E-book
Bezpłatnie
Spoglądajac w otchłań

Bezpłatny fragment - Spoglądajac w otchłań


Objętość:
45 str.
ISBN:
978-83-8324-095-4

Pobierz bezpłatnie

Pokój, w którym siedzieli, oświetlał ogień, skaczący rześko po szczapach wysuszonego drewna. Dwa spokojne cienie przechadzały się co rusz to z jednego kąta do drugiego, odbijając się od pozłacanych ram, ręcznie malowanych obrazów sprowadzanych z Wenecji. Wiekowy zegar ustawiony pod równoległą do kominka ścianą, wydawał z siebie miarowe tykanie.

— Nie wiem, Angusie. — Mężczyzna siedzący na jednym z dwóch głębokich foteli w odcieniu ciemnej, soczystej czerwieni, uniósł w dłoni odzianej w białą rękawiczkę, porcelanową filiżankę. Upił nieznaczną ilość czarnej herbaty i odłożył naczynie na stół. — Czy to, aby na pewno dobry pomysł? Przecież wiesz, że już od dawna nie wtrącam się w sprawy zakonu.

Rozmówca, nazwany Angusem, pokręcił głową z dezaprobatą. Odziany w długi czarny płaszcz ze skóry, zapięty aż po samą szyję, siedział na drugim fotelu w lekkim rozkroku. Jego dłonie, jak i dłonie gospodarza, ukrywały się pod warstwą białych, lecz znoszonych rękawiczek. Na nosie spoczywały okulary w grubych, brązowych oprawkach sprawiające, że zakonnik bardziej przypominał bibliotekarza niźli kapłana.

— To sprawa życia i śmierci, mój drogi przyjacielu. Cała procedura nie potrwa długo, maksymalnie do trzech, czterech tygodni. Po tym czasie ktoś po nią przyjedzie i problem zniknie. Będziesz dalej rozkoszował się samotnością i spokojem.

Gospodarz uniósł rude brwi w geście zaskoczenia. Zmarszczył czoło i ponownie pochwycił filiżankę. Odchrząknął.

— Nie mam innego wyboru, prawda? — Zapytał ponuro.

Angus uśmiechnął się nonszalancko.

— W zasadzie, to nie. — Odpowiedział i oparł łokieć o bok fotela, podtrzymując dłonią głowę. — Przybyłem tu raczej cię uprzedzić, niż prosić o pozwolenie. To odgórny rozkaz.

— Rozumiem. Wszak nie sądziłem, że jeszcze w jakiś sposób przydam się zakonowi. Wiesz, przyjacielu, od tamtego nieszczęśliwego wypadku.

— Mieszkasz na odludziu, Vitalijusie. — Angus dosypał do swojej filiżanki dwie łyżeczki cukru i miarowo zamieszał. Następnie odłożył łyżeczkę na spodek i upił herbaty. — Potrzebne jest nam miejsce takie, jak to. Z dala od ludzi, z dala od ludzkich osad. Miejsce, skąd nie ma ucieczki bez ryzyka.

Na potwierdzenie słów zakonnika, z lasu, który zaczynał się kilkanaście metrów od posiadłości Vitalijusa, rozbrzmiało donośne, przeraźliwe wycie wilków. A chwilę późnej przerodziło się w piskliwe skomlenie i zawodzenie. Najwyraźniej zwierz dopadł swą ofiarę.

— Dobrze, więc kiedy ją przywiozą?

— W najbliższy piątek, przed zachodem słońca. — Odparł bez namysłu. — Mam nadzieję, że jeszcze wiesz, jak obchodzić się z wiedźmami.

Vitalijus parsknął rozbawiony.

— Czy ty we mnie wątpisz, Angusie? We mnie? Chodzącą legendę? Osobę, która własnoręcznie ukatrupiła niejednego stwora? Która posyłała na stosy dziesiątki, jeśli nie setki, czarownic? Osobę, która w pojedynkę podróżowała po świecie, odnajdując włości nieumarłych i mordowała z zimną krwią? Och, Angusie, wiem, że teraz jestem kaleką. — Skinieniem głowy wskazał na misternie wykonaną laskę, która stała obok fotela, na którym siedział. — Nie oznacza to jednak, że zmieniłem się w starego, zbutwiałego pryka, który nie wie, jak obchodzić się z czarownicą! Poradzę sobie, nie umniejszaj mi.

