E-book
13.23
SPEŁNIENIE

Bezpłatny fragment - SPEŁNIENIE

Wschody i zachody cz. 3

Objętość:
350 str.
ISBN:
978-83-8104-364-9

Rozdział 1

Joanna usłyszała szczekanie Marsa III. Pies ujadał w taki sposób, w jaki zwykle sygnalizował pojawienie się kogoś znajomego. Bała się nawet pomyśleć — Andrzeja. Wiedziała, że nie mógł to być Ryszard, bo po nocy spędzonej w „Malwinie” wyjechał już do pracy. Nie był to tata, bo uprzedził by ją telefonicznie o swoim przyjeździe. Zegarek Joanny wskazywał godzinę siódmą.

Nie miała ani ochoty ani siły, aby podnieść się z łóżka. Wiedziała, że Janisia jest już na nogach. Joanna liczyła więc, że teściowa otworzy drzwi temu komuś, kto z zagadkowych powodów nie był dla Marsa III kimś obcym. Choć przecież nie był też — bo nie mógł być — tym, kogo w taki sposób Mars III zwykł witać.

Usłyszała dzwonek. Potem drugi i trzeci. Pies nadal przyjaźnie poszczekiwał, ale Janisia nie podchodziła do drzwi. Najwidoczniej była w łazience. Joanna spuściła nogi na podłogę zastanawiając się, czy potrafi się na nich utrzymać. Lekko drżały, jak po obłożnej chorobie. Nałożyła szlafrok i wyszła z sypialni. Otworzyła drzwi w hallu i zobaczyła najpierw volkswagena Marka, a potem jego samego. Wyszła na nieodśnieżoną ścieżkę i opędzając się przed skaczącym na nią Marsem III dotarła do furtki. Nie czuła chłodu w bosych stopach ani ciele okrytym jedynie szlafrokiem i przez moment dziwiła się, dlaczego nie jest jej zimno. Otworzyła furtkę. Od szesnastu lat Marek witał ją i żegnał obejmując i całując w policzek. Teraz jedynie skinął jej głową.

— Zaziębisz się — powiedział.

Weszli do domu. Marek zdjął kożuszek, rzucił go na stojącą pod wieszakiem ławę.

— Jechałem przez dwadzieścia godzin bez przerwy. Droga była koszmarna. W każdym sensie tego pojęcia. Chcę się umyć, a ty przygotuj mi coś do jedzenia. I wódkę. Postaw całą butelkę. Muszę się porządnie napić.

Kiedyś by zaprotestowała. Teraz skinęła głową.

— Idź do łazienki na górze — powiedziała. — Chcesz jajecznicę? Jajka sadzone? Omlet?

— Wszystko jedno.

I poszedł schodami na piętro.

Joanna weszła do kuchni, wyjęła z lodówki jajka, masło i kiełbasę. Postawiła patelnię na kuchence. Rozbiła jajka i roztrzepała je drewnianą mątewką, posoliła, dodała odrobinę mleka, pokroiła w kostkę kiełbasę i dodała szczyptę majeranku. Robiła to wszystko mechanicznie, powtarzając ruchy, jakie wykonywała latami przygotowując jajecznicę dla Andrzeja.

Janisia wyszła z łazienki.

— Kto przyjechał? — zapytała.

Też była w szlafroku. Głowę miała owiniętą ręcznikiem.

— Marek.

— Prosto…

Głos Janisi się załamał.

— … stamtąd?

— Chyba tak. Powiedział, że jest strasznie zmęczony, bo jechał bez przerwy niemal dobę. Teraz jest w łazience na górze. Bierze prysznic. I jest głodny.

— Dałaś mu czysty ręcznik? — zatroskała się Janisia. — Ma ze sobą koszulę na zmianę?

— Pewnie tak, ale chyba zostawił bagaż w samochodzie. Nie miał niczego w ręku kiedy wchodził do domu.

— No to ja tam pójdę — powiedziała Janisia. — I zapytam czy mu czego nie trzeba. Bo przecież jego przybory do golenia i jego ręcznik są na dole.

Wychodząc zatrzymała się w drzwiach.

— Wezmę z bieliźniarki czystą piżamę Andrzeja. Bo kiedy wyjechali, piżamę Marka, jego szlafrok i całą bieliznę pościelową wrzuciłam do kosza z brudną bielizną. Miałam wyprać…

— Nie! — zawołała Joanna, burząc się na myśl, że piżama Andrzeja mogłaby być użyta przez kogokolwiek poza nim.

— A koszulę? Sweter?

Joanna rozpłakała się.

— Nie zwracaj na mnie uwagi, Janisiu. Weź z szafy wszystko, co potrzebne. Ale nie piżamę… Piżamy Andrzeja mu nie dawaj.

Janisia pogłaskała Joannę po twarzy.

— To przecież Marek — powiedziała łagodnie. — Joasiu, to przecież Marek.

Po kwadransie zszedł do kuchni i Joanna zobaczyła go już ogolonego, ubranego w oliwkową koszulę i moherowy sweter Andrzeja. Nie wyglądał jednak ani trochę lepiej niż wówczas, kiedy stał przy furtce. Oczy miał podkrążone i zaczerwienione, a w jego czarnych kędzierzawych włosach zobaczyła poszarzałe pasemka.

Usiadł przy stole, a Joanna podeszła do niego i pocałowała w tą, tak nagle posiwiałą skroń. Przycisnął ją do siebie. Czuła, jak drżał. Teraz dopiero uświadomiła sobie, co przeżył i jak bardzo silnie to przeżył. Pogładziła go po głowie. Postawiła na stole chleb, masło i pasztet. Usmażyła jajecznicę, przełożyła ją na talerz.

Marek spojrzał na nią i spróbował się uśmiechnąć.

— Jeszcze wódka — przypomniał. — Pozwól mi się napić.

— Dobrze — powiedziała. — Ale najpierw coś zjedz. Nie pij na pusty żołądek.

Wziął jej rękę i przyłożył do swojego policzka.

— Kto daje wam, kobietom, tę niezwykłą zdolność troszczenia się o innych w najstraszniejszej nawet sytuacji? Janisia pomyślała o koszuli, swetrze, a nawet o kapciach.

Joanna spojrzała na jego nogi. Wsunął je w szare, filcowe pantofle Andrzeja.

— A ty — ciągnął — martwisz się, czy można mi pozwolić, abym pił na pusty żołądek.

Przyniosła z barku butelkę czystej i butelkę winiaku.

— Nalej winiaku. Ale nie do kieliszka. Do szklanki.

Ponieważ się zawahała, wyjął szklankę z kredensu i napełnił ją alkoholem. Dopiero teraz zaprotestowała. Ale słabo. Raczej z przyzwyczajenia niż przekonania.

— Marek, tak nie można.

— Muszę się upić. Na sztywno.

Mogła zapytać, czemu nie pojechał do swojego domu, czemu tam się nie umył, nie przebrał, nie zjadł śniadania, nie upił, a potem nie przespał — do i dla wytrzeźwienia. Nie zapytała, a mimo to odpowiedział:

— To jest teraz mój jedyny dom, a wy jesteście moją jedyną rodziną. W Polsce.

I nagle się zainteresował:

— A gdzie są dzieci?

— U moich rodziców — odpowiedziała Joanna. — Piotr trzyma się nieźle, choć wciąż nic nie mówi. No, o tym co się stało. Za to z Anią jest bardzo kiepsko.

— Powinienem się z nimi zobaczyć?

Zawahała się.

— Może z Piotrem. Ale Ania jest zbyt zbuntowana, zbyt rozgniewana i zbyt rozżalona na wszystkich i cały świat. Najbardziej na Pana Boga. No i na mnie.

— Dlaczego na ciebie?

— No, bo jak miała stracić któregoś z rodziców to wolałaby pewnie stracić mnie niż Andrzeja.

— Jeśli tak, to pewnie największy żal ma do mnie. Myślisz, że kiedyś zechce mi wybaczyć, że to nie ja umarłem?

— W każdym razie jeszcze nie teraz.

Spojrzał na Joannę.

— A ty?

— Co ja?

— Będziesz umiała mi to wybaczyć? Nie od razu. Ale kiedykolwiek.

Usiadła obok niego. Przytuliła głowę do jego ramienia. A właściwie do mięciutkiego moherowego swetra pachnącego Andrzejem.

— Ja? Ja dziękuję Bogu, że tam byłeś. Wtedy. I przy nim. I że jesteś teraz. Ze mną. Z Janisią. Z nami.

Nalał drugą szklankę wódki.

— Proszę cię… — zaprotestowała.

Przytrzymał butelkę, która chciała zabrać.

— Pojdę teraz spać — powiedział.

— Dobrze. Pościelę ci na twojej kanapie.

— Nie trzeba ścielić. Daj byle jaką poduszkę i koc. Wystarczy. Nie chce mi się nawet rozbierać.

Kiedy się położył raz jeszcze próbowała zabrać butelkę. Trzymał mocno.

— Wiesz, że upijam się nie pierwszy raz w życiu. I pewnie nie ostatni. Nawet na pewno nie ostatni.

Zaczęła płakać.

Przytulił ją. Nie wiedziała — chciał pocieszyć ją czy siebie?

— Nie bój się, kochanie — powtórzył. — Nic mi nie będzie. Po prostu się urżnę.  Tylko tyle mogę dla siebie zrobić.

— A dla mnie? — spytała.

Nie odpowiedział. Zasnął.

Joanna zabrała butelkę i mijając w hallu Janisię poprosiła, aby zawiadomiła Ryszarda o przyjeździe Marka. Potem weszła do sypialni, położyła się do łóżka i natychmiast zasnęła.

Obudziła ją Janisia.

— Wstań, Joasiu. Jest czwarta. Marek już nie śpi. Przyjechali Ryś i Marta.

Wstała. Po raz pierwszy od tygodnia podeszła do toaletki i spojrzała w lustro. Włosy miała matowe i potargane, cerę ziemistą, a oczy pozbawione nie tylko wyrazu, ale także — jak jej się wydało — barwy. Były po prostu i tylko ciemne.

— Nawet Krzyś nie umiałby określić ich koloru — pomyślała.

W łazience umyła się zimną wodą i przyczesała włosy. Przewiązała je czarną aksamitką. Ale nie zdobyła się na włożenie czarnej spódnicy, ani czarnego swetra.

Janisia nakryła stół w jadalni. Pachniało rosołem i grzybowym sosem. Joanna pomyślała, że to ulubione kuchenne zapachy Andrzeja. Janisia wciąż zachowywała się, jakby żył i jakby — jakimś cudem — miał się jednak pojawić w domu. Zjedli w milczeniu pierwsze i drugie danie.

— A teraz mów — powiedziała Janisia do Marka. — Jeśli możesz o tym mówić.

Marek żachnął się.

— Kasia nie opowiedziała?

— Tyle, że to był zawał. I że t o stało się w nocy. I że kiedy go znaleźliście już nie żył. Więcej nie wiedziała, albo nie chciała mówić. Tak, jak Piotrek — była w szoku.

— Ja też jestem. I nie sądzę, abym kiedykolwiek chciał i mógł o tym mówić. Ale wiem, że wy chcecie i musicie wiedzieć. I to właśnie ode mnie.

Nikt się nie odezwał.

— No więc przez cały dzień czuł się dobrze. I był w dobrym nastroju. Pojechaliśmy w góry. Ale na różne szlaki. Andrzej z Piotrkiem na ten ich ulubiony, ja z Kaśką na ten jej ulubiony. Spotkaliśmy się około trzeciej. Zjedliśmy obiad w schronisku. Wszystko było w najlepszym porządku. Ale robiło się już szarawo więc postanowiliśmy wracać do domu. Jędrek i Piotr zasiedli przed telewizorem i oglądali zawody w skokach narciarskich. A ja poszedłem z Kaśką do pokoju.

Zamilkł na chwilę.

— Spotkaliśmy się na kolacji. Było … No, miło było. Tak, jak zwykle. Andrzej proponował nawet roberka, ale Kaśka zaczęła narzekać, że ją łapią kurcze. Więc znowu zabrałem ją do naszego pokoju.

Joanna pomyślała, że w innej sytuacji roześmiałby się i zażartował, że w pokoju znalazł dobry sposób na te Kasine skurcze. Ale teraz się nie uśmiechnął. Policzek drgał mu w nerwowym tiku. Zdumiał i przeraził ją ten tik. Zaniepokoiła się, ale nie o niego. O siebie. Bała się, że roztrzęsiony, zszokowany Marek nie będzie stanowił dla niej tego oparcia, jakie chciała w nim znaleźć. I jakie się spodziewała w nim znaleźć.

— Była chyba druga w nocy — mówił. — Piotrek wpadł do naszego pokoju. Kaśka próbowała się z nim dogadać, ale on tylko bełkotał. Domyśliłem się, że coś niedobrego dzieje się z Andrzejem. Pognałem do ich pokoju, ale Jędrka w nim nie było. Więc zajrzałem do łazienki.

Przerwał. Wypił kieliszek wódki. Potem drugi.

— Od razu wiedziałem, że nie żyje. I to od jakiegoś czasu. Ale mimo to zacząłem robić masaż serca. Wierząc, że stanie się cud. Kaśka obudziła tatę. Przybiegł. Wezwaliśmy pogotowie. Przyjechali. Ale nie mili już nic do zrobienia.

— Ale dlaczego? — zapłakała Janisia. — Nigdy przecież nie chorował na serce.

— Nie wiem dlaczego — odpowiedział Marek. — To się stało wtedy, kiedy poszedł się umyć. Był rozebrany, widocznie chciał wziąć prysznic. Na podłodze leżała rozbita szklanka i szczoteczka do zębów z wyciśniętą pastą. Więc chyba czuł się dobrze skoro zachowywał się tak normalnie. Ale właśnie na tym polega nagła śmierć sercowa. To jest moment. Jak zgaszenie światła.

Joanna chciała zapytać, czy gdyby Marek był w tym momencie przy Andrzeju, jej mąż miałby jakąś — i jaką? — szansę, aby światło nie zgasło. Ale takie pytanie było bezzasadne. Marek nie mógł towarzyszyć Andrzejowi w czasie jego wieczornej toalety.

— Czy cierpiał? — spytała.

— Nie. W takich przypadkach nie odczuwa się bólu typowego przy zawale, ani lęku charakterystycznego przy wszelkich atakach serca. To jest naprawdę mgnienie.

Marta zapłakała.

— Więc nie można było nic zrobić? Nie było dla niego żadnego ratunku?

— Raczej nie. Nawet wtedy, kiedy pomoc jest natychmiastowa i daje się przywrócić akcję serca to z reguły jedynie na kilka minut. Rzadziej — godzin. Bardzo rzadko — dni.

Po chwili dodał cicho, jakby się usprawiedliwiając:

— Od tamtego dnia przeczytałem chyba wszystko, co napisano na ten temat. Ja też myślałem — i nadal myślę — czy naprawdę nie było choćby cienia szansy. I czy ja…

Spojrzał błagalnie na Joannę.

— Proszę, przynieś drugą butelkę.

Nie ruszyła się z miejsca.

— Ja przyniosę — powiedziała Janisia.

Łzy ciekły jej po twarzy. Wróciła z butelką winiaku i pięcioma kieliszkami. Marek rozlał alkohol do kieliszków, a sobie i Ryśkowi do szklanek.

— Masz już chyba dosyć — zauważyła Joanna.

— Dosyć? Już nigdy nie będę miał dosyć.

Podeszła do niego. Ujął jej dłonie.

— Joasiu, daj mi choć jeden jedyny dzień na rozklejkę. Zrozum, nie jestem z tytanu.

Uklękła przy jego krześle, położyła mu głowę na kolanach. Pogładził ją po włosach. Od chwili, kiedy wszedł do jej domu chciała go o to zapytać. Ale zapytała dopiero teraz:

— Gdzie są…. Gdzie są jego rzeczy?

— W moim samochodzie. Nie wiedziałem tylko kiedy ci je dać.

Uśmiechnęła się smutnie.

— Bo nie wiedziałam kiedy cię o to zapytać.

— Mogę przynieść je później?

— Oczywiście.

Sięgnął do kieszeni spodni. Wyjął niewielkie pudełeczko.

— Ale to, co najważniejsze, miałem cały czas przy sobie.

W pudełeczku znajdowały się: obrączka Andrzeja, jego sygnet, zegarek i wieczne pióro — czarny waterman ze złotą stalówką. Kiedyś to pióro należało do jego ojca i Andrzej traktował je bardziej jak talizman niż narzędzie do pisania. Joanna musiała się zmienić na twarzy, bo Marek zapytał zaniepokojony:

— Źle się czujesz?

— Nie wiem. To znaczy — wiem. Tak, źle się czuje. Ale nie od teraz.

Marek ujął przegub jej dłoni i liczył uderzenia tętna.

— Dajcie mi klucz od furtki — powiedział. — Pójdę do samochodu po ciśnieniomierz.

— Od zmierzenia ciśnienia nie poczuję się lepiej.

— Ależ Asiu, ty jesteś na skraju zapaści.

Skrzywiła się.

— No to co?

— Masz dzieci, które straciły ojca. Są za małe, aby dać sobie radę bez twojej pomocy.

Potrzasnął nią.

— Może potraktujesz to, co powiem, jako wyraz arogancji, czy nawet okrucieństwa. Ale kiedy Jędrek umarł, tak właśnie pomyślałem — że dostał od życia szesnaście lat, jakich ja nigdy nie miałem i mieć nie będę. Poczułem się starym, zniszczonym lowelasem, który przegapił wszystko, co w życiu coś warte. To wszystko, dla czego warto je przeżyć. Choćby miało trwać krótko. A on nie przegapił.

— Tak — przyznała Joanna. — Powiedział coś takiego kilka miesięcy temu. Że czuje się spełniony. I że osiągnął wszystko o czym marzył.

— Sama więc widzisz…

— No, sama widzę. Ale nie masz racji jeśli chodzi o ciebie. Możesz mieć nie tylko szesnaście, ale dużo więcej szczęśliwych lat. I możesz mieć marzenia. No i masz Kasię. To najlepsza z dziewczyn, jaką kiedykolwiek miałeś.

Wszyscy spojrzeli na Marka.

— Nie chcę jej.

Powiedział to takim tonem, jakby Joanna ofiarowywała mu niechcianą zabawkę.

— Coś się stało?

— Tak. W każdym razie — dla mnie się stało. Kiedy pomyślę, że byłem z nią w łóżku, kiedy on…

Wzdrygnął się z żalu i gniewu. Nie wiedzieli — na Kaśkę czy siebie samego.

— A gdybyś był wtedy w łóżku sam? — spytała Marta. — To by coś zmieniło?

Uśmiechnął się cieniem swojego dawnego uśmiechu.

— Och, kobiety… Nawet siedząc na fotelu elektrycznym próbowałybyście wyswatać kata ze strażniczką więzienia.

Joanna też się uśmiechnęła. Poczuła się tak, jakby stojąc na ruinach swego domu i swojego życia nagle dostrzegła jakiś ocalony drobiazg przywracający — przynajmniej na moment — dawny, dobry czas.

Rozdział 2

Joanna leżała w łóżku. Nie miała pojęcia i nie chciała mieć pojęcia, która godzina. Ranek, południe, wieczór, noc były teraz i miały być — jak sądziła — już na zawsze jedynie abstrakcyjnymi określeniami części doby. Dla niej jednakowo smutnymi, pustymi i pozbawionymi sensu. Mogła spać w dzień i nie sypiać w nocy. Mogła chodzić, albo leżeć. Ponieważ Janisia zajmowała się domem, a jej rodzice dziećmi nie było powodu, aby ona robiła cokolwiek. Wiedziała — kiedyś będzie inaczej. Kiedyś będzie musiała wstać z łóżka, wyjść z pokoju, zająć się dziećmi, zająć się utrzymaniem domu. Kiedyś będzie musiała zacząć żyć. Albo raczej — zacząć udawać, że żyje. Naśladować czynności wykonywane przez żywych ludzi. Ale odkładała to kiedyś na możliwie jak najdalszą przyszłość. Teraz chciała jedynie leżeć w swoim pokoju, na swoim łóżku wyobrażając sobie, że w ten sposób przeczeka najgorszy czas. Ten czas, który dzielił ją od kiedyś. Obok niej leżała piżama Andrzeja. Joanna po każdym przebudzeniu dotykała jej w nadziei, że nie będzie to tylko kawałek materiału pachnący ciałem Andrzeja, ale on sam.

Wszyscy tłumaczyli jej, że reakcja niezgody na śmierć męża jest skutkiem szoku, jakiego doznała. Normalnego, ale i niebezpiecznego, jeśli zechce w nim trwać. Namawiano ją, aby się otrząsnęła, przestała pielęgnować swój ból. Żeby się czymś zajęła. I to od zaraz. Bo potem miało być — jakoby — jeszcze gorzej. Nie wiedziała, jak mogłoby być jeszcze gorzej. A jeśli miało być jeszcze gorzej, to tym bardziej należało to odwlec. Leżąc w łóżku. Jedynym miejscu, które dawało Joannie mizerne, ale jednak poczucie schronienia i pozornego bezpieczeństwa.

Weszła Janisia. Przysiadła na brzegu łóżka. Joanna zamknęła oczy, aby nie widzieć znękanej twarzy świekry, jej ściągniętych rysów, a przede wszystkim jej czarnej sukienki. Po prostu nie chciała widzieć Janisi.

— Marek i Ryszard — powiedziała Janisia — nie pozwolili mi o tym mówić, ale ja uznałam, że masz prawo wiedzieć. A co zrobisz — twoja sprawa. Dziś chłopcy mają odbierać…

Głos jej się załamał.

— …trumnę Jędrka.

Joanna usiadła.

— Kiedy?

— Nie wiem. Chyba przed południem. Umówili się na lotnisku.

— Marek jeszcze jest?

— Tak. Nie pozwolił cię budzić, ale chciałam, żebyś się z nim jednak zobaczyła.

Joanna wstała z łóżka tak pospiesznie, że zakręciło się jej w głowie.

— Załóż szlafrok — przypomniała Janisia.

Podniosła go z podłogi i narzuciła na ramiona synowej.

— Gdzie on jest? — spytała Joanna.

— W kuchni. Dopija kawę.

Joanna chwiejnie przeszła przez przedpokój. Wciąż wirowało jej w głowie.

— Jak mogłeś? — zawołała trzęsąc się ze złości. — To przecież mój mąż. Mam prawo…

Skinął głową.

— Masz prawo — powiedział zmęczonym głosem. — Ale nie masz tyle siły, aby to znieść.

— Skąd wiesz ile mam siły?

Przez moment widziała przestraszoną twarz Marka, słyszała — dobiegający jakby z bardzo daleka — jego głos, a potem już nic nie widziała i nic nie słyszała. Kiedy odzyskała świadomość, dostrzegła pochyloną nad nią Janisię.

— Gdzie jest Marek? — spytała zaniepokojona, że pojechał bez niej.

— Poszedł po apteczkę — odparła Janisia.

Wrócił z kieliszkiem napełnionym jakimś płynem.

— Wypij.

Wypiła. Lekarstwo było gorzkie. Skrzywiła się.

— Zmierzę ci ciśnienie — powiedział.

I bez mierzenia wiedziała, jaki będzie wynik. Będzie zły. Mimo to spytała:

— No i?

— No i — odrzekł — jest 70 na 50. Powinienem wezwać karetkę pogotowia. Jesteś wyniszczona i odwodniona. Należałoby cię położyć pod kroplówką.

— Na razie zrobię jej gorącej herbaty — rzekła Janisia.

— Dobrze. I dodaj sporo cukru, albo — lepiej — ze dwie łyżeczki miodu.

Wziął Joannę za rękę.

— Wiem Asiu co czujesz. Ale wiem też, jaki jest twój stan. Jest fatalny. Nie mogę ci pozwolić na tę traumę, jaką przeżyłabyś na lotnisku.

Widząc, że Joanna chce protestować, położył jej dłoń na ustach.

— Posłuchaj chwilkę. Twój tata przyjedzie po południu i zabierze ciebie i Janisię do kaplicy na Powązkach. Na lotnisku będą same — okropne zresztą — formalności. Przepraszam cię za to brutalne określenie, ale dla przewoźnika to jedynie przesyłka.

Joanna zapłakała.

— Janisiu — powiedział Marek. — Wlej w nią trochę bulionu, a jak nie będzie chciała jeść to niech przynajmniej pije osłodzoną herbatę, kompoty, soki, wodę z cytryną i miodem.

Pocałował Joannę w czoło.

— Adios, kochanie.

Uśmiechnęła się słabiutko na to „adios”.

— Dziękuję. I przepraszam.

Ojciec przyjechał po południu. Joanna nadal czuła się nienajlepiej, ale miała nadzieję, że zdoła dojechać na Powązki. Zemdlała ponownie, kiedy zeszła do podziemnej kaplicy i ujrzała stojące tam trumny. Ryszard i Marek wynieśli ją na zewnątrz. Zimne powietrze przywróciło jej świadomość.

— Czy mogłabym go zobaczyć? — spytała.

Mężczyźni spojrzeli po sobie.

— Asiu, to metalowa trumna — powiedział Marek. — Ze względu na transport lotniczy trzeba było ją specjalnie zaspawać. Jest nieotwieralna.

Litościwie nie wspomniał o upływie czasu i tym, co się przez ten czas stało ze zwłokami jej męża

— Więc jak mam się z nim pożegnać?

— Pożegnaliście się, Joasiu. Przed waszym domem. Byłem świadkiem waszego pożegnania. Pożegnania, jakie można sobie tylko wymarzyć lub wymodlić.

Spojrzała na niego nie bardzo rozumiejąc o czym mówi.

— Kazałem wam się pocałować. Jędrek cię pocałował, wsiadł do samochodu i powiedział: „Ta moja Aśka ma w sobie jakiś magnes. Dopiero co wylazłem z jej łóżka, a już chciałbym do niego wracać”. A wtedy Piotrek, z tą właściwą dla niego ścisłością sprecyzował: „Może mama ma w sobie elektromagnes nadprzewodnikowy?” Nikt z nas nie miał zielonego pojęcia o czym on mówi, ale przez całą drogę śmieliśmy się z twojego nadprzewodnikowego elektromagnesu. A kiedy ostatniego wieczora Andrzej szedł na górę wspomniał, że już za dwa dni będzie miał przy sobie swój nadprzewodnikowy elektromagnes.

Joanna ukryła twarz w dłoniach. Ból, jaki ścisnął jej serce wydał się niemożliwy do wytrzymania. Ale — paradoksalnie — to właśnie ten nieznośny ból pomógł jej podnieść się z ławki, na której leżała.

— Już dobrze — powiedziała. — Pozwólcie mi pójść tam samej. Tym razem dam radę.

Pan Ostrowski zadecydował.

— Niech idzie.

Poszła. Odnalazła trumnę męża. Położyła rękę na zimnym metalu. Ręka była zimna, ale z niepojętego powodu metal jakby od tej jej zimnej reki pocieplał. Joanna przyłożyła czoło do trumny. I nagle przypomniała sobie noc na ganku w dworku Wandy Sikorskiej. Andrzej powiedział wtedy o szczęśliwej gwieździe, z której przybył na świat i na którą ma nadzieję wrócić. Pomyślała, że od tej chwili każdego wieczora będzie patrzeć w niebo. I że może kiedyś zobaczy tę właśnie gwiazdę. Jego szczęśliwą gwiazdę.

— Dobranoc, kochany — szepnęła.

I wyszła na zewnątrz.

— Odwiozę ją do domu — zaofiarował się Marek. — Te dwa zemdlenia… I takie niepokojące niskie ciśnienie. Wolałbym ją mieć na oku.

— Nie śmiałem prosić — powiedział pan Ostrowski — ale będziemy z żoną o wiele spokojniejsi, jeśli Asia znajdzie się pod pańską opieką.

Joanna sprzeciwiła się.

— Dajcie mu wszyscy święty spokój. Założę się, że jest w gorszej kondycji niż ja. Pozwólcie Markowi pojechać wreszcie do własnego domu i odrobinę odpocząć.

— Nie Asiu — powiedział Marek. — To twój tata pojedzie do swojego domu. Tam czekają na niego twoje dzieci. I o nich musimy myśleć. A nie o tym kto z nas najgorzej się czuje. A ty pojedziesz ze mną. Koniec dyskusji.

Udała, że jest zbyt zmęczona, aby upierać się przy swoim zdaniu. Ale w głębi duszy była zadowolona, że Marek będzie przy niej tego wieczora i tej nocy. Nawet tak bardzo znużony nadal jednak stanowił opokę, na której mogła i chciała się wesprzeć.

Noc minęła w miarę spokojnie. Marek i Janisia zaglądali do sypialni, ale zaordynowane Joannie środki podziałały i nie obudziła się nawet wówczas, kiedy Marek brał ją za rękę badając tętno.

Przy śniadaniu Marka już nie było. Pojechał, jak wyjaśniła Janisia, najpierw do swojego szpitala, a potem do swojego domu. Przyjechała natomiast Marta.

— Oddelegowano mnie w sprawie twojej garderoby — powiedziała do Joanny. — Jestem wprawdzie ostatnią osobą, która się do takiej misji nadaje, ale ponieważ nie było innych kandydatur więc przeszłam przez aklamację. Masz co na siebie włożyć? Chodzi o pogrzeb?

— Boże! — powiedziała zirytowana Joanna. — To ostatnia rzecz, jaka mnie interesuje.

— Wiem — odparła Marta. — Ale musisz ładnie wyglądać. Nie chodzi nam o ciebie. