E-book
23.63
drukowana A5
74.64
Sploty

Bezpłatny fragment - Sploty

Książka została utworzona z pomocą AI


Objętość:
174 str.
ISBN:
978-83-8431-998-7
E-book
za 23.63
drukowana A5
za 74.64

Pierwsze próby

Tego dnia, a był to piątek, Makary zwlókł się z wyra dopiero około jedenastej. Zbudził go głos jego — od czterdziestu lat tej samej — małżonki Haliny. Halina, jak zwykle wystrojona i wymalowana niczym wielkanocna pisanka, szykowała się do wyjścia.

— Idę do kościoła, stary capie! — pozdrowiła go wesoło. — W kuchni są ziemniaki. Obierz je i zrób sobie obiad. Ja po nieszporach jadę do swojej mamy. Nie czekaj na mnie. Może zostanę u niej na noc.

Trzasnęły drzwi. Makary poleżał jeszcze chwilę, ale nie mógł już zasnąć. Zarzucił na grzbiet stary szlafrok i poczłapał do łazienki. Cieknąca z kranu zimna woda podjęła za niego decyzję: nie ma porannej kąpieli. Makary wrócił do sypialni. Gdzieś pod krzesłem znalazł swoje ubranie. Szybko naciągnął na siebie flanelową koszulę i fioletowe spodnie od dresu. Po zejściu kilku stopni w dół znalazł się w salonie.

Ogień rozpalony poprzedniego dnia w kominku wygasł całkowicie. Stąd w łazience zimna woda, która (przynajmniej w teorii) podgrzewana była w skomplikowanym systemie rur oplatających wnętrze kominka.

Makary rozwiązanie problemu braku ciepła odłożył na później. Teraz najważniejszym było zaspokojenie pragnienia.

Rozglądając się po kuchni przypomniał sobie, że wczorajszego dnia wstawił (chociaż właściwsze byłoby określenie: schował) do szafki z kubłem na śmieci lekko tylko napoczętą butelkę wina. Drżącymi dłońmi uchylił ostrożnie drzwiczki; butelka stała, tak jak wczoraj, ale pusta! Makary zawył jak ranny bizon. Poczuł, że ktoś (coś) zabiera mu połowę życia. Wrócił do salonu.

w tym miejscu wtrącę małą dygresję. W domu Makarego nie brakowało alkoholu. W prawie każdym pokoju, w barkach, witrynach, szafkach stały pełne butelki. Jednakże w tym domu istniał także rytuał. Polegał on na tym, że gospodarz domu wypijał przed śniadaniem pół litra kwaśnego wina. „Dla pobudzenia pracy jelit” — jak mawiał. Dzisiejszego dnia miało stać się inaczej. I stało.

Makary podszedł do najbliższego barku. Bez zastanowienie chwycił największą butelkę i przypiął się do niej, jak dzidziuś chłepczący mleko. Po dłuższej chwili odsunął szkło od ust. Usiadł i dopiero teraz dostrzegł, czym uraczył swój organizm. To była mocna brendy, którą dostał w prezencie na urodziny od swoich kolegów z orkiestry.

Ciepło, które zaczęło krążyć w jego żyłach, wyłączyło całkowicie potrzebę rozpalenia kominka. Makary sięgnął po szklankę z resztką herbaty, której wczoraj nie dopił. Z największą odrazą dopił zimny płyn i, po napełnieniu naczynia porcją wspaniałej brendy, rozpoczął spokojny (chciałoby się powiedzieć: dostojny) etap degustacji.

Płynął czas. Makary od kilku godzin spał jak zabity; z głową na podłodze i z nogami na szwedzkiej ławie. Nagle! Zupełnie nie wiadomo czemu, wybudził się. Zupełnie nie wiedział, gdzie jest. Czy to środa, czy sobota. Czy grudzień, czy maj. Czy dzień, czy noc. Zerwał się na równe nogi, lekko zataczając i strącając przy okazji obraz „Gęsiareczka”, który dostał w prezencie przechodząc na emeryturę. Podtoczył się pod okno. Za nim rozciągał się jego wspaniały ogród. Makary przypomniał sobie, że tydzień temu obiecał Halinie, że zgrabi spadłe liście. Był bowiem listopad, a w ogrodzie rosło wiele owocowych drzew i krzewów.

Makary otworzył drzwi do ogrodu. Zimne powietrze tylko rozwścieczyło wyliniałego ogrodnika. Chwycił za grabie i ruszył do pracy. Ale nie miało to większego sensu. Co Makary zagrabił — wiejący z siłą huraganu wiatr z powrotem rozrzucał po ogrodzie. Rozdygotany ogrodnik przypomniał sobie, że swego czasu kupił w Castoramie dmuchawę do liści. Jeszcze nie miał czasu jej przetestować. Okazja nadarzyła się dziś.

Dmuchawa rzeczywiście działała. Tumany liści, przeganiane z jednego kąta ogrodu w drugi, tworzyły widowiskowy melanż. Ale usypać się w pryzmę nie chciały.

Makary wpadł na świetny pomysł: przedmucha liście do ogrodu sąsiada. Jak pomyślał — tak zrobił. I sztuczka udałaby się, gdyby nie to, że sąsiad był akurat w domu i widział niecne manewry Makarego. Długo sie nie namyślał. Uchylił drzwi budynki i wypuścił dwa dorodne psy. Dobermany.

Rzeźnik i Kiler nie były zadowolone. Jeszcze przed chwilą leżały spokojnie w ciepłym salonie, a teraz musiały odgrywać role strażników na porywistym wietrze. Zawarczały groźnie i rzuciły się do siatki rozdzielającej obie posiadłości. Makary był pewien, że psy nie pokonają przeszkody — przecież wiele razy widział je po drugiej stronie i nic złego się nie działo. Nie tym razem! Wściekłe kundle nadludzkim wysiłkiem pokonały wysoki płot i znalazły się tuż przy Makarym. To, że właściciel dmuchawy przeżył zawdzięczać trzeba wyłącznie temu, że sąsiad, widząc co się dzieje, wyskoczył z domu z dwoma pieczonymi kurczakami w dłoniach. Psy, choć niechętnie, odpuściły zemstę i wróciły do siebie. Do siebie wrócił też Makary. Z oby łydek leciała świeża krew. Makary nie czuł bólu. Sprawiła to adrenalina krążąca w żyłach wspólnie z brendy.

Makary wyjął drugą butelką. Pił szybko, pełnymi łykami, jakby od tego zależało jego życie. Dopiero po dłuższej chwili odsapnął i usiadł na kanapie.

Znowu poczuł ciepło i przypływ nowych sił. Rozpalił ogień w kominku. Zajrzał do kuchni. Jego wzrok padł na stojące na środku pomieszczenia wiadro, do którego od czterdziestu lat wrzucał łupiny z obieranych ziemniaków. Wyjątkowo nie lubił tego upodlającego zajęcia. Korzystając z faktu, że Haliny nie było w domu, kopnął ze złością wiadro, aż poleciało nad kuchenką, strącając na podłogę kilka garnków i wrócił do salonu.

Zrobiło mu się smutno. On — artysta muzyk, całe życie zgarbiony przy obieraniu ziemniaków, miał prawo czuć się niedoceniony.

Nagle w jego głowie pojawiła się nowa myśl. Literatura! Przecież mógłby pisać znakomite powieści!

Nalał kolejną pełną szklankę boskiej ambrozji, wziął zeszyt i zaczął przelewać na papier swoje myśli. Oto to stworzył na początek.

Malarz i karczmarka

Słońce, blade i senne, zapadało za linię dachów, malując niebo w odcienie fioletu i starego złota. W opustoszałej izbie zajazdu „Pod Złotym Łososiem” tylko w najciemniejszym kącie, przy drzwiach prowadzących do dalszych pomieszczeń, paliła się jeszcze lampa. Jej światło kładło ciepłe plamy na starannie wyszorowanym dębowym blacie i na twarzy karczmarki, Agnieszki. Licząca sobie około pięćdziesięciu lat, o siwiejących, gładko upiętych włosach i dłoniach pooranych życiem, a nie tylko pracą, kończyła porządkowanie kufli.

Do izby wszedł młody mężczyzna, może dwudziestoparoletni. Miał rozwichrzoną czuprynę, płaszcz przystrojony plamami farby i teczkę z przyborami malarskimi. Był to Tymon, miejscowy malarz, którego pracownia mieściła się kilka domów dalej.

Tymon: (Westchnąwszy ciężko, opadł na stołek przy ladzie) Dobry wieczór, Pani Agnieszko. Czy mogłaby mi Pani nalać czegoś, co przepłucze smutek? Albo przynajmniej zamroczy jego źródło.

Agnieszka: (Postawiła przed nim gliniany dzban bez słowa, nalewając ciemnego piwa) Znowu ta sama choroba, młody Tymonie? Twój pędzel cierpi na melancholię, a paleta blednie z tęsknoty.

Tymon: (Wziął łyk) To nie choroba, Pani Agnieszko. To trzeźwość. Otwarłem oczy. Miłość to iluzja, którą sami malujemy na ścianach naszej samotności. A kiedy farba schnie, okazuje się, że to tylko brud i nierówny tynk.

Agnieszka: (Oparła się o blat, patrząc na niego z pobłażliwym uśmiechem) Mówisz jak człowiek, który sparzył się na zupie i teraz przeklina wszystkie garnki. Czy dlatego, że jeden obraz się nie udał, masz spalić całą pracownię?

Tymon: Jeden obraz? To była cała galeria! Każde uczucie to obietnica arcydzieła, a kończy się na niedokończonym szkicu, na którym czas pisze swoje szyderstwa. Ból, jaki zostawia, jest jak kwas, który wżera się w płótno. Lepiej nie malować wcale, niż patrzeć, jak dzieło gnije.

Agnieszka: A czy piękno gołębia polega tylko na tym, że siada na twoim parapecie? Czasem ucieknie, czasem narobi bałaganu. Ale czy jego lot, gdy sunie po niebie, nie zapiera ci tchu? Miłość jest jak ten lot. Warto czekać na te chwile, kiedy serce unosi się w górę, nawet jeśli później musi odpocząć na gałęzi, a czasem spaść na ziemię.

Tymon: Ładna metafora, ale gołębie bywają też głupie i upierdliwe. A ich lot często kończy się… na śmietniku. Ja wolę malować martwe natury. Jabłko nie zdradzi, wazon nie odejdzie. Są przewidywalne. Piękno bez ryzyka.

Agnieszka: (Pokręciła głową) Piękno bez ryzyka to jak jedwab, który leży w skrzyni i nigdy nie czuje ludzkiego dotyku. Tęskni za nim. Miłość, mój chłopcze, to nie jest brak bólu. To zgoda na to, że czasem zaboli, bo w zamian ofiaruje coś bezcennego — wspólne odparowywanie ciosów. Prawdziwe piękno rodzi się ze zderzenia, z walki, z wysiłku zrozumienia drugiej, odrębnej duszy.

Tymon: (Patrząc w swój kufel) A jeśli ta druga dusza nie chce być zrozumiana? Albo rozumie cię źle? Mówiłem jej, że światło w mojej pracowni jest najpiękniejsze o zachodzie. A ona nazwała to wymysłem niedojrzałego romantyka.

