Listopadowa noc
„Nie toczymy bowiem walki przeciw krwi i ciału, ale przeciw (…) duchowemu złu na wyżynach niebieskich.”
- List św. Pawła do Efezjan
Kraków. Listopad 2024 r.
To była listopadowa noc; deszczowa, bezgwiezdna, nieprzenikniona jak atrament. Światła latarni przeglądały się w czarnym asfalcie jak w lustrze. Krople deszczu lśniły niby srebrna, ruchliwa rtęć rozlana po całej ulicy Floriańskiej, dziwnie pustej, milczącej, cichej, kontrastującej teraz mocno z barwnym, roześmianym tłumem ludzi, który “przepływał” tędy z zachwytem, o każdej porze roku.
To była po prostu listopadowa noc. Noc, kiedy mogła ją uratować tylko… modlitwa…
**
— Spotkajmy się wieczorem, przyjedziesz? — Lorenzo, zanim zapytał, już wiedział, jaka będzie odpowiedź.
— Tak
Jakimi słowami ją kusił, uwodził, zaklinał, że zostawiała poukładany świat, bezpieczny, zaplanowany, dobry, spokojny i wychodziła w ciemną noc. To było jak chodzenie po barykadzie bez żadnej broni. W tamte wieczory przebiegał dłońmi po jej gładkiej skórze, niczym pianista po biało-czarnych klawiszach fortepianu. Czarne nokturny i białe tony — niezapomniana muzyka — błysk w ciemności. Gasła jednak równie szybko jak świeca, której płomień zdmuchiwał lekki powiew nocy.
Powroty są zawsze możliwe — była o tym przekonana. — A jednak coraz trudniejsze…
Czy wiedziała, że tamtej nocy wychodzi z domu po raz ostatni?
Inspektor Kamil Madej
Wolny dzień. Bez obowiązków, wyjazdów, bez planu, wspomnień, myśli. Wchodzę do kuchni, by zaparzyć kawę, jej mocny, aromatyczny zapach wypełnia po brzegi to przytulne miejsce. Siadam przy oknie, słońce wlewa się do środka jak ciepły strumień życiodajnej wody. Patrzę na park Grottgera. Prawie pusty, tylko gdzieś, w oddali, przez ostatnią aleję przechodzi jakaś kobieta i prowadzi za rękę dziecko. Skręcają w prawo, w ulicę Wyspiańskiego, żeby tylko nie wróciły TE myśli, zamykam oczy i przypominam sobie dom babci z obrazem Artura Grottgera — “Pożegnanie powstańca…” wiszącym w sieni i Wyspiańskiego “Śpiący Staś” w salonie”. Przez chwilę widzę wyraźnie chłopca o jasnych jak zboże włosach w czerwonej katanie, który kładzie głowę na stole i zasypia. Cofnąć się do tej bezbrzeżnej, niczym niezmąconej beztroski… A potem jednak wraca to, o czym nie chciałem myśleć wspomnienie Kornelii. Czy to nie dla niej wybrałem to mieszkanie, w domu przy Mazowieckiej, nasz raj na ziemi, z kuchnią zalaną słońcem, z widokiem na park Grottgera, z rzeźbą Matki Boskiej wyrastającej nagle z szarego chodnika, jakby triumfowała nad wszystkim, co zwykłe, szare i brała to w swe ramiona, opiekę, pocieszenie. Kornelia tego jednak nie chciała. Pragnęła niezwykłości, wielkiej zmiany, kogoś innego? Nieważne. Został mi ten spokojny poranek, smak kawy, wolny dzień, obiad w małej, azjatyckiej knajpce Bao Bao33, vis-a-vis, mojego domu, położonym w sercu Krakowa, w bocznej, zacisznej “aorcie”, skąd mogłem pieszo w ciągu kilkunastu minut znaleźć się przy Sukiennicach. Po czternastej wyszedłem z mieszkania, przeszedłem na drugą stronę Mazowieckiej.
Mój współpracownik, żółtodziób — Adam Belka, czekał już na mnie w środku pochłaniając z apetytem, wyjątkowo pikantne kawałki mięsa zanurzone w bambusowych kiełkach. Kiedy mnie zobaczył, uśmiechnął się szeroko, już się cieszył, że będziemy omawiać za chwilę kolejną, beznadziejną według mnie a fascynującą według niego — sprawę. Belka wierzył w swoją misję superpolicjanta, który uchroni cały Kraków przez wszelkim złem.
Kraków. Listopad 2024
Lorenzo Marino
— Spotkajmy się dziś wieczorem. Będę na ciebie czekał, tam, gdzie zawsze…
**
Jej ciało było w moich rękach jak wiolonczela; moje dłonie, moje usta — smyczek, jej jęk — muzyka…
Nie mogłem; nie chciałem pogodzić się z tym, że przestała mnie pożądać, że przestała mnie kochać; zamknęła za sobą drzwi i wróciła do swojego — bezpiecznego — życia. Ode mnie się nie odchodzi. To ja decyduję o wszystkim. Nie wierzyłem jej. Chciała po prostu uciec, sama przed sobą. Zawsze będzie ze mną związana.
