Niniejszy zbiór poświęcam pamięci
mojej małżonki Iwony, której talent
i siła woli stały się dla mnie inspiracją.
PODZIĘKOWANIA
Ta książka nie powstałaby bez inspiracji mojej małżonki Iwony. Pisała piękne wiersze, scenariusze i myślę, że byłaby z pewnością najlepszym recenzentem moich literackich zmagań. W dużej mierze właśnie jej zawdzięczam to, że odważyłem się rozpocząć przygodę związaną z pisaniem. Szczególne podziękowania należą się moim najlepszym przyjaciółkom, Marzenie Strąk i Annie Suskiewicz, Małgorzacie Radomskiej oraz Wojciechowi Pacynie, którzy chętnie czytali przesłane im teksty, o których mogłem zawsze szczerze porozmawiać. To bardzo ważne.
Dziękuję też pierwszym mentorom, Nataszy Goerke, Marcie Mizuro, Januszowi Rudnickiemu i Mariuszowi Czubajowi. Ich doświadczenie i uwagi były bezcenne. Ogromnie wdzięczny jestem również przyjaciołom z warsztatów i konkursów literackich, którzy z przyjemnością dzielili się swoimi spostrzeżeniami. Ich praca również była dla mnie inspiracją. Wymienię tylko kilka nazwisk, z pewnością nieobcych już, zwłaszcza miłośnikom powieści kryminalnych: Adrianna Michalewska, Agnieszka Krawczyk, Marta Guzowska, Joanna Sarnecka oraz Piotr Pochuro, dzięki któremu Czytelnicy mieli szansę poznać moje pierwsze opowiadania.
Zawsze pozostaną też w moim sercu ludzie dobrej woli, którzy nie wahali się pomóc mi na różne sposoby, abym swojej pasji nie porzucił.
OD AUTORA
Mówili mi, że to bez sensu. Nie można wydawać opowiadań, zanim nie wyda się powieści. Taka podobno powinna być kolejność. Inaczej nie da się wypromować książki nieznanego jeszcze Czytelnikom autora. Zapewne coś w tym jest, ale nie byłbym sobą, gdybym sam nie sprawdził. Nie mam nic przeciwko powieściom. Przeciwnie. Jedna leży w szufladzie, oczekując na swój czas. Powstało też kilka szkiców następnych projektów. Jednak opowiadania, to coś specjalnego. Każde z nich może żyć własnym życiem. Nie wymagają nawet obcowania z książką na co dzień. Można je czytać w przerwie między różnymi zajęciami albo przed snem. Nie zobowiązują do niczego. Nie muszą być spójne tematycznie, bo przecież każdy ma prawo lubić co innego. Mogą być krótkie, takie w sam raz, albo zamykać fabułę na kilkudziesięciu stronach. Niektórzy preferują właśnie te dłuższe, bo opowieść może przecież rozwijać się niespiesznie, dając czytającemu szansę świetnej zabawy, zwłaszcza przy opowiadaniach z dreszczykiem. Któż z nas nie lubi snuć rozważań dotyczących możliwego zakończenia, czy rozwiązania zagadki?
Dlatego postanowiłem wybrać spośród kilkudziesięciu tekstów, siedemnaście opowieści, z których większość w jakiś sposób dotyka ciemniejszej strony ludzkich pragnień, motywacji i działań. Nie każde z opowiadań można określić mianem krótkiego „kryminału”, czy „thrillera”, ale kiedy przyjrzałem im się bliżej, spostrzegłem, że w zasadzie większość mogłaby funkcjonować w kanonie zbliżonym do tych gatunków. Ponieważ jednak nie mam najmniejszego zamiaru wprowadzać kogokolwiek w błąd, co do zawartości zbioru, nadałem mu podtytuł „opowiadania parakryminalne”. Zawsze mam pewien problem z wszelkimi klasyfikacjami w różnych sferach życia. Ludzie poukładani lubią mieć wszystko zdefiniowane i na swoim miejscu.
A co, kiedy ktoś lub coś wymyka się prostej definicji? Niektórzy czują się wtedy trochę nieswojo. Może właśnie o to chodzi? Oczywiście, czytanie nie powinno być torturą. Mamy ich dosyć w otaczającym nas świecie. Dobrze jednak kiedy obejrzany film, czy przeczytany tekst skłania do refleksji.
Zbiór, który dziś oddaję w Wasze ręce, powstał w ciągu kilkunastu lat. Pięć z zamieszczonych w książce opowiadań ujrzało już wcześniej światło dzienne, w ramach kompilacji, czy antologii, które były owocem Międzynarodowego Festiwalu Opowiadania i Międzynarodowego Festiwalu Kryminału we Wrocławiu oraz zbioru wydanego przez bydgoskie Wydawnictwo Branta. To czasy nieco odległe. Pozostałych dwanaście tekstów poznali wyłącznie moi przyjaciele i znajomi nie licząc jury konkursów literackich.
Mam nadzieję, że lektura nie okaże się stratą czasu, bo byłoby mi przykro. Uważam, że nawet kwadrans przeznaczony na rozrywkę, która nie daje choćby odrobiny satysfakcji odczuwanej po zakończeniu aktywności, stanowi realną stratę. Jeśli uznasz, że było warto poświęcić chwilę, a być może czasem się uśmiechnąć, czy wzruszyć, uznam to za sukces.
Książka jest kolejnym wydaniem zbioru opowiadań, który ukaże się także w wersji cyfrowej.
Krzysztof Sowik
Łódź, 28 lutego 2025
ANANAS
Może gdybym zrezygnował z tych cholernych zakupów. Czy to by coś zmieniło? Spekulacje, analizy, wariactwo jakieś. Przecież nikt nie mógł wiedzieć… Z trudem otwieram opuchnięte oczy. Jak to się mogło stać? Ponownie zapadam w letarg. To przecież niemożliwe. Niemożliwe!
*
— Jesteś już? O, coś przywlokłeś z hipermarketu! Super. Czekałem na kawę. Ta lepsza skończyła się tydzień temu.
— Nie gadaj tyle, tylko pomóż wnieść resztę.
— Jasne, idę. Tato? A co z tym koncertem? Obiecałeś.
— Tak. Pamiętam, będę sponsorem.
— OK., w takim razie mogę zostać tragarzem.
— Żebyś choć raz zrobił coś bezinteresownie, tak od serca, albo z poczucia obowiązku.
— Oj, przestań. Żartowałem tylko… Ananas? O, nawet dwa. Mogę zabrać jednego na próbę?
— Nie da się go zjeść na próbę. Na serio albo wcale.
— Na próbę zespołu. Chłopaki się ucieszą.
— Jasne. Widzisz, też nie znasz się na żartach. A czym go pokroisz?
— No, właśnie. Scyzoryk od Pawła mi gdzieś wcięło. Wiem, wezmę nóż.
— Oszalałeś? Największy kuchenny? Może siekierę od razu…
— No, dobra, to co mam zrobić?
— Weź ten. Znacznie mniejszy, zmieści się w plecaku. Tylko przynieś z powrotem.
— Ok. To lecę.
— A zakupy?
— No, tak. Wniosę i się ulatniam. Jestem już spóźniony.
— Jak zwykle, zresztą.
— To było nie fair. Pa. Będę późno.
Poszedł. Coś mnie wtedy ukłuło. Tak dziwnie jakoś. Przecież miał prawo do własnego życia. Czas studiów, jasna sprawa. Często zostawał na noc u znajomych. Nie mogłem zasnąć. Nad ranem zadzwonił telefon…
*
— Na klatce piersiowej, po lewej stronie, widać ranę kłutą głębokości około siedmiu centymetrów, zadaną najprawdopodobniej ostrym narzędziem. Uszkodzenie lewej komory serca, które było bezpośrednią przyczyną zgonu. Na skórze twarzy i prawej ręki denata kilka otarć i zasinień. Innych obrażeń nie stwierdzono. Kopię oględzin dostanie pan rano, inspektorze.
— Czy była jakaś szansa? W przypadku szybkiej pomocy, no… wie pan…
— Tak, nawet spora, jeśli nóż pozostałby w ranie do czasu interwencji chirurgicznej.
***
— Coś ty zrobił? Boże jak to możliwe?
— Nie wiem, to jakiś koszmar. Tato! Wyciągnij mnie stąd. Proszę.
— Rozmawiałem z prokuratorem. Na razie to będzie bardzo trudne.
— Ale ja tu nie wytrzymam. Rozumiesz? Nie… po prostu nie.
— Masz już dobrego adwokata. Pierwsze co zrobił, to załatwił mi widzenie. W ogóle nie chcieli ze mną gadać. Powiedz. Jak to się stało?
*
— Szczerze mówiąc, nie wyglądamy dobrze. Pański syn twierdzi, że się bronił. Napadli go na Nowej, koło plastyków. Prokurator niestety nie podziela jego opinii. Postawił zarzut zabójstwa.
— Panie mecenasie, ale to przecież jakiś absurd. Znam swoje dziecko. To dobry chłopak. Muchy by nie skrzywdził.
— Jasne, tylko że to słaby argument dla sądu. Widzi pan, pierwsza w nocy, niemal pusta ulica, brak świadków i trup z dziurą w sercu, a na nożu odciski pana „dobrego dziecka”…
— I to ma być dowód? Wystarczy, żeby go skazać za zabójstwo? A jak by przechodził tamtędy i podniósł nóż? To co? Staje się automatycznie zabójcą? Panie mecenasie, no przecież chyba mi pan nie wmówi…
— Nawet nie będę próbował. Problem w tym, że pański syn opowiedział prokuratorowi, jak zabrał nóż z domu, w jaki sposób go użył, jak wpadł w panikę i tak dalej. Reasumując, dość nieprawdopodobna historia. Sam bym się zdziwił.
— Kiedy naprawdę dałem mu ten nóż do ananasa. Szedł na próbę. Grają u plastyków od dwóch lat, bo jest fajna sala. Zabrał owoc i nóż, bo chciał poczęstować kolegów.
— Właśnie. Ale poczęstował kogoś innego… Teraz podstawowa sprawa, to zmiana kwalifikacji na obronę konieczną. Należałoby znaleźć kogoś, kto widział zdarzenie.
— A jeśli świadka nie będzie?
— To… jesteśmy w ciemnej dupie.
***
— Nie ruszaj się! Nawet nie drgnij!
— A co mi zrobisz?
— Zamknij się!
— Tak, bo co? Naskarżysz rodzicom? — próbował się podnieść, ale przeciwnik kolejny raz zrobił sobie z jego głowy piłkę.
— Milcz, kurwa! Głuchy jesteś?
