E-book
14.7
drukowana A5
53.7
Spełnienie

Bezpłatny fragment - Spełnienie


Objętość:
319 str.
ISBN:
978-83-8273-459-1
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 53.7

Rozdział 1 Przybysz

Budynek wydziału anglistyki stał na obrzeżach parku. W opinii Dana zaliczał się do najładniejszych gmachów uniwersytetu, rozrzuconych bezładnie po całym Barrington. Od zachodu park graniczył z osiedlem niezbyt estetycznych akademików, a od wschodu górował nad nim zabytkowy ratusz z dwiema wieżami sprawiającymi wrażenie, jakby tylko czekały, aż ktoś naciśnie guzik, by mogły oderwać się od bryły i poszybować w krystaliczne wrześniowe niebo.

Od strony akademików do parku prowadziła szeroka furtka z neoklasycystycznymi kolumnami. Za nią rozciągał się kolisty dziedziniec z umieszczoną w centralnym punkcie fontanną i otaczającym ją wieńcem ławek. Południowy bok biegł wzdłuż głównej ulicy, od której oddzielała go rzeczka meandrująca nieregularnymi zygzakami pod siecią mostów. Jej najbardziej reprezentacyjny odcinek znajdował się u podnóża pagórka, na którym Dan zamierzał spędzić najbliższe dwa semestry. Po rozmigotanej, leniwej wodzie pływały ozdobne kaczki. Dan miał nadzieję, że podczas zajęć będzie mógł na nie popatrywać.

Na razie jednak uznał, że najważniejsza jest filiżanka dobrej mocnej kawy. Naprzeciwko parku dostrzegł cukiernię z wystawionymi na zewnątrz stolikami. Przy jednym z nich, wciśniętym w głąb tarasu, siedział chłopak o wyglądzie futbolisty i wpatrzona w niego niczym w bóstwo ruda dziewczyna. Nie zwrócili uwagi na lekko utykającego mężczyznę w sportowej marynarce i dżinsach, którego skronie zaczęły siwieć o kilka lat za wcześnie.

Dan wszedł do środka, mrużąc oczy. Ogarnął go przyjemnie orzeźwiający chłód. Pod sufitem szumiały wentylatory. Z umieszczonych w rogach sali głośników sączył się Bill Evans. Dan usiłował sobie przypomnieć tytuł, ale nie potrafił. Podobnie jak w całym mieście o tej porze było tu sennie i prawie pusto. Znudzona kelnerka w żółtym fartuszku przecierała szklany blat lady, pod którym pyszniły się ciastka i pojemniki z lodami. Dwie inne poszeptywały o czymś z ogromnym zaaferowaniem. Pojawienie się gościa zdawało się być całkowicie poza ich percepcją.

Dan umościł się w półokrągłym, obitym ciemnobrązowym skajem fotelu, jak zawsze nieco niezdarnie operując prawą nogą. Zaraz na początku — a przynajmniej kiedy mógł już chadzać do kawiarń — ten manewr często kończył się wyrżnięciem kolanem w spód stolika. Kilkakrotnie stało się to przyczyną żenujących sytuacji. Raz czy dwa nawet strącił to, co się na nim znajdowało. Postanowił jednak się nie przejmować. Stłuczona szklanka czy plamy z wina na obrusie to pryszcz w porównaniu z wózkiem inwalidzkim.

Teraz, ponad siedem, a właściwie już prawie osiem lat później, utykanie tylko w niewielkim stopniu wynikało z doznanych obrażeń. Dan po prostu przywykł do takiego sposobu chodzenia. W każdym razie lubił tak myśleć. Tak czy owak chirurdzy i rehabilitanci wykonali kawał doskonałej roboty, a właściwie udało im się dokonać czegoś na granicy cudu.

Za plecami Dana otworzyły się drzwi i weszła grupka młodych mężczyzn. Przecięli salę na ukos i rozmawiając półgłosem, znikli na krętych schodach prowadzących na piętro, gdzie znajdowała się pizzeria. Kelnerki przerwały szczebiotanie. Jedna podążyła za nimi, a druga — wyższa i z pszennymi włosami związanymi w długi koński ogon — podeszła do Dana.

— Coś do kawy, panie Kushner? — zapytała, gdy złożył zamówienie, po czym mrugnęła do niego porozumiewawczo, najwyraźniej bardzo rozbawiona jego zmieszaniem. Na przypiętej do jej fartuszka plakietce widniało imię Francesca.

— Widzę, że prawdę mówią o hermetycznych akademickich społecznościach, w których nic się nie ukryje — odpowiedział jej, starając się nie okazać, jak duże owo zmieszanie rzeczywiście było i jak mimo wszystko przebijała przez nie nuta satysfakcji.

Razy, kiedy mu się to zdarzyło, mógłby zliczyć na palcach obu dłoni. Apogeum nastąpiło po emisji „Śladów amerykańskich mistrzów”, gdzie był narratorem i przewodnikiem po autentycznych miejscach związanych z sześcioma gigantami literatury i ich twórczością. Serial półtora roku temu pokazała Discovery Historia zarówno w Stanach, jak i w Europie. Bezpośrednio po nim zaobserwował skokowy przypływ followersów na Twitterze i Facebooku.

Nie był to jego pierwszy flirt z popkulturą — właściwie po cienkiej granicy oddzielającej ją od kultury przez wielkie K poruszał się cały czas — jednak z pewnością najbardziej spektakularny. I opłacalny finansowo, czego niektórzy najwytrwalsi nonkonformiści nie wybaczyli mu do dziś.

— Któż inny mógłby wpaść w samo południe do naszej humanistycznej mekki? — podjęła Francesca, a Dan odruchowo pomyślał o wyświechtanym motywie uwodzenia studentek przez wykładowców, który nieodzownie musiał pojawić się w każdej powieści czy filmie rozgrywającym się na uniwersytecie.

— Pewnie przywiódł mnie tu naturalny instynkt. Albo po prostu zapach tych dorodnych ciastek z wisienką — nie pozostał jej dłużny.

— Podać któreś? Mamy też o smaku cappuccino i…

— Nie, nie, dzięki. Od cukru dostaję małpiego rozumu. A nie chciałbym się zbłaźnić przed dziekanem. Tylko kawa.

Francesca nachyliła się do niego konspiracyjnie.

— Nie wszyscy na wydziale byli zachwyceni pana przyjazdem. Nie twierdzę, że akurat Palmerson, ale…

Danowi przemknął przez myśl kolejny kanoniczny trop uczelnianych opowieści — wykładowca outsider, którego uwielbiają studenci, lecz już niekoniecznie ciało pedagogiczne. Zwykle jest nim stosujący niekonwencjonalne metody profesor albo wypalony, uwikłany w różne dziwaczne historie z kobietami, a do tego cierpiący od nadmiaru używek pisarz. W tym układzie musi się też prędzej czy później pojawić figura adepta — obdarzonego nieprzeciętnym talentem i przytłoczonego własną nadwrażliwością, w którym stary pryk ujrzy siebie z przeszłości.

Dan średnio wpasowywał się w te kryteria. Nie licząc epizodu w Chatham zaraz po studiach, gdzie raczej nie wybijał się ponad tłum asystentów i początkujących wykładowców, zdarzało mu się prowadzić sporadycznie gościnne warsztaty lub wygłaszać prelekcje, ale robił to wyłącznie z przyczyn praktycznych. Pisarzem w szerokim znaczeniu tego słowa mógł się zaś czuć jedynie o tyle, o ile odnosiło się to do faktycznej czynności wystukiwania liter i czerpania z tego mniejszych lub większych profitów.

Gdyby więc potencjalny adept się pojawił, nie miałby mu wiele do zaoferowania i prawdopodobnie szybko by go do siebie zniechęcił. Może to zresztą i lepiej. Dan zawsze uważał, że jest w tym ukryty podtekst homoseksualny. Ale istniała też kobieca wersja tej postaci — przesadnie ambitna, tryskająca erotyzmem studentka.

— Sądząc po tym, jak dobrze jest pani poinformowana, wnioskuję, że zobaczymy się na moich zajęciach — puścił do niej oko, od razu zastanowiwszy się, czy nie podpada to pod molestowanie i jak tę scenę rozegrałby Amis lub Chabon.

— Żałuję, ale moją specjalnością jest lingwistyka porównawcza. — Uśmiechnęła się z odcieniem czegoś, co można by uznać za sympatię, i poszła zrealizować zamówienie.

Kiedy dopijał kawę, w cukierni zaczął się wzmożony ruch. Większość z tych, którzy wchodzili, kierowała się od razu na górę, ale kilka osób zajęło miejsca w pobliżu Dana. Francesca bardzo zwinnie lawirowała między nimi. Dan wysączył ostatni łyk i wyszedł, posyłając jej przelotne, dyskretne skinienie. Odpowiedziała promiennym i chyba przyjaznym uśmiechem.

Na ulicy też zrobiło się tłoczno, jakby nagle wszyscy się zmówili. Od strony wygiętego w lekki łuk mostka z białymi balustradami nadciągały grupki żywo gestykulujących studentów. Dan wymijał je, czując się nieomal winny, że podąża w przeciwnym kierunku. W zdecydowanej większości musiał to być narybek anglistyczny i Dan podświadomie spodziewał się, że zostanie jeszcze przez kogoś rozpoznany. Próżność? Nigdy nie twierdził, że jest od niej całkiem wolny. Poza tym jego wizerunek nie był tajemnicą. Widniał pod wszystkimi jego tekstami w „The New York Review of Books”, nie wspominając o mediach społecznościowych. A może po prostu stara dobra trema?

Miał kilka powodów, żeby ją odczuwać. I najważniejszym bynajmniej nie było to, że brakowało mu doświadczenia w pracy dydaktycznej. Francesca trafiła w punkt. Nie wszyscy byli zachwyceni jego przyjazdem. Właściwie mógł się tego spodziewać. Zdziwiłby się zresztą, gdyby było inaczej.

— Nie ogarniam twoich skrupułów — stwierdził Bill podczas ostatniej rozmowy telefonicznej. — Przecież stanowisko nie zostało stworzone specjalnie dla ciebie. Sprawa jest czysta. Zanim twoja kandydatura w ogóle wypłynęła w lutym na posiedzeniu zarządu, mieli już na widelcu paru naprawdę niezgorszych frajerów.

— Czyli dajesz do zrozumienia, że godząc się, ja także jestem frajerem. — Dan wiedział, że Bill nie to miał na myśli, ale chciał posłuchać, jak się tłumaczy. A może po prostu potrzebował dodatkowych argumentów.

— Chodziło mi o to, że nie wypadłeś sroce spod ogona. Jesteś kimś. Twoje nazwisko coś reprezentuje. To ty jesteś nośnikiem prestiżu. Gdybym cię nie przeforsował, wybuchłaby walka buldogów pod dywanem. Wygrałaby ją któraś z miernot z kajecika Palmersona.

Dan nie odpowiedział, że być może paradoksalnie byłoby lepiej, choć miał to na końcu języka. Jego część — wcale nie tak znów mała — pragnęła tego. Tak po prostu i czysto po ludzku. Byłby załganym hipokrytą, gdyby nie przyznał przed samym sobą, że Billowi udało się połechtać jego próżność. I to nawet przy założeniu, że Bill uczynił to z pewną dozą wyrachowania, charakterystyczną dla zamożnych ludzi. Nie stało ono jednak w opozycji do łączącej ich od ponad siedmiu lat przyjaźni i Dan o tym wiedział.

Bill wszystkie sprawy załatwiał w ten sposób. Był jednym z tych nadzianych facetów, którzy pełni jak najszczerszych intencji kupują ci porsche, gdy dostrzegą, że coś cię trapi. Trzeba było nauczyć się to w nim akceptować.

A jednak, przekraczając teraz most, Dan poczuł delikatny ucisk w dole brzucha. Cholera, naprawdę miał tremę. Jak w czasach studiów.

Rozdział 2 Rozmowa z dziekanem

Wewnątrz najbardziej narzucał się intensywny zapach pasty do podłóg i jakieś bardzo ogólne wrażenie staroświeckości. Dan rozejrzał się. Na lewo od wejścia znajdowała się recepcja, a obok niej –księgarski stelaż ze skryptami. Zapytał siedzącą za recepcyjnym kontuarem kobietę o biuro dziekana. Wskazała mu schody na piętro. Dan ruszył w ich kierunku, znowu natykając się na kilkoro studentów. Tym razem wydało mu się, że jednak został rozpoznany. Dosłyszał za plecami kilka szeptów.

Dziekanat znalazł bez trudu. Gdy otworzył drzwi, jego oczom ukazał się przestronny, utrzymany w łososiowej tonacji sekretariat. Już od progu przywitał go szeroki — ktoś o wyjątkowo ekstrawaganckim stosunku do humanistycznego żargonu mógłby go nazwać na przykład inkluzywnym — uśmiech pulchnej dziewczyny w angorowym sweterku. Dan mimowolnie wyobraził sobie, że mogłaby mieć na imię Rachel i z byle powodu stosować eksklamacje w rodzaju „super fajowo!” czy „bombastycznie!”. Tabliczka na drewnianej barierce, za którą znajdowało się jej biurko, obwieszczała jednak, że jej imię to Libby.

Dan uznał, że też do niej pasuje.

— Mieliśmy jakby nadzieję, że pan jakby zawiadomi kogoś — zaszczebiotała. — Ktoś by się wtedy jakby panem zaopiekował, pokazał miasto.

— Zwiedziłem je wczoraj po zameldowaniu się w hotelu — odpowiedział, nie mogąc oderwać wzroku od jej dużego biustu. — Naprawdę urocze. To znaczy… miasto. A brakiem komitetu powitalnego proszę się absolutnie nie przejmować. Nie jestem przyzwyczajony do takiej rewerencji.

— No tak, ale… jakby… — przez chwilę szukała właściwych słów, po czym wypaliła — jakby to jest tutaj przyjęte w zwyczaju, że gość… znaczy, tego…

— Przepraszam, jeśli naruszyłem uczelnianą etykietę — odparł Dan, ledwo powstrzymując parsknięcie na widok jej nagle pokraśniałych policzków. Pomyślał, że za kilka lat jakiś tępawy japiszon będzie zupełnie jawnie zdradzał ją z własną sekretarką, co bynajmniej nie przeszkodzi jej być świetną gospodynią domową, wykrzykiwać „super bombastycznie!” i serwować najsoczystszego w okolicy indyka z żurawinami na obiad z okazji Dziękczynienia.

Tymczasem otworzyły się wewnętrzne drzwi i stanął w nich James Palmerson w całej swojej gibkiej okazałości czterdziestokilkulatka, który po wejściu w smugę cienia nagle odkrył w sobie duszę biegacza i rowerzysty. Dan był gotów iść o zakład, że rano można było spotkać go w jakimś absurdalnie drogim dresie, przemierzającego żwawym, równym truchtem parkowe alejki.

— Libby po prostu miała na myśli, że dbamy, aby nasi goście czuli się komfortowo w Barrington — powiedział i wyciągnął do Dana rękę. — Witaj, Dan. Miło cię widzieć.

Przeszli do jego gabinetu. Choć był to dość obszerny pokój, sprawiał wrażenie zagraconego i ciasnego. Powodowała je ciemna, pochłaniająca światło boazeria oraz kilka rzędów półek z książkami obiegających ściany. Palmerson miał do nich najwyraźniej pedantyczny stosunek. Były dopasowane według rozmiaru lub serii. Dan zawsze uważał to za dość osobliwy sposób okazywania miłości do słowa pisanego. On sam, choć może nie był przesadnym bałaganiarzem, dopuszczał w domowej bibliotece pewną umiarkowaną anarchię. Przynajmniej dopóki nie stał się fanem Kindle’a.

Odczucie braku przestrzeni dodatkowo potęgował ustawiony na środku okrągły stół. Palmerson gestem dłoni wskazał Danowi jedno ze znajdujących się przy nim krzeseł. Jedyną rzeczą na stole był otwarty MacBook. Dan z przyjemnością skonstatował, że okno gabinetu wychodzi na rzekę i kaczki.

— Właśnie przeglądałem twój draft — oznajmił Palmerson, siadając i przyciągając do siebie MacBooka. — Nie przeszkadza ci, że przechodzimy od razu do interesów?

Dan machnął ręką na znak, że nie.

— Cóż — Palmerson musnął touchpada wystudiowanym, nieomal pieszczotliwym gestem — wygląda to dość interesująco. Zwłaszcza że nie masz doświadczenia dydaktycznego. Chociaż nauczałeś trochę na początku, prawda? Tak mi mówił Bill.

— Owszem, w Chattam, przez około pięć lat zaraz po studiach — odparł Dan.

— Ach, tak. Cóż… A czego konkretnie?

— Głównie literatury dwudziestego wieku. Trochę teorii… postmodernizm, strukturaliści, te sprawy. Takie tam różne, powiedzmy, fascynacje młodości.

Palmerson skinął.

— To ciekawe. Fascynacje, jak wynika z twojej działalności krytycznej, chyba do końca ci nie minęły. A czemu w takim razie właściwie nie zostałeś na uczelni?

Dan przypomniał sobie film, w którym Sean Connery grał starego, zgorzkniałego pisarza, ukrywającego się przed światem w mieszkaniu na najwyższym piętrze kamienicy w Nowym Jorku. Postać była wzorowana na Salingerze. Pewnego dnia do jego azylu wdarł się czarnoskóry nastolatek, który odkrył jego prawdziwą tożsamość. Dalej historia toczyła się mniej więcej według schematu uczeń — mistrz. Zawsze, ilekroć stary nie chciał odpowiedzieć na jakieś pytanie zapatrzonego weń młokosa, ucinał dyskusję słowami „wróćmy do pytań o zupę”. Dan miał teraz ochotę zrobić to samo.

Ale zamiast tego jedynie rzekł:

— Chciałem spróbować czegoś innego.

— Jeszcze w trakcie pracy w Chattam napisałeś powieść, prawda? — kontynuował Palmerson. — Nosiła tytuł…

— „Czas przejścia” — wszedł mu w słowo Dan. — Nie osiągnęła sukcesu. Sprzedało się zaledwie kilkadziesiąt egzemplarzy.

A dokładnie trzydzieści siedem — pomyślał. Książkę wydało małe wydawnictwo z Pittsburgha. Była to jedna z tych firemek, które opublikują wszystko, jeżeli jesteś gotów zapłacić, a potem zostawiają cię z całym nakładem, mimo iż w ofercie reklamowej obiecywały zająć się zarówno dystrybucją, jak i promocją. Redakcja i korekta tekstu, jak się okazało, też nie leżała w zakresie ich usług. „Czas przejścia” ukazał się z kilkudziesięcioma rażącymi literówkami i stylistycznymi kiksami, które Dan przeoczył, a które w normalnym wydawnictwie ma obowiązek wyłapać redaktor.

Maureen go ostrzegała. Nawet trochę się o to pokłócili. Poszło oczywiście przede wszystkim o pieniądze, które zamierzał wpakować w początkowy nakład trzystu sztuk. Ale Dan był jak nakręcony. Nie docierały do niego żadne argumenty. Z kilku agencji, do których wysłał manuskrypt, odezwały się trzy, z czego tylko jedna dostrzegła w „Czasie” nieznaczny potencjał wydawniczy. Po roku nieudanych prób zrezygnowali. Właśnie wtedy Dan, naczytawszy się o sukcesach ludzi, którzy wydali się sami, a potem sprzedawali książki prosto z bagażnika samochodu, zdecydował się na ów desperacki krok.

— Tak czy inaczej, wracając do meritum — podjął Palmerson — do twojego planu warsztatów nie mam zastrzeżeń. Chcę, żebyś mnie dobrze zrozumiał: jako wykładowca wizytujący masz oczywiście pełną suwerenność w doborze zarówno tematu, jak i metod pracy. Naprawdę cieszymy się, że zechciałeś przyjąć naszą propozycję…

— A jednak w czymś, jak widzę, jest problem — Dan znów mu się wciął, wykorzystując chwilę zawahania.

— Nie nazwałbym tego problemem — asekuracyjnie rozłożył ręce Palmerson — raczej zaskoczeniem. Nie pojmuję idei, która przyświeca twoim otwartym wykładom. Wiem, że zajmujesz się popkulturą. Czytałem nawet kilka twoich esejów. Ale nie jestem, szczerze mówiąc, pewien, czy mury uczelni są najlepszym miejscem, aby ją aż tak bardzo dowartościowywać.

