członkowie jego rodziny, którzy przeżyli w znakomitej większości wojnę, nigdy nie pogodzili się z utratą Gdańska. Młody Dietmar, kiedy zaczynał pracę w niemieckim wywiadzie, deklarował przed swoimi przeważnie starszymi kolegami swój sprzeciw przeciwko niesprawiedliwemu i niczym nieuzasadnionemu zaborowi ziem zachodnich przez Polaków. Jednak sto tysięcy amerykańskich żołnierzy w Niemczech Zachodnich i kolejne sto tysięcy rosyjskich żołnierzy we wschodnich, a do tego dwieście tysięcy sowieckich żołnierzy w Polsce skutecznie wówczas pilnowało jałtańskiego podziału Europy. Jego starsi koledzy, pracujący wcześniej przed utworzeniem BND w tzw. Organizacji Gehlena, założonej za zgodą i z pomocą służb specjalnych Stanów Zjednoczonych oraz Wielkiej Brytanii do prowadzenia wywiadu, głównie w siłach zbrojnych Związku Radzieckiego, dopiero przy wieczornej lampce whisky wspominali swoje wojenne losy. Wcześniej koledzy ci pracowali dla SS albo Abwehry, ale von Treskow większość z nich, o ile nie wszystkich, uważał za ludzi wielkiego honoru i patriotyzmu. Osobiście ubolewał nad zbrodniarzem Hitlerem, nazizmem i jego metodami, które uważał za największe nieszczęście Niemiec w historii, ale wierzył też, że Niemcy muszą się odbudować i być wielkie, bo do tego zostały przeznaczone przez Opatrzność. Nawet teraz, kiedy przyglądał się od wielu lat Polakom, widział wyraźnie ich kulturową niższość i nieprzystosowanie. Byli beznadziejni w swoich kłótniach. Byli absolutnie niezdolni do rządzenia swoim krajem, nie byli nawet zdolni do wyartykułowania realnego interesu narodowego, nie mówiąc o jego solidarnej realizacji. Współdziałanie elit w określonych dziedzinach, które w cywilizowanych narodach, takich jak Niemcy, Wielka Brytania czy nawet nieco zacofana Rosja, było możliwe, natomiast tutaj w Polsce nigdy się nie zdarzało. Oczywiście von Treskow i jego koledzy dbali o to, żeby tak było. Tak samo jak dbali o to Rosjanie. Od wieków, a przynajmniej od wieku XVIII pomagało im w tym jednak niczym nieokiełznane warcholstwo Polaków, którzy skakali sobie do gardeł niczym dzikie zwierzęta zawsze wtedy, kiedy powinni zgodnie ze swoim wspólnym interesem współpracować.

Von Treskow ocknął się z zamyślenia, kiedy taksówka stanęła przed hotelem Hilton przy Targu Rybnym w Gdańsku. Lubił to miejsce, miał z hotelu przepiękny widok na Motławę. Zawsze się wtedy zastanawiał, jak wyglądałoby to miasto, gdyby było nadal w rękach Niemców. Wolał jednak nie drążyć tematu zbyt długo. Wiedział, że czasy się zmieniły i dziś Unia Europejska i rozszerzenie strefy euro pozwoli uzyskać to samo, chociaż nigdy prawdopodobnie nie zawisną tu już niemieckie flagi nad Urzędem Miasta. Kiedy znalazł się w pokoju hotelowym, dochodziła jedenasta wieczorem. Wziął prysznic i się przebrał. Zamknął drzwi pokoju i zszedł na dół do holu. Nie przyglądając się recepcjonistom, wyszedł z hotelu i natychmiast ruszył w kierunku przeciwległej wąskiej uliczki. Spojrzał na zegarek, była dokładnie dwudziesta trzecia dwadzieścia. Pięćdziesiąt metrów w głębi uliczki stał mercedes klasy S na polskich rejestracjach. Von Treskow szybko zbliżył się do samochodu, nie oglądając się za siebie. Otworzył tylne drzwi i po chwili siedział już w środku. Kierowca, nic nie mówiąc, uruchomił silnik. Samochód ruszył. Jechał bez pośpiechu, musiał odbyć trasę sprawdzeniową. Dietmar wiedział, że ubezpieczają go dwa inne samochody. Dojazd do miejsca przeznaczenia najprostszą trasą nie zabrałby więcej niż dziesięć minut, ale ze względu na wymogi bezpieczeństwa zajął godzinę. Zmienił się rząd w Polsce i niczego nie można było być pewnym. Kiedy wreszcie dotarli do celu, von Treskow wysiadł. Dzieliło go jedynie trzydzieści metrów od solidnych, stalowych drzwi. Wiedział, że kilka minut wcześniej zostały otwarte. Wszedł do środka i zamknął je za sobą, nie blokując ich w żaden sposób. Spojrzał na zegarek. Było dwadzieścia pięć minut po północy. Znajdował się w pięknie wyremontowanej kamienicy, wybudowanej jeszcze przed I Wojną Światową. Obszerny hol z ogromnymi, bogato zdobionymi schodami, prowadzącymi na piętro, oraz piękne klasyczne freski na ścianach i suficie robiły na każdym, kto tu trafił, duże wrażenie. Von Treskow był tutaj kilka razy, zawsze w nocy, korzystając tylko z jednego pomieszczenia znajdującego się dwa piętra poniżej parteru i wyposażonego w puszkę Faradaya, która umożliwiała bezpieczną rozmowę. Budynek był miejscem spotkań loży wolnomularskiej „Free Danzig”, ale von Treskow nie znał osobiście nikogo z członków tej loży, którą tworzyli zarówno Niemcy mieszkający w Gdańsku, jak i Polacy. Najpóźniej za pięć minut powinien się pojawić jego rozmówca. Czekał cierpliwie w holu, kiedy po kilku minutach drzwi rzeczywiście się otworzyły.

— Witaj, Dietmar.

— Nie tutaj. — Von Treskow nie był zadowolony, że przybysz wymienił jego imię poza bezpiecznym miejscem rozmów.

Nacisnął guzik windy. Pojawiła się informacja, że winda zmierza w ich kierunku z poziomu minus dwa. Po trzydziestu sekundach drzwi się otworzyły i obaj mężczyźni wsiedli. Von Treskow wcisnął przycisk z cyfrą „minus dwa” i winda ruszyła żwawo w dół. Po kilkunastu sekundach stanęła, otworzyły się drzwi i mężczyźni skierowali się kilkumetrowym korytarzem w kierunku ciężkich, stalowych drzwi, znajdujących się na jego końcu. Von Treskow założył okulary i wybił palcem na klawiaturze długi kod, po czym nacisnął klamkę. Weszli do dużego, wysokiego pomieszczenia, mającego może z osiemdziesiąt metrów kwadratowych, w którym na środku znajdowało się kontrinwigilacyjne pomieszczenie konferencyjne z klatką Faradaya o wielkości sześciu metrów na cztery. Von Treskow zamknął drzwi od środka. Obaj nie mieli ze sobą telefonów komórkowych, na takie spotkanie się ich nie zabiera, mimo to von Treskow instynktownie sięgnął do kieszeni, jakby szukając aparatu. Po chwili znaleźli się w środku, zamykając za sobą kolejne drzwi. Zasiedli na krzesłach ustawionych naprzeciw siebie przy nowoczesnym stole konferencyjnym. Dietmar von Treskow przez kilkanaście sekund przyglądał się swojemu rozmówcy w milczeniu. Mężczyzna miał sześćdziesiąt pięć lat, całkowicie już siwe włosy i śniadą twarz pokrytą licznymi zmarszczkami. Patrzył na von Treskowa zza przymrużonych powiek. Jego twarz nie wyrażała żadnych emocji, biło jednak od niego niemanifestowane zbytnio poczucie pewności siebie. Był średniego wzrostu, nosił nienagannie skrojony granatowy garnitur i jasnoniebieską koszulę od Diora, bez krawata. Von Treskow ostatni raz widział go trzy lata temu, ale znali się już lat czterdzieści.

— Nie wiesz, co to emerytura, Dietmar? — Mężczyzna odezwał się pierwszy.

— Taka praca.

Von Treskow przyglądał mu się uważnie. Zwerbował go w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym piątym roku, kiedy ten na fali wyjazdów Polaków do RFN z początku lat 70. znalazł się w obozie dla uchodźców w Berlinie Zachodnim. Nazywał się Andrzej Roztokiewicz. Pracownik obozu, będący jednocześnie oficerem BND, wytypował młodego, wówczas dwudziestojednoletniego Polaka z Gdańska do werbunku. Cechą wyróżniającą go spośród innych była, oprócz miejsca zamieszkania, zawarta w życiorysie informacja o pracy w gdańskich Zakładach Nawozów Fosforowych, które powstały na miejscu zakładu wybudowanego w 1912 r. przez niemiecki koncern Milcha. Von Treskow już po pierwszej rozmowie z Polakiem zorientował się, że kandydat ma ogromny potencjał do tej pracy. Uderzyła go emocjonalna inteligencja Roztokiewicza, który po skończeniu technikum chemicznego zaczął pracę w Zakładach Nawozów Fosforowych i już po roku był brygadzistą zarządzającym pięćdziesięciorgiem ludzi. Szybko jednak postanowił wyjechać do Niemiec, kiedy tylko nadarzyła się okazja. Młody Roztokiewicz precyzyjnie opisał Dietmarowi sytuację ekonomiczną i relacje wewnątrz swojego zakładu. Von Treskow od pierwszej chwili nie miał wątpliwości, że Polak wie, z kim rozmawia, i tym chętniej dzielił się informacjami, uznając najwyraźniej, że może mu się to opłacić. Zanim zaproponował mu współpracę, sprawdził go dokładnie przez agenturę w Gdańsku. Polak był też pod obserwacją w Berlinie, gdzie umożliwiono mu poruszanie się po mieście. Po kilku tygodniach, całej serii rozmów na dziesiątki tematów oraz badaniach wykrywaczem kłamstw von Treskow uznał, że dla pieniędzy młody Polak jest gotów na wiele. Zaproponował mu powrót do Gdańska i współpracę z BND. Warunki finansowe, tak jak przypuszczał, spowodowały, że kandydat szybko się zgodził. Przeszkolono go dokładnie. Udało się zatuszować epizod z pobytu Roztokiewicza w obozie uchodźców w Berlinie na potrzeby polskiej Służby Bezpieczeństwa, która go przesłuchała po powrocie do Polski. Wrócił do Zakładów Nawozów Fosforowych i przez dwa lata pozostawał całkowicie uśpiony. Po dwóch latach von Treskow spotkał się z nim w Gdańsku. BND podjęło decyzję o umieszczeniu Roztokiewicza w Milicji Obywatelskiej. Wstąpił tam i tak jak przewidywał von Treskow, trafnie oceniając jego zdolności przywódcze, szybko piął się po szczeblach kariery. Po siedmiu latach pracy w milicji i skończeniu studiów w Szczytnie został komendantem w jednej z południowych dzielnic Gdańska. W okresie polskiej rewolucji „Solidarności” stał się już bardzo cennym źródłem informacji dla BND. W następnych latach został zastępcą komendanta wojewódzkiego MO w Gdańsku, jednocześnie też nawiązując przy pomocy BND współpracę z PRL-owskim kontrwywiadem wojskowym WSW, który wszędzie lubił mieć swoich ludzi. Później, w 1991 r., przemianowano PRL-owskie WSW na Inspektorat Wojskowych Służb Informacyjnych (WSI) bez żadnej weryfikacji. Roztokiewicz aż do likwidacji WSI w 2006 r. był ich oficerem na niejawnym etacie. Od lat 90. wykazywał się też smykałką do interesów. Przez lata zgromadził niezłą jak na polskie warunki sumę ze swoich honorariów od BND, wypłacanych mu gotówką w dolarach. Wywiady nie lubią, kiedy ich agenci stają się zbyt bogaci, bo może ich to skłaniać do przerwania współpracy, ale w przypadku Roztokiewicza von Treskow uznał, że lepiej będzie mu pomagać. Chciwość Polaka nie miała granic. Oprócz pieniędzy uwielbiał być w grze. Czasem bezpośrednio, czasem przez podstawione osoby, nie zawsze mógł sobie bowiem pozwolić na jawność, stał się w kolejnych latach właścicielem ogromnego, liczonego w milionach złotych majątku. Pływał w mętnej wodzie gdańskiego świata biznesu lat 90. i kolejnych dekad jak ryba. W tym świecie powiązania ze służbami zapewniały intratne zamówienia od największych państwowych spółek, których w Gdańsku zbyt dużo nie było. Był oczywiście znany w kręgach polityków, których był dyskretnym sponsorem bez względu na to, jaką partię reprezentowali. Był członkiem klubów biznesu, ale i loży „Free Danzig”. W efekcie po latach stał się dla BND jednym z najcenniejszych współpracowników na Wybrzeżu. Otrzymał niejawnie obywatelstwo niemieckie. Teraz von Treskow miał przed sobą człowieka, którego stworzył. Obaj mieli świadomość, że są sobie potrzebni. Roztokiewicz wiedział, że jest potrzebny BND, a von Treskow, że jego agent będzie zawsze lojalny, bo nie ma wyjścia: nie może się narazić potężnej służbie potężnego kraju, która go stworzyła. Byłoby to samobójstwo.

— Jest sprawa dużego kalibru — odezwał się po chwili milczenia von Treskow.

Roztokiewicz pokiwał głową.

— Dlatego posłali ciebie?

Dietmar ważył słowa, oceniając, co może powiedzieć.

— Wiesz, kto jest w GRU zastępcą szefa wydziału Europa zajmującego się Europą Środkową i Wschodnią? — zapytał. I zaraz sam odpowiedział: — Generał Andriej Pietakow. Otóż zwrócił się do nas za pośrednictwem braci z Petersburga… Chce się spotkać.

Roztokiewicz siedział nieruchomo i wpatrywał się w swojego rozmówcę.

— Powiedział, że chce się spotkać i nawiązać współpracę z niemieckim wywiadem — kontynuował von Treskow. Przerwał, na chwilę zawieszając głos. — Chcemy, żebyś udał się na spotkanie z nim i odebrał od niego przesyłkę.

Zapadło milczenie. Obaj mężczyźni mierzyli się badawczym wzrokiem.

— Dlaczego ja? — zapytał sucho Roztokiewicz.

— To, że pracujesz dla niemieckiego wywiadu, wiem tylko ja, każdorazowy szef polskiej komórki i każdorazowy szef BND. Nie licząc tych, którzy poumierali, jakieś siedem osób wie dziś, kim jesteś. I to jest twój podstawowy atut w tej sytuacji.

— Zakładacie, że to może być prowokacja?

— Mało prawdopodobne. Powiedzmy, że ktoś znał bardzo dobrze osobę bardzo bliską Pietakowowi. Uważamy, że on rzeczywiście chce z nami współpracować. Ale nie możemy sobie pozwolić na wpadkę. Gdyby był pod obserwacją, nie będą mieli dowodów na twoje powiązania z wywiadem niemieckim. — Von Treskow spuścił głowę — Nasze relacje z Putinem są dobre i takie mają pozostać.

— Chcecie, żebym ja się spotkał z wiceszefem GRU na Europę?

— To, czego Rosjanie dowiedzieliby się o tobie od razu, to fakt, że byłeś oficerem polskiego WSI. Mają twoją teczkę. Zalegendujemy twoje spotkania z Pietakowem jako współpracę z rosyjskim wywiadem. Przekazujesz mu informacje, które generał chce odbierać osobiście. Przygotujemy ci jakiś awaryjny pakiet takich informacji.

— Generałowie GRU wyjeżdżają teraz poza granice Rosji? Czy chcecie, żebym ja tam pojechał?

— Generał Pietakow będzie w delegacji Putina, która najpierw uda się do Aten, a później, dwudziestego ósmego maja popłynie na Athos. Pietakow będzie miał po południu kilka godzin do dyspozycji. Cała delegacja będzie ulokowana w klasztorze św. Pantelejmona. Tam się nie dostaniesz. Musisz wybrać któryś z okolicznych klasztorów. Prześlemy mu informację przez „braci” z Petersburga. Mam dla ciebie jego zdjęcie i ustalone już hasło. To ty nawiążesz kontakt. Twoim zadaniem jest odebrać przesyłkę od Pietakowa i przywieźć ją do Gdańska, gdzie przekażesz ją mnie.

niedziela, 22 maja 2016

Michał Tobiański pchnął wielkie szklane drzwi wyjściowe w hotelu Egnatia Palace. Natychmiast otoczyła go atmosfera ulicznego zgiełku. Hotel, w którym Tobiański zawsze się zatrzymywał, kiedy zjawiał się w Salonikach, był umiejscowiony tuż przy via Egnatia, głównej arterii miasta. Imponował mu spacer drogą, która w starożytności była główną arterią prowadzącą z Konstantynopola przez Durres nad Adriatykiem do Rzymu i łączyła dwa światy: Wschód z Zachodem. Miał z hotelu tylko kilkaset metrów do budynku położonego przy via Egnatia 109, w którym mieściło się biuro dla pielgrzymów zmierzających na górę Athos. Michał Tobiański studiował kiedyś teologię, a jego pasją była historia starożytna. Przed piętnastu laty po raz pierwszy był na górze Athos, a po kolejnych odwiedzinach przed kilku laty postanowił napisać książkę o tym niezwykłym miejscu i ludziach, których tam spotkał. W tym roku odwiedzał Autonomiczne Państwo Mnichów na półwyspie Athos już po raz piąty. Właśnie skończył czterdzieści lat. Ciągle jeszcze wysportowaną sylwetkę ukrywał pod jeansami i lnianą, niebieską koszulą. Blond włosy miał ostrzyżone na tyle krótko, żeby nie sprawiały kłopotu. Łagodne rysy twarzy, zwieńczone szeroką szczęką z zawsze obecnym kilkudniowym zarostem sprawiały, że przez wiele kobiet uznawany był za atrakcyjnego mężczyznę, choć o to nie zabiegał. Czuł coraz wyraźniej podekscytowanie nadchodzącym miesiącem na Athos, tym bardziej chciał pozałatwiać ostatnie formalności. Poczuł przyjemne ciepło śródziemnomorskiego poranka. Był koniec maja. Choć była dopiero ósma rano, temperatura dochodziła do trzydziestu stopni. Tobiański, kiedy wsiadał dwa dni wcześniej do autobusu w Gdańsku, gdzie termometr wskazywał w południe 12 stopni, a gęste chmury wydawały się sięgać dachów domów, marzył dokładnie o tej chwili, kiedy wyjdzie na spacer w Salonikach i zanurzy się w upalny poranek nadmorskich promenad i kafenionów. Miał wrażenie, że odczuwa w sobie fizycznie wilgoć tych niekończących się tygodni i miesięcy, kiedy w Polsce można zapomnieć, jak wygląda słońce. Po kilku minutach marszu zatłoczoną via Egnatia Tobiański dotarł do łuku Galeriusza. Nie sposób było nie myśleć o przeszłości tego miasta, które zaznaczyło się także w listach św. Pawła. Tu antyczna historia kryła się w każdym zakątku. Rytuałem Tobiańskiego stało się odwiedzanie Hagia Dimitrios, gdzie znajdowały się relikwie św. Demetriusza — żołnierza rzymskiego, chrześcijanina, który zginął śmiercią męczeńską i był symbolem Salonik na równi ze świętymi Cyrylem i Metodym, którzy stąd wyruszali z misją do Słowian. Do Hagia Dimitrios Tobiański zamierzał pójść później. Teraz zobaczył przed sobą niewielki budynek z kamienia, wznoszący się z położonego metr poniżej współczesnego poziomu via Egnatia podłoża. Nad wejściem wisiały dwie flagi: biało-niebieska flaga narodowa Grecji i biało-żółta bizantyjska flaga Cerkwi Greckiej. Tobiański spojrzał na zegarek. Brakowało jeszcze 15 minut do otwarcia biura. Rozejrzał się dookoła i po drugiej stronie via Egnatia dostrzegł kafenion. Po chwili siedział w wygodnym fotelu i zamawiał kawę frappe. Było coraz cieplej. Mimo to wytrzymywał na razie temperaturę, która, jak zauważył na ulicznym wyświetlaczu, dochodziła już do 33 stopni w cieniu. „Grecy potrafią przyrządzać kawę frappe” — pomyślał, kiedy zanurzył usta w przyjemnie zimnym napoju. Przyglądał się przez chwilę ludziom siedzącym razem z nim w kafenionie. Lubił ten grecki zwyczaj spotkań w gronie przyjaciół, który widać było wszędzie, o każdej porze, ale który przybierał najpełniejszą formę wieczorem, ciągnąc się do późnego wieczora, a nierzadko do rana. W twarzach młodych Greczynek i Greków na szczęście nie widział kryzysu ogłaszanego we wszystkich mediach na całym świecie. Entuzjazm młodości zwycięża nawet brak pieniędzy i pracy, jednak wielu z nich czekać będzie zapewne emigracja. Zawsze uderzała go energia i pewność siebie Greczynek, które jakby wszystkie razem wydawały się pozbawione kompleksów. Może to słońce dawało tyle energii, a może szczodrość, z jaką w Grecji mężczyźni komplementowali i adorowali kobiety od dziecka do starości. Większość gości kafenionu stanowili chyba studenci niedalekiego Uniwersytetu Aleksandra Macedońskiego. Tobiański dobrze czuł się w takiej atmosferze, bo pozwalała mu ona zapomnieć na chwilę, że skończył czterdzieści lat. Rozsiadł się jeszcze wygodniej w fotelu. Minęła już pora otwarcia biura, ale było mu zbyt dobrze w tym miejscu, żeby odchodzić. Zastanawiał się, co jeszcze zamówić. Na wino było zdecydowanie zbyt wcześnie, zamówił więc lodowaty sok pomarańczowy. Poranne poczucie beztroski, wywołane przyjemnym śródziemnomorskim klimatem, minęło, kiedy nagle przypomniał sobie o czekającym go spotkaniu. Spojrzał na zegarek. „Trzy godziny do spotkania” — pomyślał. Po raz kolejny zaczął odtwarzać w pamięci niespodziewaną rozmowę telefoniczną, mającą miejsce dwa dni temu w autobusie, tuż przed przekroczeniem granicy polsko-słowackiej.

— Michał Tobiański, dzień dobry. — Nie analizował zbyt długo, kto może się kryć za warszawskim numerem stacjonarnym, wyświetlającym się na jego komórce.

— Dzień dobry, Andrzej Redliński, MSZ. Proszę pana, kontaktuję się w związku z pana wyjazdem do Autonomicznej Republiki Mnichów na górze Athos. — Rozmówca przerwał na chwilę, wyraźnie oczekując potwierdzenia.

— Rzeczywiście wybieram się na górę Athos, ale o co chodzi?

— Panie Michale, chciałbym się z panem pilnie spotkać — odpowiedział rozmówca z nutą nacisku w głosie.

— Jestem dość zajęty. Czy mógłby pan określić w przybliżeniu cel tego spotkania? Wszelkie kwestie związane z pozwoleniami załatwiałem zawsze w biurze góry Athos. Nie rozumiem więc… — Tobiański był nieco zbity z tropu.

— Panie Michale! Bardzo zależy mi na spotkaniu z panem. Cel spotkania związany jest z ważnym interesem narodowym — przerwał mu Redliński. Jego głos brzmiał zdecydowanie. — Niestety, nic więcej w tej chwili nie mogę panu powiedzieć.

Tobiański milczał przez chwilę.

— Problem polega na tym, że jak widzę, pan dzwoni z Warszawy, a ja jestem mniej więcej na granicy polsko-słowackiej, w drodze do Grecji.

— Wiem, że zatrzyma pan się w hotelu Egnatia Palace w Salonikach. Proponuję spotkanie w restauracji pańskiego hotelu, pojutrze, w południe — odpowiedział Redliński tym samym zdecydowanym tonem.

Tobiański gorączkowo rozważał odpowiedź. Sformułowanie „ważny interes narodowy” skojarzyło mu się natychmiast z tajnymi służbami, o których wiedział wystarczająco wiele, żeby nie mieć złudzeń co do zagrożenia, jakie może dla zwykłego człowieka nieść zderzenie z nimi. Z drugiej strony to sformułowanie było dla niego konstrukcją słowną, która sama w sobie mogła być argumentem za spotkaniem i wysłuchaniem Redlińskiego. Pomyślał też, że jego rozmówca najwyraźniej dawał do zrozumienia, że i tak go znajdzie.

— Zdaje się, że nie mam wyjścia?

— Bardzo pana proszę o to spotkanie. To jest prośba. — Redliński był przekonywający w sposobie, jaki to wypowiadał.

Tobiański chwilę jeszcze pomilczał.

— Znajdę pół godziny. Jesteśmy umówieni o dwunastej, pojutrze.

— Dziękuję panu bardzo. Do zobaczenia.

Kiedy po raz kolejny odtwarzał tę rozmowę w pamięci, musiał uznać, że ma zbyt mało danych, aby próbować wywnioskować, po co chcą się z nim spotkać i dlaczego w taki sposób. Nie miał ochoty wdawać się w jakieś szpiegowskie intrygi, miał swój świat poszukiwacza starych prawd i spotkanie z rozmówcą, który przedstawiał się jako Redliński, napawało go tyleż niepewnością, co odrazą. Sam sposób, w jaki oznajmił, że wie to, czego nikt teoretycznie nie mógł wiedzieć, czyli w jakim hotelu Tobiański się zatrzyma… Wiedział jednak, że jeżeli postanowili się z nim spotkać, to i tak to zrobią. Wstał z fotela, zapłacił rachunek i wolnym krokiem udał się w kierunku biura pielgrzymów góry Athos. O dziesiątej wszystkie formalności były załatwione. Do spotkania miał jeszcze dwie godziny, skierował się więc w stronę Hagia Dimitrios. Świątynia chrześcijańska wybudowana pierwotnie w V wieku robiła na nim niezmiennie ogromne wrażenie. Zachowały się tam obszerne fragmenty malowideł z V wieku, sceny z Ewangelii świadczące o wierze ludzi sprzed piętnastu wieków. Kiedy je malowano, chrześcijaństwo nie było podzielone i miało upłynąć jeszcze dobre czterysta lat, zanim się to stanie. Temperatura wzrosła w międzyczasie do trzydziestu sześciu stopni, jak wynikało z ulicznego wyświetlacza. Tobiański postanowił kupić butelkę wody i ruszył jedną z wąskich, jednokierunkowych uliczek w kierunku cerkwi św. Dymitra. Zawsze dziwiło go spiętrzenie balkonów i klimatyzatorów na budynkach w Salonikach. Było to chyba jedno z największych zagęszczeń balkonów w Europie. Jednak ta gęstwina domów, mieszkań, sklepów i ludzi połączona z ciepłem serwowanym w tym klimacie dzień i noc, dostarczała Tobiańskiemu nieodmiennie poczucia jakiejś przytulności Salonik. Być może było to tylko wrażenie przybysza idealizującego nowo poznane, ale zawsze, kiedy tu bywał, zastanawiał się poważnie nad zamieszkaniem w Salonikach na dłużej.

— Pan Tobiański? — usłyszał nagle za plecami głos przemawiający po polsku, który wydał mu się znajomy.

Odwrócił się i zobaczył wysokiego, około sześćdziesięcioletniego mężczyznę, ubranego jak turysta w kremowe spodnie i koszulę marki Camel. Jego siwe włosy częściowo zakryte były słomianym kapeluszem, a w lustrzanych okularach Tobiański mógł wyraźnie dostrzec odbicie zaskoczenia, malujące się na jego własnej twarzy.

— Nazywam się Andrzej Redliński. Proszę wybaczyć, ale miałem ważny powód, żeby zmienić miejsce i czas naszego spotkania.

— Pan mnie śledził! — Tobiański bardziej stwierdził, niż zapytał.

— To moja praca. Zrozumie pan, że nie robiłem tego bez powodu… Proszę pana o rozmowę. Wyjaśnię wszystko.

Tobiański był poddenerwowany, lekko drżał mu głos i nie bardzo potrafił tego ukryć.

— Dobrze, słucham pana. Będziemy rozmawiać na ulicy?

— Proszę mi zaufać. Czy ma pan telefon komórkowy przy sobie? Proszę mi go oddać, nie możemy pozwolić sobie nawet na małe ryzyko. — Redliński przerwał i odwrócił się za siebie, a Tobiański zauważył kogoś wychodzącego z jednej z bram. — Mój kolega zajmie się pana telefonem.

Tobiański, szukając w kieszeni telefonu, zastanawiał się, co jeszcze zrobi dla nieznajomych przybyszów. Jego niezbyt drogi model telefonu nie mógł być jednak celem tych dobrze ubranych nieznajomych. Oddał aparat.

— Nie traćmy czasu.

Redliński wskazał ręką samochód stojący kilka metrów dalej. Po chwili wsiedli do białej terenowej kii sportage na greckich numerach. Tobiański usiadł z przodu obok kierowcy. Jego rozmówca uruchomił silnik i ruszył.

— Po co ta konspiracja? — rzucił oschle Tobiański.

— Dojdziemy do tego. Muszę pana najpierw poinformować, że jestem pułkownikiem Agencji Wywiadu RP i zaistniały okoliczności, które powodują, że musiałem się z panem spotkać. To jest sprawa dotycząca interesu narodowego najwyższej rangi. Wszystko, co panu powiem, objęte jest ścisłą tajemnicą państwową.

Tobiański nie wiedział, czy to temperatura, czy też stres, jaki przeżywał w związku z tą sytuacją, powodował, że cały zlany był potem. Wracała mu jednak trzeźwość umysłu.

— Panie Michale! Ja nie ukrywam, że chociaż trzy dni temu nie wiedziałem jeszcze o pana istnieniu, dziś wiem o panu dużo. Wiem też, co myśli pan o polskich tajnych służbach. Według pana jesteśmy bardziej spadkobiercami komunistycznego wywiadu cywilnego czy WSI niż służbami wolnej Polski, prawda?

Tobiański spojrzał na swojego rozmówcę.

— Nie wiem, jak pan to ustalił, ale przyznam, że dobrze pan się przygotował.

— Zakładam jednak, że dopuszcza pan myśl, iż w służbach pracują również patrioci?

— Zgadł pan. Wiem, że mamy nowy rząd, który zdaje się chcieć coś zmienić. Wiem, że w ciągu jednej nocy zmienili się szefowie wszystkich służb. A jednak, dopóki nie zastosuje się opcji zerowej w służbach i policji… Moim zdaniem niewiele się zmieni.

Redliński milczał przez chwilę.

— Niech pan założy przez chwilę, że zgadzam się z panem w dużej części i jestem po tej samej stronie, co pan. — Redliński mówił teraz wolniej. — Niech pan założy, że jest część służb, która rozumie interes narodowy i potrafi go przynajmniej w pewnym zakresie realizować do czasu, kiedy to będzie możliwe, w większym wymiarze i do tego jeszcze ta część służb stara się i potrafi również neutralizować tych, którzy temu interesowi od wewnątrz szkodzą.

Na chwilę zapadła cisza. Redliński jechał wolno wąską uliczką w górę Salonik.

— Rozumiem oczywiście, że nie uwierzy mi pan na słowo — kontynuował. — Jak sądzę, potrzebowałby pan swojego rodzaju weryfikacji, żeby uznać, że jestem tym, za kogo się podaję?

— Pan zdaje sobie sprawę, że dla przeciętnego człowieka, takiego jak ja, współpraca ze służbami to wyłącznie obciążenie i ryzyko życiowe? W naszym kraju współpraca ze służbami kojarzy się jednoznacznie.

— Tak. Jednoznacznie źle, ale to wynik transformacji z państwa totalitarnego do niepodległego. Tylko że pan potrafi podjąć autonomiczną decyzję, nie analizując, w jaki sposób kojarzy się współpraca ze służbami. Polska potrzebuje obywateli współpracujących ze służbami chroniącymi jej niepodległość. W sensie etycznym to oczywistość.

— Tak. Polska potrzebuje służb chroniących jej niepodległość. Mam tylko wątpliwości, czy takie istnieją — odpowiedział Tobiański.

Wiedział, że oficerowie wywiadu są szkoleni do werbunku. Redliński sam na początku przyznał się, być może bezwiednie, że stworzyli jego profil psychologiczny. Potrzebował konkretów.

— Jeden z moich kolegów bardzo dobrze zna pana ojca — kontynuował Redliński, jakby nie usłyszał ostatniego zdania. — Jeszcze z podziemia niepodległościowego. Biorąc to wszystko pod uwagę, uznaliśmy, że pan może się zgodzić, zresztą okoliczności są takie, że i tak musiałem pana ostrzec o pewnym możliwym dla pana zagrożeniu.

— Co pan ma na myśli? — Tobiańskiemu przeszły dreszcze po plecach. Facet jakby siedział w jego mózgu.

Redliński milczał przez chwilę.

— Przejdźmy do sedna sprawy — podjął temat. — Przypominam, że muszę zobligować pana do zachowania tajemnicy państwowej. A więc kilka dni temu otrzymaliśmy bardzo wiarygodną według naszej oceny informację, że 28 maja w greckim klasztorze Diochariou na półwyspie Athos dojdzie do spotkania wysokiego rangą oficera GRU… bardzo wysokiego… Załóżmy, że w hierarchii rosyjskiego wywiadu wojskowego ta osoba byłaby oznaczona jednocyfrowym numerem. — Redliński zawiesił na sekundę głos. — Znamy jego tożsamość i wiemy, że ma się spotkać z polskim oficerem wywiadu. Chcielibyśmy się dowiedzieć, kto to będzie.

