E-book
12.29
SPEŁNIENIE

Bezpłatny fragment - SPEŁNIENIE

Wschody i zachody cz. 3

Objętość:
350 str.
ISBN:
978-83-8104-364-9

Rozdział 1

Joanna usłyszała szczekanie Marsa III. Pies ujadał w taki sposób, w jaki zwykle sygnalizował pojawienie się kogoś znajomego. Bała się nawet pomyśleć — Andrzeja. Wiedziała, że nie mógł to być Ryszard, bo po nocy spędzonej w „Malwinie” wyjechał już do pracy. Nie był to tata, bo uprzedził by ją telefonicznie o swoim przyjeździe. Zegarek Joanny wskazywał godzinę siódmą.

Nie miała ani ochoty ani siły, aby podnieść się z łóżka. Wiedziała, że Janisia jest już na nogach. Joanna liczyła więc, że teściowa otworzy drzwi temu komuś, kto z zagadkowych powodów nie był dla Marsa III kimś obcym. Choć przecież nie był też — bo nie mógł być — tym, kogo w taki sposób Mars III zwykł witać.

Usłyszała dzwonek. Potem drugi i trzeci. Pies nadal przyjaźnie poszczekiwał, ale Janisia nie podchodziła do drzwi. Najwidoczniej była w łazience. Joanna spuściła nogi na podłogę zastanawiając się, czy potrafi się na nich utrzymać. Lekko drżały, jak po obłożnej chorobie. Nałożyła szlafrok i wyszła z sypialni. Otworzyła drzwi w hallu i zobaczyła najpierw volkswagena Marka, a potem jego samego. Wyszła na nieodśnieżoną ścieżkę i opędzając się przed skaczącym na nią Marsem III dotarła do furtki. Nie czuła chłodu w bosych stopach ani ciele okrytym jedynie szlafrokiem i przez moment dziwiła się, dlaczego nie jest jej zimno. Otworzyła furtkę. Od szesnastu lat Marek witał ją i żegnał obejmując i całując w policzek. Teraz jedynie skinął jej głową.

— Zaziębisz się — powiedział.

Weszli do domu. Marek zdjął kożuszek, rzucił go na stojącą pod wieszakiem ławę.

— Jechałem przez dwadzieścia godzin bez przerwy. Droga była koszmarna. W każdym sensie tego pojęcia. Chcę się umyć, a ty przygotuj mi coś do jedzenia. I wódkę. Postaw całą butelkę. Muszę się porządnie napić.

Kiedyś by zaprotestowała. Teraz skinęła głową.

— Idź do łazienki na górze — powiedziała. — Chcesz jajecznicę? Jajka sadzone? Omlet?

— Wszystko jedno.

I poszedł schodami na piętro.

Joanna weszła do kuchni, wyjęła z lodówki jajka, masło i kiełbasę. Postawiła patelnię na kuchence. Rozbiła jajka i roztrzepała je drewnianą mątewką, posoliła, dodała odrobinę mleka, pokroiła w kostkę kiełbasę i dodała szczyptę majeranku. Robiła to wszystko mechanicznie, powtarzając ruchy, jakie wykonywała latami przygotowując jajecznicę dla Andrzeja.

Janisia wyszła z łazienki.

— Kto przyjechał? — zapytała.

Też była w szlafroku. Głowę miała owiniętą ręcznikiem.

— Marek.

— Prosto…

Głos Janisi się załamał.

— … stamtąd?

— Chyba tak. Powiedział, że jest strasznie zmęczony, bo jechał bez przerwy niemal dobę. Teraz jest w łazience na górze. Bierze prysznic. I jest głodny.

— Dałaś mu czysty ręcznik? — zatroskała się Janisia. — Ma ze sobą koszulę na zmianę?

— Pewnie tak, ale chyba zostawił bagaż w samochodzie. Nie miał niczego w ręku kiedy wchodził do domu.

— No to ja tam pójdę — powiedziała Janisia. — I zapytam czy mu czego nie trzeba. Bo przecież jego przybory do golenia i jego ręcznik są na dole.

Wychodząc zatrzymała się w drzwiach.

— Wezmę z bieliźniarki czystą piżamę Andrzeja. Bo kiedy wyjechali, piżamę Marka, jego szlafrok i całą bieliznę pościelową wrzuciłam do kosza z brudną bielizną. Miałam wyprać…

— Nie! — zawołała Joanna, burząc się na myśl, że piżama Andrzeja mogłaby być użyta przez kogokolwiek poza nim.

— A koszulę? Sweter?

Joanna rozpłakała się.

— Nie zwracaj na mnie uwagi, Janisiu. Weź z szafy wszystko, co potrzebne. Ale nie piżamę… Piżamy Andrzeja mu nie dawaj.

Janisia pogłaskała Joannę po twarzy.

— To przecież Marek — powiedziała łagodnie. — Joasiu, to przecież Marek.