— Robbi, daj spokój, zostaw go.
— Ty też się zamknij. O, co my tu mamy? Chlebaczek się nieco uświnił. Gdzie masz komórę?
— W dupie. Chcesz sprawdzić? — nadal udawał bohatera.
— Robbi, przestań, nie wywalaj wszystkiego. Zaraz ktoś przylezie, daj mu już spokój. Dostał w ryja I starczy — łysy towarzysz napastnika był nastawiony znacznie bardziej pokojowo.
— Patrz, jaki pojebus. Nóż kuchenny w chlebaku nosi. Chciałeś tego użyć Misiu? No, to zrobimy teraz kęsim, kęsim…
— Robbi, choć już!
— Poczekaj, to potrwa tylko chwilkę.
— Może mnie jeszcze potniesz, skurwielu, co?
— He, He… Nie zgadłeś Misiu. Kończymy…
— Robbi! O Boże, co ty zrobiłeś? Dlaczego? Robbi!
***
— Słucham… Tak, to ja. Jestem jego ojcem. Nie denerwuję się, proszę mówić. To niemożliwe.
— Jest pan pewien? Może to jakaś pomyłka… Jak to się stało? … Gdzie? Zaraz będę.
*
— Chyba nawet się nie bronił. Wygląda na to, że napastnik, albo może kilku, na razie nic więcej nie wiemy, powaliło go na ziemię. Cios w serce został zadany w pozycji leżącej.
— Boże. Zawsze taki spokojny. Nie brał udziału w żadnych bójkach. Wie pan jak to czasem wśród chłopaków. Kiedyś trenował kilka miesięcy karate, ale nie podobało mu się…
— Szkoda, czasem sztuka samoobrony się przydaje. Zwłaszcza, jak trafi się na kilku dresiarzy. Widzi pan, co się teraz dzieje na ulicach. Pali pan? — inspektor wyciągnął w moim kierunku paczkę cameli.
— Rzuciłem kilka lat temu, ale… niech pan da. A narzędzie? — spytałem zaciągając się powoli — Czy ten przedmiot… No, wie pan… — zastanawiałem się, skąd w ogóle mi to przyszło do głowy i jakie to ma znaczenie.
— Nie znaleźliśmy. Napastnik musiał go zabrać. To było całkiem spore ostrze, prawie jak mały bagnet, albo nóż kuchenny…
***
Dzwonek staje się coraz bardziej natarczywy. Otwieram oczy i przez dłuższą chwilę patrzę w sufit. Świdrujący dźwięk rozdziera mózg. Zerkam na zegar. Dziewiąta. Cholera, miałem wstać o ósmej, znów nie przestawiłem budzika. Zwlekam się z trudem i idę do drzwi. Po drodze wyrzucam butelkę wina do kosza.
— No? Co się stało? Dzwonię od dziesięciu minut.
— A klucz?
— W drugiej kurtce. Tobie się nie zdarza niczego zapomnieć? Spieszyłem się. Zjadam coś i lecę na wykład. Mam pół godziny.
— Ok., ale zdejmij łaskawie ten brudny chlebak z blatu, dobrze?
— Coś ojciec marudny dziś jesteś. Wstałeś lewą nogą, czy co?
— A nóż? Przyniosłeś?
— I o co jeszcze spytasz? Czy może kogoś nim nie pokroiłem? — zaśmiewał się, patrząc z politowaniem na moją poranną fryzurę — Ananas był super. Chociaż na głowie masz znacznie bardziej okazałą palemkę. Piłeś coś wczoraj?
— Nie zmieniaj tematu — powiedziałem, ziewając. Strach ulatywał powoli.
— A nóż został w salce. Może jeszcze kiedyś się przyda …
BLIŹNIAK
A gdybym wtedy wiedział albo porozmawiał z kimś, czy byłoby inaczej? Oczekiwała wsparcia. To musiało być dla niej bardzo trudne. Zbyt trudne. Nawet dla dojrzałej kobiety, po trzydziestce. Czy chciałbym coś zmienić?
— Nigdy nie masz dla mnie czasu.
— Mamo, jak zwykle przesadzasz. Byłam w zeszłym tygodniu. Korporacje niechętnie dzielą się czasem swojego pracownika z kimkolwiek — usprawiedliwiała się Anka, poprawiając makijaż.
— Ja nie jestem „ktokolwiek”, a jeśli już zapraszam cię na kolację, to wiadomo, że na dłużej niż kwadrans.
— Masz rację, ale raz na dwa miesiące umawiam się z przyjaciółkami, więc bądź wyrozumiała. One nie mogą urwać się z domu o dowolnej porze. Mają małe dzieci. Wiesz, jak to jest…
— Wiem. Ty też mogłabyś się w końcu przekonać. Najwyższy czas.
— A miało być miło — burknęła, nabłyszczając dolną wargę. — Pożyczysz mi parasol? — strasznie leje.
Podjechałem pod klub naszym nowym Passatem. Agata dzwoniła, że Anka ma już chyba dosyć. Deszcz bębnił o karoserię, a wielkie krople tworzyły na dolnej części szyby dziwne wzory, zmieniające się szybko w małe strumyczki. Zgasiłem papierosa. Zawsze odbierałem ją z babskich spotkań w rozanielonym stanie. Ostatnio zdarzało się to częściej. Tyle że upijała się, chyba już od dwóch lat, wyłącznie na smutno. Postawiłem kołnierz jak tajniak przed misją. Nie miała kiedy, tylko akurat w taką pogodę. Cóż, trzeba czasem być dobrym mężem…
— Widzisz kotku? Ona… tu obecna Agata — bełkotała — ma już dwójkę… dwó-jeczkę — czknęła Anka — a my co? Wszyskie mają.
A my co? Nic! — machnęła z rezygnacją ręką, strącając przy okazji butelkę piwa na podłogę. Brzęk szkła ściągnął czujnego ochroniarza.
— Już dobrze, wychodzimy — skinąłem głową w jego stronę.
— Ja nigdzie się nie wybieram- protestowała.
— Kochanie, w domu czeka kąpiel, pościelone łóżeczko — próbowałem perswadować.
— Właśnie. Łó-żecz-ko. Niepotrzebnie. Nic z tego nie będzie…
Rano powtarzał się ten sam scenariusz. Przeprosiny, łzy, że znów zrobiła jakiś skandal, że nie pamięta nawet, co wygadywała. Potem powoli dochodziła do siebie. Nastrój się zmieniał jak w kalejdoskopie. Wymówki, płacz, cyniczne komentarze i w końcu ciche godziny. Tak, godziny. Nie miewaliśmy cichych dni, co najwyżej dłuższą przerwę wciągu doby, ale Anka zwykle nie wytrzymywała. Zabawne, jak można myśleć, że się zna kogoś na wylot, a jednocześnie być tak bardzo obok. Nie usprawiedliwiam się. Po prostu tak już jest. Mieliśmy swoją wolność. Trzy lata po ślubie, wciąż młodzi, energiczni. Zimą narty, latem egzotyczne wakacje. Plany zawodowe pod kontrolą. Anka awansowała w kolejnej firmie handlowej. Headhunterzy proponowali jeszcze jedną zmianę i o połowę większe pieniądze. Powiedziała, że już jej to nie bawi. Chciała mieć dziecko. W wersji oficjalnej „chcieliśmy”, „staraliśmy się”, potem nawet bardziej i z coraz większym zacięciem. Czego tam nie było…
Mniejsza z tym. Literatura, lekarze, bioterapeuci, magia. Wszystko na nic.
— A może po prostu nie jest nam pisane. Nie pomyślałaś o tym? — Przemek, ale jesteśmy zdrowi, tak? W końcu nawet profesor powiedział, że z medycznego punktu widzenia…
— Wiesz, ilu ludzi z medycznego punktu widzenia powinno żyć, a dawno gryzą ziemię? — przerwałem brutalnie — lekarze guzik wiedzą. Mają te swoje normy, procedury, technologie i inne tam… a tak naprawdę, nie potrafią odpowiedzieć na najprostsze pytania.
— Spróbujmy. Może właśnie technologia? — Zwariowałaś? — Nie. Rozejrzyj się wokół. Coraz więcej ludzi decyduje się na dziecko z probówki. I udaje się. Może nam też się powiedzie?
Nie byłem entuzjastą takiego rozwiązania. Byliśmy zdrowi, ale przecież nikt nie obiecywał potomka na zawołanie. Może należało zwolnić, dać sobie nieco czasu, albo po prostu cierpliwie czekać. Anka zawsze chciała mieć wszystko pod kontrolą. Pracę, dom, czas wolny. Zgodnie z planem, bez zaskoczeń. A tu niespodzianka. Okazało się, że są obszary życia, które nie poddają się prostemu wpisaniu w kalendarz i odhaczeniu jako zrealizowane. Frustracja rodziła stres, a to wcale nie pomagało.
— Wie pani, gwarancji dać oczywiście nie mogę, ale nasza klinika ma dość wysoką skuteczność. Nie potrafię powiedzieć, czy uda nam się za pierwszym razem. Wiele kobiet bardzo chciałoby mieć dziecko. Niestety, koszty stanowią bardzo często barierę. Przykro mi, że nie możemy pomóc wszystkim, ale pewnych rzeczy nie da się przeskoczyć. Umówmy się na kolejne spotkanie, jeśli pani…, państwo będziecie zdecydowani. Ustalimy wtedy tryb postępowania i wszystkie szczegóły.
— A czy wiek, mam prawie trzydzieści cztery lata, nie jest jakimś obciążeniem… rozumie pan doktor, chodzi o ewentualne powikłania?
— Proszę się nie obawiać. Naprawdę, wiele znacznie starszych kobiet decyduje się na zapłodnienie in vitro.
Powiedziała mi akurat w momencie, kiedy zaczęły się poważne kłopoty w firmie. Andrzej, mój wspólnik, nie miał dobrych wiadomości po spotkaniu z prawnikami. Agent odwołał nam kluczowego artystę, przez co straciliśmy sponsora i koncert stanął pod znakiem zapytania. Wiedzieliśmy, że sprawa jest ewidentnie dęta. Gwiazdor nie był chory, tylko pił na umór, a występy zaczęły się niemal nakładać. Potrzebowali dnia przerwy i wybrali nasz termin. Podpisaliśmy kiepską umowę. Spadło też kilka innych zleceń, czułem delikatny ucisk gdzieś w okolicy żołądka. Auta w leasingu, mały kredyt na sprzęt i jeszcze to…
— Rozmawiałam z lekarzem. Mówi, że jest spora szansa. Przemek, to przecież jest dla nas ważne…
— Ale, możemy o tym porozmawiać w domu, skarbie? Mam tu urwanie głowy.