Po tych słowach Redliński zamilkł. Tobiański przyglądał się bezwiednie zza przyciemnianej lekko szyby samochodu rzędom bielizny wywieszonej na balkonach, a gdzieniegdzie zawieszonych na linkach w poprzek ulicy. Ostatnie słowa Redlińskiego nasunęły mu myśl, że czasem rzeczywiście zwykły człowiek znajdzie się w nieodpowiednim miejscu i w nieodpowiednim czasie, a wtedy niech Bóg ma go w swojej opiece. Jego rozmówca kontynuował:

— Rozumie pan, że kiedy otrzymaliśmy tę informację, jedną z pierwszych rzeczy, którą zrobiliśmy, było sprawdzenie, czy nie będzie tam jakiegoś Polaka w tym czasie. Szybko odkryliśmy, że nie jest łatwo dostać się do Autonomicznej Republiki Mnichów na górze Athos. Trzeba kilka tygodni, a nawet kilka miesięcy wcześniej wysłać prośbę i ksero paszportu, a greckie służby sprawdzają każdego bardzo dokładnie. Na górze Athos wypoczywają podobno głowy państw, europejscy monarchowie… Sytuacja jest jednak znacznie bardziej skomplikowana, bo dwudziestego ósmego maja będzie na górze Władimir Putin. To oznacza, że dwa tygodnie wcześniej zaczęła się wzmożona kontrola. Każdy jest sprawdzany. Już teraz na sześć dni przed przyjazdem rosyjskie służby specjalne penetrują i pilnują tego miejsca. Na dzień przed przyjazdem wszędzie będą snajperzy, płetwonurkowie i przebrani za pielgrzymów agenci. Kiedy pan pół roku temu złożył taką prośbę dotyczącą pozwolenia wejścia na Athos, Grecy złożyli nam zapytanie o pana. Tak dowiedzieliśmy się, że wybiera się pan tam dokładnie na przełomie maja i czerwca. — Przerwał na chwilę, bo samochód wspinał się teraz coraz węższą i dość stromą uliczką, co wymagało przez chwilę jego wzmożonej uwagi. — Ponieważ wiemy, że spotkanie odbędzie się dwudziestego ósmego maja, nie ma czasu na legalne przygotowanie wjazdu, tym bardziej że w tej sprawie nie możemy do końca ufać kolegom z greckich służb.

— Chyba rozumiem — przytaknął Tobiański — jakkolwiek Grecy teoretycznie są naszymi sojusznikami.

— Grecy mają dobre kontakty z Rosjanami, zresztą niech pan pojedzie na Kassandrę czy Sithonię. Wszędzie pełno Rosjan, ostatecznie oni są prawosławni jak Grecy. Ale najważniejsza jest równowaga geopolityczna. Rosjanie dają im bezpieczeństwo w kontekście Turcji. — Redliński zawiesił głos, przyglądając się czemuś. — Wie pan co? Odjechaliśmy już dość daleko od centrum, żeby usiąść sobie w którymś z tych kafenionów z wystawionymi na zewnątrz stolikami. Wypiłbym sobie coś.

Redliński rozglądał się za miejscem, w którym mogliby usiąść. Rzeczywiście takich miejsc, pomimo że byli co najmniej kilometr od ścisłego centrum, było całkiem sporo. Najwyraźniej oceniał je pod względem bezpieczeństwa. Zatrzymał się i wyłączył silnik.

— Usiądźmy tam. — Wskazał stoliki pokryte niebieskimi obrusami.

Wybrał dobre miejsce, nieco obskurny grecki kafenion, bez choćby jednego napisu po angielsku. Usytuowany był po przeciwnej stronie drogi w stosunku do małego wybetonowanego placu, wcinającego się dość głęboko w przepaść skierowaną w dół miasta. Ponad stolikami stał ogromny parasol dający przytulny w tym upale cień. Stoliki były całkowicie puste, byli jedynymi klientami o tej porze. Podziwiali przepiękny widok skąpanego w słońcu miasta, a dalej błękitno-turkusowego morza. Pomimo sytuacji, w jakiej się tu znalazł, Tobiański nie potrafił przez chwilę nie kontemplować tego widoku. Po chwili do stolika podeszła kelnerka słabo radząca sobie z angielskim, jednak Tobiański wybawił ją z kłopotu, przechodząc na grecki. Zamówili obaj po szklaneczce czerwonego wina i wodę.

— Rosjanie będą bardzo starannie ubezpieczać wizytę Putina i to spotkanie w klasztorze Dochiariu, jak sądzę, również. Będą pana sprawdzać, to pewne. I to jest właśnie powód, dla którego musiałem się z panem spotkać. Nikomu nie jesteśmy w stanie w dwa dni przygotować takiej legendy, jaką ma pan. Pan złożył wniosek o pozwolenie wjazdu pół roku temu, kiedy nikt tego spotkania jeszcze nie przygotowywał. Pan będzie tam już po raz kolejny. Znają pana w klasztorze. Wszystko to wypadnie na pana korzyść. — Redliński na chwilę przerwał, kiedy kelnerka przyniosła szklanki z winem i z obowiązkową wodą. — Po prostu oprócz pana nie mamy żadnych szans umieścić tam szybko kogoś, kto natychmiast nie wzbudziłby podejrzeń. Oczywiście pomimo tego oni i tak wezmą pod uwagę, że obecność w klasztorze Polaka jest podejrzana. Sprawdzą, czy w ostatniej chwili nie został zwerbowany, czyli dokładnie to, co w tej chwili robię. To też będzie dokładnie sprawdzone, bez względu na to, czy pan się zgodzi na współpracę z nami, czy też nie. Rosjanie przez swoje domniemane przeze mnie kontakty w służbach greckich posprawdzają, co pan robił od momentu przyjazdu do Salonik. Tak to działa.

Redliński upił nieco wina.

— Dlaczego wybrano na takie spotkanie klasztor na górze Athos, a nie jakąś dyskretną willę w Salonikach? — zapytał Tobiański.

— W dzisiejszych czasach nie ma dyskretnych willi w Salonikach. Rosjanie chcą się spotkać z kimś, z jakimś VIP-em, który być może jest objęty ochroną kontrwywiadowczą. Klasztory na Athos, gdzie dostęp jest reglamentowany, gdzie nie ma prądu i gdzie telefony komórkowe raczej nie łapią zasięgu, są idealnym miejscem.

— Przejdźmy do sedna. Czego pan ode mnie oczekuje? — zapytał Tobiański.

Redliński znowu umoczył usta w kieliszku.

— Chcielibyśmy prosić pana o pomoc w ustaleniu, kto spotka się z Rosjaninem z GRU. — Teraz Redliński bawił się szklanką, nie patrząc na rozmówcę. — Oczywiście istnieje dla pana pewne ryzyko. Myślę, że zdaje pan sobie sprawę z tego, czym jest rosyjski wywiad. Niemniej jednak, biorąc pod uwagę, że chcemy od pana jedynie co najwyżej zdobycia zdjęcia osoby, która nas interesuje, ten poziom ryzyka jest akceptowalny. — Przerwał i spojrzał na Tobiańskiego. — Musiałem panu zaproponować współpracę, bo dla nas to szansa na przejęcie kontroli nad sytuacją.

Siedzieli przez chwilę w milczeniu.

— Mogę też odwieźć pana na lotnisko. — Redliński spojrzał na zegarek. — Jakiś czarter do Polski leci za trzy godziny. Uda mi się tam pana umieścić. To pana decyzja.

Skinął na kelnerkę i zamówił dodatkową butelkę wody.

Tobiański milczał i spokojnie popijał swoje wino. Upał powodował, że zaczęło jeszcze żwawiej pracować w jego żyłach. Pułkownik wyprostował się i oparł o krzesło, patrzył przed siebie w kierunku miasta i zatoki, najwyraźniej skończył i dawał teraz Tobiańskiemu czas na podjęcie decyzji. Michał Tobiański po raz kolejny tego ranka pomyślał, że ta sytuacja to klasyczny przykład tego, co oznacza znaleźć się w nieodpowiednim czasie i miejscu. Miał świadomość, choćby po reakcjach swojego organizmu, że jest w psychicznym szoku. Świat wokół niego był tak słoneczny i pogodny, jak jeszcze godzinę temu, ale mężczyzna zrozumiał z wywodu Redlińskiego wystarczająco dużo, żeby uznać, że cokolwiek zdecyduje, wyjazd na Athos, a nawet sam pobyt w Salonikach staje się dla niego pewnym zagrożeniem.

— Mówił pan, że potrafi pan mi udowodnić swoją wiarygodność — przerwał milczenie.

— A gdyby zadzwonił do pana ktoś dla pana wiarygodny i powiedział, że ten Redliński z AW jest OK?

— Pewnie macie swoich ludzi i wśród tych wiarygodnych.

— Coś musimy przyjąć za pewnik, inaczej dalej nie pójdziemy… Ale cenię pana ostrożność. Dobrze oceniłem pana kwalifikacje do tego zadania. Powiedziałem panu, że jeden z moich kolegów zna pana ojca.

— Słyszałem.

— A jeżeli on przekona pana ojca o mojej wiarygodności?

— Gdyby udało mu się to zrobić, to już będzie coś.

— Oczywiście.

Redliński wyciągnął z kieszeni telefon, a potem baterię do telefonu i kartę SIM.

— Proszę dać mi dziesięć minut — powiedział, po czym wstał i odszedł powoli kilkanaście metrów w górę uliczki, wzdłuż urwiska, z telefonem przy uchu. Najwyraźniej z kimś rozmawiał.

Tobiański miał wreszcie chwilę na nabranie dystansu i opanowania. Bał się. Nie był człowiekiem szukającym ekstremalnych przygód. Jego miłością była historia starożytna chrześcijaństwa. Kiedy podczas wakacji przebywał w basenie Morza Śródziemnego, mogąc realizować swoje podróże, czuł się spełniony. Może nawet szczęśliwy. Nie wyobrażał sobie życia bez tych wyjazdów i badań. Konieczność ich przerwania odbierała mu poczucie sensu, a jednak z drugiej strony musiał uznać logikę Redlińskiego. Był prawie pewien, że ten mówi prawdę. Tobiański miał jeszcze jednego asa w rękawie. Jego kolega z czasów licealnych po studiach wstąpił do ówczesnego UOP-u. Po kilku latach, kiedy za czasów rządów SLD zrobiono reformę służb i przechrzczono UOP na ABW i AW, jego kolega Maciek wyleciał. Reforma była w dużej części pretekstem do pozbycia się oficerów, którzy przyszli do służb po 1990 r. Prawie trzystu z nich wówczas wyrzucono, w służbie zostali głównie byli ubecy i ich protegowani. W tamtych czasach był jeszcze z Maciejem blisko. Po kilkuletniej przygodzie w UOP-ie jego kolega znalazł sobie pracę w sektorze prywatnym. Michał pomyślał, że jego kolega mógł znać Redlińskiego, więc będzie dla niego ewentualnie drugim źródłem weryfikacji.

Jego rozmówca po dłuższej chwili wrócił do stolika.

— Ktoś zadzwoni do pana za jakiś czas, może dopiero wieczorem.

— A jak już zadzwoni i zgodzę się na współpracę z wami?

— Potrzebna będzie jedna bardzo prosta sprawa: żeby pan miał oczy i uszy otwarte na to, co się dzieje w monasterze. Jeżeli to możliwe, żeby pan wykonał i przekazał nam zdjęcia pielgrzymów, jacy pojawią się w Diochariou. Posługuje się pan sprzętem fotograficznym w swojej pracy. Ma pan od mnichów pozwolenie na robienie zdjęć, więc samo posiadanie sprzętu nie wzbudzi podejrzeń. Wiem, że na Athos wcale nie jest to takie oczywiste. Oczywiście ludzie, o których mówimy, nie pozwolą się sfotografować nikomu. Jedyny skuteczny sposób, to zrobić im zdjęcia z ukrycia.

— Nie wygląda to na skomplikowane.

— Ale kiedy tam naprawdę pojawią się ludzie z rosyjskiego wywiadu wojskowego GRU, to stanie się wyzwaniem.

— A w jaki sposób przekażę wam zdjęcia?

— Nie mam gotowego planu. — Redliński zaczął wycierać swoje okulary. — Abstrahując od tego, czy złapałby pan tam Internet, przesłanie zdjęć niesie za sobą ogromne ryzyko. Rosjanie będą ubezpieczać Putina wywiadem elektronicznym. Niedaleko stoją ich okręty, nie wiem dokładnie, jakie mają możliwości, ale zapewne nasłuchują i ściągają wszystko. Musimy opracować jakiś sposób ewentualnego przekazania zdjęć i informacji. Jutro dostanie pan ochroniarza i jednocześnie instruktora. Bardzo niepozornie wyglądającą dziewczynę, jednocześnie będącą oficerem polskiego wywiadu. Oprócz niej kilku naszych chłopaków z obserwacji będzie chodzić za wami i sprawdzać, co się dzieje.

— Ilu ludzi pracuje w polskim wywiadzie? Pan mówi o szpiegach w natowskim kraju, jakbyśmy byli Mossadem.

— Wie pan, jesteśmy znacznie większym krajem niż Izrael i mamy znacznie gorsze położenie geopolityczne. — Redliński patrzył przed siebie, w głąb zatoki. — Chciałbym, żebyśmy mieli za sąsiadów tak słabe kraje, jakie otaczają Izrael. Tak naprawdę nasz wywiad i kontrwywiad powinny być cztery razy większe od Mossadu, choć oczywiście nie są. — Redliński wykrzywił usta, co miało prawdopodobnie w jego intencji oznaczać uśmiech. — Ale naprawdę pracują w nim ludzie, którzy mają pomysł, jak to robić dobrze. Oczywiście nie wszyscy — westchnął. — Grecja i Saloniki to dość ciekawe miejsce. Tutaj wiodą szlaki przerzutu narkotyków z Azji do Europy, a tam, gdzie są mafie, nielegalne interesy i szlaki przerzutowe, tam są też służby. Dla nas szczególnie ważne jest to, że tutaj swobodę działania mają Ruscy, a u nich służby, mafie i interesy to jest to samo ogniwo.

— Przecież u nas też tak jest.

— Czasem tak. Nie wie pan, co to znaczy funkcjonować dwadzieścia kilka lat w służbie, w której ciągle się pan zastanawia, komu służą ci wyżej ulokowani.

— Ale jednak pan został — bardziej stwierdził, niż zapytał Tobiański.

Redliński popatrzył na niego, dopił ostatnie krople ze szklanki, wyprostował się i oparł na krześle. Wskazał oszczędnym gestem w kierunku zatoki.

— Piękny jest ten świat. Naprawdę wolelibyśmy widzieć go takim, jakim jest na pocztówce. Kiedy pan tu przebywa, widzi pan to, co pan chce widzieć. Klimat, widoki, uśmiechnięte dziewczyny. A wie pan, jaka jest druga, ciemna strona tego miasta? — Spojrzał na Tobiańskiego. — Nie wie pan! A ja niestety, z racji mojej profesji wiem dużo o ciemnych stronach życia. Kiedyś zaczynałem jako milicjant… — Uśmiechnął się po raz kolejny cynicznie w swoim stylu. — Mam nadzieję, że to pana nie zgorszy tak od razu… Wtedy już spotkałem się ze złem twarzą w twarz. — Znowu spojrzał w kierunku Tobiańskiego. — Jest w panu coś, co powoduje, że robię to, czego robić mi nie wolno. Za dużo mówię. Pewnie dlatego się panu tłumaczę, dlaczego zostałem w służbach… Myślę, że z tych samych powodów, dla których pan zdecydował się rozmawiać ze mną, chociaż czuje pan odrazę do służb i ich metod.

— W jaki sposób spotkał się pan ze złem twarzą w twarz?

— Proszę mi wybaczyć. Opowieść nie na tę chwilę.

Tobiański cały czas uważał. Redliński był wysokiej klasy graczem. Wiedział, jak z nim rozmawiać. Miał plan na tę rozmowę. Wiedział, jakie dobierać słowa i argumenty. Być może nawet ten nieco obskurny kafenion z pięknym widokiem na morze nie był przypadkowy. Ale to wszystko nie świadczyło jeszcze na jego niekorzyść. Znajomość rzemiosła nie jest przestępstwem. Wstępnie podjął już decyzję. Miał nadzieję, że właściwą.

— OK, pomogę wam, jeśli dostanę potwierdzenie, o którym mówiliśmy. Co dalej?

— Jutro około dziewiątej rano zejdzie pan do recepcji w swoim hotelu i odegracie z Anią scenkę spotkania starych, dobrych znajomych. Kiedy pan chciał wyjechać na Athos?

— Pojutrze rano. W środę, dwudziestego piątego maja.

— To za szybko, potrzebujemy trzech lub czterech dni na dopięcie szczegółów. Zarezerwował pan hotel do środy?

— Tak. Naprawdę myśli pan, że ktoś się mną zainteresuje?

— Prawie zawsze policja i służby mają wtyki w recepcji, więc jeśli nie interesują się teraz, to za kilka dni pokażą pana zdjęcie i wtedy sobie przypomną pana i Anię.

Redliński położył rękę na stole.

— Musiałem panu przedstawić ryzyko, ale i stawkę, żeby podjął pan właściwą decyzję.

Tobiański kiwnął głową. Wstał.

— Pójdę już. I tak muszę to sobie ułożyć w głowie.

— Podwiozę pana w miejsce, z którego pana zabrałem. Wolałbym, żeby poszedł pan prosto do hotelu i nie kręcił się już po mieście. Teraz będzie pan miał naszą ochronę.

— A dlaczego miałoby mi się coś grozić? — powątpiewał Tobiański.

— Ma pan teraz wiedzę, bardzo obciążającą wiedzę…

Tobiański przełknął ostatnie krople wina i pomyślał, że pomimo kapelusza na głowie i parasola przy stoliku półgodzinna rozmowa przy winie w tym upale była jednak ryzykowna.

Rozdział 2

poniedziałek, 23 maja 2016

Dziwny, wibrujący dźwięk wydobywał się z miejsca, które Michałowi wydawało się niemożliwe do określenia. Zastanawiał się, czy może mieć jakiś wpływ na przerwanie tego hałasu, czy może zrobić coś, co pozwoli mu spać spokojnie. Otworzył oczy i zobaczył telefon, którego wyświetlacz zdawał się migać wszystkimi kolorami tęczy. Nie był jednak w stanie w tym momencie skoncentrować się na tyle, żeby przeczytać informację wyświetlaną na telefonie. Przenikliwy dźwięk zamilkł. Michał zamknął oczy i poczuł błogość otaczającej go ciszy. Usnął. Po chwili jednak usłyszał ponownie ten sam wibrujący dźwięk i tym razem zerwał się z łóżka. Stopami szukał swoich kapci. Świeżo wybudzony z czegoś, co bardziej określiłby jako letarg niż sen, zastanawiał się, dlaczego dziś śniła mu się dawno zmarła babcia Zofia. „Zofia — jak mądrość” — pomyślał. Babcia wychowywała się jeszcze przed wojną. Jej rodzice, a pradziadkowie Michała mieli duże mieszkanie we Lwowie. Przypomniał sobie teraz, jak babcia opowiadała o swoim przedwojennym życiu. Wielokrotnie powtarzała ze łzami w oczach o tym, jak przed wojną harmonijnie żyli z Ukraińcami i jak to potem się potwornie zmieniło w czasie wojny. Los oszczędził babci widoku pogromów na Polakach, organizowanych przez banderowców, ale kiedy opowiadała Michałowi o tamtych czasach, zawsze dopowiadała: „pamiętaj, Pan Jezus dał nam przykazanie — miłuj bliźniego swego jak siebie samego i nigdy nie odpowiadaj złem na zło”. Dlaczego przyśniła mu się babcia Zofia właśnie teraz, w Salonikach? Michał wyprężył barki i podniósł ręce do góry. Przypomniał sobie wczorajszą rozmowę z Redlińskim. Przygnębiło go to. Nie miał najmniejszej ochoty odgrywać roli szpiega. „Czy ja naprawdę zgodziłem się na tę rolę?” — pomyślał. — Boże, zmiłuj się nade mną”. Przypomniał sobie, że Redliński umawiał go z Anią, superszpiegiem polskiego wywiadu. „Jezu, zmiłuj się nade mną — westchnął jeszcze raz. — Tylko ja mogłem się zgodzić na coś takiego. Mam nadzieję, że ta Ania się nie zjawi”.

Spojrzał na wyświetlacz telefonu. Na czarnym tle widniał komunikat „Christos 07:54”. Uśmiech pojawił się na jego twarzy. Christos to jedno z najbardziej popularnych imion greckich, ale ten konkretny Christos to jego przyjaciel z poprzednich wizyt w Grecji. Archeolog i pracownik-wolontariusz biura pielgrzyma. Człowiek, z którym nawiązał znajomość już wiele lat temu. Lubił te wielogodzinne dyskusje, przeciągające się do późna w nocy w kawiarniach zlokalizowanych blisko Uniwersytetu Aleksandra Macedońskiego, na którym Christos był doktorantem archeologii śródziemnomorskiej. Niezliczone greckie wieczory przy winie albo ouzo bardzo ich zbliżyły. Po kilku szklaneczkach tematy rozmów zmieniały się jak w kalejdoskopie z historycznych i teologicznych na osobiste.

— Christos? Jak się masz, przyjacielu?

— Michał! — Głos w słuchawce brzmiał entuzjastycznie. — Cieszę się, że cię słyszę.

— Sorry, że nie odbierałem telefonu. Wczoraj wypiłem chyba za dużo. Skąd wiesz, że jestem w Grecji?

— Zobaczyłem w biurze twoje podanie. Zastanawiałem się, czemu dzwonisz do mnie, nie chcesz pogadać…

— Christos, o której dziś kończysz? Spotkajmy się, jest tyle do przegadania.

— Spotkajmy się tam, gdzie zawsze, koło uniwersytetu o dziewiętnastej.

— OK, o dziewiętnastej.

Tobiański całkowicie oprzytomniał. Była godzina ósma. Za godzinę ma spotkać się z oficerem polskiego wywiadu o pseudonimie „Ania”. Najważniejszą sprawą była kąpiel, a potem śniadanie. Sześćdziesiąt minut wydawało się wystarczającym czasem na przygotowanie do spotkania.

— Michał! — krzyknęła godzinę później w stronę wychodzącego z windy Tobiańskiego młoda kobieta. Podbiegła do niego i rzuciła mu się w ramiona. — Nie mogę uwierzyć, że to ty! — dodała po grecku i pocałowała go w policzek.

Jej twarz wyrażała autentyczną radość ze spotkania z dawno niewidzianym przyjacielem. Tobiański nie przypominał sobie, aby był do tej pory kiedykolwiek w sytuacji, w której musiałby cokolwiek odgrywać, ale pamiętając dobrze wczorajszą rozmowę z Redlińskim, uśmiechnął się do kobiety, obejmując ją ramionami.

— Aniu! Jesteś piękna jak zawsze, ale Grecja sprzyja ci chyba wyjątkowo — odpowiedział również po grecku, kątem oka postrzegając zainteresowanie pracowników recepcji, którzy spoglądali na Annę, komentując coś między sobą.

— Gdybyś tak naprawdę myślał, zostałbyś tu ze mną. A ty wyjechałeś, kłamco! — odpowiedziała ze śmiechem Anna.

Tobiański przyjrzał się przez chwilę nowo poznanej „starej znajomej”. Mogła mieć jakieś trzydzieści pięć lat. Długie, ciemne włosy, zakręcone teraz w zgrabny kok. Szczupła, wysportowana sylwetka, podkreślona idealnie dobranymi dżinsami i obcisłym czerwonym T-shirtem. Anna była delikatnej urody i wyglądała naprawdę jak dziewczyna Jamesa Bonda, pięknie i niewinnie. Tobiański pomyślał, że tylko szaleniec mógł zrobić z niej szpiega. Anna swoją prezencją zwracała uwagę, stąd zachwycone, nieco zazdrosne spojrzenia młodych Greków z recepcji.

— Ale wróciłem. I miałem nadzieję, że cię spotkam. — Uśmiechając się do niej, pomyślał, że jeszcze przed godziną miał nadzieję, że jej nie spotka. — Chodźmy na kawę, Aniu! Strasznie jestem ciekaw, co u ciebie słychać!

— A potem na długi spacer. Wiesz, że to już dwa lata, jak się nie widzieliśmy? — Anna bardzo dobrze odgrywała swoją rolę.

Oboje przeszli, uśmiechając się do siebie, obok wpatrzonych w nią pracowników recepcji, i wyszli z hotelu. Tobiański podał Annie rękę. Skręcili w kierunku nieodległej nadmorskiej promenady wiodącej w kierunku Białej Wieży, symbolu Salonik.

— Miło mi panią poznać. — Tobiański pierwszy przerwał milczenie.

— To naprawdę wspaniałe spotkanie, Michał, koniecznie musimy je uczcić — odparła szybko Anna, nie reagując na słowa Tobiańskiego. Zrozumiał, że to jeszcze nie czas na swobodną rozmowę. — Znam kafenion, gdzie podają cudowne ciasto do kawy. Uwielbiam je. — Kobieta świetnie odgrywała beztroskę. — Chodźmy tam, Michał!

Na końcu ulicy, którą szli, widać już było w dali błękitną taflę morza. Anna zachowywała się tak, jakby byli bacznie przez kogoś obserwowani. Uśmiechała się do Tobiańskiego, opowiadając o nadmorskich kafenionach. Po około dziesięciu minutach dotarli do Białej Wieży, cały czas rozprawiając o rozrywkowym życiu Salonik. Anna pociągnęła Tobiańskiego w kierunku stojącego nieopodal czerwonego autobusu, przypominającego nieco te londyńskie. Ten też był czerwony i piętrowy, ale miał napis „Thessaloniki SightSeeing”.

— Przejedźmy się tym autobusem — zaproponowała.

Kupili u kierowcy bilety i usiedli na ostatnich miejscach. Po chwili autobus ruszył. W środku więcej niż połowa miejsc była wolna. Towarzyszyli im głównie turyści z Niemiec i mała grupa Włochów.

— Wsiedliśmy ostatni. — Anna wyraźnie spoważniała. — Masz komórkę?

Tobiański wyciągnął swój telefon z kieszeni spodni.

— Wsadź ją do tylnej kieszeni dżinsów i usiądź na niej. W razie czego namierzą nas, ale nie podsłuchają — rzuciła Anna.

Michał posłusznie wykonał polecenie.

— Nie lepiej wyjąć baterię?

— Ale skoro jesteś tu ze swoją znajomą, żeby z nią poflirtować, to po co wyciągałbyś baterię?

— Jasne…

— Jesteś w grze, czy tego chcesz, czy nie.

— Miło mi panią… ciebie poznać, ale mówiąc całkiem szczerze, wolałbym, żeby to było w innych okolicznościach.

— Mów mi Ania.

— Oczywiście. Michał.

— Jestem tu po to, żeby cię przeszkolić.

— Wspaniale.

Anna spojrzała uważnie na Tobiańskiego.

— Oboje jesteśmy w tej chwili poważnie zagrożeni, to gra o wysoką stawkę. Redliński opowiedział ci, o jak wysoką, prawda?

— Tak.

— Sprawdzaliśmy to bardzo dokładnie i jesteśmy przekonani, że nikt za tobą nie chodzi, ale zakładamy, że ktoś może dokładnie sprawdzać, co robiłeś. Możesz być pewien, że przepytają recepcjonistów i tego kierowcę w tym autobusie na przykład.

— To jakiś zwariowany świat.

— Dla niektórych to codzienność.

— Współczuję…

Anna znowu spojrzała na Tobiańskiego.

— Jesteś w grze. Podjąłeś taką decyzję, a ja przez te dwa czy trzy dni będę cię szkolić, zrobimy tyle, ile zdążymy. Na Athos będziesz zdany tylko na siebie.

— Wiem.

Oboje przez dłuższą chwilę milczeli. Ciszę przerwała Anna.

— Teraz jadą za nami chłopcy i sprawdzają jeszcze raz, czy ktoś za nami nie jedzie. Kiedy wrócimy pod Białą Wieżę i będzie wszystko OK, pójdziemy do mieszkania operacyjnego nieopodal nadmorskiego bulwaru. Jest czyste. Tam pogadamy. Będzie Redliński.


***


Anna przekręciła klucz w zamku i otworzyła solidne antywłamaniowe drzwi do nadmorskiego apartamentu. Gestem ręki zaprosiła Tobiańskiego do środka, a z jej twarzy zniknął bez śladu uśmiech i beztroska. Była teraz poważna i skoncentrowana.

— Witam, panie Michale. — Redliński był bez kapelusza i okularów. Wyglądał zupełnie inaczej niż wczoraj, ale charakterystyczny głos nie pozwalał Michałowi wątpić, że ma do czynienia z tym samym człowiekiem. Dopiero teraz Tobiański mógł przyjrzeć mu się uważniej. Jego rysy twarzy, szeroka szczęka i oczy ukryte pod przymrużonymi powiekami zdradzały człowieka o silnej osobowości, introwertyka. Klasyczna twarz pokerzysty niewyrażająca emocji. Zupełnie inny był jego głos, niosący w sobie emocję, zupełnie niepasujący do oszczędnej mimiki twarzy i chłodnego spojrzenia. Tobiański pomyślał, że wczoraj zaufał temu głosowi, ale nie był pewny, czy zaufałby twarzy Redlińskiego.

— Czy ojciec dzwonił do pana?

— Tak, wszystko jest OK.

Tobiańskiemu przeszły ciarki po karku. Najwyraźniej Redliński czytał w jego myślach. Tobiański nie miał twarzy pokerzysty, a Redliński był profesjonalistą. Wyczuł dystans podczas powitania i właściwie zinterpretował jego spojrzenie. Jego pytanie celnie odpowiadało na chwilę wątpliwości, jakie się w nim pojawiły teraz, kiedy patrzył Redlińskiemu w oczy. Przypomniał sobie wczorajszą, krótką rozmowę telefoniczną. Była ósma wieczorem. Jadł kolację w restauracji hotelowej, kiedy zadzwonił telefon. Wyświetlił się numer telefonu komórkowego, wskazujący połączenie od polskiego operatora.

— Słucham?

— Michał? — Był to głos jego ojca Józefa. — Wojtek z tej strony. Przepraszam Michał, że ci przeszkadzam, ale dowiedziałem się, że jesteś w Salonikach. Tam przebywa też, jak wiesz, nasz wspólny kolega Andrzej. Mam prośbę. Pozdrów go ode mnie i powiedz, żeby po przyjeździe wpadł do mnie na wódeczkę. Będzie wiedział, o co chodzi, a ja niestety nie mam do niego numeru. Zatem, gdybym mógł cię prosić, Michale…?

— Oczywiście. — Tobiański przełknął ślinę. — Oczywiście, Wojtek. Nie ma problemu.

— Wiesz, jak go znaleźć. Nie przeszkadzam dłużej. Pozdrawiam. Cześć.

Tobiański wiedział, że jego ojciec miał doświadczenie w konspiracji. Dlatego natychmiast uznał, że jest świadom wagi potwierdzenia wiarygodności Redlińskiego. Zakończył szybko rozmowę, albowiem to jego ojciec użył pseudonimu „Wojtek”, co oznaczało, że zakłada, iż rozmowa może być gdzieś nagrywana. W tego typu sytuacjach zawsze należy to zakładać. Tobiański postanowił, że jeszcze przed udaniem się na Athos skontaktuje się w bezpieczny sposób ze swoim ojcem. Poprzedniego wieczoru postanowił też zadzwonić do swojego kolegi Maćka. Po kolacji wyszedł z hotelu i po kilkudziesięciu metrach wszedł do kafenionu przy jednej z okolicznych uliczek. Po wejściu zamówił szklaneczkę ouzo i usiadł plecami do ściany. Bacznie obserwował wejście. Przez długi czas nikt nie wchodził. We wnętrzu znajdowało się kilkunastu Greków, głównie mężczyzn w średnim i starszym wieku. Po dziesięciu minutach zdecydował się podejść do barmanki. Wręczył jej banknot o nominale dwudziestu euro i poprosił o telefon. Wyjaśnił, że chciałby zadzwonić do Polski, a nie wziął ze sobą telefonu. Po chwili wykręcał już numer do Maćka, który wcześniej spisał sobie na kartce.

— Cześć, Maciek! Stary wiarus z liceum do ciebie dzwoni!

— To ty, Michał? Trudno uwierzyć! Zniknąłeś mi z horyzontu. Kopę lat! Co u ciebie słychać?

— Jak się domyślasz, mam mały interes! Krótkie pytanie. Kiedyś ci wyjaśnię przy piwie w Warszawie. Czy z czasów twojej pracy w UOP-ie pamiętasz Andrzeja Redlińskiego?

Maciej zastanawiał się nie dłużej niż kilka sekund.