Agnieszka: (Jej głos zmiękł) A może po prostu bała się tego światła? Bo światło odsłania wszystko, także nasze własne niedoskonałości. Strach przed odrzuceniem często ubiera się w płaszcz pogardy. Nie odrzucaj idei miłości z powodu jednej, wystraszonej osoby. To tak, jakbym ja zamknęła tę karczmę, bo jeden pijany gość potłukł szklankę.

Tymon: Ale te potłuczone szklanki… one tną, Pani Agnieszko. Zostawiają blizny.

Agnieszka: (Wyciągnęła dłoń, pokazując bladą, cienką szramę na przegubie) Widzisz? Pozostałość po roztrzaskanym dzbanie przed laty. Mój mąż, niech spoczywa w pokoju, był człowiekiem gwałtownym. Bywały dni, gdy krzyczeliśmy na siebie, a czułość była jak obcy język. Ale były też noce, gdy trzymał mnie za rękę, gdy mnie trapiła gorączka, i opowiadał mi historie, aż zasnęłam. Czy te trudne dni przekreślają tamten dotyk, tamten spokój? Nie. Nadają mu głębi. Kontrast sprawia, że jasne chwile jaśnieją jeszcze mocniej. Bez cienia nie ma światła, Tymonie. Bez ryzyka zranienia — nie ma zaufania.

Tymon milczał przez dłuższą chwilę, wpatrując się w smugę światła padającą na podłogę.

Tymon: A jeśli się myliłem? Jeśli to ja byłem tym wystraszonym? Może to moje wymagania, moja artystyczna dusza, która żądała perfekcji, była zbyt ciężkim brzemieniem? Może zamiast malować wyidealizowany portret, powinienem był pozwolić jej być… sobą? Niedoskonałą. Prawdziwą.

Agnieszka: (Uśmiechnęła się, a w jej oczach zapaliły się iskry) O! Wreszcie. To jest początek prawdziwego zrozumienia. Miłość to nie szukanie idealnego dzieła w galerii. To wspólne mieszkanie w pracowni, gdzie jest bałagan, gdzie farby się rozlewają, a płótna czasem się nie udają. I gdzie właśnie, pośród tego chaosu, dwóch ludzi decyduje się tworzyć razem. To proces, młody przyjacielu, nie produkt.

Tymon podniósł wzrok. Jego smutek ustępował miejsca ciekawości, a może nawet odrobinie nadziei.

Tymon: A pani… pani nie boi się już tego procesu? Po tym, co straciłaś?

Agnieszka: (Jej wzrok na moment zaszklil się wspomnieniami) Boję się. Czasem bardzo. Ale boję się bardziej życia w sterylnej, pustej izbie, gdzie nic się nie psuje, ale też nic nie rośnie, nic nie kwitnie. Serce, które nie kocha, to jak ziemia, która nie rodzi. Jest bezpieczna, ale jaka jałowa.

Zapadła cisza, gęsta i znacząca. Tymon wypił ostatni łyk piwa i postawił kufel z donośnym stuknięciem.

Tymon: Pani Agnieszko… czy mogłaby pani… czy zechciałaby pani… pokazać mi tę pracownię? Tę, w której jest bałagan i rozlana farba? Nie moją. Prawdziwą.

Agnieszka spojrzała na niego głęboko, jakby szukając w jego oczach potwierdzenia. Widziała tam nie tylko młodzieńczą porywczość, ale i szczere pragnienie zrozumienia.

Agnieszka: (Zdjęła fartuch) Moja pracownia to całe to życie za mną. Ale twoja… twoja jest tuż obok. I jest w niej drewniany blat, który kiedyś służył mojemu mężowi do stolarskich prac. Przykryłam go jedwabistym suknem, które dostałam w posagu. To piękne tło.

Tymon: (Wstał, nagle ożywiony) To tam. Proszę. Chcę panią namalować. Nie taką, jaką pani jest dla gości w karczmie. Ale taką, z blizną na przegubie i światłem w oczach, gdy mówi o czymś, co mimo wszystko warte jest ryzyka.

Agnieszka skinęła głową. Zgasili lampę i wyszli na chłodne, wieczorne powietrze. Kilka kroków dzieliło karczmę od pracowni Tymona. Weszli do środka. Zapach terpentyny, farb i starego drewna powitał ich jak stary przyjaciel. W głębi, na solidnym, dębowym blacie, rzeczywiście leżało kremowe, jedwabiste sukno, połyskując w świetle księżyca wpadającym przez wysokie okno.

Tymon wskazał jej miejsce przy blacie. Agnieszka usiadła, a on zaczął przygotowywać farby, nie spiesząc się. Nie chodziło już o obraz. Nie od razu.

Tymon: (Podchodząc powoli) Mówiła pani o zderzeniu… o wysiłku zrozumienia.

Agnieszka: (Patrząc na niego spokojnie) Mówiłam. I mówiłam, że to właśnie tam, w tym wysiłku, rodzi się coś prawdziwego.

Tymon usiadł naprzeciwko niej, po drugiej stronie blatu. Jedwab był chłodny pod jego palcami.

Tymon: Więc opowiedz mi… opowiedz mi o tym pierwszym zachwycie, który przetrwał wszystkie późniejsze burze. O tym jednym geście, który sprawił, że całe ryzyko nagle stawało się warte zachodu.

Agnieszka zamilkła, a jej dłoń nieświadomie dotknęła blizny. I zaczęła mówić. Cicho, powoli, wydobywając z zakamarków pamięci obrazy, które czas przyprószył pyłem, ale nie zniszczył. Tymon słuchał. Nie jako malarz szukający tematu, ale jako człowiek pragnący pojąć tajemnicę, która dotąd wydawała mu się jedynie źródłem bólu.

Siedzieli tak godzinami. Ona opowiadała, on pytał. Czasem się śmiali, czasem zapadała ciężka, pełna zrozumienia cisza. Drewniany blat pokryty jedwabiem stał się ich konfesjonałem, stołem negocjacyjnym, mostem. Nie malował jej portretu farbami. Malował go w swojej duszy słowami, które wymieniali, spojrzeniami, które krzyżowały się w półmroku. Poznawali się dogłębnie — ona, dojrzała kobieta, która kochała i straciła, i on, młody artysta, który bał się kochać. A w miarę jak noc mijała, strach Tymona zaczął się rozpraszać jak mgła o poranku, zastępowany przez nowe, delikatne jeszcze, ale niezwykle żywotne uczucie — zrozumienie, że piękno miłości nie leży w jej doskonałości, ale w jej ludzkiej, nieprzewidywalnej, czasem bolesnej, ale zawsze fascynującej prawdzie. I że to właśnie ta prawda jest największym arcydziełem, jakie dwoje ludzi może wspólnie stworzyć.

Noc dobiegała końca, a pierwsze brzaskowe światło sączyło się przez wysokie okno pracowni, kładąc złotą kreskę na jedwabistym blacie i dwóch splecionych dłoniach. Agnieszka, zwykle tak stateczna, miała rozwichrzone włosy i błysk w oku, który nie był już tylko odbiciem lampy. Tymon, którego smutek zdawał się tak głęboko wrośnięty w artystyczną duszę, patrzył na nią z wiarą, jakiej nie czuł od lat.

Tymon: (Głos miał ochrypły od długiego mówienia i emocji) Ta pracownia nagle stała się… zbyt ciasna. Zbyt pełna moich starych duchów. Czuję, jakbym potrzebował nowego płótna. Czystego. I nowego światła.

Agnieszka: (Uśmiechnęła się, przesuwając kciukiem po jego kostce) Światło bywa różne. Nad morzem, o wschodzie słońca, potrafi być tak ostre i czyste, że aż boli. I tak piękne, że zapiera dech. W Kątach Rybackich, na końcu mierzei, widziałam je tylko raz, dawno temu. Zapamiętałam je na całe życie.

Tymon: (Pochylił się nad blatem, a jedwab musnął jego policzek) Jedziemy tam.

Agnieszka: (Uniosła brwi z udawanym zdziwieniem) Młody człowieku, mam karczmę do prowadzenia. Gości, rachunki…

Tymon: (Przerwał jej, chwytając jej dłoń mocniej) A ja mam do namalowania najważniejszy obraz w życiu. I potrzebuję do tego modelki oraz światła znad Zalewu Wiślanego. Goście poczekają. Rachunki… (Machnął ręką) Zapłacę za wszystko. To mój nowy mecenat. Inwestycja w sztukę.

Agnieszka zaśmiała się, a dźwięk jej śmiechu wypełnił pracownię jak dzwonek. Nie opierała się długo. Jej własne słowa o jałowej ziemi i strachu przed pustką wróciły do niej echem. Zgodziła się.

Kilka dni później znaleźli się w małym, drewnianym domku tuż przy plaży w Kątach Rybackich. Powietrze pachniało solą, wodorostami i sosną. Wiatr, ciągły i natrętny, zdawał się zmiatać wszystkie stare myśli, wszystkie uprzedzenia. Pierwszego wieczoru stali na piasku, patrząc, jak słońce zachodzi za taflę Zalewu, malując wodę w odcienie krwistej czerwieni i gorącego złota.

Agnieszka: (Owinięta w gruby sweter, z włosami rozwianymi przez wiatr) Widzisz? Żadna z twoich farb nie odda tego koloru. To się musi poczuć. Skórą. Sercem.

Tymon: (Stał za nią, opierając brodę na jej czubku głowy) Nie chcę tego malować. Nie jeszcze. Chcę w tym tylko być. Z tobą.

I tak było. Ich dni wypełnił rytm morza. Wstawali przed świtem, pili kawę na drewnianym ganku, wsłuchani w krzyk mew. Chodzili długimi spacerami po plaży, z dala od turystycznych szlaków, gdzie jedynymi śladami na piasku były ich własne i ptasie. On opowiadał jej o impresjonistach, o tym, jak łapali ulotne chwile światła. Ona mówiła o zapachach dzieciństwa, o drodze, którą szła do szkoły przez las, o smaku pierwszych truskawek. Rozbierali swoje dusze do gołej, drżącej prawdy, tak jak morze obnażało dno podczas odpływu.

Pewnego popołudnia, gdy słońce prażyło niemiłosiernie, wbiegli do zimnej wody, parskając śmiechem jak dzieci. Fala obryzgała Agnieszkę, a ona krzyknęła, uderzając Tymona dłonią w ramię. On złapał ją za rękę i przyciągnął do siebie. Śmiech nagle ucichł. Stali w wodzie po pas, zapatrzeni w siebie, a szum fal i krzyk mew stał się jedynie tłem dla głośnego bicia ich serc.

Tymon: (Głos miał ledwie słyszalny, zmysłowy od słonej wody) Agnieszko… Całe życie szukałem koloru, który oddawałby ciepło ludzkiego ciała. Magenty, ochry, cynobry… Wszystko było nie tak. Aż znalazłem ciebie. Ty jesteś tym kolorem.

Agnieszka: (Jej oczy, zwykle pełne życiowej mądrości, teraz były szerokie i bezbronne) Tymon… Boję się. Boję się, że to tylko magia tego miejsca. Że kiedy wrócimy…

Tymon: (Przyciągnął ją bliżej, tak że ich stykające się ciała zatrząsł dreszcz) Nie ma powrotu. Nie do tamtego życia. Magia nie tworzy, ona tylko odsłania to, co już w nas jest. A we mnie jest ty. Od tamtej nocy w pracowni. A może od zawsze.