— Kultura masowa to część naszej codzienności — odpowiedział Dan. — Chcę po prostu pokazać, że ją również można poddać głębszej refleksji niż tylko ta, ile jakiś film zarobił w pierwszy weekend wyświetlania. To też część pracy krytyka, jeśli chce zrozumieć i opisać świat, w którym wszyscy żyjemy. Chcę pokazać, jak można to zrobić.

— Na przykład udowadniając, że wysyp krwawych horrorów w pierwszej dekadzie dwudziestego pierwszego wieku to skutek traumy po jedenastym września?

— Na przykład.

— A nie uważasz, że to trochę zakrawa na… sam nie wiem… — Palmerson zamachał prawą dłonią, jakby chciał odegnać natrętną muchę — na nobilitowanie miernoty?

— Świat jest, jaki jest. I reaguje, jak reaguje. Kultura masowa, nawet jeżeli nie czyni tego świadomie, najskuteczniej i najszybciej odbija procesy społeczne. Nie jestem zresztą odosobniony w tym poglądzie.

— Tak, wiem. — Palmerson najwyraźniej szukał jakiegoś sposobu, by elegancko wybrnąć ze ślepego zaułka. — Nie bierz tego do siebie, Dan. To chyba po prostu odwieczny antagonizm między nami, teoretykami, i wami, praktykami. To trochę jak różnica pomiędzy kimś, kto naucza dziennikarstwa, lecz nigdy nie był, że się tak kolokwialnie wyrażę, na ulicy, a kimś, kto… Zresztą wiesz, co mam na myśli. Są też oczywiście emisariusze budujący nić porozumienia. Tacy jak ty, Dan.

Ładnie, pełne uznanie — zakpił w duchu Dan.

Palmerson wstał i splótłszy ręce z tyłu, przeszedł się ku oknu.

— Czy mogę być z tobą zupełnie szczery? — rzucił.

— Tylko na to liczę.

— Zapewne wiesz, że jesteś tutaj głównie dzięki zabiegom Billa Chambersa — rozpoczął Palmerson, spoglądając na Dana z góry. — Ja głosowałem przeciw. Nie dlatego, że cię nie cenię, broń Boże. Zazwyczaj warsztaty kreatywnego pisania prowadzą pisarze. Prawdziwi pisarze, praktycy — że znowu odwołam się do wspomnianego już antagonizmu. Większość studentów i tak uczęszcza na nie głównie w celu zdobycia dodatkowych punktów do zaliczenia. Zawsze również znajdzie się ktoś, kto autentycznie podziwia prowadzącego, no i może jeden lub dwa prawdziwe talenty.

— Chodziłem na taki kurs, kiedy studiowałem — skwitował bez cienia urazy Dan. — Byłem w gronie tych, co podziwiają.

— No więc właśnie — przytaknął Palmerson. — Nawet ty w młodości nie zakładałeś, że będziesz krytykiem. Też chciałeś praktykować.

— Chcesz powiedzieć, że warsztaty nie cieszyły się zainteresowaniem.

— Mieliśmy co do tego pewne obawy, fakt — przyznał Palmerson. — Nie jest tak źle, ale z pewnością mogłoby być lepiej, gdyby prowadził je prozaik. Zaważyło twoje nazwisko. Jest marką samą w sobie.

Na kursie było przewidziane piętnaście miejsc. Kandydatów zgłosiło się ponad czterdziestu. Dan nie wiedział, ilu studentów liczy wydział, więc ciężko byłoby mu oszacować rzeczywistą skalę zainteresowania. Kiedy on sam, będąc na drugim roku, zapisał się na warsztaty prowadzone przez autora stosunkowo poczytnych powieści obyczajowych, których akcja rozgrywała się w fikcyjnym miasteczku gdzieś w trzewiach Arkansas, o dokładnie taką samą liczbę miejsc walczyło blisko sześćdziesiąt osób. A każda z nich, lub prawie każda — Dan z pewnością — pragnęła za wszelką cenę posiąść tajemnicę snucia dochodowych bajek o redneckach.

Palmerson ponownie usiadł.

— Cóż, najważniejsze kwestie chyba mamy omówione. Pozostaje nam tylko sprawa twojego zakwaterowania. Zgaduję, że przyjechałeś sam?

Dan potwierdził.

— Jak zapewne informował cię Bill — Palmerson wytoczył z siebie tę część zdania z wyraźnym, choć nieprzesadnym naciskiem.

— Wynająłem już dom — przerwał mu Dan. — Jeszcze przed wyjazdem z Pittsburgha skontaktowałem się z tutejszym biurem nieruchomości. Zresztą jedynym w Barrington. Znaleźli mi coś niedrogiego. Staram się nie być kłopotliwy.

Przez sekundę lub dwie Palmerson wyglądał, jakby przełykał surowe jajko.

— Nie ukrywam, że to istotnie zdejmuje nam z barków nieco ciężaru — stwierdził. — Uczelnia jest co prawda w posiadaniu kilku służbowych kwater, które czasem wynajmuje gościom lub, nazwijmy to tak, pracownikom w kłopotach, lecz to w gruncie rzeczy klitki. No i niestety położone w pobliżu akademików. A gdzie konkretnie jest ten dom?

Dan wymienił nazwę ulicy, którą podał mu w mailu pośrednik. Gdy Palmerson ją usłyszał, po jego twarzy przebiegł jakby nieokreślony skurcz.

Rozdział 3 Drzwi

— Okej, więc pozostaje mi już tylko przekazać panu klucze — powiedział McGruder i wręczył Danowi trzy kawałki metalu przyczepione do czarnego prostokątnego breloczka. Kiedy to robił, jego elegancka spinka do mankietu pochwyciła refleks popołudniowego słońca. Był ciemnoskórym olbrzymem z kwadratową szczęką, płaskim, niewątpliwie dawno temu złamanym nosem i barami tak masywnymi, że rozsadzały granatową, najpewniej szytą na miarę, marynarkę.

Wsunąwszy klucze do kieszeni dżinsów Dan podał mu rękę, czy może raczej pozwolił, by jego dłoń utonęła w nabitej owłosionej bryle, mającej znacznie więcej wspólnego z rękawicą bejsbolową niż z normalną ludzką dłonią. Odruchowo przygotował się na trzask miażdżonych kości i eksplozję bólu, lecz McGruder — najwyraźniej doskonale świadom wrażenia, jakie jego gabaryty robiły na rozmówcach, a może i czerpiący z niego satysfakcję — zadowolił się kurtuazyjnym uściskiem, dorzucając do niego wystudiowany uśmiech akwizytora.

Dan pomyślał, że potrafiłby z niewielkim marginesem błędu opisać w kilku zdaniach jego życie. Za czasów liceum był gwiazdą szkolnej drużyny futbolowej. To otworzyło mu drogę do koledżu, gdzie zaczął marzyć o zawodowstwie. Niestety na drugim lub trzecim roku doznał fatalnej kontuzji kolana i przez resztę studiów przeczołgał się na trójach, imprezując i zaliczając coraz brzydsze panienki. Jednej z nich zmajstrował bachora. W końcu jakoś się ogarnął, kupił pierwszy garnitur i dał nura w labirynt nieruchomości. Niewykluczone, że za namową teścia. Niewykluczone też, że dziś całkiem nie najgorzej mu się wiodło.

Autor poczytnych powieści obyczajowych o fikcyjnym miasteczku w Arkansas już na inauguracyjnych zajęciach zdradził swym słuchaczom największy, a zarazem najbardziej oczywisty sekret każdej dobrej prozy. A mianowicie, że składa się ona z kilku podstawowych motywów z przesunięciami. Ten, kto to zaakceptuje, z czasem osiągnie rzemieślniczą sprawność, a może nawet pewien stopień artyzmu.

McGruder wziął ze stołu jadalnego swój egzemplarz umowy najmu, wsunął go do teczki i już chwilę później brnął z gorylą ociężałością do zaparkowanego na podjeździe srebrnego nissana. Dan patrzył z okna salonu, jak pakuje się za kierownicę. Kiedy tu jechali, nieomal wbijał się w drzwi, żeby uniknąć zetknięcia z udem McGrudera.

Dom po przeciwnej stronie otaczał gęsty żywopłot z ligustru. Prawie wszystkie posesje przy Colton Road były otulone szczelnymi parawanami ligustru, ostrokrzewu lub berberysu. Numer piętnaście — ostatni po lewej — należał do nielicznych wyjątków. McGruder wyjaśnił Danowi, że tu również kiedyś rósł żywopłot, lecz właściciele kazali go ściąć. Teraz dom zdobiło jedynie stalowe ogrodzenie z furtką na pilota, którym był właśnie doczepiony do kluczy prostokątny brelok. Obsługiwał on również garaż. Dan wyjął klucze z kieszeni, wystawił rękę przez okno i nacisnął guzik. Brelok czknął, a furtka zaczęła się powoli i bezgłośnie zamykać.

Odwrócił się od okna i ogarnął spojrzeniem salon. Ściany pokrywała beżowa tapeta w abstrakcyjny deseń. Kimkolwiek byli właściciele domu — dopiero teraz Dan uświadomił sobie, że ani razu o nich nie zapytał, a McGruder sam z siebie nie poruszał tego tematu — lubili stonowane kolory, oscylujące wokół beżów, bieli i jasnych brązów. Przynajmniej parter sprawiał takie wrażenie.

Przed przyjazdem Dana McGruder zorganizował ekipę sprzątającą. W powietrzu wciąż jeszcze wisiał zapach detergentów, lecz dominowała ciężka zawiesistość niezamieszkałej od dawna przestrzeni. Dan usiadł na sofie, przy okazji odkrywszy, że sprzątacze najwyraźniej przegapili kącik telewizyjny. Płaski ekran Philipsa — model chyba sprzed dziesięciu lat, który wtedy musiał być supernowoczesny i adekwatnie kosztować, a teraz stanowił jedynie pozbawiony bajerów relikt — pokrywała warstewka kurzu.

Dan trwał w bezruchu otoczony dojmującą ciszą. Gdzieś z tyłu głowy zamajaczyło mu zdanie z jednej z powieści Murakamiego. Jej narrator, znalazłszy się w hotelowym pokoju, zsuwa z ramion paski plecaka i przyzwyczaja się do miejsca. Kiedy je przeczytał, wydało mu się genialne w swej prostocie. Pisarze — przynajmniej ci dobrzy — mają to do siebie, że z równą łatwością kreują fantastyczne światy i nazywają rzeczy na pozór oczywiste.

Nagle ciszę rozdarł sygnał komórki. Dan aż podskoczył.

— Czy Palmerson już ci pokazał, gdzie raki zimują? — Bill jak zwykle nie tracił czasu na rzeczy zbędne. Kolejna cecha dystynktywna bogatych — skwitował w duchu Dan, nie mogąc sobie podarować mimowolnego skojarzenia z tym, jak o bogaczach wyrażał się Hemingway w „Ruchomym święcie” czy „Śniegach Kilimandżaro”. Czasem kusiło go, by podobnie myśleć o Billu.

— Po prostu był szczery. Nie mogę mieć o to do niego żalu. Nie wykluczam, że na jego miejscu zachowałbym się podobnie. — Tak naprawdę był tego nieomal pewien.

— Nie daj mu się zwieść, Dan. To kawał sukinsyna. Znam kilka jego ciemnych sprawek.

— Mam nadzieję, że nie posłużyłeś się tą wiedzą. — Dan usiłował zabrzmieć ironicznie, ale nawet we własnych uszach nie wypadł przekonująco. Wyobraził sobie, że właśnie teraz, w tym cichym salonie, staje obok niego rubaszny, zarośnięty Papa, klepie go kordialnie po ramieniu i mówi: „Do diabła, przecież wiesz, że to zrobił. Zrobił to, psiakrew! Bogaci to kolczaste ryby.”

Bill parsknął śmiechem.

— Nie musiałem. Nie musiałem, bo doskonale wiem, kogo im podsunąłem. Oni też to wiedzą. Muszą po prostu odprawić swój rytualny taniec. Pokazać, jacy są kurewsko niezawiśli, żeby nikt im nie zarzucał, że pozwalają sobie wkładać jaja w imadło.

— A pozwalają?

— Pewnie. Bez przerwy.

Tym razem obaj się roześmieli. Danowi zrobiło się nieswojo na dźwięk własnego głosu zwielokrotnionego echem, więc szybko się pohamował.

Znów pomyślał o dziwnej alchemii łączącej go z Billem. O tym, jak wiele, pomimo wszystkich różnic, byliby w stanie dla siebie zrobić. Bo było to odczucie obustronne. Żaden nigdy o tym nie wspominał, lecz obaj zdawali sobie z tego sprawę. Trudno byłoby to określić mianem przyjaźni choćby z tego banalnego powodu, że zazwyczaj w normalnych okolicznościach ludzie ich pokroju — i to zarówno ze względu na charakter, jak też stan konta — nie wchodzili ze sobą w bliższe relacje. Zazwyczaj ledwie odnotowywali swoje istnienie.

Ich więź miała zdecydowanie więcej wspólnego z braterstwem krwi — takim, które rodzi się między żołnierzami na froncie, czy ogólnie między ludźmi, których drogi przecięły się we wspólnej walce o życie.

— A co u ciebie, Bill? — Dan podniósł się z kanapy i wyszedł do holu. Naprzeciwko salonu znajdowała się kuchnia. Rzeczywiście — tak jak zapewniał McGruder — w pełni wyposażona. Były nawet wesołe naklejki na lodówce.

— Jeżeli pytasz mnie, ile zarobiłem w ostatnim półroczu, to tak na oko, bez proszenia księgowej o raporty, mogę powiedzieć, że bywało lepiej. Choć bywało też i gorzej. Na szczęście wygląda na to, że kryzys odpuszcza. Znów szykuje się koniunktura inwestycyjna.

— Dobrze wiesz, o co pytałem.

Obok kuchni były wąskie drzwi, które zapewne prowadziły do piwnicy. Dom miał też tylną werandę, za którą niegdyś musiał rozpościerać się ogród, lecz już dawno zadusił go ciemnozielony gąszcz wysokich, splątanych rdestów. Dan z telefonem przy uchu skierował się ku schodom na piętro. Pokrywał je prążkowany chodnik, w czasach swojej świetności — podobnie jak telewizor w salonie — raczej dość ekskluzywny, a teraz będący wyłącznie długim pasem wytartej, pobieżnie odkurzonej tkaniny.

Bill odezwał się po dłuższej chwili milczenia. Z jego głosu — dokładnie tak, jak Dan się spodziewał — wyparował cały sarkazm.

— Wiem, stary, o co pytałeś. Zgrywałem się.

— Wiem. No więc?

— Ostatnio było blisko — wychrypiał Bill. Dan wyobraził sobie, jak się kurczy. — Tyle lat spokój, a teraz… Wiesz, jak jest na tych cholernych bankietach. Akurat kiedy człowiek już się wbije w dumę, że potrafi nad tym zapanować, przychodzi załamanie. Nagle sobie pomyślałem: Po co to wszystko? Po co tak się szarpiesz? Po co walczysz z czymś, co i tak zawsze będzie w tobie siedzieć jak pieprzona tykająca bomba? No i…

Pierwszą rzeczą, jaka od razu rzucała się w oczy na piętrze — choć Dan zwrócił na nią uwagę już w momencie przyjazdu — był podwieszony dokładnie nad wejściem do domu balkon z trzyskrzydłowym oknem. Rozciągał się z niego doskonały widok na całą ulicę. Kiedy jednak Dan znalazł się w strumieniu wlewającego się przez szyby złotego światła, poczuł, że powietrze przesyca jakiś dziwny, trudno uchwytny chłód. Tym samym chłodem zdawał się emanować parkiet, mimo iż romboidalne plamy jasności zaścielały go praktycznie po sam kraniec korytarza. Czyżby aż tak ciągnęło od murów? To mogło oznaczać złe noce.

I nagle chłód znikł. Tak po prostu, jak na pstryknięcie palcem, jakby w ogóle go tu nie było. Na sekundę lub dwie Dan się przez to zdekoncentrował. Kiedy ponownie zebrał się w sobie, dobiegający z telefonu głos Billa początkowo brzmiał całkowicie nierealnie. Chwilę zajęło Danowi zrozumienie, że to dlatego, iż Bill usiłuje się nie rozsypać.

— ...no i dałem stamtąd nogę. Cholera, zwyczajnie uciekłem. Jak jakiś nierozprawiczony gnój, który się przestraszył, że laska, co to ją nieudolnie podrywał, naprawdę chce być przez niego wydymana. Czułem, że jeżeli tego nie zrobię, polecę. I że to będzie naprawdę, naprawdę długi lot ku przepaści. Tyle lat, Dan! W międzyczasie zdążyłem być sponsorem pięciu ochlaptusów i, ni stąd, ni zowąd, w jednej chwili… na samo dno. Ach, nie umiem tego celniej oddać.

— Całkiem nieźle ci idzie. — Tym razem to Dan uderzył w sarkazm. Po części dlatego, że Bill tego po nim oczekiwał, a po części, aby samemu sobie dodać animuszu. — Kiepskie metafory mogę ci wybaczyć.

— Serio? Jesteś zbyt hojny, profesorze. — Bill zarechotał nerwowo, ale było czuć, że już się odpręża. — No a ty jak?

— Właśnie zwiedzam swoje nowe gniazdko — odpowiedział mu Dan.

Na prawo od schodów znajdowały się dwie w pełni umeblowane sypialnie, a na lewo — jeden pokój całkowicie pusty i łazienka. Na końcu korytarza, dokładnie naprzeciwko balkonu, Dan zobaczył kolejne pomieszczenie. A właściwie prowadzące do niego zamknięte drzwi. Kiedy się do nich zbliżył, instynktownie wiedział, że naciśnięcie klamki nie poskutkuje. Był też nieomal stuprocentowo przekonany, że żaden z kluczy, które przekazał mu McGruder, nie będzie pasował.

— Życzę ci, stary, żebyś dobrze spędził ten rok — podjął Bill. — Zasłużyłeś na to. Niech mnie szlag, jeśli nie.

— Muszę tylko ujarzmić Palmersona.

— Pieprz go!

— Nie jest w moim typie.

Znów równocześnie wybuchli tubalnym śmiechem.

— I wiesz, czego jeszcze ci życzę? — Bill spoważniał. — Żebyś… żebyś się, kurwa, odblokował i spełnił swoje największe marzenie. Żebyś, kurwa, napisał wreszcie tę pierdoloną powieść. Nie wykręcaj się. Wiem, że tego chcesz.

— Dajmy temu spokój, Bill — skwitował nieco zbyt ponuro Dan.

Kiedy się rozłączyli, wiedziony irracjonalnym impulsem mimo wszystko wyciągnął rękę, czując na karku dreszcz ekscytacji, i nacisnął klamkę.

Drzwi nie ustąpiły.

Rozdział 4 Zbyt głośna cisza

Tylko przez sekundę zastanawiał się, czy poruszyć kwestię zamkniętego pokoju z McGruderem. Najprawdopodobniej okazałoby się, że jest to zwykła graciarnia. Może zostały tam upchnięte rzeczy z pustego pokoju plus kilka rodzinnych pamiątek. Dan nie miał natury podglądacza, więc nawet gdyby natknął się tam na jakieś albumy czy dowolnego rodzaju nośniki zawierające nagrania ze szczęśliwego życia państwa X, nie odczuwałby pokusy ich potajemnego przeglądania.

Zapewne nawiedziłaby go, gdyby był prawdziwym pisarzem polującym na temat. Ci, którzy co najwyżej uzurpują sobie prawo do tego miana, zazwyczaj źle kończą. Weźmy na przykład takiego Jacka Torrance’a z „Lśnienia”. Pomijając czynniki nadprzyrodzone, gdyby jakimś cudem nie znalazł w hotelowych podziemiach albumów z wycinkami, później nie próbowałby zaszlachtować żony i synka, a na końcu, kompletnie szalony, nie usmażyłby się w wybuchu. Tak czy siak zamknięte na klucz drzwi stanowiły wystarczająco czytelną wiadomość od tajemniczych właścicieli domu i Dan zamierzał jej posłuchać.