— A wiesz, że ja przez kilka miesięcy nawet z nim siedziałem w jednym pokoju? OK. Nie zapytam, po co ci ta informacja. Wiesz, Redliński teoretycznie zaczynał jako ubek. Pracował w departamencie II SB, czyli w kontrwywiadzie, ładnych kilka lat. Był starszy ode mnie o dobrą dekadę, jak nie więcej. Ci, którzy przyszli do UOP-u w wolnej Polsce, bo tak ją wtedy optymistycznie nazywaliśmy, gardzili takimi jak on. Ale potem nauczyłem się, że oni nie wszyscy byli komunistycznymi zombies, chociaż takich było tam najwięcej. Jakieś dziewięćdziesiąt procent oficerów UOP wywodziło się za dawnej SB! Kto o tym wie? Ale akurat Redliński był konkretnym gościem. Zajmował się robotą. Nie chlał za dużo, tylko tyle, ile trzeba. I w ogóle definiowałem go jako państwowca. Przy czymś tam razem pracowaliśmy. Był naprawdę inteligentny, bystry. Wiem, że później trafił do Agencji Wywiadu. Jak wiesz, mnie wypieprzyli SLD-owcy, więc ja zawsze będę miał o tym układzie bezpieczniackim złą opinię. Zawsze ci mówiłem, że 1989 roku trzeba było ich wszystkich wypierdolić na zbitą mordę i zrobić opcję zerową. Ale z drugiej strony zrobili tak Czesi i wszyscy mówią, że to im do dzisiaj się odbija czkawką. Ja nie wiem, czy to tylko takie pierdolenie, czy tak jest naprawdę. Ale w każdym razie powinniśmy byli w osiemdziesiątym dziewiątym wziąć na pokład więcej, znacznie więcej nowych ludzi. Michał, ja do dzisiaj słyszę o ludziach, którzy z pobudek patriotycznych idą do AW czy ABW i wytrzymują tam rok, dwa, a zaraz potem spierdalają do sektora prywatnego. Wielu oficerów niższego i średniego szczebla to wartościowi goście, ale od zawsze jest problem z wyższymi oficerami i z politykami, którzy tym kręcą. A co do Redlińskiego, to on nie był z bezpieczniackiego klanu. Więc ta esbecka arystokracja go nie lubiła. Wiem, że nie wchodził z nimi w interesy. Trzymał się na uboczu. Miał kilku swoich kompanów. Oni wszyscy byli średniego szczebla. Coś tam kiedyś pozytywnego zadziałali przeciw Ruskim. Było głośno, ale w efekcie ich wydymali, przy czym ja nie wiem, czy wydymały ich klany esbeckie, czy też to były długie ręce Moskwy. Reasumując, stary: za moich czasów Redliński to była raczej pozytywna postać. Pamiętaj jednak, że minęło piętnaście lat.

— Dziękuję, Maciuś. Muszę kończyć. Jestem ci wdzięczny. Pogadamy, jak będę w Warszawie.

— Trzymaj się!

Ocknął się ze wspomnienia wczorajszych rozmów. Teraz stał przed Redlińskim i jeszcze raz przyjrzał mu się uważnie. Pomyślał, że jeżeli jego ojciec podjął grę i go uwiarygodnił, to znaczy, że miał podstawy do oceny wiarygodności kogoś, kto go o to poprosił. Maciek opowiedział mu o pułkowniku obiektywnie. Tobiański miał się na czym oprzeć na początek. Redliński pokazał mu gestem dłoni fotel. Kiedy usiedli, wyciągnął papierosa i zapalił.

— Nie częstuję, bo wiem, że pan nie pali. — Charakterystyczny, lekko cyniczny uśmiech na chwilę pojawił się na twarzy pułkownika. — Niech pan mi wybaczy. Taki mały żarcik oficera służb, który wywołuje wrażenie, że wszystko wie. — Zaciągnął się głęboko papierosem. — Wiem, że zwykli, sympatyczni ludzie tego nie lubią.

— Nie. Nie lubimy tego.

— Mamy bardzo mało czasu, a bardzo dużo do przekazania. Przygotowaliśmy kilka procedur kontaktu, kiedy będzie pan na Athos. Musi pan się nauczyć ich na pamięć. Być może będziemy je uruchamiać dopiero za kilka dni, więc musi pan naprawdę dobrze to opanować. — Redliński podał mu skoroszyt.

Tobiański otworzył teczkę. Operacja „Skorpion” — przeczytał na pierwszej stronie. Otworzył kolejne. Od razu zorientował się, że ktoś, kto przygotowywał te instrukcje, świetnie orientował się w terenie półwyspu Athos, również w usytuowaniu klasztoru Diochariou.

— A jednak macie tam kogoś…

— Mówiłem panu, że nie możemy nikogo uwiarygodnić do Dochiariu na interesujący nas termin. Tam będzie pan sam.

Redliński zaciągnął się ponownie głęboko papierosem. Sprawiał wrażenie kogoś, kto rozluźnia się właśnie po długiej, męczącej i nieprzespanej nocy. Wyciągnął z teczki dwie kartki.

— Chciałbym, żeby mi pan podpisał oświadczenie o podjęciu współpracy z Agencją Wywiadu. — Położył jedną z kartek przed Tobiańskim.

— Żadnych podpisów! — wycedził energicznie Tobiański. — Nie zgodziłem się na współpracę z wami. Zgodziłem się pomóc wam zidentyfikować rozmówcę Rosjanina i zrobić mu zdjęcie. I to wszystko!

— Rozumiem. Ja jednak będę musiał sporządzić rozległą dokumentację do operacji, którą określiliśmy kryptonimem „Skorpion”. Pana podpis jest potrzebny z czysto biurokratycznych powodów. Poza tym wywiad poniesie innego rodzaju koszty związane z panem, które bez pana podpisu dotyczącego zgody na współpracę mogłyby być zakwestionowane na jakimś etapie. Wypłacenie panu honorarium za udzieloną nam pomoc również nie będzie możliwe bez pana podpisu na zobowiązaniu do współpracy z nami.

— Niech mnie pan nie obraża! Nie współpracuję z wami dla pieniędzy. — Tobiański był gotów wyjść i Redliński chyba to zrozumiał.

— Dobrze.

Redliński wrzucił jedną z kartek do teczki, a drugą położył przed Tobiańskim. Na chwilę zapadła cisza.

— Stare przyzwyczajenia z departamentu drugiego, co? — Tobiański był wkurzony i wyrzucił to z siebie mimowolnie. — „Ucholowi” trzeba pokazać, gdzie jego miejsce?

Redliński robił przez chwilę wrażenie, jakby nie wiedział, co powiedzieć. Choć dobrze wiedział.

— Panie Michale, nie zamierzałem pana obrazić. Zazwyczaj płacimy wynagrodzenie ludziom z nami współpracującymi bez względu na motyw tej współpracy. Ja też biorę pieniądze za tą robotę i uważam, że ciągle za małe. A swoją drogą ma pan dobre informacje. Sprawdził mnie pan… — Kiwnął głową z uznaniem. — To dobrze. Dobrze to oceniłem, ma pan odpowiednie kwalifikacje do tego, o co pana prosimy.

Tobiański pokiwał głową w sposób, który mógł wyrażać zarówno sceptycyzm, jak i akceptację. Nie skomentował tego, co powiedział Redliński.

— Panie Michale, po otrzymaniu informacji o spotkaniu w klasztorze Diochariou, za osobistą zgodą premiera została powołana specjalna tajna grupa w Agencji Wywiadu pod bezpośrednim nadzorem szefa agencji. Działamy poza bezpośrednimi strukturami z powodu podejrzenia, że sprawa może dotyczyć wysokiego oficera wywiadu. Sprawa została objęta klauzurą NP, co oznacza Najwyższy Priorytet. Ze względu na charakter sprawy zostałem zmuszony do ujawnienia panu tajemnicy państwowej o takiej randze. W związku z tym poproszę pana o podpisanie zobowiązania do zachowania tajemnicy w związku z ujawnionymi panu informacjami, do czego pod rygorem kary do 5 lat więzienia zobowiązałem już pana wcześniej ustnie. Ze względu jednak na szkolenie, w którym musimy panu przekazać kolejne tajne informacje, ten podpis jest niezbędny.

Redliński położył na stole drugą kartkę i długopis. Tobiański przez chwilę przypatrywał się temu w milczeniu. W końcu wziął ją do ręki i przeczytał. Po dłuższej chwili położył ją z powrotem na stole, wziął do ręki długopis i podpisał.

— Dziękuję — powiedział Redliński i schował kartkę do teczki.

— Co oznacza nadanie operacji najwyższego priorytetu? — zapytał Tobiański.

— Oznacza, że operacja jest priorytetowa pod każdym względem. Ale najważniejsza konsekwencja dotyczy możliwości w krytycznej sytuacji poświęcenia agenta.

— Co ma pan na myśli?

— Nie mógłbym zaproponować panu współpracy, gdyby operacja nie była objęta symbolem „NP”. Oznacza to między innymi, że wolno mi zaproponować współpracę cywilowi w sytuacji zagrożenia jego życia. Ani ja, ani Ania nie ukrywamy przed panem, że jest takie zagrożenie podczas tej operacji.

Tobiański przyglądał się uważnie Redlińskiemu przez dłuższą chwilę.

— Dobrze. Przejdźmy do sedna.

— Jak wspomniałem, operacji nadaliśmy kryptonim „Skorpion”. Przedstawiłem się panu jako Redliński, ale mój pseudonim to „Chińczyk”. Pseudonim Ani to „Tajka”. Będziemy się tak nazywać w przypadku nawiązywania wszelkiej łączności elektronicznej, telefonicznej i radiowej. Mamy szyfrowane telefony, ale to dodatkowy środek ostrożności. Zarówno Chińczycy, jak i Tajowie zjadają skorpiony. — Cyniczny uśmiech na twarzy oficera był jego znakiem firmowym. — Musimy nadać też pseudonim panu.

— Rozumiem.

— Raz ugryzł mnie skorpion na wakacjach, właśnie tu, w Grecji, ale to było nic w porównaniu z bolesnymi, regularnymi ukąszeniami niewidocznych skorpionów wewnątrz Agencji. Te skorpiony potrafią swoimi ukąszeniami doskonale paraliżować naszą pracę. Kiedy dochodzi pan do jakiejś wiedzy w działaniu operacyjnym, nagle odbierają panu sprawę i marnują w jednej chwili miesiące pana wysiłków. To operacja skierowana przeciw jednemu z takich skorpionów. Mamy taką nadzieję. A pana pseudonim? Jest taki żyjący w Ameryce chomik o łacińskiej nazwie „Onychomys torridus”. On nie przejmuje się jadem skorpiona, tylko spokojnie odgryza mu najpierw ogon, a potem grzecznie konsumuje resztę. Nadamy panu pseudonim „Torridus”. Tak na szczęście.

Redliński uśmiechnął się po swojemu.

— Postaram się zapamiętać.

— Zostawiam pana z Anią, która przeszkoli pana w takim zakresie, jak będzie to możliwe w tak krótkim czasie. — Redliński podniósł się z fotela. — Na mnie czas. Powodzenia. — Wyciągnął w kierunku Tobiańskiego rękę na pożegnanie. Ten odwzajemnił jego uścisk dłoni z pewną rezerwą.

— Dla was młodych my, którzyś my zaczynali pracę w komunie, zawsze będziemy tylko esbekami? — W tonie Redlińskiego wybrzmiewały żal i złość, ale też akceptacja. — Nieważne jest to, co zrobiliśmy dla Polski później, prawda? — bardziej stwierdził, niż zapytał pułkownik.

— Tu nie chodzi o wasze intencje, ale o waszą mentalność — odpowiedział bez zastanowienia Tobiański. — Dla was współpracownik to zawsze będzie „uchol”. Może i nawet dzisiaj musicie szukać „ucholi”, bo zniszczyliście etos oficerski tak samo jak etos obywatelski. Kto chce z wami gadać? Przed wojną nie byłoby takiego problemu, ale tego się teraz z dnia na dzień nie naprawi…

— Miły pan jest… — rzucił Redliński z przekąsem.

— Nie jestem tu po to, żeby być miły dla pana, jestem tu dla mojej ojczyzny.

Redliński kiwnął głową i wyszedł z mieszkania. Tobiański obejrzał się do tyłu. Anna była w kuchni. Odwróciła się w jego stronę.

— Chcesz herbatę? — zapytała.

— Mocną kawę, najlepiej frappe, jeżeli to możliwe.


***


Odłożył teczkę na stół i spojrzał na zegarek. Dochodziła trzynasta.

— Jestem gotów. Możesz to zniszczyć — powiedział w kierunku Anny, która od dłuższego czasu stała przy oknie, obserwując nadmorską promenadę.

Odwróciła się bez słowa i zrobiła kilka kroków w kierunku Tobiańskiego. Podniosła teczkę, wyciągnęła kartki z instrukcjami i wsadziła je od razu do stojącej pod ścianą niszczarki. Cichy brzęk urządzenia przez kilka sekund zakłócał ciszę mieszkania, w którym przebywali. Anna wyciągnęła z kosza zniszczone, pocięte na cieniutkie paski instrukcje i zniknęła z nimi w łazience. Usłyszał dźwięk spłukiwanej wody. Potem poszła do kuchni i przygotowała dwie kawy w expresu. Po chwili przyniosła pełne filiżanki i usiadła naprzeciw niego.

— Jestem umówiony o dziewiętnastej w kawiarni nad morzem — powiedział Michał.

— Z kim?

— Z moim przyjacielem z poprzednich wizyt w Grecji. Pracuje w biurze pielgrzymów góry Athos. Ma na imię Christos.

— Pamiętaj tylko, że za kilka dni ktoś może twojego przyjaciela pytać o ciebie i przy okazji o mnie, więc musimy również przed nim odgrywać rolę starych przyjaciół.

— Christos to poczciwy facet, zainteresowany głównie archeologią i swoim nurkowaniem. Jak wykażesz zainteresowanie jego pasją, nie wyda cię nikomu, nawet gdyby wiedział, że jesteś polską Matą Hari.

Anna była cały czas poważna i skoncentrowana. Wyraźnie nie podzielała poczucia humoru Tobiańskiego.

— W grze, której się podjąłeś, niezwykłe znaczenie mają szczegóły. Jeżeli tego nie zrozumiesz, przepadniesz. Będziesz miał do czynienia z ludźmi, którzy całe lata wykształcają w sobie umiejętność wyłapywania szczegółów zdradzających wszelkie mistyfikacje. Oni funkcjonują trochę jak dzika zwierzyna, mają w sobie jej czujność i szósty zmysł. Jak czegoś zaniedbasz — Anna przerwała na chwilę i dodała z naciskiem — to już wiesz, że możesz zginąć, ale przede wszystkim mogą też zginąć inni. Albo trafić na lata do gułagu. Uświadamiasz sobie, w co wdepnąłeś?

— Chcesz mnie zniechęcić?

— Lepiej, żebyś pojechał do domu, niż gdybyś miał to spieprzyć.

Tobiański patrzył na Annę z uwagą. Przez chwilę jej emocje przebiły się przez wyreżyserowaną maskę, jaką zakładała. Pomyślał, że rzeczywiście w tej grupce ludzi związanych ze sprawą spotkania w klasztorze Diochariou po stronie wywiadu jest w tej chwili napięcie związane z jego osobą. Zapewne mają wątpliwości, czy amator nie zawali sprawy.

— Posłuchaj! Pochodzę z rodziny, która w każdej polskiej wojnie w ciągu ostatnich dwustu lat brała czynny udział i w każdej z tych wojen ktoś z tej rodziny ginął. W większości wypadków z rąk Rosjan. Najpierw caratu w Powstaniu Styczniowym, a potem z rąk bolszewików. Naoglądałem się zdjęć dalszych i bliższych członków rodziny, którzy ginęli pod Lwowem w roku tysiąc dziewięćset dwudziestym, którzy byli wywożeni do gułagów, zamykani w komunistycznych więzieniach i wyrzucani z pracy. Oszczędźmy sobie szczegółów. To kilka pokoleń, które doświadczały niezawinionych cierpień. Ja jestem od dziecka gotów. Tak zostałem wychowany. Rozumiesz?

— Jestem tutaj po to, żeby choć w minimalnym stopniu w tym krótkim czasie przeszkolić cię do zadania. I tylko tyle.

Tobiański odpił nieco kawę i rozsiadł się wygodniej w fotelu. Spojrzał na Annę.

— Mam wręcz obawę, że to twoja obecność przy mnie może wprowadzić zagrożenie dla tego zadania. Obawiałbym się, że o ile ktoś rzeczywiście zacznie mnie sprawdzać, może rozpoznać ciebie jako oficera wywiadu. Wybacz, bardzo miło mi przebywać w towarzystwie pięknej kobiety, ale może spotykajmy się po prostu w tym mieszkaniu. Na zewnątrz byłoby może lepiej, żebym poruszał się sam.

Anna nie odpowiedziała od razu.

— Nie wiesz, jak wygląda praca zawodowców. Tego człowiek uczy się latami. Czy wiesz, w ile osób Rosjanie potrafią na swoim terenie śledzić figuranta? W stu ludzi! Żeby nie spalić obserwacji, potrafią jednego człowieka śledzić siłami stu ludzi i kilkudziesięciu różnych samochodów! To mieszkanie jest w tej chwili obserwowane przez kilku naszych. — Anna podniosła nieco ton. — To jest wojna! Jesteśmy na wojnie. Tutaj giną ludzie. Przepadają bez śladu, ale przed śmiercią mówią wszystko, co wiedzą… Ty wiesz już za dużo, żebyśmy mogli cię łatwo stracić.

Michał cały czas przyglądał się uważnie Annie. W oderwaniu od tematu ich rozmowy po raz pierwszy zobaczył w niej po prostu młodą, atrakcyjną kobietę, która nie wiadomo po co łamała sobie życie, żeby wieść żywot czasem naprawdę niebezpieczny.

— Na Athos będziesz sam — kontynuowała Anna. — Tutaj musimy uzasadnić w jakiś wiarygodny sposób to przedłużenie twojego pobytu w Salonikach, które jest potrzebne, żeby cię przygotować i dostarczyć ci na Athos wszystko, czego będziesz tam potrzebował. Nie mamy wątpliwości, że będą cię sprawdzać, więc musimy stworzyć na wszelki wypadek legendę wyjaśniającą, dlaczego zostałeś kilka dni dłużej.

Tobiański spuścił na chwilę głowę, a potem szybko podniósł wzrok na Annę. Chciał coś powiedzieć, ale zawahał się w ostatniej chwili. Wstał i podszedł do okna. Przyszło mu do głowy, że to mieszkanie, które jest obserwowane i sprawdzane pod względem podsłuchu przez innych, jest jednak przecież podsłuchiwane również przez „swoich”.

— Dobrze, róbmy, co uważasz za słuszne. To ty jesteś oficerem wywiadu.

— Przebywamy tu już za długo. Chodźmy na promenadę coś zjeść.

Anna wstała. Zabrała ze stolika torebkę i udała się w kierunku drzwi wyjściowych. Tobiański ruszył za nią. W milczeniu wyszli na ulicę. Kiedy się tam znaleźli, niespodziewanie chwyciła go za rękę, a potem, uśmiechając się do niego, pocałowała w policzek. Zaskoczony Tobiański nie oponował. Potem objął Annę ramieniem i niczym zakochana para ruszyli w kierunku nadmorskiej promenady. Pierwsze upalne kwietniowe dni spowodowały prawdziwy wylew spacerujących. Wiatr od dającego jeszcze ochłodę morza sprawiał, że było bardzo przyjemnie. Po kilku minutach dotarli do letniej tawerny, usytuowanej w niewielkiej odległości od morza. Mocny wiatr powodował głośne trzepotanie parasoli przy stolikach. Dwa stoliki były wolne.

— Zjedzmy tu. To moje ulubione miejsce. Często tu bywam — powiedziała, Anna trochę podnosząc głos, który zagłuszał wiatr. Wskazała ręką na jeden ze stolików.

Usiedli oboje. Tobiański zauważył, że Anna usiadła tak, że była skierowana plecami do budynku tawerny. Dyskretnie, ale uważnie przyglądała się wszystkim gościom, których nie było zresztą zbyt wielu. Chwyciła go za rękę i przysunęła się w jego kierunku.

— „Chińczyk” mówił ci, że gramy w węższej grupie. Oznacza to, że tworzymy hermetyczną grupę wewnątrz Agencji Wywiadu. Działamy z najwyższą ostrożnością, zakładając, że infiltracja rosyjska i nie tylko rosyjska może dotyczyć również wysokich oficerów wewnątrz Agencji. Uwierz, że niewielu ludzi w firmie zna mnie, a szczególnie moje zadania. Panują ścisłe procedury, które ograniczają straty w sytuacji, kiedy ktoś zdradza.

— W jaki sposób ktoś taki jak ja ma wam zaufać? Skąd mam wiedzieć, czy nie gram w jakimś fragmencie większej gry? I skąd mam wiedzieć, czy gram po właściwej stronie?

W tym momencie pojawiła się kelnerka. Anna podała Tobiańskiemu menu.

— Proponuję ci doradę z cytryną i sosem tzatziki! Robią tutaj wyśmienite. — W głosie Anny było teraz tyle swobody i rzeczywiście perfekcyjnie imitowanej beztroski, że Tobiańskiego po raz kolejny uderzyły te jej niezwykłe aktorskie zdolności.

— Skuszę się na doradę plus kawę po grecku.

— Dla mnie to samo.

Kelnerka odeszła, a Michał spojrzał pytająco na Annę.

— Żyjemy w kraju, który ma traumatyczną historię — kontynuowała kobieta. — Nie jesteśmy normalnym społeczeństwem. Jesteśmy społeczeństwem po przejściach. Przez dziesiątki lat tajne służby, nazywane polskimi, służyły obcemu mocarstwu. Wielu z tych ludzi nadal pracuje. To prawda. Ale nie można podważać wszystkiego. Jest wielu, coraz więcej młodych ludzi wewnątrz Agencji Wywiadu, którzy chcą pracować dla tej nowej Polski. Nawet jeśli ciągle nie jest idealna. Zaufałeś „Chińczykowi”. Miałeś do tego jakieś podstawy, jak słyszałam. Z kolei „Chińczyk” ufa mnie. Przyjaciele moich przyjaciół są moimi przyjaciółmi. Innej logiki czasem nie ma w tym fachu.

— A ty ufasz „Chińczykowi”?

— Pracowałam z nim od początku przez prawie dziesięć lat i był zawsze człowiekiem po właściwej stronie. Z niektórych jego działań mogę to wnioskować z całą pewnością. Trochę wspólnie przeszliśmy w naszej firmie. To nie stało się od razu, ale po latach nabyliśmy wspólne opinie o pracy wielu naszych ex-kolegów i w naturalny sposób tworzymy grupę. Myślę, że byłeś odrobinę za surowy dla „Chińczyka”. On ma duże zasługi dla tej nowej Polski …

Tobiański kiwnął głową. Wierzył w dobre intencje ludzi, jednak jego znajomość historii i wiedza wyniesiona z doświadczenia narzucała bezwzględnie nieufność wobec służb specjalnych, które zawsze były ostoją dla różnej maści psychopatycznych osobowości poruszanych niczym teatr lalek przez polityków bez sumienia, a przede wszystkim przez różne grupy interesu.

— A gdyby się Rosjanie teraz dowiedzieli, że my polujemy na Polaka zmierzającego do klasztoru Diochariou, to jak by postąpili? — spytał Tobiański.

— Próbowaliby zapewne wycisnąć z nas, co wiemy.

— Wywiady wymieniają się swoimi agentami, jak to pokazują na filmach?

— Nie zawsze. To wojna. Zdarzają się też ofiary.

— Uważasz, że trwa wojna polsko-rosyjska?

— Trwa wojna Rosji z Zachodem, a przynajmniej z jego częścią. Po kryzysie finansowym z dwa tysiące ósmego roku USA i Unia Europejska osłabły, a Rosja razem z Chinami chcą nowego rozdania kart, czyli przesunięcia stref wpływu i stworzenia układu wielobiegunowego.

— A Polska jest w tym kotle pionkiem.

— Mam podobną opinię.

— Od prawie roku mamy nowego prezydenta, a od pół roku nowy rząd. To za szybko, żeby ocenić, czy coś się naprawdę zmienia na lepsze. Jakkolwiek kilka takich sygnałów jest.

Anna najwyraźniej nie miała ochoty na dalsze polityczne dyskusje, toteż odwróciła głowę w kierunku nadchodzącej z talerzami kelnerki. Po chwili stały przed nimi talerze z daniem głównym, a potem kelnerka przyniosła też dwie kawy i dzbanek wody.

— Mmm, pycha… Te dorady są tutaj zawsze świeże i świetnie przysmażone z masełkiem i cytrynką. Do tego sos tzatziki… poezja. — Anna po raz kolejny w mgnieniu oka zamieniła się w beztroską trzydziestolatkę. — I jeszcze jedno… — Pogłaskała Michała zewnętrzną stroną dłoni po policzku. — Dla jasności: będę grała rolę twojej dziewczyny. Nie pomyśl sobie tylko, że na ciebie lecę. Kompletnie nie jesteś w moim typie.

— Czy to prawda, że kiedy kobiety mówią „nie”, to to oznacza „tak”?

Anna z uznaniem skinęła głową, uśmiechając się do niego.

— Coś jeszcze przebija się do ciebie oprócz twojego zamkniętego świata tysiącletnich tradycyjnych śpiewów i modlitw. To miłe.


***


W dużym, komfortowo urządzonym gabinecie siedział przy stylowym ogromnym biurku mężczyzna ubrany w mundur, ze stopniem generała pułkownika armii Federacji Rosyjskiej. Mężczyzna przerwał czytanie dokumentów leżących na biurku, kiedy słońce się przemieściło, rzucając promienie wprost na niego. Wstał i podszedł do okna, by opuścić żaluzje. Powrócił na swoje miejsce i zamyślił się przez chwilę. Trwał tak dłuższą chwilę. Nazywał się Andriej Pietakow i był zastępcą naczelnika I Zarządu Wywiadu Wojskowego GRU, zajmującego się wywiadem w krajach Unii Europejskiej. Siwe już całkowicie włosy kontrastowały z widoczną nawet pod mundurem atletyczną budową ciała. Lekko zakrzywiony, długi nos, szerokie usta i mocno zarysowana, szeroka szczęka sprawiały, że robił wrażenie człowieka o silnej osobowości. Mężczyzna podniósł leżący na stole telefon i po chwili, znajdując odpowiedni numer, wcisnął przycisk połączenia.

— Pietakow — przedstawił się oschle. — Siergieju Władimirowiczu! Zapraszam do mnie do gabinetu.

Odłożył telefon i opierając się wygodnie w wielkim skórzanym fotelu, znowu pogrążył się w rozmyślaniach. Wiedział, że za chwilę wyda rozkazy, które rozpoczną najryzykowniejszą grę całego jego życia. Grę, do której przygotowywał się od lat i wreszcie teraz nadszedł moment, kiedy musiał zdecydować o jej rozpoczęciu lub porzuceniu. Jego ojczyzna Rosja przesuwała się z roku na rok i z miesiąca na miesiąc coraz bliżej ku przepaści. Pietakow, chociaż miał dopiero 48 lat, był na samym szczycie wywiadu wojskowego. Był jednym z zastępców naczelnika najważniejszego wydziału GRU, a w związku z tym prominentnym członkiem rosyjskiej elity władzy. Na czele tej elity znajdowali się wysocy urzędnicy prezydenta Putina wywodzący się z FSB, czyli Federalnej Służby Bezpieczeństwa Federacji Rosyjskiej, spadkobierczyni dawnej KGB, w której to rozpoczynał karierę Putin. Główny Zarząd Wywiadowczy Sztabu Generalnego Sił Zbrojnych Federacji Rosyjskiej, czyli GRU, cieszył się, jak mówiono, mniejszym zaufaniem rosyjskiego prezydenta, ale wyżsi rangą oficerowie tej służby stanowili elitę państwa, korzystając z wielu przywilejów niedostępnych dla innych. Andriej Pietakow urodził się w Petersburgu. Jego matka była lekarką, a ojciec oficerem marynarki. W szczycie swojej kariery ojciec dowodził podwodnym okrętem atomowym operującym z Murmańska. Ojca nie było przez dwie trzecie roku w domu, wychowywała go więc matka, ale największy jednak wpływ na wychowanie Andrieja mieli jego dziadkowie ze strony mamy. Dziadek miał w Petersburgu ogromne mieszkanie wypełnione po brzegi książkami. W tym mieszkaniu Pietakow spędził dzieciństwo. Pod wpływem dziadka zakochał się rosyjskiej literaturze. Aleksander Puszkin, Michaił Lermontow, Lew Tołstoj i Fiodor Dostojewski zapładniały wyobraźnię młodego Andrieja. Kiedy dorósł, zrozumiał, że jego dziadek Aleksander był wrogiem komunizmu, chociaż nigdy o tym nie mówił. Dopiero po upadku ZSRR dziadek zaczął głośno opowiadać swojemu wnukowi, że miejsce Rosji jest w Europie, bardziej niż w Azji, i że następne pokolenie Rosjan powinno dążyć do rzeczywistego zjednoczenia z Europą i światem zachodnim. Jego dziadek uważał, że wrogi temu zjednoczeniu będzie przede wszystkim aparat bezpieczeństwa na czele z KGB i GRU. Nie miał złudzeń, że to te służby przygotowały i przeprowadziły „pokojową transformację”, przymuszone rzeczywistym bankructwem niewydolnego systemu. Komunizm nie mógł dłużej istnieć, ale ludzie stojący na czele aparatu bezpieczeństwa ZSRR postanowili na nowo zbudować swoją pozycję w nowej Rosji, przejmując majątek państwowy na własność. W tym celu uruchomiono gigantyczną operację, w której ramach cedowano majątek na różnego rodzaju podstawionych „biznesmenów”, będących w rzeczywistości jedynie swego rodzaju pełnomocnikami. Wielu oficerów KGB i GRU oficjalnie zrzucało mundury i stawało się biznesmenami, właścicielami gigantycznych poradzieckich przedsiębiorstw, banków, kopalni itd. Dziadek Aleksander patrzył na to wszystko z obrzydzeniem. Wiedział, że nowo tworzona oligarchia odwróci się od Rosjan, a w dłuższym czasie doprowadzi też do izolacji Rosji na arenie międzynarodowej, zazdrośnie strzegąc monopolu na eksploatację bogactw naturalnych tego wielkiego i bogatego w surowce kraju. Aleksander snuł wizje rozwoju Rosji w oparciu o powiększenie swobody gospodarczej, wolny handel międzynarodowy, ale i zablokowanie możliwości wyprzedaży majątku w pierwszym okresie po transformacji, kiedy siłą rzeczy zbankrutowany de facto kraj musiał stanowić łatwy cel dla kapitału zachodniego. Niestety, Aleksander przewidział, że te wizje się nie ziszczą. Rosja po raz kolejny przepadnie w zastoju, tym bardziej że siła wojskowa i potencjał nuklearny dawały rządzącym ogromną kartę przetargową, niezmuszającą ich do budowania pozycji międzynarodowej poprzez rozwój gospodarczy. Aleksander przewidział, że aparat bezpieczeństwa wykorzysta Cerkiew prawosławną jako swoiste spoiwo nowego rosyjskiego imperium. Te dwie siły spowodują, że imperium zorientuje się w sposób trwały antyzachodnio, utrwalając zacofanie ekonomiczne i społeczne Rosjan.

Andriej Pietakow, kiedy ukończył studia prawnicze na Petersburskim Uniwersytecie Państwowym w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym drugim roku i chciał rozpocząć pracę w petersburskiej prokuraturze, odbył długą rozmowę ze swoim dziadkiem, który namawiał go do wstąpienia do GRU. Andriej bardzo mu się dziwił, znał bowiem stosunek dziadka do moskiewskiej elity. Usłyszał wtedy, że młodzi Rosjanie nie mogą unikać odpowiedzialności za państwo, i że powinien dla dobra Rosji pójść do GRU, żeby w przyszłości tacy jak on przejęli aparat bezpieczeństwa i skierowali Rosję na kurs zachodni. Dziadek Aleksander nie miał złudzeń, że potrwa to dekady i będzie wymagało cierpliwości, sprytu i nieludzkiej wytrwałości. Cechy wyrastające z poczucia realizowania swoistej misji życiowej, a może dziejowej. Któregoś dnia po jednej z licznych wówczas dyskusji na ten temat powiedział:

— I jest jeszcze jedno, Andriej, o czym ci nigdy nie mówiłem. Od wielu lat należę do loży masońskiej. Nasi bracia są również w armii. Mamy pewien wpływ na wydarzenia, chociaż w tej chwili dalece niewystarczający. Nadejdzie jednak moment, być może za wiele lat, że ta hołota władająca dzisiaj Rosją, pomimo bogactwa tego kraju doprowadzi go do nowego kryzysu i wtedy nastąpi nowe rozdanie kart. I Rosja, i świat będą wtedy potrzebować rosyjskich elit świadomych wagi wyzwania, przed jakim stanęły, czyli stworzenia nowej Rosji, odnajdującej się w nowym światowym ładzie. Każdy uczciwy Rosjanin chciałby w tym uczestniczyć. Bracia na Zachodzie, z którymi mam kontakt, już dziś otwierają nam drzwi. Oni wiedzą, że bez Rosji nie uda się zjednoczyć Eurazji. Ale ta postsowiecka hołota chce zagarniać ropę i gaz tylko dla siebie. W ich głowach nie ma kategorii myślenia o każdym zwyczajnym Rosjaninie.

Dziadek Aleksander długo wyjaśniał dwudziestokilkuletniemu Andriejowi meandry geopolityki. Rozstali się tego dnia po kilkugodzinnej dyskusji. Andriej nie od razu przyjął punkt widzenia dziadka. O masonerii do czasu tamtego wyznania dziadka niewiele wiedział. Niezależnie od jego opowiadań postanowił dowiedzieć się czegoś więcej o tej enigmatycznej, przez wielu ludzi demonizowanej, a przez innych lekceważonej tajnej organizacji, jak o niej wtedy myślał. Kolejne spotkania z dziadkiem Aleksandrem nabrały charakteru wtajemniczenia w działalność i misję masonerii. Andriej musiał uznać, że w Petersburgu nie ma lepszego źródła wiedzy w tej kwestii niż jego dziadek, który był mu bliższy niż ojciec. Po kilku wielogodzinnych rozmowach zaczął rozumieć to wielkie dzieło, jakim był wieloletni wysiłek braci masonów na rzecz zjednoczenia świata wbrew nacjonalizmom, fanatycznym fundamentalizmom religijnym i przeróżnej maści grupom interesów korzystających na podziale świata na wrogie sobie obozy. W pewnym momencie ta wizja Andrieja poruszyła do głębi. Musiał uznać, że dziadek, który go wychował, i którego zna od dziecka, jest zupełnie wyjątkowym człowiekiem, idealistą marzącym o lepszym świecie, gotowym do poświęceń w imię tej idei.