Na wąskich ustach Angusa pojawił się uśmiech.

— Wspaniale. Cieszy mnie twoja współpraca, przyjacielu. — Podniósł się z fotela i wygładził płaszcz. Wzrok Vitalijusa na moment wbił się w pas swego rozmówcy. Zauważył, że ma przewieszony nie tylko różaniec z ciężkich, onyksowych korali, ale również krótką strzelbę kalibru 30—06, w sam raz na bliskie spotkanie z wilkołakiem.

— Do zobaczenia.

~*~*~*~

Piątek naszedł o wiele szybciej niż Vitalijus się tego spodziewał. Mieszkał samotnie z dala od cywilizacji, zatem całkowicie stracił poczucie czasu. Każdy dzień wyglądał tak samo, jedynie przemijające pory roku sygnalizowały jakiekolwiek zmiany, lecz nie w jego życiu tylko za oknem. Taki stan rzeczy zupełnie mu nie przeszkadzał, choć od czasu do czasu doskwierała samotność. Mimo wszystko była ona znacznie lepsza niż wszystkie inne emocje, które zdarzało mu się odczuwać.

Vitalijus był wysokim, szczupłym mężczyzną około czterdziestki. Rude, falowane włosy sięgające łopatek, zazwyczaj splatał w schludny warkocz. Poszczególne krótsze kosmyki okalały jego ziemistą, pozbawioną wyrazu twarz, której złoto-zielone tęczówki oczu nadawały charakteru. Natomiast wąskie blado-różowe usta z reguły nie zdradzały zbyt wielu emocji.

W latach swej świetności, jako najlepszy z łowczych, wyróżniał się dobrze zbudowanym i umięśnionym ciałem. Niestety, po tym jak doznał nieodwracalnego urazu w postaci stałego zerwania ścięgien w okolicy biodra i połamania lewej nogi podczas walki z watahą wilkołaków oraz upadku z wysokiego urwiska, stał się zaledwie cieniem tego, kim był wówczas. Choć jego noga zrosła się dość szybko, wiele kosteczek poprzestawiało się, a ścięgna nigdy się nie zregenerowały. Został kaleką. Emerytura przyszła szybciej niż zakładał, a jego wierną towarzyszką stała się misternie zdobiona laska, która umożliwiała mu poruszanie się o własnych siłach.

Odziany w turkusowy żakiet z dużymi kieszeniami, pod który założył beżową, luźną koszulę z krawatem, stał na werandzie swojej dwupiętrowej, starej posiadłości, pamiętającej czasy panowania króla Wilhelma IV. Podparty o laskę, czekał.

Wodził wzrokiem po dobrze znanej mu okolicy. Około sto metrów na lewo od jego domu, w górę piął się mieszany, gęsty i ciemny las, przez który prowadziła szeroka, lecz zaniedbana droga. To właśnie na niej, w cieniu drzew, koło południa dostrzegł powóz ciągnięty przez dwa zdrowe, chyże rumaki. Wóz zatrzymał się przy kamiennym ogrodzeniu, które okrążało posiadłość.

— Witaj, przyjacielu! — Powitał go Angus, opuszczając wnętrze wozu.

Wraz z nim z pojazdu wysiadło czterech podobnych do siebie mężczyzn w długich, skórzanych płaszczach. Każdy z nich dzierżył w dłoni krótką broń, podobną do tej, która znajdowała się u boku Angusa.

Gospodarz opuścił swój ganek i wspomagając się o lasce, kuśtykając, przemierzył odległość pomiędzy domem a bramą.

— Witaj, Angusie. Witajcie, przyjaciele, łowczy zakonu. — Vitalijus skinął delikatnie głową, oddając duchownym należyty szacunek. Mężczyźni odpowiedzieli mu tym samym.

— Przejdźmy od razu do formalności. Wolałbym wrócić do miasteczka jeszcze przed zachodem słońca, to długa droga. Mam nadzieję, że rozumiesz. — Zaczął duchowny. Vitalijus skinął głową. — Tak, jak mówiłem, przywiozłem ci do przetrzymania wiedźmę. Najlepiej zamknij ją w jakimś nieużywanym pokoju bądź w piwnicy. Karm jedynie suchym chlebem i wodą, wiele jej nie potrzeba. W końcu i tak za około miesiąc skończy na stryczku.