Czy jednak można nie myśleć o różowym króliku ujeżdżającym białego słonia, skoro już raz się go ujrzało? No cóż, można. I Dan nie najgorzej sobie z tym poradził. Przynajmniej początkowo, bo gdy popołudniu zabrał bagaże z hotelu i wrócił taksówką na Colton Road, zaczął odczuwać nieprzeparte pragnienie konsumpcji królika zastępczego. Postanowił, że musi się czegoś dowiedzieć o właścicielach posesji. Niekoniecznie od samego McGrudera — nie chciał go stawiać w dwuznacznej sytuacji — ale możliwe, że uda mu się coś ustalić na uczelni.

Potrafił sobie to wszystko nawet zracjonalizować. Po prostu zamknięty pokój byłby świetnym gabinetem. A przecież potrzebował gabinetu, prawda? Póki co zadowolił się kuchnią. Była ona zdecydowanie najprzyjemniejszym pomieszczeniem w całym domu, najbardziej… żywym. Dan ugruntował się w tym przekonaniu, gdy wieczorem zapalił światło i zasiadł do stołu z butelką miodowego Weissa oraz wydrukami esejów kwalifikacyjnych swoich kursantów.

Kiedy w czerwcu wybierał tę piętnastkę spośród nadesłanych mailem czterdziestu czterech, odnosił wrażenie, jak gdyby zanurzał ręce w gęstych mydlinach. Nie chodziło o to, że prace były jakoś wybitnie złe. Większość z nich była po prostu nijaka, do bólu poprawna lub na tyle przewidywalna, że mógł je spokojnie odrzucić po przebrnięciu pierwszego akapitu. Choć oczywiście każdą doczytywał do końca, przeklinając własną niedorzeczną skrupulatność i ciesząc się, iż górny limit wynosił dziesięć tysięcy znaków ze spacjami. Te, które ostatecznie wyłonił, też wydawały mu się mydlane.

Teraz chciał sobie je odświeżyć, spojrzeć na nie nowym, już nieobciążonym przez zmęczenie i zniechęcenie okiem. Dobrze znał ten mechanizm. Przerabiał go wielokrotnie w odniesieniu do własnych tekstów. Dzięki niemu wyrobił w sobie pewność, że nawet jeżeli puszczał do „Review” albo „Post” rzecz we własnej subiektywnej opinii niedoszlifowaną — a napięte redakcyjne terminy niestety często wymuszały na nim pośpiech — to po jakimś czasie — może tygodniu, a może miesiącu — zdoła ją ocenić na chłodno i dojść do krzepiącego wniosku, że, psiakrew, znów to zrobił.

Podążając konsekwentnie tym tokiem, być może kiedyś — z naciskiem na implikowaną przez to pojęcie nieokreśloność — będzie w stanie sięgnąć po „Czas przejścia”, przekartkować i ignorując błędy edytorskie, wychwycić kilka pozytywów.

— Takie sztuczki nie wchodzą w łachubę, kłółiku — mruknął i pociągnął łyk słodkawego piwa. Zresztą… czy w ogóle zachował choćby jeden egzemplarz tej szmiry? Większość z tego, czego nie udało mu się sprzedać, rozdał albo porozsyłał do wybranych na chybił trafił redakcji w złudnej nadziei, że jakiś recenzent wyłuska tlącą się w jego debiucie iskrę geniuszu.

Właśnie kończył pracę niejakiej Katie Green. Panna Green wzięła na warsztat „Z zimną krwią”, co stało się dla niej pretekstem do meandrujących wokół biografii Capotego rozważań o mefistofelicznym uwiedzeniu przez zbrodnię, granicach tego, do czego może się posunąć artysta lub dziennikarz w poszukiwaniu inspiracji, oraz pornografii amerykańskiej kultury masowej. Zgrabne. Może nawet najlepsze. Zorientował się, że to przedostatni wydruk. Sięgnął po piwo, ale gdy przechylił butelkę do ust, z otworu spłynęła jedynie piana.

Spojrzał na ostatni plik kartek. Jego autorem był student nazywający się Robert Leer, a wybity pogrubioną czcionką tytuł brzmiał: „Ostatni seans w Anarene”. Dan uznał, że nie ma sensu otwierać nowego piwa.

— No dobrze, panie Leer, co pan tam dla nas ma — westchnął nieco sennie, po czym odgonił natrętną myśl o prysznicu.

Eseistyczne dokonanie Leera stanowiło krańcowe przeciwieństwo klarownego, wycyzelowanego, a wręcz ociekającego pedanterią wywodu Katie Green. Leer miał trochę zbyt lekkie pióro. Trochę jak sam Dan, gdy się nad tym zastanowić. Gdyby nie zakrawało to na próżność, której kwartalny zapas Dan dziś wyczerpał, oceniłby, że Leer chyba ciut się na nim wzoruje. Jedno nie ulegało wątpliwości — Leer był absolutnym fanatykiem zarówno powieści McMurtry’ego, jak i jej ekranizacji.

Rozpoczął od znanej anegdoty, jak to pewnego dnia Peter Bogdanovich stał w kolejce do sklepowej kasy i zauważył tę książkę na wystawie z broszurowymi wydaniami. A jako że był maniakiem kina i początkującym reżyserem, postanowił ją kupić ze względu na tytuł. Gdy jednak przeczytał na odwrocie okładki, że historia opowiada o dzieciakach dorastających w Teksasie, uznał, że go to nie interesuje. Do pomysłu ekranizacji ostatecznie przekonała go żona oraz Sal Mineo, który wyznał mu, iż chciałby w takim filmie zagrać. Co, koniec końców, i tak się nie stało.

Dalej Leer odnotowywał, że w przeciwieństwie do obrazu Bogdanovicha, w książce wcale nie wyczuwa się wszechobecnej nostalgii. „Czytając ją — pisał — można raczej dojść do wniosku, że autor pragnął wyrównać rachunki z własną niezbyt przyjemną małomiasteczkową młodością, niż tworzyć ckliwy portret zmierzchającego świata. Próba przetransponowania tego na kliszę dała raczej osobliwy efekt, który sprawia nieprzyjemne wrażenie, jakby Peter Bogdanovich gdzieś w połowie drogi wdusił hamulec.”

W opinii Leera po raz kolejny udowadniało to starą prawdę, że literatura znacznie wyprzedza kinematografię pod względem obyczajowym. „Powieść wyszła w 1966 roku. Późniejszy o pięć lat film, choć znacznie w stosunku do niej złagodzony, był i tak owiany aurą skandalu do tego stopnia, że w niektórych kinach samochodowych zakazywano jego wyświetlania. Bogdanovich pominął na przykład obecny w książce wątek homoseksualny, nie wspominając o zoofilii, której to młodzież z miasteczka oddaje się z nudów, gdy brak forsy na dziwki.”

Tutaj Dan musiał się z Leerem zgodzić. Pamiętał, jak nim samym wstrząsnęła scena dymania ślepej jałówki. Gdyby pojawiła się w filmie w tamtych czasach, reżysera zapewne nazwano by bluźniercą, a z kolei dziś prawdopodobnie zlinczowałyby go środowiska obrońców zwierząt.

Odłożył kartki, schował twarz w dłoniach i przez kilka chwil siedział tak w bezruchu, wsłuchując się w ciszę. Właściwie dopiero teraz zdał sobie sprawę, jak jest głęboka i dojmująca i jak wydaje się na niego napierać ze wszystkich stron. Mieszkańcy Colton Road należeli do wyjątkowo dyskretnych. Nie spotkał nikogo ani gdy przyjechał z McGruderem, ani później, kiedy wrócił taksówką. Może kilka razy wydało mu się, że w którymś domu poruszyła się firanka, może nawet przesunął się za nią cień ludzkiej sylwetki, ale to było wszystko.

Jak to ujął Bill? „Żebyś się, kurwa, odblokował i napisał wreszcie tę pierdoloną powieść.” Rzeczywiście, w klasycznej historii o cierpiącym na uwiąd twórczy pisarzu tak by się stało. Oto ów pisarz wprowadza się do ustronnego domu, w którym konfrontuje się z demonami przeszłości, dzięki czemu udaje mu się odnaleźć zagubioną gdzieś po drodze magię. Oczywiście muszą też być jakieś wątki poboczne dynamizujące fabułę i popychające protagonistę do metamorfozy.

Tyle że Dan nie cierpiał na uwiąd, a co za tym idzie, nie musiał się odblokowywać. Bill w swej prostoduszności trochę przestrzelił. A może wcale nie? Może jednak wiedział o Danie coś, do czego on nigdy by się przed samym sobą nie przyznał? Zgoda, miał do napisania książkę. Zbierał do niej materiały przez ostatnich kilka miesięcy, a jego wydawca przebąkiwał o tłustej zaliczce. Gdyby nie ta cała heca z Billem i Barrington, Dan nie wahałby się jej przyjąć. Być może zresztą w końcu to zrobi? Po Barrington też trzeba będzie żyć.

Z niewytłumaczalnych powodów czytelnicze getto łaknęło biografii Charlesa Bukowskiego, a Dan doskonale wiedział, jak ją uszyć, żeby się sprzedała. Może nie rewelacyjnie, może nie zasłużyłaby na podium w kategorii literatury faktu „New York Timesa”, lecz na tyle dobrze, by podnieść ciśnienie bufonowatym kretynom pokroju Palmersona. Gdy tylko ogarnie się na uczelni, prawdopodobnie przystąpi do kreślenia wstępnego szkicu.

Więc roboty będzie miał po pachy. Pozostawała kwestia demonów przeszłości. Były tutaj — a jakże. Wbijały w niego szyderczy wzrok z lodówki. Miały postać tych cholernych naklejek. To dzięki nim kuchnia początkowo wywarła na nim tak pozytywne wrażenie. Teraz stały się katalizatorem pamięci. Dawno temu w innej kuchni stała inna lodówka ozdobiona bardzo podobnymi, produkowanymi seryjnie, naklejkami przedstawiającymi uśmiechnięte krasnoludki i wróżki. To Maureen nalegała, by je kupili.

Josh je uwielbiał.

Przypomniał sobie teraz, jak w tamten słoneczny czerwcowy poranek siedzieli przy milczącym śniadaniu. Maureen paliła, a Dan popijał drobnymi łyczkami kawę i zastanawiał się, jak zażegnać trwającą od tygodni wojnę, której nikt otwarcie nie wypowiedział. Powód oczywiście był jeden. Nazywał się „Czas przejścia” i choć początkowo pretensje Maureen skupiały się na pieniądzach, które Dan w tym interesie utopił, obecnie ich ciche dni weszły w nową fazę. W tej chwili to on bardziej stanowił problem.

To on się zamknął. On pielęgnował w sobie żółć. On, choć był już na skraju pogodzenia się z faktami, wciąż wysączał z siebie wstrętny jad.

— Chcę ci zaproponować pewien układ — odezwała się nagle Maureen. Zgasiła dopalonego w dwóch trzecich papierosa, nerwowo odgarnęła z ucha kosmyk miedzianych włosów i podjęła. — Przemyślałam to. Propozycja jest jednorazowa i nie podlega negocjacjom.

Odstawił filiżankę i patrzył na nią w wyczekującym milczeniu.

— Odejdziesz z uniwerku. — Jej głos był mocny i pewny. — Zrobisz to natychmiast po zakończeniu semestru. Daję ci pięć lat. Dokładnie tyle samo, ile przepracowałeś. Przez te pięć lat będę nas utrzymywać i nawet słowem się na ten temat nie zająknę. Sądzę, że sobie poradzimy. Może czasem będę musiała brać więcej dyżurów, ale nic nie szkodzi. Wiesz, jaka ze mnie ambitna bestia.

— Ale…

— Nie przerywaj mi. — Twarz miała jak z kamienia, a oczy stalowo zimne. — Jeśli w ciągu tych pięciu lat nie napiszesz czegoś, co będzie się nadawać do normalnego wydania, wrócisz na wydział. Albo pójdziesz dokądkolwiek. Będziesz mógł nawet zostać kierowcą autobusu albo sprzątać ulice, jeżeli nic lepszego ci się nie trafi. Nie obchodzi mnie to. Moja kierownicza duma na tym nie ucierpi. Oczywiście będziesz mógł skrobać po godzinach. Przecież mnóstwo pisarzy ma normalny etat, a mimo to jakoś daje radę tworzyć.

Czuł, że wszystko wokół niego wiruje. To, co mówiła Maureen, jeszcze nie w pełni do niego docierało, lecz jednego był całkowicie pewien. Uda mu się. Pięć lat? Chryste, to szmat czasu! Istny ocean dni, które bez wyrzutów sumienia będzie mógł poświęcić na twórczość. Żadnych irytujących zadań, konieczności przygotowywania nudnych zajęć, wydziałowych zebrań, całej tej szklanej waty, która tylko mąci człowiekowi w głowie.

Tamta rozmowa odbyła się ponad trzynaście lat temu. Nie zwieńczył jej wybuch radości, podczas którego Dan porwałby Maureen w ramiona i zasypał gradem pocałunków. Po przedstawieniu oferty Maureen po prostu wstała i wzięła się do zmywania naczyń. Dan spokojnie dopił kawę i wyszedł na uczelnię. Wciąż była między nimi ta niewidzialna bariera, choć z każdym dniem coraz cieńsza.

Wspomnienie było nadspodziewanie intensywne. Podobnie jak cała masa innych, które podążały za nim. Dan z trudem je powstrzymał. Skrawki przeszłości uderzyły w niego falą gorąca. Gdy teraz się stopniowo wycofywała, przeszył go przenikliwy chłód, od którego ramiona i ręce pokryły mu się gęsią skórką. Aż zaszczękał zębami, co w tej przeraźliwej ciszy zabrzmiało upiornie, prowokując kolejne dreszcze.

Tyle że nie był to chłód wywołany reakcją na stare zmory. W każdym razie nie tylko. To znów było owo coś, co poczuł popołudniu. Coś namacalnego i jak najbardziej zewnętrznego. Będzie musiał się jednak skontaktować z McGruderem.

A co na razie? Na razie chyba sprawdzi, czy Philips działa. Nagle jakoś za dużo zrobiło się tej ciszy. Na szczęście telewizor okazał się sprawny.

Rozdział 5 Noc

Śnił o śniegu. O całych tumanach grubych płatków roztańczonych we wszystkich kierunkach. Tłem dla tego niesamowitego i całkowicie bezgłośnego widowiska był nocny nieboskłon pulsujący fantastycznymi, nieomal psychodelicznymi kolorami. Boże, to jest jak z Lovecrafta! — pomyślał. Nie czuł zimna ani w ogóle otoczenia. Był od niego jak gdyby odseparowany. Potrafił jedynie określić swoją pozycję. Leżał na plecach w jednej z zasp utworzonych przez ten cichy śnieg, który wdzierał mu się do nosa, oczu i ust.

I było coś jeszcze. Jego prawa noga… Rozsadzał ją drążący, przenikający do samego szpiku ból, tak jakby ktoś wwiercił w nią rozgrzany w piecu hutniczym stalowy pręt i powoli nim obracał, delektując się efektem. Zakończenia nerwowe zmieniły się w okruchy gorącego szkła. Dan doskonale wiedział, że gdyby zdołał unieść głowę na tyle, by móc zobaczyć swoje ciało od pasa w dół, ujrzałby w miejscu tej nogi powykręcany kikut oblepiony krwawą miazgą.

Pragnął krzyczeć, ale ten przeklęty śnieg zatykał mu gardło i krtań. Mógł jedynie charczeć, dusząc się z przeraźliwie klarowną świadomością, że właśnie zbliża się koniec, że… umiera. Tak po prostu, banalnie. Za chwilę ten śnieg całkowicie go zasypie. A kolory będą się mienić…

Obudził się zlany potem. Prawą nogę od kostki aż po pachwinę miał drętwą. Starając się wyrównać galopujący oddech, powoli usiadł i zaczął ją rozmasowywać. Drętwota niemrawo ustępowała, przechodząc w reumatyczne rwanie, które zawsze najbardziej dawało mu się we znaki tuż pod kolanem. Znów opadł w skotłowaną pościel i czekał, aż rwanie ustąpi. Niekiedy nim na dobre odpuściło, uderzało jeszcze w ostatnie wysokie C, wywołując skurcze mięśni. By temu zapobiec, zaczął ostrożnie uginać nogę w kolanie.

W końcu poczuł parcie na pęcherz. Znów usiadł i spuścił bose stopy na parkiet. Tak jak się spodziewał, był lodowato zimny. O co, do diabła, chodziło z tym zimnem? W kotłowni znajdował się gazowy piec, ale Dan nie chciał jeszcze go włączać. Zamierzał poczekać z tym przynajmniej do początku listopada. Wyglądało jednak na to, że chyba będzie musiał zmienić plany.

Przez zasłonięte okno wpadał nikły seledynowy poblask latarni ulicznych. Dan sięgnął po leżący na nocnym stoliku zegarek. Wcisnął guzik do podświetlania tarczy. Dochodziło wpół do trzeciej. Kompletny obłęd — pomyślał. Ze snu pamiętał już tylko wirujący śnieg i te lovecraftowskie kolory, choć część jego umysłu była w pełni świadoma, że gdyby się wysilił, przywołałby jeszcze co najmniej kilka szczegółów.

Wstał niepewnie. Noga ciągle była trochę bardziej sztywna niż zwykle tuż po przebudzeniu. Mimo to dokuśtykał do drzwi, a potem na korytarz. Tutaj wpadająca przez tarasowe okno poświata latarń była o wiele wyraźniejsza. Nie wiedzieć czemu spodziewał się, że szyby będą skute mrozem. Nie były. Za to w plamie mroku naprzeciwko tarasu ciemniejszym prostokątem odcinały się zamknięte na klucz drzwi.

Dan przypomniał sobie ten stary film Kieślowskiego o chłopcu, którego ojciec źle obliczył grubość pokrywy lodowej na jeziorku, przez co lód się załamuje i chłopiec tonie. Była tam taka niesamowita nocna scena… mały budzi się, zakrada się do gabinetu ojca i widzi, że ich komputer–Bóg samoczynnie się włączył. Ekran jarzy się na zielono, a kursor mruga, zapraszając. A może to zdarzyło się ojcu już po śmierci syna? Nie pamiętał.

Jego pęcherz miał na ten temat własne zdanie. A brzmiało ono: chce mi się, kurwa, lać.

Rozdział 6 Jasne sytuacje

— Właściwie na usta cisną mi się same truizmy — rozpoczął. Gdyby okna sali wykładowej jednak wychodziły na rzekę z ozdobnymi kaczkami, wcale nie poczułby się bardziej komfortowo. — Na przykład taki — ciągnął, zezując ukradkiem na dziedziniec z fontanną i majaczące za nim akademiki — że każdy, choćby nie wiem jak genialny, sportowiec nie osiągnąłby sukcesu bez dobrego trenera. Albo że gwiazdy kina mogą jaśnieć tylko dzięki tłu zapewnianemu im przez innych aktorów i całe techniczne zaplecze.

— I krytyków! — rzucił wysoki, śniady chłopak z drugiego rzędu. Uwadze Dana nie uszły jego zsunięte na nos lenonki, kolczyki oraz artystowsko przekrzywiony czarny beret. Jego wtrącenie wywołało krótką eksplozję śmiechu u reszty.

— Tak, owszem, krytyków też. — Dan próbował nie pokazać, jak bardzo dryblas w berecie wybił go z rytmu. Może nawet zrobił to celowo. Wyglądał na takiego. — W każdym razie mniej więcej tak jest z krytyką literacką i w ogóle pisaniem czy mówieniem o literaturze. Jesteśmy kimś w rodzaju działaczy drugiego planu, ale przez to wcale nie mniej ważnych. Bo tak naprawdę wszyscy siebie nawzajem potrzebujemy. My ich, ale oni nas również.

— A czy to prawda, że krytycy są na ogół nieudanymi pisarzami, którzy mszczą się za własne niepowodzenia? — Pytanie zadała ruda dziewczyna w t–shircie z nadrukiem jakiejś rockowej kapeli, dżinsach i czerwonych kowbojkach. Dan dopiero po wygłoszeniu „słowa wstępnego” zamierzał poprosić studentów o przedstawienie się, ale był nieomal pewien, że właścicielką ekscentrycznych kowbojek jest nie kto inny jak Katie Green.

— Nie, to jeden z wielu krążących na temat tej profesji mitów — skłamał tak gładko, jakby od siedmiu lat codziennie ćwiczył to przed lustrem. W pewnym sensie rzeczywiście tak było. Może z tą drobną różnicą, że on nigdy się nie mścił. A jeśli pokusa się pojawiała, czym prędzej zduszał ją w zarodku. Potem — gdzieś mniej więcej po półtora roku — już nie musiał.