Pochylił się i pocałował ją. To nie był pocałunek młodego zapaleńca, ale pocałunek mężczyzny, który znalazł swój dom. Był w nim smak soli, wiatru i jakiejś głębokiej, nieznanej dotąd słodyczy. Agnieszka odpowiedziała mu z równą intensywnością, jej dłonie wpiły się w jego mokre włosy, jakby bała się, że fala może go zabrać. To był moment, w którym miłość, którą pielęgnowali ostrożnymi rozmowami, wybuchła ze zdwojoną siłą — dzika, nieokiełznana i prawdziwa jak żywioł, który ich otaczał.

Wieczorem, w ciasnym, przytulnym domku, przy świetle jedynej lampy naftowej, ich poznawanie się wkroczyło w nowy, cielesny wymiar. Nie było pośpiechu, tylko powolne, uważne odkrywanie. Jego dłonie, zwykle brudne od farby, teraz z czułością badały mapę jej życia — bliznę na przegubie, zmarszczki w kącikach oczu, siwe pasma w włosach. Jej palce, przyzwyczajone do ciężkich kufli i szorowania blatów, gładziły jego młodzieńczą skórę, muskularne ramiona, na których nosił sztalugi.

Agnieszka: (Szepnęła, gdy leżeli spleceni w wąskim łóżku) Myślałam, że ta część mnie już umarła. Zasnęła na zawsze razem z nim.

Tymon: (Całował jej powieki, jej skronie, kąciki ust) Obudziła się. Tak jak moje serce. Nie jesteśmy już tymi samymi ludźmi, którzy weszli do tej chatki. Odnaleźliśmy siebie nawzajem i… nowych siebie.

Nazajutrz Tymon w końcu rozstawił sztalugi. Ale nie malował zachodu słońca ani fal. Malował Agnieszkę siedzącą na ganeczku, owiniętą w jego stary, poplamiony farbą sweter. Jej twarz była zwrócona w stronę słońca, a w oczach miał ten sam spokój i mądrość, co w karczmie, ale teraz rozświetlony nowym, głębokim szczęściem. To nie był portret karczmarki. To był portret kobiety, która odważyła się kochać po raz drugi.

Ich miłość, rozkwitła w pracowni przy jedwabistym blacie, tu, nad morzem, dojrzała i umocniła się. Nie była już delikatnym pączkiem, ale mocnym, odpornym na wiatr kwiatem, który wiedział, że przetrwa nie tylko sztormy, ale i codzienne, ciche, piękne dni, które dopiero miały nadejść. I oboje wiedzieli, że bez względu na to, dokąd wrócą, już zawsze będą nosić w sobie sól tego miejsca i ciepło tej odkrywczej, wybuchowej miłości.

Koniec ich wspólnego tygodnia w Kątach zbliżał się nieubłaganie. Wieczorem, tego dnia gdy Tymon skończył portret Agnieszki, wracali wzdłuż brzegu, trzymając się za ręce, niosąc buty wypełnione piaskiem. Słońce wisiało nisko, rzucając długie, groteskowe cienie.

Agnieszka: Jutro ostatni poranek. Trzeba będzie pakować tę naszą małą, wyimaginowaną rzeczywistość do walizek.

Tymon: (Ścisnął jej dłoń) Nic nie pakujemy. Zabieramy ją ze sobą. Całą. To nie była ucieczka, Agnieszko. To była przeprowadzka. Do nas.

Nagle z mroku, spomiędzy wydm porośniętych wysoką trawą, wyłonił się wysoki, przygarbiony silhouette. Szedł powoli, kołysząc się na nogach jak statek na falach. Gdy się zbliżył, ujrzeli twarz pooraną zmarszczkami bardziej niż kora starego dębu, o oczach jak dwa kawałki błękitnego lodu.

Stary Rybak: (Głos miał chropowaty od soli i wiatru) Wieczór. Piękny. Ale chłodny. Fala się odwraca. Czuję to w kościach.

Agnieszka: (Skinęła głową z szacunkiem) Wieczór. Tak, czuć zmianę.

Rybak spojrzał na Tymona, na jego artystyczny nieład, a potem na Agnieszkę, na jej dłoń splecioną z dłonią młodego mężczyzny. W jego oczach nie było zdziwienia, tylko głęboka, zwierzęca akceptacja.

Stary Rybak: Widziałem was. Chodzicie jak dwoje, co zgubili brzeg i znaleźli go na nowo. Inaczej. Ja jestem Bolesław. A tam — (wskazał głową w stronę skupiska świateł) — to mój dom. Gerda, moja kobieta, ugotowała wielki gar zup rybnej. Za dużo jak na nas dwoje starych. Chcecie?

Tymon i Agnieszka wymienili spojrzenia. To zaproszenie wydawało się logicznym przedłużeniem magii tego miejsca — jakby sam los chciał ich wprowadzić w kolejny krąg wtajemniczenia. Przytaknęli.

Dom Bolesława był niski, przytulony do ziemi, pachnący dymem, suszonymi ziołami i rybą. W środku, przy ogromnym piecu, krzątała się Gerda — kobieta o twarzy jak rozgrzane słońcem jabłko i dłoniach tak szerokich i pewnych, że wyglądały, jakby mogły ujarzmić żywioł. Przywitała ich bez słowa, skinieniem głowy, stawiając przed nimi gliniane miski.

Kolacja była prostym rytuałem. Gar dymił na stole, Bolesław nalewał do szklaneczek mocnej, domowej nalewki z jagód. Opowiadał o sztormach, które przetrwał, o rybach, które umykały, i o tych, które dały się złowić. Gerda rzucała czasem krótkie, cięte uwagi, które jak nożem odkrawały fantazje starego. Tymon i Agnieszka słuchali, pijąc gorący alkohol, czując, jak ciepło rozlewa się po żyłach, a granice ich małego, wspólnego świata rozmywają się w tej starodawnej, morskiej opowieści.

Gerda: (Gdy zupa zniknęła, a butelka była w połowie pusta, spojrzała na nich twardo) Noc. Wiatr wieje. Do miasta daleko. Zostaniecie. Mamy izbę.

To nie była prośba. To był fakt. Bolesław tylko mruknął potakująco, opierając siwą głowę o ścianę.

Tymon: (Odchrząknął, czując, jak nalewka rozgrzewa mu policzki) Nie chcemy sprawiać kłopotu…

Gerda: (Machnęła ręką) Kłopot śpi na strychu z pająkami. Wy śpicie tu.

Wskazała drzwi prowadzące do niewielkiej, przyległej izby. Wnętrze było skromne, niemal ascetyczne. Biała, wapienna ściana, drewniana podłoga i wielkie, małżeńskie łoże z ciemnego, toczonego drewna, zasłane grubym, wełnianym pledem. Zapach mięty i suszonej lawendy.

Gdy drzwi zamknęły się za nimi, odcinając ich od głównej izby i chrapania Bolesława, znaleźli się w nagiej, intymnej ciszy. Magia plaży i bezpieczna bliskość ich domku zniknęły. Zastąpiła je surowa rzeczywistość obcego domu i jednego, szerokiego łoża.

Agnieszka stanęła przy łóżku, jej dłoń błądziła po grubym, szorstkim pledzie. Była nagle nieśmiała, jak dziewczyna. Cała jej dojrzała pewność siebie, wywalczona w karczmie i w życiu, zdawała się topnieć w obliczu tej jednej, konkretnej fizyczności.

Agnieszka: (Nie patrząc na niego) To… ich łoże. Przespali na nim całe życie.

Tymon: (Podszedł do niej, nie dotykając jej. Jego głos był cichy, ale pewny) I kochali się na nim. I kłócili. I tulili w zimowe noce. To nie jest mebel, Agnieszko. To jest świadectwo. Miejsce, gdzie dwa życia splotły się w jedno. Jak nasz jedwab na blacie.

Ona wreszcie na niego spojrzała. W jego oczach nie widziała pożądania z plaży, ale tę samą poważną czułość z pracowni. To uspokoiło jej bijące serce.

Tymon: Nie musimy nic… Po prostu odpocznijmy. Jesteśmy zmęczeni. Nalewka, morze… Po prostu śpijmy.

Agnieszka skinęła głową. Rozebrali się do bielizny, nieporadnie, z pewnym zawstydzeniem, który był nowy i zarazem bardzo stary. Wślizgnęli się pod ciężki pled. Łóżko zaskrzypiało głośno, opowiadając historię niezliczonych przewrotów. Leżeli na plecach, ramię przy ramieniu, wpatrzeni w sufit, gdzie tańczyły cienie rzucane przez dogasające ognisko w głównej izbie.

Cisza była gęsta, namacalna. Słyszeli tylko swój oddech i daleki, stłumiony szum morza.

Agnieszka: (Szepnęła) Strasznie głośno.

Tymon: (Rozłożył ramię) Chodź tu.

Agnieszka przytuliła się do niego, kładąc głowę na jego ramieniu. Jej ciało, z początku sztywne, stopniowo rozluźniło się, wtapiając w jego kształt. Ciepło przestało należeć do jednego z nich, stając się ich wspólnym dobrem. Skrzypnięcie łóżka ucichło, zastąpione równym rytmem ich oddechów.

Tymon: (Jego głos był cichy, blisko jej ucha) Czujesz? To nie jest ich łóżko. Nie już. To jest teraz nasze. Pierwsze. Na którym postanowiliśmy być razem nie tylko w zachwycie, ale i w zwykłej, codziennej bliskości. W spokoju.

Agnieszka przytuliła się mocniej. W tym obcym domu, na łóżku, które nosiło ślady cudzego, długiego życia, poczuli, jak ich własna, nowa miłość zapuszcza korzenie. Nie potrzebowała już sztormowych uniesień. To ciche, ufne splecenie ciał w mroku było równie potężne, jak pocałunek w słonej wodzie. Było obietnicą nie tylko namiętności, ale i wspólnych poranków, wspólnych chorób, wspólnego starzenia się. Było obietnicą domu. I wiedzieli, że gdy rano wstaną, ten dom będą nosić ze sobą, gdziekolwiek się udadzą.

Poranek był chłodny i mglisty. Tymon, przejęty nowym szkicem widoku zalewu przez okno izby, wyszedł wczesnym rankiem, by złapać pierwsze światło. Agnieszka spała jeszcze, otulona w zapach ich wspólnej nocy.

Nagle, zza domu, dobiegł przeraźliwy szczek, a potem krótki, stłumiony okrzyk Tymona. Agnieszka zerwała się na równe nogi, serce waląc jej jak młot. Wybiegła na zewnątrz.

Scena, która ukazała się jej oczom, ścisnęła jej serce lodowatą dłonią. Tymon stał oparty o ścianę domku, blady jak płótno, z twarzą wykrzywioną grymasem bólu. Jego spodnie, w okolicy łydki, były rozdarte i przesiąknięte ciemną czerwienią. Obok niego, na łańcuchu, warczał duży, kudłaty pies stróżujący. Bolesław już był przy zwierzęciu, uspokajając je twardym głosem.

Agnieszka: (Podbiegła do Tymona, dotykając jego ramienia) Tymon! Boże, co się stało?

Tymon: (Przez zaciśnięte zęby) Przeszedłem… zbyt blisko. Nie widziałem go w mgle. To mój błąd.

Gerda, która wybiegła za Agnieszką, oceniła sytuację jednym, bystrym spojrzeniem.

Gerda: (Jej głos był ostry i stanowczy) To Wilk. Zęby ma brudne. Trzeba surowicy. Do apteki w osadzie. Biegnij! — rozkazała Agnieszce.