**
Nie słyszałem jej głosu w słuchawce.
— Przyjdziesz?
**
Byłem czarodziejem chwili. Potrafiłem przygotować wszystko tak, by jeszcze bardziej ją do siebie przywiązać. Biały, futrzany dywan, cały w płatkach róż, wokół świece, czerwone wino, pomarańcze z goździkami, esencjonalny, mocny zapach… Byłem pewien, że przyjdzie.
Białe światło świec odbijało się w kryształowych kieliszkach, a płatki róż delikatnie opadały na podłogę, tworząc wrażenie magicznej oranżerii. Zatrzymałem się na chwilę, zastanawiając nad tym, jak blisko jestem spełnienia swoich pragnień. Wszystko było dopracowane, każdy szczegół miał swoje miejsce — od miękkiego futra dywanu, przez płatki róż, aż po subtelną nutę pomarańczy w powietrzu. Moje serce biło szybciej, a myśli gubiły się we wspomnieniach chwil, które spędziliśmy razem. Czułem, że to moment, w którym wszystko może się zmienić. Ona złamie się, zgodzi na wszystko, nie będzie już mogła beze mnie żyć… Nie musiałem nawet zamykać oczu, żeby ją widzieć; migdałowe oczy w oprawie czarnych rzęs, włosy do ramion o barwie ciepłego brązu, czerwone, jakby wyrzeźbione w jasnej twarzy usta. I to jej spojrzenie; czułość, oddanie, tego się nie zapomina.
**
Nie usłyszałem jej odpowiedzi w telefonie.
Cisza. Tylko, jakby gdzieś pobrzmiewały kroki na żwirowej alejce.
A potem ktoś rzucił kamieniem w wodę. Głośny plusk. Potem znowu cisza.
Deszcz rozmywał światła latarni. Ludzie obojętnie mijali się na chodniku, znikali w szarości.
Kraków. Styczeń 2025 r. Inspektor Kamil Madej
Mam ochotę znowu się napić. Nie zrobię tego. Nie chcę spadać w przepaść. Nowy rok — moje nowe postanowienie. Nie pić. Żyć. Zwłaszcza teraz, po wyjaśnieniu śmierci Ewy Stryjak-Dębickiej i rozwikłaniu sprawy morderstwa gońca kwiatowego z kwiaciarni przy krakowskich sukiennicach. Jest sobota, godzina 10.00. Za oknem pada śnieg. Dzieci w kolorowych czapkach, idą w kierunku białej górki, ciągnąc za sobą sanki. Kiedy tak na to patrzę, czuję, że straciłem to, co najważniejsze, a właściwie — nie straciłem, tylko nigdy tego nie zaznałem, szansa przeminęła, przeszła bokiem, przesunęła się niezauważona jak cień po murach kamienicy. Nie wszyscy doświadczają tego samego. Wybór. On determinuje całe nasze życie. Ja wybrałem pracę, ona jest moją misją, tropię winnych, prowadzę ich na ławę oskarżonych, dostają karę za popełnione zbrodnie. Czasem uda się kogoś przy tej robocie uratować. Tamtej kobiety… Ewy się nie udało… Zbyt późno trafiłem na jej historię…
Kraków. Listopad 2024 r. Ewa Stryjak-Dębicka
Wisła migotała w świetle latarni jak długa, szeroka, srebrna wstążka. Tafla wody była tak bardzo gładka. Chciałam zanurzyć się w tej ciszy, dać się pochłonąć przez płynący spokój…
Wszystko przygotowałam kilka dni wcześniej; plecak wypełniony ozdobnymi cegłami, które ściągnęłam z wystawy w naszej kwiaciarni. Ukryłam go w pobliżu mostu. Miał na mnie czekać. Jeszcze miałam nadzieję, że z niego nie skorzystam. Zakończyłam przecież znajomość z Lorenzo. Moje małżeństwo zostało uratowane. Rozkwitło na nowo. Dlaczego właśnie teraz musiało się coś takiego stać? Gustaw to przecież całe moje życie; po co opuściłam bezpieczny port, żeby rozbić się o skaliste brzegi obcego — nie mojego brzegu? Za mało wrażeń? Za dużo samotności? Uczucie, któremu pozwoliłam zakwitnąć jak dzikim, ciernistym różom w wypielęgnowanym ogrodzie? Nie ma odpowiedzi. Człowiek będzie zawsze szukał usprawiedliwienia dla swojej niegodziwości. Karą za grzech jest piekło. Nie to, które może nas czekać po śmierci. Niepokój, smutek — już tu i teraz — w myślach, w duszy… Jestem taka zmęczona. Tak bardzo zmęczona. W dole płynie Wisła. Cała w srebrnych, migotliwych, falujących wstążkach. Płynący spokój. Tylko jeden krok i będzie po wszystkim…
Wszystko się kiedyś kończy. Cierpienie też.