— Proszę, spróbujmy. Kocham cię. Pa.
Tenis z Markiem, mężem Agaty, nasz piątkowy rytuał, był wyjątkowo udany. Pierwszy raz od trzech miesięcy miałem powody do satysfakcji. A może po prostu dał mi wygrać? Chwila relaksu po tygodniu zmagań. Przy szklance pomidorowego powiedziałem mu o swoich wątpliwościach. Nie był przeciwny in vitro, jego koleżance z pracy udało się już za pierwszym razem, a ma prawie cztery dychy. Namawiał, żebyśmy spróbowali. Miałem nadzieję, że ktoś podzieli moje obawy, ale jak widać, uprzedzenia miały podłoże ideologiczne…
— Możesz mnie przytulić, tylko nie za mocno — Anka uśmiechała się stojąc w progu — ej, nie gap się już na ten mecz.
— Poczekaj, poczekaj…
— Nie, nie nie… popatrz na mnie. Piłkę będziesz miał niedługo tutaj — popukała się znacząco po brzuchu.
— Co ty?
— No. Udało się! Będziesz tatusiem. Koniec ze śmierdzącymi papierosami. Od dziś jestem pod ochroną…
Usiadła mi na kolanach. Zaczynał się dla nas zupełnie inny mecz. Czułem, że teraz wszystko zacznie się układać. Potrzebowała tego bardziej niż ja. Do ojcostwa faceci dojrzewają chyba nieco dłużej, ale zapamiętałem ten wieczór bardzo dobrze. Myślałem wtedy, że wreszcie zaczniemy żyć na serio. Celem przestały być wreszcie kolejne przedmioty, wyjazdy, awanse. To było coś znacznie ważniejszego.
— Klient w ogóle nie wyobraża sobie, że zmienimy listę artystów.
— Ale przecież ten ich dyrektor mówił coś innego przez telefon.
— Tak, ale po rozmowie z prezesem wszystko odwołał. Niedwuznacznie sugerował, że zerwą z nami w ogóle współpracę, a wiesz, co to oznacza?
— Psia krew, akurat teraz. A co mówi Manicki?
— A co ma powiedzieć? To samo. Dziwił się, że nie daliśmy mu umowy do przeczytania przed podpisaniem.
— Ciekawe jak. Przecież był wtedy na urlopie w Stanach, a wzór był dobry.
— Jak widać, nie do końca…
— Andrzej, ja bym jednak pogadał ze sponsorami, bo to jest teraz najważniejsze. Klient koncertu nie odwoła, bo już nie zdążą ściągnąć nikogo znaczącego. Dołóżmy im jeszcze jakiś zespół bałkański, nie będzie drogo, a oni wymiatają na tych swoich trąbkach. Ludzie to kupią, a im też rura nieco zmięknie, kiedy zobaczą, że nie ma kompromitacji.
— No, nie wiem.
*
Zadzwonił telefon, kiedy pisałem kolejne pismo. To nawet nie był płacz. Bardziej skowyt. Świat jej się zawalił. Dni żałoby. Przynajmniej tak to wyglądało. Zero kontaktu. Nawet telefony odbierałem w kuchni. Drażniło ją wszystko. Po trzech tygodniach zgodziła się pójść ze mną do docenta. Musiałem ją przekonać, że życie ma sens i że dla mnie nic się nie zmieniło. W klinice było sympatycznie. Doktor pocieszał, tłumaczył, że często bywa tak, że dopiero kolejne próby przynoszą sukces. Mówił, że stres nie jest sprzymierzeńcem, prosił, żeby otoczyć Ankę szczególną opieką itd. Tylko jak udawać, że jest ok., kiedy wszystko się wali. Tylko Amerykanie tak potrafią. Namówiłem ją na krótki wyjazd nad morze. Majowy, nieco przedłużony weekend. Wyłączyłem komórkę. Mieliśmy czas tylko dla siebie. To był dobry pomysł, ale cały czas czułem dziwną presję. Tak, jakby ode mnie zależało, co będzie dalej. Jak w jakimś pieprzonym serialu, w którym widz oczekuje z niecierpliwością kolejnego odcinka. Sprawiała takie wrażenie. A może tylko mój zakręcony mózg produkował podobne przypuszczenia. Seks przestał sprawiać mi radość. Był jak zadana lekcja, która musi zostać sprawdzona przez nadgorliwego nauczyciela.
— Wracaj do łóżka — objęła mnie delikatnie z tyłu i przytuliła się — Miałeś nie palić.
— Wiem. Już gaszę.
— Nie przejmuj się tak, to przecież się zdarza. Jesteś po prostu przemęczony. Przydałby ci się jakiś dłuższy urlop.
— Nie żartuj, dopiero wróciliśmy.
— Niecały tydzień. Myślałam o jakimś wyjeździe na dłużej, może Grecja, albo Włochy?
Nie miałem odwagi jej powiedzieć. W obecnej sytuacji finansowej nawet wyjazd nad morze był ekstrawagancją. Po dwóch miesiącach nieco się wyciszyła. Podjęliśmy kolejną próbę. Docent był dobrej myśli. W firmie pojawiło się światełko w tunelu. Przyszło większe zlecenie, a sponsor dał się przekonać, że odzyska pieniądze w kolejnych projektach. Widmo bankructwa oddaliło się przynajmniej na razie. Radosna wiadomość — Anka znów była w ciąży. Postanowiłem nieco zwolnić i poświęcić jej więcej czasu. Andrzej wykazywał zrozumienie i brał na siebie wszystko. Obiecywałem sobie, że kiedyś mu to wynagrodzę. Na zewnątrz udawałem twardziela, ale w środku byłem jak galareta. Co się stanie, jeśli znów się nie uda?
*
— Który tydzień? — Jedenasty. I… będą bliźniaki!
— Wow! — Agata pospiesznie zgasiła papierosa.
— No, co ty? Pal, tylko nie dmuchaj na mnie. Przemka wywalam na balkon. On zresztą obiecał, że rzuci. Ostatnio miał kłopoty w pracy, wiesz, jak to jest z własną firmą.
— Tak. Przeżywałam to z Markiem wielokrotnie. A jak się czujesz w ogóle?
— W porządku. Tylko ten lekarz, tak jakoś dziwnie się zachowywał przy badaniu.
— To znaczy?
— No… długo to trwało. Coś tam sobie notował i powiedział na koniec, że wyśle mnie na jakieś dodatkowe badania. Ma jutro zadzwonić i powiedzieć gdzie.
— Nie przejmuj się. Lekarze są przewrażliwieni. Pamiętasz, jakie miałam problemy? A potem okazało się, że wszystko jest ok.
— Ciociu, chodź, pokażę ci, co zbudowałem — sześcioletni Jacek wtargnął nagle do pokoju i ciągnął Ankę za rękaw.
*
To była środa. Zawiozłem ją na dodatkowe badanie. Chciała, żebym został. Niepokoiła się. Miała rację. Informacja zmroziła nas całkowicie. Jeden z płodów nosił cechy Downa. Lekarz powiedział sucho, że dalsze decyzje mamy podjąć po konsultacji z docentem. Decyzje? Dla nich pacjent, to po prostu kolejny numerek w rejestracji. Najgorsze, że musiałem udawać opanowanego męża, głowę przyszłej rodziny, o ile zdecydujemy się w tej sytuacji ją powiększać. Bałem się, że ona tego nie wytrzyma. Zadzwoniłem do docenta i poprosiłem o pilną konsultację. Zgodził się przyjąć nas pojutrze.
— Zawsze wpadasz jak po ogień. Uważasz, że matce już się nic nie należy.
— Przestań mamo. Jestem w ciąży. Cieszysz się?
— Naprawdę? To wspaniale!
— Tylko… lekarz powiedział, że mogą być komplikacje.
— A co się dzieje?
— Nie wiem. Na razie będą jakieś badania. No, wiesz… czasem tak bywa, przecież nie mówią wszystkiego.
— Dobrze się czujesz?
— Tak. Tak, jest ok.
— Poczekaj, usiądź na chwilę, albo zrób sobie herbaty, ja dosłownie na dziesięć minut muszę wyjść do sąsiedniego bloku. Obiecałam sąsiadce przynieść zakupy, bo leży chora. Mam już wszystko gotowe. Zaraz zjemy kolację. Nie gniewasz się?
— Nie, no skąd. Obejrzę jakieś wiadomości. Idź.
Powiedziała mi później, że minęła się z matką w drzwiach. W telewizji powtarzali jakiś panel dyskusyjny o aborcji. Tylko tego jej było trzeba. Właśnie wtedy. Pośpiesznie włożyła płaszcz, a skonfundowanej Zosi wyjaśniła, że musi mi pilnie dostarczyć jakieś dokumenty.
Kolejna wizyta u docenta. Pocieszał, że drugi płód jest ok. Niemal stuprocentową odpowiedź da badanie, które jest wprawdzie inwazyjne, ale on by je zrobił. Anka chciała znać płeć dzieciaków. Bracia — oznajmił z uśmiechem. Przy częściowej aborcji jest duża szansa na utrzymanie przynajmniej jednego chłopaka przy życiu. Straszne. Miałem mętlik w głowie. Oczekiwała ode mnie wsparcia, a ja co? Piotruś Pan. Dziecko we mgle. Przy kolacji zaczęła pytać.
— Więc mam zrobić te badania? Wiesz, z czym to się wiąże?
— Czytałem. Jest jakieś ryzyko. Kiedyś nie było takich badań i…
— Skoro zdecydowaliśmy się na in vitro, nie możemy nagle udawać, że żyjemy w XIX wieku. Jak się powiedziało „A”, to chyba trzeba…
— Aniu, ja tylko mówię, że to trudna decyzja. Wiem, że bez tego nie będziemy mieli pewności…
— Czy co? Czy mamy dwójkę dzieci z Downem?
— Nie, no przecież słyszałaś, co mówił lekarz.
— Zdajesz sobie w ogóle sprawę, jak zmieni się nasze życie, jeśli urodzę? Wyobrażasz to sobie? I te śmiejące się bachory sąsiadów na widok naszego dziecka? Nas też będą wytykali palcami.
— Dramatyzujesz.
— Tak? Spytaj rodziców dzieci z Downem. W najlepszym razie wszyscy będą nam współczuć.