Angus zakończył swój wywód i chwycił za klamkę od wozu. Otaczający go duchowni położyli dłonie na broni w razie, gdyby musieli natychmiast po nią sięgnąć.

— Jeszcze jedno, zanim ci ją przekażę. — Dodał szybko przed otworzeniem drzwi powozu. — To dość specyficzny przypadek, miej się na baczności.

— Nie jestem dzieckiem, Angusie. Wiem, z czym mam do czynienia.

Angus otworzył drzwi i rzucił do środka:

— Wyłaź, prędko.

Z wnętrza powozu wysiadła filigranowa dziewuszka w brudnej, zielonkawej sukience do ziemi. Bufiaste rękawy odzienia spływały subtelnie po jej ramionach aż do nadgarstków, które zakuto w srebrne kajdany. Włosy miała długie, w odcieniu kolendrowego miodu, ni to rude, ni blond. Sięgały jej do pasa, a na wysokości ucha widniał cieniutki, spleciony warkoczyk przewiązany czarną, wąską, strzępiącą się na końcówkach wstążką.

Vitalijus nie dostrzegł jednak jej oczu, połowę twarzy zasłaniała mocno zawiązana chusta. Gospodarz uniósł brwi w akcie zdziwienia i spojrzał pytająco na przyjaciela.

— Specyficzny przypadek. — Angus powtórzył swoje poprzednie słowa. — Za nic w świecie nie ściągaj jej tego z oczu. — Dodał złowrogo brzmiącym głosem

Mężczyzna spoglądał naprzemiennie to na dziewczynę, to na zakonnika.

— Rozumiem. — Skwitował, choć z prawdą nie miało to nic wspólnego.

Angus nakazał reszcie duchownych wsiąść z powrotem do wozu.

— Bywaj, Vit.

— Bywaj, Angusie. Niech będzie pochwalony.

Vitalijus nie czekał, aż powóz przyjaciela zniknie mu z oczu. Bez wahania odwrócił się w kierunku domu i rzucił beznamiętnie do dziewki:

— Chodź. Widzisz coś przez tę szmatę? Czy muszę cię prowadzić?

Nie odpowiedziała. Zamiast tego podążyła ze spuszczoną głową za mężczyzną. Vitalijus uznał to za wystarczającą odpowiedź i powoli wspiął się po czterech drewnianych stopniach. Dziewczyna ruszyła za nim, utrzymując odpowiedni dystans. Nie uciekała, nie próbowała nawet rzucać się do ucieczki. Oznaczało to, że kajdany, które miała na nadgarstkach musiały mieć założone odpowiednie zaklęcia blokujące. Kiedy stawiała stopy na stopniach, mężczyzna zorientował się, że nie posiada ona żadnego obuwia. Nieszczególnie go to zaskoczyło, więc nie dociekał i gdy oboje przekroczyli próg domu, bez wahania zamknął drzwi. Upewnił się, że wszystkie zasuwki znajdowały się na swoim miejscu, aby następnie zerknąć na czarownicę.

— Gdzie cię złapali? — Rzucił w jej stronę, lecz nie odpowiedziała. — Nie jesteś zbyt rozmowna. — Westchnął. — Nie szkodzi. Chodź na piętro. Przyszykowałem ci pokój. Nie zwykłem przyjmować gości w piwnicy, niezależnie od tego, kim są.

Przez moment wydawało mu się, że dziewka wydała z siebie ciche westchnięcie. Nie chcąc stracić zbyt dużo czasu, ruszył w stronę schodów prowadzących na pierwsze piętro. Czarownica posłusznie podążyła jego śladem i zatrzymała się dopiero, gdy otworzył drzwi jednego z dwóch pokoi. Drzwi zaskrzypiały, najwyraźniej dawno nikt ich nie naoliwił.

— Wchodź. — Polecił, a dziewczyna bez większego wahania wykonała polecenie.