**
Gustawa poznałam, kiedy miałam osiemnaście lat. Pamiętam nasze pierwsze randki. Spotkaliśmy się wieczorem w Kazimierzu, w niepowtarzalnej dzielnicy artystów, muzyków i twórców. To miejsce tętniące życiem, gdzie można znaleźć niezliczone kawiarnie, galerie sztuki, sklepy z rękodziełem i klimatyczne knajpki. W ciągu dnia dzielnica jest pełna spacerujących ludzi, a wieczorem zamienia się w centrum rozrywki, szczególnie w okolicach Placu Nowego i ul. Szerokiej. Dźwięki muzyki, zarówno tradycyjnej, jak i nowoczesnej, unoszą się w powietrzu, tworząc niepowtarzalny klimat. Nocą Kazimierz ożywał, tętnił życiem, intymnymi spotkaniami, światłem neonów, zapachem potraw, pomarańczy, goździków i czerwonego wina. Stare kamienice na Kazimierzu były niezwykłe, wystarczyło przekroczyć ich próg, przejść w głąb klatki schodowej, by znaleźć się nagle w zupełnie innym miejscu, niewidocznym z zewnątrz, od strony ulicy. Drugie wyjście prowadziło na kwadratowy dziedziniec, porośnięty wysokimi drzewami.
Gustaw czekał na mnie z różą w dłoni. Włóczyliśmy się po krętych uliczkach, by w końcu skryć się i ogrzać w jednej z niewielkich kawiarni, sącząc grzane wino lub likier kawowy. Cały Kazimierz był wtedy nasz. Wieczór czynił to miejsce jeszcze bardziej tajemniczym i nieprzeniknionym niż za dnia. Czuło się tutaj minioną historię. W niektórych miejscach na parterze kamienic widniały szyldy starych, przedwojennych, żydowskich sklepów, jakby czas się tutaj zatrzymał. Atmosfera przeszłości była tutaj wszechobecna jak wiatr i naturalna, a przy tym nieunikniona jak oddech. Obydwoje kochaliśmy spacery wzdłuż Wisły i Planty — najpiękniejszy park, okalający Stare Miasto, ilekroć tutaj wchodziłam, czułam spokój, to było trochę tak, jakby człowiek z samego serca miasta, zgiełku, tłumu turystów, gwaru, zgiełku, wchodził nagle w zielony spokój. Te miejsca były nasze — moje i Gustawa. Gustaw był pierwszy i jedyny. Aż zjawił się Lorenzo. Dlaczego, dlaczego musiałam zdradzić nasze życie? Nie cofnę czasu, mogę tylko zamknąć ten rozdział…
**
Gustaw i jego obecność. Był jak skała, na której można być, budować, trwać, tworzyć. Lorenzo był niczym powiew wiatru, wichrzył włosy, zadziwiał, zaskakiwał, ciągle gdzieś tam był, chociaż daleko, niestabilnie i niebezpiecznie. Lorenzo nigdy mnie nie kochał. Byłam dla niego kolejnym podbojem. W dodatku wszystko się pokomplikowało i to teraz, kiedy udało mi się wyjść na prostą…
Śmierć była najłatwiejszym, jedynym rozwiązaniem. Jedynym? Właściwym? Szaleństwo. Destrukcja. Diabelski śmiech. Tak to działa — oddajesz diabłu wszystko, co masz najcenniejszego, a w zamian on daje ci niepokój, smutek, przygnębienie. Spadasz w przepaść, nie chcesz już żyć.
**
W końcu trafiłam do kościoła, jedynego schronienia przed brudem tego świata i tu znalazłam ukojenie. Usłyszałam od kapłana słowa, które zakorzeniły się w mojej duszy.
“Po co ci ta znajomość? On zniszczy ciebie i całą twoją rodzinę. Grzech zawsze pociąga za sobą cierpienie. Zakończ to. Nie potrafisz? Pozwoliłaś by wkradło się tutaj uczucie i teraz masz kłopot. Zrobiło się to skomplikowane? Od Boga są sprawy proste i jasne, skomplikowane od złego pochodzą Wróć na prostą drogę.” Wróciłam. Znowu dbałam o Gustawa, jak nigdy przedtem. Spędzaliśmy każdą, wolną chwilę razem, wspólna kawa, spacer, czułość, plany odwiedzin córki w Paryżu — to były nasze bezcenne rytuały.