*
Było nerwowo. Na koniec palnąłem, że uszanuję każdą jej decyzję. Bełkot. Ucieczka. Kompletna porażka. Kochający mąż, tchórzem podszyty, a smród unosi się wokół… Zdecydowała się na testy. Diagnoza nie uległa zmianie. Docent ponownie poinformował o możliwości selektywnej terminacji płodowej — jakież precyzyjne określenie. Tylko kto ma zostać Terminatorem? Ja czy żona? Wspólna decyzja, a terminatorem będzie wyznaczony doktor? Czy może nas troje? A co, jeśli się nie uda? Koniec marzeń o dzieciach? Kolejne próby? Szaleństwo. Masakra. Dosłownie i w przenośni. Tymczasem one rosły sobie w brzuchu Anki, która stała się po tym wszystkim dziwnie spokojna. Nieco wyizolowana od świata. Rozmawiała właściwie tylko z Agatą. Raz udało mi się ją namówić na spotkanie z Baśką, koleżanką ze studiów. To nie był dobry pomysł. Mieli problemy z adoptowanym chłopcem. Wcześniejsze plany utworzenia rodzinnego domu dziecka spaliły na panewce. Byli rozgoryczeni. Zderzenie z Systemem i rzeczywistością okazały się okrutne. Patrzyłem na nią, kiedy z zainteresowaniem słuchała zwierzeń Barbary. Była taka krucha, a jednocześnie miała w sobie tyle siły. Kobiety są niezwykłe. Może wystarczy im tylko nie przeszkadzać?
Dwa miesiące później wyjechałem na trzy dni do Poznania. Nie miała za złe, w końcu musieliśmy z czegoś żyć. Andrzej już nie dawał rady. Trzeba było wynegocjować i podpisać kontrakt. Zaproponowałem, że ją zabiorę. Odwiedzimy moich rodziców. Odmówiła. Bała się podróży w takim stanie. Obiecałem, że wrócę możliwie szybko. Negocjacje przebiegały bez zgrzytów. Rodzicom powiedziałem, że Anka jest w ciąży i że mogą być kłopoty. Zmartwili się, ale próbowali od razu zrzucić winę na nią — bo po co in vitro, można było adoptować itd… Tłumaczyłem, że każdy ma wybór. To nasze życie. Nie zrobiliśmy nic złego. Setki ludzi próbują, a może i tysiące. Mama, że to grzech, a tak w ogóle, spodziewała się po mojej żonie czegoś więcej itd. Wiadomo — kochany synek i jakaś wywłoka, która nawet zdrowego dziecka nie potrafi urodzić… Straciłem ochotę na kolację. Zadzwoniłem, ale w domu nikt nie podnosił słuchawki. Komórka też nie odpowiadała. Czułem się nieswojo. Co u licha? Po 21., a jej nie ma. Rano to samo. Wtedy nie miałem pojęcia, że w chwili, gdy wybierałem numer, leżała już na stole gotowa do zabiegu. Nie chciała mnie niepokoić. Czasem dzieliła świat na męski i żeński. Uznała, że tym razem do jej świata nie mam dostępu. Zatelefonowałem do Agaty, ale też bez sukcesu. Negocjacje się przeciągały. Chyba wiedzieli, że chcę jechać i grali na zwłokę. Musiałem ich przekonać, bez pośpiechu. Technika. Aktorstwo może nie najwyższych lotów, ale cień talentu sprawił, że w końcu ich szef nie wytrzymał. Przeprosił i przejął sprawy. Posunęliśmy się do przodu o całe wieki w ciągu jednego popołudnia. Dzięki temu mogłem wracać. Nie odbierała. Drugi dzień. Poprosiłem o pomoc Agatę. Oddzwoniła z lakoniczną informacją, że chyba wszystko w porządku, tylko Anka „ma doła” i nie chciała z nikim gadać. Z nikim? Jestem jej mężem do cholery.
— Nie gniewasz się? Musiałam to zrobić. Nie chciałam dłużej czekać. Zresztą w opinii lekarza, była to słuszna decyzja.
— Przecież mogłaś się wykrwawić… Mogły być jakieś powikłania. I co wtedy?
— Przepraszam. Nie gniewasz się już? — przytuliła się. Został nam tylko Bartuś, powiedziała cicho.
*
Na urodzinach Jacka, chrześniaka Anki, było sympatycznie. Sporo znajomych twarzy. Lekkie drinki, rozbawione dzieciaki. Dom tętniący życiem. Wszystko wyglądało dobrze, aż do chwili, kiedy w pokoju pojawiły się nagle bliźniaki. Dwóch braciszków Karolinki, koleżanki Jacka z klasy. Próbowała powstrzymać łzy. Na próżno. Wybiegła na taras. Nikt nie rozumiał, o co chodzi. Zabrałem ją natychmiast do domu. Tłumaczyłem, pocieszałem, że przecież marzyliśmy o dziecku. Jednym dziecku, więc skoro tak się stało… Sam nie wierzyłem, że wygaduję takie bzdury, ale nie można było cofnąć czasu. Nie protestowałem, kiedy mówiła, że nie poradzimy sobie z Downem. W każdym razie nie zaprzeczałem wystarczająco energicznie, więc teraz za późno na reklamację. Co ja pieprzę. Nie chciałem wychowywać niedorozwiniętego dzieciaka. Wszystko. Nie znałem nikogo, kto by się do tego palił. Tylko czy to ma jakiekolwiek znaczenie?
*
— Oczywiście, cały czas istnieje ryzyko wcześniejszego porodu, ale jak wspominałem będzie pani pod kontrolą mojego kolegi. Zostało sześć tygodni. Powinno być wszystko dobrze.
— A kto odbierze poród?
— Pani Anno, to nie ma przecież tak istotnego znaczenia. Bardzo mi przykro, ale najprawdopodobniej nie zdążę wrócić ze Stanów. Powiem na pocieszenie, że kolega jest fachowcem wysokiej klasy i ma pani położną z praktyką niemal ćwierćwiecza.
— To już tylko rutyna — zażartowała.
— Panie Przemku, niech pan dba o żonę. Będzie wszystko ok.
— W takim razie życzymy miłego wypoczynku — wyrwało mi się.
— No, z tym bym nie przesadzał. To dwie duże konferencje, ale pewnie jakiś tydzień się znajdzie… W razie czego proszę, dzwońcie do mnie, pamiętając tylko o różnicy czasu — uśmiechnął się.
*
Ostatnie dni przed rozwiązaniem wlekły się niemiłosiernie. Anka była już spokojna. Pytałem o usg, ale powiedziała, że mieli uszkodzony aparat. Badali tętno i wszystko jest pod kontrolą. W ostatnim tygodniu zaczęło się dziać coś dziwnego. Badanie udało się w końcu przeprowadzić, ale lekarz nie dał się „złapać” nawet na chwilę. Komórka docenta też milczała. Mieliśmy rodzić razem. W końcu to nasze pierwsze dzieciątko. Po tylu problemach, płaczach, narzekaniach, niepewności, przychodziła coraz większa radość. Nie myśleliśmy już o kłopotach, nic nie miało znaczenia. Liczyły się tylko godziny do pojawienia się na świecie Bartusia, naszej najdroższej kruszynki. Nic nie zapowiadało katastrofy. Przeczucia? Raczej podsłuchana rozmowa położnej z poleconą przez docenta „wschodzącą gwiazdą medycyny”.
— Jak to nie wiedzą? Nie powiedziałeś im?
— A jak miałem powiedzieć? Że, co? Że doszło do pomyłki, za którą przepraszamy?
— Wszystko wyglądało prawidłowo na ostatnim USG. Rozmawiałam z profesorem.
— Ale takie rzeczy zawsze mogą się zdarzyć.
— Bez brawury. Nie mieliśmy w klinice podobnego przypadku nigdy.
— Nie rozumiem, jak to się stało. — Przecież są procedury…
— Przestań. Powinien być monitorowany cały zabieg i tyle. Skucha.
Początkowo, byłem przekonany, że rozmawiają o kimś innym. Oczywiście, nie przekazywałem jej treści podobnych rozmów. Najgorsze przed nami — Tak sobie powtarzałem czasem, ale to miał być żart. Nie był. Kiedy pojawiliśmy się na oddziale, w pokoju lekarskim wrzało. Ktoś poprosił mnie do gabinetu szefa. Ance próbowali podać jakiś zastrzyk. Powiedzieli wreszcie prawdę. Czasem prawda wyzwala — tak jest podobno w Biblii. Tutaj nie mogłem jakoś znaleźć zastosowania tej maksymy. Zaczynała rodzić. Trzymałem ją za rękę. Momentami ściskałem zbyt mocno. I w końcu sukces. Bartuś pojawił się na świecie. Cały zakrwawiony. Czułem się jak w rzeźni. Lekarze natychmiast po porodzie zaczęli znikać. Nie mogłem nikogo o cokolwiek zapytać, ale po kwadransie pojawił się szpitalny psycholog. Rozpoczął jakąś dziwaczną rozmowę, pytał co chwila, jak mi jest. Co brałem, czy jestem przygotowany? Spytałem — „Na co?”. I wówczas zrozumiałem, co się stało wcześniej. Pomylili płody. Przekręciły im się w nocy. Zabili zdrowe dziecko. Nasze dziecko! Skurwiele. Zadawałem sobie tylko jedno pytanie, czy ona już wie?
*
— Oczywiście, macie państwo możliwość skorzystania ze środków prawnych. Ze swej strony chciałem złożyć wyrazy ubolewania — dyrektor placówki zapiął marynarkę — Rozumiem, jak wielka tragedia was dotknęła. Jeśli to może w jakiś sposób państwa pocieszyć, powiem, że lekarz, który przeprowadzał zabieg, nie pracuje już w naszym szpitalu. Cóż, błędy się zdarzają i …
— Już wystarczy. Wiemy. Mieliśmy okazję się przekonać — powiedziałem, wyprowadzając żonę z gabinetu.
Anka była na prochach ponad miesiąc. Karmiła normalnie. To co się stało, nie pogorszyło naszych relacji. Kochaliśmy się i nawet częściej niż przedtem okazywaliśmy to sobie na różne sposoby. Oznaki czułości, wiele godzin wspólnie spędzanych z Bartkiem. Jedynie dalsze plany stały się tematem tabu. Nie wiedzieliśmy, co się może jeszcze wydarzyć. Po przeczytaniu setek listów, wpisów na forach internetowych i opracowań medycznych miałem w głowie wyłącznie mętlik. Ale strach ustąpił miejsca walce. Trudnej i z pozoru beznadziejnej. Teraz patrzę na to inaczej. Wtedy spotykaliśmy się na każdym kroku ze zrozumieniem, podszytym litością. Najgorszy sen Anki zdawał się powoli urzeczywistniać.
— Proszę się przygotować na najgorsze. Wady serca są w takich przypadkach dość częste, a mogą wystąpić jeszcze inne anomalie… pewnie pan czytał? Od jak dawna Bartek się szybko męczy?