Agnieszka, nie myśląc, nie wahając się, ruszyła pędem w kierunku osady. Jej serce waliło nie tylko z wysiłku, ale z zimnego, przenikliwego strachu.

Tymczasem Gerda, silna i zdecydowana, wzięła Tymona pod ramię i niemal wciągnęła go z powrotem do chaty. Posadziła go na tym samym łóżku, na którym spali z Agnieszką. Jego głowa wirowała, a ból w nodze był pulsującym, żarzącym się żwirem.

Gerda: (Klękła przed nim, jej ręce były pewne i szybkie) Muszę to zobaczyć. Trzeba zdjąć spodnie.

Tymon, zawstydzony, oszołomiony bólem, próbował się lekko opierać, ale Gerda nie zwracała na to uwagi. Jej palce, zwinne i mocne, rozpięły jego pasek i guzik. Gdy ciągnęła materiał w dół, by odsłonić ranę, jej ciało nieuchronnie zbliżyło się do niego. Czuł ciepło jej piersi przytulonych do jego kolana, zapach morskiego wiatru i dymu, który wydawał się teraz gęstszy, bardziej zwierzęcy niż poprzedniego wieczora. To nie było czułe dotknięcie Agnieszki. To była inwazyjna, fizyczna bliskość, która w jego stanie osłabienia wydawała się zarówno niepokojąca, jak i dziwnie pobudzająca.

Gerda: (Mruknęła, przyglądając się głębokim, poszarpanym ranom) Brzydkie. Boli, co?

Jej dłoń, podtrzymując jego goleń, przesunęła się wyżej, na udo. Dotyk był niby przypadkowy, niby konieczny, ale trwał o ułamek sekundy za długo. Tymon odsunął głowę, czując gorąco na twarzy, które nie pochodziło już tylko od gorączki. Miał zamknięte oczy, walcząc z mdłościami i z tym niechcianym, zdradzieckim dreszczem, który przebiegł mu po kręgosłupie.

Tymon: (Jęknął) Agnieszka…

Gerda: (Jej głos był teraz cichszy, niemal szorstki od współczucia) Ona wróci. A ja tu jestem.

W tej chwili, gdy jej palce dotknęły szczególnie głębokiego rozcięcia, by oczyścić ranę szmatką zmoczoną w wodzie, ból stał się nie do zniesienia. Ostra, biała flara eksplodowała za jego powiekami. Świat zawrócił i zapadł się w ciemność. Tymon osunął się na bok, bezwładny, na wełniany pled.

W tej właśnie chwili drzwi chaty otworzyły się z impetem. Do izby wpadła Agnieszka, zziajana, z potarganymi włosami, zaciśniętymi w dłoni fiolkami surowicy. Jej oczy, szerokie z niepokoju, przeszyły izbę i utkwiły na scenie przed nią.

Tymon leżał nieruchomo na łóżku, blady, nieprzytomny. Jego spodnie były zdjęte do połowy ud, odsłaniając pokąsane, zakrwawione nogawki. A Gerda klęczała nad nim, jej atrakcyjna, dojrzała twarz była pochylona tuż nad jego biodrem, a jej dłoń wciąż spoczywała na jego gołym udzie, w geście, który mógł być opiekuńczy, ale w panice i pośpiechu Agnieszki wydał się posiadający, niemal intymny.

Cisza zapadła gęsta i ciężka. Gerda powoli podniosła wzrok na Agnieszkę. W jej oczach nie było winy, ale była tam jakaś dziwna, wyzwana ciekawość.

Gerda: (Jej głos był neutralny) Zemdlał z bólu. Surowica?

Agnieszka stała jak wryta. Widok ukochanego, bezbronnego i dotykanego przez tę obcą, dziką kobietę, wywołał w niej falę pierwotnego, ślepego lęku i… zazdrości. To było irracjonalne, wiedziała, że Gerda pomaga, ale ten obraz — jego nagość, jej bliskość — wbił się w jej serce jak nóż.

Podeszła powoli, kładąc fiolki na stole z twardym stuknięciem. Jej dłonie drżały.

Agnieszka: (Głos miała ochrypły, ledwie poskromiony) Daj mi to. Ja się nim zajmę.

Gerda spojrzała na nią przez chwilę, jakby oceniając jej siłę. Wreszcie skinęła głową i odstąpiła od łóżka, jej dłoń oderwała się od uda Tymona. Ten niewielki dystans natychmiast wypełniła Agnieszka, klękając na miejscu Gerdy. Jej dotyk, gdy dotknęła twarzy Tymona, był drżący, ale pełen zdecydowanego, bezgranicznego uczucia.

Agnieszka: (Szepnęła, tylko do niego, choć był nieprzytomny) Wróciłam. Już jestem. Już mnie nikt nie odsunie.

I w tym momencie, patrząc na bladą twarz Tymona, czując na dłoni jego zimny pot, zrozumiała, że miłość to nie tylko zachwyty i uniesienia. To także ta dzika, brutalna walka o swoją pozycję przy łóżku ukochanego, gdy świat zewnętrzny — czy to w postaci choroby, czy przypadku, czy czyjejś niepokojącej bliskości — próbuje ich rozdzielić. I wiedziała, że będzie walczyć. Zębami i pazurami. Bo on był jej kolorem. Jej światłem. I jej domem. A domu się nie oddaje.

Cisza w izbie była gęsta, przerywana tylko ciężkim, nierównym oddechem Tymona i cichym brzękiem fiolek w dłoniach Gerdy. Stara rybaczka działała z zimną, chirurgiczną precyzją. Ostrze igły wbijało się w mięsień uda Tymona raz, drugi, trzeci. Agnieszka przytrzymywała jego bezwładne ramię, czując, jak z każdym zastrzykiem jej własne serce kurczy się z bezsilności. Po serii zastrzyków na skórze Tymona wystąpił gęsty, zimny pot. Jego koszulka przylepiała się do klatki piersiowej, a włosy sklejały się na czole.

Gerda: (Ocierała czoło wierzchem dłoni) Gorączka. Pot. Musimy go rozebrać. Przepocona odzież tylko go wychłodzi.

Agnieszka, działając instynktownie, skinęła głową. W milczeniu, ich ręce — jedna delikatna i drżąca, druga twarda i doświadczona — rozebrały Tymona do naga. Agnieszka starała się nie patrzeć, czując palący wstyd za niego, za tę intymność odebraną mu w stanie nieprzytomności. Okryła go ciężkim, wełnianym pledem, a jej dłoń na moment spoczęła na jego rozpalonym czole.

Gerda: (Westchnęła) Nic więcej nie zrobimy. Niech śpi. Niech organizm walczy. Chodź. Potrzebujesz czegoś mocnego.

Pociągnęła Agnieszkę za ramię, prowadząc ją do głównej izby, gdzie w kominie tliły się jeszcze żarzewia. Zapach zupy rybnej ustąpił miejsca ostremu zapachowi lekarstw i potu. Gerda nalała do dwóch blaszanych kubków ciemnej, ostrej wódki.

Agnieszka: (Wypiła łyk, krzywiąc się, ale ciecz rozgrzała jej zmarznięte wnętrzności) Dziękuję… za pomoc.

Gerda: (Patrzyła na nią uważnie, opierając się o piec) Widziałam, jak na mnie spojrzałaś. W izbie. Myślałaś, że… korzystam.

Agnieszka poczuła, jak krew uderza jej do twarzy. Spuściła wzrok.

Agnieszka: To… to było głupie. Byłam przestraszona.

Gerda: Nie głupie. Ludzkie. Młode. Myślisz, że miłość to tylko dusza przytulona do duszy. Że ciało to tylko… dekoracja.

Agnieszka: (Podniosła na nią wzrok, czując nagłą potrzebę obrony swoich uczuć) Nie! To nieprawda. To, co między nami… to jest jedność. Ciało i dusza.

Gerda: (Wypiła łyk wódki, jej oczy zwęziły się) Jedność? A widziałaś jego oczy, gdy mdlał? Patrzył na ból, nie na ciebie. Ciało ma swój własny rozum, dziewczyno. Swój własny strach, swoje potrzeby. Można kochać duszę mężczyzny, a ciało może tęsknić za dotykiem innej kobiety. I na odwrót. To są dwa różne rzeki. Czasem płyną razem. Czasem się rozdzielają.

Agnieszka poczuła, jak te słowa kłują ją jak szpilki. Wspomnienie dłoni Gerdy na udzie Tymona wróciło z siłą gromu.

Agnieszka: Mówisz, że to, co czuję do niego, to iluzja? Że jego ciało mogłoby pragnąć… kogokolwiek innego?

Gerda: (Podeszła bliżej, jej głos stał się głęboki, niemal hipnotyczny) Nie mówię o iluzji. Mówię o prawdzie. Miłość duchowa — to jest ta, która buduje gniazdo. Która trwa przy łóżku, gdy on jest chory i nieprzytomny. Która przebacza głupstwo i słabość. To ty jesteś przy nim teraz. Jesteś jego gniazdem.

Gerda wyciągnęła rękę i delikatnie, niemal matczynie, ujęła dłoń Agnieszki. Jej palce, szorstkie od sieci i soli, powiodły się po wierzchu dłoni Agnieszki, od kostek do opuszków palców. To nie był dotyk kochanki. To był dotyk kapłanki, wtajemniczającej ją w mroczną tajemnicę życia.

Gerda: A miłość fizyczna… — jej głos stał się szeptem — to jest ogień, który pali się krótko i jasno. To jest instynkt. Zwierzę, które w nas siedzi. To jest ta siła, która każe kobiecemu ciału odpowiadać na dotyk, nawet jeśli ten dotyk nie należy do ukochanej duszy.

Podczas gdy mówiła, jej kciuk zataczał powolne, koliste ruchy na wewnętrznej stronie nadgarstka Agnieszki, tam, gdzie skóra jest najcieńsza i najbardziej wrażliwa. I wtedy, ku swojej zgrozy i zdumieniu, Agnieszka poczuła, jak przez jej ciało przebiega nagły, ostry dreszcz. Nie był wywołany strachem ani obrzydzeniem. Był to dziki, pierwotny, fizjologiczny odzew na ten umiejętny, zmysłowy dotyk. Był przyjemny. Potwornie, zdradziecko przyjemny.

Szybko wyrwała dłoń, jakby dotknęła rozżarzonego węgla. Oddychała ciężko, patrząc na Gerdę z szeroko otwartymi oczami, w których malowało się przerażenie i zrozumienie.

Agnieszka: (Jej głos drżał) Nienawidzę cię za to, co mi pokazujesz.

Gerda: (Uśmiechnęła się smutno) Nie nienawidzisz mnie. Nienawidzisz prawdy, że jesteś nie tylko duchem, ale i ciałem. I że jego miłość do ciebie też taka jest. Podwójna. Piękna i niebezpieczna. Krucha i silna. Jeśli chcesz z nim budować, musisz zaakceptować obie te rzeki. Inaczej, gdy tylko jedna z nich wzbierze, zatopi cię.