Ale wtedy pojawiła się ta wiadomość… Przekreśliła wszystko. Nieoczekiwany zakręt na prostej drodze. Nie widziałam innego wyjścia…
Lorenzo Marino
Kraków to moje miasto, historia, moja miłość i strata, tajemnica i nostalgia. Oranżeria Lorenza — mój wszechświat, moje miejsce na ziemi.
Po zamknięciu restauracji szedłem zawsze na Rynek Główny, gdzie można poczuć, jak historia ożywa wśród wąskich uliczek i kamienic pełnych opowieści. Sukiennice, majestatycznie stojące w centrum placu, zdobią krajobraz, a ich arkady zapraszają do spacerów i podziwiania rzemiosła. W pobliżu, Wieża Ratuszowa spogląda na miasto z wysokości, jak strażnik dawnych czasów, przypominając o dawnych dziejach, które wciąż żyją w murach tego miejsca. Z Rynku rozchodzą się wąskie uliczki — Floriańska, Grodzka, Kanonicza — każda z nich kryje swoje tajemnice. Przy Floriańskiej właśnie powołałem do życia najlepszą restaurację w Krakowie — Oranżeria Lorenzo. Ulica jest pełna urokliwych kamienic o różnorodnej architekturze, od gotyckich po barokowe i klasycystyczne. Na parterach znajdują się sklepy, galerie, kawiarnie i restauracje, gdzie turystów i mieszkańców Krakowa zapraszają zapachy świeżych wypieków, grzanego wina, kawy i czekolady. Kolorowe witryny sklepowe i stragany z pamiątkami przyciągają wzrok, a spacerując, można poczuć puls miasta. Floriańska to ulica pełna życia, to tutaj odbywają się najfajniejsze wydarzenia kulturalne i artystyczne. W jej pobliżu znajdują się najważniejsze punkty miasta, takie jak Barbakan, który kiedyś strzegł wjazdu do Krakowa, czy Kościół Świętego Floriana, który nadaje tej okolicy sakralnego charakteru. Ulica kończy się przy Rynku Głównym, a jej przejście stanowi most pomiędzy tętniącym życiem centrum a spokojniejszymi zakątkami Starego Miasta. Stare kamienice, z ich różnobarwnymi fasadami i ozdobnymi detalami, jakby przyciągają wzrok i zapraszają do odkrywania tego niezwykłego świata. W każdej z nich tętni życie, a na ich parapetach kwitną kwiaty, które wiosną i latem nadają miejskiemu pejzażowi jeszcze więcej uroku. Spacerując po Starym Mieście, można poczuć się, jakby czas stanął w miejscu. W powietrzu unosi się zapach świeżo parzonej kawy z kawiarni, a tu i ówdzie słychać dźwięki ulicznych muzyków, których melodie niosą się wśród kamiennych ulic. Kiedy patrzysz w górę, widzisz wieże kościołów — Mariacki z jego niezwykłym, strzelistym szczytem oraz dominujący Wawel, który wznosi się na wzgórzu, czuwając nad miastem. W tym miejscu historia spotyka się z nowoczesnością, a każdy zakątek, każda kamienica opowiada swoją historię. Stare Miasto w Krakowie to nie tylko zabytki, ale przede wszystkim duch przeszłości, który wciąż tętni w tym niezwykłym miejscu oraz przede wszystkim historia mojej miłości i jej straty… Kochałem Ewę na swój sposób. Owszem była kolejnym podbojem. Zawsze wybierałem na kochanki mężatki. Bawiło mnie i dawało satysfakcję z jaką łatwością potrafię przywiązać do siebie kobietę, która przysięgała wierność tylko temu jedynemu. Nie chciałem by się dla mnie rozwodziły, chociaż były do tego zdolne. Chciałem stać między nimi a ich mężami. A potem je zostawiałem. Po mnie kobiety musiały się leczyć. To nie moja wina. Były głupie, dokonały złych wyborów, nikt ich do niczego nie zmuszał. Ewa. Tutaj czuję lekkie ukłucie w sercu. Nostalgię…
**
Kraków to dla mnie miasto, które otula serce swoim urokiem, miejsce potajemnych, romantycznych spotkań w listopadowe wieczory. W ukrytym pokoju za oranżerią w mojej restauracji czekałem na Ewę. Na szklanym stoliku stały dwa grzane wina z pomarańczami nadziewanymi goździkami, róże w porcelanowym wazonie i patera pełna fioletowych winogron. Pamiętam dokładnie jak moja Ewa wyglądała, kiedy pierwszy raz do mnie przyszła. Miała rozpuszczone włosy, przestraszone spojrzenie, rozchylone, czerwone usta. Ubrana była w biały sweter z delikatnej dzianiny i czarną spódniczkę w niebieskie kwiaty. Rozbierałem ją jak drogocenny prezent, na który czekałem zbyt długo. Jej nagie ciało w moich rękach było jak wrażliwe struny wiolonczeli…