— Zaobserwowaliśmy to jakieś dwa miesiące wstecz, ale wie pan… naprawdę nie przypuszczałem, że to może mieć związek z wadą.
— Rozumiem. Chociaż, jeśli już ma pan takie dziecko, to może należałoby czytać bardziej regularnie…
Nawet nie chciałem komentować. Podobnych rozmów było więcej — w poczekalni, w parku, na plaży itd… Zawsze ktoś podkreślał „takie dziecko”. Aż w końcu dojrzeliśmy. Bartek był niezwykły. Gdyby ktoś wcześniej powiedział mi, że będę miał chłopaka „innego” niż wszyscy, pewnie bym się ucieszył. Po latach miałem radość w sercu i poczucie pewności, że marzenie się jednak spełniło, choć inaczej niż to sobie wyobrażałem. Dojrzewaliśmy powoli, chyba nawet wolniej niż Bartuś.
*
— Wiesz, o czym myślę?
— Mhm?
— Jaki byłby Grześ, gdyby… no wiesz.
— Zamierzasz się tym zadręczać? Jak długo jeszcze?
— Nie. To nie tak. Bo gdyby on urodził się zamiast …
— Daj spokój.
— Chcę powiedzieć, że… że ja w ogóle nie potrafię sobie wyobrazić życia bez Bartka, a przecież…
— Proszę cię. Anka! To do niczego nie prowadzi.
*
Minęło siedem lat. Dobrych lat. Może nie tłustych, ale dla nas, teraz wiem to na pewno, najlepszych. Anka znalazła się w szpitalu z zagrożoną ciążą. Nie. Nie z in vitro. Badania, konsultacje, a potem to najgorsze… Prócz życia kiełkowało w niej coś jeszcze. Znacznie dłużej. O wiele za długo. Czy był wybór? Zawsze jest. Jakiś. Tym razem mogła rodzić spokojnie. Może to dziwne, ale w biznesie odnieśliśmy sukces. Sprzedałem swoje udziały Andrzejowi. Miałem zupełnie inne plany, o ile w tym życiu w ogóle można cokolwiek zaplanować.
Pogrzeb był skromny, najbliższa rodzina, przyjaciele. Bez nekrologów, patosu, kondolencji. Czy chciałbym coś zmienić? Chyba nie…
— Bartek, przytrzymaj Olę! Widzisz, że sobie nie radzi. Grzesiu, podaj mi rękę. Uwaga! Przechodzimy…
DELEGACJA
Komunikat stewardesy wyrwał pasażerów samolotu z odrętwienia. Jednostajny szum silników Boeninga 767 dawał względne poczucie bezpieczeństwa, ale Janusz znał statystyki i doskonale wiedział, że najwięcej katastrof
zdarza się właśnie podczas startów i lądowań.
Spojrzał na zegarek i zmienił pozycję. Próbował rozprostować nogi, ale przy jego wzroście nie było to łatwe. Kiedy się poruszył, przechodząca obok stewardesa spytała czy coś podać. Skinął przecząco głową i zamknął oczy. Znajdował się jedenaście kilometrów nad ziemią, lecz w rzeczywistości był gdzieś dalej. Znacznie dalej…
***
Informacje o korkach w Warszawie i prognoza pogody, to wiadomości których zwykł słuchać uważnie, jadąc swoim, nieco już wysłużonym, Volvo 244. Dzięki temu kilka razy uniknął spóźnienia na spotkanie, także to najważniejsze, które dało mu posadę w McTean&Lester. Lubił tę pracę, a szefowie coraz prężniej rozwijającej się firmy konsultingowej wiedzieli jak dbać o swoich liderów. W ciągu niespełna trzech lat, od 1998 roku, kiedy zaczął, jako ledwo opierzony absolwent WSH, awansował na stanowisko project managera. W niewielkim zespole, pracowali teraz nad bardzo obiecującym projektem.
Janusz należał do typu ludzi, których inni, zwłaszcza ci, którym się nie udało osiągnąć sukcesu, nazywają pracoholikami. Trzeba przyznać, że takie określenie nawet mu schlebiało. Dzięki zaangażowaniu zwiedził już kawał Europy, ale mierzył teraz znacznie wyżej. Konsekwencja i determinacja, dwa słowa, które słyszał na różnych kursach motywacyjnych, doskonale charakteryzowały jego drogę zawodową. Odkąd opuścił Puławy, mógł liczyć tylko na siebie. Matka zmarła, gdy był jeszcze na pierwszym roku. Ojciec kilka lat wcześniej.
Zatrzymał samochód przed szlabanem i włożył kartę do czytnika. Chwilę później był już w windzie jadącej na 36 piętro jednego z najbardziej okazałych budynków Warszawie. Wstukał kod wyłączający alarm i energicznym krokiem wszedł do swojego pokoju. Lubił pojawić się w biurze co najmniej kwadrans przed czasem, zanim ruszy codzienny młyn. Tym razem był znacznie szybszy od punktualnej jak robot sekretarki. Zdjął marynarkę i włączył ekspres do kawy. Uruchomił komputer i stanął przed przeszkloną ścianą, przyglądając się panoramie stolicy w porannym słońcu. Z tej wysokości miasto wydawało się bardziej atrakcyjne i czyste niż jeszcze kilka minut wcześniej. Dopijał kawę i kończył czytać pocztę, gdy zadzwonił telefon.
— Jesteś już — powiedział Jerry — to bardzo dobrze, bo mam dla ciebie dwie wiadomości!
— To może najpierw gorszą.
Nigdy nie był pewien, co może wymyślić Jerry, od blisko roku szef zespołu. Trzydziestopięciolatek o fizjognomii Samprasa, miłośnik nart, squasha i dobrej whisky, miał zawsze głowę pełną różnych projektów. Apodyktyczny, a do tego raptus, więc dłuższe dyskusje z nim nie miały sensu. Wtedy przeważnie wpadał w szał. Na szczęście był jeszcze w odwodzie dyrektor, który panował nad całością, w tym także nad zmiennością nastrojów i niekończącą się
lawiną pomysłów Jerry’ego.
— Tym razem obie są wyśmienite! Szykuj się stary! Jedziesz do Stanów na trzy, może cztery miesiące! — Jerry zawiesił głos, słusznie oczekując po drugiej stronie słuchawki gwałtownego wybuchu radości.
— Nie? — powiedział cicho Janusz.
— Tak!
— Nie? — powtórzył głośniej.
To było przecież jego marzenie. Większość projektów realizowali w kraju i czasem w Europie. Tylko raz współpracowali z nieco większym klientem z USA, ale wtedy na miesiąc pojechał tam właśnie Jerry. Od kilku tygodni szykował się jakiś większy kontrakt, związany z dużą amerykańską inwestycją, ale nie spodziewał się, że to się może aż tak rozwinąć. Zwłaszcza w stosunkowo niedługim czasie.
— To teraz druga wiadomość. Chyba że już wymiękłeś. Ej, jesteś tam jeszcze?
— Jestem, jestem — powiedział z niekłamaną radością Janusz.
— To uważaj! — chrząknął. STARY WCZORAJ OSTATECZNIE ZATWIERDZIŁ ZAPROPONOWANE PRZEZ WAS TABELE PROWIZJI! — cyzelował każde słowo. — Rozumiesz?
I co ty na to?
— Kurza twarz, to aż zbyt wiele łaski, jak na początek dnia — powiedział Janusz prawie tańcząc ze słuchawką. Chyba się pójdę napić.
— No, no! — udawał surowego szefa, Jerry. Ewentualnie ze mną, ale po pracy — dodał ze śmiechem. Będę w firmie po 12. Tymczasem! — zakończył rozmowę.
Niemal w tej samej chwili do pokoju weszła Anka, a zaraz za nią Tomek.
— A ty co tak tańczysz od rana? — spytała, patrząc nieco podejrzliwie na kilka dziwnych wygibasów, które pozwoliły mu nieco odreagować.
— Są powody do radości — powiedział Janusz, kołysząc biodrami. Tanecznym krokiem zbliżył się do Anki i uniósł ją do góry. Kolega, widząc co się dzieje zmarszczył lekko brwi i wydał z siebie dziwny pomruk. Janusz wiedział, że Tomek z Anką mają się ku sobie i że poczucie humoru nie należy do mocnych stron najbliższych współpracowników. — Skoro jesteśmy w komplecie, mogę wam powiedzieć — postawił Ankę na podłodze robiąc zagadkową minę.
— No, chyba że jednak poczekacie na szefa, bo póki co, dysponuję
obecnie tylko wersją nieoficjalną.
— Zgodził się? — niemal krzyknęła Anka, składając swoje maleńkie dłonie do oklasków. Była jeszcze ładniejsza, gdy się śmiała, a blond włosy z grzywką, prawie zakrywającą oczy, wydawały się mieć, w sierpniowym, porannym słońcu nieco dziwny, jakby popielaty, odcień.
— Tak! — powiedział z tryumfem w głosie Janusz.
Około dwudziestej wrócił do wynajętego mieszkania w starej, obrośniętej bluszczem kamienicy na Żoliborzu. Przed domem, na murku, będącym pozostałością dawnego płotu, siedział czarnobiały kot i przypatrywał mu się z uwagą. Zupełnie, jakby czekał właśnie na niego. Pewnie ktoś z mieszkańców przygarnął zwierzątko — pomyślał. Mieszkał tu od roku, ale nigdy nie spotkał żadnego kota. Kilku lokatorów miało psy. W kamienicy mieszkało raptem sześć rodzin. Kot wyglądał raczej mizernie i przypatrywał mu się jakoś dziwnie. Przenikliwie, jakby chciał coś ważnego zakomunikować.