Andriej Pietakow ocknął się z zamyślenia i wspomnień. Był znowu tu i teraz pod wpływem stanowczego, ale dyskretnego pukania do drzwi.

— Wchodit! — krzyknął.

Drzwi się otworzyły i Pietakow zobaczył twarz Siergieja Władimirowicza Kuriakowa, oficera w stopniu pułkownika, będącego jednym z jego najbliższych i najbardziej zaufanych współpracowników.

— Siergiej! Siadajcie. — Pietakow wskazał okazałą wiśniową kanapę, zlokalizowaną naprzeciw jego biurka. — Wybieram się razem z naszym prezydentem Władimirem Władimirowiczem na pielgrzymkę na górę Athos i chciałbym, Siergieju Władimirowiczu, żebyście pomogli mi ją zorganizować i zabezpieczyć.


***


Christos Anastopulos był z wyglądu typowym Grekiem o śniadej cerze, z lekko kręconymi ciemnymi włosami, wysokim i szczupłym, z charakterystycznie lekko zakrzywionym nosem. Wyglądał najwyżej na trzydzieści lat. Słońce było już bardzo nisko na widnokręgu. Morze straciło swój turkusowy kolor, kąt padania promieni słonecznych o tej porze sprawił, że stało się teraz błękitnoszare. Ciągle jednak było bardzo gorąco. Temperatura przekraczała trzydzieści stopni w cieniu. Christos, krocząc między kawiarnianymi stolikami, rozglądał się w poszukiwaniu Michała Tobiańskiego. Znalazł go przy stoliku położonym tuż przy plaży, w cieniu wielkiej palmy, która razem z obszernym parasolem była niezawodną ochroną przed nadmiarem słońca. Obaj mężczyźni rzucili się sobie w ramiona.

— Witaj, przyjacielu! Rok szybko mija, wspaniale cię znowu widzieć u nas.

— Ja też się cieszę — odpowiedział Michał. Zaraz jednak wskazał ręką na Annę. — Poznaj moją przyjaciółkę z Polski, Anię.

— Bardzo mi miło panią poznać. — Christos znał polski zwyczaj całowania kobiet w rękę i postanowił go wykorzystać. — Teraz już wiem, dlaczego Michał nie śpieszył się tym razem do mnie.

Anna jak zwykle z dużą swobodą i z niezwykłą wiarygodnością odgrywała swoją rolę.

— Mnie również miło, ale jestem po prostu Ania. — Nienaganna greka i czarujący uśmiech kobiety robiły na każdym piorunujące wrażenie.

— Christos.

Cała trójka usiadła przy stoliku. Michał zamówił kawę frappe dla przyjaciela, ten zaś nie potrafił oderwać wzroku od Anny.

— Christos, opowiadaj! Co słychać u ciebie?

— Czuję wielką tęsknotę za morzem i nurkowaniem, ale sezon na szczęście zaczyna się niedługo.

— A co z Angelą? — Tobiański puścił oko do Christosa.

— Myślisz o Angeli Merkel? — udał Christos.

— Bynajmniej. Myślę o tej ślicznej i miłej blondynce, która ci towarzyszyła często w tamtym roku.

— Jak widzisz, jestem dziś sam. — Christos rozłożył ręce, uśmiechając się porozumiewawczo.

— Tobie przewraca się w głowie! Trzeba by wreszcie z którąś zostać na stałe…

— Grecja to piękny kraj, pełen pięknych kobiet, zresztą nie tylko Greczynek. — Christos uśmiechnął się po ostatnich słowach, kierując wzrok na Annę.

— Co u rodziny? Mama zdrowa?

— Zdrowa. Rozmawiałem dziś z nią przez telefon i wspominałem, że się z tobą spotkam. Powiedziała, że mam cię kiedyś przywieźć na obiad.

— Podziękuj mamie! Kiedy wrócę z Athos, z przyjemnością was odwiedzę.

Tobiański szczerze się ucieszył, że matka Christosa ma się dobrze. Rok temu jej życie w związku z chorobą serca wisiało na włosku. Podczas długich zimowych miesięcy, kiedy sam często żywił się fast foodami, z rozrzewnieniem wspominał niedzielne obiady w pulsującym intensywnością kolorów greckiej wiosny ogrodzie matki Christosa, która jak wiele greckich matron podniosła gotowanie do rangi sztuki. Dom rodzinny Christosa, położony na wzgórzu piętnaście kilometrów od Salonik, z pięknym ogrodem i widokiem na morze, był tradycyjnym greckim domem. Jego nieżyjący od kilku lat ojciec był dawniej popem w miejscowej cerkwi. Rodzinę tworzyło jeszcze czterech braci Christosa i siostra. Jeden z tych braci, Artemiusz, został mnichem na Athos w monastyrze Philotheou. Tobiański poznał go podczas niedzielnego obiadu u Christosa, a później odwiedził go w jego monasterze na Athos. Połączyły ich wspólne zainteresowania. Godzinami dyskutowali i toczyli spory. Tobiańskiemu obecność Christosa przywróciła żywe wspomnienie poprzednich wizyt w Salonikach i na Athos.

— A co słychać w Grecji? — Michał wiedział, że wsadza tym pytaniem kij w mrowisko.

— Żeby opowiedzieć o tym, co się dzieje w Grecji, trzeba by się najpierw napić — zaśmiał się Christos i wykonał gest ręką w kierunku kelnera, który skierował się natychmiast w jego kierunku. — Proszę o butelkę czerwonego Metoxi Chromitsa i do tego meze dla naszej trójki.

— Macie kalmary? — zapytał kelnera Tobiański.

— Nadziewane fetą i papryczkami.

— Poproszę dwie porcje. — Na twarzy Michała pojawił się wyraz rozmarzenia. — Uwielbiam kalmary… Metoxi Chromitsa to podobno ulubione wino Kremla? — rzucił pytanie w stronę Christosa.

Ten wyglądał, jakby poczuł się w swoim żywiole.

— Metoxi to dobre, ale zwyczajne wino, takie na moją kieszeń. Na Kremlu piją lepsze gatunki z tej winiarni. Evangelos Tsantalis, założyciel dzisiejszej firmy winiarskiej „Tsantalis” zawędrował w latach siedemdziesiątych na Athos i tam wydzierżawił ziemię od mnichów z rosyjskiego monasteru św. Pantelejmona. Okazało się wkrótce, że również Kreml miał coś do powiedzenia w tej sprawie, bo wszak to domena Patriarchatu Moskiewskiego. Od tej pory na Kremlu piją wino z Athos, ale pewnie raczej coś w stylu dobrego rocznika Kormilitsa Gold po kilkaset euro za butelkę. Prawdę mówiąc, teraz Kremla na Athos, po aneksji Krymu, raczej nie lubią. — Christos sięgnął po swoją kawę frappe i przez chwilę delektował się zimnym napojem. — To mało powiedziane. Mnisi z monasteru Chilandaríou żądali rzucenia na Putina anatemy za, jak to określił przełożony, ojciec Atanazy, „rozpętanie wojny z braćmi z Ukrainy”.

— Za kilka dni Putin przyjeżdża po raz kolejny na Athos — zauważył Tobiański.

Christos kiwnął głową na znak potwierdzenia i kontynuował:

— Kremlowska propaganda niesie, że Święta Góra popiera działania Putina, a podczas pobytu na Athos w monastyrze św. Pantelejmona rosyjscy mnisi planują go posadzić na tronie imperatorów bizantyjskich obok ikonostasu. To ma pewnie znaczyć, że mnisi z Athos, przynajmniej ci rosyjscy, widzą w nim wybrańca Bożego, przywódcę świata chrześcijańskiego i cesarza bizantyjskiego. — Ostatnie słowa Christos wypowiedział z dobrze parodiowanym namaszczeniem. — Rosyjskie wpływy na Athos są silne, swego czasu przed rewolucją październikową większość mieszkańców Athos stanowili Rosjanie. Dziś jest ich chyba oficjalnie w jedynym rosyjskim monastyrze pięćdziesięciu z dwóch tysięcy mnichów na całym Athos. Ale ojciec Atanazy mówi, że przybywa na górę Athos wielu młodych „mnichów gazpromowych”, czyli niby finansowanych przez Gazprom, którzy stają się, jak on to określa, takim swoistym ramieniem Moskwy. Co ma na myśli, nie wiem. — Christos cały czas się uśmiechał, traktując to najwyraźniej anegdotycznie.

— Miał na myśli to, że Putin traktuje Gazprom jako narzędzie rosyjskiego imperializmu. Wszystko, co tylko można, tak traktuje, a więc zapewne też próbuje oddziaływać agenturą wpływu na Athos. Dla nich prawosławie to narzędzie do spajania rozlatującego się imperium.

— Za wasze zdrowie –zwrócił się Christos do Anny i Michała.

Cała trójka przez chwilę w milczeniu raczyła się winem. W tym momencie kelner na wielkiej tacy przyniósł meze, czyli przystawki. Porozstawiał je na stole. W kilku osobnych miseczkach były: ser feta polany oliwą z oliwek i posypany oregano, grillowane kawałki cukinii, keftedes, czyli małe mięsne kulki z dodatkiem posiekanej mięty, smażone pierożki wypełnione szpinakiem i kalmary faszerowane fetą i papryczkami. Do tego pieczywo i kilka rodzajów faszerowanych oliwek oraz dzban wody z lodem.

— Wygląda to nieźle. — Michał kiwnął głową z uznaniem do kelnera, który uśmiechnął się z zadowoleniem.

— Pyszne wino! Jak ja kocham tę waszą grecką kuchnię i wino!

Anna bezbłędnie sprawiała wrażenie rozluźnionej trzydziestolatki. Po jej powadze oraz dystansie nie było śladu i Tobiański pomyślał, że wolałby poznać taką Anię, jaka w tym momencie siedziała obok niego.

— Potraficie się cieszyć życiem! Niestety, my Polacy potrafimy to tylko tutaj, na wakacjach w Grecji. Mam wrażenie, że kiedy wracamy do Polski, wpadamy w naszą przysłowiową smutę i nerwowość.

— Nie byłem nigdy w Polsce, ale sądząc po tych Polakach, których poznałem, to nieprawda, co mówisz. Jesteście najfajniejszym narodem, jaki znam, oczywiście zaraz po Grekach. — Christos mrugnął zawadiacko okiem. — My Grecy jesteśmy wielkimi optymistami — kontynuował. — Nawiasem mówiąc, pewnie zbyt wielkimi i dlatego mamy największe długi w Europie, jak mówią.

— Nie zgadzam się z tą opinią. Wasze długi to wina kanclerz Merkel i jej szatańskiego planu przejęcia przy pomocy waluty euro waszych wysp i lotnisk — przekomarzał się Tobiański.

— Oczywiście, ktoś te kredyty dawał. Niemniej jednak to my, wieczni optymiści, uznaliśmy, że życie jest zbyt krótkie, żeby nie wybudować jeszcze jednego domu nad morzem i żeby nie jeździć BMW. — Christos był w coraz lepszym nastroju.

— Naprawdę myślisz, że niemieckie banki wciągały was w pułapkę?

— Po wejściu do strefy euro kredyt nagle stał się bardzo tani i dostępny. Wcześniej, kiedy mieliśmy drachmę, zawsze była dwucyfrowa inflacja. Trudno było planować kredyt. Aż tu nagle pojawiły się kredyty w euro na kilka procent. Wywołało to w Grecji boom na kredyty. Ale ponieważ wszyscy kupowaliśmy lepsze, markowe produkty niemieckie, nasza gospodarka osłabła. Jak długo można kupować niemieckie samochody za niemieckie kredyty, płacąc podwójnie, bo i za samochody, i za ich finansowanie? A potem, kiedy przestaliśmy spłacać, bo przyszedł kryzys, to zaczęli nam pożyczać na spłatę kredytów. Kiedyś musiało się to skończyć. Jak to się nazywa? Spirala długów?

— Polacy na szczęście to pesymiści i ponoć jesteśmy najmniej zadłużonym krajem w Europie.

Christos zamilkł na chwilę, ponownie delektując się winem.

— Do tego rząd i państwowe firmy kupowali najdroższe na świecie airbusy A320, najdroższe stadiony budowane przez niemieckie firmy za najwyższe wynagrodzenia. Gdzieś te pieniądze wywiało i dziś nikt ich w Grecji nie ma.

— Bo skorumpowani politycy i biznesmeni, zarówno greccy, jak i niemieccy, wywieźli je już dawno do Szwajcarii i na Kajmany — odpowiedział Tobiański.

— A dlaczego banki, które dawały pieniądze na inwestycje, tak słabo je rozliczały? — Christos zapalał się typowo greckim entuzjazmem, kiedy wieczorna pora i alkohol sprzyjały długim dyskusjom o polityce.

Tobiański nie chciał już kontynuować dyskusji. Znał wszystkie argumenty, które słyszał podczas niezliczonych greckich wieczorów, i wiedział, że kończyły się zawsze kolejnymi butelkami wina czy ouzo i nieodmiennie następnego dnia solidnym bólem głowy.

— Chłopcy, zaraz się pokłócicie, zmieńmy temat… — Anna z czarującym uśmiechem przerwała ich wymianę zdań. — Słyszałam, Christos, że zajmujesz się archeologią podwodną?

Christos błyskawicznie się rozpromienił.

— Tak, Aniu! Prowadzimy obecnie prace w okolicy wyspy Patmos. Sądzimy, że znamy przybliżoną lokalizację zatopionej galery, która zatonęła prawie dokładnie w czasach, kiedy przebywał na Patmos św. Jan Apostoł.

Tobiański przyglądał się z lekkim rozbawieniem Annie, która rzuciła mu krótkie, porozumiewawcze spojrzenie.

— Christos, to fascynujące! Zawsze marzyłam, żeby brać udział w poszukiwaniach podwodnych w takiej pięknej scenerii jak morze egejskie. Zazdroszczę ci szczerze.

Christos był zdecydowanie w siódmym niebie. Zaczął rozwijać opowieść o tym, w jaki sposób jego profesor wpadł w starych rzymskich archiwaliach na wzmiankę o galerze wypełnionej towarami potrzebnymi rzymskim żołnierzom, która podczas sztormu zatonęła blisko wschodnich wybrzeży nieznanej z nazwy wyspy nieopodal wejścia do portu. Grupa archeologów, w której pracował Christos, uznała, że tą wyspą była Patmos. Naukowcy postanowili podjąć próbę odnalezienia galery.

Michał przysłuchiwał się opowieści Christosa z zaciekawieniem. Archeologia była prawdziwą życiową pasją Greka, który potrafił zarażać nią słuchaczy. Popijał wino i od czasu do czasu zerkał na Annę. Wydawało mu się, że ona również z zaciekawieniem słuchała Christosa, ale zauważył też, że cały czas dyskretnie kontrolowała otoczenie, a jej lampka wina była tylko ledwie napoczęta. W pewnym momencie przestał jednak słuchać Christosa. Pomimo miłej atmosfery, w jaką przez chwilę dał się wciągnąć przybyciem przyjaciela, przypomniał sobie swoje położenie. Anna nie była jego przyjaciółką, tylko agentem polskiego wywiadu. A on rozpoczął grę, która mogła okazać się naprawdę niebezpieczna. Miał też poczucie winy w stosunku do Christosa, kiedy uświadomił sobie, że w jakiś sposób teraz go oszukuje, nie mogąc wyjawić, kim naprawdę jest Anna. Powinien również zadać sobie pytanie, czy Christos, przebywając z nimi, nie ryzykuje, że zostanie przypadkowo wciągnięty w grę wywiadów. Tobiański pomyślał nagle, że zrobił błąd, obstając przy spotkaniu z Christosem w tej sytuacji. Trzeba było je odwołać. Ciekawe, dlaczego Anna tego od niego nie zażądała. Czy przypadkiem nie uznała, że takie spotkanie jest dobrym elementem uwiarygodnienia, które konsekwentnie realizowała? „Na tym właśnie polega praca w służbach: na manipulowaniu ludźmi” — pomyślał Tobiański i uśmiechnął się mimo wszystko do Ani, która w tym momencie spojrzała na niego. Usiłował ukryć swoje myśli pod maską wywołanej winem beztroski.

— Piękny wieczór, kochani. — Tobiański spojrzał teraz na Christosa — Kiedy nas zabierzesz na swoją łódź, żebyśmy mogli podziwiać te twoje podwodne skarby?

— Oj, to łódź Uniwersytetu Aleksandra Macedońskiego! Chętnie bym was zabrał, moi kochani, ale studenci czekają miesiącami, żeby uczestniczyć w projektach badawczych… Wiecie, zawsze było mało pieniędzy na archeologię, ale teraz prawie w ogóle ich nie ma.

— Skąd my to znamy? — Michał spojrzał na Annę.

— Przeproszę was na chwilę. — Christos wstał od stolika. — Po drodze zamówię następną butelkę Metoxi Chromitsa.

— Christos! Zamów Metoxi, a ja później zamówię Halkidiki, też z winnicy Tsantali. Mam sentyment do tego wina, bo piłem je często, kiedy pierwszy raz przyjechałem do Salonik.

— Michał, jesteś Polakiem, ale na winach znasz się jak Grek!

Tobiański zaśmiał się, a Christos w tym czasie zmierzał już w kierunku baru. Anna chwyciła Michała za rękę.

— Posłuchaj! Ten twój przyjaciel pracuje w biurze pielgrzyma, gdzie załatwiałeś swój wyjazd na Athos, tak? — Tobiański potwierdził kiwnięciem głowy. — Pierwszą rzeczą, którą zrobią jakiekolwiek służby, kiedy dostaną namiary na ciebie, to zapytają w biurze pielgrzyma o twoje papiery. Być może zapytają Christosa, jeżeli tam akurat będzie. — Anna przyśpieszyła w tym momencie wypowiadane słowa, albowiem kątem oka spostrzegła zbliżającego się Christosa. — On zapewne będzie chciał i tak cię o tym powiadomić, ale nie może dzwonić na twoją komórkę, bo wrobi ciebie i siebie. Musisz to jakoś zabezpieczyć! Nie mów mu nic, również dla jego bezpieczeństwa. — Ostatnie słowa Anna wypowiedziała po polsku, kiedy Christos siadał z powrotem przy stoliku.

— Wino będzie za chwilę. Wieczór miło się zaczyna. Mam nadzieję, że nie śpieszy wam się nigdzie? — Christos najwyraźniej się rozkręcał.

— Przyjacielu, zbyt długo czekałem na spotkanie z tobą i na te nasze wieczory, żebym chciał iść spać. Opowiadaj dalej o twojej pracy! Chłoniemy każde słowo.

Christosowi nie trzeba było dwa razy powtarzać. Z pasją prawdziwego greckiego wieczornego gawędziarza kontynuował opowieść o swoich podwodnych archeologicznych odkryciach. Tobiański w tym czasie zastanawiał się nad słowami Anny. Oczywiście miała rację. Nie pomyślał nawet wcześniej, że Christos będzie pierwszym ogniwem badania jego wiarygodności. Bo to przecież w biurze pielgrzyma będą sprawdzać, kto będzie w klasztorze Diochariou w czasie, w którym odbędzie się tam spotkanie. Dlatego Anna nie oponowała w sprawie spotkania z Christosem. Od razu to zauważyła! Tobiański wiedział, że musi jakoś ostrzec Christosa, ale im mniej mu powie, tym lepiej. „Nie nadaję się do tej cholernej gry” — zaklął w duchu Tobiański i zaczął się zastanawiać, co ma powiedzieć Bogu ducha winnemu przyjacielowi, którego wplątał w szpiegowską aferę.

Wiedział, że Christos jak każdy prawdziwy Grek był bardzo nieufny w stosunku do kolejnych greckich rządów, a co za tym idzie, do całej administracji państwowej, która w Grecji była raczej traktowana jak przedstawicielstwo międzynarodowej finansjery. Michał znał poglądy Christosa na ten temat. Wiele razy rozmawiali o policji greckiej, która łamała prawa człowieka podczas demonstracji, kiedy Grecy sprzeciwiali się drastycznym reformom podejmowanym przez kolejne rządy. Tobiański był pewien, że kiedy Christos się dowie, że jakieś służby pytają o jego przyjaciela, to gdy tylko wyjdą, zadzwoni i go o tym uprzedzi. Zapewne nie będzie analizował, jakie jest ryzyko, że ktoś go za to pociągnie do odpowiedzialności. Ale ile czasu zajmie służbom ustalenie numeru telefonu Tobiańskiego i ustalenie listy tych, z którymi rozmawiał przez telefon? Wiedział, że analiza danych elektronicznych jest dzisiaj dostępna dla służb na kliknięcie myszki. Zrozumiał, że jest postawiony w sytuacji, w której jego błąd może zadecydować o losie Christosa.

Anna wpatrywała się w Michała, a on zauważył jej spojrzenie. Dostrzegł w jej oczach napięcie. Kobieta najwyraźniej myślała podobnie jak on. Michał wychylił lampkę wina.

— Muszę was, kochani, na chwilę opuścić — powiedział Grek. Wyglądało na to, że z powodu dość szczupłej budowy odczuł już działanie drugiej wypitej wspólnie z Tobiańskim butelki wina. — Zaraz wracam.

Christos wstał nieco ociężale i skierował się w stronę toalet usytuowanych nieopodal. Anna przestała się uśmiechać. Spoważniała.

— Posłuchaj! Za chwilę, kiedy on wróci, ja pójdę do toalety. A wtedy dasz mu adres tego maila. — Anna wyciągnęła z kieszeni małą karteczkę i podała Tobiańskiemu — Powiesz mu, żeby kontaktował się z tobą tylko na ten adres i żeby nie robił tego nigdy ze swojego komputera osobistego, a nie z żadnego komputera w biurze pielgrzyma. Rozumiesz?

Tobiański wziął z ręki Anny karteczkę i spojrzał na adres mailowy na niej zapisany. Poczuł, że alkohol uderza mu do głowy. Nie był w stanie szybko przeanalizować tego, co powiedziała mu Anna.

— Ale jak ja mu to wytłumaczę? Skąd taka konspiracja? — Tobiański czuł, że lekko przesadził. Chyba również w jego wypadku wino działało mocniej, niżby sobie tego życzył.

— Powiedz, że wytłumaczysz mu wszystko potem i że wiesz, że on jest twoim przyjacielem.

— Myślisz, że to nie jest jakieś draństwo, co my robimy?

— Jesteśmy uczestnikami gry, a Christos gra po naszej stronie.

Tobiański poczuł mdłości w żołądku. Stres, który przeżywał od wczoraj, był większy, niż mógł to ocenić. W tym momencie do stolika wrócił Christos trzymający w garści kolejną butelkę wina.

— Chłopcy, proponuję wam, żebyście najpierw coś zjedli oprócz przystawek, samej nie uda mi się raczej zawlec was do domu. — Anna postanowiła przejąć inicjatywę. — Co zjecie?

— Nie, Aniu, to ja was dzisiaj zapraszam — zaoponował żwawo Christos. — Zamówię zaraz … poprosimy kartę! — zawołał do kelnera.

Tobiański wiedział, ile zarabia Christos na uniwersytecie. Pamiętał z jego opowieści, że dorabiał sobie prowadzeniem kursów płetwonurkowych, ale praca naukowa, którą prowadził, powodowała, że nie miał na to zbyt wiele czasu. Często, jak sam mówił, przymierał głodem. Wiedział jednak również, że Christos był honorowy i obraziłby się gdyby Tobiański oponował.

— Zamówcie mi zupę rybną, a ja muszę was na chwilę przeprosić. — Anna wstała i rzucając zalotny uśmiech w kierunku mężczyzn, odeszła od stolika.

Tobiański postanowił dłużej nie zwlekać. Wiedział, że to, co za chwilę powie Christosowi, rzuci mocny cień na dzisiejszy wieczór, ale sytuacja wymagała zdecydowanego działania.

— Christos! — Zbliżył się do Greka. Pochylił nieco głowę i łokciami opierając się o stolik, zasłonił usta, układając dłonie niczym w geście modlitwy. — Posłuchaj, przyjacielu. Mam do ciebie wielką prośbę…

Christos spojrzał uważnie na Tobiańskiego. Zdziwił go jego napięty wyraz twarzy i nagła zmiana tonu.

— Jakieś sprawy damsko-męskie? — Puścił oko do Tobiańskiego i też lekko się pochylił w jego stronę.

— Niestety, nie mogę ci teraz wszystkiego wyjaśnić. Liczę na to, że nasza znajomość, tak długa, spowoduje, że mi zaufasz… — Michał zawiesił na chwilę głos, nabierając powietrza w płuca. — Otóż ktoś może pytać o mnie w biurze pielgrzyma. Być może nawet ktoś ze służb specjalnych albo z policji… Chodzi o to, żebyś przekazał im wszystko, co powinieneś, ale nie przyznawaj się do naszej znajomości. Przede wszystkim nie przyznawaj się do tego, że mnie dzisiaj spotkałeś.

Tobiański patrzył cały czas w oczy Christosa. Ten lekko pobladł, ale słuchał go uważnie.

— Nie możesz też pod żadnym pozorem dzwonić na mój telefon komórkowy. Dam ci mój e-mail. — Wyciągnął karteczkę przekazaną mu przed chwilą przez Annę. — Ale gdybyś chciał mi coś napisać, nie rób tego z biura pielgrzyma ani ze swojego osobistego komputera. To bardzo ważne!

Tobiański zamilkł i sięgnął po butelkę. Nalał wina do pustych już lampek Christosa i swojej.

Christos przez dłuższą chwilę patrzył na stolik w milczeniu. Po chwili sięgnął po nalaną przez Tobiańskiego lampkę wina i upił z niej co nieco.

Rozdział 3

153 lata wcześniej,

Polska, Góry Świętokrzyskie, marzec 1863 r.


Teofil Tobiański ocknął się z zamyślenia. Obok niego na łóżku leżał ciężko ranny kapitan Stanisław Dobrowolski, dowódca powstańczego szwadronu, do którego przyłączył się już w pierwszych dniach powstania, jeszcze w styczniu. Po kilku udanych potyczkach dołączyli do kampanii generała Mariana Langiewicza i stoczyli w jego oddziale bitwę pod Małogoszczą. Kapitan Dobrowolski został ciężko ranny podczas tej bitwy i Teofil Tobiański, który dopiero co został mianowany podoficerem, jego adiutantem, otrzymał od generała Langiewicza rozkaz zajęcia się rannym. Kilkanaście kilometrów od miejsca, w którym odbyła się krwawa bitwa, Tobiański miał dalekiego krewnego, posiadającego duży dwór i majątek ziemski ukryty w niedostępnych o tej porze roku lasach. Przyjął go wraz z rannym kapitanem wielkodusznie, traktując pomoc jak oczywisty obowiązek. Sam zbyt stary, żeby brać udział w powstaniu, wyekwipował kilka wozów z żywnością dla powstańców. I nie szczędził schronienia małym oddziałom ani samotnym powstańcom przemieszczającym się po okolicznych lasach, a to uciekającym przed kozakami, a to przeciwnie — poszukującym powstańczych oddziałów, żeby się do nich przyłączyć. Wszyscy oni zazwyczaj zostawali na jedną noc i wyekwipowani ruszali w dalszą drogę, najczęściej jeszcze wczesnym świtem. Ranny kapitan Dobrowolski, który wymagał długiego leczenia, stwarzał zagrożenie dla dworu i jego mieszkańców w przypadku wizyty kozaków, którzy w ostatnich dniach tropili powstańców po wsiach i dworach, ale Ziemowit Tobiański nie potrafił i nie chciał odmówić powstańcowi gościny. Wezwał najlepszego w okolicy doktora i kazał swoim ludziom przebudować jedno z pomieszczeń w przylegającym do dworu budynku gospodarczym, który służył jako druga kuchnia, magazyn i warsztat. Pomieszczenie miało być bez okien, z ukrytym wejściem od wewnątrz. Ludzie szybko się uwijali, ale na razie ranny kapitan leżał we dworze, zajmując łóżko w sypialni gospodarza. Teofil pochylił się nad kapitanem. Ten ciągle był nieprzytomny, majaczył i wypowiadał w gorączce niezrozumiałe dla Teofila słowa po łacinie. Wiedział, że kapitan przed laty, zanim jeszcze został żołnierzem, przez trzy lata przebywał w zakonie kamedułów pod Krakowem. Stąd pewnie i znajomość łaciny, którą teraz w gorączce jakaś część jego mózgu wygrzebała z zamierzchłej pamięci i kazała poruszać ustami. Zmienił swojemu dowódcy zimny okład na czole, mając ciągle nadzieję, że organizm pięćdziesięcioletniego oficera wygra walkę z głębokimi i rozległymi ranami zadanymi przez nieprzyjacielskie kule i odłamki artyleryjskich bombardowań. W tym momencie usłyszał dźwięk otwieranych drzwi.

— Teofil, chodź na obiad — usłyszał głos Bronisławy. — Ja zajmę się teraz panem kapitanem.

Wstał i odwrócił się w jej kierunku. Zaledwie siedemnastoletnia dziewczyna jaśniała swoją urodą w blasku wschodzącego słońca, które świeciło teraz swoimi promieniami prosto na nią. Niższa o głowę od Teofila, miała nienaganną figurę nimfy, ale nawet pod osłoną długiej i przysłaniającej wszelkie anatomiczne szczegóły sukni wzbudzała w nim nieodmiennie podziw. Był zbyt skromny i niewinny, żeby zbyt śmiała myśl przemknęła choćby przez jego umysł, ale przecież kochał ją z całego serca. Kilka jego wakacyjnych pobytów w domu wuja spowodowało, że zakochał się Bronce po same uszy. Nie potrafił jej tego do tej pory powiedzieć, ale czuł, że gdyby byli razem, gdyby kiedykolwiek mogło się to zrealizować naprawdę, świat stałby się po prostu piękny. Nie zastanawiał się nad tym, czy decyzja o przywiezieniu kapitana do dworu wuja Ziemowita była słuszna, czy nie powodowała zagrożenia dla domowników. Być może tak naprawdę chciał tu przyjechać, żeby pokazać Bronce, a może i wujowi, jej ojcu, że jest mężczyzną, że jest adiutantem dowódcy szwadronu kawalerii w powstaniu, że zdaje najtrudniejszy egzamin z bycia Polakiem i katolikiem. On, który ma dopiero dwadzieścia lat, ale już wie, kim jest i czego chce w życiu. Z dumą nosił przy pasie szablę, starą ojcowską karabelę, i colta 1851 Navy przydzielonego mu przez dowódcę. Kiedy teraz się wyprostował i stanął przed Bronką, miał w sobie tę żołnierską dumę, która dodawała mu skrzydeł. Dumę, jaką może mieć w sercu Polak, który oddaje swój los na służbę Ojczyzny, kiedy to na jej ołtarzu składa całe swoje życie. Teofil po raz pierwszy spojrzał Bronce w oczy bez cienia nieśmiałości, która kryła się w nim jeszcze podczas kilku pobytów w dworku Tobiańskich, i która nie pozwalała mu wyjawić ukochanej swoich uczuć. Wiedział, bo widział to w oczach Bronki, że imponuje jej pan rycerz w mundurze podoficera wojska powstańczego, że imponuje jej ten mężczyzna, który ostatnim razem, ledwie z pół roku temu był zaledwie nieśmiałym chłopcem niezdolnym do przyznania się do tego, o czym ona i tak zbyt dobrze wiedziała. Oboje patrzyli sobie teraz w oczy w milczeniu. W obojgu narastało uczucie, którego żadne nie chciało już hamować ani ukrywać. Ona, siedemnastoletnia, ale dojrzała już młoda kobieta, marząca o prawdziwym mężczyźnie zdolnym być bohaterem, ale i czułym mężem i ojcem. On marzący o kobiecie czekającej na niego, kiedy trzeba oddać czas, zdrowie i nierzadko zaryzykować życie w obronie świętej ojczyzny, o kobiecie, która dotknie, przytuli, powie dobre słowo i uszanuje jego rany, jego męstwo, jego poświęcenie, jego pasję i nie powie mu, że zaniedbał ją dla ojczyzny. Patrzyli sobie w oczy bez pamięci. Czas się zatrzymał.

— Bronka… — wyszeptał.

— Teofil… — wyszeptała ona.

Chciał ją teraz dotknąć, przytulić, ale skromność i nieśmiałość, którą ciągle dźwigał, obarczony nią przez wychowanie w domu rodzinnym, pozwoliło mu teraz tylko na i tak śmiałe uchwycenie ręki dziewczyny. Nie wzbraniała się, oddała mu rękę bez oporu, jakby zniewolona jego gestem. Teofil śmiało patrzył jej w oczy. Był powstańcem, dorósł do wyznania swej ukochanej tego, co do tej pory skrywał tak głęboko w sercu. Pochylił głowę i pocałował dłoń Bronki. Potem znów spojrzał w jej oczy i teraz rzucił wszystko na szalę szczęścia lub nieszczęścia, wygranej lub przegranej, miłości, albo rozczarowania.