Tyle jeszcze przed nami było wtedy tych spotkań wieczorem…
Wieczorem, gdy słońce powoli chowa się za horyzont, stare kamienice na Rynku Głównym zaczynają lśnić w złocistym blasku latarni, tworząc mistyczną atmosferę przejścia do innego świata. Wąskie, brukowane uliczki prowadzą w głąb miasta, gdzie każdy zakątek skrywa historię, a każde drzwi mają swoją tajemnicę. Dźwięk dzwonów z Wieży Mariackiej roznosi się nad miastem, łącząc przeszłość z teraźniejszością w harmonię, która przyciąga wszystkich do serca Krakowa. Wzdłuż Wisły widać delikatne odbicia miejskich świateł, a smukła sylwetka Wawelu majestatycznie góruje nad miastem, jak strażnik dawnych dziejów. Mosty, które łączą brzegi rzeki, jakby zapraszały do spacerów pod gwiazdami, w powietrzu czuć zapach świeżo parzonej kawy i czekolady z pobliskich kawiarni. Kiedy wieczór zapada, a miasto tonie w mroku, Kraków nabiera romantyzmu, jakby sam zapraszał do odkrywania swoich sekretów. Podcienia Sukiennic są doskonałym miejscem na krótką rozmowę, podczas której można zapomnieć o czasie, nasycić się zapachem róż z pobliskiej kwiaciarni, a przytulne kawiarnie wzdłuż ulicy Floriańskiej, oferują chwilę wytchnienia w wyborowym towarzystwie pięknej kobiety. Z każdej strony miasta bije piękno, które nie zna pośpiechu — wszystko jest tu jak z obrazka, jakby zatrzymane w czasie, gdzie miłość i historia współistnieją w niezachwianej harmonii. Nie. Nieprawda. To tylko moje pragnienie. Historia, do której się przyczyniłem, to przecież historia — zachwianej — harmonii…
Listopad 2024 roku. Inspektor Kamil Madej
Mój telefon dzwonił jak potępiona dusza pozostawiona samotnie na górskim szlaku, bez sprzętu i ciepłej kurtki. Była dopiero 22.30, a ja już spałem głęboko, trudno było mnie wyrwać ze zdrowego, zasłużonego snu po całym tygodniu pracy. Zresztą listopadowa noc to najlepsza pora na sen. W końcu jednak temu, kto tak tarabanił, udało się wyrwać mnie ze snu. Spojrzałem półprzytomny na wyświetlacz: „POLICJA. ODBIERZ!” Momentalnie pozbyłem się z powiek resztek snu i przesunąłem w górę zieloną słuchawkę. W końcu od dwóch lat byłem całkowicie trzeźwy, nie piłem, nie ćpałem, zapomniałem o Kornelii, jak się zapomina o śnie, który był kompletnie nierealny i oddałem się pracy. Wziąłem się w garść. Taki prezent zrobiłem sam sobie na czterdzieste urodziny. Kornelia… ech, człowiek się starał, dawał z siebie wszystko, kochał jak wariat, a ona mnie zdradziła z kumplem, bo się czuła samotna… Żadnych więcej bab w życiu. Poślubiłem pracę. Byłem w niej dobry. Chciałem być dobry, dlatego zerwałem się z łóżka i szybko odebrałem telefon:
— Inspektor Kamil Madej… — nerwowy głos dyżurnego, przerwał mi wygłoszenie mojej służbowej formułki, usłyszałem adres, pod który miałem natychmiast jechać.
Myślałem, że jadę do morderstwa. Na miejscu był już lekarz z pogotowia ratunkowego, technicy z wydziału kryminalnego, prokurator i mój nieszczęsny partner — młodszy aspirant Adam Belka. Nerwowo rozglądałem się dookoła, czy nigdzie nie zobaczę matki Adasia, z którą mimo dorosłego wieku 25 lat, nadal mieszkał. Oczekiwałem, że zaraz ją zobaczę z szalikiem i kanapkami dla Adasia. Ile to razy pukała nam w szybę samochodu, bo synek zapomniał drugiego śniadania i czapki. Nie chciała dać mu odejść, nie chciała dać mu dorosnąć. Tak już mają te samotne matki… Tym razem nie było jej, może dzięki późnej porze.
— Prawdopodobnie samobójstwo. Patolog wykluczy lub potwierdzi udział osób trzecich — usłyszałem obojętny werdykt prokuratora z rejonówki.
Spojrzałem na kobietę. W ciemności, w świetle latarni, dostrzegłem jej tylko, szczupłą, jasną twarz.