— Może jesteś głodny kolego? — próbował nawiązać bliższy kontakt z sierściuchem. Nic nie mówisz? Bo co też masz powiedzieć… Wszedł na górę. Otworzył lodówkę, zastanawiając się, co też mógłby zaproponować kotu. Nalał na plastikowy spodek odrobinę chudego mleka i wziął w rękę dwa plastry szynki. Zszedł szybko na dół. Kota nie było. Postawił pod ścianą spodek, a na trawniku położył szynkę. -Musisz się pospieszyć bracie, bo psy ci to zjedzą ani się obejrzysz — powiedział cicho. Wrócił na górę. Miał jeszcze przejrzeć dokumenty. Jerry wymówił się z planowanego spotkania urodzinami syna, o których na śmierć zapomniał. Ania z Tomkiem pewnie woleli oblać sukces we własnym gronie. Pracowało im się doskonale, ale nie zaprzyjaźnili się. Tomek — znakomity fachowiec, zwykle poważny, zdyscyplinowany, trochę zamknięty w sobie. Anka — ambitna, dokładna do bólu. Wcześniej trzy lata w KPMG. Przeszła do firmy na osobistą prośbę dyrektora. Henry — zdobywał doświadczenie w Anglii. Kiedy powierzono mu utworzenie oddziału McTean&Lester w Warszawie, kompletował zespół z osób, które miał okazję poznać wcześniej. Właściwie w całym biurze tylko Janusz był „nowy”. Tak o nim zresztą przez jakiś czas mówili -„ten nowy”. Wiedział, że musi przez to przejść, ale na szczęście podejrzliwość nie trwała zbyt długo. Został doceniony. Warto było dać sobą trochę poorać. Uśmiechnął się, wlewając sporą dawkę Żubrówki do soku jabłkowego…
*
Kolejny dzień nie zapowiadał się już tak rewelacyjnie. Pierwszy raz od dwóch lat wybiegł z domu z przeświadczeniem, że tym razem nic go nie uratuje. Spóźni się i to zdrowo. Kiedy nerwowo manipulował kluczem w stacyjce spostrzegł, że kot siedzi w tym samym miejscu. Gdyby nie zszedł do niego wieczorem, pomyślałby, że jest tam od wczoraj. Cholera, mogłem mu nalać mleka — westchnął, ale nie miał już czasu. Dotarł do biura równo z sekretarką.
— Co to tak późno dzisiaj? — spytała z przekąsem. Wiedział, że wbija ją w kompleksy, przychodząc często wcześniej i wykonując prace, które do niego nie należą. Pani Grażynka była nieco korpulentną, na swój sposób miłą i zawsze kompetentną osóbką. Trudno byłoby sobie wyobrazić funkcjonowanie firmy bez niej. Bywała złośliwa, ale on nie pozostawał dłużny, więc nie miał pretensji. Tym razem zdążył powiedzieć tylko zdawkowe „dzień dobry” i nie reagując na zaczepkę, wpadł do pokoju, w którym dzwonił telefon. Równocześnie usłyszał dźwięk komórki. Wyświetlił się numer Jerry’ego. Sekretarka pospieszyła z odsieczą odbierając stacjonarny.
— Mam tym razem jedną, ale za to nie najlepszą wiadomość — powiedział bez ogródek Jerry — Stary się uparł, że do Stanów poleci jednak Tomek. Nic nie mogłem zrobić. Zapadła cisza, którą Jerry starał się zagadać. — Słuchaj, naprawdę jestem zdania, że to ty powinieneś tam jechać, ale… No, po prostu, jak grochem o ścianę. Żadne zdroworozsądkowe argumenty. Tomek pracuje tu dłużej i basta.
— Mhm — mruknął ze ściśniętym gardłem Janusz. To było chyba gorsze niż wiadomość o chorobie. Po jaką cholerę obiecywał, nie kontaktując się z szefem?
— Sam rozumiesz, że nic nie mogłem zrobić, ale przecież na tym się świat nie kończy. Będą kolejne wyjazdy, no wiesz…
— Jaasne, nie ma problemu.
Cały dzień nie mógł myśleć o niczym innym. Niemal mechanicznie odebrał kilka telefonów i przygotował dokumenty do wysyłki. Po południu miało się odbyć krótkie spotkanie u „starego”, ale poprosił Ankę, żeby go jakoś usprawiedliwiła, bo źle się czuje i idzie do lekarza. Kiedy przed szesnastą znalazł się na Żoliborzu, Jerry dopadł go telefonicznie, informując, że „stary” jest wściekły. Miał właśnie na końcu języka propozycję, z której wynikało gdzie, ewentualnie, „stary” powinien go w wolnej chwili pocałować, kiedy usłyszał w swojej Nokii sygnał oczekującej, kolejnej rozmowy.
— No i co tam, panie kolego? — pytał z wyraźnym zniecierpliwieniem w głosie Henry.
— Przepraszam szefie, ale fatalnie się poczułem i musiałem zasięgnąć porady…
— Właśnie. Niepokoimy się tu o pana — przerwał „stary” — bo wie pan, ile mamy do zrobienia w najbliższym czasie? Tomasz niebawem wyjeżdża, a pan zamierza się rozchorować?
— Nic podobnego.. — Janusz zaczął się jąkać. To głupstwo. Jutro normalnie jestem od rana w firmie.
— To bardzo dobrze, panie kolego, bardzo dobrze. Jerry przekaże panu wszystkie szczegóły naszych ustaleń. No i życzę zdrowia.
„Tomasz wyjeżdża, no i co z tego, panie kolego?” — powtórzył, naśladując śpiewny głos szefa. Miał ochotę wyrzucić komórkę przez okno samochodu, ale cisnął nią tylko o podłogę. Kiedy zamknął auto i podszedł do ogrodzenia, zobaczył swojego kota. Tak właśnie pomyślał — „mój kot”. Chyba powinienem mieć jakiegoś prawdziwego przyjaciela albo może przyjaciółkę, kobietę, narzeczoną, kogokolwiek. Poczuł się nagle strasznie samotny. Sierpniowy upał nie odpuszczał. Janusz cofnął się, zdjął krawat i wrzucił go razem z marynarką do bagażnika. — Poczekaj tu kotku, powiedział i pomaszerował do pobliskiego sklepiku. Kiedy chwilę później wykładał na tekturowy kartonik solidną porcję Whiskasa, kot, jak zwykle, zniknął. Pewnie wróci, kiedy sobie pójdę — mruknął. Nawet kota nie można mieć własnego. Wszedł na górę, wyłączył telefony i z butelką zimnego „Żywca” padł na tapczan.
Kilka kolejnych dni zdawało się katorgą. Codziennie ponad dwanaście godzin pilnych spotkań, narad i rozmów w różnych językach. To, co do tej pory uważał za normę, teraz nie dawało żadnej satysfakcji. Logicznie rzecz biorąc, nie było powodu do zmartwień. Może tylko brak urlopu, który pozostawał od dawna w sferze marzeń. Jedynie przedłużone weekendy i co najwyżej dwa tygodnie latem, ale to zbyt mało, żeby zwiedzić Stany. Zawsze chciał tam pojechać na dłużej, może nawet na zawsze … Ten Jerry… — westchnął Janusz. Zupełnie bez sensu zrobił mu tylko nadzieję. Trudno, wyjedzie innym razem. Wieczorami spotykał kota, który siedział zawsze w tym samym miejscu i znikał, jak zwykle. Janusz karmił go, zmieniając menu na coraz bardziej wymyślne z surową wołowiną włącznie. Kiedy się nad tym zastanawiał, doszedł do wniosku, że im jemu jest gorzej, tym kotu jest lepiej… Może by go jakoś nazwać? — rozważał, niosąc do sekretariatu pokaźną porcję dokumentów.
— Good job! Very good, indeed! — pochwalił John Rosinsky — poklepując Janusza po plecach swą wielką, jak bochen chleba, dłonią. John był wysokim, postawnym, mężczyzną po pięćdziesiątce, przypominającym raczej emerytowanego gracza drużyny futbolu amerykańskiego niż biznesmena. Odpowiadał za nowy projekt, reprezentując klienta ze Stanów. To z nim właśnie miałem pracować przez kilka miesięcy — pomyślał Janusz. Ciekawe ile też on może wypić? — rozważał w duchu, jednocześnie uśmiechając się służbowo. Tymczasem John, niczym nie zniechęcony, kontynuował. — I’d like to drink something after work, OK? Co zwiastowało, że być może już dzisiejszy wieczór da odpowiedź na nurtujące Janusza pytanie. Właściwie, to Tomek powinien się z nim za karę bujać, nie ja, rozważał, kombinując jak uwolnić się od Johna w możliwie grzeczny sposób. Jednak Jerry rozwiał szybko, budowany właśnie, misterny plan ucieczki.
— Zaprosiłem Johna na kolację, oczywiście zjesz z nami? — bardziej twierdził niż pytał, więc wypadało się zgodzić.
Kiedy po kilku przystawkach i znakomitej pieczeni w sosie burgundzkim dopijali trzeciego „Żywca”, Janusz coraz bardziej nabierał przekonania, że John jest, w gruncie rzeczy, uroczym facetem. Cały czas bawił ich dowcipami i nie wydawał się już być tak namolny jak w biurze. Potrafi oddzielać pracę od czasu wolnego, o ile kolację z klientem można potraktować w ten sposób — pomyślał Janusz. Rozmawiali o polityce, podróżach i wariackich zainteresowaniach John’ego, który był prywatnie pasjonatem wyścigów motocyklowych. Kiedyś przesadził i stracił na dwa lata prawo jazdy. Janusz zapytał go o grupę krwi, na wypadek, gdyby była mu potrzebna nerka albo jakiś inny narząd, którego dawcą mógł być Johny. Uśmiali się serdecznie. Jerry przeprosił, że musi ich opuścić nieco wcześniej. Po jego wyjściu John spytał nagle:
— A kto to jest Tomasz?
— Nasz kolega z zespołu. Będziesz z nim pracował u siebie — powiedział Janusz, nieco zdziwiony pytaniem.
— No, tak, słyszałem, ale miałem okazję się z nim tylko przywitać, bo zaraz wyszedł, więc znamy się bardziej z faksów — zaśmiał się John, pociągając z wysokiej, oszronionej szklanki, kolejny łyk piwa.
— Chodzi mi o to, jaki on jest? Wiesz, bardzo mi zależy, żeby nic się nie wywaliło. Rozumiesz, co mam na myśli? To naprawdę ważny kontrakt — ciągnął dalej, wyjmując z wewnętrznej kieszeni marynarki pozłacaną cygarnicę. Zamilkł na chwilę bawiąc się wyjętą z pudełka ciemną cygaretką. Nagle wykonał w stronę Janusza gwałtowny, przepraszający ruch. — Palisz?
— Nie, rzuciłem jeszcze na studiach — powiedział Janusz, zasłaniając się rękami.
— Bo, widzisz, dla nas ta inwestycja jest priorytetowa. Oczywiście, każdy kontrakt jest ważny, ale to będzie pierwsza taka instalacja w tej części Europy i może nam otworzyć duży, bardzo duży rynek… — zaciągnął się mocno i powoli wypuszczając dym, spojrzał wymownie na Janusza. — To, jaki jest?
— Kto? — spytał wyrwany z zamyślenia. A, Tomek? … chyba… raczej w porządku — powiedział bez przekonania.
— Długo się znacie? — indagował John.