Po wyrazie ich twarzy nie mógł wywnioskować, czy mu uwierzyli. W ogóle średnio był w stanie ich wyczuć. Miał co prawda umiarkowane doświadczenie w występach publicznych, ale brak obycia potrafił nadrobić asertywnością. Zazwyczaj udawało mu się też wyczuć nastrój audytorium i na tyle, na ile było to możliwe, dostosować do niego styl przekazu. Tym razem jednak czuł, że między nim a nimi wyrasta niewidzialna bariera. Nie wiedział, czy patrzą na niego jak na mistrza, od którego pragną czerpać, czy jak na gogusia, który może być przydatny najwyżej jako trampolina do zaliczenia semestru.

Zastanawiał się, który z nich to Robert Leer. Z pewnością nie pozujący na członka cyganerii właściciel beretu i lenonek. Nie pasował mu na gościa, który zachwyca się starymi filmami. Uznał, że pora przejść do kolejnego punktu.

— No tak — udał, że owo zreflektowanie się wyszło mu zupełnie spontanicznie, a nawet że być może je zaplanował — ja tu zaczynam z grubej rury, a nie dopełniłem najzupełniej podstawowego obowiązku. Panie i panowie — rozłożył ręce — poznajmy się. Mnie już znacie, więc uniżenie proszę, byście zrewanżowali mi się tym samym. Możecie to zrobić dla waszego biednego stremowanego wykładowcy?

Po sali przetoczył się szmer rozbawienia. To ostatecznie przełamało lody. Miał ich. Poczuł, że razem z nimi się odpręża. Gość w szpanerskim berecie nazywał się Leon Pitz. Dan pomyślał, że co jak co, ale takie nazwisko zobowiązuje, więc zapewne nosił się tak, by stworzyć z nim spójną całość. Dziewczyną w czerwonych kowbojkach rzeczywiście okazała się Katie Green. Przynajmniej tu intuicja Dana nie zawiodła.

Roberta Leera brakowało. Kiedy Dan spytał, czy ktoś coś o nim wie, najpierw zapadła głucha cisza, a potem głos nieśmiało zabrała Katie Green.

— Cóż, Robert to wyjątkowy oryginał, panie Kushner. Na ile go znam, całkiem możliwe, że jeszcze śpi.

Pozostali znów gruchnęli śmiechem.

— A tak dla ścisłości: na ile go znasz, słonko? — rzuciła dwuznacznie wystrojona na fioletowo blondynka, która przed chwilą przedstawiła się jako Tanya Lavin.

— Szkoda, że pan Leer do nas nie dołączył — ruszył na ratunek Katie Dan. — Tak się składa, że napisał niezwykle ciekawy esej kwalifikacyjny i miałem nadzieję, że uda nam się o nim porozmawiać. No a skoro o tym mowa — sięgnął po leżącą na biurku teczkę i wydobył z niej plik wydruków — mam tutaj wasze prace z uwagami, które mi się nasunęły w trakcie lektury. — Puścił kartki w obieg. — Przejrzyjcie je i może na następnych zajęciach kilku z nich poświęcimy nieco uwagi. Liczę, że wówczas pan Leer już zaszczyci nas swoją obecnością.

— To urocze, że naucza pan w staroświecki sposób — wymruczała Tanya Lavin, puszczając do niego oczko znad swojego wydruku. — Większość profesorów po prostu rozsyła nam materiały przez Facebooka.

— No taki już retro facet ze mnie — skwitował Dan.

— W takim razie na pewno znajdzie pan szybko wspólny język z Robertem — powiedziała Katie Green. — On, gdyby mógł, wciąż pisałby wszystko na maszynie.

— Ale nie jest aż tak źle, bo mam konto na Twitterze — zareplikował Dan, czym wywołał kolejną falę wesołości.

Przez następną godzinę zajęcia toczyły się zgodnie z opracowanym przez Dana scenariuszem. Dużo mówił — może nawet trochę za dużo. Wciąż usilnie starał się przekonywać ich, jak kluczową rolę w funkcjonowaniu literatury odgrywa krytyk i w ogóle wszelkiej maści osoby towarzyszące. Oczywiście nie omieszkał przywołać chwalebnych przykładów takich bohaterów drugiego planu jak Max Perkins, bez którego Hemingway, Fitzgerald i Wolfe utonęliby w morzu gramatycznej nieporadności, czy Max Brod, dzięki któremu świat może się dziś cieszyć geniuszem Franza Kafki.

Wspomniał także o Johnie Martinie — legendarnym założycielu Black Sparrow Press, który do tego stopnia zwariował na punkcie twórczości Charlesa Bukowskiego, iż odnalazł go i zaoferował, że do końca życia będzie mu płacił pensję, by tylko ten nie musiał już robić nic poza pisaniem; a następnie, specjalnie dla niego, stworzył swoje wydawnictwo i obiecał, że będzie go wydawał do końca życia bez względu na to, czy Bukowski odniesie sukces, czy nie. Dan podkreślił, jak bardzo Martin ryzykował, stawiając na szerzej nieznanego podziemnego poetę. Ryzykował zarówno oszczędności, jak i małżeństwo.

— Kiedy myślę o takich wspaniałych i bezinteresownych ludziach jak John Martin — perorował dalej Dan — wiem, że i twórcy i ci, którzy pracują na ich rzecz, posiadają jedną wspólną cechę — miłość do słowa. Poza tym wbrew pozorom różnica nie jest aż tak duża. Jako krytycy też jesteście twórcami, tyle że obiekt waszej twórczości stanowi czyjś geniusz.

Leon Pitz uniósł dłoń.

— Ale nie zaprzeczy pan, że istnieje nieprzekraczalna granica między byciem prawdziwym pisarzem, cokolwiek to oznacza, a jedynie komentatorem. Nie ma zbyt wielu przypadków funkcjonowania po obu jej stronach. W każdym razie udanego funkcjonowania.

— Tak naprawdę wszystko zależy od tego, jak sami ową granicę zdefiniujemy — wyręczyła Dana Katie Green. — Weź choćby przykład Kerouaca. Dziś jest powszechnie uważany za wielkiego prozaika i jedną z czołowych figur ruchu bitnikowskiego, ale on sam siebie długo postrzegał jako w gruncie rzeczy mało zdolnego kronikarza dokonań takich gwiazd swojego pokolenia jak Neal Cassady albo Allen Ginsberg, w zasadzie jako ich cień.

— Kiepski argument, laluniu — nabierał rozpędu Leon Pitz. — Kerouac to raczej dobry przykład na to, jak działa załapywanie się na koniunkturę. Nie był żadnym cholernym artystą, bo nie potrafił tworzyć fikcji. Po prostu deficyt talentu rekompensował sobie plotkarstwem z pozmienianymi imionami bohaterów.

— Pomijając twój seksistowski ton, picusiu — obruszyła się Katie Green — muszę zauważyć, że masz nader purytańskie kryteria oceniania, kto ma prawo uchodzić za artystę. Naprawdę uważasz, że do bycia pisarzem kwalifikuje tylko umiejętność tworzenia fikcji?

— To kluczowy aspekt — nie ustępował Pitz. — Pisarza od niepisarza odróżnia to, że potrafi posługiwać się wyobraźnią, że otwiera przed nami nieznane światy. Ani Kerouac, ani Bukowski, ani cała rzesza innych grafomanów tego nie potrafiła, a mimo to bezprawnie stroili się w piórka pisarzy.

— Najważniejsze w literaturze jest artystyczne przetwarzanie doświadczeń. — W oczach Katie Green pełgały dzikie ogniki. — Forma jest wtórna. To tylko wehikuł do przekazania doświadczenia. Jedni ubierają je w kostium fantastyki, a inni tworzą autobiografie. To nic innego jak kwestia pewnych unikalnych predyspozycji.

— Nawet zakładając, że masz rację — Leon Pitz najwyraźniej znów zamierzał rzucić jakiś seksistowski przycinek, ale gromiące spojrzenie Katie go przyhamowało. — nawet zakładając, że masz rację i podstawowym kryterium literackości jest umiejętność transformowania przeżyć w sztukę, to krytycy tego nie umieją. I to jest właśnie ta nieprzekraczalna granica.

Dan przysłuchiwał się tej wymianie intelektualnych ciosów z przekrzywioną głową i narastającą fascynacją. Przypomniał sobie, że praca kwalifikacyjna Leona Pitza była recenzją autobiografii Philipa Rotha, w której dryblas w szpanerskim berecie z dosyć dużą dozą bezczelności wykazywał, że gierki Rotha z wplataniem elementów własnego życia do powieści to tak naprawdę wyraz głębokiego kompleksu wobec prozaików potrafiących dystansować się od własnej biografii. Tekst nie był szczególnie błyskotliwy, jednak miał w sobie pewien ogień, pasję, tak jakby autor pisał go żółcią.

Poza tym Dana z każdym ich słowem ogarniało coraz silniejsze poczucie déjà vu. Już kiedyś słyszał nieomal identyczny dialog. To było blisko rok po wypadku, kiedy wreszcie mógł dłużej niż godzinę spędzić w pozycji siedzącej bez tego przeklętego tłuczonego szkła w kościach. Dzięki zmniejszeniu dawek leków stopniowo przejaśniało mu się też w głowie — przynajmniej na tyle, żeby zdawać sobie sprawę, że naprawdę został sam i będzie musiał jakoś z tym żyć, a co więcej: coś z tym życiem zrobić.

Pamiętał tamto szare listopadowe popołudnie. Pamiętał, jak, desperacko pojękując, umościł się przy biurku, włączył swojego wysłużonego Della, uruchomił edytor tekstu i przez kolejnych kilkanaście minut wgapiał się tępo w mrugający kursor, czując kompletną pustkę i jednocześnie niezwykle klarownie dostrzegając konwencjonalność całej tej sytuacji. Aczkolwiek konwencjonalne ani sztuczne wcale nie było pytanie, które sobie w tamtej chwili zadawał. Brzmiało ono: czy w ogóle kiedykolwiek będę jeszcze pisał? W ślad za nim podążały dwa kolejne: czy mogę nie pisać? i: co niby mam pisać?

I właśnie wtedy odbył z samym sobą rozmowę niezwykle podobną do tej, którą właśnie toczyli Katie Green i Leon Pitz. Czy w ogóle nadawał się na pisarza? A może jedynie sobie to wmówił? Może po prostu kurczowo trzymał się tej idei, bo nie miał odwagi przyznać się przed samym sobą, że uzależnił całe życie od czegoś, do czego nie miał talentu? Ale przecież zawsze czuł, że pisanie jest jego przeznaczeniem, więc może problem leżał nie w samej czynności, tylko w tym, że pokierował ją na niewłaściwy tor. Co mógłby więc uczynić w celu dokonania korekty? A jeśli to zrobi, to czy aby nie będzie to manewr zastępczy?

W końcu od tych rozmyślań rozbolała go głowa. Zamknął komputer, nie napisawszy nic, ale za to z poczuciem, że mimo wszystko wykonał niewielki kroczek w jakimś kierunku. Nie wiedział jeszcze, czy w dobrym, jednak w tym momencie liczyło się przede wszystkim chyba to, że w ogóle podjął jakiekolwiek działanie i powoli wydobywał się z apatii. Kilka kolejnych tygodni zajęło mu racjonalizowanie kiełkującej w nim decyzji, a co za tym idzie — dostrojenie do niej całego systemu autodefinicyjnego.

— Okej — uznał, że najwyższy czas zainterweniować — spróbujmy wnieść do waszej dyskusji odrobinę pragmatyzmu. Masz rację, Leonie, że między byciem krytykiem a byciem… no cóż, prawdziwym pisarzem, skoro już chcesz to tak określać, istnieje pewna różnica. Ale z drugiej strony rację ma też Katie. Wszystko sprowadza się tak naprawdę do doświadczenia. W tym świetle możemy stwierdzić, że krytyk to po prostu nikt inny jak pisarz, którego najgłębszym doświadczeniem, a zarazem i materią twórczą, jest obcowanie z dziełami innych pisarzy.

— I dokładnie to miałam na myśli! — triumfowała Katie Green. — Tak jak Hemingway opisywał polowania na kudu, a Kerouac włóczęgi z Cassadym, tak krytyk opowiada nam o swoich przygodach z czytaniem. Przecież to takie proste.

— Czystej wody dialektyka! — nie dawał za wygraną Pitz. — Oboje próbujecie naciągnąć argumenty do swojej, moim skromnym zdaniem wątpliwej, tezy. Jeżeli wszystko sprowadza się do doświadczenia percepcji tekstów kultury, to kim w takim razie według was był Borges? On przecież całą twórczość oparł na siedzeniu w bibliotece, a mimo to trudno byłoby go nazwać krytykiem, prawda? — Potoczył wzrokiem po sali, szukając sojuszników.

— Odpuść już, człowieku — westchnął bezradnie ktoś w rogu sali.

— Hej, wspaniale! Mamy w grupie nonkonformistę. Podoba mi się to — oznajmił najzupełniej szczerze Dan.

Wywołał tym kolejną salwę śmiechu. Uśmiechnął się również Leon Pits. Zaraz jednak powrócił do roli buntownika.

— To nie żaden nonkonformizm, tylko zwykła uczciwość — nachmurzył się. — Uczciwość, której większości z was najwyraźniej brakuje.

— Możesz jaśniej? — zaperzyła się Katie Green.

Pitz chyba właśnie na to czekał. Przystroił swoją śniadą twarz szelmowskim uśmieszkiem, rozejrzał się wyzywająco i podjął:

— Przyznajcie się, ilu z was ma za sobą nieudane próby literackie. Ilu z was próbowało coś stworzyć, a może nawet i wydać, zanim skapitulowaliście i doszliście do wniosku, że bardziej nadajecie się do grzebania w bebechach innym?

Nie czekając na reakcję reszty, uniósł wysoko prawą dłoń. W słońcu wpadającym przez okna zalśnił okazały sygnet tkwiący na jego palcu serdecznym. W sali zapadła cisza.

— Widzicie? Ja nie mam problemu z przyznaniem się — powiedział nieomal znudzony. — No, kto jeszcze odważny?

Nieśmiało uniosło się kilka dłoni. Wśród tych, którzy zdecydowali się dokonać coming outu, znalazła się między innymi Tanya Lavin. Katie Green siedziała bez ruchu z rękami na blacie stolika. Dan nie mógł się oprzeć przemożnemu wrażeniu, że smoliście czarne oczy Leona Pitza wwiercają się w jego mózg znad okrągłych szkieł. Kiedy podnosił prawą rękę, jakby miał złożyć przysięgę w sądzie, napotkał zaskoczone spojrzenie Katie Green.

Uśmieszek Leona Pitza poszerzył się jeszcze bardziej, nadając jego twarzy groteskowe, niemal nierzeczywiste rysy. W jego oczach zaigrały wesołe iskierki.

— Jak to mówią, jasne sytuacje czynią przyjaciół — mruknął niezwykle z siebie rad.

Rozdział 7 Robert

— P–p–posunął p–p–pan brzęczyk — wyjąkał George Hatfield do wkładającego papiery do teczki Jacka Torrance’a.

I ten dupek, Jack, rzeczywiście to zrobił, choć nawet przed samym sobą nie miał odwagi się do tego przyznać. Ale George wiedział. Co gorsza, Jack wiedział, że George wie. George go przyłapał. Dokładnie tak, jak Leon Pitz przyskrzynił Dana i przed całą grupą obnażył jego hipokryzję. Człowiek, który z uporem godnym lepszej sprawy planował ich przez najbliższe dwa semestry przekonywać, że jako krytycy nie powinni mieć absolutnie żadnych kompleksów wobec „prawdziwych pisarzy”, sam okazał się kłamcą. Zrywać boki, no nie?

Ludzie w ogóle są mistrzami w posuwaniu wszelkiego rodzaju brzęczyków, a potem łganiu samym sobie w żywe oczy, że nic takiego nie miało miejsca. Są również niesamowicie skuteczni w udawaniu, że podjęli jakąś decyzję, bo tego chcieli, a nie dlatego, że nie za bardzo widzieli inne wyjście. Weźmy takiego Dana Kushnera — wiele lat temu nader sprawnie wmówił samemu sobie, że zajął się pisaniem o innych pisarzach, bo zawsze tak bardzo kochał czytać, podczas gdy w rzeczywistości okazał się po prostu za słaby jako kandydat na jednego z nich.

Jack Torrance po tym, jak George Hatfield go oskarżył, rozkwasił szczeniakowi mordę, za co wyleciał z nauczycielskiej posady w Stovington i skończył jako opętany przez nawiedzony hotel wariat, który o mało nie zarąbał żony i synka. Nawiasem mówiąc, chłopczyk miał na imię Danny, czyli po dorosłemu Dan.

Jack pobił George’a wcale nie dlatego, że przyłapał go na dewastowaniu garbusa, lecz z zemsty, że George przejrzał, jakim Jack jest nędznym sukinsynem. Być może również i z zazdrości, że George reprezentuje sobą wszystko, na bycie czym Jacka nigdy nie było stać. I to nawet nie z braku talentu, lecz po prostu cywilnej odwagi. Zresztą George prawdopodobnie był od Jacka najzwyczajniej zdolniejszy, czego przeżarty wódą degenerat Torrance nie mógł znieść.

Nawiasem mówiąc, Dan zawsze uważał — napisał to nawet gdzieś — że „Lśnienie” nie jest powieścią o alkoholizmie, lecz o niespełnieniu oraz frustracji spowodowanej wygórowanymi ambicjami. Jack Torrance chlał, aby zagłuszyć rozpacz, że nie ma najmniejszych szans na zostanie Wielkim Amerykańskim Pisarzem. Dokładnie ta sama frustracja poprowadziła jego pięść, kiedy przefasonowywał tę śliczną buźkę George’a Hatfielda. I najprawdopodobniej także nią powodowany pragnął zgładzić własnego synka — bo widział w nim artystę In spe, konkurenta do laurów, kogoś, kim sam nigdy nie będzie.

Jeżeli zatem Leon Pitz miałby być kimś w rodzaju transfiguracji George’a Hatfielda, to czy Dan nie powinien wpaść w złość i przy najbliższej okazji rozsmarować mu na gębie te jego pedalskie okularki? Ano nie, nie powinien. Bo Dan wcale nie był na George’a… to znaczy Leona zły. Tę hecę z George’em przywołał w myślach jako po prostu jeden z wielu przykładów uobecniania się literackich tropów w prawdziwym życiu, którą to zabawę niezmiernie lubił i zawsze z przyjemnością się jej oddawał.

Aha, i Leon Pitz wcale go nie zdemaskował. Nie zdemaskował go, bo Dan etap zaprzeczania miał już dawno za sobą. Tak, został krytykiem, bo nie wystarczyło mu talentu na prawdziwą twórczość. Cokolwiek to, psiakrew, oznacza. Nie miał problemu, by się do tego przyznać. A to, że zawahał się, nim podniósł rękę, wynikało z powodów czysto praktycznych — po prostu nie był pewien, czy powinien ulegać prowokacji własnego ucznia.

Aczkolwiek koniec końców cieszył się, że to zrobił, bo dzięki szczerości uzyskał dodatkowe punkty u młodzieży. Może to ich czegoś cennego nauczy?

— Dan? Hej, Dan, zaczekaj chwilę! — James Palmerson dogonił go od lewej.

Dan zatrzymał się i poczekał, aż Palmerson się z nim zrówna.

— Jak wrażenia po pierwszych zajęciach? Bardzo dali ci w kość?

Palmerson miał na sobie obcisły granatowy sweter, którego główna funkcja miała zapewne polegać na podkreślaniu wszem i wobec, jak bardzo jego właściciel dba o sylwetkę pomimo przesiadywania za biurkiem.

— Kupieni i zapakowani — odpowiedział mu nie bez odcienia satysfakcji Dan. Szli w kierunku białego mostka prowadzącego z parku na ulicę. Tym razem prawie wszystkie stoliki przed cukiernią, do której Dan wstąpił pierwszego dnia na kawę, były zajęte. Mimowolnie pomyślał o Francesce — jego powitalnym aniele.