Agnieszka stała przez chwilę, czując, jak ten niechciany dreszcz wciąż echem rozchodzi się po jej kręgosłupie. Spojrzała w stronę izby, gdzie leżał Tymon — jej duchowy dom, jej ukochana dusza. I zrozumiała, że Gerda miała rację. Prawdziwa miłość nie była wyborem między ciałem a duchem. Była odważnym objęciem obu, z całą ich chwalebną i przerażającą mocą. Była zgoda na to, że czasem ciało zadrży zdradziecko, a dusza pozostanie wierna. I że to właśnie ta wierność, a nie chwilowy dreszcz, jest prawdziwym budulcem gniazda. Wzięła głęboki oddech i, nie patrząc już na Gerdę, wróciła do izby, do swojego chorego artysty, gotowa kochać go całością — zarówno duchem, który nigdy nie drżał, jak i ciałem, które czasem mogło ją zaskoczyć.

Dni i noce zlały się w jeden gorączkowy koszmar. W małej izbie powietrze stało się gęste od choroby, nasycone zapachem potu, ziół i cierpienia. Tymon leżał wciąż nieprzytomny, jego ciało toczone przez niewidzialny ogień. A teraz, do tego widmu śmierci, dołączyła Agnieszka.

Pierwsze dreszcze wstrząsnęły jej ciałem, gdy zmieniała opatrunek na nodze Tymona. Potem przyszła gorączka — gwałtowna i wyniszczająca. Jej świadomość mgliła się, a w chwilach jasności patrzyła na Tymona z niewypowiedzianym przerażeniem. Nie o siebie się bała, ale o niego, że zostanie sam.

Wtedy pojawiła się Gerda. Jej obecność, dotąd tak niepokojąca, stała się jedynym stabilnym punktem w tym chaosie. Była niczym skała, o którą rozbijały się fale choroby.

Gerda: (Głos miała twardy, ale nie pozbawiony ciepła, gdy klękła przy Agnieszce) No to mamy. Dwoje ptaszków w jednym gnieździe. Teraz słuchaj mnie, dziewczyno. Walcz. Dla niego.

Przyniosła drugi materac, kocami i poduszkami tworząc prowizoryczne posłanie na podłodze, tak by Agnieszka mogła leżeć obok Tymona. I zaczęła się jej piekielna, niekończąca się służba.

Najtrudniejsze były zastrzyki. Seria ukłuć w brzuch, która była jedyną szansą na pokonanie choroby. Gerda, odporna na wściekliznę dzięki dawno przebytej kuracji, wykonywała je z zimną precyzją. Gdy odsłaniała brzuch Agnieszki, by wbić igłę, jej spojrzenie nie było zmysłowe. Było skupione, niemal kliniczne. Ale w tym skupieniu, w tym momencie skrajnej intymności i bezbronności, coś się w Gerdzie poruszyło.

Widziała nie ciało jako obiekt pożądania, ale jego kruche, śmiertelne piękno. Delikatną siatkę żyłek pod cienką skórą, wypukłość kości biodrowej, miękki łuk brzucha, który drgał z każdym oddechem. To było piękno życia samo w sobie — kruche, walczące, godne zachwytu właśnie przez swoją śmiertelną powagę. Jej palce, gdy przytrzymywały skórę przed wkłuciem, były pewne, ale niezwykle delikatne. To był dotyk strażniczki, kapłanki, która dotyka świętości życia w jego najsurowszej formie.

Gerda: (Szepnęła, gdy Agnieszka zaszlochała z bólu po kolejnym zastrzyku) Cicho, mały. Wszystko w porządku. Jestem tu.

I była. Przez trzy długie godziny, zanim Bolesław wrócił z połowu, Gerda nie opuszczała izby. Przenosiła się od jednego łóżka do drugiego. Zdejmowała przepocone koszule, obmywała gorączkujące ciała chłodną wodą z mięta, poiła łykami rosołu, gdy tylko byli na tyle przytomni, by przełknąć. Jej ręce, te same, które dzierżyły ciężkie sieci i oprawiały ryby, teraz z nieprawdopodobną czułością układały głowę Agnieszki na poduszce lub gładziły rozpalone czoło Tymona.

Nie były to pieszczoty kochanki. To były gesty głębsze, starsze. Akt czystego, bezinteresownego współczucia. Gerda, która całe życie patrzyła śmierci w oczy na morzu, teraz z równym determinacją patrzyła jej w oczy w swojej chacie. I walczyła.

Gdy Agnieszka, w jednej z chwil jasności, zobaczyła ją pochyloną nad Tymonem, jak wilgotną szmatą obmywała jego szyję, zrozumiała. Ta kobieta, z pozoru twarda i niedostępna, miała w sobie studnię miłosierdzia tak głęboką, że mogła nią obdzielić nawet obce, zagubione dusze, które los rzucił na jej próg. Jej dotyk nie dzielił, nie burzył. On scalał. On leczył.

Te trzy godziny nie były godzinami „szczęścia” w potocznym znaczeniu. Były to godziny ciężkiej, wyczerpującej pracy, wypełnione jękami chorych i zapachem choroby. Ale były też godzinami najgłębszego humanizmu. W tym małym, zadymionym domku, na skraju świata, rozgrywał się cichy dramat, w którym miłość między Tymonem a Agnieszką nie gasła, ale była podtrzymywana przez bezinteresowną miłość drugiego człowieka.

Gdy Bolesław wreszcie wszedł do izby, zastał Gerdę klęczącą między dwoma posłaniami, trzymającą za rękę Agnieszkę i z drugiej dłoni kładącą chłodny okład na czole Tymona. Jej twarz była zmęczona, ale oczy płonęły twardym, nieugaszonym światłem.

Bolesław: (Stanął w drzwiach, a jego twarz złagodniała) Gerda?

Gerda: (Nie odwracając głowy, jej głos był tylko szeptem) Cicho, stary. Śpią. Walczą. I wygrają.

I w tej chwili, w zapadającym zmroku, było to jedyna prawda, jaka się liczyła. Miłość — w każdej swojej formie — okazywała się silniejsza od zarazy. A Gerda, surowa rybaczka, była jej nieoczekiwanym, potężnym narzędziem.

Dni mijały, mierzone gorączką, potem i ciężkim oddechem, który wypełniał izbę. Gerda była nieustannym duchem opiekuńczym, posługującą przy dwóch łóżkach, która nie znała snu. Aż wreszcie, pewnego ranka, gdy pierwsze światło wpadło do izby, Tymon otworzył oczy. Były przytomne, choć głęboko osadzone w cieniu wyczerpania. Gorączka ustąpiła.

Tymon: (Jego głos był ledwie szelestem) Agnieszka…?

Gerda, klęcząca przy posłaniu Agnieszki, uniosła głowę. Jej twarz, zwykle tak nieprzenikniona, była zwykłą, ludzką maską bólu. Nie odpowiedziała słowami. Jej milczenie, jej spuszczone oczy, były głośniejsze niż jakikolwiek krzyk.

Tymon, z nadludzkim wysiłkiem, podniósł się na łokciu. Jego wzrok padł na Agnieszkę. Leżała nieruchomo, jej twarz, tak pełna życia i mądrości zaledwie kilka dni temu, była teraz nieskazitelnie spokojna, jak porcelanowa maska. Walka była skończona.

Cisza, jaka zapadła w chacie, była cięższa od wszystkich sztormów, o których kiedykolwiek opowiadał Bolesław.


Bolesław wykopał grób na skraju swojego podwórka, w miejscu, gdzie rosły twarde, nadmorskie trawy i gdzie docierał zapach soli. Był to płytki dół, wykopany w twardej, piaskowej ziemi, ale wykonany z powagą, jaka należy się każdemu odchodzącemu.

Tymon, chwiejąc się na nogach, o własnych siłach wystrugał z kawałka dryfującego drewna prosty krzyż. Nie miał dłuta, ani farby. Wyjął z kieszeni swojego poplamionego płaszcza czarny, wodoodporny flamaster, którym podpisywał szkice. Jego dłoń drżała, gdy przykucnął nad krzyżem. Nie powstało wyszukane epitafium. Wypisał tylko kilka słów, które przyszły same, proste i czyste jak łza:

„Śpij mój kwiatuszku, niech ci ziemia lekką będzie.”

Słowa, które mogłyby wydać się banalne, tu, na końcu świata, wobec ogromu straty, były doskonałe. Były czułe, osobiste i niosły w sobie całą bezradność jego artystycznej duszy wobec ostateczności.

Gdy ustawiał krzyż na świeżo usypanym kopczyku, Gerda, która przez cały czas zachowywała kamienny spokój, nagle załamała się. Cichy, powstrzymywany szloch wstrząsnął jej ramionami. Jej siła, która była tarczą dla ich choroby, opadła, odsłaniając gojącą ranę współczucia.

Podeszła do Tymona i nie mówiąc ani słowa, objęła go mocno. Nie był to uścisk kobiety do mężczyzny, ale uścisk dwojga ludzi, których los złączył w obliczu nieodwracalnej straty. On, osierocony przez miłość, którą dopiero co odnalazł. Ona, strażniczka, która mimo całego swojego poświęcenia, nie zdołała odeprzeć śmierci.

Tymon stał sztywno przez chwilę, a potem jego ciało również zmiękło. Oparł ciężką głowę na jej ramieniu, a jego łzy, ciche i gorzkie, wsiąkały w gruby materiał jej sukni. Stali tak w milczeniu, pod szarym, bezlitosnym niebem, nad małym, płytkim dołem, który pochłonął całe światło ich krótkiego, wspólnego szczęścia. Ciszę przerywał tylko daleki, jednostajny szum morza — wieczny, obojętny i nieskończenie smutny.

Drugie podejście

Makary przerwał pisanie. Zneutralizował suchość w gardle, tym razem rumem zmieszanym z wermutem i powoli przeczytał całość swojego opowiadania. Historia Agnieszki i Tymona chwytała za serce. Makaremu łza zakręciła się w oku.

— Mam talent — szepnął sam do siebie.

Upił duży łyk cocktailu. Czuł, że to jest właśnie ta chwila; chwila, gdy wena zstępuje z niebios, aby właśnie jego wybrać na realizatora najwspanialszych strof.

Autor przygotował świeży, czysty zeszyt i napisał tytuł „Kulawy krawiec i gitarzystka”. uśmiechnął się; już sam tytuł obiecywał artyście Nagrodę Pulitzera. Ale najpierw toaleta. Makary oddał sporą ilość moczu barwy słomkowej, następnie rozsiadł się wygodnie i zaczął pisać…

Kulawy krawiec i gitarzystka

Spotkanie

W mglisty wieczór, kiedy deszcz bębnił o bruk jak palce niestrudzonego perkusisty, uliczka Pod Jedwabnym Mostkiem ze wszystkich stron zdawała się prowadzić do jednej witryny: starego zakładu krawieckiego „U Joachima”.

Światło zdawało się tam nie tyle świecić, co oddychać — ciepło, miękko, spokojnie.

Kulawy krawiec siedział nad haftem kwiatowym, w którym płatki wyglądały jak prawdziwe. Joachim poruszał się wolno, ale palce miał pewne jak człowiek, który znał swoją sztukę od podszewki.

Drzwi skrzypnęły.

Gitarzystka: — Dobry wieczór… Przepraszam, że tak wchodzę bez pozwolenia. Uciekłam tu przed deszczem. Wpadłam prosto z ulicznego grania.

Joachim uniósł oczy, najpierw na dziewczynę, potem na gitarę mokrą od deszczu.

Krawiec: — Wejdź, wejdź. Skoro deszcz nie pytał, czy może lać, to ty nie musisz pytać, czy możesz się ukryć.