— Kilka lat, ale ponoć — tak mówimy tu, w Polsce — trzeba zjeść beczkę soli, żeby kogoś dobrze poznać… Mam taką zasadę, że nie ufam do końca. Kiedyś mieliśmy z nim mała wpadkę ale … — przerwał nagle. Poczuł, że rozmowa zmierza w niewłaściwym kierunku. Przypomniał sobie projekt sprzed dwóch lat, kiedy Tomek się rozchorował właśnie wtedy, gdy był najbardziej potrzebny. Tyrali z Anką przez cztery doby, śpiąc po trzy godziny, ale przecież w końcu się udało. Klient przysłał nawet list pochwalny, adresowany do Tomka… Może właśnie to go wówczas tak ubodło i ten idiotyczny komentarz Starego: „Tomasz, jednak zawsze potrafi…”. To bez znaczenia, bo przecież w niczym nie zawinił, po prostu był chory. John kiwnął właśnie na kelnera pokazując pustą szklankę i podnosząc w górę dwa palce. Odwrócił się w stronę Janusza i chwycił go protekcjonalnie za ramię. — Nie będziemy mieli w Nowym Jorku czasu na żadne wpadki… Mam dokładny harmonogram prac, które trzeba wykonać. Spotkania z zainteresowanymi inwestorami są zaplanowane z ponad dwumiesięcznym wyprzedzeniem. Przyjadą ludzie z Australii i Kanady… Wiem, że nie traciliście czasu, ale tam, mimo wszystko, pracujemy nieco szybciej. Nie gniewaj się — dodał szybko, potrząsając pojednawczo ręką Janusza. Mam pewien pomysł, który powinien ci się spodobać…
***
Koła samolotu uderzyły o pas startowy wyrywając Janusza z letargu. Stewardesa dziękowała pasażerom za lot i życzyła miłego pobytu w Nowym Jorku. Dochodziła dwudziesta trzecia. Migające światła i zarys terminali lotniska Johna Kenedy’ego — to było właśnie to… A przecież, jeszcze niespełna dwa tygodnie temu, nie spodziewał się… Marzenia się spełniają — pomyślał. Odprawa trwała krótko. Tyle razy wyobrażał sobie ten przylot i studiował topografię lotniska w Internecie, że poczuł się nagle jak w domu. Z taksówki zadzwonił do Johna, informując go, że miał dobrą podróż i jedzie trochę wypocząć przed jutrzejszymi spotkaniami. Do hotelu Chelsea Inn dotarł po ponad pół godzinnej jeździe. Oglądał przedwczoraj w sieci panoramiczne zdjęcia pomieszczeń i holu. To nie prawda, że hotele tej samej sieci są zawsze identyczne. Rzucił na łóżko ciuchy i szybko wszedł do łazienki. Stojąc pod strumieniem gorącej wody myślał o Tomku i Ance. Powoli namydlił włosy. Obracał się kilkakrotnie, tak jakby starał się spłukać z siebie cały brud ostatniego tygodnia pobytu w kraju. Nie zachował się najlepiej, ale przecież nie chciał… W końcu nie powiedział niczego złego… A może jednak powiedział? W każdym razie nie zaprzeczył, ale czy powinien? Tomek nie miał chyba żalu, że nie jedzie. Tylko Anka patrzyła na niego tak… jakoś dziwnie, jakby coś podejrzewała. To głupie. Nie może przecież mieć wyrzutów sumienia, że John wybrał właśnie jego. Jestem dobry. Cholernie dobry i już od jutra zacznę to udowadniać — pomyślał. Przepasany ręcznikiem wszedł do pokoju i otworzył barek. Zwartość specjalnie go nie zachwyciła. Myślał o dobrym, zimnym piwie. Brandy i wódka jakoś go o tej porze nie rajcowały. Przez chwilę rozważał, czy nie mógłby wyskoczyć choć na krótki spacer, ale dochodziła pierwsza. Rano musi być w wyśmienitej formie. Otworzył wodę mineralną i przerzucił kilka kanałów telewizji, bezmyślnie gapiąc się najpierw na jakiś balet, potem na mecz hokejowy i wiadomości CNN. W końcu zdecydował, że pora zmusić się do spania. Nie było to łatwe po kilku godzinach drzemki na wysokości jedenastu kilometrów. Przewracał się z boku na bok. W półśnie przewijały się różne dziwne obrazy. Tomek obejmujący Ankę, skwaszony Henry, uśmiechnięty Jerry, machająca do niego przyjaźnie matka, kichający kot. Zaraz… kot, mój kot! Janusz wybudził się na chwilę i przypomniał sobie, że nie pożegnał się z kotem. Kiedy wychodził z domu nie było go, chyba po raz pierwszy od trzech tygodni. Dziwny przyjaciel, mimo zaproszeń, ani razu nie wszedł do mieszkania, ba, nawet nie dał się pogłaskać, a mimo to Janusz poczuł żal, że nie zobaczył go przed wyjazdem. Poprosił wprawdzie dwa dni temu panią Marię, sąsiadkę z dołu, żeby wystawiała coś dla kota i zostawił dwie stówy na puszki, ale popatrzyła na niego, jakby podejrzewała, że jest na prochach.
— No, ja, panie Januszu, nie widziałam tu żadnego kota od przeszło pięciu lat, ale mogę karmić, jak się jakiś pojawi — powiedziała dobrotliwie… Uśmiechnął się do siebie. Pani Maria — tak samo dziwna jak mój kot. Spojrzał na fosforyzujące cyfry zegara. Dochodziła trzecia…
*
Alarm telefonu komórkowego był wyjątkowo perfidny. Używał go zawsze, kiedy obawiał się, że może zaspać. Plan poranka miał ułożony niezwykle starannie. Postanowił dotrzeć do biura pieszo. Przed siódmą zszedł na śniadanie. Nie zdziwił się, że ma liczne towarzystwo. To przecież stąd wyruszył w świat wyścig szczurów.
W Polsce o tej porze bywał czasem jedynym gościem hotelowym, a kilka razy zdarzyło się, że nie było jeszcze personelu. Po znakomitej jajecznicy wrócił na chwilę do pokoju. Dokładnie obejrzał się w lustrze, poprawiając krawat. Skontrolował zawartość teczki. Wiedział, co zawiera, ale musiał upewnić się, że wszystko jest na swoim miejscu. Dziś nic nie może nawalić. Pierwsze wrażenie jest najważniejsze. W porannym słońcu Nowy Jork wydał mu się nieco przytłaczający i jakby mniej przyjazny, ale przecież zdąży przywyknąć. Kiedy zjawił się po raz pierwszy w Warszawie, też się trochę przeraził, a jednak polubił to miasto. Czasem nawet za nim tęsknił. Teraz nie. Rozpoczyna zupełnie nowy etap w swoim życiu. Pokaże na co go stać. Nie stłamsi go żaden Henry czy Jerry, ma w sobie tyle inwencji…
Szedł szybkim krokiem, jakby spędził tu całe życie. Spoglądał czasem na wystawy, wciąż jednak myślał o swoich planach i o tym co już dziś może zrobić, aby zacząć je urzeczywistniać. Koniec spaceru. Wszedł do jednego z najwyższych biurowców na świecie. W oczekiwaniu na windę poprawił krawat. Czuł lekką tremę. Jazda na 97 piętro wydawała się nie mieć końca. Wysiadł wreszcie, popychany lekko przez kilka, najwyraźniej spóźnionych, osób. Moment zawahania i skierował się korytarzem w lewo. Nagle usłyszał nieprawdopodobny huk i budynkiem zakołysało, jakby był z gumy. Odruchowo spojrzał na zegarek. Pokazywał kwadrans przed dziewiątą. Miał zatem jeszcze kilka minut. Dokąd ci ludzie tak pędzą? Przecież to nie San Francisco, tu nie ma trzęsień ziemi. Próbował zebrać myśli. Usłyszał sygnał przychodzącego sms-a. Nerwowo usiłował wyciągnąć aparat z wewnętrznej kieszeni marynarki. Z pokoju, przed którym się zatrzymał wybiegła młoda kobieta ze łzami w oczach. Co jest do cholery? Starał się wybrać z klawiatury odczyt wiadomości, ale wcisnął nie ten przycisk.
Wreszcie na pomarańczowym ekranie pojawił się tekst:
11 września 2001- 08:48 Spóźnię się pół godziny, bo jakiś debil wjechał mi do bagażnika. Sorry. / John.
DEWIANT
Muszę panu powiedzieć, że mam z nią spory kłopot. Nie wiem, czy popełniłem jakiś błąd, a jeśli tak, to kiedy? W każdym razie zamknęła się w sobie i jakoś trudno nam nawet ostatnio rozmawiać…
Nie, żeby była jakąś straszną egocentryczką, raczej zawsze otwarta na problemy rodzinne, czy kłopoty przyjaciół. Stara się pomagać, ale teraz jakby coś się stało, zablokowała się. Mówi, że ma dość takiego życia, że chce się sprawdzić… Albo ten ostatni pomysł, no wie pan, to już doprawdy przesada, że będzie pracowała, bo sama sobie musi poradzić. No, przecież niczego jej nie brakowało. Staram się, naprawdę…
Adam Starecki, zażywny sześćdziesięciolatek, z rumieńcami na twarzy, wyglądał teraz, jakby wyszedł spod prysznica.
— Strasznie tu u pana gorąco. Mogę zdjąć marynarkę?
— Oczywiście, proszę. Tam jest wieszak — odpowiedział Przyjemski.
— Dziękuję, na czym to skończyłem, aha. No, więc w domu zawsze miała to, czego chciała. To prawda, że też rzadko o coś prosiła, bo taką ma już naturę, no… nie jest zbyt wymagająca… Nieważne. Nie rozumiem tego, a bardzo chciałbym jej pomóc, więc przyszedłem do pana. Może to normalne, że postanowiła sprawdzić, jak to jest z tą pracą, ale żeby wpaść nagle na taki pomysł? To zupełny nonsens, bo przecież ma z czego żyć…
— Jaki to pomysł?
— Aż mi wstyd, wie pan, bo przecież człowiek sobie czasem żyły wypruwał, żeby było dobrze. Ja rozumiem, praca… OK, ale żeby od razu coś takiego? Przecież studiowała…
— O jaką pracę chodzi? — Przyjemski próbował, tym razem bardziej energicznie, wstrzelić się w potok słów.
— Infolinia.
— Słucham?
— No, wie pan… może nie do końca infolinia, tylko taki… no, jak to teraz nazywają — seks telefon, czy coś, 0 700 … Siedzi po drugiej stronie kobieta i …
— Rozumiem.