— O, to wspaniale — powiedział niezbyt przekonująco Palmerson. — Słuchaj, Dan — zatrzymał się, zastępując mu przy okazji drogę — wiem, że nasz początek nie należał do najbardziej udanych… Cóż, po prostu nie chcę, żebyś sądził, że…

— Mogę powtórzyć jedynie to, co powiedziałem wtedy. Nie mogę cię obwiniać o to, że byłeś ze mną szczery, Jim. Doceniam to, że grałeś fair.

— No tak, cóż… — Palmerson wydawał się autentycznie zakłopotany. — W każdym razie… chciałbym, żebyśmy spróbowali zacząć jeszcze raz. Dasz mi szansę?

— Ty tu jesteś szefem wszystkich szefów, Jim — uśmiechnął się czujnie Dan.

— W najbliższą sobotę organizuję doroczne przyjęcie inauguracyjne dla całego wydziału — oznajmił Palmerson. — To taka nasza lokalna tradycja. Spotykamy się zawsze u mnie w domu, wypijamy kilka drinków… Jednym słowem byłoby mi niezmiernie miło, gdybyś też przyszedł. Parę osób marzy, by cię poznać.

— W najbliższą sobotę? — upewnił się Dan.

— Tak. Tutaj masz adres. — Palmerson wyciągnął z kieszeni spodni żółtą karteczkę złożoną na pół. — Mam nadzieję, że nie masz żadnych pilnych planów.

Dan przyjął od niego karteczkę

— Chętnie przyjdę — zadeklarował trochę niespodziewanie dla samego siebie.

— Świetnie — uśmiechnął się Palmerson. — Naprawdę chciałbym, żebyśmy zapomnieli o urazach. Dla nas to zaszczyt mieć cię na pokładzie. — I kiedy Dan już myślał, że skończyli rozmowę, Palmerson nagle zapytał:

— A jak ci się mieszka na Colton Road?

Dan, który właśnie zamierzał wyminąć Palmersona, jednocześnie powtórnie zapewniając, że pojawi się w sobotę, stanął jak wryty. Przypomniał sobie ten dziwny, ledwie pochwytny skurcz, który przebiegł po twarzy Palmersona, kiedy w trakcie poprzedniego spotkania powiedział mu, gdzie wynajął dom.

— Jest… przytulnie, przytulnie i cicho — powiedział, unikając wzroku Palmersona. — I bardzo niekłopotliwe sąsiedztwo.

— Wiem, znam tę okolicę — przyznał Palmerson z całkowicie nieprzystającą do niego otwartością. — W tym domu mieszkał kiedyś ktoś, kogo dość dobrze znałem.

Czyżby właściciel sekretnego pokoju za zatrzaśniętymi na cztery spusty drzwiami? — pomyślał Dan, ale ugryzł się w język.

— W każdym razie do soboty. Liczę na ciebie. — Palmerson wyciągnął do niego rękę. Dan wyciągnął swoją.

Kiedy wreszcie udało mu się pozbyć Palmersona, przekuśtykał przez mostek, zastanawiając się, czy nie wstąpić na kawę. Może dopisze mu szczęście i Francesca znów będzie stała za ladą? Rozmyślił się jednak. Jeszcze mogłaby uznać, że Dan celowo szuka z nią kontaktu, i wyciągnąć z tego błędne wnioski. Poza tym miał już plany na popołudnie. Zamierzał wpaść na szybkie zakupy, a potem wrócić na Colton Road i spróbować zabrać się do pracy. Gościnna fucha szybko się skończy i dobrze by było, gdyby opuszczał Barrington z gotową, a przynajmniej bliską tego etapu, książką o Bukowskim. O Bukowskim, którego pan Leon Pitz uważał za grafomana i uzurpatora do roli pisarza.

Dan już całkiem nieźle orientował się w topografii miasta. Na Colton Road kursował autobus jednej z dwóch obsługujących je linii. Obok przystanku znajdował się Kmart. Dan poszedł tam ostatnio po chleb, piwo, chrupki i mrożonki — jego żelazny zestaw zatwardziałego wdowca — i odniósł wrażenie, że kilkoro klientów ostentacyjnie się na niego gapi. I coś mu mówiło, że raczej nie dlatego, że znali jego twórczość. Dla nich był po prostu Tym Facetem, który parę dni temu wprowadził się do Wiecie Którego Domu.

Za to w centrum, tuż przy hotelu, w którym Dan zatrzymał się pierwszej nocy, była nieduża galeria handlowa. Pomyślał, że może najwyższa pora ją zwiedzić. Może nawet zje tam obiad?

A może po prostu ociągasz się z powrotem do tego pustego i przeraźliwie cichego domu? — odezwał się nagle jego wewnętrzny głos. — Może ociągasz się, bo… hm, jak to się mówi? Bo czujesz się tam nieswojo. Te cholerne zamknięte drzwi… i to dziwaczne, pojawiające się nie wiadomo skąd zimno. Czyżbyś się…

Bał? Nie, nic z tych rzeczy. Poza tym nie wierzę ani w duchy, ani w żadne upiorne komnaty z pieńkami, na których leżą odrąbane głowy zamordowanych żon Sinobrodego. Ten dom po prostu jest… no cóż, jest trochę za duży i trochę za bardzo napiera na człowieka tą swoją wszechogarniającą ciszą. Gdyby było w nim więcej mebli…

— Profesorze? — Aż podskoczył na dźwięk tego wysokiego, łamiącego się falsetu, który nagle rozległ się tuż za jego plecami.

Odwrócił się nie do końca pewny, czy chodzi o niego. Na chodniku stał wysoki — wyższy od Dana o co najmniej głowę — niewiarygodnie chudy chłopak w sprawiającym wrażenie kupionego w sklepie z używaną odzieżą czarnym płaszczu i szarej bluzie z kapturem. Przez lewe ramie miał przewieszony wypłowiały wojskowy plecak. Jasne włosy czesał z przedziałkiem. Efektu zaś dopełniały okulary w grubych ciemnych oprawkach. Dan nieomal doznał zawodu, stwierdziwszy, że nie są sklejone plastrem.

— Pochlebiasz mi, Robercie, z tym profesorem. Bo zakładam, że mam do czynienia z Robertem Leerem.

Robert uśmiechnął się, jakby nieznacznie spłoszony, obnażając królicze górne jedynki a la Thomas Pynchon. Wyglądał jak ktoś, kto zląkł się własnej śmiałości. Ślady trądziku na policzkach dodatkowo wzmocniły to odczucie.

— Nie da się ukryć. Zobaczyłem pana, kiedy przecinałem skwerek. — Wskazał lewym kciukiem nieco za siebie. — Wracałem z biblioteki — dodał natychmiast tonem niezbyt fortunnego usprawiedliwienia, po czym błyskawicznie spuścił wzrok.

— O, właśnie! Też powinienem tam zajrzeć. Słyszałem, że jest nieźle wyposażona. — Dan był równie zakłopotany. A być może nawet trochę bardziej. — Brakowało nam ciebie dziś na zajęciach — powiedział, żeby nie przedłużać niewygodnego milczenia.

— Przepraszam, profesorze — zapiał Robert Leer. — Niestety nie dałem rady dotrzeć. — Pozytywna reakcja Dana najwyraźniej go ośmieliła. Nawet ponowił próbę uśmiechu.

— Twoja znajoma, Katie Green, uprzedziła, że miewasz trudności z funkcjonowaniem we wcześniejszych godzinach.

— Tak, zdarza się. — Robert Leer zagulgotał w upiornej parodii śmiechu i spojrzał prosto na Dana. — Postaram się, żeby to się więcej nie powtórzyło.

— Cieszę się, Robercie. Wybacz, ale… — Dan zrobił krok w tył.

— Jest mi tym bardziej przykro, że strasznie chciałem pana poznać — oznajmił już zupełnie ośmielony Robert Leer. — Podziwiam pańską pracę. Walczyłem o dostanie się na pańskie warsztaty.

Dan podziękował zdawkowo. Następnie mruknął na odczepnego, że z przyjemnością zobaczy go na kolejnych zajęciach, i ruszył. Robert Leer podążył jednak za nim i nie wyglądało, by zamierzał zbyt szybko dać mu spokój.

— Uważam, że robi pan naprawdę bardzo wiele dla popularyzacji literatury — oświadczył z naciskiem. — Ten serial, w którym wystąpił pan jako gospodarz, był genialny. Byłem zaskoczony, kiedy dowiedziałem się, że wydał pan też powieść. Przeczytałem ją.

Dan z wrażenia aż się zatrzymał.

— Naprawdę? Czytałeś „Czas przejścia”? Jakim cudem udało ci się ją zdobyć? Od dawna nie ma jej na rynku. — Miał nadzieję, że nie zabrzmiało to, jakby padło z ust zahukanej nastolatki, którą nakryto na prowadzeniu sekretnego pamiętnika.

— Jeden gość na Ebayu miał do sprzedania egzemplarz. Proszę się nie obrazić, ale pański wydawca spieprzył robotę. Przez to książka wiele traci.

— Wiem — westchnął Dan, który wciąż był pod kolosalnym wrażeniem tego, co usłyszał. — Takie tam błędy młodości.

— Ale ogólnie nie jest tak źle. Podobał mi się zwłaszcza ambiwalentny stosunek głównego bohatera do umierającej matki. Im bardziej starał się od niej dystansować, tym bardziej czuło się, że po prostu nie chce się sam przed sobą przyznać, że jednak ją kocha. Świetna była też atmosfera nostalgii i żegnania świata dzieciństwa i młodości. Niepotrzebnie tylko wtrynił pan tam te wszystkie motywy polityczne. To nie pana domena.

— Nigdy o tym w ten sposób nie myślałem — odparł Dan. Tak naprawdę myślał, jednak urażona duma nie pozwoliła mu nigdy przyznać, że istotnie przesadził z niektórymi sprawami, błędnie zakładając, że przydadzą książce wieloznaczności.

— Czy Tom jest pańskim alter ego? — drążył dalej Robert Leer.

— To chyba trochę zbyt osobiste pytanie, Robercie — powiedział Dan o wiele mniej chłodno, niż zamierzał.

— Przepraszam — stropił się Robert Leer, choć Dan odniósł wrażenie, że tak naprawdę wcale nie jest mu przykro. Szli chwilę w milczeniu, po czym Robert podjął — Muszę się panu przyznać, że początkowo chciałem napisać pracę o „Czasie przejścia”, ale po namyśle uznałem, że byłoby to zbyt… no wie pan — zbyt prowokacyjne.

— W rzeczy samej, takie by było, Robercie — przyznał Dan. Ta rozmowa, choć dziwaczna, zaczynała go coraz bardziej wciągać. Uzmysłowił sobie, że ten chłystek, który zapewne miał spore problemy z samoakceptacją, kompleksy na punkcie brzmienia własnego głosu, a do tego prawdopodobnie był nie do końca pogodzonym ze swoją orientacją gejem, zaserwował mu właśnie najbardziej wnikliwą recenzję jego jedynej powieści, z jaką kiedykolwiek miał do czynienia. A tak naprawdę jedyną, jakiej „Czas przejścia” w ogóle się doczekał.

I co więcej, odnosił wrażenie, że Robert Leer doskonale zdaje sobie z tego sprawę, że jest poniekąd reżyserem całej tej nieco absurdalnej sytuacji.

— No więc… czy to prawda? — kontynuował Robert Leer.

— Z czym?

— Z tym, że każdy lub prawie każdy krytyk to w głębi ducha niespełniony pisarz?

Dan parsknął śmiechem.

— Dowiesz się tego, jeśli nie będziesz zasypiał na zajęcia. Na razie. Dzięki za konstruktywne uwagi o mojej książce.

— Na razie, profesorze.

Rozdział 8 Zapasy z bielą

Obejrzał „Ćmę barową”, a potem dorzucił jeszcze „Faktotum”, kolejny raz nie mogąc nadziwić się, jak skrajnie odmienne interpretacje postaci Chinasky’ego przedstawiały oba filmy. Wersja w wykonaniu Mickeya Rourke’a była zawadiacka i łobuzerska, podczas gdy Hank z twarzą Matta Dillona posiadał wszelkie cechy osobowości autystycznej, a w najlepszym razie kogoś cierpiącego na syndrom Aspergera. Mimo to obie kreacje w jakiś sposób się nawzajem dopełniały, ukazując złożoność natury sztandarowego bohatera Bukowskiego, czyli tak naprawdę jego samego.

Na płytce miał też dokument „Bukowski: Born Into This” ze słynną sceną, w której Bukowski nagle zaczyna ubliżać żonie i wierzgać bosymi stopami. Oczywiście każdą z tych rzeczy widział już kilka razy i wynotował z nich to, co uważał za istotne, więc koniec końców uznał, że dalsze odwlekanie chwili rozpoczęcia argumentem pod hasłem „No co, ja tylko odświeżam sobie źródła” zakrawałoby na szukanie wymówek. Wyjął płytę z odtwarzacza, wyłączył telewizor i poczłapał do kuchniogabinetu.

Mniej więcej kwadrans później pomyślał, że bez względu na wszelkie — urojone i faktyczne — różnice między prawdziwymi pisarzami a ich komentatorami i jedni i drudzy mają jedną cechę wspólną: pustkę w głowie przed wystukaniem pierwszego zdania. Jedni i drudzy konfrontują się z białą bezwzględnością karty edytora. Jedni i drudzy zapewne przywołują wtedy sentencję Marqueza o tym, że w pierwszym zdaniu zawiera się duch całej historii. Jedni i drudzy wreszcie muszą nagle pilnie odebrać maile albo sprawdzić powiadomienia na Facebooku. Tak, w punkcie startu wszyscy oni są stuprocentowo równi.

Dan doświadczał tego za każdym razem, bez względu na to, czy rozpoczynał nową książkę, czy też jedynie artykuł. Zawsze też towarzyszył mu zaledwie połowicznie uświadomiony, ale przez to wcale nie mniej paraliżujący, lęk, że tym razem nie uda mu się ruszyć, bo nie znajdzie właściwych słów lub odpowiedniego punktu zaczepienia. Gdy miał na warsztacie coś większego, dodatkową blokadę stanowił ogrom zgromadzonych materiałów źródłowych, konieczność ich selekcji i przekonanie, że wszystkie muszą być równie ważne.

Oczywiście zawsze w końcu brał się w garść. Pojawiał się pierwszy nieśmiały obraz, pierwsza ulotna myśl, którą potem doszlifowywał, pierwsza wiązka skojarzeń, która pozwalała mu przeskakiwać do kolejnych akapitów. A jednak nigdy nie pozbył się lęku, że tym razem się nie uda, lub że obecny raz, gdy mimo wszystko jakoś się udało — z naciskiem na jakoś — może być tym ostatnim. Był to lęk równie dojmujący jak ten, że finalny produkt nie będzie nawet w połowie tak świetny i błyskotliwy jak początkowa wizja, wynurzająca się z mentalnego chaosu.

W przypadku Bukowskiego był nieomal pewien, że powinien zacząć od tych filmów. Może od porównania Rourke’a z Dillonem? A może właśnie od zarejestrowanej przypadkowo kompromitacji? Nie miał jeszcze ani tytułu, ani jasno zdefiniowanej myśli przewodniej, lecz z grubsza wiedział, co chce osiągnąć. A chciał dokonać swoistej demitologizacji czołowego pijaka amerykańskiej literatury, dotrzeć do rdzenia tego, czym był, zanim — początkowo wbrew niemu samemu, a potem trochę z jego aprobatą, wynikającą z próżności napędzanej wiekiem i coraz większą sławą — został przemielony przez żarłoczną machinę popkultury.

A skoro tak, to może logiczniej byłoby zacząć od kastracji, jakiej na Bukowskim dopuścili się twórcy serialu „Californication”? Mógłby sobie podywagować, czy lalusiowaty Hank Moody odstręczyłby prawdziwego Hanka, czy może jednak niekoniecznie. Przy tej okazji przypomniał sobie o innym projekcie, który kiedyś niezobowiązująco obracał w głowie: ostrej jak brzytwa książce rozprawiającej się z mityzacją postaci pisarza w ogóle i stawiającej w związku z tym tezę, że robienie z pisarzy bohaterów masowej wyobraźni dewaluuje znaczenie samej literatury. Może zabierze się za to w następnej kolejności.

Teraz jednak miał na tapecie starego dobrego Hanka i musiał wymyślić, jak się do niego dobrać. Jak zatem ugryźć człowieka, który chełpił się, że w tym, co napisał, jest jedynie trzy procent zmyślenia, a zarazem do tego stopnia uległ przetworzeniu, że na dobrą sprawę nie wiadomo, gdzie kończył się realny Bukowski, z najzupełniej realnym i bolesnym bagażem doświadczeń, jaki za sobą ciągnął, a zaczynała jego persona — Chinasky?

Dan jeszcze na etapie kompletowania materiałów dużo rozmyślał o autentycznej goryczy naznaczającej życie tego człowieka, nim stał się Tym Bukowskim. Nie mógł zaprzeczyć, że czuł z nim pewną więź. Bukowski przez wiele lat usiłował zaistnieć jako pisarz i za każdym razem dostawał kopa w dupę, aż w końcu się od tego rozpił i niewiele brakowało, by się poddał i dożył reszty swoich dni jako listonosz. Co tak naprawdę sprawiło, że jednak nie odpuścił? Dlaczego przez cały czas wierzył w swój talent?

Może to właśnie odróżnia ludzi obdarzonych prawdziwą boską iskrą od pozorantów. A może staremu Hankowi zwyczajnie się pofarciło, a oślego uporu starczyło akurat na tyle, by do tego momentu dotrwać. Może Leon Pitz miał rację i Bukowski był grafomanem, który jakimś niepojętym zrządzeniem gwiazd załapał się na sprzyjającą koniunkturę. Czy wobec tego, gdyby Hitler spotkał na swojej drodze jakiś niemiecki odpowiednik Johna Martina, to nie byłoby koszmaru holokaustu, a historia zapamiętałaby go jako autora genialnych landszaftów?

A ty? — zapytał Dan sam siebie, wbijając spojrzenie w pustą kartę edytora. — Co byłoby z tobą, gdybyś miał w sobie tę tępą, może po części biorącą się z alkoholizmu, determinację? Czy twój pociąg też by w końcu nadjechał? A gdybyś rzeczywiście ją miał, ile byłbyś w stanie poświęcić? Bukowski prawie zajechał sobie wątrobę, prawie zdechł z biedy. A ty, doktorku, co byś oddał? Albo inaczej: jak daleko posunąłbyś brzęczyk? Jak daleko już go posunąłeś, a mimo to wylądowałeś w ciemnej dupie? Zastanawiałeś się kiedyś nad tym? Co, doktorku? Przepracowałeś to?

Poczuł, jak prawą nogę ogarnia lodowata drętwota. Równocześnie pojawiło się pulsowanie w głowie. Objął skronie dłońmi, opierając łokcie na blacie stołu, i czekał, aż natarcie minie. Tym razem rwanie w nodze było jednak wyjątkowo bolesne i wyjątkowo długo nie chciało się wycofać. W pewnej chwili usłyszał własne kwilenie, które wydawało się dobiegać jakby z oddali, spoza niego. Dźwięk samoistnie ułożył się w błagalne „prrrrooooszę”.

Przez tę upiornie długą chwilę, gdy atak wspinał się do swojego apogeum, a potem stopniowo opadał, Dan był jedynie łkającym o litość śmieciem, strzępkiem papieru przepędzanym przez wiatr po pustej ulicy. Ale w końcu został… o, Boże, Boże przenajświętszy! został wysłuchany. Wyciszenie powoli, bardzo powoli zstąpiło na niego jak aksamitna zasłona. Otuliło go, przywróciło do normalnego kształtu. Jeszcze tylko dalekie echo w głębi mózgu przypominało o tych wszystkich chwilach, kiedy Dan był sprowadzany do parteru.

Nie, nie do parteru. Do właściwych sobie wymiarów. Właśnie tak poczuł się Tom w „Czasie przejścia”, kiedy przyjechał z college’u do rodzinnego miasteczka po otrzymaniu od babci telefonu, że matka walczy w szpitalu o życie. Nie, nie matka — mamusia. On tak nazywał ją w dzieciństwie, choć później się tego wstydził. Ona z kolei nazywała go Perełką, o czym później chyba też zapomniała, bo widziała w nim tylko niewdzięcznego gnojka, który miał w dupie to, że urabiała się dla niego po łokcie.