Po kwadransie zszedł do kuchni i Joanna zobaczyła go już ogolonego, ubranego w oliwkową koszulę i moherowy sweter Andrzeja. Nie wyglądał jednak ani trochę lepiej niż wówczas, kiedy stał przy furtce. Oczy miał podkrążone i zaczerwienione, a w jego czarnych kędzierzawych włosach zobaczyła poszarzałe pasemka.

Usiadł przy stole, a Joanna podeszła do niego i pocałowała w tą, tak nagle posiwiałą skroń. Przycisnął ją do siebie. Czuła, jak drżał. Teraz dopiero uświadomiła sobie, co przeżył i jak bardzo silnie to przeżył. Pogładziła go po głowie. Postawiła na stole chleb, masło i pasztet. Usmażyła jajecznicę, przełożyła ją na talerz.

Marek spojrzał na nią i spróbował się uśmiechnąć.

— Jeszcze wódka — przypomniał. — Pozwól mi się napić.

— Dobrze — powiedziała. — Ale najpierw coś zjedz. Nie pij na pusty żołądek.

Wziął jej rękę i przyłożył do swojego policzka.

— Kto daje wam, kobietom, tę niezwykłą zdolność troszczenia się o innych w najstraszniejszej nawet sytuacji? Janisia pomyślała o koszuli, swetrze, a nawet o kapciach.

Joanna spojrzała na jego nogi. Wsunął je w szare, filcowe pantofle Andrzeja.

— A ty — ciągnął — martwisz się, czy można mi pozwolić, abym pił na pusty żołądek.

Przyniosła z barku butelkę czystej i butelkę winiaku.

— Nalej winiaku. Ale nie do kieliszka. Do szklanki.

Ponieważ się zawahała, wyjął szklankę z kredensu i napełnił ją alkoholem. Dopiero teraz zaprotestowała. Ale słabo. Raczej z przyzwyczajenia niż przekonania.

— Marek, tak nie można.

— Muszę się upić. Na sztywno.

Mogła zapytać, czemu nie pojechał do swojego domu, czemu tam się nie umył, nie przebrał, nie zjadł śniadania, nie upił, a potem nie przespał — do i dla wytrzeźwienia. Nie zapytała, a mimo to odpowiedział:

— To jest teraz mój jedyny dom, a wy jesteście moją jedyną rodziną. W Polsce.

I nagle się zainteresował:

— A gdzie są dzieci?

— U moich rodziców — odpowiedziała Joanna. — Piotr trzyma się nieźle, choć wciąż nic nie mówi. No, o tym co się stało. Za to z Anią jest bardzo kiepsko.

— Powinienem się z nimi zobaczyć?

Zawahała się.

— Może z Piotrem. Ale Ania jest zbyt zbuntowana, zbyt rozgniewana i zbyt rozżalona na wszystkich i cały świat. Najbardziej na Pana Boga. No i na mnie.

— Dlaczego na ciebie?

— No, bo jak miała stracić któregoś z rodziców to wolałaby pewnie stracić mnie niż Andrzeja.

— Jeśli tak, to pewnie największy żal ma do mnie. Myślisz, że kiedyś zechce mi wybaczyć, że to nie ja umarłem?

— W każdym razie jeszcze nie teraz.

Spojrzał na Joannę.

— A ty?

— Co ja?

— Będziesz umiała mi to wybaczyć? Nie od razu. Ale kiedykolwiek.

Usiadła obok niego. Przytuliła głowę do jego ramienia. A właściwie do mięciutkiego moherowego swetra pachnącego Andrzejem.

— Ja? Ja dziękuję Bogu, że tam byłeś. Wtedy. I przy nim. I że jesteś teraz. Ze mną. Z Janisią. Z nami.

Nalał drugą szklankę wódki.

— Proszę cię… — zaprotestowała.

Przytrzymał butelkę, która chciała zabrać.

— Pojdę teraz spać — powiedział.

— Dobrze. Pościelę ci na twojej kanapie.

— Nie trzeba ścielić. Daj byle jaką poduszkę i koc. Wystarczy. Nie chce mi się nawet rozbierać.

Kiedy się położył raz jeszcze próbowała zabrać butelkę. Trzymał mocno.

— Wiesz, że upijam się nie pierwszy raz w życiu. I pewnie nie ostatni. Nawet na pewno nie ostatni.

Zaczęła płakać.

Przytulił ją. Nie wiedziała — chciał pocieszyć ją czy siebie?

— Nie bój się, kochanie — powtórzył. — Nic mi nie będzie. Po prostu się urżnę.  Tylko tyle mogę dla siebie zrobić.

— A dla mnie? — spytała.

Nie odpowiedział. Zasnął.

Joanna zabrała butelkę i mijając w hallu Janisię poprosiła, aby zawiadomiła Ryszarda o przyjeździe Marka. Potem weszła do sypialni, położyła się do łóżka i natychmiast zasnęła.

Obudziła ją Janisia.