Dziewczyna uśmiechnęła się z wdzięcznością. Jej włosy przypominały rozczesane nuty — niesforne, ruchliwe. Usiadła na stołku.

Gitarzystka: — Pachnie tu… jak w domu, którego nigdy nie miałam.

Krawiec: — Pachnie nicią i czasem. To zapach ludzi, których historie zszywałem przez czterdzieści lat. Żaden dom nie jest wieczny, ale dobre wspomnienia — te są najtrwalsze.

Dziewczyna spojrzała na niego z ciekawością.

Gitarzystka: — A ja… ja chyba nie mam jeszcze wspomnień, które warto zszyć.

Krawiec: — Och, moja droga… Każdy ma. Tylko czasem trzeba pozwolić komuś je wydobyć.


O ich przeszłości

Gitarzystka zdjęła instrument ze swego ramienia i zaczęła wycierać go rękawem bluzy.

Krawiec: — Jesteś muzykantką?

Gitarzystka: — A raczej próbuję być. Grałam dziś na rogu ulicy — kilka monet, kilka uśmiechów, dwa spóźnione „przepraszam, nie mam drobnych”. Tyle w temacie kariery.

Krawiec (spokojnie): — Wiesz, jak zaczynałem? Z jedną igłą i jedną nogą mniej sprawną niż druga. Mówili, że krawiec powinien chodzić prosto — bo jak ktoś krzywy, to i szwy krzywe zrobi.

— A jednak kwiat, który haftuję, widzisz? Ani jeden płatek nie chce być brzydszy od drugiego.

Dziewczyna przyjrzała się, naprawdę podziwiając mistrzostwo.

Gitarzystka: — Kto pana nauczył szycia?

Joachim odchylił się nieco, jakby wyciągał z pamięci stare pudło.

Krawiec: — Moja babka, Rebeka. Szyła w czasach, gdy ludzie ubierali nie tylko ciało, ale też uczucia. Mówiła, że nicią można leczyć, a nie tylko zszywać.

— Miałem siedem lat, kiedy po raz pierwszy wsunęła mi igłę w palce. Siedem. A gdy miałem dziesięć, zgubiłem władzę w nodze po upadku z wozu. To wtedy powiedziała: „Joachimie, skoro nie będziesz biegał, to będziesz tworzył. W biegu tracimy szczegóły, a ty je będziesz widział wszystkie”.

Dziewczyna nachyliła głowę.

Gitarzystka: — Ja też miałam kogoś, kto wierzył, że będę coś znaczyła. Tata… — Ale zmarł dwa lata temu. Od tego czasu gram, bo tylko z muzyką mogę go jeszcze usłyszeć. Bez niej czuję się… jak rozpruty szew.

Joachim skinął głową z empatią.

Krawiec: — Rozpruty szew to nie koniec. To początek pracy na nowo.


O miłości — pogłębiony dialog

Dziewczyna westchnęła ciężko.

Gitarzystka: — A co z miłością? Pan wierzy w nią? — Bo ja… Nie wiem już, czy warto. Raz zaufałam. Oddałam serce komuś, kto potraktował je jak tanią gitarę z bazaru — podotykał i odszedł.

Joachim zaśmiał się cicho, ale z czułością, nie szyderczo.

Krawiec: — Zaufanie to tkanina delikatniejsza niż jedwab. Trzeba ją prać w uczciwości i suszyć na słońcu uwagi. — A ludzie często wrzucają ją do pralki obojętności i potem dziwią się, że się mechaci.

Gitarzystka: — Mówi pan poetycko.

Krawiec: — Po czterdziestu latach szycia nie da się inaczej. Życie to materiał — zawsze coś trzeba skrócić, poszerzyć, podszyć lub wyrzucić.

Dziewczyna podniosła gitarę i zagrała cichą, niepewną melodię.

Gitarzystka: — A pan? Pan kochał kiedyś tak… naprawdę?

Joachim spuścił wzrok.

Krawiec: — Owszem. Żonę. Miriam. — Poznałem ją, kiedy przyszła skrócić suknię, a wyszła z pracowni z obrączką na palcu, choć jeszcze nie moją. — Mąż ją odszedł później. Ja zostałem. Szyłem, słuchałem, kochałem. — Ale choroba zabrała ją szybciej, niż zdążyłem uszyć jej ostatnią suknię.

Dziewczyna dotknęła jego dłoni — ostrożnie, delikatnie.

Gitarzystka: — To musiało boleć.

Krawiec: — Boli do dziś. Ale jeśli kochasz kogoś prawdziwie, to nawet ból jest jak nić — łączy cię z tym, co było piękne. — I nie wolno się bać jej znów trzymać w dłoni.

Gitarzystka: — Ale jak zaufać ponownie… kiedy serce pamięta dawny ból?

Krawiec: — Serce pamięta, ale też potrafi się otworzyć. — Bo wbrew pozorom, serce to nie porcelana. To tkanina. Elastyczna, choć czasem postrzępiona. — I potrzebuje drugiego człowieka, by się zacerować.

Dziewczyna uśmiechnęła się przez łzy.


W pracowni — symboliczna bliskość

Joachim wstał — powoli, ale stanowczo.

Krawiec: — Chodź za mną. Mam miejsce, gdzie najlepiej się rozmawia.

Przeszli do tylnej sali, gdzie stał wielki, ciężki stół z drewna orzechowego. Pokrywało go jedwabiste sukno w odcieniu stłumionego błękitu. Lampy rzucały na materiał ciepłe, złote światło.

To nie było miejsce pracy. To było miejsce rozmów, wyznań, przemian.

Dziewczyna przesunęła dłonią po blacie.

Gitarzystka: — To jak ołtarz.

Krawiec: — Raczej… scena. Tu ludziom łatwiej się otworzyć. Może przez jedwab. Może przez drewno. Może przez ciszę.

Usiedli naprzeciw siebie, dłonie oparte o miękką tkaninę.

Krawiec: — Czasem, by naprawdę poznać drugiego człowieka, trzeba usiąść naprzeciw niego i pozwolić sobie na szczerość. — Bez pośpiechu. Bez masek.

Gitarzystka: — A jeśli ta szczerość odsłoni zbyt wiele?

Krawiec: — To dobrze. Tylko prawda pozwala miłości rozkwitnąć.

Dziewczyna zbliżyła gitarę i zagrała melodię — nową, którą stworzyła właśnie w tej chwili. Delikatną jak jedwab spod palców Joachima.

Gitarzystka: — Myśli pan, że ja… że jeszcze kiedyś mogę kogoś pokochać?

Joachim pochylił się lekko.

Krawiec: — Myślę, że już zaczynasz otwierać drzwi. — Bo pozwoliłaś komuś tu wejść, do swojej historii. A to pierwszy krok.

Dziewczyna zagrała kolejny takt, a Joachim opowiadał dalej — o dawnych klientach, o sukniach, które ratowały złamane serca, o garniturach szytych na pierwszy taniec.

Ona mówiła o ojcu, o koncertach, które nigdy się nie odbyły, o miłości, która ją zraniła, i o strachu, że następna może zranić bardziej.

Rozmawiali długo, w jedwabistej ciszy, w świetle lampy, w miejscu, gdzie człowiek mógł zdjąć swoje ciężary jak płaszcz.

A kiedy świt zaczął wlewać się do pracowni mlecznym światłem, żadne z nich nie miało wątpliwości.

Miłość, choć trudna, choć krucha, choć wymagająca cierpliwości — jest piękna. I warto dać jej kolejną szansę, by zakwitła.

Wiosna w pracowni

Wraz z pierwszymi pąkami magnolii Lidia zaczęła przychodzić niemal codziennie. Nie było już między nimi skrępowania — tylko ten charakterystyczny spokój, który rodzi się tam, gdzie dwoje ludzi naprawdę lubi swoje towarzystwo.

Pewnego popołudnia, kiedy światło było jasne jak świeżo wypłukany jedwab, Lidia przyniosła coś owiniętego w płócienny worek.

Bez słowa wyjęła przedmiot.

Była to stara, lekko zniszczona harmonijka ustna.

Joachim: — Wygląda na… bardzo przeżytą historię.

Lidia: — Tatową. Grał na niej, kiedy byłam mała. Możesz… spróbować ją naprawić?

Joachim uniósł harmonijkę z taką delikatnością, jakby to było coś kruchego i świętego.

Krawiec: — Nie wiem, czy mi się uda. Ale postaram się. — Zawsze warto postarać się o coś, co ważne.

W jego głosie brzmiała obietnica głębsza niż ta o zwykłej naprawie.


Lęk przed tym, co nowe

Kilka dni później, gdy harmonijka była gotowa, Joachim odnalazł Lidię na zwyczajowym stołku, zamyśloną bardziej niż zwykle.

Krawiec: — Masz zmartwienia większe niż zwykle, Lidio.

Lidia: — Dostałam propozycję grania w małej kawiarni. Wie pan… regularne występy. Ale… boję się. — Boję się, że mnie wyśmieją. Że zawiodę. Że nie jestem wystarczająco dobra.

Joachim usiadł obok niej, wolniej niżby chciał, ale z pełną przenikliwości uwagą.

Krawiec: — Strach zawsze przychodzi przed czymś dobrym. Nigdy przed czymś nieznaczącym. — Może to właśnie znak, że powinnaś spróbować.

Lidia: — A jeśli nie dam rady?

Krawiec: — To przyjdziesz tu następnego dnia i opowiesz mi o tym. I znów zszyjemy rozsypane kawałki. — Ale wierzę, że dasz radę. Bardziej niż sam potrafię powiedzieć.

Lidia patrzyła na niego długo, jakby jego słowa wypełniały puste przestrzenie w jej duszy.


Pierwszy występ

W dzień koncertu Lidia była cała w nerwach, a Joachim — choć tego nie powiedział — martwił się razem z nią.

Wieczorem przyszła do pracowni. Jeszcze w drżących dłoniach trzymała gitarę.

Lidia: — Poszło… dobrze. — Naprawdę dobrze.

Zaczęła się śmiać, tym jasnym, niewymuszonym śmiechem, który Joachim słyszał u niej rzadko, ale za każdym razem kochał jeszcze mocniej.

Krawiec (lekko drżącym głosem): — Wiedziałem.

Lidia: — Wie pan, co było najlepsze? — Nie czułam się sama. Bo wiedziałam, że pan… że pan we mnie wierzy.

Joachim zamknął oczy, bo nie spodziewał się, że te słowa aż tak go poruszą.

Krawiec: — Zawsze będę, Lidio. — To nie przeminie.


Rabek dnia — konflikt

Ale żadna relacja, nawet najcieplejsza, nie rozwija się bez drobnych pęknięć.

Pewnego dnia Lidia przyszła zdenerwowana. Drzwi zamknęła mocniej, niż trzeba. Gitarę położyła na blat w sposób, który sugerował gniew.

Joachim (spokojnie): — Widzę, że coś cię gnębi.

Lidia: — Może wcale nie powinnam tu przychodzić tak często! Może… może za bardzo się przyzwyczajam. Może… to nie jest dobre dla pana.

Joachim: — Dla mnie?

Lidia: — Pan… stracił żonę. Pan już cierpiał. A ja… ja się boję, że pana zranię. Pan jest dobry. Za dobry.

Joachim poczuł, jak coś w nim się zaciska — nie gniew, lecz troska.