— Ale, niech pan o niej źle nie myśli, to naprawdę bardzo dobra…
— Nie, nie myślę. Nie znam jej przecież — przerwał cicho Przyjemski. Ale czemu właściwie przyszedł pan sam?
— No, chyba nie sądzi pan, że by się zgodziła. Natalia jest… wie pan, bardzo niezależna. Ona nie rozumie, że ma jakiś problem.
— A może wcale nie ma problemu?
— No, nie… przecież gdyby wszystko było jak dawniej, to bym tu nie przychodził. Widzi pan, kiedy jeszcze żyła Basia, moja małżonka, wszystko wyglądało inaczej. Ona nigdy by się nie zgodziła…
— Ale, jak rozumiem, córka jest pełnoletnia?
— Prawda, no… to znaczy nie zgodziłaby się tak, no … symbolicznie, moralnie… bo oczywiście zabronić czegoś byłoby trudno, ale czy ja jestem takim złym ojcem? No, niech pan powie? No, przecież ona nie musi… Taka fajna dziewczyna. O, proszę, tu mam zdjęcie.
Starecki nerwowo zaczął szukać marynarki, po czym energicznie podszedł do wieszaka i wyciągnął portfel. No, niech pan sam popatrzy. I jeszcze tu. No, zgrabna, ładna, niczego jej nie brakuje…
— Rozumiem. Tak, ale…
— No, niech pan sam powie, brakuje jej czegoś? — przerwał, wymachując Przyjemskiemu przed nosem kolejną, nieco podniszczoną już fotografią.
— Nie… Oczywiście, że nie, ale czemu przyszedł pan do mnie?
— Jak to czemu? Przecież jest pan uważany za jednego z najlepszych terapeutów w mieście. To chyba naturalne, że przychodzą do pana ludzie z problemami, tak?
— Wie pan, ale to, co pan opowiada o córce, to trochę za mało. W każdym razie, żeby stwierdzić, że coś jest nie w porządku. Przecież tak naprawdę, to pan ma z tym kłopot, a ona po prostu pracuje…
— Kłopot? Proszę pana, to jest niesmaczne, żeby ona… no, tak młoda osoba, ma raptem dwadzieścia kilka lat i co, seks-telefon? No, żeby rozmawiać, z jakimiś dewiantami, proszę pana i jeszcze dbać o to, żeby się zbyt szybko nie rozłączyli? No, czy pan to sobie w ogóle wyobraża? Może nie ma pan córki, ma pan?
— Nie, ale co to ma do rzeczy?
— No właśnie, to może pan nie rozumie, co czuje ojciec? Jest pan terapeutą, to chyba powinien pan wiedzieć? Chciałby pan, żeby pana syn, no, nie, może syn nie… no, w ogóle ktoś z rodziny pracował w taki sposób? Przecież to rodzaj prostytucji, tak?
— No, wie pan…? — żachnął się Przyjemski
— Tak, proszę pana… no, bo kto tam dzwoni? Zboczeńcy, samotnicy, którzy nie mogą nawiązać normalnych relacji z kobietą, proszę pana. I córka tam siedzi pięć, sześć, albo i więcej godzin i słucha, jak oni się ślinią i dyszą do słuchawki.
Twarz mężczyzny stawała się coraz bardziej czerwona i zaczynała powoli przypominać rzodkiewkę. Przyjemski uśmiechnął się, bo żywo gestykulujący, zawiedziony rodzic, w pewnym sensie cały wyglądał jak warzywo. Korpulentny, na krótkich, nieco krzywych nogach, z mocno rysującą się łysiną, kształtem zbliżał się nieco do odwróconej kalarepy albo niewielkiego kalafiora z telewizyjnych reklam mrożonek.
— A może nawet ona też dyszy — ciągnął dalej Starecki, bo to taka konwencja jest chyba, … nie wiem, bo przecież tam nie zadzwonię, tak?
Przyjemskiego aż zaświerzbiło, żeby wtrącić w tym momencie krótkie „a dlaczego?”, ale to już mogłoby skończyć się dla interlokutora co najmniej udarem mózgu.
— Czy pan by chciał, żeby pana dziecko realizowało się zawodowo w taki sposób? To nie jest, proszę pana, norma. — ciągnął, nakręcając się Starecki. — To ze mną jest coś nie w porządku? No, chyba nie… więc może jednak…
Terapeuta spojrzał ukradkiem na zegarek, dochodziła dwudziesta.
— Tak, wiem, że zabrałem już sporo czasu — powiedział Starecki spoglądając na psychologa. To co? Może jednak powinienem ją jakoś przekonać? — dodał z pewną rezygnacją w głosie.
— Do zmiany pracy? — zaczepnie spytał terapeuta, uśmiechając się pod nosem.
— Nie, no… to znaczy też, ale żeby przyszła tu, do pana?
— Oczywiście, jeśli miałaby taką potrzebę, to bardzo proszę.
— Hm, pan jednak nadal uważa, że z nią jest wszystko w porządku, prawda?
— Wie pan, trudno to ocenić na odległość. Przychodzą do mnie ludzie z przeróżnymi problemami, także zawodowymi, ale przecież pan nawet nie wie, czy córka lubi swoją pracę? Może jej to odpowiada, tak? Pytał pan ją czy…
— Nie, no widzę, że pan nie rozumie… przecież… a, zresztą to bez sensu. Do widzenia.
Mężczyzna sięgnął po marynarkę i w pośpiechu, zdegustowany opuścił gabinet.
Przyjemski odetchnął z ulgą. Wyjrzał na korytarz. Upewnił się, że nie ma już nikogo, recepcjonistka wyszła wcześniej, a Starecki był zapisany jako ostatni.
Terapeuta starannie zamknął drzwi, przejrzał się w wiszącym obok nich lustrze. Nie jest źle, jak na sześć godzin wsłuchiwania się w cudze, często urojone, problemy, pomyślał. Ruchem obu dłoni poprawił gęstą, mocno już szronkowatą czuprynę, po czym niedbale rzucił na krzesło marynarkę, powoli rozpiął koszulę, i zdjął krawat. Wygodnie ułożył się na leżance i sięgnął po telefon. Wybrał zaprogramowany numer.
Dewianci, hm… zboczeńcy, też coś … mruknął do siebie, czekając na połączenie. W słuchawce usłyszał znajomy głos: „Mam na imię Sandra, a Ty? Mogę zrobić dla ciebie coś miłego, coś, o czym skrycie marzyłeś od dawna. O czym myślisz, skarbie? Chcesz, to opowiem ci, co teraz robię, możemy też zrobić to razem, jeśli tylko masz ochotę…”
DOMOKRĄŻCA
Dzwonek do drzwi przerwał Alicji popołudniową lekturę. — Otworzysz?! — krzyknęła do Marka, który udał się właśnie do sypialni na górę. Nie usłyszała odpowiedzi, więc niechętnie odstawiła ledwie muśniętą lampkę ulubionego Le Potazzione Gorelli rocznik 2003.
Kolejny sygnał wydawał się jeszcze bardziej natarczywy. Poprawiła bluzkę i spojrzała na ekran domofonu. Przy furtce stał niepozorny facet w brązowej marynarce z czarną teczką. Sprawiał wrażenie zdziwionego, że nikt mu jeszcze nie otworzył.
— Ja do pana Marka. Byliśmy umówieni o 18.30.
— Proszę, powiedziała, wściekając się w duchu. Kolejny raz zapomniał ją uprzedzić, że ktoś się przywlecze po południu. — Marek! — wrzasnęła. Masz gościa! — Bardzo proszę, zapraszam do gabinetu. Mąż będzie za chwilkę. — starała się wykrzesać odrobinę uprzejmości. Napije się pan czegoś?
— Tak, jeśli można, to herbaty.
— A to pan? Lekko zaspany Marek sprawiał wrażenie rozczarowanego wizytą. — No, tak… to, co tam pan dla mnie przygotował? A może coś do picia?
— Dziękuję, pana małżonka była tak miła…
Alicja weszła z tacą, przy okazji omiatając męża na pozór niedbałym spojrzeniem. Było to coś z repertuaru Bazyliszka podłączonego pod 380 V, w wariancie z wibrującą szczęką. Poznał bez trudu. Zadebiutowała taką miną, kiedy na weselu siostry tańczył piąty taniec ze swoją byłą narzeczoną. Kolejny raz zobaczył charakterystyczny grymas, gdy wróciła dzień wcześniej z urlopu. Leżeli z Mietkiem w salonie jak dwa wory na bieliznę, a Mariolka w pośpiechu dopinała stanik. Teraz, niby nic takiego się nie dzi ało, a jednak… Kobieca intuicja, czy co? Patrzył na ofertę i słuchał, udając zainteresowanie.
— Tak więc reasumując, z analizy wynika, że w pana sytuacji, oczywiście na podstawie danych, które mi pan przekazał, ubezpieczenie na 800 tysięcy to suma odpowiednia. Wprawdzie nie zabezpieczymy wszystkiego, ale pozwoli to przetrwać pana rodzinie najtrudniejszy okres, biorąc pod uwagę główne zobowiązania. Co pan o tym sądzi?
Przedłużającą się nieznośnie chwilę ciszy przerwała Alicja, wchodząc tym razem z krakersami. Co jest u licha, pomyślał, nigdy nie miała w zwyczaju „urozmaicania” spotkań biznesowych w taki sposób. Tym razem mina spaniela zdradzała jej najwyższe zaniepokojenie.
— Wie pan, to ja się może jeszcze zastanowię. To jednak spore kwoty i składka, no… pan rozumie. Muszę to jednak przemyśleć.
— Oczywiście, ostateczna decyzja należy do pana. Jednak proponowałbym nie odkładać jej na później. Czy są jakieś obiektywne przeszkody, które nie pozwalają, abyśmy sfinalizowali to dzisiaj?
— No, chciałbym jeszcze mieć kilka dni na przemyślenie.
— Oczywiście, to pana wybór, panie Marku. Wiem jednak, że sporo pan podróżuje i odkładanie decyzji może okazać się złym pomysłem.
— Tak, ja mam świadomość, że to jest ważne i obiecuję, że odezwę się najdalej w przyszłym tygodniu.
— Dobrze, zostawiam panu dokument, w wolnej chwili proszę rzucić okiem również na ten drugi wariant, o którym rozmawialiśmy wcześniej. Ma pan tam podwyższoną ochronę z tytułu NW. Gdyby pan podjął decyzję do wtorku, to jeszcze będę w kraju i moglibyśmy zamknąć sprawę. Potem wyjeżdżam na urlop.
— Pamiętam. Proszę dać mi jeszcze te kilka dni.
Po wyjściu gościa zaczęło się piekło. Najpierw niewinnie.