A on po prostu nie chciał zgnić w tej zapyziałej dziurze, w której czas zatrzymał się na połowie lat osiemdziesiątych. Pragnął się wyrwać, zostać pisarzem, a raczej Wielkim Amerykańskim Pisarzem, zbudować siebie na nowo od zera. Tutaj nikogo nie obchodził penis Billa Clintona, który — jak obrazowo ujął to Philip Roth w „Skazie” — właśnie deflorował dziewicze dotąd ciało Ameryki. Ludzie tu mieli w dupie Zatokę Perską, zmiany klimatyczne i postmodernizm. Gdyby tutaj został, stałby się w końcu takim samym zombie.

I teraz zmuszono go do powrotu. Zmuszono go do wciśnięcia stóp w te przyciasne, stare, śmierdzące buciory. Właśnie wtedy, gdy sądził, że już ostatecznie udało mu się odciąć pępowinę! A jednak wziął tyłek w troki i pojechał. Dlaczego? Bo nie da się uciec od tego, kim się jest. Bo ktoś lub coś zawsze w końcu sprowadzi cię do parteru… to znaczy do właściwych wymiarów. Wyżej chuja nie podskoczysz.

Maureen po przeczytaniu maszynopisu zapytała, w jak dużym stopniu jest to rzecz autobiograficzna. Kiedy Dan przyznał, że poza zmianą nazw miejsc i imion bohaterów w zasadzie całkowicie, orzekła, że główny bohater to skrajnie zarozumiały, zakompleksiony kretyn, któremu aż chce się życzyć, by nigdy nie osiągnął tego, co zamierzał. „Tego fagasa po prostu nie da się lubić” — skwitowała. Czy mógł wtedy przypuszczać, że jest to coś w rodzaju przepowiedni? Czy ona mogła? Czy powiedziała to ot tak, żeby zrobić mu na złość, czy może jednak wiedziała o nim coś, czego on sam nie umiał lub nie chciał dostrzec?

W sumie zabawne, że nigdy jej o to nie zapytał. Teraz żałował. W ciągu pięciu lat, które wyznaczyła mu na odniesienie sukcesu, mieli długi okres całkowitego luzu, kiedy potrafili żartować z klapy „Czasu przejścia”, a jednak nawet wtedy jej nie zapytał. Z drugiej strony Maureen nigdy nie indagowała go, jak idzie praca nad nową książką. Wtedy uważał, że to dlatego, iż nie chciała wywierać na niego presji, ale teraz zdał sobie sprawę, że przyczyna mogła być zupełnie inna. Być może oboje bali się poruszać pewne tematy, żeby nie zburzyć kruchej równowagi.

Czy to możliwe, że tak naprawdę nigdy nie wierzyła w jego powodzenie? Że po prostu pozwalała mu się przez pewien czas łudzić? Ale po co? Bo miała nadzieje, że sam zrozumie? Że się wyleczy? Że mu minie? Tamtej nocy w samochodzie, tuż przed tym, jak wpadli w poślizg, powiedziała mu, a właściwie wykrzyczała…

Nie, nie, dość. Dość. Nie brnij w to. Tak naprawdę nie pamiętasz dokładnie, co się wtedy wydarzyło. Cały tamten dzień okrywa mgła. To zupełnie naturalna reakcja po wypadku. Podobnie jak to, że możesz mieć fałszywe wspomnienia.

Dźwignął się niezdarnie z krzesła i pokuśtykał do okna. Za firanką gęstniał wieczorny fiolet. Colton Road jak zwykle była cicha i pusta, jakby trwała tu wieczna kwarantanna, a zasłonięte okna sąsiednich domów — dyskretne. Postał tak chwilę, aż w końcu doszedł do wniosku, że rzeczywiście powinien zacząć od „Californication”. Wrócił do laptopa i zaczął bębnić w klawisze.

Rozdział 9 Żar pisania

Wiedział, że śni. Był tego wręcz klarownie świadom. Co więcej, domyślał się, że sceneria tego snu najpewniej stanowi odbicie jego dzisiejszych rozmyślań o „Lśnieniu”. Znajdował się w ogromnym hallu przypominającym hotel Panorama z kubrickowskiej ekranizacji. Nie dziwił się, że jego umysł wybrał akurat ten wariant — w końcu wersja Kubricka o wiele mocniej zapisała się w zbiorowej pamięci niż powieściowy pierwowzór Kinga. Oczywiście ku dożywotniemu zgrzytaniu zębami tego ostatniego.

Stał więc w tym wypełnionym błękitną poświatą hallu i wsłuchiwał się w zwielokrotnione echo stukotu maszyny do pisania — zapewne biurowego modelu, który Jack sobie pożyczył, by w nieskończoność powtarzać tylko jedno zdanie. Tylko czy to właśnie on naparzał w klawisze? Dan nie był pewien. Zwłaszcza że to, co wychodziło spod palców piszącego, nie brzmiało jak: „Nudzą Jacka takie sprawy — ciągła praca, brak zabawy.” To było raczej jak coś… coś… Skupił się i już prawie widział kształt słów. Coś o… muchach?

— Po biurku łaziła mucha. Trzepnąłem ją otwartą dłonią i wyeliminowałem z gry — wyrecytował odległy głos. Oczywiście doskonale Danowi znany.

Dan ruszył w tym kierunku. Zupełnie jak Wendy, na którą Jack za chwilę naskoczy, że przeszkadza mu się skupić. A potem każe jej spieprzać, a ona położy uszy po sobie, uśmiechnie się głupkowato i odejdzie. Szkoda, że on nigdy nie postąpił tak z Maureen. Może gdyby był wobec niej bardziej stanowczy, doczekałby się na swój pociąg. W końcu — jak mówią — podobno szczęście sprzyja tym, którzy sami sobie pomagają. Nie, uderzyć to by jej nigdy nie uderzył — nie był taki — ale powinien być wobec niej bardziej nieustępliwy. Jak mógł pozwolić jej się tak zdominować?

Przy maszynie siedział, rzecz jasna, sam wielki Hank z tą swoją ponurą małpią gębą, w częściowo rozpiętej turkusowej koszuli i oczywiście — bo jakżeby inaczej — ubzdryngolony. Zresztą butelka z wódką stała obok maszyny. Na widok Dana przestał pisać i podniósł na niego przekrwione pijackie oczy.

— No i co się tak, kurwa, gapisz? — warknął. — To ty jesteś tym żałosnym kutasiną, co ma o mnie niby pisać, hę?

Dopiero teraz Dan zauważył, że na biurku stoją dwie maszyny. Druga była zwrócona klawiaturą do niego. Na wałek była nawinięta kartka papieru. Dan czytał kiedyś, że w snach nie rozróżnia się liter, ale — o, dziwo — tu litery na białych klawiszach były doskonale widoczne. Podobnie jak nazwa maszyny — Brzęczyk.

— No — Bukowski patrzył wyczekująco. W mdłym zimowym świetle doskonale było widać nabiegłe krwią białka — no to siadaj, kurwa, i pisz!

— Ale… ja… — Dan rozpaczliwie rozglądał się w poszukiwaniu krzesła — ja nie wiem co. Nie wiem… jak.

— Jaja sobie ze mnie robisz, fagasie? — Warknął Bukowski. — Po prostu uderzaj w te pierdolone klawisze! Pisz, kurwa, sercem! I pamiętaj, złamasie, pierwsza wersja sercem, dopiero druga rozumem. O, tak. — I zaczął dosłownie tańczyć palcami po klawiaturze swojej maszyny. — O, tak się to robi, ty mały zasrany chujku! Tak robią to prawdziwi twardziele. Nie próbuj! Po prostu rób, kurwa! Bo ty wciąż tylko próbujesz. Jesteś jebanym statystą. — Terkot czcionek zlewał się w pojedynczy, rozłupujący Danowi czaszkę wizg.

Kiedy Bukowski doszedł prawie do końca strony, wyrwał kartkę i pokazał Danowi z pogardliwym uśmieszkiem.

— Właśnie tak — wycedził i odłożył kartkę na całkiem już pokaźny stosik. Sięgnął po butelkę, zerwał zębami korek, który następnie wypluł na podłogę, i wlał sobie do gardła większość zawartości. — Ty nie masz tego żaru — oznajmił nagle oklapłym głosem. — Zresztą nigdy nie miałeś. Pisanie nigdy nie było dla ciebie kwestią życia i śmierci, tylko metodą na załatwienie własnych kompleksów. Równie dobrze mogłeś grać w baseball. Ale do tego też nie miałeś jaj.

— Nieprawda! — syknął Dan z dziwnym dziecięcym uporem. — Gnoisz mnie, bo się mścisz za własne niepowodzenia. Za te wszystkie listy odmowne.

Bukowski wychylił się w jego kierunku i wymierzył w niego palcem wskazującym prawej ręki, na którym lśnił sygnet Leona Pitza.

— Pisanie, cioto, to zapach cipy, kiedy liżesz ją tak, że prawie dławisz się jej soczkiem — wybełkotał. To jest lepsze od hery. Jeśli tego tak nie czujesz, nie zawracaj ludziom dupy swoimi smętami. A ja wiem coś o zapachu tej części kobiety. W to chyba nie wątpisz.

— To… to co ja mam robić? — wybąkał bezradnie Dan, czując, jak pod powiekami zaczynają mu się zbierać łzy.

Bukowski wydoił resztę wódki z butelki.

— No cóż, mój ty niezwykle intelektualnie wysublimowany przyjacielu, prawdopodobnie skończysz, trzepiąc konia gdzieś w Arkansas. Autobus do Arkansas odjeżdża codziennie, więc nie zwlekaj. Albo niech ona cię podwiezie. — Wskazał głową gdzieś za plecami Dana.

Dan podążył za nim wzrokiem, choć wiedział, co zobaczy. Po schodach z piętra schodziła lokatorka wanny z pokoju 237, tyle że ubrana. Sukienka na gnijącym, nasiąkłym lodowatą wodą ciele była tak obcisła, że omal nie pękały jej szwy. Jej obcasy przypominały małe szczudła. Dan ucieszył się, że w snach nie można czuć zapachów. Widok pozieleniałej, odłażącej od kości skóry mu wystarczył. Szła jak kolebiący się z boku na bok pingwin zombie.

Dan dosłyszał odgłos rozpinanego suwaka. Pospiesznie rzucił okiem na Bukowskiego. Tamten odsunął się z krzesłem od biurka i na wpół leżąc, właśnie wyciągał z rozporka wielkiego, sterczącego fiuta. Zaczął się onanizować.

— Celine’a ci nie załatwiłem, suczko, ale w zastępstwie masz Kushnera — wysapał. Zaraz potem jęknął przeciągle i wytrysnął. — I pamiętaj — wymruczał niemal lubieżnie — zapach cipy, kiedy liżesz ją tak, że…

I wtedy oślizłe, zapewne cuchnące zepsutą rybą dłonie spadły Danowi na ramiona i został brutalnie odwrócony.

Wykatapultował się ze snu z niemym okrzykiem obrzydzenia i zgrozy. Spodziewał się, że noga będzie jedną płonącą agonią, ale na szczęście była cicho. Poleżał chwilę, wyrównując oddech, i wstał z zamiarem napicia się wody. Kiedy tylko wyszedł z sypialni, zorientował się, że coś jest bardzo nie tak. I nie chodziło nawet o cmentarne zimno, które natychmiast ogarnęło jego nagie ciało. Za tarasowym oknem padał śnieg. Gęsty, bezgłośny. I ciemna plama w smudze światła latarni na podłodze. Wolał nie wiedzieć, co to.

A więc wciąż śnił. Doświadczał snu w śnie. Rzadko mu się coś takiego zdarzało, a na pewno nigdy tak realistycznie.

Śnieg za oknem i to coś pod oknem nie były jedynymi anomaliami. Drzwi do tajemniczego pokoju były uchylone i wypływała z nich poświata podobna do tej w hotelu, gdzie spotkał ducha Bukowskiego. Oczywiście wiedział, że musi tam pójść i sprawdzić, co jego własny umysł dla niego przygotował. Poszedł więc, a właściwie został popchnięty przez niewidzialnego reżysera tej upiornej sceny, w której występował jako bezwolna postać.

Pokój był całkowicie pusty, nie licząc trzech ustawionych na podłodze z klepek pieńków. Na środkowym leżała odcięta głowa Maureen z krwawą kryzą wokół poszarpanej szyi i strużkami na wpół zakrzepłej krwi ściekającymi z warg. Dan dowiedział się od policji, że głowa jego żony rzeczywiście została nieomal odcięta przez rozbitą przednią szybę. Przedsiębiorca pogrzebowy wykonał dobrą robotę, żeby nic nie było widać.

W pieniek po jej lewej była wbita siekiera, też jakby żywcem przeniesiona z kubrickowskiego hotelu Panorama. Na pieńku po prawej majaczył prostokątny kształt. Dan, dzięki sennej wszechwiedzy, nie musiał się nawet zbliżać, by zorientować się, że jest to egzemplarz „Czasu przejścia”.

Głowa otworzyła oczy. W nierzeczywistej, błękitnej świetlistości błysnęły pozbawione źrenic białka.

— Posunąłeś brzęczyk, Dan — wycharczało to, co pozostało z jego żony. — Posunąłeś go i się nie wypieraj, ty sukinsynu!

Teraz krzyknął naprawdę. I naprawdę wreszcie się obudził. W nodze czuł tylko lekkie ćmienie, które bez problemu dawało się znieść.

Znów chwilę wyrównywał oddech. Wpatrywał się w przestrzeń, mimo wszystko nie do końca przekonany, czy na pewno nie wpadł w kolejną odsłonę tego sennego palimpsestu. Kiedy wreszcie zdecydował się wstać i wyjść do łazienki, starał się nie patrzeć na tarasowe okno, a jeszcze bardziej na skrawek podłogi pod nim. Stojąc nad sedesem, zastanawiał się, czy jednak nie poszukać sobie innego lokum. Skontaktuje się w tej sprawie z McGruderem.

I nagle naszła go inna, zupełnie zwariowana myśl: rzucić to wszystko w diabły! Skończyć semestr i książkę o Bukowskim, a potem zaorać ten pseudoliteracki interes, wyjechać, zająć się czymś zupełnie innym, tak dalece niezwiązanym ze wszystkim, co dotychczas robił, na ile tylko będą pozwalały okoliczności.

Perspektywa całkowitej zmiany życia przejęła go dreszczem podniecenia. Ale jeszcze bardziej sama myśl, że w ogóle mógłby to zrobić. Że w ogóle mógłby istnieć w jakiejś innej wersji samego siebie, uwolnić się od wszystkiego, czym dotąd był, zrzucić to jak niepotrzebny balast i zbudować się jeszcze raz. Przecież, do cholery, nie był skazany na to jedno życie. Mógłby wciąż zostać, kim tylko by zechciał, spróbować miliona rzeczy.

No właśnie, ale kim właściwie miałby zostać? Wykidajłą na Florydzie? Pastorem u baptystów? No, do tego miałby chyba nawet predyspozycje.

No cóż, na razie mógł uczynić jedno — strzepnąć z małego ostatnie kropelki moczu i spuścić wodę. I chętnie to zrobił. Potem wrócił do swojej tymczasowej sypialni, nie rozglądając się na boki i zapominając o McGruderze.

Gdyby nie zasnął zbyt szybko, być może dowiedziałby się, że tej nocy nad Barrington zawirował pierwszy wczesny śnieżek, po którym do świtu nie został nawet ślad.

A być może dowiedziałby się również i tego, że dom był obserwowany przez postać skrytą w cieniu wiązu oddzielającego go od sąsiedniej posesji.

Rozdział 10 Krytyk

Wykład otwarty, który Dan miał zakontraktowany wraz z warsztatami, odbywał się w bibliotece. A konkretnie w mieszczącej się na parterze auli konferencyjnej. Dan zatytułował go „Krytyk w czasach wszechobecnej nadprodukcji. W pierwsze czwartkowe popołudnie audytorium świeciło pustkami. Oprócz kursantów, którzy najwyraźniej poczuli się zobligowani — choć nie wszyscy, bo Robert Leer nie uznał za stosowne się pokazać — pojawiło się kilka przypadkowych osób sprawiających wrażenie znudzonych.

Zignorowanie rzędów pustych krzeseł ułatwiła Danowi silna lampka przymocowana do pulpitu, na którym rozłożył swoje notatki. Nim jednak zdołał przestroić wzrok, poszukał nim Katie Green. Siedziała samotnie w drugim rzędzie. Palmersona dzisiejsza frekwencyjna klapa zapewne ucieszy. Nasz początek nie należał do najbardziej udanych, Dan. Chciałbym, żebyśmy spróbowali jeszcze raz, Dan. Wpadnij w sobotę, będzie kilku kumpli. Nawalimy się, wciągniemy kilka kresek koki, przybijemy żółwika, zamówimy dziwki. Będzie fajnie, Dan. Tak, jasne. A jednak się zgodził. Dlaczego?

Podbiegł chłopak z obsługi.

— Będzie potrzebny rzutnik? — zapytał. — Bo jakby co, to muszę skoczyć po dodatkowy kabel. To dziadostwo czasem potrafi nawalić.

— Nie, dzięki — uspokoił go Dan. — Postaram się oczarować publiczność wyłącznie elokwencją i osobistą charyzmą.

Chłopak rzucił okiem na puste fotele. Jego sceptyczne spojrzenie mówiło samo za siebie.

— Jak pan chce — skwitował i zmył się.

No więc, Dan, dlaczego się zgodziłeś? — indagował dalej uparty głos w głębi jego umysłu. — Nie masz ciekawszych planów na sobotni wieczór? Aż tak bardzo zależy ci na socjalizacji? Przecież wiesz, co te nadęte bufony o tobie myślą. Najchętniej by się ciebie stąd pozbyli. Dzisiejszy „sukces” prawdopodobnie stanie się koronnym argumentem w arsenale Palmersona, kiedy postanowią cię jednak wysiudać. Jesteś kukułczym jajem, Dan.

Sprawdził, czy mikrofon jest włączony, postukał w sito i nachylił je pod odpowiednim kątem. Odchrząknął, mając wrażenie, że ta gra wstępna trwa już trochę za długo. Wreszcie zebrał się w sobie i zaczął mówić.

— Mojemu cyklowi pogadanek dałem taki tytuł nie tylko dlatego, że faktycznie żyjemy w czasach nadprodukcji tekstów kultury wszelakiego rodzaju. To również najzwięźlejszy, na jaki mnie stać, opis położenia krytyka w tej ciekawej sytuacji. Krytyka, który, jeśli chce uchwycić ducha epoki, musi ogrom tych tekstów przyswoić. Ale musi też zgrabnie między nimi lawirować, odnajdywać połączenia. I co więcej, nie może się zamykać jedynie w ramach swojej dziedziny. A dlaczego? — zapytacie. Bo dziś czegoś takiego jak wąsko pojęta dziedzina, czyli w naszym przypadku na przykład literatura, po prostu nie ma. Literatura, film, komiks, wpisy na Twitterze… to wszystko dziś się przenika, wpływa na siebie nawzajem.

Zbliżając się godzinę później do końca, zapewnił wyglądających jak zdziesiątkowane przez dżumę niedobitki słuchaczy, że w kolejne czwartkowe wieczory pokaże im owo przenikanie I lawirowanie na licznych konkretnych przykładach — również tych z własnej krytycznej twórczości. Potem zachęcił do zadawania pytań.

Nie zdziwił się, kiedy po długiej I pełnej konsternacji chwili napiętego milczenia jako pierwszy zgłosił się Leon Pitz. Oczywiście, tak jak przedwczoraj, miał swój szpanerski beret I lenonki. Dan, kiwając przyzwalająco w jego stronę, po raz kolejny powtórzył sam sobie, że Leon to nie George, a on nie ma garbusa, którego George mógłby uszkodzić w akcie zemsty za urwanie czasu, a tak naprawdę za pokazanie miejsca w szeregu.

— Pański tok rozumowania jest jak najbardziej słuszny, co do tego wszyscy chyba się zgodzimy — rozpoczął George… to znaczy Leon. — To jasne, że wszystko się przenika, wpływa na siebie I tak dalej. Niemniej czy nie uważa pan, że w ten sposób następuje nie tylko wymieszanie różnych dziedzin kultury w jeden zazwyczaj na pewno smaczny gulasz, ale też zatarcie hierarchii?

— Możesz bardziej precyzyjnie, Leonie? — podjął rękawicę Dan, choć domyślał się, do czego zmierza Pitz. Jego prowokacje były łatwe do rozgryzienia. A on pewnie w ogóle nie zdawał sobie z tego sprawy. Był tak kurewsko przekonany o swojej błyskotliwości.