— Bronka… — Wolałby brzmieć bardziej zdecydowanie, ale tylko głośny szept wyszedł z jego ust. — Chcesz być moją żoną? Kochasz mnie tak, jak ja ciebie pokochałem? Bez pamięci? Powiedz…

Milczenie, które zapadło, zdawało się Teofilowi przedłużać w nieskończoność. Nie powiedziałby, czy trwało jedną minutę, czy pięć. Dla niego trwało całą wieczność. Bronisława zdawała się w pierwszej chwili niezmiernie zaskoczona. Oddała Teofilowi rękę i czuła jeszcze iście anielski dotyk jego ust. Kiedy ucałował jej dłoń, poczuła się jak w niebie. Było to tak niespodziewane i niezwykłe. Jeszcze trzy godziny temu była pewna, że go nigdy nie zobaczy. W sierpniu, kiedy kończyły się wakacje, wyjechał nagle i nie rzekł ani słowa. Czekała, tak długo czekała, aż coś zrobi. Miała już siedemnaście lat. Jej starsza siostra w jej wieku była już zaręczona, a teraz dziewiętnastolatka Maria, rok po ślubie, oczekuje dziecka, jak pan Bóg przykazał. Ona pokochała Teofila z całego swego dziewiczego serca. Ale jej wybranek, chociaż zdawał się nią zainteresowany, nigdy nie zrobił w jej kierunku żadnego odważniejszego gestu. Nigdy nie zaprosił jej na wspólny spacer, nigdy nie podsadził na koń, nie poprosił do tańca na balu ani nie poprowadził w niedzielę do ławki w kościele. Jej serce czuło, że chce jej, ale nigdy nie dostała na to żadnego dowodu, aż tu nagle teraz pocałował ją w rękę… i poprosił o nią… na zawsze.

— Tak, Teofilu — uśmiechnęła się uradowana. — Mój kochany — wyrwało jej się, choć od razu powściągnęła się nieco. — Jeśli chcesz prosić mnie o rękę… mówię „tak”! — Łzy stanęły jej w oczach, a emocja nie pozwoliła powiedzieć nic więcej.

— Miła moja! — Teofil ukląkł teraz przed nią i począł całować jej rękę już bez tej nieśmiałości, jaką miał w sobie jeszcze przed chwilą. — Miła moja, kochanie moje… — powtarzał, nie mogąc wydukać nic więcej.

Bronka pierwsza się opanowała. Dotknęła dłonią jego włosów, spojrzała na niego klęczącego przed nią i całującego jej dłoń, po czym powiedziała z czułością:

— Musisz, kochany, poprosić mego ojca.

Teofil podniósł głowę i jego wzrok napotkał spojrzenie ukochanej. Jej oczy mówiły mu, że ona go kocha. Nie mógł mieć już żadnej wątpliwości, szczęście przyszło po niego.

— Finis coronat opus — usłyszeli bełkotliwy głos majaczącego w gorączce kapitana.

— Biegnę do twego ojca, Bronka! — Wstał, cały czas trzymając jej rękę jak największy skarb.

— Idź, kochany. — Uśmiechnęła się, muskając ręką jego twarz. — Będziemy mieli dla siebie jeszcze dość czasu, a teraz muszę zająć się twoim dowódcą. Mój ojciec i matka czekają na ciebie z obiadem. Mamy też gości.

Puścił jej rękę, odwzajemniając uśmiech skłonił się po rycersku.

— Bywaj, pani.

Wyszedł zakochany w Bronce jak nigdy dotąd. Gdyby ktokolwiek zażądał od niego w tej chwili ciała czy duszy, za nią oddałby je bez wahania. Wszystkie czarne chmury odpłynęły. Kozacy tropiący rannych powstańców przestali zajmować jego umysł, teraz istniała tylko Bronka i delikatny dotyk jej dłoni. Skierował się w stronę jadalni. Okazało się, że oprócz Ziemowita Tobiańskiego i jego żony na śniadaniu zjawili się też goście. Tobiański nieco się zasępił, bo teraz dopiero uświadomił sobie, że nie będzie teraz, zaraz okazji do poproszenia o rękę Bronki. Ale szybko się też i rozchmurzył, kiedy rozpoznał twarze kompanijnych towarzyszy.

— Teofilu, przedstawiam ci moich gości. — Ziemowit ze swoimi nienagannymi manierami wstał, kiedy zobaczył Teofila. — Pan pułkownik Atanazy Kobylański i jego adiutant major Kostecki. A to mój ukochany Teofil, synowiec Franciszka Tobiańskiego, z którym jestem spokrewniony przez moją prababkę, a który moim najserdeczniejszym druhem od dzieciństwa był.

— Znamy my się z brateńkiem, znamy! — Sędziwy pułkownik podniósł się na chwilę, podając rękę Teofilowi. — Widywaliśmy pana Teofila przy Langiewiczu. Zacny młodzieniec, który w tak młodym wieku potrafi się przydać tam, gdzie bije dzisiaj serce Polski.

Pułkownik Kobylański swoje najlepsze młodzieńcze lata oddał wojsku. Był uczestnikiem powstania listopadowego. Teraz, po trzydziestu ponad latach, będąc już w wieku siedemdziesięciu pięciu lat, ruszył ze swojego majątku pod Krotoszynem, przekroczył prusko-rosyjską granicę i jeszcze w pierwszych dniach lutego dotarł pod Wąchock, dokąd zmierzali ochotnicy z całej Polski. Zbyt stary był, aby przyjmować poważniejszą funkcję w oddziałach Mariana Langiewicza, był jedynie jednym z pięciu oficerów w jednym ze szwadronów. Po bitwie pod Małogoszczą na czele kilkuosobowej konnicy postanowił odwiedzić starego druha Ziemowita Tobiańskiego.

— Tak więc powiadam ci, brateńku, że Langiewicz ruszył teraz pod granicę austriacką do Goszcza. Tam będzie siedziba sztabu powstania. Słuchy chodzą, że to Langiewicz przejmie teraz przywództwo nad powstaniem.

— Powiadają, że i ze trzy tysiące bitnego żołnierza stoi przy nim. — Ziemowit był wyraźnie rozemocjonowany wieściami, które mu stary druh, towarzysz doli i niedoli z lat młodzieńczych przyniósł.

— Ducha, brateńku, nam nie brakuje. Ale gorzej z uzbrojeniem. Co czwarty jeno do powstania jaki to karabin przyniósł. Rewolwerów u nas nie uświadczysz, jeno kilku oficerów w szwadronie całym wyposażonych w one. Kosy postawione w sztorc, stare szable pamiętające czasy towarzyszy husarskich, oto nasze wyposażenie. Naprzeciwko nowoczesnym karabinom nasze dworskie dubeltówki, zacne, ale na niedźwiedzia dobre z dwudziestu sążni palić. Austriackie czy belgijskie karabiny i z 500 sążni trafiają. Gdzie nam się równać z naszymi skałkowymi dubeltówkami do ich gwintowanych, kapiszonowych karabinów.

— Słyszałem, że Langiewicz pod granicę poszedł, bo mu Austriacy moc tych karabinów obiecali.

— Tako i jako prawda, brateńku. Ale jak będzie? Umiesz, brateńku, liczyć? Licz na siebie.

— Prawdę rzeczesz… O strasznych zbrodniach rosyjskich słyszeliśmy. Żyd, który nam pocztę wozi i dobra różne, człek zaufany i wiarygodny, takie wiadomości przyniósł. Czy to podobna, że Węgrów spalony? Kobiety i dzieci wybite przez kozaków? I powiadają niby, że i Miechów po bitwie okrutnie spacyfikowany.

— Spłonął i Wąchock. Jak powiadasz, Węgrów, a kilka dni później Siemiatycze. Kto nie zdołał zbiec do lasu, został zamordowany. Mordowanie niewinnych kobiet, starców i dzieci, trupy mężczyzn i kobiet z niezliczonymi ranami na ciele, zupełnie nagie, leżały bez pogrzebu.

— Zmarłych pochować! — wyrecytował zduszonym głosem Ziemowit Tobiański, kiwając z niedowierzaniem głową.

— To nauka Chrystusa! Uczynki miłosierne względem ciała. Ale ta swołocz to nie chrześcijanie. Dzikość mongolska z bizantyjską obłudą sprzymierzyły się, aby zabić nieszczęsną Polskę.

— Apokalipsa! Koniec świata, jaki znamy. Czy słuszna, myślisz, Atanazy, decyzja o wybuchu powstania była? Czy my mamy jakieś szanse?

— Duch w Polakach ogromny. Poza dużymi miastami, gdzie mają Rosjanie koszary, reszta prawie cała Polska nasza. Ale jakbyśmy zaczęli wygrywać, co zrobią Prusy?

— Oto pytanie.

— Myślę, Ziemowicie, że powstanie wybuchło, bo nikt już nie potrafił zatrzymać tego poczucia krzywdy, niesprawiedliwości i poniżenia, jakie Rosjanie wam tutaj w Kongresówce zgotowali ostatnimi czasy.

— Kara przyszła na Rzeczpospolitą wielka. Hańba niewoli. Jak w świętych księgach. Niewola babilońska.

— Tak jak i w Biblii, tak i u nas. Kara za grzechy bałwochwalstwa. Skoro niemieccy króle mieli być lepsi, obce języki i stroje lepsze, a dla wielu obca wiara i tradycja lepsza niż ojcowska, tedy upadek przyjść musiał. Kiedym się rodził, nasz Krotoszyn jeszcze w Rzeczpospolitej był. Miałem pięć lat jeno, czego pamiętać nie mogę, kiedy nas zagarnęli Prusacy. Pięć lat tylko byłem wolnym człowiekiem w moim długim życiu. Potem trochę nadziei, siedem lat przy Napoleonie, ale to wszystko ułuda się okazała. Patrząc z perspektywy czasu, jakbym był pod Moskwą zginął, oszczędziłby mi Bóg widoku tego upokorzenia. Przyjechałem do Powstania wolność zobaczyć albo zginąć. Do niewoli wziąć się nie dam! Dziękuję Bogu, żem mundur mógł nałożyć w szeregach powstańczego wojska. Serce mi biło pod Małogoszczą po polsku. Nic kule! Nic śmierć! Stanąć z szablą naprzeciw Moskali przeklętych jako wolny człowiek to łaska wielka. I chwała Bogu za tę łaskę!

— I ja tak czuję, Atanazy. Ale że mnie podagra do ziemi przywiązała, na konia nie pozwoliła nawet usiąść, tedy wojować się nie da. A żem jeszcze po śmierci pierwszej mej żony, drugą sobie wziął, tedy najmłodsza moja córa ledwie piętnaście ma wiosen. Zostawić ich tu nie chciałem. Da Bóg jeszcze kilka lat dla nich pożyć.

— A toś ty jurny, Ziemowit — zaśmiał się pułkownik. — Ja już wnuki mam starsze.

— My już niedługo umrzemy. Ale jeżeli nie teraz, to i tak kiedyś Rzeczpospolita zmartwychwstanie. Wierzyć w to chcemy i musimy. Ja wierzę, że te moje sikorki wolną Polskę zobaczą.

— Ad meliora tempora! Daj Bóg!

— I w tej intencji my nasze życie poświęcaliśmy, Atanazy, w każdej wojnie i powstaniu. I nasze całe życie temu poświęcamy. Naszym dzieciom.

— Dobrze rzeczesz.

Ziemowit wstał i podszedł do kredensu. Wyjął stamtąd butelkę kryształową z nalewką.

— Poranek wprawdzie, ale i okazja wielka. — Spojrzał na żonę, która właśnie się pojawiła w pokoju, a która z troski o jego zdrowie głową na znak dezaprobaty pokręciła, brwi marszcząc przy tym niedwuznacznie. — Moja kochana Waleria zrozumie, że kompana z szóstego pułku ułanów pod dowództwem pułkownika Dziewanowskiego spotkałem. I wypić miodu na tę okoliczność obowiązkiem Polaka jest. Aetas dulcissima adulescentia est. — Ziemowit zaczął rozlewać do kryształowych pucharów nalewkę.

— Wtedy się poznaliśmy — ożywił się Atanazy. — To był pułk służący w dywizji pod dowództwem generała Dąbrowskiego.

— Dokładnie: Trzecia Dywizja wojsk Księstwa Warszawskiego. To był tysiąc osiemset dziewiąty rok. Nasz pułk liczył sobie ośmiuset ułanów. Całe wojsko, trzy dywizje liczyły sobie ponad trzydzieści tysięcy dobrze zmotywowanych, wyszkolonych i uzbrojonych żołnierzy. Jak by się dzisiaj taka siła przydała…

— Ale w tysiąc osiemset dwunastym do Wielkiej Armii wystawiona, wszystkich nas Polaków pewnie ze sto tysięcy — przypomniał Atanazy.

— I poznał wuj generała Dąbrowskiego osobiście? — zapytał Teofil, wyraźnie ożywiony wspomnieniem okresu napoleońskiego.

— Byłem wtedy dokładnie w twoim wieku. Nie raz z nim rozmawiałem. Był dla nas legendą. Śpiewaliśmy taką pieśń, którą nie wszyscy pamiętają, w tej wersji, „Mazurek Dąbrowskiego”. Zresztą Józefa Wybickiego, który był autorem tej pieśni, też poznaliśmy.

— Zaśpiewajmy, Ziemowit, młodym. — Atanazy skończył właśnie spijać miód z pucharka, a gospodarz natychmiast nalał mu do pełna ponownie. — Ad maiorem Dei gloriam.

— A zaśpiewajmy! — Ziemowit podniósł swój puchar i upił sporo, jakby szukając wzmocnienia do śpiewu. Zanim skończył, zaczął śpiewać głębokim barytonem Atanazy. Po chwili dołączyli do niego Ziemowit i major Kostecki.

Jeszcze Polska nie umarła,

kiedy my żyjemy.

Co nam obca moc wydarła,

szablą odbijemy.


Marsz, marsz, Dąbrowski

do Polski z ziemi włoski

za Twoim przewodem

złączem się z narodem.

Po refrenie zamilkli, może dlatego, że nie pamiętali reszty zwrotek, a może dlatego, że pucharki były znowu puste.

— Teofilu! Bądź tak miły i każ chłopom przynieść beczułkę z piwnicy.

— Coś ty, Ziemowit, rozum jużeś całkiem postradał! — syknęła Waleria, trącając męża ręką. — Po południu ksiądz proboszcz przyjedzie w sprawie ofiary na remont dachu, a ty tu pijany będziesz od rana.

— Nie pijany! Nie pijany! Czy ty mnie kiedyś pijanego widziałaś?

Atanazy, nie chcąc pokazać, że słyszy małżeńską potyczkę, zaczął nucić żołnierską pieśń, puszczając oko do Teofila. Ten uśmiechnął się, rozumiejąc, co chce mu dać do zrozumienia stary pułkownik, wstał od stołu i ruszył w kierunku drzwi, kątem oka rejestrując niezadowolone spojrzenie pani Walerii. Pomyślał, że dziś o rękę swojej ukochanej już nie poprosi. Wiedział jednak, na jakie napięcia i trudy narażeni byli żołnierze, trudno było mu nie przyznać im prawa do poszukania chwili odprężenia i przyjemności ze spotkania, którą dobry miód potęgował z całą pewnością. Sam rezolutnie postanowił nie pić, żeby się nie narazić przyszłej teściowej. Szybko znalazł chłopa, który pracował w warsztacie, i polecił przynieść beczkę najlepszego miodu. Sam udał się do swojego dowódcy, gdzie też miał nadzieję spotkać Bronkę. Zastał ją tam zmieniającą po raz kolejny okład na głowie kapitana Dobrowolskiego.

— Dziś po południu znowu ma przyjechać doktor — powiedziała.

— To dobrze. Nie mam wrażenia, żeby się mu poprawiło.

— Dopiero pierwszą dobę przebywa w dobrych warunkach, opatrzony przez doktora. Daj mu czas.

— Tak. Tydzień przeleżał w wiejskiej chacie. Nie mogliśmy się stamtąd ruszyć, bo wszędzie było na drogach pełno Moskali. Potem jechaliśmy nocą, bo psubraty nocą się boją zapuszczać do lasu.

Bronka stanęła naprzeciwko niego. Znowu patrzyli sobie bez opamiętania w oczy. Dotknęła go ręką.

— Tak boję się o ciebie. Wiem, że musisz walczyć w powstaniu, ale boję się.

— Bronka! Nie po to Bóg nas złączył, żeby nas teraz rozdzielał. Wojna się skończy. Wygramy! I będziemy w wolnej Polsce szczęśliwi. Bardzo szczęśliwi.

— Wiem… — Przysunęła się do niego. Nie śmiała nawet myśleć o tym, czego teraz zapragnęła, kiedy jego męska, trochę zarośnięta twarz była tak blisko. On chwycił jej ramię i zsunął dłoń do jej dłoni. Drugą objął ją delikatnie i zbliżył się do niej. Ich twarze były zaledwie kilka centymetrów od siebie. Oboje niczego nie planowali. Oboje nigdy jeszcze nie doświadczyli pocałunku. Teraz ich twarze zbliżały się do siebie same. Bez ich woli. To, co ich zbliżało teraz do siebie, było silniejsze od nich samych. Teofil musnął ustami jej czoło. Poczuł jej zapach. Musnął ustami jej policzek. Poczuł, że Bronka zbliża usta do jego ust. Znaleźli się. Poczuł smak jej cudownych ust. Nie marzył nawet dziś rano, że to możliwe. Ona przywarła do niego, obejmując drugą ręką jego szyję. Trwali w pocałunku długą chwilę. Najdłuższą i najkrótszą jednocześnie chwilę w ich życiu. Czas przestał istnieć. Nie ma czasu, gdzie jest miłość. Odsunęła usta i dotknęła jego policzka swoją dłonią. Oboje czuli się spełnieni i szczęśliwi, mogąc tak trwać w tej cudownej chwili i patrząc sobie nawzajem w oczy.

— Deus omnem lacrimam ab oculis eorum  usłyszeli za plecami głos majaczącego kapitana Dobrowolskiego. Przypomnieli sobie teraz o jego obecności i zrobiło im się nieswojo. Oboje mieli nadzieję, że kapitan nic nie zauważył. Bronka podeszła do rannego oficera i otarła ręcznikiem jego spoconą twarz. Potem zerknęła na zegar stojący koło pieca.

— Muszę już iść do kuchni. Zbliża się południe. Mamy dziś gości, muszę pomóc pani Genowefie.

— Ad imaginem quippe Dei factus est homo. — Kapitan Dobrowolski nie przestawał majaczyć.

— Idź zatem, a ja zostanę z kapitanem. Wytłumacz mnie przed gośćmi.

— Poproszę Jankę, żeby została z chorym. Poczekaj chwilę.

Zniknęła za drzwiami, zostawiając mu najpiękniejszy uśmiech, jaki widział kiedykolwiek. Była rozpromieniona jak i on. Usiadł koło rannego. Trudno było mu zapanować nad swoim szczęściem. Czuł jeszcze smak ust ukochanej i jej zapach. Był dzisiaj najszczęśliwszym kawalerem w powstaniu. Co tam w powstaniu, w całej Polsce. Nie miał wyrzutów sumienia za ten pocałunek. Miał najczystsze intencje wobec Bronki. Dzisiaj obiecali sobie miłość po grób. A pocałunek był tego potwierdzeniem. Teraz tylko uzyskać pozwolenie i błogosławieństwo rodziców, a potem i Bóg pobłogosławi przy księdzu, jak tylko powstanie zwycięży. Wtem usłyszał jakieś krzyki na podwórzu. Wyjrzał przez okno i zobaczył trzech żołnierzy: wuja Ziemowita, pułkownika Atanazego Kobylańskiego i majora Kosteckiego. Ten trzeci niósł w rękach dwa skałkowe pistolety. Ponieważ był to komplet, jakiego często używano do pojedynków, Teofil wystraszył się w pierwszej chwili, że podpici już być może kompani pokłócili się i oto idą z sekundantem majorem Kosteckim na pojedynek. Jednak bardzo szybko, po wybuchach salw śmiechu, zorientował się, że brać żołnierska po prostu dobrze się bawi. Na szczęście w tym momencie drzwi się otworzyły i weszła Janka. Teofil podziękował jej i pobiegł w kierunku podwórka. Wolał być przy tej zabawie starych kamratów i pilnować bezpieczeństwa. Nie raz widział w obozie, jak podpici żołnierze podczas brawurowych popisów ulegali zranieniom, a nie rzadko ginęli. Kiedy znalazł się na dworze, zobaczył trzech żołnierzy zmierzających w kierunku łączki za stodołą. Pobiegł za nimi. Ziemowit był ubrany w swój zwykły surdut szlachecki, na który nałożył teraz kożuch, na dworze był bowiem lekki mróz. Przepasał się swoją szlachecką karabelą z posrebrzaną rękojeścią w kształcie jaszczura. Na głowę zaś założył starą ułańską rogatywkę z Księstwa Warszawskiego. Te same rogatywki mieli na głowach jego kompani, z tym że oni byli ubrani również w ułańskie kurteczki i wysokie oficerskie buty. U ich bioder zwisały karabele dla odmiany z czerwoną rękojeścią. Teofil pomyślał, że gdyby potrafił malować, chętnie by utrwalił ten widok na płótnie. Ziemowit podszedł do ogromnego kamienia na łączce za stodołą i postawił na nim kielich, z którego przedtem starannie odpił pozostałą tam jeszcze resztkę miodu. Wrócił do swoich kompanów i ryknął śmiechem. Teofil dotarł do nich w tej samej chwili.

— Teofil będzie naszym sędzią. — Ziemowit pokazał na niego palcem.

— I owszem, wuju. A jaka konkurencja się rozegra?

— Strzelanie do pucharów!

Teofil przekonał się, że na szczęście trzej kompani nie są aż tak pijani, jak to wyglądało z daleka. Entuzjazmu dodawało im przede wszystkim spotkanie po latach. Alkohol radość wzmocnił, ale starzy wiarusi trzymali się ciągle dobrze.

— Założyliśmy się o to, kto pierwszy trafi ze starego skałkowca w pusty już niestety pucharek. — Atanazy ryknął śmiechem. Wtórował mu Ziemowit.

— Oby proch nie zawilgotniał — zauważył Teofil z miną znawcy.

— Ano zobaczymy. — Atanazy wycelował w pucharek stojący na kamieniu w odległości około dziesięciu sążni od niego. Już po sekundzie usłyszeli huk wystrzału i w pierwszym momencie zobaczyli jedynie ogromną smugę dymu. Po chwili dym ulotnił się i w oddali zobaczyli nienaruszony pucharek stojący nadal na kamieniu. Salwa śmiechu była chyba ze dwa razy głośniejsza niż sam wystrzał.

— Teraz ja. — Ziemowit wycelował swój pistolet i ledwie to uczynił, wystrzelił. Tym razem salwa śmiechu była zsynchronizowana idealnie czasowo z wystrzałem. Dym, który zakrył ponownie przez kilka sekund widok, ulotnił się, a ich oczom ukazał się nadal nienaruszony pucharek stojący sobie spokojnie na kamieniu.

— I co dalej? — rechotał Atanazy. — Zdaje się, że skończyła się amunicja.

— Rzucamy kamieniem! — Ziemowit dusił się ze śmiechu.

— O nie, przepraszam. Jest amunicja i jest czym strzelać! — Teofil wyciągnął z kabury swojego colta model 1851. Oryginalny colt na licencji amerykańskich zakładów Samuela Colta produkowany dla armii rosyjskiej. Tobiański dostał go po jednej z pierwszych potyczek po trafieniu do oddziału kapitana Dobrowolskiego.

— Atanazy, strzelaj! — Ziemowit wskazał mu na Teofila.

Pułkownik ostrożnie wziął do ręki rewolwer.

— Powiem ci, Ziemowicie, żem z takiego cuda jeszcze nie strzelał. — Wybuch śmiechu po raz kolejny niósł się po polanie aż do wysokiej i gęstej ściany wiekowego boru. — Ale jak Bóg da, to się uda.

Wymierzył i nacisnął spust. Rewolwer nie wystrzelił.

— Panie pułkowniku, trzeba napiąć kurek! — Na wszelki wypadek Teofil pokazał palcem, w którym miejscu.

Pułkownik napiął kurek, wymierzył i natychmiast wystrzelił. Pudło. Puchar nadal był nienaruszony. Salwa śmiechu wesołej kompanii zagrzmiała po raz kolejny. Teofilowi udzielił już się całkowicie nastrój.

— Teraz ja! — Ziemowit przejął colta, ustawił się na pozycji, po czym napiął kurek i wymierzył. Padł kolejny strzał. Puchar stał nieporuszony, co wywołało kolejną falę wesołości.

— Pucharek zaczarowany! — Ziemowit nie mógł uwierzyć.

— Zaczarowany przez Walerię — rechotał Atanazy.

— Pana kolej, pułkowniku — zachęcał Teofil

— Ostatnia próba. — Atanazy stanął na pozycji i szybko wymierzył w cel. Kilka sekund trzymał cel na muszce. Strzał. Kryształowy puchar rozsypał się na setki drobnych części.

— Vici! — krzyknął, podnosząc ręce w geście zwycięstwa.

Przyjął najpierw gratulacje od Ziemowita, a potem kolejno od pozostałej dwójki. Teofil schował swojego colta do kabury.

— To cacko ma sześć strzałów. To dużo. Można zabić sześciu wrogów. — Atanazy kiwał z uznaniem głową. — Nie wiem, czy to postęp, czy krok w tył, ale dobrze, że nasza młodzież ma to, co inni mają.

— Rosjanie kupili ogromne ilości rewolwerów do swojej armii. W zasadzie każdy oficer w armii carskiej ma rewolwer, ale najczęściej też oddziały konne są w nią wyposażone. My mamy tylko zdobyczne — skomentował Teofil.

Wtem w oddali zaczęły bić dzwony. Mężczyźni od razu ucichli.

— No to mamy już dwunastą. „Na Anioł pański”. Mości panowie, nie jesteśmy niewiastami, jeno żołnierzami, ale czas wojenny, ciężki dla ojczyzny. Chodźmy do kapliczki zmówić „Na Anioł Pański”, powierzyć sprawy powstania i sprawy Polski Przenajświętszej Panience — powiedział Ziemowit.

— Dobrze rzecze. — Atanazy spoważniał nagle i przestał chichotać — Chodźmy. Kto wie, ile jeszcze tych „Na Anioł Pański” będzie nam dane przeżyć.

Mężczyźni ruszyli w kierunku kapliczki znajdującej się przy wjeździe z traktu do dworu. Droga nie była zbyt uczęszczana, bo prowadziła jedynie do kilku majątków ziemskich w okolicy i kończyła się na ostatnim z nich. Kapliczka murowana z kamienia, z kopią ikony Matki Boskiej Częstochowskiej. Oprócz trzech mężczyzn koło kapliczki zebrało się kilka kobiet i dwóch chłopów z dworu. Dzwony jeszcze biły w kościele, kiedy Ziemowit, Teofil i Atanazy ze swoim adiutantem dotarli w jej pobliże. Uklękli. Zaczął Ziemowit:

— Angelus Domini nuntiavit Mariae.

Kamraci odpowiedzieli:

— Et concepit de Spiritu Sancto.

A potem wszyscy razem męskimi, gromkimi głosami:

— Ave Maria, gratia plena, Dominus tecum, benedicta tu in mulieribus, et benedictus fructus ventris tui, Iesus. Sancta Maria, Mater Dei, ora pro nobis peccatoribus, nunc et in hora mortis nostrae. Amen.

— Ecce ancilla Domini,

— Fiat mihi secundum verbum tuum.

I razem:

— Ave, Maria, gratia plena…

Kiedy skończyli, zapadła cisza. Wszyscy modlili się w milczeniu. Wszyscy, i chłopi, i ich żony, i czwórka obecnych tam żołnierzy, czuli ciężar wojennej niepewności jutra. Matka Boża przychodząca do nich w południowej modlitwie pozwalała złapać oddech i nabrać sił. Trzech kompanów rozbawionych jeszcze przed chwilą, teraz zamilkło, powierzając swój los Opatrzności przez ręce Maryi. W którymś momencie Ziemowit poczuł, że na nim jako na gospodarzu spoczywa obowiązek zakończenia modlitwy.

— Niech was wszystkich Bóg przez ręce Matki Bożej ma w swojej opiece. W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego, amen!

Ludzie zaczęli się rozchodzić. Czterech towarzyszy stało przy kaplicy w zadumaniu. Ziemowit wpatrzony był w ikonę Czarnej Madonny.

— Ile to już razy Rzeczpospolita była napadana i niszczona. Czasem zwątpienie się pojawia w sercu człowieka. Jaki sens tego żywota, kiedy napady barbarzyńców się nie kończą i żyć uczciwemu ludowi nie pozwalają?

Zapadła chwila ciszy. Mężczyźni wpatrzeni byli w ikonę, jakby szukając odpowiedzi.

— Piękna ta ikona. We mnie sam ten obraz zawsze nadzieję wzbudza i radość daje — powiedział major Kostecki, dotąd milczący.

— A ja ci odpowiem, Ziemowit, na co to. — Atanazy, jeszcze przed kwadransem rozbawiony, teraz stał poważny i zamyślony. — To wszystko na życie wieczne!

Teofil stał na drodze tak samo zamyślony i wpatrzony w ikonę, kiedy usłyszał nagle tętent konia. Od miasteczka jakiś jeździec gnał konno galopem. Najwyraźniej coś się działo niepokojącego. Ziemowit wybiegł na drogę, przyglądając się jeźdźcowi, który szybko zbliżał się w ich kierunku.

— Na Boga to Wacek, fornal z majątku pana Żubreckiego!

Po kilku chwilach jeździec głośnym okrzykiem i dynamicznym ściągnięciem lejcy prawie w miejscu zatrzymał konia.

— Jaśnie panie! Pan Żubrecki posłał mnie, żeby pana ostrzec. Moskale ze trzy różańce temu napadli na folwark pana Kruciny.

— Ilu ich jest?

— Nie wiem, panie! Nasz stajenny Janek był tam zaprowadzić konia, ale kiedy zobaczył wojsko, zawrócił i uciekł. Widział tylko, jak jedni skręcali do majątku pana Kruciny, a inni jechali prosto do nas.

— Bóg zapłać panu Żubreckiemu, że cię przysłał. Jedź dalej! Ostrzeż innych.

— Pędzę! — krzyknął Wacek i ruszył galopem przed siebie.

Ziemowit nie stracił ani przez moment spokoju ducha. Spojrzał na Teofila i podszedł do niego. Położył rękę na jego ramieniu.

— Teofil! Zrób dla mnie jedno i nie zwlekaj, synu! Zbierz me córki, Walerię i te dwie młode, co w kuchni pomagają, i szybko, bez gadania, uciekajcie do lasu. Wiesz, gdzie ziemianka stoi. Bywaliśmy tam latem. Wszystko tam przygotowane i zamaskowane. Komina na razie nie pal, chyba że w nocy. Przetrwacie! Jeno dla niepoznaki ze sto sążni brzegiem strumyka idźcie, żeby na śniegu śladów nie zostawić. Potem skręcajcie do lasu. Jak będzie po wszystkim, przyślę kogoś. A teraz szybko!

Teofil chciał powiedzieć, że wróci, ale wiedział, że Moskale na koniach mogą być lada chwila we dworze i nie ma chwili do stracenia. Pobiegł w kierunku domu. Usłyszał tylko, jak Atanazy w tym czasie wołał na swoich ludzi, którzy niedaleko w szopie stali, żeby na koń wsiadali.

— Zdążymy jeszcze drogą uciec. Potyczka nam tu niepotrzebna.

Teofil biegł ile sił w nogach. Ubity na podwórzu śnieg spowodował, że mało się nie przewrócił. Po chwili wpadł do dworu.

— Moskale zaraz tu będą! — wrzasnął.

W kuchni natknął się na przerażone Bronkę i Jankę.

— Moskale jadą! Ojciec kazał mi was zabrać do ziemianki w lesie. Zakładajcie kożuchy i biegiem!

— A co z kapitanem? — zapytała przestraszona Bronka.

— Ubierajcie się. Weź jeszcze Hankę i młode z kuchni. Szybko, nie ma czasu. Ja każę, żeby stajenni schowali kapitana w sianie. Do lasu nie damy z nim rady.

Bronka nie oponowała. Rozumiała, że nie ma czasu. Zaczęły się ubierać. Teofil wyskoczył jeszcze przed ganek. Zobaczył, jak ludzie Atanazego, których było łącznie z jego adiutantem dziesięciu, siedzieli już na koniach, gotowi odjechać. Atanazy wsiadał właśnie na konia, ale wiek, a może wypity alkohol spowodował, że nie dał rady. Pośpieszył mu z pomocą Ziemowit. Wkrótce jego stary przyjaciel siedział już na koniu.

— Bywaj, druhu! — krzyknął do Ziemowita i ruszył ostro w kierunku drogi, a jego ludzie za nim.

W tym momencie usłyszeli strzały. Teofil z przerażeniem zobaczył, że od drogi skręcają do dworu wojskowi na koniach. Wystrzały z pistoletów i mundury nie pozostawiały złudzeń. Moskale!

— Jezus Maria! — krzyknął przerażony. Odwrócił się i wszedł do środka. Zaryglował drzwi dworu wielkim drewnianym ryglem, który leżał koło okna rzadko używany. Kątem oka zobaczył na szafce karabelę. Wziął ją i szybko przypiął do pasa. Wbiegł do kuchni. Zastał tam Walerię z córkami i młode kuchenne, już ubrane i gotowe.

— Tylnymi drzwiami, szybko! Moskale na podwórku!

Odgłosy strzałów i okrzyki nie pozostawiały wątpliwości, że na podwórzu rozgrywa się bitwa. Teofil nie znał odpowiedzi na pytanie, ilu członków miał oddział Moskali. Ale i tak trzeba było ewakuować kobiety. Wyciągnął teraz z pochwy karabelę i wybiegł pierwszy tylnymi drzwiami. Wpadł do ogrodu. Za ogrodem w dole płynął strumyk. Musieli jak najszybciej dostać się do strumyka.

— Do strumyka, szybko! — krzyknął.