— Według świadków zostawiła torebkę na brzegu i bukiet róż. Potem skoczyła. Wokół pasa miała zawiązany plecak z cegłami. Od razu poszła na dno. W torebce był dowód osobisty. Jeśli należy do niej, to nazywa się Ewa Stryjak-Dębicka, lat 43… — relacjonował Adaś, a ja marzyłem tylko o tym, żeby się zamknął. Nawet jego głos mnie drażnił. Był dziecinny do bólu. Jednak, no cóż, musiałem z nim pracować. To nie był miły wieczór. Padał lodowaty deszcz. Rozmywał światła latarni. A tuż obok nas, leżała martwa kobieta, która godzinę wcześniej rzuciła się w nurt Wisły.
Przeniosłem wzrok z kobiety na most Dębnicki, wznoszący się dumnie w oddali, cały w światłach. Ech, mój ulubiony most na Wiśle, łączył Stare Miasto i Zwierzyniec z Dębnikami. Za dnia rozpościera się z niego wspaniały widok na Zakole Wisły i Wzgórze Wawelskie. Na północnym brzegu przy moście znajduje się moje ulubione miejsce — przystanek tramwaju wodnego, kiedyś umawiałem się tam z Kornelią. Takie piękne miejsce, ale nie w tej chwili…
Spojrzałem na zegarek. Było kilka minut po północy.
— Dobra, niech zabierają ciało do kostnicy, technicy zbiorą ślady, a my — zwróciłem się do bladego ja płótno Adasia — spotykamy się jutro na komendzie.
**
Potwierdzono tożsamość topielca. To Ewa Stryjak-Dębicka. Patolog wykluczył udział osób trzecich. Przyczyną śmierci było dostanie się wody do płuc. Na ciele nie stwierdzono żadnych obrażeń. Samobójstwo. Sprawa zamknięta. Nie sądziłem, że historia tej kobiety wróci do mnie jednak tak szybko, przy okazji morderstwa młodego mężczyzny, niejakiego Lucjana Drefta. Dreft został śmiertelnie postrzelony w skroń, wiatrówką o sile 17 dżuli z gwintowaną lufą, śrutem „diabolo”, podczas snu. Sprawca oddał kilkanaście strzałów. Śrut przebił czaszkę i uszkodził mózg doprowadzając do krwotoku wewnętrznego, co było bezpośrednią przyczyną zgonu. Narzędzia zbrodni na miejscu nie odnaleziono. Lucjan Dreft zmarł we własnym łóżku. Wyglądało to jak egzekucja. We krwi ofiary wykryto pół promila alkoholu i środki nasenne o takim stężeniu, który nie zagrażał życiu. Sandra Sawczak zeznała, że to były jej tabletki nasenne przepisane przez lekarza rodzinnego, a jej chłopak czasem z nich korzystał, kiedy chciał szybko zasnąć, by wcześnie rano wstać do pracy. Lekarz Sandry Sawczak potwierdził wystawienie recepty na lekkie środki ułatwiające zasypianie, które przyjęte nawet w zwiększonej ilości, nie zagrażały życiu. Okno na parterze w sypialni, w której znaleziono ofiarę, było uchylone. Sprawca prawdopodobnie tędy dostał się do środka. Nie było żadnych śladów walki. Jego dziewczyny, z którą mieszkał — Sandry Sawczak, nie było wówczas w domu, pracowała w tym czasie jako barmanka w nocnym klubie. Zabezpieczono telefon denata. Billingi ujawniły, że głównie kontaktował się z Gustawem Dębickim właścicielem kwiaciarni, u którego pracował, a tydzień przed jak i w dzień przed śmiercią z niejakim Lorenzo Marino, klientem kwiaciarni. Kilka dni przed śmiercią kilkanaście połączeń otrzymał od Lilki Kamińskiej, która została zatrudniona w kwiaciarni po śmierci Ewy Stryjak-Dębickiej. Natomiast trzy tygodnie wcześniej, kilkadziesiąt połączeń wykonał do samej Ewy Stryjak-Dębickiej, żony Gustawa Dębickiego, w tym wysłał jej film, którego technicy nie potrafili otworzyć i kilka tekstowych wiadomości o treści: „Skrytka pocztowa nr 23.”