— Wstań, Joasiu. Jest czwarta. Marek już nie śpi. Przyjechali Ryś i Marta.

Wstała. Po raz pierwszy od tygodnia podeszła do toaletki i spojrzała w lustro. Włosy miała matowe i potargane, cerę ziemistą, a oczy pozbawione nie tylko wyrazu, ale także — jak jej się wydało — barwy. Były po prostu i tylko ciemne.

— Nawet Krzyś nie umiałby określić ich koloru — pomyślała.

W łazience umyła się zimną wodą i przyczesała włosy. Przewiązała je czarną aksamitką. Ale nie zdobyła się na włożenie czarnej spódnicy, ani czarnego swetra.

Janisia nakryła stół w jadalni. Pachniało rosołem i grzybowym sosem. Joanna pomyślała, że to ulubione kuchenne zapachy Andrzeja. Janisia wciąż zachowywała się, jakby żył i jakby — jakimś cudem — miał się jednak pojawić w domu. Zjedli w milczeniu pierwsze i drugie danie.

— A teraz mów — powiedziała Janisia do Marka. — Jeśli możesz o tym mówić.

Marek żachnął się.

— Kasia nie opowiedziała?

— Tyle, że to był zawał. I że t o stało się w nocy. I że kiedy go znaleźliście już nie żył. Więcej nie wiedziała, albo nie chciała mówić. Tak, jak Piotrek — była w szoku.

— Ja też jestem. I nie sądzę, abym kiedykolwiek chciał i mógł o tym mówić. Ale wiem, że wy chcecie i musicie wiedzieć. I to właśnie ode mnie.

Nikt się nie odezwał.

— No więc przez cały dzień czuł się dobrze. I był w dobrym nastroju. Pojechaliśmy w góry. Ale na różne szlaki. Andrzej z Piotrkiem na ten ich ulubiony, ja z Kaśką na ten jej ulubiony. Spotkaliśmy się około trzeciej. Zjedliśmy obiad w schronisku. Wszystko było w najlepszym porządku. Ale robiło się już szarawo więc postanowiliśmy wracać do domu. Jędrek i Piotr zasiedli przed telewizorem i oglądali zawody w skokach narciarskich. A ja poszedłem z Kaśką do pokoju.

Zamilkł na chwilę.

— Spotkaliśmy się na kolacji. Było … No, miło było. Tak, jak zwykle. Andrzej proponował nawet roberka, ale Kaśka zaczęła narzekać, że ją łapią kurcze. Więc znowu zabrałem ją do naszego pokoju.

Joanna pomyślała, że w innej sytuacji roześmiałby się i zażartował, że w pokoju znalazł dobry sposób na te Kasine skurcze. Ale teraz się nie uśmiechnął. Policzek drgał mu w nerwowym tiku. Zdumiał i przeraził ją ten tik. Zaniepokoiła się, ale nie o niego. O siebie. Bała się, że roztrzęsiony, zszokowany Marek nie będzie stanowił dla niej tego oparcia, jakie chciała w nim znaleźć. I jakie się spodziewała w nim znaleźć.

— Była chyba druga w nocy — mówił. — Piotrek wpadł do naszego pokoju. Kaśka próbowała się z nim dogadać, ale on tylko bełkotał. Domyśliłem się, że coś niedobrego dzieje się z Andrzejem. Pognałem do ich pokoju, ale Jędrka w nim nie było. Więc zajrzałem do łazienki.

Przerwał. Wypił kieliszek wódki. Potem drugi.

— Od razu wiedziałem, że nie żyje. I to od jakiegoś czasu. Ale mimo to zacząłem robić masaż serca. Wierząc, że stanie się cud. Kaśka obudziła tatę. Przybiegł. Wezwaliśmy pogotowie. Przyjechali. Ale nie mili już nic do zrobienia.

— Ale dlaczego? — zapłakała Janisia. — Nigdy przecież nie chorował na serce.

— Nie wiem dlaczego — odpowiedział Marek. — To się stało wtedy, kiedy poszedł się umyć. Był rozebrany, widocznie chciał wziąć prysznic. Na podłodze leżała rozbita szklanka i szczoteczka do zębów z wyciśniętą pastą. Więc chyba czuł się dobrze skoro zachowywał się tak normalnie. Ale właśnie na tym polega nagła śmierć sercowa. To jest moment. Jak zgaszenie światła.

Joanna chciała zapytać, czy gdyby Marek był w tym momencie przy Andrzeju, jej mąż miałby jakąś — i jaką? — szansę, aby światło nie zgasło. Ale takie pytanie było bezzasadne. Marek nie mógł towarzyszyć Andrzejowi w czasie jego wieczornej toalety.

— Czy cierpiał? — spytała.

— Nie. W takich przypadkach nie odczuwa się bólu typowego przy zawale, ani lęku charakterystycznego przy wszelkich atakach serca. To jest naprawdę mgnienie.

Marta zapłakała.

— Więc nie można było nic zrobić? Nie było dla niego żadnego ratunku?