Kobiety biegiem rzuciły się w kierunku, który im wskazał. Sam zamknął drzwi, żeby nie wskazywać ewentualnym ścigającym kierunku ucieczki. Po chwili wszyscy znaleźli się w dość głębokim rowie, którym płynął strumyk. Wiedzieli, że zmoczą sobie nogi, ale w ten sposób zmniejszali znacząco ryzyko wytropienia ich przez ewentualnych ścigających Moskali. Teofil biegł ostatni. Dziewczyny razem z ich mamą Walerią wiedziały, co mają robić, bo taki sposób na ucieczkę był ustalony od początku, kiedy tylko wybuchło powstanie. Stary żołnierz Ziemowit wiedział, że na wojnie niewiasty zagrożone są okrutnym losem. Moskale, których żołnierze rekrutowali się spośród najdzikszych plemion azjatyckich, nie mieli nic wspólnego z chrześcijaństwem. W wojsku, w którym służył Ziemowit, w polskich oddziałach, zawsze panowała karność. Gwałty i rabunek były surowo zabronione. Jeżeli się zdarzały, był to wyjątek od reguły i były surowo karane. Tak było jeszcze od czasów króla Batorego. Wojsku towarzyszyli kapelani, którzy starali się trzymać wysokie morale wojska. Ale Moskale już w tym powstaniu pokazali, na co ich stać. Cały czas słychać było w oddali strzały i krzyki. Najwyraźniej mały odział Atanazego natrafił na duży opór Moskali. Teofil był rozrywany emocjami. Chciałby zawrócić i pomóc walczącym, a z drugiej strony nie chciał opuścić ukochanej z jej matką i pozostałymi dziewczynami. Odeszli już na dobre sto sążni strumykiem, teraz przed nimi rysowała się ciemna ściana lasu. Jeszcze ze dwadzieścia sążni i będą tuż w lesie. Teofil zatrzymał się i obejrzał za siebie. Nikt ich nie ścigał. Zabudowania zasłaniały ich całkowicie od podwórza, na którym rozgrywała się bitwa.

— Do lasu! — krzyknął w kierunku kobiet.

Kobiety zaczęły się wspinać po skarpie i po chwili były już na linii drzew. Po dalszych kilku chwilach zniknęły w gęstwinie choinek. Teofil wycofywał się tyłem, bacznie patrząc, czy ktoś nie był świadkiem ich ucieczki, ale nikogo nie zauważył. Wszedł do lasu i schował się między choinkami. Byli bezpieczni!

— Pani Walerio! Muszę wrócić, tam rozgrywa się walka. Jestem żołnierzem! — krzyknął.

Z oddali słyszeli cały czas odgłosy zażartej walki. Strzały karabinów i rewolwerów, dźwięki szabel i krzyk rannych.

— Nie możesz, Teofil! — Waleria płakała. — Ziemowit prosił cię o doprowadzenie nas do ziemianki, prawda?

— Tak!

— Zrób to! — łkała. — Nie pomożesz Ziemowitowi ani nie ocalisz dworu. Wiesz o tym?

Teofil patrzył na Walerię z bólem. Podobnie na zapłakane z przerażenia jej córki, które stały przytulone do siebie nawzajem. Nie wiedział, co ma robić. Obowiązek żołnierski nakazywał wspomóc towarzyszy w walce, a z drugiej strony obowiązek mężczyzny nakazywał zaopiekować się kobietami. Ten niespełna dwudziestoletni chłopak musiał teraz podjąć decyzję, której nawet siedemdziesięciolatek nie chciałby podejmować.

— Teofil, zaprowadź nas do ziemianki i zostań z nami — włączyła się Bronka. — Tak jak chciał ojciec.

Bronka płakała. Czuła, tak jak jej matka i siostry, że muszą być przygotowane na najgorsze. Teofil w jednej chwili zdecydował.

— Jesteście bezpieczne. Została jedna wiorsta do ziemianki, doskonale znacie drogę. Ja muszę wrócić! Jeżeli nie będę mógł pomóc Ziemowitowi, wrócę.

Waleria nie odpowiedziała. Płakała.

— Z Bogiem — powiedział Teofil do Walerii, ale zaraz potem spojrzał na płaczącą Bronkę. — Wrócę! — rzucił do niej i ruszył w kierunku strumyka.

Po kilku minutach brnięcia w wodzie znalazł się na wysokości dworu. Wspiął się po skarpie i wkrótce był w ogrodzie. Położył się na ziemi. Odgłosy strzałów i krzyków ucichły. Zaczął czołgać się w śniegu. Jego celem była kępa iglaków rosnąca obok dworu, z której, jak sądził, będzie dobry widok na podwórze. Po dłuższej chwili doczołgał się do drzewek. Jeszcze dwa sążnie i zobaczy, co się dzieje. Dotarł. Zobaczył kilkunastu leżących na ziemi ludzi. Trudno było rozróżnić w pierwszej chwili, kto jest kim. Z przerażeniem zobaczył, że trzech jeźdźców, którzy cały czas dobywają koni, to Moskale. Jeden z nich na linie przytwierdzonej do konia ciągnął zwłoki. Teofil podczołgał się jeszcze kawałek. Moskal zaciągnął zwłoki pod ganek. Teofil z trudem powstrzymał łzy. Rozpoznał ciało. To był Ziemowit.

— To wasz pan? — krzyknął Moskal na koniu po rosyjsku do kogoś znajdującego się blisko ganku.

Teofil wyjrzał zza krzaków i zobaczył stojącego w białej zakrwawionej koszuli jednego ze stajennych.

— Tak — odpowiedział po polsku stajenny.

Moskal odciął szablą linę i po chwili zeskoczył z konia. Dwóch innych w tym czasie wstrzymało niespokojne konie, jakby obserwując swojego towarzysza. Ten próbował otworzyć drzwi od dworu. Nie udało się. Były zaryglowane przez Teofila. Wyjął rewolwer i zaczął strzelać do zamka. Bez skutku. Drzwi nadal się nie otwierały.

— Wejdź przez okno — zawołał jeden z jego towarzyszy. — Polacy tam się ukrywają.

Temu nie trzeba było dwa razy powtarzać. Wybił szybę. Otworzył okno i po chwili był w środku. Po kolejnych kilku chwilach otworzył swoim kamratom drzwi. Zeszli z koni i obaj weszli do środka. Teofil w tym momencie podjął decyzję, że musi sprawdzić, co z Ziemowitem. Wyjął rewolwer i naciągnął kurek. Szybkimi krokami dopadł ciała Ziemowita. Czoło było przebite kozacką kulą. Wuj odszedł już do Boga. Stajenny patrzył na niego zdumionym wzrokiem.

— Na co czekasz, uciekaj! — syknął do niego.

Wycofał się szybko do krzaków. Oczy miał pełne łez. Wiedział, że musi w krzakach odczekać, aż Rosjanie wyjadą. Nagle usłyszał strzał. Potem drugi. Domyślił się, co się stało. Moskale znaleźli kapitana Dobrowolskiego. Zacisnął dłoń na rewolwerze. Kolejna fala emocji wycisnęła łzy. Po chwili zobaczył, jak Moskale jeden po drugim wychodzą ze dworu. Pierwszy z nich miał w ręku płonące polano, prawdopodobnie wyciągnięte z kuchennego pieca. Zaczął podpalać słomiany dach dworu. Po chwili słoma zajęła się ogniem. Moskal podbiegł do warsztatu i zrobił to samo. Jego kamraci wsiedli na konie. Jeden z nich podjechał do ciała Ziemowita i zaczął krążyć naokoło, tak że kopyta konia bezcześciły zwłoki. Powtarzał ten taniec z jakimś zagadkowym, bezwzględnym uporem. Teofil załkał w milczeniu. Kilka chwil temu ten człowiek był pełen życia, otoczony miłością swoich bliskich. Przez dekady tworzył dobrobyt swojej rodziny i tych, którzy dla niego pracowali. A teraz tych trzech najeźdźców chce spalić, zniszczyć jego dom, a jego samego jeszcze pośmiertnie unicestwić. Jakby sprawić, żeby martwe ciało nie było zdolne zmartwychwstać… Teofil wyciągnął colta. Wstał. To było silniejsze od niego. Ruszył w kierunku tego, który był najbliżej. Moskal natychmiast go zauważył. Sprawnie wyjął rewolwer i strzelił z ręki do Teofila. Chyba dlatego jednak, że był na koniu, który w tym czasie niespokojnie dreptał, uniemożliwiając sprawne namierzenie celu, kula przeszła bokiem. Teofil wymierzył w jego czoło. Był najwyżej pięć sążni od niego. Wiedział, że ma tylko trzy kule w magazynku. Nie obawiał się śmierci. Bał się tylko, że tych trzech barbarzyńców pozostanie bez kary, że pójdą mordować, gwałcić i kraść bez odpowiedzi, na jaką zasługują. Dlatego nie mógł chybić. Po ułamku sekundy wystrzelił. Moskal dostał prosto w czoło. Czerwony strumyk krwi popłynął w dół, a najeźdźca spadł martwy z konia na ziemię. Teofil natychmiast wymierzył w drugiego. Napiął kurek. Wiedział, że nie chybi. Po prostu wiedział. Wystrzelił. Czerwony strumyk krwi popłynął z czoła drugiego moskiewskiego bandyty, zanim ten zdążył wymierzyć dobytego ledwie colta w Tobiańskiego. Drugi trup. Pozostał ostatni. Bandyta, który przed chwilą próbował podpalać stodołę, teraz biegł w kierunku Teofila z ruską dragonką w ręku. Teofil wiedział, że nie zdąży wyjąć swojej szlacheckiej karabeli. Ale po co? Na bandytę? Wymierzył z rewolweru w jego czoło. Trzecie czoło. Trzeci strzał. Czerwona strużka krwi. Ostatni bandyta leżał martwy.

Rozdział 4

wtorek, 24 maja

Michał Tobiański trzymał w ręku Colta Navy 1851 i patrzył na trupy kozaków. Widział ich jak we mgle, coraz mniej wyraźnie. Był wyczerpany. Poczuł, że ktoś nim potrząsa, otworzył oczy i zobaczył Annę pochylającą się nad nim i trzymającą w ręku szklankę wody. Colt zniknął, tak jak i ciała kozaków.

— Jest ósma rano, a przed nami trochę pracy.

— To dla mnie? Skąd wiedziałaś, że chce mi się pić? — Michał skwapliwie wypił wodę do dna. — Poproszę jeszcze.

Anna odwróciła się i poszła do kuchni.

— Chodź na śniadanie — rzuciła zza pleców.

Tobiański usiadł na kanapie, na której spędził noc, a raczej jej niewielką część. Z Christosem rozstali się dopiero o północy. Zdążyli w tym czasie wypić chyba dwie butelki doskonałej Metaxy i butelkę czegoś jeszcze. Pomimo trudnej rozmowy, jaką z nim odbył, reszta wieczoru upłynęła bardzo przyjemnie. Anna przekonała go, że będzie lepiej, jak przenocują razem w mieszkaniu operacyjnym. Tobiański długo nie mógł zasnąć i do świtu rozmyślał nad sytuacją, w której się znalazł. Noc podsuwała mu pesymistyczne scenariusze najbliższych dni. A potem przyśnił mu się pradziadek Teofil i jego epizod z Powstania Styczniowego z marca 1863 roku, o którym tyle razy słyszał od dziadka. Straszna śmierć Ziemowita, dalekiego krewnego pradziadka, zadana za pomoc rannemu powstańcowi, i spalenie całego majątku. I szalony wyczyn młodego podoficera, który nie mógł znieść widoku bezczeszczonych zwłok ojca swojej przyszłej żony. Pradziadek Teofil zamiast tego dnia prosić o rękę swej ukochanej musiał pogrzebać jej ojca. Później przywiózł Bronkę, jej matkę i siostry do majątku swoich rodziców. Pobrali się wkrótce po upadku powstania, kiedy Teofil wrócił do domu. Potem razem wyjechali do Francji. Ich miłość przetrwała całe życie. Wrócili do Polski w 1918 roku i tak spełniły się słowa jej ojca Ziemowita, że jego córki zobaczą wolną Polskę. Sen był tak realistyczny, że nie mógł się teraz od niego od razu uwolnić. Wstał i nieco ociężałym krokiem poszedł do łazienki, umył twarz i po chwili siedział z Anną przy stole w kuchni.

— Muszę jednak wrócić do hotelu wykąpać się i przebrać.

— Zrobimy to wspólnie, przypomnimy się recepcjonistom.

— Wykąpiemy się wspólnie? — Tobiański był lekko zirytowany. Anna nie odpowiedziała na jego zaczepkę.

— Zasadniczo mam rezerwację do dzisiaj, więc muszę się wyprowadzić.

— Do soboty wprowadzisz się tutaj.

Zastanawiał się chwilę.

— Nie wiem, czy w sobotę pływa prom z Ouranopulis na Athos, ale nawet jeżeli jest, to wypływa wcześnie rano. Zawsze wyjeżdżałem z Salonik dzień wcześniej i nocowałem w Ouranopulis, bo rano nie ma tak wcześnie autobusu.

— Więc musisz wyjechać najpóźniej w piątek. — Anna spojrzała na kalendarz wiszący na ścianie. — 28 maja w sobotę musisz być na Athos. Czekamy jeszcze na Redlińskiego, kiedy będzie gotów z twoim zapleczem na Athos i z ostatnimi instrukcjami. Dziś mam dla ciebie kolejną partię instrukcji. Najpierw odtwórz sobie w pamięci to, czego nauczyłeś się wczoraj, i odtwarzaj sobie te wszystkie instrukcje codziennie, to ważne. W stresie łatwo się zapomina szczegóły, a od nich czasem zależy wszystko.

— Poczułem się znowu jak student.

Anna nie przypominała tej zrelaksowanej trzydziestolatki z wczorajszego wieczoru. znowu była zdystansowana, chłodna i nieprzenikniona, nie reagowała na jego żarty. Tobiański wiedział, że mieszkanie operacyjne to nie miejsce na zbyt wylewne rozmowy. Zaczął w duchu jeszcze raz analizować sytuację. Czuł, że gdyby uciekł teraz do Polski byłaby to dezercja. Czy prapradziadek Teofil, który mu się dziś przyśnił, nie był odpowiedzią na jego obecne rozterki? W jego własnym pokoju, w domu rodzinnym na ścianie wisiały kopie cyklu dziewięciu rycin Artura Grottgera o Powstaniu Styczniowym z 1863 r. Odziedziczył je po dziadku. Od najwcześniejszego dzieciństwa, kiedy siadał mu na kolanach, słuchając jego opowieści o Polsce i historii, zawsze przyglądał się tym rycinom. Dziadek często powtarzał, że na nich namalowany został prawdziwy koniec I Rzeczypospolitej. Na innej ścianie w tym gabinecie wisiał ryngraf i szabla należąca do prapradziadka Teofila Tobiańskiego, tego z dzisiejszego snu. Dziadek zawsze powtarzał, że musi przekazać wnukowi dokładnie to, co przekazał mu jako świadek tych wydarzeń jego dziadek Teofil, który zmarł w sędziwym wieku w 1930 r. Dziadek Michała Jan miał wówczas tylko 23 lata. Teofil zdążył mu jednak przekazać, jak się wyrażał, ducha dawnej Rzeczypospolitej, coś bezcennego, co może trwać jedynie w przekazie świadków, zupełnie tak jak ewangelia, która dawną Rzeczpospolitą w jej fundamentach tworzyła. Michał wiele lat później, kiedy czytał o Powstaniu Styczniowym i o ówczesnych geopolitycznych uwarunkowaniach, zrozumiał jeszcze lepiej okrutny dramat tych dumnych i bohaterskich ludzi, tak bestialsko powstrzymanych w swoim rozpaczliwym zrywie ku wolności przez mających ogromną liczebną i materialną przewagę kozaków, a z drugiej strony carską tajną policję. Do dzisiaj w biurku przechowywał oryginalnego Colta Navy 1851, należącego do Teofila Tobiańskiego, a zdobytego na rosyjskim oficerze. Jego prapradziadkowi udało się po powstaniu uciec na emigrację, a po wielu latach w 1918 r. mógł powrócić do wolnej znowu ojczyzny. Nie uczestniczył bezpośrednio w wojnie z bolszewikami w 1920 r., bo miał już wtedy 77 lat, musiał jednak oddać ojczyźnie syna, a pradziadka Michała Tobiańskiego, Stanisława, który w wieku 43 lat zginął w 1920 r. pod Lwowem. Przełomu 1989 roku nie dożył Jan Tobiański, który miał to szczęście w jakiś sposób dotknąć duchem dawnej Rzeczpospolitej poprzez swojego dziadka, polskiego powstańca z 1863 r., który sam doświadczył odrodzenia Polski w 1918 r., a później jej upadku w 1939 r. i komunistycznej namiastki ojczyzny po 1945 r., a sam zmarł w roku 1987, nie doczekawszy się w pełni wolnej ojczyzny. Ojciec Michała Józef czynnie zaangażował się w ruch „Solidarności” w 1980 r., był przez kilka miesięcy internowany w stanie wojennym, a potem przez kilka lat nie pracował, dorabiając korepetycjami i pomagając kuzynowi w warsztacie stolarskim. Michałowi Tobiańskiemu teraz, kiedy stał ciągle przed podjęciem decyzji o podjęciu się misji dla polskiego wywiadu, stanął przed oczami ten korowód przodków.

— Czemu nie jesz?

Pytanie Anny wyrwało Michała z zamyślenia. Nocne lęki się rozwiały i znowu wiedział, jak ma się zachować.

— Myślałem o mojej rodzinie i jej doświadczeniach, ale przypomniało mi się też, co powiedział jeden z naszych polityków: że Polska to nienormalność.

Anna podniosła patelnię z jajecznicą.

— Chcesz?

— Dzięki. Wygląda prześwietnie.

Tobiański nabrał apetytu, kiedy zapachniała mu na talerzu jajecznica na maśle i cebuli. Anna w tym czasie przyglądała mu się, popijając kawę.

— Czytałam tę wypowiedź. Jak zrozumiałam, autor wypowiadał to z goryczą. Napisał, że pomimo wszystko, pomimo trudnej historii, tę Polskę wybieramy. Czy tak nie jest?

Tobiański z apetytem zajadał się jajecznicą, po słowach Anny jednak przerwał i powoli się wyprostował.

— Chyba pod wpływem tych ostatnich dni przyśnił mi się dziś epizod z historii mojej rodziny, dramatyczny epizod — mówił wolno. — Sami tych wojen z Moskalami i z Turkami nie wywoływaliśmy! Nasi pradziadowie tak jak i my teraz pragnęli pokoju. I tylko tyle. Nasza szlachta była w gruncie rzeczy bardzo pacyfistyczna, bo miała dobrobyt i duży w tamtym czasie zakres wolności. Za wojny płaciła ze swoich pieniędzy. Odrzuca mnie w tym tekście stwierdzenie, które odbieram jako pogardliwe, że wynajęliśmy sobie „pokój przechodni” i „roimy sobie”, że się tu urządzimy na stałe. „Roimy sobie”, nieźle! Zapamiętałem to zdanie: „Polskość jest w rzeczy samej nieadekwatną do ponurej rzeczywistości projekcją naszych zbiorowych kompleksów”. Owa „wyimaginowana polskość” jest dla autora tych słów ucieczką od tej prawdziwej, cytuję, „przegranej, brudnej i biednej”. Jest mitem. Czy dobrze zreferowałem myśl autora owej wypowiedzi w ankiecie „Znaku” sprzed lat?

— Tak.

— Ten „pokój przechodni” przez czterysta lat był wielkim salonem, w którym kwitła Polska połączona pokojową unią z Księstwem Litewskim, stwarzając wspólnie atrakcyjną swoją tolerancją, oryginalnością i materialnym bogactwem przestrzeń przyciągającą cudzoziemców uciekających przed zachodnim absolutyzmem, jak i Żydów uciekających tu z całej Europy przed prześladowaniami. Gdzie ta przegrana, brud i bieda? Przynieśli nam ją najeźdźcy! — Tobiański zawiesił na chwilę głos. — Rewolucja protestancka, Moskale i Imperium Osmańskie… A te niekończące się wojny, krew i smutek przeniosły się do literatury, do sztuki, do form pobożności. Pomimo najczęściej wówczas niezawinionych katastrof Polska nie poddawała się rozpaczy. O jakich rojeniach pisze ten człowiek? O wolności? O niepodległości? To były rojenia? Moim zdaniem autor tych słów właśnie tak uważa…

Zamilkł na chwilę, próbując zająć się śniadaniem, ale wyraźnie poruszony po chwili kontynuował:

— Nie odnosiłbym się do jednego przykładu byłego premiera, ale to myślenie przeniosło się na jakąś część dzisiejszych Polaków. To rodzaj postkolonialnego kompleksu. Myślenie ludzi, którzy zostali przekonani, że ich kultura jest niższa i gorsza. To trwa już ze trzysta lat od początku XVIII wieku. Groteskowe rozmiary przyjęło, kiedy caryca Katarzyna do spółki z Fryderykiem Wielkim w tym samym czasie, w którym ograniczali prawa katolików w swoich państwach, żądali praw politycznych dla innowierców w Polsce. Postanowili nas uczyć tolerancji! Dziś niestety ta historia się powtarza. Prawda jest taka, że tracimy pamięć, a wraz z nią naszą tożsamość. — Tobiański zamilkł i zabrał się na powrót do śniadania.

— Powiem szczerze, mnie zawsze raził ten, moim zdaniem, egzaltowany mit przedmurza cywilizacji zachodniej, którym się mianowaliśmy, a który teraz przebija z tego, co mówisz — odparła po chwili Anna. — Najpierw broniliśmy Europy przed barbarią z Moskwy i z Turcji, aż potem wreszcie przed reformującą się Europą. W końcu zostaliśmy sami… I dzisiaj polscy konserwatyści próbują na nowo uwierzyć w tę misję przedmurza cywilizacji. A może jest inaczej? Może jest tak, jak nas widzą na Zachodzie, gdzie nie uważają nas za żadne przedmurze, a jedynie za słabiej rozwinięte peryferie Europy, za źródło tańszej siły roboczej i potencjalne miejsce kapitałowej ekspansji. Może ta opcja kontynentalna, którą reprezentuje były premier, stawiająca na Niemcy w polskiej polityce, jest racjonalna? Może nasza zdolność do samostanowienia jest iluzoryczna? Może owa mitomania polskiej wyjątkowości i stawianie na samodzielność doprowadzi nas do kolejnej katastrofy?

Tobiański odłożył widelec i wytarł chusteczką usta.

— Sądzisz, że myślenie ostatnich niemieckich kanclerzy Kohla, Schrödera czy Merkel wykraczało poza schemat dominacji Niemiec w Europie Środkowej? Gdybyśmy przez chwilę cieszyli się, że Niemcy dzisiaj produkują zieloną energię zamiast czołgów, to za dekadę obudzimy się ze świadomością, że była to kolejna Wunderwaffe… — Przerwał na chwilę. — Na Boga! To wiedza wyłożona w podręcznikach historii wytłuszczonymi literami.

— A może pod osłoną Niemiec moglibyśmy się wzmocnić i stać się trwałą częścią Zachodu? — rzuciła Anna. — Dlaczego wy konserwatyści chcecie znowu rzucać się z szablą na niemieckie czołgi? Przepraszam! Tym razem to nie czołgi, tylko zielona energia. Nowa, cudowna niemiecka broń! — Anna nie potrafiła ukryć irytacji.

— To właśnie niemiecka propaganda Goebbelsa stworzyła mit szarży polskich kawalerzystów na czołgi. W rzeczywistości pierwszego września tysiąc dziewiećset trzydziestego dziewiątego roku pod Krojantami niedaleko Chojnic 18 Pułk Ułanów Pomorskiej Brygady Kawalerii pod dowództwem płk. Kazimierza Mastalerza szarżował na niemiecką piechotę. Podczas szarży na około ośmiuset niemieckich żołnierzy piechoty dwustu pięćdziesięciu polskich ułanów na koniach zostało zaatakowanych przez niemieckie transportery opancerzone i czołgi stojące w niedalekim lesie, które ostrzelały ich z karabinów maszynowych. Ułani będący w galopie nie mogli się już zatrzymać i pierwsze szeregi zostały zmiecione przez niemiecki ostrzał. Nikt jednak nie szarżował na czołgi, za to Goebbels kazał 13 września umieścić materiały z tej potyczki w propagandowym filmie, które miały udowodnić głupotę i zacofanie Polaków. Później jeszcze Wajda umieścił tę wymyśloną przez Goebbelsa scenę ataku ułanów na czołgi w swoim filmie „Lotna” z tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego dziewiątego roku. Komuniści przejęli narrację Goebbelsa, żeby zdyskredytować przedwojenną Polskę i tak zostało…

— Jeśli nie Niemcy, to zostanie nam Rosja!

— Nie, cały czas jest Europa, a ona, miejmy nadzieję, wróci do swoich pierwotnych idei tworzonych przez chadeckich polityków, które budowały Europę ojczyzn, a nie superpaństwa europejskiego rządzonego z Berlina… Ale oprócz tego są kraje Europy Środkowej i jest przede wszystkim Ukraina.

— OK, nie rozstrzygniemy tego tutaj, za to mamy sporo roboty. — Anna wstała i zaczęła zbierać talerze ze stołu. — Jeśli już zjadłeś, czeka na ciebie kilka stron do wykucia na pamięć. Masz półtorej godziny, a potem idziemy do hotelu po twoje rzeczy. Jeszcze jedno… — Anna wstała, podeszła do szafy, otworzyła szufladę i wyciągnęła pistolet. — To jest glock dziewiętnaście. Taki sam znajdziesz na Athos w miejscu, które opisuje jedna z dzisiejszych instrukcji. Sprawdziliśmy i wiemy, że jesteś od kilku lat posiadaczem pozwolenia na broń, i masz w domu cezetkę… Poradzisz sobie z glockiem? — Położyła pistolet na stole.

Tobiański podszedł do stołu i wytarł papierowym ręcznikiem dłonie. Wziął pistolet do ręki, sprawnym ruchem zwolnił magazynek, odsunął zamek, sprawdzając, czy komora nabojowa jest załadowana. Zwolnił zamek, po czym kierując pistolet w ścianę, oddał suchy strzał. Położył pistolet obok siebie i spojrzał na Annę.

— W naszej rodzinie zawsze była broń. Dziadkowi komuniści nie dali pozwolenia, ale miał jeszcze przedwojennego colta tysiąc dziewięćset jedenaście przez całą komunę i dopiero przed śmiercią się go pozbył. Mój ojciec już po tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym dostał pozwolenie na broń myśliwską, a ja strzelam w klubie sportowym. — Tobiański był wyraźnie z siebie zadowolony.

— Jeszcze jedna sprawa. Dotyczy legendy, mówiąc językiem służb, naszej znajomości. Musisz nauczyć się tej legendy. Powtarzam ci, liczy się każdy szczegół. W którymś momencie to jeden szczegół może zadecydować o wszystkim.

— Rozumiem… Ale lepiej teraz schowaj broń. Nie powinna leżeć na stole.

— Broń zabierze zaraz jeden z chłopaków. To mieszkanie musi być czyste.

Wkucie sześciu stron instrukcji zajęło Tobiańskiemu dwie i pół godziny. Nie był w najlepszej formie po wczorajszym wieczorze. Anna tak samo jak za pierwszym razem starannie zniszczyła instrukcje. Rozmawiali długo, Anna odpowiadała na jego pytania. Potem razem udali się do hotelu po rzeczy Tobiańskiego. Spakowanie plecaka i załatwienie formalności w recepcji hotelu zabrało mu co najwyżej piętnaście minut. Upał na zewnątrz był już na tyle intensywny, że wolał wziąć taksówkę.

— Po wczorajszej imprezie nie dojdę z tym plecakiem do twojego mieszkania. — Tobiański był już po kilkudziesięciu krokach cały zlany potem.

— Tam za rogiem stoją taksówki. Wytrzymasz dwieście metrów? — zapytała Anna z nieukrywanym politowaniem.

Po kilku minutach siedzieli w taksówce, której właściciel nie wyglądał na zadowolonego, że od celu trasy dzielą go tylko dwa kilometry. Po chwili byli z powrotem w mieszkaniu operacyjnym.

— Pora na obiad, chodźmy na zewnątrz. — Anna nie dała odpocząć Tobiańskiemu, wyraźnie zadowolonemu z przyjemnego chłodu klimatyzowanego mieszkania.

Z rezygnacją poszedł za nią. Usiedli przy tym samym stoliku w ulubionej tawernie Anny.

— Wina? — Anna była znowu rozluźniona, najwyraźniej mieszkanie operacyjne powodowało, że się kontrolowała.

— Tobiański spojrzał na nią spode łba. Uśmiechnęli się do siebie.

— Nie, dzięki, ja kawę po grecku i wodę.

— Nie jesz?

— Dzięki

Anna zamówiła dwie kawy i doradę z frytkami. Swoim zwyczajem dyskretnie kontrolowała otoczenie.

— Naprawdę nas tam słuchają w tym mieszkaniu? — rzucił pytanie Tobiański

— Wszystko się nagrywa.

— Jak ty możesz żyć w taki sposób?

— Zakładam, że wszędzie mogę być podsłuchiwana, dlatego przychodzi się w takie miejsca jak to na przykład.

— Ale tu też może być podsłuch, używając tej paranoicznej logiki.

— Paranoja to metoda służb, a cała sztuka polega na tym, żeby korzystać z niej racjonalnie. Bez paraliżu działania, za to zmniejszając znacznie ryzyko wpadki.

Tobiański przyglądał się Annie przez chwilę w milczeniu, potem odwrócił wzrok w kierunku morza i jakby w zamyśleniu powiedział:

— Podziwiam ludzi, którzy wybierają takie życie … sam bym chyba nie potrafił tak żyć.

— Zgodziłeś się jednak na współpracę z nami.

— Nie miałem wyjścia. Tak mnie wychowano...Ale to tylko na jedną akcję.

— Zadziwia mnie jedna rzecz. Wytłumacz mi, jak to jest, że prawdziwy moher, noszący w kieszeni różaniec, fascynuje się bronią.

Tobiański sięgnął do kieszeni spodni i nic tam nie znalazł.

— Wypadł mi różaniec z kieszeni!

— Został w mieszkaniu.

— Przysięgam, nie ma w nim podsłuchu, kupiłem go w Częstochowie na Jasnej Górze.

— Nie odpowiedziałeś na moje pytanie. Anna nadpiła odrobinę kawy, wyczekując odpowiedzi, ale Tobiański milczał, znowu zapatrzony w morze.

— Chcę wiedzieć, czy jesteś zdolny nacisnąć spust, żeby się obronić. Nas uczą, że kiedy wyciąga się broń, to po to, żeby jej użyć.

Tobiański spuścił wzrok, jakby ważył w sobie odpowiedź.

— A poza tym chcę zrozumieć, jak to się mieści w twoim światopoglądzie. Wiem, że różnej maści prawicowcy instrumentalizują religię, ale ty jesteś teologiem… Być może w obronie własnej będziesz musiał użyć broni. Co wtedy?

— Wszyscy moi przodkowie byli głęboko religijni! Wiara była z pokolenia na pokolenie fundamentem ich życia i tak się złożyło w naszej historii, że wszyscy oni poza moim ojcem musieli strzelać do innych ludzi, ale zawsze do agresorów, do tych, którzy przychodzili im zabrać to, co wypracowali. — Przerwał na chwilę, jakby zbierając myśli. — Przyszli gwałcić ich żony i córki, zabijać elity, niszczyć kościoły… Moi przodkowie strzelali do tych, którzy przychodzili im zabrać wszystko, co kochali. To nie tylko usprawiedliwione, to obowiązek mężczyzny.

— A kiedy Piłsudski najechał na Kijów, to była obrona?

— W sensie operacyjnym to był atak, ale strategicznie rzecz biorąc, było to posunięcie defensywne. Nie mów, że ty tego nie rozumiesz!

Anna pokręciła sceptycznie głową. Patrzyła jednak na Tobiańskiego inaczej niż do tej pory. Wydawało mu się, że dostrzega w jej wzroku jakiś rodzaj zdziwienia.

— Ewangelicy w USA lubią powtarzać, że należy żyć, zadając sobie pytanie, co zrobiłby Jezus. A gdybyś ty dziś zadał takie pytanie, mając w kieszeni Glocka dziewiętnaście, a przed sobą oficera GRU mierzącego do ciebie ze swojej broni. Co zrobiłby Jezus na twoim miejscu?

Tobiański zastanawiał się przez chwilę.

— Nie jestem Jezusem. Jestem Michałem Tobiańskim. — Przerwał ponownie na chwilę, popijając wodę. — Nie jestem nawet zakonnikiem! Istnieje powołanie zakonnika i jest powołanie żołnierza albo policjanta. Zakonnik ma być odzwierciedleniem ewangelicznego ideału etycznego w stopniu heroicznym. W takiej sytuacji, jaką opisujesz, zapewne powinien pozwolić się zabić, zresztą nie nosi glocka w kieszeni. A ci, którzy noszą, powinni się bronić, kiedy jest taka potrzeba i można zminimalizować ludzkie cierpienia. Znasz to powiedzenie, że złego człowieka z bronią może zatrzymać tylko dobry człowiek z bronią?

Anna tym razem nie odpowiedziała. Patrzyła przez chwilę na Michała, potem spojrzała na zegarek.

— Kończmy naszą kawę i chodźmy minimalizować ludzkie cierpienia!

— Śmiejesz się z mohera?

— Nie. Zaczęłam mieć nadzieję, że naciśniesz spust, kiedy ktoś będzie ci zagrażał i trzeba będzie to zrobić.