Krawiec: — Lidio, posłuchaj mnie dobrze. — To, że kogoś kochałem kiedyś, nie znaczy, że mam zamknąć serce na resztę życia. — A jeśli się boimy, to znaczy, że to, co się rodzi, jest naprawdę ważne.

Lidia (cicho): — Właśnie dlatego się boję.

Zapadła cisza. Ale to nie była cisza rozstania. To była cisza czegoś, co trzeba dopowiedzieć później.


Most, który zbudowali razem

Następnego ranka Lidia wróciła. Ostrożnie, jakby wchodząc na cienki lód.

Lidia: — Przepraszam. Nie powinnam była tak… wybuchnąć.

Joachim: — Przeprosiny są ważne. Ale jeszcze ważniejsze jest to, że wróciłaś.

Uśmiechnęła się — nieśmiało, ale z ulgą.

Lidia: — Nie chcę… odchodzić. — Tylko nie wiem, jak… być blisko kogoś bez lęku.

Joachim podszedł wolno, aż stanął naprzeciw niej przy jedwabnym blacie.

Krawiec: — Możemy uczyć się razem. Powoli. — Bez presji. Bez pośpiechu. — Tak jak szyje się najpiękniejsze rzeczy: kawałek po kawałku.

Lidia skinęła głową, a w jej oczach pojawiło się coś nowego — zaufanie, które dopiero kiełkowało.


Nowa melodia, nowy ścieg

W kolejnych tygodniach ich relacja zaczęła nabierać własnego rytmu.

Lidia grała melodie, których nie grała nigdzie indziej. Joachim szył drobiazgi, które dawał jej bez słów — wstążkę, pasek do gitary, pokrowiec na nuty.

Spotykali się na jedwabnym blacie jak na granicy dwóch światów: jej muzycznego i jego krawieckiego.

I powoli — delikatnie — zaczynali tworzyć trzeci świat. Wspólny.

Taki, w którym nikt nie musiał udawać.


Cisza, która nie brzmi dobrze

Nadszedł dzień, kiedy Lidia nie przyszła do pracowni.

To się jeszcze nie zdarzyło odkąd się poznali. Joachim próbował to sobie wytłumaczyć: może miała występ, może padał deszcz, może zaspała.

Ale następnego dnia — znów jej nie było.

I trzeciego.

Na czwarty dzień przestał udawać, że szyć potrafi z taką samą dokładnością jak zawsze. Ręce mu drżały, a tkaniny jakoś nie chciały współpracować.

W końcu zamknął na chwilę zakład i ruszył w stronę kawiarni, gdzie Lidia czasem grała.


Szeptane plotki

W kawiarni usłyszał gwar, ale żadnej gitary.

Podszedł do baru — właściciel, pan Sulima, znał Lidię.

Sulima: — A, Lidia… Tak, miała grać wczoraj, ale… — Wyprowadzono ją wcześniej. — Ktoś ją zaczepił.

Joachim poczuł zimne ściśnięcie w żołądku.

Krawiec: — Zaczepił? Co to znaczy?

Sulima: — Taki… jej były. Przyszedł pijany. Krzyczał. Powiedziała mu, żeby odszedł. A on… no… poszarpał ją. — Nic poważnego — dodał szybko, widząc wyraz twarzy Joachima. — Ludzie z kawiarni go przepędzili. Ale Lidia nie wróciła potem na scenę. Mówiła, że musi odpocząć.

Joachim nie czekał na więcej. Znał tylko jedno miejsce, gdzie mogła pójść: stary dom po jej ojcu.


Poszukiwania

Dom znajdował się na końcu miasta, przy zarośniętej ścieżce. Ściany były pamięcią lat, a okna — historią, której nikt już nie otwierał.

Drzwi były uchylone.

Joachim zapukał.

Krawiec: — Lidio…? To ja. Joachim.

Najpierw cisza. Potem ciche:

Lidia (z wnętrza): — Nie wchodź, proszę… nie dzisiaj.

Ale Joachim wszedł — powoli, z taką delikatnością, jakby dotykał nie drzwi, lecz rany.

Lidia siedziała na podłodze, oparta o ścianę. Gitarę przytuliła do siebie jak tarczę. Miała ślady na rękach — nie groźne, ale widoczne.

Spojrzała na niego ze wstydem.

Lidia: — Nie chciałam, żeby pan to widział.

Joachim: — Lidio… — Nie musisz niczego przede mną ukrywać. Nigdy.


„Uciekanie nic nie zmieni”

Lidia otarła oczy rękawem bluzy.

Lidia: — Myślałam, że jestem już silniejsza… Że potrafię radzić sobie sama. — Ale kiedy on… — Wszystko wróciło. Ten strach. Ten głos, że jestem nic niewarta.

Joachim uklęknął przy niej — ciężko, bo jego noga niełatwo znosiła takie ruchy, ale nie zatrzymał się.

Krawiec: — Posłuchaj mnie. — To, że ktoś cię zranił, nie świadczy o twojej sile. — Świadczy o jego słabości. — A to, że tu jestem… świadczy o czym innym. O tym, że nie jesteś sama.

Lidia odwróciła wzrok.

Lidia: — Nie chciałam pana martwić.

Krawiec: — A ja nie chcę świata, w którym boisz się do mnie przyjść z tym, co cię boli.

Wtedy na moment pękła — w płaczu nie krzykliwym, nie gwałtownym, lecz takim, który cicho przecieka przez palce, kiedy człowiek już dłużej nie udaje silnego.

Joachim był obok. Nie dotykał jej. Ale jego obecność była jak najcieplejszy koc.


Starcie, którego Joachim się nie bał

Kiedy Lidia się uspokoiła, Joachim powiedział prosto, spokojnie, ale stanowczo:

Krawiec: — Nie pozwolę, żeby ten człowiek znowu cię skrzywdził. — Jeśli wróci, porozmawiam z nim.

Lidia otworzyła szeroko oczy.

Lidia: — Ale pan… Pan nie powinien… — On jest młodszy, silniejszy…

Joachim pokręcił głową.

Krawiec: — Człowiek, który krzywdzi słabszych, traci siłę w chwili, gdy ktoś spojrzy mu w oczy i się nie cofnie.

Lidia milczała długo.

Potem szepnęła:

Lidia: — Dlaczego pan to robi?

Joachim przysiadł przy niej, zmęczony, ale spokojny.

Krawiec: — Bo na ludzi, których kochamy… trzeba czasem zawalczyć. — Choćby krótkim, kulawym krokiem. — Choćby samą obecnością.


Powrót do pracowni

Następnego dnia wrócili razem do zakładu.

Lidia usiadła przy jedwabnym blacie. Wzięła gitarę i przez długi czas grała tylko jedną nutę — tę, która drżała i szukała miejsca.

Joachim siedział naprzeciwko i nie przerywał.

Po chwili Lidia powiedziała:

Lidia: — Chcę, żeby pan wiedział. — To, że pan po mnie przyszedł… — To zmieniło wszystko.

Joachim uśmiechnął się łagodnie.

Krawiec: — Czasem, Lidio, człowiek nie walczy o drugiego, żeby go ocalić. — Ale żeby pokazać, że jest przy nim. — Że jego historia jest ważna. — I że miłość… — nawet ta dopiero rodząca się, — już ma siłę.

Lidia spojrzała na niego tak, jakby przez lata nikt tak na nią nie patrzył.

Lidia: — A więc… nie jestem sama?

Krawiec: — Nigdy już nie będziesz.


Dwa światy na jednym blacie

Od czasu tamtego dnia w opuszczonym domu Lidia zaczęła spędzać w pracowni coraz więcej czasu.

Nie tylko po to, by grać.

Zaczęła obserwować, jak Joachim pracuje. Jak układa tkaniny. Jak mierzy je dłonią, nie tylko linijką. Jak szuka w każdym materiale nie tego, jak wygląda — ale czego potrzebuje, by rozkwitnąć.

Pewnego popołudnia powiedziała nagle:

Lidia: — Pan słucha tkanin tak, jak ja słucham ludzi. — Delikatnie, cierpliwie… aż w końcu same mówią, czego chcą.

Joachim zatrzymał rękę nad materiałem.

Krawiec: — A pani słucha muzyki tak, jak inni boją się w ogóle słuchać czegokolwiek. — Bez udawania. Bez filtra. Bez dystansu.

Lidia uśmiechnęła się ciepło.

Lidia: — Chyba zaczynam rozumieć… dlaczego tu wracam.

Joachim nie zapytał „dlaczego”. On to wiedział.


Projekt, którego oboje się bali

Któregoś dnia Lidia postawiła gitarę na stole i powiedziała:

Lidia: — Chcę stworzyć coś, co będzie… nasze. — Nie piosenkę i nie suknię. Coś pomiędzy.

Joachim uniósł brew.

Krawiec: — Co pani ma na myśli?

Lidia rozejrzała się po pracowni, jakby szukała inspiracji.

Lidia: — Chciałabym suknię, która będzie brzmiała.

Joachim aż prychnął cichym śmiechem.

Krawiec: — Suknię, która… co?

Lidia: — Nie dosłownie — zaśmiała się. — Ale taką, w której mogłabym wystąpić. — Taką, która oddałaby… mnie. — I to, co się między nami wydarza.

Joachim milczał chwilę, jakby ważył w dłoniach nie materiał, ale własne emocje.

Krawiec: — Jeśli mam panią ubrać… — Nie tylko skroję tkaninę. — Muszę najpierw poznać jej duszę.

Lidia zaczerwieniła się lekko.

Lidia: — No więc… — Poznawaj.


Muzyka wśród nici

Od tamtej chwili praca nad suknią stała się ich rytuałem.

Lidia siadała na wysokim stołku, grała cicho, improwizowała. Joachim chodził wokół niej, mierzył, notował, czasem zaskoczony zatrzymywał się nad dźwiękiem, który poruszył go bardziej, niż chciałby przyznać.

Krawiec: — Ten akord… jest jak czarne jedwabie. — Mocny, ale nie krzykliwy.

Lidia (łagodnie): — A ten? (zagrała najdelikatniej, jak potrafiła)

Krawiec: — To już organza. — Prawie niewidoczna, a jednak zmienia wszystko.

Z każdym dniem ich rozmowy stawały się głębsze.

Lidia opowiadała o swoim dzieciństwie, o matce, która śpiewała przy gotowaniu, i o ojcu, który nigdy nie zabierał jej gitary — nawet gdy nie miała jeszcze siły jej unieść.

Joachim mówił o latach nauki, o mistrzu, który powtarzał mu: „Tkanina to ciało — słuchaj jej jak lekarz, nie jak rzeźnik.” O chorobie, która odebrała mu sprawność, a wraz z nią poczucie, że zasługuje na bliskość.

Słuchali siebie nawzajem tak, jak niewielu ludzi ma odwagę słuchać.


Pierwszy spór — o to, jak daleko można się zbliżyć

Kiedy suknia zaczęła nabierać kształtu, Lidia przyszła pewnego wieczoru nieco później niż zwykle.

Joachim stał przy manekinie, dopinając fragment koronki.

Lidia: — Dobrze pan wygląda w świetle lampy, wie pan?

Joachim drgnął. To nie brzmiało jak żart.

Krawiec: — Niech pani nie rzuca komplementami tak od niechcenia.

Lidia (z powagą): — Ale ja wcale nie żartuję.

Między nimi zapadła cisza. Nie ciężka — raczej ta rodzaj ciszy, która stawia ludzi na krawędzi wyznania.

Lidia podeszła bliżej.