Vitalijusa bardzo dziwiło jej zachowanie. Po raz pierwszy spotkał się z tak potulną wiedźmą. Zazwyczaj były o wiele bardziej ruchliwe i wyszczekane. Chciały rzucać klątwy, nawet będąc zapięte w dyby. Nawet w chwili, gdy kat zakładał im liny na szubienicy. Wszak ta, którą miał przed sobą, wydawała się potulna jak baranek i na pewno nie miało to nic wspólnego z założonymi kajdanami.

Vit rozkuł je, uważając, że nie są potrzebne, gdyż cała posiadłość była niczym twierdza. Bez jego pozwolenia, wiedźma nie mogła opuścić jej granicy.

— Masz ty chociaż jakieś imię? — Zapytał podpierając się o laskę. — Wiem, że nie pomieszkasz tu długo, ale wolałbym zwracać się do ciebie po imieniu, jeśli już będę musiał.

Dziewka podniosła głowę i skierowała ją prosto w kierunku mężczyzny. Mimo iż Vitalijus nie widział jej oczu, odnosił dziwne wrażenie, że właśnie w tej chwili czarownica przygląda mu się uważnie. Przeszedł go dreszcz.

— Ophelia. — Padło z jej ust. — Moje imię brzmi Ophelia.

— Mhm, Ophelia. Nie najgorzej. — Wszedł do pokoju i usiadł na drewnianym krześle przy drzwiach. Oparł laskę o ścianę i skinął głową w kierunku łóżka, które stało nieopodal okna. — Usiądź. — Polecił.

Ophelia natychmiast wykonała polecenie i przysiadła na skraju materaca. Łóżko cicho zaskrzypiało.

— Musimy wyjaśnić sobie kilka spraw. Po pierwsze, to ja tu ustalam zasady. — Vitalijus pochylił się do przodu i splótł dłonie. — Po drugie, nie wolno ci wyjść z tego pokoju bez mojego pozwolenia, a jego raczej nie otrzymasz. Po trzecie, nie próbuj używać jakichkolwiek klątw, uroków, czy innych zaklęć. I tak nie zadziałają. Ten dom posiada silną barierę, która sprawia, że wszystkie magiczne czynności przestają mieć tutaj jakiekolwiek znaczenie i siłę, chyba, że to ja z nich korzystam. I ostatnie, wypadałoby, abyś odpowiadała na moje pytania. Nienawidzę prowadzić monologów.

Wiedźma skinęła delikatnie głową, dając gospodarzowi do zrozumienia, że zgadza się na przestrzeganie tych kilku punktów.

— Rozumiem. — Powiedziała cicho.

— To dobrze. — Skwitował. — Wieczorem dostaniesz coś do jedzenia. W międzyczasie powinnaś się też umyć, nienawidzę braku higieny. Nawet w takiej sytuacji, jak ta.

Mężczyzna podniósł się z krzesła, chwycił za laskę i wyszedł, zamykając za sobą drzwi. Odniósł bardzo dziwne wrażenie, że coś tutaj było nie w porządku. Lekceważąc to, postanowił zaparzyć zielonej herbaty.

~*~*~*~

Przez kolejne kilka dni czynności Vitalijusa nabrały nowej rutyny. Wstawał wraz ze wschodem słońca, aby przygotować śniadanie, które następnie zanosił czarownicy wraz z wodą lub herbatą do popicia. Zazwyczaj była to woda bądź herbata. Później zostawiał w jej pokoju do płowy napełnioną wodą balię, a sam znikał w swojej biblioteczce na parterze bądź wychodził do niewielkiego ogrodu mieszczącego się poza domem, gdzie hodował nie tylko warzywa, ale również zioła. Z chwilą, gdy słońce powoli kierowało się ku zachodowi wracał do kuchni przygotować kolację, której część zanosił Ophelii.

Za każdym razem wchodząc do pokoju Vitalijus spotykał czarownicę w dokładnie tej samej pozycji, w tym samym miejscu — siedzącą na skraju łóżka, ze spuszczoną głową. Opuszkami palców bawiła się rąbkiem długiej, czarnej sukienki, którą Vitalijus wyciągnął z dna starej szafy, należącej do poprzedniej właścicielki jego posiadłości. Nie chciał, aby dziewczyna zarosła brudem przez pobyt w jego domu. Nienawidził brudu, brzydził się nim.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.

Pobierz bezpłatnie