Tobiański przez chwilę przyglądał się Annie.

— Nie zrobię tego na pewno na górze Athos.

— Dlaczego?

Ważył w sobie odpowiedź, jakby szukając odpowiednich słów, uwzględniających światopogląd Anny.

— Athos to święte miejsce. W takim miejscu się nie strzela.

— A wszystkie inne miejsca są nieświęte i tam można strzelać?

— Na Athos zło nie ma szans.

Anna pokiwała głową w sposób, który mógł wyrażać aprobatę albo sceptycyzm. Wyciągnęła ze swojej torebki telefon, który chwilę wcześniej wybrzmiał krótkim dźwiękiem przychodzącej wiadomości. Na chwilę pochyliła się nad ekranem, próbując z pewnym wysiłkiem wyczytać w słońcu treść informacji, która pojawiła się na ekranie. Po chwili spojrzała na Michała i uśmiechając się do niego, pochyliła się w jego kierunku. Jej dłoń dotknęła jego policzka.

— Pocałuj mnie, Michał — powiedziała półgłosem.

Tobiański tym razem natychmiast zorientował się, że chce mu coś powiedzieć. Zbliżył twarz do twarzy Anny.

— Jesteśmy pod obserwacją! — wyszeptała. — Mam informację od chłopaków — dodała, całując niespodziewanie Tobiańskiego w usta. Najwyraźniej próbowała przekonać kogoś, kto potencjalnie mógł ich obserwować, o intymnym charakterze ich relacji. — Na wszelki wypadek rozmawiajmy o bzdurach.

Tobiański starał się jak mógł grać rolę mu przypisaną, ale odczuł, że sztywnieje mu kark z nadmiaru emocji.

— Kochanie, obiecaj mi, że po powrocie z Athos wypożyczymy jacht i popłyniemy na Skiatos, tak jak zawsze o tym marzyliśmy. Znajdźmy czas i zróbmy to wreszcie — wypowiadała słowa swobodnie, ale jakby głośniej.

Umysł Tobiańskiego nie pracował jeszcze na pełnych obrotach. Już nie potencjalny, ale pewny fakt inwigilacji ze strony jakichś służb sparaliżował go, odbierając mu w tym momencie pewność siebie. Gorączkowo przypominał sobie instrukcję, którą czytał nie dalej jak wczoraj w mieszkaniu operacyjnym. Jedna z nich dotyczyła sposobu zachowania w sytuacji podejrzenia bycia obserwowanym. Przypomniał sobie, co czytał i co opowiadała mu Anna o możliwych technikach podsłuchu. Właściwie obecna technika nie dawała zbyt wielu szans uniknięcia podsłuchu w razie inwigilacji przez wyspecjalizowane służby, choćby przez policję. Przypomniał sobie o możliwości podsłuchu na odległość. W jednym z samochodów albo okolicznych mieszkań może znajdować się ustawiony w ich stronę przenośny podsłuch kierunkowy, który z kilkudziesięciu metrów nagra każde słowo. Inną możliwością jest mały dron, bezgłośnie latający kilkanaście metrów nad głowami, albo podsłuchy montowane w różnych przedmiotach czy w ubraniu. Zaczął się gorączkowo zastanawiać, czy nie ma na sobie czegoś, co znajdowało się jeszcze kilka godzin temu w pokoju hotelowym. Na szczęście Anna tak szybko wyciągnęła go z mieszkania operacyjnego, że nie zdążył się przebrać.

Nadszedł wreszcie kelner, niosąc zamówienie. Tobiański odetchnął. Anna, uśmiechając się od czasu do czasu, jadła swoją doradę z sosem tzatziki, on zaś, popijając kawę, starał się opanować nerwy. Nie musiał przynajmniej przez chwilę odgrywać roli kochanka, w której nie czuł się wiarygodny. Bał się, że uważny obserwator zauważy jego wywołany zdenerwowaniem brak pewności siebie. Po raz kolejny przyszło mu do głowy, że podjął się roli, której nie jest w stanie unieść. Wiedział jednak, że jest za późno, gra już się toczyła. Anna dość szybko skończyła posiłek, odstawiła od siebie talerz, po czym chwyciła torebkę i wstała.

— Przepraszam cię, kochanie, pójdę do toalety.

Tobiański mrugnął aprobująco powiekami, wykrzywiając usta na kształt uśmiechu. Anna zniknęła w drzwiach restauracji, a on postanowił dyskretnie rozejrzeć się dookoła. Nie zauważył jednak nikogo, kto w jakikolwiek sposób wzbudziłby jego podejrzenia. Dopijając kawę, zastanawiał się, gdzie mogliby teraz swobodnie porozmawiać, tak by nikt nie mógł ich podsłuchiwać, ale niczego naprędce nie wymyślił. Tymczasem Anna wróciła do stolika.

— Michał, jest jeszcze wcześnie, wybrałabym się na plażę. Co ty na to?

— Myślisz o długim spacerze? Chętnie, ale tu wszędzie betonowe nabrzeża… Piaszczysta plaża jest pewnie jakieś dziesięć kilometrów stąd.

— Tak, ale mam pomysł, jak się tam dostaniemy. Chodź.

Anna wstała i wyciągnęła do niego rękę.

— Chodź szybko, mam jeszcze coś do załatwienia.

Po chwili oboje, trzymając się za ręce, szli w kierunku wybranym przez Annę.

— Daleko idziemy?

— Nie martw się, jeszcze ze dwieście metrów i jesteśmy u celu.

Tobiański stwierdził, że nie idą w kierunku mieszkania operacyjnego. Minęli dużą stację paliw, po czym nagle Anna skręciła w szeroką bramę wiodącą do warsztatu samochodowego.

— Poczekaj chwilę.

Tobiański wolał nie pytać, po co tu przyszli, mając cały czas świadomość bycia obserwowanym. Anna zniknęła wewnątrz warsztatu, a on tym razem uznał, że lepiej będzie udawać kogoś niezainteresowanego tym, co się dzieje wokół. Zauważył zresztą, że Anna od momentu, kiedy otrzymała wiadomość, przestała się rozglądać i kontrolować otoczenie, chociaż zawsze to robiła, a i tak z nadmiarem dyskrecji.

— Michał — usłyszał po chwili Annę. — Chodź, pomóż mi.

Podszedł do Anny, która stała z kluczykami koło srebrnego volkswagena golfa.

— Otwórz bagażnik, nie wiem, jak go otworzyć! Mój samochód nie jest gotowy, więc poprosiłam ich o zastępczy.

Tobiański bez problemu otworzył bagażnik. Anna pochyliła się i sprawnie otworzyła przegrodę znajdującą się pod jego dnem. Włożyła tam torebkę, po czym wyciągnęła z kieszeni telefon i wrzuciła go do tej torebki. Spojrzała na Tobiańskiego, nic nie mówiąc. On również wyciągnął telefon i wrzucił go do torebki Anny. Zamknęli przegrodę, a potem bagażnik, i po chwili siedzieli już w samochodzie. Anna włączyła silnik, zaczęła ustawiać lusterka i pozycję siedzenia. Kiedy to zrobiła, włączyła też radio.

— Teraz możemy rozmawiać — powiedziała.

Przyjrzał się teraz jej twarzy i wydawało mu się, że pomimo opalenizny widzi malujący się na niej odcień bladości. Anna sprawnie włączyła się do ruchu i dość szybko zaczęli przemieszczać się ulicą w kierunku centrum. Nie było jeszcze korków na mieście.

— Dostałam informację od naszych chłopaków tam w tawernie, w toalecie. Jakaś ekipa techników weszła do naszego mieszkania operacyjnego tuż po naszym wyjściu na obiad i po trzydziestu minutach je opuściła.

— Jaka ekipa techników? — Tobiański był cały czas zestresowany.

— Nie wiedzą. Weszli pod legendą firmy telekomunikacyjnej i bardzo sprawnie pokonali dwa zamki, a potem pozakładali tam podsłuchy i kamery. Chłopcy mieli podgląd z naszej techniki, która tam jest dość dobrze zakonspirowana, bo my robiliśmy to w trakcie remontu tego mieszkania. Wszystko idzie po kablach do Internetu, dlatego się nie zorientowali. Wynikało z tego podglądu, że to Grecy. Kontrwywiad grecki zapewne.

— Czy możliwe, żeby robili to na zlecenie Rosjan?

— Oczywiście, że to Rosjanie ochraniający spotkanie na Athos są zleceniodawcami, mniej ważne, kto to wykonuje i z jakiego motywu.

— I co teraz robimy?

— Musimy się dobrze zastanowić.

Anna bardzo pewnie pokonywała pojawiające się na drodze trudności w postaci wymuszających pierwszeństwo skuterów czy samochodów.

— Śledzą nas teraz? — zapytał Michał.

— Na pewno namierzają twoją komórkę, a moja wyświetla im się na wielkim ekranie koło twojej. Teraz będą mnie sprawdzać. Nic nie znajdą!

— Dokąd jedziemy?

— Na plażę, na spacer. Odgrywamy naszą rolę, musimy być po prostu parą.

Tobiański zamilkł ponownie. Myśl o kamerach i podsłuchach w mieszkaniu, w którym ma spędzić jeszcze dwie doby, i o lokalizowanym oraz zapewne podsłuchiwanym telefonie komórkowym wzbudzała w nim odrazę, ale też lęk. Obudziło się w pamięci coś, co przeżył już kilka lat temu w Polsce, a o czym zdążył zapomnieć. Zadawał sobie pytanie, dokąd to zmierza. Spojrzał na Annę. Była bardzo skoncentrowana, wydawała się bardzo pewna siebie.

— Teraz na plaży to proste, ale musimy ustalić, o czym będziemy rozmawiali w tym podsłuchiwanym i podglądanym przez kamery mieszkaniu. Jak się uwiarygodnić? — zapytał.

Anna patrzyła przed siebie na drogę i przez dłuższą chwilę nie odpowiadała.

— Posłuchaj… Oni nic nie wiedzą. Założyli podsłuch i kamery, bo chcą sprawdzić, czy coś nie gra. To jest rutynowe działanie, wystarczy że będziemy grali naszą rolę i nie będziemy zbyt dużo rozmawiać. Damy im przedstawienie. Będziemy udawać pod kołdrą, że się pieprzymy jak króliki, a potem pójdziemy spać.

Tobiański spojrzał na Annę i przez chwilę zaniemówił.

— Mówisz serio? — wyjąkał po chwili.

— Sądzisz, że to jest czas na żarty? — Anna, prowadząc, patrzyła cały czas przed siebie.

Tobiański oderwał wzrok od Anny, zrobiło mu się nagle duszno, podkręcił klimatyzację do maksimum. Minęli już centrum miasta i Anna mogła teraz przyśpieszyć. Pomyślał, że bardzo chciałby już wysiąść z samochodu i odetchnąć morskim powietrzem. Poczuł się nagle bardzo zmęczony. Ostatnie dwie doby spowodowały, że z uporządkowanego, spokojnego świata wkroczył nagle w świat obłędu i szpiegowskiej paranoi.

— Ja tak nie potrafię — powiedział.

Anna spojrzała na niego. Jej wzrok wyrażał politowanie.

— Masz żonę?

Tobiański, który przed chwilą był wpatrzony w uliczny zgiełk, teraz zwrócił wzrok w kierunku Anny.

— Nie, nie mam.

— A narzeczoną?

— Też nie.

— Nie podobam ci się?

— Podobasz mi się, nawet bardzo.

— Wobec tego o czym ty mówisz, kurwa? — W głosie Anny brzmiał tłumiony gniew.

Tobiański nie odpowiadał, odwrócił wzrok od Anny

— Czy ty, do cholery, rozumiesz, że to jest gra o wysoką stawkę? Chodzisz z tym swoim różańcem i wydaje ci się, że pozjadałeś wszystkie rozumy. — Anna wypowiadała słowa spokojnie, ale brzmiał w nich gniew.

Zapadło milczenie. Tobiański się nie odzywał. Anna odwróciła na chwilę wzrok od jezdni na Tobiańskiego.

— Zrozum, przyjęliśmy pewną legendę. Nie przewidzieliśmy, że mogą nas chcieć sprawdzić w taki sposób, ale jeżeli już tak się stało, musimy być konsekwentni. Jesteśmy parą, więc musimy się pieprzyć… Będą mieli przedstawienie. W przeciwnym wypadku narażamy siebie nawzajem na ryzyko, a w drugiej kolejności całą operację.

Patrzyli nawzajem na siebie i Tobiańskiemu po raz drugi podczas ich niedługiej znajomości wydawało się, że ma przed sobą młodą, śliczną kobietę, która funkcjonuje w paranoidalnym świecie wywiadu, narażając się na sytuacje, o których większość ludzi nawet nie śniła. Wiedział już teraz więcej o jej motywach, ale nadal nie potrafił zrozumieć, jak może przyjmować reguły tej gry i w niej trwać. Przez dłuższą chwilę zajmował się ustawianiem radia, które zgubiło nagle częstotliwość nadawanej stacji i zaczęło nieprzyjemnie szumieć. Po chwili znowu popłynęła z głośników muzyka.

Anna spojrzała na niego i przez chwilę przyglądała mu się uważnie. Odwróciła wzrok na jezdnię i zobaczyła oznaczony białą tablicą zjazd w kierunku plaży. Przyhamowała dość gwałtownie i po przepuszczeniu nadjeżdżających z naprzeciwka samochodów skręciła we wskazanym kierunku. Po przejechaniu pięćdziesięciu metrów ich oczom ukazała się biała, piaszczysta plaża kontrastująca z cudownym turkusowym morzem. W oddali widać było i słychać startujący z lotniska po drugiej stronie zatoki samolot. Anna otworzyła drzwi samochodu, wysiadła i zatrzasnęła je bez słowa za sobą.

Tobiański podziwiał ją za determinację. Ona działała z motywu solidarności z tymi, których nawet nie znała, była żołnierzem na brutalnej wojnie i wykonywała swoje zadanie najlepiej, jak potrafiła. Otworzył drzwi i wyszedł z samochodu. Wyprostował się, z przyjemnością oddychając orzeźwiającą morską bryzą. Po chwili podszedł do Anny, która stała tyłem do niego, wpatrzona w morze.

— Masz wobec tego pomysł, jak to rozegrać? — rzuciła Anna zza pleców, nie odwracając się w kierunku Tobiańskiego.

Wiał silny wiatr, jego przyjemny chłód był wybawieniem i Michał z przyjemnością poddawał się jego podmuchom. Zamknął oczy i trwał tak dłuższą chwilę, czując na twarzy powiew morskiej bryzy. Anna milczała.

— Wiesz, że tutaj w Salonikach jest katedra Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Maryi Panny? W sumie to taki mały katolicki kościółek, jeden z niewielu w Grecji, w którym regularnie odprawia się msze dla kilkudziesięciu wiernych. Jest msza zawsze o dziewiętnastej wieczorem. Przed wyjazdem chciałbym pójść na tę mszę. Czy ty jesteś wierząca? — zapytał Tobiański.

— Nie chodzę do kościoła od dwudziestu lat.

— Ale kiedyś chodziłaś?

— Formalnie tak. Byłam ochrzczona i przyjęta do komunii, jak każdy w naszym kraju, jeżeli o to ci chodzi. Dla mnie to jednak od dawna jest puste i pozbawione sensu.

Tobiański przez chwilę się zastanawiał.

— Jesteś gotowa się ze mną przespać dla Polski, więc może z tego samego powodu pójdziesz na mszę? — Mówiąc to, Tobiański przyglądał się kolejnemu startującemu samolotowi. Na dłuższą chwilę zamilkł, zagłuszał go bowiem głośny dźwięk silników. — Nie musisz wierzyć. Ja będę wierzył za ciebie.

Anna rozejrzała się dookoła.

— Zostawmy telefony w samochodzie i chodźmy na spacer brzegiem morza. Nie mamy zbyt wiele czasu na swobodną rozmowę. Jeżeli tak bardzo ich interesuje, o czym rozmawiamy w mieszkaniu, będą za chwilę również tutaj. — Anna chwyciła dłoń Tobiańskiego i ruszyli w kierunku morza. — Dostałam informację od „Chińczyka”, że ostatnie instrukcje przekaże ci w czwartek. Oznacza to, że będziesz mógł wyruszyć na Athos najwcześniej w czwartek wieczorem. W czwartek będzie opracowany system łączności między wami.

— Rozumiem.

— Fakt zainteresowania tobą i kamery, które nam założyli, są dowodem na to, że informacje „Chińczyka” o spotkaniu w Dochiariu z udziałem Polaka się potwierdzają. Bardzo nie chciałabym teraz położyć ten misji z najwyższym priorytetem.

Anna przestała mówić, odwróciła się, a potem przytuliła do Tobiańskiego. Była niewiele niższa od niego. Przysunęła twarz do jego twarzy. Tobiański objął Annę, zdając sobie sprawę, że mogą być obserwowani. Starał się wiarygodnie odegrać narzuconą rolę. Dotykał brodą jej czoła. Oboje słyszeli swoje oddechy, przez dłuższą chwilę milczeli. Na plaży co kilkanaście metrów leżeli opalający się ludzie, wielu kąpało się w morzu. Anna pomimo perswazyjnego, gniewnego tonu swoich ostatnich słów, mocniej objęła Tobiańskiego wokół tułowia i przytuliła się bliżej, mając na uwadze ewentualną obserwację. Tobiański objął Annę rękoma, przyciągnął ją do siebie i pocałował ją delikatnie w czoło, tak jak się całuje młodszą siostrę.

*

Blask słońca odbijał się intensywnie w turkusowej toni morza. Była już prawie piętnasta, temperatura dochodziła do trzydziestu pięciu stopni w cieniu, dlatego Redliński postanowił usiąść przy stoliku w jednym z nadmorskich kafenionów położonych przy promenadzie Nikis. Kiedy kelner przyniósł mu kawę i szklankę wody, wyjął telefon i dyskretnie pod osłoną stolika zamontował w nim kartę SIM i baterię. Wystukał na klawiaturze z pamięci numer. Po chwili w słuchawce odezwał się po polsku głos.

— Słucham.

— To ja, Chińczyk.

— OK. — Głos w słuchawce jakby przez chwilę ważył słowa. — Przesłuchałem twoją rozmowę.

— Dobrze go oceniłem. To harcerz. Pomimo czterdziestki ciągle jeszcze w krótkich spodenkach. — Na twarzy Redlińskiego pojawił się przez ułamek sekundy grymas cynicznego uśmiechu. — Ale potrafi też kopnąć, co mnie cieszy.

— Dobra. — Głos w słuchawce znowu na chwilę zamilkł. — Naprawdę nie da się tam wepchnąć zawodowca?

— Próbujemy cały czas, ale przede wszystkim nie możemy spłoszyć ptaszka, na którego polujemy. Będziemy też trzaskać zdjęcia w Ouranopulis w porcie, ale nie ma pewności, że wjedzie tą drogą.

— Jedziemy po cienkiej linie. Mały błąd i to na nas zapolują.

— Wiem.

— Cześć.

Redliński tak samo dyskretnie wyjął kartę SIM i baterię z telefonu. Wiedział, że za chwilę wyrzuci telefon i kartę do któregoś z następnych koszy na śmieci. Szybko dopił kawę. Położył na stole banknot pod filiżanką i ruszył szybkim krokiem w stronę kilku stojących nieopodal niebieskich taksówek z charakterystycznym białym dachem. Kiedy znalazł się we wnętrzu samochodu, podał kierowcy na małej karteczce adres. Samochód ruszył. Redliński otarł chusteczką pot z czoła. Był zmęczony. Tempo, jakie narzuciły okoliczności w tej sprawie, spowodowało, że miał teraz ochotę na dużą dawkę relaksu. Wkrótce taksówka zajechała pod luksusowy pałacyk w charakterystycznym, bałkańskim stylu. Kierowca zatrzymał samochód na podjeździe. Po chwili Redliński znalazł się przy drzwiach pałacyku. Od razu się otworzyły i przywitała go nienagannym uśmiechem klasycznie piękna, mniej więcej czterdziestoletnia Greczynka w przewiewnym, czarnym kostiumie.

— Kalimera. — Redliński nie silił się na odwzajemnienie uśmiechu.

— Kalimera. — Greczynka szerzej otworzyła drzwi, gestem zapraszając Redlińskiego do środka. — Pana apartament jest już gotowy. Wszystko zgodnie z pana życzeniem — powiedziała po angielsku. Uśmiech nie schodził z jej twarzy pomimo dystansu Redlińskiego.

Po chwili oboje wchodzili po schodach. Redliński z przyjemnością patrzył na kształty prawie nagiej pod przewiewnym, mocno przezroczystym kostiumem Greczynki.

— Sir! Oto apartament przygotowany dla pana. Proszę wybrać sobie którąś z dziewczyn… Gdyby pan czegoś potrzebował, proszę dzwonić. — Greczynka otworzyła drzwi, wskazując Redlińskiemu drogę. Wyjął z portfela kilka banknotów i wręczył kobiecie.

— Dziękuję.

Nie potrafił już ukryć rozgorączkowania, które go ogarniało. Zamknął szybko za sobą drzwi. Apartament urządzony był rzeczywiście po królewsku. Miał przynajmniej z sześćdziesiąt metrów kwadratowych. Po lewej stronie w dużej wnęce było ogromne łóżko wodne z niebanalnym widokiem na błyszczące w oddali morze. Kiedy przeszedł powoli kilka kroków, zobaczył otwarte drzwi do drugiego pokoju. W tym samym momencie jego oczom ukazały się dwie dziewczyny ubrane jedynie w bardzo przezroczyste koszule. Jedna z nich o włosach blond wyglądała na dwadzieścia kilka lat, a druga, brunetka o skośnych oczach Azjatki, miała może najwyżej dwadzieścia jeden lat.

— Hello babies! How are you doing?

— Hello! — Łatwo wyczuwalny rosyjski akcent nie był zdziwieniem dla Redlińskiego. Obie dziewczyny jedna, po drugiej pocałowały Redlińskiego w policzek.

— Odświeżę się trochę i jestem zaraz z powrotem. Napijemy się szampana. — powiedział po rosyjsku, zmierzając w kierunku łazienki.

Był zadowolony. Zapłacił 400 euro, ale był pewien, że było warto. Miał jeden warunek. Dziewczyna miała być tak młoda, jak na to pozwalało prawo. Wyglądały rzeczywiście na nowe w profesji. Zaraz wybierze sobie jedną z nich. Przeszukał wzrokiem łazienkę i na półce pod lustrem zobaczył trzy niewielkie woreczki z białym proszkiem. Rozdarł palcem jeden z nich i z dużą wprawą dość gorączkowo rozsypał proszek na luksusowej marmurowej obudowie zlewozmywaka. Szklaną rurką wciągnął dość dużą kreskę dobrej gatunkowo kokainy, która kosztowała go dodatkowo 70 euro za sztukę.

*

Tobiański wraz z Anną stali przed bramą prowadzącą do katedry. Tak naprawdę świątynia znajdowała się kilkadziesiąt metrów w głębi, a kolumnowa brama z figurą Matki Bożej nad wejściem, wbita między sąsiednie kilkupiętrowe domy, otwierała jedynie wąski przesmyk na otaczający teren katedrę. Jednak ten teren był niewielki, katedrę z każdej strony osłaniały wielopiętrowe budynki, toteż sprawiała wrażenie, jakby była zamknięta na wewnętrznym otaczającym ją dziedzińcu. Kiedy weszli do kościoła, natychmiast zauważyli przy końcu lewej nawy konfesjonał, ku któremu natychmiast też skierował się Tobiański. Dopiero teraz, chociaż był tu już kilka razy podczas poprzednich pobytów w Salonikach, po raz pierwszy zauważył, że konfesjonał jest zbudowany z marmuru. Wyglądał trochę jak grobowiec. Przeszło mu przez głowę, że może to jego ostatnia spowiedź w życiu, ale natychmiast sam się skarcił za czarnowidztwo. Po spowiedzi skierował się w kierunku ławki, na której siedziała Anna. Uśmiechnęła się do niego, wstała i teraz ona skierowała się w kierunku konfesjonału. Po chwili uklękła przed kratką. Przyglądał się jej w pierwszym momencie ze zdziwieniem, ale po chwili zaczął modlić się za nią. To jej obiecał, bez względu na to, czy udawała ze względu na potencjalną obserwację, czy rzeczywiście postanowiła się wyspowiadać. Tymczasem rozpoczęła się msza. Tobiański wiedział już z poprzednich pobytów w tym kościele, że większość jej uczestników stanowili ciemnoskórzy Afrykańczycy. Mszę sprawował znany Tobiańskiemu ksiądz Eduardo z Filipin. Liturgia miała w sobie wiele elementów afrykańskich, jak choćby żywiołowy śpiew i taniec, od którego zapewne trudno byłoby powstrzymać się tym akurat wiernym. Tymczasem po dłuższej chwili Anna wróciła do ławki. Przekazanie znaku pokoju trwało chyba z piętnaście minut. Tobiański i Anna uściskali się chyba ze wszystkimi kilkudziesięcioma obecnymi na mszy, uśmiechniętymi od ucha do ucha czarnoskórymi, którzy nie potrafili usiedzieć w miejscu i uznali, że znakiem pokoju trzeba obdzielić wszystkich obecnych. Tobiański w tym wylewie wzajemnej życzliwości zapomniał na chwilę o tym, że są pod obserwacją. Poczuł sympatię do tych ludzi, z których znakomita większość stanowiła ekonomiczny margines pogrążonych jak cała Grecja w kryzysie Salonik. Wielu z nich być może było jedynie w drodze do innych państw Europy, ale większość pozostałych wykonywała tu w Salonikach najpaskudniejsze i najgorzej płatne zajęcia. Nie cierpieli jednak na niedosyt entuzjazmu i potrafili nim obficie obdzielać innych. Podczas komunii ksiądz Eduardo z Filipin uśmiechnął się do Tobiańskiego.

— Czekam w zakrystii — rzucił mu szeptem — z kawą i ciastem.

Po zakończeniu mszy Tobiański chciał jeszcze chwilę pomodlić się przed figurą Niepokalanej. Przypomniał sobie, jak przed piętnastu laty był w tym miejscu po raz pierwszy. To były wakacje po ostatnim roku studiów i wtedy za rękę trzymała go dziewczyna, która wkrótce miała zostać jego żoną. Cztery tygodnie, które spędzili wtedy na półwyspach Chalkidiki i w Salonikach, były najszczęśliwszym okresem w jego życiu. Zamknął oczy. Dłuższą chwilę trwał tak przed figurą Matki Bożej. Anna klęczała z zamkniętymi oczami i pochyloną głową obok niego. Dotknął jej.

— Jesteśmy zaproszeni na kawę i ciasto.

— Świetnie.

Wychodząc z kościoła, Anna zauważyła kątem oka mężczyznę, który na ich widok przestał się modlić, przeżegnał się i wstał. Anna odwróciła wzrok, mężczyzna przeżegnał się raz, ale z prawej strony do lewej, jak żegnają się prawosławni. Kiedy wyszli z kościoła, udali się do stojącego kilkanaście metrów dalej budynku. Schodami do góry wchodziło się do przytulnej kawiarenki.

— Witam, Michael — krzyknął z wylewną radością ksiądz, który wcześniej odprawiał mszę. — Miło widzieć naszego ekumenistę z Polski.

— Witaj, księże Eduardo, ekumenisto praktyku.

— Widzę, że wreszcie ujarzmiła cię piękna kobieta. — Ksiądz Eduardo uśmiechał się w kierunku Anny i puścił do niej oko. — Najwyższa pora. Siadajcie kochani, a ja przyniosę kawy. Ciasto też się jakieś znajdzie.

Ksiądz Eduardo zniknął w kuchni, przygotowując poczęstunek dla gości. Tobiański przyglądał się Annie, która teraz wyglądała na rozluźnioną. Odwzajemniła jego spojrzenie.

— Poczułam jakąś więź z tymi ludźmi w kościele. — Chyba sama była zaskoczona, że to powiedziała.

Ksiądz Eduardo wrócił uśmiechnięty od ucha do ucha z tacą, na której stały dzbanek, filiżanki i talerzyki z ciastem.

— Częstujcie się, kochani. Michael, może wina się napijemy?

— Nie, dzięki. — Razem z Anną wybuchnęli śmiechem. — Od kiedy jestem w Grecji, ciągle boli mnie głowa.

— Michael, wino trzeba pić umiejętnie. Benedyktyni pili kwartę dziennie, czyli około dwustu siedemdziesięciu mililitrów, a lekarze dopiero w dwudziestym pierwszym wieku odkryli, że zdrowe jest wypicie tylko dwóch lampek wina dziennie.

— Benedyktyni odkrywali to metodą prób i błędów. Kilku pewnie źle skończyło, zanim odnaleźli złoty środek — zaśmiał się Michał.

— Pewnie byli tacy, którzy pili za dużo, ale skoro przyznano w regule zakonnej prawo wypicia kwarty każdemu, to pewnie były też liczne i tragiczne ofiary nadmiernej wstrzemięźliwości. — Ksiądz Eduardo był najwyraźniej w dobrym humorze.

— Księże Eduardo, zadaję to pytanie każdemu, kogo spotykam: co słychać w Grecji?

— W Grecji słońce świeci jak zawsze, wino i oliwa z greckich oliwek są najlepsze na świecie, ale Grecy trochę jakby przygaśli, dla nich to, co się dzieje, jest chyba gorsze niż okupacja.

— W czasie wojny wróg jest znany, a podczas kryzysu nie wiadomo, kto zawinił.

— Mówią im, że to ich wina, że żyli ponad stan, ale chyba to niejedyna przyczyna tego kryzysu.

— A jakie wieści z siostrzanych kościołów, księże Eduardo? Ty jesteś tu, na miejscu, dobrze poinformowany…

— Siostrzane kościoły przygotowują się do Wszechprawosławnego Soboru, wygląda na to, że tym razem do niego dojdzie.

— Ciekawe, jakie będzie stanowisko Soboru w sprawie ekumenizmu.

— Patriarcha konstantynopolitański Bartłomiej jest gorącym zwolennikiem zjednoczenia z Kościołem katolickim. Większość pozostałych chyba też, ale jak wiesz, ekumenizm ma potężnych wrogów. Zresztą wielu z nich mieszka na górze Athos.

— Wielu jest przeciwnikami fałszywego ekumenizmu, czyli rodzaju synkretyzmu. Prawdziwi wrogowie zjednoczenia Kościoła katolickiego i prawosławnego mieszkają w Moskwie, ściślej: na Kremlu.

— Ale to już polityka, a na tym ja się nie znam. Było mi przykro, kiedy mnisi z góry Athos nazywali odwiedzającego Grecję Jana Pawła II Antychrystem. Referował mi pewien znajomy pop, powtarzając za swoimi współbraćmi, że to wielkie zło, że papież postawił stopę na ziemi greckiej. Zacytuję ci wprost: „Zezwoliliśmy, aby przybył heretycki papież, światowy papież… Papizm nie jest kościołem! I przyjęliśmy go jak hierarchę, jako biskupa. Inne kościoły zrobiły to samo, a tylko Rosja tego nie zrobiła”.

— Jana Pawła najbardziej obawiał się Kreml. Niewykluczone, że agentura wpływu Kremla na Athos zadziałała tak spektakularnie. Jan Paweł II poświęcił Rosję Maryi tak, jak o to prosiła w Fatimie. Oni to odczytywali politycznie. Kreml obawiał się zawsze, że „nawrócenie Rosji” ma oznaczać docelowo również podporządkowanie Patriarchatu Moskiewskiego papieżowi. A już się wykluwała koncepcja spajania imperium prawosławiem. Implementacja idei Moskwy jako trzeciego Rzymu. Teraz ta koncepcja jest realizowana, w sensie politycznym oczywiście.

Dyskusja przeciągnęła się do dziewiątej wieczorem, kiedy ksiądz Eduardo przeprosił gości, bo był to czas wieczornej modlitwy. Michał z Anną postanowili dokończyć wieczór na nadmorskim bulwarze w centrum Salonik. Przed wejściem do samochodu Anna szepnęła do Michała:

— Byliśmy obserwowani w kościele i w zakrystii, samochód nie jest już bezpieczny do rozmowy.

Uśmiechnęli się do siebie, jakby nic się nie stało. Po piętnastu długich minutach krążenia samochodem po centrum znaleźli miejsce parkingowe.

— Jest mnóstwo ludzi na bulwarze. Zgubimy się obserwacji. –Anna chwyciła Tobiańskiego za rękę i oboje ruszyli w kierunku pasażu handlowego umiejscowionego nieopodal. Ich telefony tkwiły nadal w bagażniku golfa. Anna kluczyła w tłumach turystów kilkanaście minut, trzymając pod rękę nieco zdezorientowanego Michała. Wreszcie zdecydowała, że są bezpieczni. Po kilku dalszych chwilach byli na bulwarze. Nadmorska promenada tętniła nocnym życiem, tysiące Greków i tyleż samo turystów z zagranicy celebrowało rozpoczynające się właśnie lato. Temperatura cały czas utrzymywała się na tym samym poziomie. Anna twierdziła, że zna świetne miejsce, gdzie mogą swobodnie bez nadmiernego lęku o podsłuch spędzić resztę wieczoru. Kafenion, który wybrała, był położony tuż nad morzem. Stolik, przy którym usiedli, był oddalony od spienionych fal zatoki ledwie o kilka metrów. Szum fal zagłuszał nieco swobodną rozmowę, ale właśnie na takim miejscu im teraz zależało.

— Napiłabym się wina.

— Zamówię po lampce.

— Weź butelkę. Spędzimy tu dziś trochę czasu, nigdzie nam się nie spieszy.

— Wezmę butelkę.