— Chodzi mi o odwieczny podział na kulturę wysoką I niską, o zanik kanonu, unicestwienie encyklopedii — uściślił Leon Pitz. — Ubolewał nad tym między innymi Umberto Eco, który przecież uchodzi za jednego z czołowych postmodernistów. Czyli de facto ponosi za to współodpowiedzialność.

Ciekawe, czy ten gnojek robi to z własnej woli, czy może nasłał go Palmerson — zastanowił się Dan. Ta możliwość wcale nie wydawała mu się aż taka znów nieprawdopodobna. Zafajdany, bezczelny gnojek w hipsterskich okularkach I nadgorliwy kutasina, który być może się nim wysługuje.

George… brzęczyk…

Posunąłeś brzęczyk, Dan, I się, psiakrew, nie wypieraj. Posunąłeś brzęczyk… posunąłeś… Po… su…

— Myślę, że z podziałem na wysokie i niskie już dawno się uporaliśmy — powiedział, starając się za wszelką cenę zachować kamienny spokój. — Od czasu, kiedy Chesterton wziął w obronę romans brukowy, raczej nie ma tu o czym gadać. Nie sądzisz, Leonie?

Po audytorium rozniósł się delikatny szmerek.

— I tak, i nie — kontynuował niezrażony Leon. — Chodzi mi po prostu o to, czy koniecznie musimy to równanie w dół nobilitować. Przecież kultura masowa to w dużej mierze jedynie kapitalistyczny produkt nastawiony na akumulowanie zysku. Cóż takiego może nam powiedzieć o kondycji ludzkiej? Co o tych najboleśniejszych dramatach egzystencjalnych czy metafizycznych zmaganiach z nicością wie Lee Child albo Harlan Coben, a czego nie wiedziałby Becket lub Pynchon?

— Teksty kultury zawsze coś nam komunikują bez względu na intencje twórców — zareplikował Dan. — Od tego właśnie jest badacz, by te warstwy odsłonić. Lub przynajmniej pokazać potencjalną możliwość ich zaistnienia.

Dan przyłapał się na tym, że tylko częściowo toczy retoryczny pojedynek z Leonem. Tak naprawdę wyznawał własne credo — coś, w co najgłębiej i najszczerzej wierzył i co pomagało mu, gdy dopadało go zwątpienie w sens jego pracy. Coś, czym uzasadniał swój dokonany siedem lat temu wybór, powtarzając sobie jak mantrę, że skoro sam nie potrafi tworzyć, to przynajmniej może pokazywać ukryty potencjał w tym, co tworzą inni, a przez to być może też, zasłaniając się nimi, powiedzieć o świecie coś istotnego od siebie.

— Jakoś mi się to nie klei — oddał kolejną salwę Leon Pitz.

Dan był na nią przygotowany.

— Wspomniany przez ciebie Harlan Coben wydał kilka lat temu powieść “W głębi lasu”. Czytałeś? Zakładam, że niekoniecznie, bo skoro upominasz się o wysokie standardy, to raczej nie sięgasz po wagonowe czytadła pisane i wydawane głównie dla forsy.

— Tę akurat znam — bąknął zbity nagle z tropu Leon, co Dan odnotował nie bez odcienia satysfakcji. Gdzieś w głębi rozległo się kilka pojedynczych chichotów.

— Zapewne uważasz, że jest to głupia, choć sprawnie uszyta historyjka o facecie, który próbuje rozwikłać zagadkę śmierci swojej siostry na letnim obozie. Czy się mylę?

— No… tak — przyznał z ociąganiem Leon. — Tym właśnie ta książka jest. Nikomu przy zdrowych zmysłach chyba nie przyszłoby do głowy, by widzieć w niej coś innego.

— Rzeczywiście można ją tak podsumować i na tym poprzestać — ciągnął Dan. — Ale można też dostrzec w niej obraz wciąż pełzającego w naszym niby tolerancyjnym społeczeństwie rasizmu. Mało tego — można śmiało pokusić się o stwierdzenie, że jest portretem swojego czasu, który uświadamia nam, jak daleko przez te lata, które upłynęły od jej napisania, posunęła się świadomość praw mniejszości seksualnych. Pewne uwagi na temat gejów, na które Coben pozwolił sobie dość lekką ręką, zapewne uważając je za niezwykle zabawne, dziś nie przeszłyby mu przez klawiaturę. O tym mówię, Leonie — spuentował.

Po tych słowach w sali na dłuższą chwilę zapadła cisza.

— Jeszcze ktoś? — rzucił Dan, uznając fechtunek z Leonem za rozstrzygnięty.

Więcej pytań nie było.

Po wykładzie, gdy Dan zbierał notatki, do pulpitu podeszła Katie Green.

— Ładnie utarł pan nosa Pitzowi — zagadnęła. — Należało mu się. Jest nieznośny.

— Nic podobnego — zaprzeczył nieszczerze i chyba nieco zbyt kokieteryjnie Dan — ja tylko odpowiedziałem na jego pytanie. — Tak, zdecydowanie był zbyt kokieteryjny.

Katie uśmiechnęła się z pobłażliwą wyrozumiałością. Danowi zrobiło się od tego aż nieswojo. Schował kartki do aktówki.

— Ja odebrałam “W głębi lasu” bardzo podobnie — powiedziała tymczasem Katie. — Szkoda, że nie było Roberta. On wprost uwielbia takie zabawy w doszukiwanie się wszędzie drugiego dna.

Tym razem to Dan zrewanżował się uśmiechem.

— Cały czas liczę, że obdarzy nas swoją uwagą — powiedział. — Do wtorku?

— Jasne. I postaram się wyciągnąć tego leniwego abnegata z pościeli — obiecała Katie i wybiegła z auli.

Dan słyszał echo jej kroków na schodach. Poczekał, aż zamilknie, i dopiero wtedy ruszył do drzwi, przy których czekał już chłopak z obsługi. Dan skinął mu na pożegnanie. Tamten coś odmruknął.

Przed powrotem do domu — do pustego, zimnego domu z zamkniętym pokojem na piętrze, w którym ostatniej nocy stał pieniek z odciętą głową Maureen — Dan postanowił jeszcze wpaść na drobne zakupy.

Po Kmarcie snuło się najwyżej kilkanaście osób z wózkami. Dan też wziął wózek i zanurkował w labirynt alejek, uświadamiając sobie, że właściwie nie do końca wie, co kupić i czy w ogóle czegokolwiek potrzebuje. Dłuższą chwilę zamarudził przy lodówkach z nabiałem, aż w końcu, żeby nie wyjść na kretyna, wrzucił do wózka dwa jogurty owocowe. Potem przeniósł się do stoiska mięsnego, gdzie kazał sobie zapakować dwa udka z kurczaka i tuzin steków wieprzowych. Następnie odwiedził półki z płatkami śniadaniowymi, nie wybrawszy nic, aż wreszcie skręcił do regału ze słodyczami, kawami i herbatami. Tam zdecydował się na paczkę hibiskusa i czekoladę z nadzieniem pomarańczowym.

Gdy stamtąd wyjeżdżał, zamierzając skierować się do skrzynek z pieczywem, zauważył, że ktoś mu się bacznie przygląda. Była to nastolatka w dżinsowej kurtce, spodniach z wyciętymi kolanami i z nadąsaną miną. Towarzyszyła jej tęga kobieta w polarowej bluzie — najpewniej jej matka. Dziewczyna wspięła się na palce i coś do niej szepnęła, niedwuznacznie wskazując głową na Dana.

Dan popchnął wózek bliżej nich. Kobieta złapała za rączkę swojego wózka, chcąc się czym prędzej wycofać, ale było już za późno.

— Hej, to pan jest tym gościem, który wprowadził się niedawno pod piętnastkę? — odezwała się dziewczyna.

— Jessie! — syknęła jej matka.

— No co! — żachnęła się.

— Tak, to ja — potwierdził Dan.

— My jesteśmy spod trzynastki — poinformowała go. — Pewnie fajnie się tam panu mieszka samemu. W końcu… taka chałupa z taaką historią — zaakcentowała przeciągle.

— Dajże spokój! — zbeształa ją matka. Dan odniósł niejasne wrażenie, że w jej głosie przebija coś jakby… jakby…

— Nie narzekam — powiedział i przed oczami natychmiast stanęły mu upiorne pieńki ze snu, a na jednym z nich charcząca o brzęczyku i przewracająca martwymi oczami głowa Maureen. — Miło mi poznać sąsiadów. Jestem Dan.

— Nam też jest bardzo miło — zainterweniowała błyskawicznie kobieta w polarze. — Przepraszam, ale trochę się spieszymy. Jess! — Pociągnęła wózek w tył.

— O, Jezu! — sarknęła dziewczyna w dżinsowej kurtce, znana teraz Danowi jako Jess, i poczłapała niechętnie za matką.

Kobieta powiedziała do niej coś, czego Dan już nie usłyszał. Z tonu brzmiało w każdym razie jak reprymenda.

Po incydencie z sąsiadkami Dan jeszcze co najmniej minutę stał przy pieczywie kompletnie zaskoczony, nie mogąc za nic pojąć, czego świadkiem się właśnie stał. Jedynym, co w tej chwili do niego docierało, było to, że matka Jess potraktowała go jak trędowatego. A stało się tak, bo mieszkał w… w takiej chałupie z taaką historią. Dokładnie tak powiedziała Jessie spod trzynastki, czyż nie? Taka chałupa z taaką historią. I on właśnie w niej mieszkał, co sprawiało, że sąsiedzi woleli go unikać.

W końcu pokuśtykał do kasy. By zaś odegnać nawracające wspomnienie koszmaru z głową Maureen w roli głównej (i czymś jeszcze — nie zapominaj — czymś jeszcze pod tym cholernym tarasowym oknem), pomyślał, że od czasu wypadku sklepowe wózki już chyba zawsze będą mu się kojarzyć z balkonikami, z którymi był zmuszony zawrzeć bliższą znajomość w szpitalu.

Tylko że ta myśl również niestety prowadziła nieuchronnie do Maureen — tej żywej oraz tej ze snu.

A poprzez nią do czegoś jeszcze, co widział w tym śnie.

A z kolei poprzez to do uświadomienia sobie, dlaczego tak bardzo ociągał się z powrotem i w ogóle chyba szukał pretekstu, by jak najmniej czasu spędzać na Colton Road. Nawet przyjął zaproszenie od Palmersona. Teraz zresztą też zbytnio się nie spieszył.

Gdy mijał wiąz oddzielający posesję Jess i jej zestresowanej matki od jego obecnej samotni, skrywająca się w rozłożystym cieniu postać cofnęła się głębiej w mrok. Dan oczywiście tego nie zauważył.

Rozdział 11 Taka chałupa z taką historią!

Na szczęście ani w tę noc, ani w kolejną nie dręczyły go żadne koszmary. Czymkolwiek było to, co ogarnęło go w pierwszych dniach na Colton Road — a podejrzewał, że musiała to być po prostu reakcja na stres — w promieniach piątkowego słońca zmieniło się w lekkie zażenowanie samym sobą. No więc był tu zamknięty pokój, do którego nie dostał klucza. I co z tego? Ludzie wynajmujący domy nie zawsze chcą, by lokatorzy mieli dostęp do pewnych sekretów. Mają do tego prawo i jest to zupełnie normalne.

Fakt, że pewnych drzwi nie da się otworzyć, nie musi oznaczać, iż znajdują się za nimi pieńki z odciętymi głowami, wyschnięci na wiór wisielcy czy worki pełne dolarów z jakiegoś skoku na bank sprzed lat. To, że — jak finezyjnie ujęła Jessie spod trzynastki — Dan mieszkał w takiej chałupie z taaką historią, również niekoniecznie musiało kryć w sobie jakieś niesamowite rewelacje. Zresztą jeżeli nawet kryło, nie miały one nic wspólnego ze stanem ducha Dana, a już szczególnie z tym, co jego uśpiony mózg produkuje w nocy.

I czy nie w tym właśnie tkwił podstawowy problem? Ślęcząc w sobotnie przedpołudnie przed laptopem i usiłując bezskutecznie skupić się na Bukowskim, Dan niechętnie przyznał, że tak. W końcu jako badacz popkultury wiedział, że domy — zwłaszcza te duże i puste — mają do siebie to, iż bezceremonialnie wyciągają i wyolbrzymiają wszystko, co w nas siedzi — a już zwłaszcza kiedy zamieszkujemy w nich całkiem sami. Sęk w tym, że nie było to jedynie kulturowe prawidło.

Dan, choć od siedmiu lat prowadził życie pieczołowicie strzegącego swej prywatności singla, tak naprawdę nigdy dotąd nie musiał konfrontować się z całkowitą próżnią. Mieszkanie, które niegdyś dzielił z Maureen i Joshem i do którego po rekonwalescencji wrócił jako bezdzietny wdowiec, było ciasne i mocno zagracone. To, do którego przeprowadził się jakieś dwa lata później, miało jeszcze mniejszy metraż, a on bardzo postarał się, by zagospodarować w nim każdy kawałek wolnej przestrzeni.

I tak było najzupełniej w porządku… bezpiecznie. To chroniło przed niektórymi gatunkami najbardziej niepożądanych myśli. Efektu szczelnego otulenia w kokonie dopełniał nigdy niemilknący ruch uliczny centrum Pittsburga, który, kiedy czasem w środku nocy stawał się zbyt irytujący, zawsze można było stłumić roletami. Za dnia ukojenie przynosiły kroki na korytarzu i trzaskanie drzwi. Był to więc ów specyficzny rodzaj cieplarnianego osamotnienia, który pozwalał z jednej strony czuć się doskonale odizolowanym od reszty świata, a z drugiej niósł komfort, że w razie potrzeby świat znajduje się na wyciągnięcie ręki.

Na Colton Road te idealnie wyważone proporcje zachwiały się. Dan poczuł to wyraźnie już pierwszego wieczoru. Oczywiście świat nadal był na wyciągnięcie ręki, tyle że znacznie dalej. No i ta przestrzeń — niczym komora pogłosowa dla szeptów z piwnic umysłu. Nawet muzyka i telewizja niewiele mogły pomóc. Więc owszem, jeśli coś stanowiło problem, to właśnie to. A sny były jego niepokojącym odzwierciedleniem. Tak to sobie w każdym razie racjonalizował, wgapiając się w mrugający bezowocnie kursor.

kiedy pierwszy raz pisał do McGrudera, wyraźnie zaznaczył, że szuka czegoś z dwoma, maksymalnie trzema pokojami, najlepiej w śródmieściu. McGruder odpowiedział, że nie ma nic takiego w aktualnej ofercie, ale w zamian zaproponował tani piętrowy dom w — jak to ujął — cichej, peryferyjnej dzielnicy. Budynek, który widniał na załączonych do maila fotkach, był całkowitym przeciwieństwem wszystkiego, czego potrzebował Dan, a mimo to miał w sobie jakiś niezaprzeczalny magnetyzm.

Kiedy teraz Dan się nad tym zastanowił, doszedł do wniosku, że pomijając kwestię braku lokalu spełniającego jego wymagania — którą zapewne prędzej czy później dałoby się jakoś rozwiązać — w pomyśle zamieszkania na Colton Road najbardziej kusząca wydała mu się perspektywa zmiany, jaką to posunięcie ze sobą niosło. Zmiany, przełamania dotychczasowej rutyny — jak zwał, tak zwał, w każdym razie czegoś, co naruszyłoby homeostazę, w której od dawna tkwił. Wydało mu się w pewien sposób zabawne, że w ogóle odkrył w sobie takie pragnienie.

Czy to oznaczało, że był gotów? Gotów, ale na co? Na odkreślenie grubą kreską bolesnej przeszłości wraz z wszystkimi przyczajonymi w niej potworami? Tak sądził przed wyjazdem z Pittsburga. Po koszmarze z odciętą głową Maureen (i czymś jeszcze, czymś pod tym cholernym oknem, czego jego umysł na razie nie umiał wkomponować do równania, więc postanowił to wypchnąć) owo przeświadczenie zaczęło się rozmywać. Jednak teraz ponownie się umocniło. I Dan poczuł z tego powodu ogromną ulgę.

Póki co czekało go przyjęcie u Palmersona. Przez chwilę rozważał rezygnację. Po namyśle uznał, że skoro ma przetrwać w Albertsville dwa semestry, musi przynajmniej sprawiać pozory.

— Dobra, Hank, dziś jeden zero dla ciebie — westchnął i wyłączył laptopa. Wstał i poszedł na górę z zamiarem wzięcia prysznica.

Gdy jednak wspiął się na schody, zamiast prosto do łazienki, zdryfował w stronę tarasu, nad który zaczynało już nadpływać popołudniowe słońce. Mimo protestów prawego kolana przykucnął i przytknął palce do parkietu. Nieomal spodziewał się, że poczuje emanujące zeń przenikliwe zimno. Klepka była jednak neutralna. Wyprostował się, krzywiąc się z bólu w kolanie, i popatrzył przez potrójne okno na pogrążoną w weekendowym letargu ulicę.

Czy naprawdę nie pamiętał, czym było to, co widział tutaj we śnie? Naprawdę nie pamiętał? Nie — odpowiedział natychmiast sam sobie — tu wcale nie chodzi o to, czy pamiętam,, tylko o to, że niektóre rzeczy wydają się tak nieprawdopodobne, iż mózg odruchowo je wypiera. I to była jedna z tych rzeczy. Była nieprawdopodobna podwójnie — ze względu na siebie samą, ale również na to, że jeśli rzeczywiście była tym, czym sądzę, że była, to nie pochodziła z mojego snu.

Przed oczami znów stanęła mu scena w sklepie. Dom pod numerem piętnaście rzeczywiście musiał mieć kiepską reputację wśród zapewne bardzo spokojnych i nieszukających z nikim sprzeczki mieszkańców Colton Road. Niewykluczone, że zawdzięczał ją właśnie temu, co w jakiś niewytłumaczalny sposób przeniknęło do koszmaru Dana. Brzmiało to jak kompletnie szalona teoria, ale czy przez to nieprawdziwa?

Co zdradziłaby mu Jessie, gdyby nie powstrzymała jej matka? A może założyła, że Dan wie, i właśnie dlatego odciągnęła od niego córkę? Odciągnęła ją, bo… Bo co? Bo nie chciała, żeby jej dziecko zbliżało się do kogoś, kto oddycha powietrzem tego domu — domu, który zapewne kładzie się ponurym cieniem na ich szczęśliwym podmiejskim życiu.

— Taka chałupa z taaką historią — powiedział do siebie, ledwie zdając sobie sprawę, że mówi na głos.

Powoli obrócił głowę. Drzwi, do których nie miał klucza, znajdowały się tam, gdzie zawsze. A za nimi…

— Posunąłeś brzęczyk, Dan.

Rozdział 12 Na przyjęciu

Otworzyła mu kobieta w śliwkowej sukience z dość śmiałym dekoltem. Przynajmniej jak na typową żonę typowego dziekana anglistyki prowincjonalnego uniwersytetu. Była jedną z tych, o których w powieściach niekiedy pisuje się, że ma urodę klaczy lub — zależnie od temperamentu autora — że nie sposób o niej w żadnym razie powiedzieć, że jest ładna. Miała wyłupiaste żabie oczy, odrobinę zbyt silnie zarysowane kości policzkowe i przesadnie szeroki uśmiech, który odsłonił przed Danem końskie zęby.

— Ty musisz być Dan — odezwała się niezwykle głębokim matowym głosem. Na masywnej szyi miała sznur pereł, a jej wystające z chmury kręconych czarnych włosów uszy — oczywiście trochę zbyt rozłożyste — zdobiły długie kolczyki w stylu etno.

Zza jej pleców dochodził już gwar rozkręcającego się przyjęcia. Dan poczuł się z tym jakoś nieswojo.

— Jestem Sarah, Sarah Palmerson — przedstawiła się właścicielka końskich siekaczy.

— Dan — bąknął.

Wprowadziła go do rzęsiście — może nawet trochę zbyt rzęsiście — oświetlonego living roomu pełnego ludzi tłoczących się wokół stołu z przekąskami i napojami. James Palmerson, w batystowej koszuli z podwiniętymi rękawami, uwijał się przy barku. Na widok Dana uniósł triumfalnie dłoń, w której trzymał butelkę szkockiej. Kilka par oczu obróciło się w tym kierunku. Kilka rozmów ucichło. Zaraz potem inni też zauważyli wejście nowego gościa.