Lidia: — Pan nawet nie wie, jak bardzo… zmienił pańskie życie moje.

Joachim odsunął się odruchowo.

Krawiec: — Lidio… Proszę uważać. — Są rzeczy, których nie powinno się mówić, dopóki…

Lidia: — Dopóki co?

Joachim zacisnął usta.

Krawiec: — Dopóki nie będziemy pewni, że… — że to nie tylko praca. — Że to nie iluzja bliskości.

Lidia cofnęła się pół kroku.

Bolało ją to. Wyraźnie.

Lidia: — Czy pan uważa, że ja coś udaję?

Joachim po raz pierwszy nie potrafił odpowiedzieć.

A ona — po raz pierwszy od dawna — wyszła, zanim wypowiedzieli wszystko.


To właśnie ten moment — gdy trzeba zawalczyć jeszcze raz

Następnego dnia Lidia nie przyszła. Ani tego kolejnego.

Joachim nie pracował. Nie potrafił.

Zrozumiał, że ich światy splatały się nie tylko dlatego, że oboje chcieli stworzyć coś pięknego — ale dlatego, że oni sami stawali się częścią siebie nawzajem.

Tym razem to on popełnił błąd.

Tym razem to on musiał zawalczyć.

Ubrał się, mimo bólu w nodze. Zabrał ze sobą fragment sukni — ten, który najpiękniej wyszedł, najbliższy jej muzyce.

Ruszył do kawiarni.

Tam jeszcze jej nie było.

Ruszył do domu jej ojca.

Tam też nie.

A wreszcie — usłyszał dźwięk gitary. Cichy, zawstydzony, niepewny.

Ścieżka prowadziła na wzgórze, z którego widać było całe miasto.

Tam siedziała Lidia.

Z gitarą, plecami do niego, jakby grała dla całego świata — tylko nie dla niego.

Joachim stanął obok. Oddychał ciężko, ale mówił jasno:

Krawiec: — Jeśli wczoraj cię zraniłem… — to dlatego, że bałem się tego, jak bardzo… — jak bardzo jestem w stanie cię lubić. — A może czegoś jeszcze.

Lidia przestała grać.

Nie odwróciła się.

Ale słuchała.

I to był moment, w którym ich światy naprawdę zaczęły się splatać — bo wreszcie oboje wiedzieli, że muszą o siebie zawalczyć.


Słowa, które wisiały w powietrzu

Lidia siedziała na wzgórzu, z gitarą na kolanach, a Joachim stał obok niej, niepewny, czy ma odwagę usiąść, czy też powinien stać i ponosić konsekwencje swojego lęku.

W końcu usiadł ostrożnie, z wysiłkiem, który pewnie był bardziej emocjonalny niż fizyczny.

Joachim: — Lidio… ja… odwykłem od bliskości. — Bałem się, że jeśli pozwolę ci wejść do mojego życia, to… — stracę coś, czego nie będę mógł odzyskać.

Lidia: — A pomyślał pan… że może właśnie zyska coś, czego wcześniej nie miał?

Ten szept, miękki jak organza, wpadł mu prosto między żebra.

Joachim pochylił głowę.

Joachim: — Jeśli dasz mi szansę… — chciałbym dokończyć suknię. — I wszystko inne, co zaczęliśmy.

Lidia nie uśmiechnęła się od razu.

Ale zagrała jedną nutę. Tę samą, którą kiedyś grała na drewnianym blacie w jego pracowni — delikatną, poszukującą.

To była jej zgoda.


Powrót do pracowni — i do siebie

Kiedy weszli do pracowni, było w niej chłodniej niż zwykle. Jakby czekała na nich.

Suknia zwisała z manekina jak niedokończone zdanie. Czekała na kropkę, przecinek… albo wykrzyknik.

Joachim podszedł do niej i odetchnął głęboko.

Joachim: — Brakuje tylko jednego elementu.

Lidia: — Jakiego?

Joachim: — Prawdy.

Lidia spojrzała na niego pytająco.

Joachim: — Suknia mówi o tobie. — Ale powinna też mówić o… nas. — Jeśli mam ją skończyć, muszę wiedzieć, czy to, co między nami, jest tylko chwilą… czy czymś więcej.

Lidia podeszła bliżej, dotknęła delikatnie jedwabiu.

Lidia: — Jeśli to ma być jedna z najważniejszych sukni w moim życiu… — chcę, żeby była szyta przez kogoś, kto mnie widzi. — A pan mnie widzi, Joachimie. — Bardziej, niż ktokolwiek.

To był ich moment — bez pocałunków, bez gestów wymykających się historii. Czysta, głęboka deklaracja.

Joachim westchnął z ulgą.

I z zapałem, którego nie czuł od lat, wrócił do pracy.


Szycie przy muzyce

Od tamtego dnia pracowali razem niemal codziennie.

Lidia grała, improwizowała, próbowała nowych akordów. Jej muzyka nie była już melancholią, którą nosiła jak cień — coraz częściej miała w sobie nadzieję, jasność, a czasem nawet śmiech.

Joachim zaś szył z precyzją, jaka zapierała dech. Każdy jej dźwięk znajdował odbicie w kroju, fakturze, kolorze tkaniny.

Lidia: — Ten fragment… brzmi jak wschód słońca.

Joachim: — To będzie haft na linii ramion.

Lidia: — A ten akord… jak serce, które znów zaczyna ufać.

Joachim: — W takim razie zrobię z tego główny motyw sukni.

Ich praca przestała być tylko pracą. Stała się dialogiem.

Nie słowami — ale sztuką.


Dzień, w którym suknia przemówiła

Gdy suknia była gotowa, zapadł w pracowni rodzaj ciszy, która nie jest brakiem dźwięku, ale jego spełnieniem.

Lidia stała przed lustrem. Ubrana w jedwabie, które leżały na niej jak wspomnienie światła, w koronkę, która mówiła o jej delikatności, i w haft, który opowiadał o odwadze Joachima, by być znów blisko drugiej osoby.

Lidia (cicho): — Nigdy… nigdy nie miałam niczego tak pięknego.

Joachim poprawił drobny detal przy talii, ale jego głos drżał.

Joachim: — To suknia do występowania, Lidio. — Ale też do odważnego życia.

Zerknęli na siebie w lustrze.

Dwoje ludzi, którzy znaleźli się tam, gdzie nigdy się nie spodziewali.


Wieczór koncertu

Kawiarnia „Pod Paprocią” pękała w szwach. Plotka o nowej sukni Lydii — suknia, która „będzie brzmieć” — rozeszła się po mieście szybciej, niż oboje przypuszczali.

Za kulisami Lidia oddychała głęboko. Joachim stał przy drzwiach, całkowicie skupiony na niej, nie na tłumie.

Lidia: — Boję się.

Joachim: — To dobrze.

Lidia uniosła brwi.

Joachim: — Bo strach… znaczy, że to, co zaraz zrobisz, ma znaczenie. — A pani jest gotowa.

I wtedy — delikatnie, ostrożnie, ale pewnie — położył rękę na jej ramieniu.

Pierwszy raz w pełni świadomie.

Lidia zamknęła oczy, wzięła wdech.

Kiedy wyszła na scenę, w sali zapadła niewymuszona cisza zachwytu: suknia połyskiwała jedwabiem, jakby była odbiciem jej własnego głosu.

A kiedy zagrała pierwszy akord — suknia naprawdę „zabrzmiała”.

Publiczność wstrzymała oddech.

Joachim — oparł się o framugę, by ukryć, że drżą mu kolana.

Patrzył na nią jak na kogoś, kogo sam pomógł stworzyć na nowo. A jednocześnie — kogo kochał za to, że wcale nie potrzebowała stworzenia. Tylko uwierzenia w siebie.


Ostatnia nuta i spojrzenie

Gdy koncert dobiegł końca, Lidia opadła na krzesło na środku sceny. Wszyscy bili brawo.

Ale Lidia patrzyła tylko w jednym kierunku.

Prosto na Joachima.

W jej spojrzeniu było wszystko: wdzięczność, siła, odwaga, zachwyt — i coś jeszcze. Coś, co do tej pory tylko drgało między nimi jak niepewna nuta.

Teraz brzmiało wyraźnie.

A Joachim — wreszcie pozwolił sobie to usłyszeć.


Jeśli chcesz, mogę poprowadzić dalej:

• do pierwszego wyznania miłości

• do ich pierwszej wspólnej podróży lub nowego projektu

• do konfliktu, który przetestuje ich rodzącą się więź

• do chwili, gdy miasto odkrywa ich duet — muzyki i krawiectwa

Którą drogą chcesz pójść dalej?

Oczywiście — poprowadzę historię do konfliktu, który przetestuje ich rodzącą się więź, zachowując ton opowieści: emocjonalny, subtelny, nasycony psychologią i cichymi napięciami.


Echa sukcesu

Po koncercie o Lidię zaczęło pytać całe miasto. Ludzie, którzy dotąd mijali ją obojętnie na ulicy, nagle chcieli znać jej imię, historię, inspiracje. Została zaproszona na większy występ — tym razem nie w kawiarni, ale w miejskim teatrze.

Joachim przyjął to ze szczerym zachwytem… choć w jego oczach pojawił się cień, którego Lidia nie zauważyła.

Kiedy w pracowni zszywał ręcznie brzeg jej sukni, dłonie mu drżały. Z pozoru od zmęczenia. W rzeczywistości — od lęku.


Nowe propozycje

Pewnego ranka Lidia wpadła do pracowni cała rozpromieniona.

Lidia: — Joachimie! Teatr zaproponował mi cykl koncertów! — I… chcą, żebym miała kolejne suknie. — Trzy! Całą kolekcję!

Joachim odsunął się od stołu, jakby ktoś właśnie wypchnął go z własnego miejsca.

Joachim: — To… wielka rzecz, Lidio. — Naprawdę wielka.

Lidia: — Musimy tylko określić terminy i…

Joachim: — Musimy?

Zapadła pierwsza rysa. Delikatna, ale słyszalna.

Lidia zmarszczyła brwi, zaskoczona tonem, którego dotąd w nim nie słyszała.

Lidia: — Myślałam, że… może chciałbyś… — współtworzyć to ze mną.

Joachim roześmiał się cicho — krótko, nerwowo.

Joachim: — Lidio… ja jestem tylko krawcem. — Nie projektantem mody. — Nie artystą dużej sceny. — To świat dla ludzi, którzy mogą za nim nadążyć.

Lidia: — Ale ty możesz. — Już udowodniłeś.

Joachim: — Jedną suknią. — Jedną. — I to w dodatku tylko dlatego, że byłem blisko ciebie.

Te słowa zabolały ich oboje — choć każde z innego powodu.


„Co to znaczy tylko dlatego?”

Lidia podeszła do niego, zatrzymując się zaledwie o krok.

Lidia: — Joachimie… — Czy ty myślisz, że ktoś inny mógłby zrobić to, co ty?

Joachim: — Tak. — Ktokolwiek z prawdziwym wykształceniem projektanta.

Lidia pokręciła głową, jakby walczyła z niewidzialnym ciężarem.

Lidia: — Ja nie mówię o sukniach. — Mówię o… o nas.

Joachim zamarł, jakby właśnie usłyszał coś, czego nie potrafił unieść.

Joachim: — Lidio… im wyżej zajdziesz, tym mniej miejsca będziesz miała na kogoś takiego jak ja.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 23.63
drukowana A5
za 74.64