Michał, patrząc na Annę, pomyślał, że nigdy jeszcze nie była tak piękna jak tego wieczoru. Wpatrywała się w niego z jakimś zupełnie dzisiaj anielskim wyrazem twarzy. Ubrana w niebieską bluzkę ze złoconym napisem w języku greckim „Chalkidiki” i w nieodłącznych niebieskich jeansach dopasowanych idealnie do jej figury modelki. Tobiański nie wytrzymał jej spojrzenia i odwrócił oczy. Był nieco speszony.

— Butelkę białego Tsantali Agioritikos i przystawki dla dwóch osób. — Uśmiechnął się niepewnie do kelnerki, która się przy nich pojawiła.

— Znasz się na winach? — zagadnęła Anna.

— Nie za bardzo, ale przebywając z przyjaciółmi Grekami w kafenionach i tawernach testowałem kilka ich regionalnych win. Są przyzwoite, ja nie oczekuję niczego więcej.

— Uwielbiam te greckie przystawki na bazie ich warzyw i ziół.

— Ja też — przyznał Michał. — Na szczęście u nas w Polsce możemy je teraz odtwarzać podczas naszych zimowych miesięcy.

— Dlaczego właściwie zajmujesz się ekumenizmem? Co jest w tym fascynującego?

Tobiański cały czas czuł się lekko speszony. Przez piętnaście ostatnich lat przyzwyczaił się do myśli, że jest sam. Ale teraz odgrywana przez Annę na potrzeby misji agenta „Torridusa” rola jego dziewczyny dotknęła w nim dawno zapomniane struny, których istnienia już sobie nawet nie uświadamiał. Była pierwszą kobietą od piętnastu lat, która robiła na nim duże wrażenie. Wydawało się, że są z innych światów, ale imponowała mu determinacja, z jaką była gotowa realizować zadanie. Na swój sposób była idealistką. Wierzyła, że misja jej powierzona służy realnym ludziom i gotowa była do daleko idących poświęceń. A poza tym, a może przede wszystkim, Anna była naprawdę piękną kobietą. Bliskość, którą odgrywali, a której nie miał już tak długo, uświadomiła mu teraz, że być może nie chce jednak z tego zrezygnować w życiu. Musiał skonfrontować się z tą kwestią, a tymczasem Anna coś już zauważyła. Kobiety zawsze to widzą. To go nieco peszyło, ale nie był nadmiernie przewrażliwiony na swoim punkcie.

— Kiedy przyjechałem pierwszy raz do Grecji, zachwyciłem się prawosławiem. Byłem wtedy świeżo upieczonym magistrem teologii. Nic mnie nie usprawiedliwia, ale jakoś podświadomie utożsamiałem prawosławie z Rosją. A z Rosją mamy setki lat trudnej historii i chyba to utrudniało mi spotkanie z prawosławiem. Jest też ich rosyjski fatalizm. Nic nie ma wspólnego z chrześcijaństwem, ale patrząc na Rosję, jakoś podświadomie łączyłem ten fatalizm właśnie z prawosławiem. — Tobiański się ożywił. — A kiedy przyjechałem do Grecji i dotknąłem miejsc stanowiących kolebkę wczesnego chrześcijaństwa, zobaczyłem prawosławie jako nośnik najprawdziwszej tradycji. Poza tym tu w Grecji bardzo czczony jest św. Michał Archanioł, znajdziesz jego ikony w każdej cerkwi. A to mój patron z chrztu. W kościele, gdzie byłem ochrzczony, na głównym ołtarzu był jego ogromny obraz, patrzyłem na niego przez całe dzieciństwo, a po przybyciu do Grecji widziałem go w każdej cerkwi. Więc trochę poczułem się tu jak u siebie. Potem zacząłem się zastanawiać, czy rzeczywiście ten podział nie jest do przezwyciężenia… i tak zainteresowałem się relacjami katolicko — prawosławnymi.

Tobiański zamilkł i przez chwilę raczył się winem, unikając wzrokiem Anny. Ona przyglądała mu się uważnie. Była odrobinę rozbawiona, ale skrzętnie to ukrywała.

— I doszedłeś do wniosku, że ten podział jest do przezwyciężenia?

— Taki wniosek wypływa z wiary — odpowiedział znowu z ożywieniem. — Dzisiaj względy kulturowe, historyczne i geopolityczne powodują, że niektórzy dochodzą do wniosku o niemożności zjednoczenia kościoła prawosławnego i katolickiego. Ale do takiego wniosku nie można dojść, czytając ewangelię.

— Zazdroszczę ci wiary. Chciałabym mieć taką prostą wiarę, ale chyba już dla mnie za późno.

— Doskonale wiesz, co ci odpowiem. Nigdy nie jest za późno.

— Cudowny wieczór, mogłabym tu chyba zamieszkać na zawsze. — Anna zręcznie zmieniła temat.

— Podczas każdego pobytu w Grecji mam pokusę, żeby zostać dłużej. Ale wiem, że tęskniłbym wtedy za Polską.

Anna pokręciła energicznie głową.

— Ale za czym właściwie byś tęsknił? Za kapryśną pogodą? Za znerwicowanymi pogonią za forsą i zawistnymi rodakami, czy za ciągłą absurdalną wojną polityczną i podziałami?

— To znajdziesz wszędzie. Tu w Grecji także. Tęskniłbym za polską złotą jesienią i za mroźną zimą. — Tobiański przerwał i przez chwilę się zastanawiał. — Ale najbardziej za tym, co się nazywa genius loci, a co ma każde miejsce na świecie, o ile akurat jest to miejsce, w którym się urodziłaś, a potem spędziłaś dzieciństwo i młodość.

— Ja spędziłam dzieciństwo i młodość w małej dziurze pod Słupskiem. Żadnych możliwości rozwoju, można było stamtąd tylko wyjechać. Pamiętam zapite, czerwone gęby pod sklepem, wrzask bitej przez męża sąsiadki i tłustego proboszcza bełkoczącego niezrozumiale usypiającym tonem kazania, który ożywiał się tylko, kiedy chodził z tacą. To wszystko.

Tobiański mimowolnie uśmiechnął się lekko.

— Moi rodzice nie żyją. Ich grób i siostra, która została w domu, to jedyne powody, dla których czasem tam jeszcze zaglądam — dodała po chwili.

Odwróciła głowę, wpatrując się teraz lekko nieobecnym wzrokiem w spienione morskie fale. Przyjemnie chłodny wiatr, który wiał teraz jeszcze mocniej, powodował, że parasole nad stolikami i reklamowe bannery trzepotały, zagłuszając ich rozmowę jeszcze bardziej. Dlatego Tobiański pomyślał, że mogą rozmawiać swobodnie. Przysunął się do Anny.

— Ja powiedziałem, dlaczego zajmuję się tym, czym się zajmuję. Teraz kolej na ciebie. Dlaczego zdecydowałaś się pracować w tej branży? W sumie bywa to niewdzięczna praca.

— Bywa niewdzięczna. Szczególnie frustrujące bywa to, co dzieje się czasem z owocami naszej pracy. — Anna pokiwała głową. — Zresztą z zasady jest tak, że pisze się raport, opracowanie, ktoś inny podejmuje decyzję, a ty nawet nie wiesz kto i jaką. Tak naprawdę nie wiesz nawet, czy ktoś to w ogóle przeczytał. To gra zespołowa i kiedy jesteś na niższej pozycji, wiesz tylko tyle, ile trzeba, tak jest bezpieczniej dla wszystkich.

— A kwestia infiltracji? Nawet jeżeli całkowita opcja zerowa była niewykonalna, to można było robić ją etapami. Po dwudziestu pięciu latach mielibyśmy służby zupełnie nowe i jednocześnie doświadczone. Nie zrobiono tego. Ktoś do tego nie dopuścił? Jak ty to widzisz? Ty zaczęłaś tę pracę po roku dwutysięcznym i, jak zrozumiałem, nie pochodzisz z resortowej rodziny?

— Nie. Mój ojciec był po prostu murarzem, a mama zajmowała się domem. Dlaczego wybrałam taką pracę? Chciałam się wyrwać z mojego miasteczka bez perspektyw. Najpierw na studia na Uniwersytecie Warszawskim, na Wydziale Psychologii, a potem jeszcze podyplomowe z Bezpieczeństwa Narodowego. Znałam trzy języki. Dostałam propozycję pracy w UOP-ie. Po roku UOP przekształcił się w ABW i AW. Wywiad brzmiał jakoś ciekawiej. Może na początku motywacja do pracy w takiej służbie nie jest zbyt dojrzała i przemyślana, ale potem spotykasz się z konkretnymi zadaniami i połykasz bakcyla albo się wykruszasz… Co do infiltracji: ona zawsze jest możliwa w każdym wywiadzie na całym świecie. Wiadomo, że u nas Rosjanie siedzą cały czas głębiej niż na Zachodzie. Ale też i dlatego, że jesteśmy bliżej. Mamy pecha, że akurat nasz wschodni sąsiad ma silny, liczny i agresywny wywiad. Wschodni brutalizm, który korzenie ma w odległej historii.

— Mój dziadek mawiał, że u Rosjan dzikość mongolska z bizantyjską obłudą sprzęgły się w jedno — wtrącił Michał.

— Dokładnie. Słyszałeś, kiedyś o operacji Trust? MOCR-Trust, kiedy agenci sowieccy podszyli się pod tajną organizację monarchistyczną, nawiązali kontakty z emigracją rosyjską, a w efekcie spenetrowali wiele służb wywiadowczych w Europie, w tym polski. Ale największym majstersztykiem było wywołanie wrażenia, że są potężni i wszechobecni. Polityk czy oficer wywiadu w stosunku do Rosjan może popełnić dwa błędy, za które boleśnie zapłaci: może ich nie doceniać albo może ich przeceniać. Wroga trzeba szanować. Zresztą dzisiaj na ogół się nie zabijamy. Rosjanie są okrutni wobec zdrajców. Jest w tym jakaś logika. „Dopuściliśmy cię do naszych tajemnic, a ty je zdradziłeś”. My też mamy chęć surowego ukarania tych, którzy zdradzają Polskę, prawda? Co innego, kiedy łapiemy oficera obcego wywiadu. On pracuje dla swojego kraju.

— Ale ja cię pytałem o tych, którzy pracowali wcześniej w komunistycznych służbach. Czy pozostawienie ich w grze nie stwarzało większego ryzyka zdrady?

— Rzeczywiście jeszcze do niedawna takich była większość. Kiedy AW się tworzyła, rządziło SLD. Likwidacja UOP była pretekstem do wyrzucenia wielu, którzy przyszli tam po osiemdziesiątym dziewiątym roku i mieli już doświadczenie. Ale nie pasowali ówczesnej opcji politycznej. Przez pierwsze lata pracy niewiele rozumiałam z tego, co się dzieje. Dopiero po kilku latach zorientowałam się, że większość kolegów ma korzenie w służbach komunistycznych albo pochodzi z takich rodzin.

— Czemu cię zatrudnili?

— Byłam kompletnie zielona. Mogli mnie ukształtować tak jak chcieli. Poza tym byłam, a może nawet jestem jeszcze całkiem atrakcyjna. To zawsze jest jeden z motywów. — Uśmiechnęła się tym razem z nutą cynizmu. — Później zaczęło się wszystko zmieniać, choćby dlatego, że ludzie odchodzili z wiekiem i przychodzili młodzi. Ja pracowałam razem z Redlińskim. Imponował mi. Facet ma ogromną wiedzę i analityczny umysł. Jest naprawdę dobry. Może nawet najlepszy. Na dodatek jest patriotą. Jest byłym esbekiem, ale pochodzi z normalnej rodziny i ma dzisiaj poglądy propaństwowe. Może nawet prawie prawicowe. Nie od momentu zwycięstwa prawicy, ale od kiedy go znam. On mi podsunął lektury, poopowiadał trochę. Co do twojego pytania o infiltrację… Po pierwsze, problemem jest nie tylko rosyjska infiltracja i pozwól, że nie będę tego rozwijać. Ale myślę, że potrafimy zidentyfikować takich, którzy budzą nasze ogromne podejrzenia. Sądzę, że jeżeli chodzi o popleczników Rosji, oni teraz odejdą. Między innymi jesteśmy tu właśnie po to.

Na chwilę zapadła cisza. Anna odwróciła lekko głowę w stronę morza. Wpatrywała się w magicznie odbijający się w falującej toni wody księżyc. Tobiański wykorzystał ten moment, przyglądając się partnerce. Już od dawna uroda żadnej kobiety nie robiła na nim takiego wrażenia. Musiał to przyznać po raz enty tego wieczoru. Anna uśmiechnęła się i spojrzała na niego.

— Dlaczego tak mi się przyglądasz?

— Ślicznie dziś wyglądasz — wypalił szczerze, zanim zdążył się ugryźć w język. Pomyślał, że jednak wino bywa zdradzieckie.

Anna pochyliła się w jego stronę, opierając się na łokciach.

— Proszę cię, tylko nie spuszczaj wzroku! Możemy być obserwowani. — Była wyraźnie rozbawiona i tym razem tego nie ukrywała. — Nie możesz sobie pozwolić na nieśmiałość. Jesteś agentem polskiego wywiadu.

Rozdział 5

środa, 25 maja

Tobiański coraz wyraźniej słyszał dudnienie, nie potrafił jednak rozstrzygnąć, skąd ono dochodzi. Nie chciało mu się otworzyć oczu. Wrócili do mieszkania około trzeciej w nocy, zasnął na kanapie w ubraniu. Dudnienie nie ustawało, wreszcie otworzył oczy, zerkając na elektroniczny zegar pod telewizorem. Dochodziła szósta rano.

— Idę — usłyszał głos Anny i po chwili zobaczył ją wychodzącą z sypialni. Była ubrana tak jak wczoraj wieczorem, zapewne też usnęła w ubraniu. Może to efekt wypitego wieczorem wina.

Anna podeszła do drzwi wejściowych.

— Kto tam?

— Policja! Otwierać! — po drugiej stronie drzwi padł po grecku natarczywy rozkaz.

Anna otworzyła drzwi. Natychmiast do mieszkania wpadło kilku policjantów w antyterrorystycznych uniformach. Pierwszy z nich pokazał Annie odznakę policyjną. W tym czasie inny wycelował w nią karabinek szturmowy.

— Kładź się! Na podłogę! — wrzasnął.

Tobiański nie widział, co się stało, ale usłyszał komendę antyterrorysty. Próbował wstać, ale szybszy był policjant. Michał otrzymał kopniaka w twarz i przewrócił się na kanapę. Policjant, który go kopnął, przystawił mu do głowy karabinek. W tym momencie inny przycisnął go kolanem.

— Obróć się na brzuch! Ręce! — wrzeszczał mu do policjant do ucha.

Tobiański posłusznie obrócił się i założył ręce na plecy. Natychmiast poczuł na rękach kajdanki.

— Nogi razem! — Po chwili założyli mu też łańcuch na nogi.

— Wstawaj, kurwa! — Poczuł, że ciągną go do góry. Kiedy stanął na nogach, jeden z policjantów objął go ramieniem wokół szyi i zmusił do pochylenia się.

— Dawaj, kurwa! Dawaj! — zaczęli wypychać go w kierunku drzwi wejściowych.

Łańcuch na nogach bardzo utrudniał mu chód, ale policjanci ciągnęli go za sobą. Kątem oka dostrzegł leżącą na podłodze z założonymi na rękach kajdankami Annę. Przez ułamek sekundy spojrzeli na siebie. Tobiański wyrwany brutalnie ze snu był w emocjonalnym szoku, mimo to dostrzegł w jej oczach determinację i jakiś rodzaj spokoju zawodowca przygotowanego zawsze na wszystko.

Policjanci sprawnie ściągnęli Tobiańskiego na parter. Przy drzwiach wejściowych na zewnątrz budynku stał antyterrorysta, który natychmiast otworzył je szeroko. Wsadzili Michała do czarnej furgonetki. Z powodu kajdanek założonych na rękach, które były wykręcone do tyłu, siedział na fotelu z pochylonym do przodu tułowiem. Antyterroryści usadowili go w środku, uniemożliwiając mu jakikolwiek ruch. Samochód ruszył z piskiem opon. Ruch na ulicy był jeszcze niewielki, furgonetka pędziła bardzo szybko ulicami miasta. Minęło zaledwie kilka minut, kiedy wjechali z piskiem opon na dziedziniec dużego budynku. Po zatrzymaniu samochodu policjanci błyskawicznie wyciągnęli Tobiańskiego ze środka i zaczęli ciągnąć w stronę wejścia do budynku. Tobiański z ulgą zobaczył, że wpychają go do windy. Konwojujący go antyterrorysta wcisnął przycisk trzeciego piętra. Po chwili winda zatrzymała się, przeszli kilkanaście metrów korytarzem i idący przodem policjant otworzył drzwi, wskazując ręką konwojującym go kolegom, żeby wprowadzili Tobiańskiego do środka. Ten sam policjant, który otworzył drzwi, rozkuł teraz Tobiańskiemu kajdanki.

— Daj ręce do przodu. — Został ponownie skuty. — Siadaj!

Usiadł na krześle. Najwyraźniej znajdował się w pokoju przesłuchań. W pomieszczeniu znajdowało się biurko z wygodnym fotelem, a z drugiej strony dwa obite imitacją skóry krzesła. Z prawej strony Tobiański zauważył ogromne lustro. Jak się domyślał, było to lustro weneckie.

— Zostawcie nas samych. — Tobiański kątem oka dostrzegł kogoś wchodzącego do pomieszczenia. Antyterroryści posłusznie opuścili pomieszczenie, a nowo przybyły usiadł naprzeciwko. Miał około trzydziestu pięciu lat, kruczoczarne włosy i ciemną karnację skóry, zapewne wzmocnioną świeżą opalenizną. Ubrany był w markowe jeansy i T-shirt, miał starannie krótko ostrzyżoną fryzurę i wyglądał na typowego greckiego macho. Przyniósł ze sobą elegancką brązową, skórzaną torbę. Postawił ją na biurku, wyciągnął z niej paczkę papierosów i przypalił jednego.

Tobiański ze wszystkich sił opanowywał emocje. Był w szoku, co objawiało się u niego zawsze drżeniem rąk i, co irytowało go najbardziej, drżeniem głosu. Dlatego milczał na razie, czekając na słowa policjanta i koncentrując się na przypomnieniu sobie instrukcji na wypadek zatrzymania, którą czytał dwa dni wcześniej. Tymczasem młody policjant wyciągnął z torby gumowe rękawiczki i nałożył jedną z nich na prawą dłoń. Ponownie włożył rękę do torby i wyjął dość dużą paczkę owiniętą czarną folią. Paczka była na jednej z krawędzi rozcięta i wystawała stamtąd przezroczysta folia.

— To twoje. — Policjant rzucił niespodziewanie paczkę w stronę Tobiańskiego, a on złapał ją odruchowo w złączone kajdankami dłonie. W tym samym momencie zrozumiał, że padł ofiarą bandyckiego tricku, powodującego, że na paczce znalazły się jego własne odciski palców.

— Żądam natychmiastowego kontaktu z polskimi służbami konsularnymi i z adwokatem. W przeciwnym wypadku nie będę odpowiadał na żadne pytania. — Tobiański odłożył paczkę na biurko. Był wściekły i zaczynał rozumieć, co się dzieje.

— Oczywiście! — Mężczyzna wyszczerzył nieco nienaturalnie białe zęby. Usiadł na fotelu, opierając się wygodnie. Przyglądał się Tobiańskiemu. W tym momencie zadzwonił jego telefon.

— OK — odpowiedział na krótkie zdanie wypowiedziane przez kogoś. Zapadła cisza. Po dłuższej chwili otworzyły się gwałtownie drzwi wejściowe.

— Dzięki, Kostas. — Potężny, wysoki mężczyzna w wieku około pięćdziesięciu lat bardziej wtargnął, niż wszedł do pokoju przesłuchań.

— Przejmuję przesłuchanie.

Młodszy policjant bez słowa wyszedł z pomieszczenia.

— Nazywam się Jorgos Limberopulos. — Nowo przybyły usiadł na fotelu naprzeciw Tobiańskiego. — Jestem szefem wydziału antynarkotykowego w tym rewirze.

Michał uznał, że grzeczność byłaby nie na miejscu w sytuacji, w jakiej się znalazł. Milczał.

— W tej paczce znajduje się tak na oko kilogram kokainy, a paczkę znaleźliśmy w pańskim plecaku. Kiepsko to wygląda dla pana! Za przemyt narkotyków w Grecji grozi panu minimum dziesięć lat więzienia.

— Żądam kontaktu z adwokatem. W przeciwnym wypadku nie będę odpowiadał na żadne pytania!

— Panie Michał… Mam nadzieję, że dobrze wypowiadam pana imię. Może pana zdziwię, ale nie sądzę, żeby te narkotyki należały do pana. Myślę, że ktoś je panu podrzucił.

Tobiański spojrzał uważnie na policjanta. Rzeczywiście był zaskoczony. Przed chwilą poprzednik Limberopulosa zachował się, jakby chciał go wrobić. Policjant jakby czytał w jego myślach.

— Przepraszam pana za Kostasa. Młodzi ludzie mają teraz taką manierę. Chciał pójść na skróty, chciał pana przycisnąć. Nie pochwalam tego, to dopiero doświadczenie życiowe rodzi w nas szacunek dla ludzi. Widziałem to, stałem tam po drugiej stronie lustra.

Tobiański pomyślał sobie, że gdyby dobry policjant nic z nim nie wskórał, wówczas zły ma już jego odciski palców na przemycanych narkotykach.

— Wie pan — ciągnął Limberopulos — obserwowaliśmy pana od początku pobytu w Grecji, poza tym zaciągnęliśmy o panu informacje u mnichów z góry Athos. Otrzymał pan bardzo dobrą opinię ze strony świątobliwych ojców. Powiedzieli, że był pan na Athos już kilka razy i że znają pana bardzo dobrze, a nawet się przyjaźnią. Ja to szanuję. W Grecji takie poparcie bardzo dużo znaczy. Ja siedzę w tym zawodzie od trzydziestu lat i wiem, że pan nie może być gangsterem organizującym przemyt, ale też nie jest pan kurierem ryzykującym odsiadkę dziesięciu lat dla dziesięciu tysięcy euro. — Limberopulos kolejny raz na chwilę zawiesił głos. — Ale z drugiej strony narkotyki za kilkadziesiąt tysięcy euro nie znalazły się w pana plecaku przypadkowo. Zakładam roboczo, że ktoś je podrzucił. Pytanie do pana: kto i po co?

— Nie wiem.

— Wie pan. — Limberopulos wstał nerwowo z fotela i na chwilę przerwał. — Kilkadziesiąt tysięcy euro zainwestowane we wrobienie pana mogły należeć wyłącznie do kogoś, kto miał w tym jeszcze większy interes. Znacznie większy interes niż kilkadziesiąt tysięcy euro. Jeżeli pan na to pytanie nie odpowie, pójdzie pan siedzieć na dziesięć lat.

Zapadło milczenie. Limberopulos wyciągnął paczkę papierosów i odpalił jednego. Zaciągnął się głęboko, przyglądając się Tobiańskiemu.

— Wyjaśnię panu sytuację. Najpóźniej jutro będę musiał przekazać pana prokuraturze, a tam od razu będzie przeciek do prasy. Kurier przemycający kokainę na górę Athos… Panie Tobiansky, w Grecji trwa wojna ideologiczna, część prasy i polityków wykorzysta tę sytuację, ucierpią świątobliwi ojcowie z Góry Athos. Pan zna te wszystkie brednie wypisywane o bogactwach Góry Athos i o domniemanych machinacjach giełdowych. Teraz potrzeba tylko jeszcze handlu narkotykami. Rozumie pan?

Tobiański był jeszcze bardziej zdezorientowany niż na początku. Z trudem analizował to, co mówił do niego policjant. Nie był w stanie zrozumieć, do czego zmierza Limberopulos.

— Naprawdę nie wiem, kto mógł mi podrzucić te narkotyki. Może to jakaś pomyłka.

— Omyłkowo to mogli panu podrzucić jedną działkę kokainy za 50 euro, ale nie kokainę za kilkadziesiąt tysięcy. — Limberopulos wstał i zaczął nerwowo chodzić po pokoju. W pewnym momencie otworzył drzwi i zniknął na korytarzu. Wrócił dopiero po dłuższej chwili. Starannie zamknął za sobą drzwi, jakby nie chciał, aby ktoś usłyszał. Usiadł z powrotem na fotelu.

— Panie Tobiansky! Ja jestem starym, doświadczonym psem z wyczulonym węchem. Jestem też szczerym Grekiem i powiem panu wprost. Myślę, że pan pracuje dla polskiego rządu i to jest źródło pana kłopotów. — Limberopulos po raz kolejny efekciarsko zawiesił głos, lekko kiwając głową. — Ja wiem, że pan nie może rozmawiać z pospolitym psem, ale niech pan chociaż mrugnie okiem albo kiwnie palcem, a ja zaraz zadzwonię do naszych chłopaków z kontrwywiadu… Polska i Grecja to sojusznicze kraje, a my mamy u was dług wdzięczności z przeszłości. — Policjant patrzył w jakiś nieistniejący punkt na biurku. — Wie pan, chłopcy z kontrwywiadu mogą wciągnąć te narkotyki w niebyt i stworzyć jakąś legendę dla tych, którzy je panu podrzucili. Ja, pospolity pies, muszę pana oddać prokuraturze, która jest u nas w Grecji upolityczniona do cna. Zedrą z pana i ze świątobliwych mnichów skórę, nie zważając na fakty. Niech mi pan wierzy.

Tobiański był zdruzgotany. Emocje, które nim targały, powodowały, że nie był w stanie logicznie zanalizować sytuacji. Bał się popełnić błąd. Wiedział, że każde jego słowo może być nagrywane i wykorzystane przeciw niemu. Limberopulos był przekonujący, Tobiański nie widział słabego punktu w tym, co mówił. Wiedział jednak, że najpewniejszą strategią w sytuacji niepewności jest okopanie się i powstrzymanie od podejmowania jakiejkolwiek decyzji. Bez podjęcia gry z Grekami najprawdopodobniej groziło mu dziesięć lat więzienia. Mimo wszystko milczał. Potrzebował czasu na przemyślenie i podjęcie decyzji.

— Panie Limberopulos, proszę mi wierzyć, iż jestem zdruzgotany myślą, że święta Góra Athos mogłaby być zaatakowana ohydnymi pomówieniami w związku z tą niebywałą, absurdalną sytuacją, w której się znalazłem. O ile tylko będę mógł, pomogę panu rozwiązać tę sprawę, zresztą w moim własnym interesie, ale niech mi pan wierzy, jedynym celem mojej wizyty na Athos jest zbieranie materiałów do książki, którą chcę napisać. Nie ma żadnej innej intencji mojej podróży na Świętą Górę.

Limberopulos przyglądał się cały czas uważnie Tobiańskiemu. Na jego twarzy pojawił się grymas zniecierpliwienia.

— Jestem dziś cholernie zmęczony, panie Tobiansky. — Po raz wtóry zawiesił głos, co wydawało się jego manierą pomagającą mu w skupieniu uwagi rozmówcy na treści tego, co chce za chwilę przekazać. — Myślę, że pan, delikatnie to nazywając, rozmija się z prawdą, ale daję panu czas do jutra rana. Dwadzieścia cztery godziny na decyzję: współpracujemy czy nie.

Wyciągnął z kieszeni marynarki telefon i zaczął wyszukiwać coś na ekranie. Po chwili wcisnął przycisk i przystawił telefon do ucha.

— Andreas, zabrać zatrzymanego do aresztu — wycedził. Spojrzał na Tobiańskiego — Niech pan sobie to przemyśli. Ma pan dwadzieścia cztery godziny. Potem przekazuję pana prokuraturze. — Wstał i prawie w tym samym momencie był już przy drzwiach. Bez słowa opuścił pokój przesłuchań.

*

Anna siedziała od dłuższego czasu w pokoju przesłuchań zupełnie sama. Przed nią w odległości dwóch metrów w ścianie umieszczone było lustro, które w takich pomieszczeniach może służyć tylko do inwigilacji. Zastanawiała się, co tak naprawdę się dzieje. Nie brała pod uwagę, że to przypadek. Wyglądało zatem na to, że ktoś próbował zatrzymać ich w drodze na Athos, ktoś próbował chronić kreta w polskim wywiadzie, kierując na nią i na Tobiańskiego jakieś kryminalne podejrzenia. Ktoś dowiedział się o ich misji. Czy to koniec? Co będzie dalej? Starała się kontrolować czas, choć zabrano jej telefon i zegarek. Odliczała każdą godzinę, dzieląc ją na piętnastominutowe części. Na szkoleniach dawno temu nauczyła się to robić bez gorączkowego liczenia i zbytniego zaangażowania. Po latach ponawianych od czasu do czasu ćwiczeń robiła to z dokładnością do kilku minut. W sytuacji wpadki kontrola czasu miała znaczenie. Przesłuchujący w zależności od tego, z jakich szerokości geograficznych się wywodzili, mieli różne sposoby przesłuchań. Różne sposoby przesłuchań oznaczają różne metody tortur. Oficer wywiadu nie opowiada wrogom o tajemnicach, które odkrył, za to stronę przeciwną te odkryte tajemnice interesują najbardziej. Każdy ma swoją granicę wytrzymałości, zatem każdego można złamać, jednak nie wszystkie służby stosują wszelkie środki, by to osiągnąć. Za to wszystkie służby na całym świecie znają metody, które przy swojej dużej skuteczności nigdy nie stały się przedmiotem oskarżeń ze strony żadnych obrońców praw człowieka. Jedną z takich metod jest pozbawienie przesłuchiwanego poczucia czasu. Kiedy aresztowany nie ma zegarka ani okna, przez które mógłby dojrzeć porę dnia, bardzo szybko traci poczucie czasu. Traci świadomość, czy jest dzień, czy noc, i jaki jest dzień tygodnia. A to właśnie kontrolowanie czasu daje ludziom poczucie kontrolowania swojego życia. Aresztowany poddany takiej torturze zaczyna zastanawiać się, jaki jest dzień i która to godzina. Kiedy gubi całkowicie poczucie czasu, zaczyna się zsuwać w egzystencjalną przepaść. Anna wiedziała, że już na początku aresztowania trzeba zacząć kontrolować czas. Będzie wiedziała, kiedy pójść spać i kiedy wstać, będzie poprzez plan dnia kontrolować siebie i swoje życie. Nie da się złamać bez względu na to, jak długo będzie poddawana tej próbie. Nikt nie przychodził, żeby ją przesłuchać. Zamknęła oczy. Była niewyspana, w końcu wrócili o trzeciej nad ranem, a o szóstej zatrzymali ich policjanci. Minęło półtorej godziny i pomimo stresu poczuła senność. Najtrudniej jest określić czas snu, chyba że ktoś przez wiele lat obserwuje swój organizm. Znała siebie i wiedziała, na jaki czas przyśnie. Wiedziała, że za wszelką cenę nie może stracić kontroli nad czasem.

*

Redliński otworzył oczy. Słońce świecące przez okno wprost na niego spowodowało, że musiał je z powrotem zamknąć. Odczuwał silny ból głowy, z trudem zaczął przypominać sobie wczorajszy wieczór. Wiedział, że przesadził z ilością wypitego alkoholu. Odwodnienie powodowało teraz ból głowy. Jeszcze raz otworzył oczy, ale tym razem przysłonił je ręką. Pomieszczenie, w którym się znajdował, w niczym nie przypominało luksusowego apartamentu, w którym wczorajszej nocy zasypiał. Zerwał się z posłania i usiadł, rozglądając się dookoła. Był w więziennej celi! Niewielkie, okratowane okno, zawieszone około półtora metra nad ziemią, stalowe łóżko z mocno wytartym materacem i poprzecieranym w wielu miejscach kocem, a po drugiej stronie stalowe drzwi z zasłoniętym od drugiej strony wizjerem nie pozostawiały co do tego wątpliwości. Redliński dojrzał niewielki kran z wodą. Natychmiast napił się z niego, a potem opryskał wodą twarz i włosy. Poczuł, że lekko drży na całym ciele ze zdenerwowania. Wiedział, że za chwilę będzie musiał rozmawiać z kimś, kto przedstawi mu jakieś zarzuty. Ból głowy utrudniał mu w tym momencie trzeźwe przeanalizowanie sytuacji. Znalazł metalowy kubek, który natychmiast napełnił wodą. Wiedział, że musi regularnie uzupełniać płyny, żeby jak najszybciej dojść do siebie. Za co mógł zostać zatrzymany? Co stało się poprzedniego wieczoru? Czy to przypadek, czy zorganizowana akcja? Te pytania znajdą przynajmniej częściową odpowiedź w najbliższych godzinach. Wiedział, że teraz musi cierpliwie czekać, w sumie im dłużej poczeka, tym w lepszej formie będzie. Zastanawiał się, w jakim stopniu ta sytuacja może zaszkodzić misji Tobiańskiego. Najważniejsze: czy to zatrzymanie ma z tą sprawą coś wspólnego. Redliński po wypiciu kubka wody natychmiast napełnił go od nowa, postawił go przy łóżku, a sam położył się na boku, odwracając się twarzą do ściany. Uznał, że nie będzie ułatwiał obserwującym go ewentualnie strażnikom konstatacji, że jest już we właściwej formie do przesłuchania. Dopóki nie poczuje się wystarczająco dobrze, lepiej nie przyśpieszać konfrontacji. Musiał teraz przeanalizować sytuację i w zależności od wariantów jej rozwoju zaplanować, co robić. Po chwili usłyszał jakiś ruch za stalowymi drzwiami, ktoś podszedł blisko, rozległ się dźwięk odsuwanego wizjera.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 19.11
drukowana A5
za 74.9