Czekała na mnie seria przesłuchań, a ta sierota Adaś do niczego nie był przydatny…
Młodszy Aspirant Adam Belka
Jak ja nie znoszę pracować z tym wywyższającym się gnojem, który zjadł wszystkie rozumy. Wielki Kamilek, ech… Jeszcze się czepia o moją matkę. I jeszcze się uparł na wałkowanie tej sprawy z Dreftem. Wiadomo, że samobójstwo tamtej kobiety nie ma nic wspólnego ze śmiercią Lucjana Drefta. Każdy głupek by to widział. Ale ten cały Kamil jest zwolennikiem spiskowych teorii, ma paranoję. Każe wszystkich, których znalazł w telefonie Drefta wzywać i przesłuchiwać. Kiedy to wszystko zrobić, a matka każe mi być najpóźniej o 22.00 w łóżku i czeka na mnie z bułką z miodem i gorącym kakao. Chciałbym mieć dziewczynę, ale jestem chorobliwie wręcz nieśmiały, nie umiem nikogo poderwać. Poza tym, czy mama zaakceptowałaby mój wybór? Mam czasem wszystkiego dosyć! Jutro od rana będę musiał znosić Kamila i jego docinki o mojej matce. Kogo chce na początku przesłuchać. Coś wspominał o jakimś Włochu Lorenzo Marino. Strata czasu. Facet nie ma nic wspólnego z tą sprawa. No, ale Kamil jak zwykle, wie lepiej. On wie najlepiej!
Trzy tygodnie wcześniej, październik 2024 roku
Lorenzo Marino
Wychowałem się na południu Włoch w rodzinie uwikłanej w mafijne układy. Matka marzyła o tym, by wyrwać mnie z macek ośmiornicy i wysłała do krewnych do Polski, do Krakowa. Miałem wtedy dwanaście lat. Tutaj skończyłem szkołę i zaraz po maturze przejąłem od wiekowego już wujka prowadzenie jednej z najbardziej modnej w Krakowie restauracji Oranżeria Lorenzo. Wtedy załączam kupować też róże. Tak poznałem Ewę. Prowadziła razem z mężem kwiaciarnię przy sukiennicach. Miałem w życiu wiele kobiet, ale żadna mnie do końca nie pociągała. Pożądały moich pieniędzy i mojego wyglądu; miałem czarne włosy do ramion, śniadą cerę, ciemne oczy, wysokie kości policzkowe, a moje wyrzeźbione na siłowni ciało nabrało kształtu litery Y, do tego byłem znanym, cenionym właścicielem najmodniejszej restauracji w Krakowie, znawcą literatury i poezji Goethego. Ech, te wszystkie kobiety, przyniosły mi tylko rozczarowanie. Widziałem niestety zbyt jaskrawo ich wady, chciwość, interesowność, próżność. Czy tylko takie kobiety przyciągałem jako bogaty restaurator? Kolorowe opakowania, puste w środku, niewiele warte pudełka, jeszcze oczekujące, by ktoś inny je w środku wypełnił — pieniędzmi, uwagą, komplementami, wycieczkami zagranicznymi, kolacjami i tylko diabeł wie, czym jeszcze. Ewa była naprawdę inna. Ona nie chciała ode mnie niczego. Jej bezinteresowność była niezwykła. I jeszcze te oczy, i jeszcze to ciało, zapach, głos… Dla mnie zniewalająco kusząca. Wiedziałem, że będzie moja. I była. Jak ona mogła to zrobić? Odejść w taki sposób? Dlaczego? Czy naprawdę była aż tak słaba? Tak… delikatna jak kwiat.
Ewa. Moja Ewa. Była jak róża. Kilka dni temu wysłałem jej bukiet fioletowych róż, a potem napisałem wiadomość — spotkajmy się wieczorem, zawsze była, na wyciągnięcie ręki, stale obecna i bezgranicznie czuła, ale tym razem nie przyszła. Nie ma jej. Koniec.
I tak zostanie ze mną na zawsze — w moich snach.
Ewa Stryjak-Dębicka
Wszystko się dobrze układa. Mój mąż Gustaw jest kochający i opiekuńczy. Nasza 20 letnia córka studiuje w Paryżu. Od lat prowadzimy razem kwiaciarnię. Chciałam, żebyśmy zwolnili, spędzali więcej czasu razem, pomyślałam, że moglibyśmy postarać się o jeszcze jedno dziecko, ale Gustawa owładnęła myśl o utworzeniu filii naszej kwiaciarni w Wieliczce i w kilku mniejszych miejscowościach pod Krakowem. Nie chciał słyszeć o małym dziecku. Przecież wychowaliśmy już córkę. Teraz możemy odcinać kupony od szczęśliwego, udanego życia, cieszyć się odpoczynkiem i pracą. Praca — kwiaciarnia. No, właśnie. Poświęcił się temu, oddał; pasjonat czy pracoholik? Ja też kocham róże… ich zapach… Ale róże mają też swoje ciernie, jak życie… Prawda jest taka, że jestem potwornie zmęczona, nic mnie nie cieszy, nie chcę już dłużej żyć… Najpodlejsze tajemnice, zabiera się do grobu. Dlaczego musiałam poznać Lorenzo? Dlaczego? Czy to miała być próba charakteru, której nie przeszłam? Kamienica pod Jeleniem, numer 36, to tutaj w XVIII wieku mieścił się zajazd prowadzony przez Mariannę Lebonową, w którym zatrzymał się Johann Wolfgang Goethe i właśnie w to miejsce przyprowadził mnie Lorenzo, by specjalnie tutaj, wręczyć mi tomik poezji Goethego. Znajdowały się w nim moje ukochane utwory — “Król Olszyn” i “Pieśń wędrowca w nocy.” W środku, oprawionej w skórę i złote litery, książeczki włożona była zakładka — zasuszona, fioletowa róża. Co oznaczała? Fioletowa róża oznacza miłość od pierwszego wejrzenia; oczarowanie. Innym razem Lorenzo zaprowadził mnie do kamienicy na Rynku Starego Miasta z niezwykłymi polichromiami Zofii Stryjeńskiej i wręczył mi tutaj jej biografię. Ta utalentowana malarka, by studiować malarstwo w Monachium, gdzie nie przyjmowano kobiet, w 1911 roku, przebrana za mężczyznę, z podrobionymi dokumentami, została przyjęta na uczelnię. Doskonaliła tam swoje umiejętności malarskie przez blisko rok, po tym czasie, zdemaskowana przez kolegów, opuściła monachijską akademię i wróciła do Krakowa.