— Raczej nie. Nawet wtedy, kiedy pomoc jest natychmiastowa i daje się przywrócić akcję serca to z reguły jedynie na kilka minut. Rzadziej — godzin. Bardzo rzadko — dni.

Po chwili dodał cicho, jakby się usprawiedliwiając:

— Od tamtego dnia przeczytałem chyba wszystko, co napisano na ten temat. Ja też myślałem — i nadal myślę — czy naprawdę nie było choćby cienia szansy. I czy ja…

Spojrzał błagalnie na Joannę.

— Proszę, przynieś drugą butelkę.

Nie ruszyła się z miejsca.

— Ja przyniosę — powiedziała Janisia.

Łzy ciekły jej po twarzy. Wróciła z butelką winiaku i pięcioma kieliszkami. Marek rozlał alkohol do kieliszków, a sobie i Ryśkowi do szklanek.

— Masz już chyba dosyć — zauważyła Joanna.

— Dosyć? Już nigdy nie będę miał dosyć.

Podeszła do niego. Ujął jej dłonie.

— Joasiu, daj mi choć jeden jedyny dzień na rozklejkę. Zrozum, nie jestem z tytanu.

Uklękła przy jego krześle, położyła mu głowę na kolanach. Pogładził ją po włosach. Od chwili, kiedy wszedł do jej domu chciała go o to zapytać. Ale zapytała dopiero teraz:

— Gdzie są…. Gdzie są jego rzeczy?

— W moim samochodzie. Nie wiedziałem tylko kiedy ci je dać.

Uśmiechnęła się smutnie.

— Bo nie wiedziałam kiedy cię o to zapytać.

— Mogę przynieść je później?

— Oczywiście.

Sięgnął do kieszeni spodni. Wyjął niewielkie pudełeczko.

— Ale to, co najważniejsze, miałem cały czas przy sobie.

W pudełeczku znajdowały się: obrączka Andrzeja, jego sygnet, zegarek i wieczne pióro — czarny waterman ze złotą stalówką. Kiedyś to pióro należało do jego ojca i Andrzej traktował je bardziej jak talizman niż narzędzie do pisania. Joanna musiała się zmienić na twarzy, bo Marek zapytał zaniepokojony:

— Źle się czujesz?

— Nie wiem. To znaczy — wiem. Tak, źle się czuje. Ale nie od teraz.

Marek ujął przegub jej dłoni i liczył uderzenia tętna.

— Dajcie mi klucz od furtki — powiedział. — Pójdę do samochodu po ciśnieniomierz.

— Od zmierzenia ciśnienia nie poczuję się lepiej.

— Ależ Asiu, ty jesteś na skraju zapaści.

Skrzywiła się.

— No to co?

— Masz dzieci, które straciły ojca. Są za małe, aby dać sobie radę bez twojej pomocy.

Potrzasnął nią.

— Może potraktujesz to, co powiem, jako wyraz arogancji, czy nawet okrucieństwa. Ale kiedy Jędrek umarł, tak właśnie pomyślałem — że dostał od życia szesnaście lat, jakich ja nigdy nie miałem i mieć nie będę. Poczułem się starym, zniszczonym lowelasem, który przegapił wszystko, co w życiu coś warte. To wszystko, dla czego warto je przeżyć. Choćby miało trwać krótko. A on nie przegapił.

— Tak — przyznała Joanna. — Powiedział coś takiego kilka miesięcy temu. Że czuje się spełniony. I że osiągnął wszystko o czym marzył.

— Sama więc widzisz…

— No, sama widzę. Ale nie masz racji jeśli chodzi o ciebie. Możesz mieć nie tylko szesnaście, ale dużo więcej szczęśliwych lat. I możesz mieć marzenia. No i masz Kasię. To najlepsza z dziewczyn, jaką kiedykolwiek miałeś.

Wszyscy spojrzeli na Marka.

— Nie chcę jej.

Powiedział to takim tonem, jakby Joanna ofiarowywała mu niechcianą zabawkę.

— Coś się stało?

— Tak. W każdym razie — dla mnie się stało. Kiedy pomyślę, że byłem z nią w łóżku, kiedy on…

Wzdrygnął się z żalu i gniewu. Nie wiedzieli — na Kaśkę czy siebie samego.

— A gdybyś był wtedy w łóżku sam? — spytała Marta. — To by coś zmieniło?

Uśmiechnął się cieniem swojego dawnego uśmiechu.

— Och, kobiety… Nawet siedząc na fotelu elektrycznym próbowałybyście wyswatać kata ze strażniczką więzienia.

Joanna też się uśmiechnęła. Poczuła się tak, jakby stojąc na ruinach swego domu i swojego życia nagle dostrzegła jakiś ocalony drobiazg przywracający — przynajmniej na moment — dawny, dobry czas.