— Pozwólcie, moi kochani — odezwał się, odczekawszy, aż nastanie prawie zupełna cisza — to właśnie jest nieoceniony przewodnik naszych studentów po świecie krytyki i człowiek, który udowodnił, że popularyzowanie literatury może być tak samo ekscytujące jak sama literatura. — Był już wstawiony i ostatnie zdanie wypowiedział z nieszczerą teatralną emfazą.

Dan pomyślał, że gdyby nie trzymał tej cholernej butelki, może zacząłby klaskać. Może kilka obecnych w pokoju osób poszłoby w jego ślady. Na szczęście skończyło się na paru zdawkowych mruknięciach oraz jednym czy dwóch uśmiechach mogących świadczyć o cieniu sympatii.

— Pozwól, że przedstawię ci naszych filologicznych zgredów — przejęła inicjatywę Sarah, jednocześnie posyłając mężowi piorunujące spojrzenie. Ten jednak był zajęty przygotowywaniem drinka, w czym przeszkodziło mu wejście Dana.

Tym sposobem Dan poznał Anne Grimes — przypominającą kamienny posąg wykładowczynię językoznawstwa — Rogera Price’a — cierpiącego na nieznaczną skoliozę specjalistę od historii literatury — Edwina Stilsona — wyglądającego niczym sobowtór Karola Marksa profesora dziewiętnastowiecznej poezji — oraz kilka innych osób, które natychmiast zlały mu się w bezimienną masę. Jak zazwyczaj bywa w tego rodzaju hermetycznych mikrospołecznościach, część obecnych stanowiły małżeństwa pracujące pod skrzydłami Palmersona. Osób spoza wydziału było, o ile zdołał zapamiętać, najwyżej trzy.

— W takim razie może kropelka dla kurażu — zaproponował tubalnie Stilson, wręczając Danowi kieliszek czerwonego Merlota.

Dan zdecydowanie preferował szkocką, ale postanowił nie marudzić i przyjął trunek od jowialnego znawcy poezji. Sarah przeprosiła go i podeszła do męża. Coś mu zaszeptała do ucha. Ten zrobił przesadnie urażoną minę. Czyżby reprymenda? — uśmiechnął się w duchu Dan. Ta myśl przyniosła mu dużą przyjemność. Choć równie dobrze jej źródłem mogło być coś innego — na przykład wydatny — może nawet trochę zbyt wydatny — tyłek pani dziekanowej, który wypięła, nachylając się do męża.

— Wyśmienity był ten serial z pana udziałem — zauważyła Anne Grimes. — Szczególnie spodobał mi się odcinek o Harper Lee. Jestem wielbicielką „Zabić drozda”.

— Niełatwo było nakłonić ją do rozmowy — przyznał Dan. — Jest… była bardzo ciepłą osobą, ale dość nieufną wobec obcych.

— Aż trudno mi w to uwierzyć — odpowiedziała Anne Grimes, unosząc swój kieliszek do grubych, przypominających linę żeglarską warg.

— A jak właściwie, według pana, wygląda sprawa z tą jej drugą powieścią? — wtrącił się Price, który pożywiał się sałatką z tuńczyka. — Jak pan sądzi, ile może być prawdy w tych spekulacjach, że napisał ją Capote lub jej redaktorka? Zaraz, zaraz, jak ona się nazywała…?

— Tay Hohoff — podsunął Dan. — To kompletna bzdura. Z tego, co wiem, były prowadzone badania stylistyczne, które obaliły tę teorię.

— Naprawdę? — Price aż wychylił ku Danowi swoją ptasią głowę. — Nic o tym nie słyszałem. Kto je prowadził?

— Jakiś uniwersytet z Polski. Chyba z Krakowa.

— Nieprawdopodobne — Price wyglądał na autentycznie zszokowanego. — Powinni to gdzieś opublikować. W końcu kto normalny, u licha, mówi po polsku?

Kilka osób przysłuchujących się rozmowie wybuchło śmiechem.

— Trumpowi wychodzi już całkiem nieźle — rzucił ktoś stojący nieco dalej.

— Ale chyba tylko jemu — zawtórował ktoś inny, co wywołało kolejną eksplozję wesołości.

— Naprawdę straszna jest ta fala populizmu przetaczająca się przez zachodni świat — podjęła kobieta w czarnej połyskliwej bluzce. — Pomyśleć, że jeszcze tak niedawno Europa Wschodnia była liderem demokratycznych przemian, a teraz osuwa się w autorytaryzm. Kiedy czytam Anne Applebaum, aż nie mogę uwierzyć, co się tam dzieje.

— Jeszcze niedawno my mieliśmy czarnego prezydenta, który na „dzień dobry” dostał nobla, a teraz rządzi nami prawicowy oszołom z resztkami mózgu przeżartymi sosem z hamburgera — skwitował z niesmakiem Stilson.

Dołączyła do nich Sarah. Dan nie mógł powstrzymać się od zerkania na jej kołyszące się pod materiałem sukienki szerokie uda.

— Zjedz coś, Dan — zaproponowała.

Dan rzeczywiście chętnie poczęstował się kilkoma koreczkami serowymi. Tymczasem towarzystwo już na dobre się rozpolitykowało. Kobieta w czarnej bluzce, której wysuszona twarz mogłaby śmiało wystąpić w reklamie wyrobów tytoniowych, ubolewała nad potwornym niezrozumieniem, które spotkało Hillary Clinton, po czym natychmiast, nie czekając na czyjąkolwiek odpowiedź, wytoczyła argument, że wszystkiemu winne są uprzedzenia oraz strach białych mężczyzn przed coraz bardziej ekspansywną różnorodnością.

— Ale nastroje wśród studentów też się zmieniły — oznajmiła ponuro Anne Grimes. — Do mnie na zajęcia w zeszłym roku przychodziło dwóch takich w koszulkach z Trumpem. Miałam wrażenie, że specjalnie mnie prowokowali.

— O, tak! — zapaliła się ta od wyrobów tytoniowych. — Studenci coraz częściej wierzą też na przykład w brednie o tym, że można leczyć homoseksualizm, albo że John Podesta gwałcił małe dziewczynki. To wszystko przez takie kreatury jak Steve Bannon i Alex Jones.

— Jeszcze wina, Dan? — zapytała Sarah. — Oni mogą tak długo. — Uśmiechnęła się tak szeroko, że Dan zobaczył jej dziąsła. Przypuszczał, że musiała nosić aparat korekcyjny, kiedy była mała.

— A pan dobrze już zdążył poznać nasz humanistyczny narybek? — zwrócił się do Dana Price. — Jakieś wstępne obserwacje? Ma pan tam u siebie jakichś wyznawców ideologii MAGA?

— Nic o tym nie wiem i szczerze mówiąc niezbyt mnie to interesuje — przyznał otwarcie Dan. — Uważam zresztą, że dzisiejszy zwrot młodzieży w prawo jest tak naprawdę współczesnym odpowiednikiem hipisowskiej kontrkultury lat sześćdziesiątych. To po prostu ich instynktowny sposób na walkę z systemem.

— O, to bardzo ryzykowna teza — stwierdziła oschle ta w czarnej bluzce. — W latach sześćdziesiątych walczono o realne swobody obywatelskie dla dyskryminowanych grup. Teraz są one już oczywistością, więc ten neofaszystowski zryw to w najlepszym razie pusty gest, a w najgorszym — śmiertelne niebezpieczeństwo.

— Nie podzielam tej obawy — zaoponował Dan. — Zresztą nie znam się na tym.

— Nie uważa pan, że literatura to też narzędzie polityki?

— Szczerze? Nie — uciął Dan.

— Ja również jestem zdania, że przesadne mieszanie polityki do literatury to intelektualne nadużycie — dorzucił Palmerson, który nagle wyrósł obok nich. — W ogóle dopatrywanie się tam różnych rzeczy na wyrost jest… no, jakby to nazwać… — spojrzał wymownie na Dana. — Przesadą? Popisywaniem się?

— Może dezynwolturą? — podsunął Dan.

— O, właśnie, dokładnie tym. Dokładnie to miałem na myśli. Co oczywiście nie znaczy, że oskarżam o to ciebie, Dan.

Towarzystwo kolejny raz zaniosło się hucznym śmiechem. Dysputy polityczne zastąpiły ploteczki z życia uniwersytetu, z których Dan niewiele rozumiał. Poskarżono się trochę na cięcia budżetowe i trudności z uzyskiwaniem grantów badawczych, na co szczególnie utyskiwała ta w czarnej bluzce, która, jak się okazało, była badaczką motywów genderowych i feministycznych w najnowszej literaturze. Dan już się bał, że znów zacznie się polityczna jatka, ale „czarnej bluzce” trochę za bardzo plątał się już język.

Coraz częściej przyłapywał się na zatrzymywaniu wzroku na Sarze. Nie wtrącała się do rozmów. W zamian uprawiała zręczną przyjęciową ekwilibrystykę, mającą zapewne pokazać, jaką jest doskonałą gospodynią. Palmerson pił coraz więcej i szybciej, a uwadze Dana nie uszły zamglone spojrzenia, jakimi obdarzał „czarną bluzkę”.

— Ale serio, nie powiecie mi, że te elektroniczne gówna nie upośledziły procesu czytania — zirytował się Price, kiedy dziwnymi meandrami, których przebiegu Dan nie zarejestrował, rozmowa skręciła na temat e–booków i czytników. — Przecież wtedy, do ciężkiej cholery, mózg zupełnie inaczej działa. Czytałem o tym niedawno. Są dowody neurologiczne.

— Najpierw ten mózg musiałby w ogóle działać — wyraziła zastrzeżenie Anne Grimes.

— To wszystko przez Amazon — dowodził młodzieniec z kucykiem, wyglądający bardziej na studenta niż nauczyciela. Nazywał się Brian Trench i był świeżo upieczonym doktorem antropologii kultury. — To oni wylansowali modę na Kindle. A jakby i tego nie było dość, kompletnie zarżnęli rynek wydawniczy, otwierając swoją platformę do samodzielnego publikowania. Miliony ludzi wrzucają tam totalny chłam bez jakiejkolwiek selekcji czy redakcji.

— Niektórzy, jak mi się wydaje, nieźle się na tym obłowili — zauważył Stilson. — Na przykład ta babka od obleśnego sado–maso. Oczywiście nie czytałem — zarzekł się natychmiast, wymachując obronnie rękami.

— Nikt nie czytał, a mimo to babka kosi grube miliony — powiedział Trench.

— Dziś każdemu się wydaje, że może pisać — zaczął się użalać Stilson. — Zanikły wszelkie hierarchie, kanony. Na Facebooku byle małolat znaczy tyle samo co profesor, który całymi latami pracował na swój autorytet. A nawet niekiedy więcej, jeśli ma więcej lajków.

— Czy to źle, że dostęp do dystrybucji treści się zdemokratyzował? — zwrócił się do niego Dan bardziej po to, by zaznaczyć, że wciąż tu jest, niż dlatego, że interesował go sam temat. Zwłaszcza że był autorem dużego artykułu o fenomenie samopublikujących pisarzy.

— Może, może i tak — skapitulował podchmielony koneser poezji. — Świat pędzi naprzód. Kiedyś się walczyło o prawa gejów, dziś chce się ich nawracać. A, cholera z tym wszystkim.

Danowi było coraz bardziej duszno. Choć prawie nie pił, czuł, że kręci mu się w głowie. Poza tym miał nieodparte wrażenie, że coraz bardziej ostentacyjnie gapi się na Sarę i że za chwilę ona to zauważy. A może już zauważyła? Kiedy prowadziła go przez hol, zobaczył tylne drzwi prowadzące zapewne do ogrodu — podobne do tych, jakie miał u siebie. Pomyślał, że nikomu nie zrobi różnicy, jeśli na chwilę wymknie się przewietrzyć.

Przeprosił i wyszedł. Zmierzając ku drzwiom, znowu pomyślał, jak wspaniale byłoby tak po prostu zresetować całe życie i zacząć od nowa. Cholera, nawet mógłby zostać tym pastorem. Czemu nie. I znów zdał sobie sprawę, że podniecenie w równej mierze wywołuje sam pomysł, jak i jego nierealność.

Rozdział 13 Tajemnica się wyjaśnia

Znalazł się na tylnej werandzie, na której wciąż pyszniły się letnie meble. Wyobraził sobie Palmersona siadującego tu w sierpniowe popołudnia z „New Yorkerem”, którego na bank subskrybował, i drinkiem. Coś mu podpowiadało, że w takie popołudnia drinków było sporo. Ciekawe, czy Palmerson, sącząc je i kartkując pismo, zapijał żółć na myśl o tym, że żadne z jego opowiadań nigdy się tu nie znajdzie. Bo na pewno pisywał opowiadania. Czy w każdym pieprzonym angliście musi tkwić niespełniony Melville lub Updike?

Pewnie dlatego większość z nich to takie żałosne kutasy.

W powietrzu czaił się oślizgły chłód mogący zwiastować nocny deszcz, a może nawet przymrozek. Światło z domu słabo wydobywało z mroku podwórko, ale Dan widział niedawno skoszoną trawę i kilka rabatek z kwiatkami, których nazw nie znał. W ogóle zawsze był słaby z nazw drzew i roślin. Nie odróżniłby wiązu od platanu, gdyby mu je pokazać. To zresztą było jedną z głównych przyczyn frustracji, gdy jeszcze sam próbował pisać. Zarówno w „Czasie przejścia”, jak i w tej drugiej rzeczy, nad którą pracował tuż przed wypadkiem, nie rosły buki, topole ani dęby, lecz po prostu bezimienne drzewa.

Twórca stosunkowo poczytnych powieści obyczajowych, których akcja rozgrywała się w fikcyjnym miasteczku gdzieś w Arkansas, oświecił ich pewnego razu, że drzewa mają nazwy. Podobnie zresztą kwiaty, nie mówiąc o samochodach. Mało tego — ludzie nie jadają śniadań czy obiadów, a konkretne potrawy; nie pijają herbat, lecz konkretne ich marki. I tak dalej, i tak dalej. Dan nigdy nie był w tym dobry. Zawsze obawiał się, że jeżeli zacznie brnąć w szczegóły, to jak amen w pacierzu coś pokręci, ośmieszy się.

Być może to dlatego w którymś momencie doszedł do wniosku, że realizm świata przedstawionego jest drugorzędny wobec warstwy intelektualnej. I to go położyło. Maureen zwróciła mu raz uwagę, że jego bohaterowie bez przerwy o czymś myślą, ale mało co robią. I że w ogóle wykreowana przez niego rzeczywistość jest jakaś sztuczna.

Usiadł na jednym z krzeseł i z ulgą rozprostował prawą nogę, która trochę zesztywniała mu od stania. Jakoś go nie zdziwiło, kiedy puszczone samopas myśli zaczęły krążyć wokół Sary. Nie doznał też zaskoczenia, kiedy materiał jego spodni w okolicach krocza zaczął się wybrzuszać. Może powinien wrócić do środka, znaleźć łazienkę i zwalić konia? Co za kretynizm. Nie bawił się tak od… od kiedy właściwie? Od czasu wypadku seks prawie dla niego nie istniał. Raz zamówił sobie do domu prostytutkę, ale było beznadziejnie. Dziewczyna starała się, jak mogła, ale pozostał na wpół miękki. Może raz czy dwa przytrafił mu się mokry sen.

Właściwie już nie pamiętał, jaki był seks z Maureen. A kiedy próbował sobie przypomnieć, blokowała go myśl o jej martwym, gnijącym ciele w trumnie, i natychmiast się wycofywał. Pamiętał tylko, że zawsze była wygolona i nalegała na stosowanie lubrykantów. Nie przepadała też za eksperymentami łóżkowymi. A Sarah? Jaka była w te klocki? Dlaczego w ogóle tak strasznie go podnieciła? Przecież, obiektywnie rzecz biorąc, była po prostu brzydka. Miała urodę wiejskiej baby gdzieś z Alabamy.

Czy Palmerson często ją posuwał? Raczej nie. Prawdopodobnie od dawna byli już na etapie, kiedy jemu podobały się studentki i od pieprzenia ich powstrzymywała go tylko obawa przed awanturą o molestowanie, jaką by to wywołało, a ona zadowalała się sporadyczną palcówką. A dzieci? Mieli? W domu nic o tym nie świadczyło. Z drugiej strony byli już w wieku, gdy dzieci zazwyczaj zaczynają wyfruwać z gniazd.

Tak czy siak miał poważne podejrzenia, że dziś w nocy chyba jednak sobie ulży.

— Ach, tutaj się zadekowałeś?

Podskoczył na dźwięk jej głosu. Stała w prostokącie światła. Na śliwkową sukienkę miała narzuconą kurtkę.

— Przepraszam, ja tylko… tylko… strasznie tam duszno.

Machnęła ręką.

— Oj, daj spokój. Po prostu bałam się, że się wymknąłeś albo źle się poczułeś. — Dołączyła do niego, postukując płaskimi obcasami czółenek. — Nie miałabym pretensji, gdybyś postanowił zwiać. — Wyjęła z kieszeni zmaltretowaną paczkę Westów i usiadła, a raczej rozsiadła się, na krześle naprzeciwko. — Zapalisz?

— Niestety, nie palę, w związku z czym nie mogę ci też posłużyć jako gentleman ofiarujący ogień. — Czy to, co właśnie wypadło z jego ust, było mającym pokryć zmieszanie słowotokiem?

— Nie przejmuj się. Jestem przygotowana.

Z tej samej kieszeni wygrzebała zapalniczkę i zapaliła papierosa. Założyła nogę na nogę. Dana coś aż skręciło w dołku na widok jej częściowo odsłoniętej goleni i wystającego z buta podbicia stopy. Ona tymczasem niespiesznie wypuściła dym, po czym natychmiast zaciągnęła się ponownie, kierując twarz ku górze. Dan czuł, że wciąż ma erekcję, więc tym bardziej żałował, że nie może pójść w jej ślady w kwestii nóg.

— Tak jest tutaj każdej jesieni. Co roku te same nudziarstwa — powiedziała. Jej głos w mroku werandy brzmiał jeszcze bardziej matowo.

— Normalna rzecz — skwitował niezręcznie Dan.

— To prawda. Rzyganie też. Prawie zawsze tym się kończy. Uwierzyłbyś, że dwa albo trzy lata temu naszą toaletę treścią swojego żołądka zaszczyciła Anne Grimes?

— Ciężko mi w to uwierzyć — roześmiał się Dan i chyba wypadło to naturalnie. W każdym razie miał nadzieję.

— A jednak — westchnęła Sarah i wzięła kolejnego macha. W czerwonym blasku rozżarzonego ognika jej żabie oczy wydały się Danowi jeszcze bardziej wyłupiaste. — Może nie powinnam ci takich rzeczy mówić, ale z drugiej strony jesteś teraz częścią drużyny.

— Zapomniałaś dodać, że niezbyt wyczekiwaną, a do tego na krótko. Na przyszłorocznym przyjęciu będę kolejną anegdotą.

— Masz na myśli to, że zaprotegował cię Bill Chambers? Wbrew pozorom to nie jest aż tak wielki problem, jak ci się wydaje. Pomijam oczywiście Jamesa, który bardzo źle znosi, kiedy przypomina mu się, że nie jest tu panem na włościach.

Czy ona powiedziała to z przekąsem? Czy był w tym jakiś podtekst, jakieś dwuznaczne mrugnięcie do niego, wykraczające poza kwestię Billa?

— Twój mąż dostatecznie jasno dał mi do zrozumienia, że jestem kukułczym jajem. Ale coraz lepiej wychodzi mu maskowanie tego. Dziś zbliżył się do ideału.

Teraz ona parsknęła śmiechem. Śmiechem, w którym zabrzmiało coś nieskrępowanie swobodnego — coś, co domaga się uwolnienia.

— Tak, James i jego niepowtarzalny urok słonia — skwitowała. — Ale właściwie jak to się stało, że ty i nasz złoty chłopiec się znacie? Nie obraź się, ale nie wyglądasz na faceta z jego kręgów.

— Też sobie to ciągle powtarzam — przyznał Dan. — Cóż, nasza znajomość ma sporo wspólnego z tym tu oto kulasem. — Klepnął otwartą dłonią w prawe udo.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 53.7