— Twoje panieńskie nazwisko, brzmi podobnie, poznaj jej życie — powiedział Lorenzo, podając mi biografię Zofii Stryjeńskiej.
Lorenzo wprowadzał mnie w niegasnący świat literatury i ponadczasowych historii. Gdyby tak czysta mogła pozostać nasza przyjaźń…
Chcę się uwolnić. Chcę, żeby to był koniec.
Wyszłam z kwiaciarni i ruszyłam w kierunku Wawelu. Zapadał zmierzch, światła latarni przeglądały się w moknących chodnikach. Jestem taka zmęczona. Żaden sen nie przynosił mi ostatnio upragnionego odpoczynku. Po drodze minęłam kościół pod wezwaniem świętego Piotra i Pawła. Ich posągi wznosiły się na cokołach i patrzyły na mnie, jakby za chwilę, któryś z nich miał przemówić do mnie: „wejdź do środka, na co czekasz?” Przyspieszyłam kroku, minęłam kościół, mówiłam sobie — to tylko budynek, to tylko zabytek, jak mógłby mi pomóc? A potem nagle zatrzymałam się, cofnęłam i weszłam do środka. Moje kroki na kamiennej posadzce zdawały się za głośne, odbijały się echem od ścian pustej świątyni. Pustej? Nie, w jednym z konfesjonałów świeciło się światło. Podeszłam bliżej, z głucho i zbyt mocno uderzającym sercem, które przypominało umierającego ptaka w zbyt ciasnej klatce. Czułam, jakby coś mnie prowadziło — jakaś niewidzialna siła, delikatna, a jednocześnie nieodparta. Zatrzymałam się kilka kroków od konfesjonału, nie wiedząc, co dalej. Serce waliło mi w piersi, a oddech stał się płytki i nieregularny. Co ja tutaj robię? Przecież to nie ma sensu, mówiłam sobie w myślach, ale jednocześnie coś wewnątrz mnie wołało: zrób to, po prostu spróbuj.
Przez chwilę stałam, jakby zamrożona, patrząc na migotliwe światło i sylwetkę księdza za kratkami. Był pochylony, jakby w zadumie, może w modlitwie. Zebrałam się na odwagę i podeszłam bliżej. Drzwi konfesjonału zaskrzypiały, kiedy je otworzyłam, a ja na moment zamarłam, wstrzymując oddech.
— Szczęść Boże — powiedział cichym, spokojnym głosem mężczyzna za kratką.
Nie odpowiedziałam od razu. Zacisnęłam dłonie na kolanach, czując, jak moje paznokcie wbijają się w skórę. W głowie kłębiły mi się myśli, ale żadne słowa nie chciały przejść przez gardło. W końcu wykrztusiłam:
— Nie wiem, dlaczego tu przyszłam.
Ksiądz milczał przez chwilę, jakby czekał na dalsze słowa. Jego cierpliwość była niemal namacalna, otulała mnie jak ciepły koc w zimowy wieczór.
— Czasem nie musimy wiedzieć — odpowiedział w końcu. — Wystarczy, że serce nas prowadzi.
Te słowa mnie zaskoczyły. Spodziewałam się kazania, może pouczenia, a otrzymałam coś zupełnie innego — prostotę i zrozumienie. Nagle poczułam, jak napięcie opuszcza moje ciało, jakby ciężar, który nosiłam od dawna, zaczynał się rozpraszać.
— Ostatni raz u spowiedzi byłam wiele lat temu…
Dalsze słowa popłynęły same, a potem usłyszałam:
„Grzech zawsze pociąga za sobą cierpienie. Dlatego jesteś w takim złym stanie. Ale teraz wróciłaś na dobrą drogę. Podnieś się. Zaczynasz od nowa.