Rozdział 2

Joanna leżała w łóżku. Nie miała pojęcia i nie chciała mieć pojęcia, która godzina. Ranek, południe, wieczór, noc były teraz i miały być — jak sądziła — już na zawsze jedynie abstrakcyjnymi określeniami części doby. Dla niej jednakowo smutnymi, pustymi i pozbawionymi sensu. Mogła spać w dzień i nie sypiać w nocy. Mogła chodzić, albo leżeć. Ponieważ Janisia zajmowała się domem, a jej rodzice dziećmi nie było powodu, aby ona robiła cokolwiek. Wiedziała — kiedyś będzie inaczej. Kiedyś będzie musiała wstać z łóżka, wyjść z pokoju, zająć się dziećmi, zająć się utrzymaniem domu. Kiedyś będzie musiała zacząć żyć. Albo raczej — zacząć udawać, że żyje. Naśladować czynności wykonywane przez żywych ludzi. Ale odkładała to kiedyś na możliwie jak najdalszą przyszłość. Teraz chciała jedynie leżeć w swoim pokoju, na swoim łóżku wyobrażając sobie, że w ten sposób przeczeka najgorszy czas. Ten czas, który dzielił ją od kiedyś. Obok niej leżała piżama Andrzeja. Joanna po każdym przebudzeniu dotykała jej w nadziei, że nie będzie to tylko kawałek materiału pachnący ciałem Andrzeja, ale on sam.

Wszyscy tłumaczyli jej, że reakcja niezgody na śmierć męża jest skutkiem szoku, jakiego doznała. Normalnego, ale i niebezpiecznego, jeśli zechce w nim trwać. Namawiano ją, aby się otrząsnęła, przestała pielęgnować swój ból. Żeby się czymś zajęła. I to od zaraz. Bo potem miało być — jakoby — jeszcze gorzej. Nie wiedziała, jak mogłoby być jeszcze gorzej. A jeśli miało być jeszcze gorzej, to tym bardziej należało to odwlec. Leżąc w łóżku. Jedynym miejscu, które dawało Joannie mizerne, ale jednak poczucie schronienia i pozornego bezpieczeństwa.

Weszła Janisia. Przysiadła na brzegu łóżka. Joanna zamknęła oczy, aby nie widzieć znękanej twarzy świekry, jej ściągniętych rysów, a przede wszystkim jej czarnej sukienki. Po prostu nie chciała widzieć Janisi.

— Marek i Ryszard — powiedziała Janisia — nie pozwolili mi o tym mówić, ale ja uznałam, że masz prawo wiedzieć. A co zrobisz — twoja sprawa. Dziś chłopcy mają odbierać…

Głos jej się załamał.

— …trumnę Jędrka.

Joanna usiadła.

— Kiedy?

— Nie wiem. Chyba przed południem. Umówili się na lotnisku.

— Marek jeszcze jest?

— Tak. Nie pozwolił cię budzić, ale chciałam, żebyś się z nim jednak zobaczyła.

Joanna wstała z łóżka tak pospiesznie, że zakręciło się jej w głowie.

— Załóż szlafrok — przypomniała Janisia.

Podniosła go z podłogi i narzuciła na ramiona synowej.

— Gdzie on jest? — spytała Joanna.

— W kuchni. Dopija kawę.

Joanna chwiejnie przeszła przez przedpokój. Wciąż wirowało jej w głowie.

— Jak mogłeś? — zawołała trzęsąc się ze złości. — To przecież mój mąż. Mam prawo…

Skinął głową.

— Masz prawo — powiedział zmęczonym głosem. — Ale nie masz tyle siły, aby to znieść.

— Skąd wiesz ile mam siły?

Przez moment widziała przestraszoną twarz Marka, słyszała — dobiegający jakby z bardzo daleka — jego głos, a potem już nic nie widziała i nic nie słyszała. Kiedy odzyskała świadomość, dostrzegła pochyloną nad nią Janisię.

— Gdzie jest Marek? — spytała zaniepokojona, że pojechał bez niej.

— Poszedł po apteczkę — odparła Janisia.

Wrócił z kieliszkiem napełnionym jakimś płynem.

— Wypij.

Wypiła. Lekarstwo było gorzkie. Skrzywiła się.

— Zmierzę ci ciśnienie — powiedział.

I bez mierzenia wiedziała, jaki będzie wynik. Będzie zły. Mimo to spytała:

— No i?

— No i — odrzekł — jest 70 na 50. Powinienem wezwać karetkę pogotowia. Jesteś wyniszczona i odwodniona. Należałoby cię położyć pod kroplówką.

— Na razie zrobię jej gorącej herbaty — rzekła Janisia.

— Dobrze. I dodaj sporo cukru, albo — lepiej — ze dwie łyżeczki miodu.

Wziął Joannę za rękę.

— Wiem Asiu co czujesz. Ale wiem też, jaki jest twój stan. Jest fatalny. Nie mogę ci pozwolić na tę traumę, jaką przeżyłabyś na lotnisku.

Widząc, że Joanna chce protestować, położył jej dłoń na ustach.

— Posłuchaj chwilkę. Twój tata przyjedzie po południu i zabierze ciebie i Janisię do kaplicy na Powązkach. Na lotnisku będą same — okropne zresztą — formalności. Przepraszam cię za to brutalne określenie, ale dla przewoźnika to jedynie przesyłka.

Joanna zapłakała.

— Janisiu — powiedział Marek. — Wlej w nią trochę bulionu, a jak nie będzie chciała jeść to niech przynajmniej pije osłodzoną herbatę, kompoty, soki, wodę z cytryną i miodem.

Pocałował Joannę w czoło.

— Adios, kochanie.

Uśmiechnęła się słabiutko na to „adios”.

— Dziękuję. I przepraszam.

Ojciec przyjechał po południu. Joanna nadal czuła się nienajlepiej, ale miała nadzieję, że zdoła dojechać na Powązki. Zemdlała ponownie, kiedy zeszła do podziemnej kaplicy i ujrzała stojące tam trumny. Ryszard i Marek wynieśli ją na zewnątrz. Zimne powietrze przywróciło jej świadomość.

— Czy mogłabym go zobaczyć? — spytała.

Mężczyźni spojrzeli po sobie.

— Asiu, to metalowa trumna — powiedział Marek. — Ze względu na transport lotniczy trzeba było ją specjalnie zaspawać. Jest nieotwieralna.

Litościwie nie wspomniał o upływie czasu i tym, co się przez ten czas stało ze zwłokami jej męża

— Więc jak mam się z nim pożegnać?

— Pożegnaliście się, Joasiu. Przed waszym domem. Byłem świadkiem waszego pożegnania. Pożegnania, jakie można sobie tylko wymarzyć lub wymodlić.

Spojrzała na niego nie bardzo rozumiejąc o czym mówi.

— Kazałem wam się pocałować. Jędrek cię pocałował, wsiadł do samochodu i powiedział: „Ta moja Aśka ma w sobie jakiś magnes. Dopiero co wylazłem z jej łóżka, a już chciałbym do niego wracać”. A wtedy Piotrek, z tą właściwą dla niego ścisłością sprecyzował: „Może mama ma w sobie elektromagnes nadprzewodnikowy?” Nikt z nas nie miał zielonego pojęcia o czym on mówi, ale przez całą drogę śmieliśmy się z twojego nadprzewodnikowego elektromagnesu. A kiedy ostatniego wieczora Andrzej szedł na górę wspomniał, że już za dwa dni będzie miał przy sobie swój nadprzewodnikowy elektromagnes.

Joanna ukryła twarz w dłoniach. Ból, jaki ścisnął jej serce wydał się niemożliwy do wytrzymania. Ale — paradoksalnie — to właśnie ten nieznośny ból pomógł jej podnieść się z ławki, na której leżała.

— Już dobrze — powiedziała. — Pozwólcie mi pójść tam samej. Tym razem dam radę.

Pan Ostrowski zadecydował.

— Niech idzie.

Poszła. Odnalazła trumnę męża. Położyła rękę na zimnym metalu. Ręka była zimna, ale z niepojętego powodu metal jakby od tej jej zimnej reki pocieplał. Joanna przyłożyła czoło do trumny. I nagle przypomniała sobie noc na ganku w dworku Wandy Sikorskiej. Andrzej powiedział wtedy o szczęśliwej gwieździe, z której przybył na świat i na którą ma nadzieję wrócić. Pomyślała, że od tej chwili każdego wieczora będzie patrzeć w niebo. I że może kiedyś zobaczy tę właśnie gwiazdę. Jego szczęśliwą gwiazdę.

— Dobranoc, kochany — szepnęła.

I wyszła na zewnątrz.

— Odwiozę ją do domu — zaofiarował się Marek. — Te dwa zemdlenia… I takie niepokojące niskie ciśnienie. Wolałbym ją mieć na oku.

— Nie śmiałem prosić — powiedział pan Ostrowski — ale będziemy z żoną o wiele spokojniejsi, jeśli Asia znajdzie się pod pańską opieką.

Joanna sprzeciwiła się.

— Dajcie mu wszyscy święty spokój. Założę się, że jest w gorszej kondycji niż ja. Pozwólcie Markowi pojechać wreszcie do własnego domu i odrobinę odpocząć.

— Nie Asiu — powiedział Marek. — To twój tata pojedzie do swojego domu. Tam czekają na niego twoje dzieci. I o nich musimy myśleć. A nie o tym kto z nas najgorzej się czuje. A ty pojedziesz ze mną. Koniec dyskusji.

Udała, że jest zbyt zmęczona, aby upierać się przy swoim zdaniu. Ale w głębi duszy była zadowolona, że Marek będzie przy niej tego wieczora i tej nocy. Nawet tak bardzo znużony nadal jednak stanowił opokę, na której mogła i chciała się wesprzeć.

Noc minęła w miarę spokojnie. Marek i Janisia zaglądali do sypialni, ale zaordynowane Joannie środki podziałały i nie obudziła się nawet wówczas, kiedy Marek brał ją za rękę badając tętno.

Przy śniadaniu Marka już nie było. Pojechał, jak wyjaśniła Janisia, najpierw do swojego szpitala, a potem do swojego domu. Przyjechała natomiast Marta.

— Oddelegowano mnie w sprawie twojej garderoby — powiedziała do Joanny. — Jestem wprawdzie ostatnią osobą, która się do takiej misji nadaje, ale ponieważ nie było innych kandydatur więc przeszłam przez aklamację. Masz co na siebie włożyć? Chodzi o pogrzeb?

— Boże! — powiedziała zirytowana Joanna. — To ostatnia rzecz, jaka mnie interesuje.

— Wiem — odparła Marta. — Ale musisz ładnie wyglądać. Nie chodzi nam o ciebie. Chodzi nam o Jędrka.

Joanna nie zrozumiała.

— Zawsze był taki dumny ze swojej pięknej i eleganckiej żony. Możemy więc domniemywać, że zależałoby mu abyś i w tym dniu wyglądała — jak to miał zwyczaj określać — awantażownie.

Joanna zadumała się.

— Musiałabym pójść do fryzjera…

— No to idź.

— A sukienka? Mam ciemny kostium. Mama może mi pożyczyć swoje karakuły. I toczek. To wystarczy? Będzie dostatecznie awantażownie?

— Pokaż ten kostium –zażądała Marta.

Joanna wyjęła ubranie z szafy. Przymierzyła. Marta obejrzała ją.

— Załóż bluzkę. No i kozaczki.

Joanna wykonała polecenie.

— No, może być — zaakceptowała Marta.

I w ten sposób Joanna uniknęła tego, czego od śmierci Andrzeja bała się najbardziej. Wychodzenia z domu. Dopiero teraz zrozumiała, że było coś, czego bała się jeszcze bardziej niż najbardziej. Było to spotkanie z dziećmi.

Telefonowała do nich codziennie, ale prowadziła rozmowy w taki sposób, aby nie dotknąć najboleśniejszego dla nich i dla niej tematu. Teraz jednak nie mogła dłużej zwlekać. Ubrana w ciemny kostium spytała Martę czy zawiezie ją do Warszawy.

— Wszystko dotychczas załatwialiście za mnie — powiedziała. — Ale tym razem muszę coś zrobić sama. Muszę porozmawiać z dziećmi.

— No tak. Czas najwyższy — powiedziała rzeczowo Marta.

Pojechały na Akacjową. Joanna wstępowała po schodach swego rodzinnego domu starając się iść jak najwolniej. Ale to było tylko pierwsze piętro. Żeby nie wiadomo jak zwlekała ze stąpaniem, dotarcie do drzwi nie mogło jej zająć więcej niż pięć minut. W dodatku dziwnie krótkich pięciu minut. Dzieci ucieszyły się widząc matkę, choć jej żałobne ubranie wywarło na nich przygnębiające wrażenie. Być może dopóki nie widziały materialnych oznak poniesionej straty, wydawała im się ona nieco abstrakcyjna, a może — tak jak Joannie — odwracalna. Usiedli w pokoju stołowym. Puste miejsce, które od lat zajmował Andrzej stało się jeszcze bardziej wymownym świadectwem jego nieobecności.

— Pogrzeb taty — powiedziała Joanna, starając się zapanować i nad głosem, i nad łzami — odbędzie się pojutrze.

Ania zaczęła płakać.

— Wiedzą o tym — powiedział pan Ostrowski i w charakterystyczny dla siebie spokojny i rzeczowy sposób zaczął informować córkę o — jak to w myślach określiła — procedurze obrzędu. Wprawdzie bywała na wielu pogrzebach, ale do tej pory niewiele obchodziły ją szczegóły. Uderzyło ją, że ojciec mówiąc o pogrzebie Andrzeja cały czas używał liczby mnogiej. „Uznaliśmy”, „postanowiliśmy”, „uzgodniliśmy”. Z kim „uznawał”, „uzgadniał” i „postanawiał”? Z Janisią? Markiem? Ryszardem? Z nimi wszystkimi? Wszystkimi — poza nią?

Nie poczuła się tym dotknięta. Poczuła się strasznie winna. Bo jeśli i w ogóle mogła coś jeszcze zrobić dla swego męża to właśnie pochować go. A ona pozwoliła pochować Andrzeja innym ludziom.

Ojciec zapytał córkę z czego ma być wykonany wieniec od niej. I od dzieci. I jaki chce napis na szarfie.

Joanna pokręciła głową.

— Nie będzie wieńca. I nie będzie szarfy z napisem: Od kochającej żony.

Rodzice milczeli.

— A ja? — spytała Ania. — Czy mogę dać tatusiowi nuty scherza, które dla niego napisałam?

— Scherza? — zdziwiła się Joanna. — Dlaczego akurat scherza?

— No, bo chciałam — zaszlochała Ania — żeby tatusiowi nie było smutno.

— Oczywiście, kochanie — powiedziała wzruszona Joanna. — Włóż swoją kompozycję do koperty. Położymy ją na trumnie, a potem pochowamy wraz z tatusiem. Niech już na zawsze towarzyszy mu twoje, na pewno bardzo piękne scherzo.

— Mogłabyś dać nuty organiście — zaproponował Piotr. — Żeby zagrał podczas mszy. Tata lubił twoją muzykę.

W dniu pogrzebu państwo Ostrowscy przywieźli Joannę na Powązki na tyle wcześnie, aby mogła uniknąć spotkań z przybywającymi do kościoła żałobnikami. Tych mieli witać w drzwiach świątyni Ryszard i Marek. Do nich należała też selekcja gości, których należało zaprosić do „Malwiny” na — Joanna nienawidziła tego słowa — stypę. Uzgadniając z Janisią oraz Rysiem i Markiem listę ewentualnych gości Joanna wymieniła Kasię. Marta zaczęła pisać imię Kasi na kartce leżącego przed nią papieru, ale Marek zatrzymał jej rękę.

— Proszę cię, Asiu, nie rób tego. Nie ze względu na mnie. Nie rób tego Kasi.

Wszyscy spojrzeli na niego. Jednakowo zdziwieni.

— Nie chcę — powiedział niechętnie — aby odżyły w niej jakieś nadzieje co do naszego ewentualnego dalszego związku. Nie chce sprawiać jej więcej bólu niż sprawiłem dotychczas.

Joanna nic wtedy nie powiedziała.

Mimo, że trwała jeszcze poprzednia msza, przed kościołem stały liczne grupki osób wyraźnie czekające na następną uroczystość.

— Tato — powiedziała zdenerwowana Joanna. — Wprowadź mnie do zakrystii. Nie jestem w stanie witać się i rozmawiać z kimkolwiek.

Ojciec zaparkował więc samochód za bramą świętej Honoraty i przez nią wprowadził żonę, Joannę i wnuki na teren cmentarza, a potem do zakrystii. Joanna zobaczyła księdza Leszka Pawlikowskiego. Wiedziała, że będzie celebransem, ale mimo to i jakby na nowo ucieszyła się z tego powodu.

— Dziękuję, że się zgodziłeś — powiedziała.

Uściskał Joannę.

— No, nie była to łatwa zgoda i łatwa decyzja.

Zwrócił się do Ani.

— Nasz pan organista przećwiczył twoje scherzo. Zagra je na zakończenie mszy, na tak zwane wyprowadzenie. I panu organiście, i wujkowi Markowi, i mnie bardzo się twój utwór spodobał. Myślę, że i twój tatuś będzie bardzo szczęśliwy.

Ani zadrżała bródka.

— Ja tylko chciałam, aby nie było mu smutno.

— Wszyscy się o to postaramy — powiedział ksiądz Leszek. — To twoje scherzo, Aniu, stało się dla mnie znakiem, w jaki sposób powinniśmy pożegnać twojego tatusia. Przewróciłem do góry nogami cały przygotowany wcześniej tekst swojej homilii. Wiem, że wujek Marek też zmienił koncepcję swojego wystąpienia. Bo to ty najlepiej wiedziałaś, jakie pożegnanie będzie najbardziej właściwe dla kogoś takiego jak twój tatuś.

Potem już nic nie mówili. Marek wszedł do zakrystii tuż przed rozpoczęciem mszy

— Już czas — powiedział.

Joanna zadrżała. Ania chwyciła ją za rękę.

— Boże! — pomyślała Joanna. — Jeśli cokolwiek obchodzi cię ten świat, jeśli cokolwiek obchodzą cię ludzie to daj nam siłę, abyśmy mogli znieść Twoją wolę. A przynajmniej — miej litość nad moimi dziećmi. Aby one były w stanie znieść Twoją wolę.

Kiedy Ania zobaczyła katafalk zaczęła spazmatycznie płakać. Joanna podeszła do trumny męża i złożyła na niej białą różę. Marek podniósł Anię, aby mogła położyć kopertę z nutowym zapisem swojego scherza. Dziewczynce trzęsły się ręce i koperta upadła na posadzkę. Piotr podniósł, podał Markowi.

Ryszard podszedł do Joanny i pomógł jej zająć miejsce. Marek posadził szlochającą Anię obok matki. Dziewczynka wtuliła głowę w czarne futro Joanny. Za Joanną i dziećmi siedziała, a właściwie wpółleżała Janisia, podtrzymywana przez Martę i Ryszarda. Bez tej podpory nie utrzymałaby równowagi. Trzymała się dzielnie przez wszystkie poprzednie dni, ale teraz była już tylko matką, która straciła swoje dziecko. Niepocieszoną i niepocieszalną.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.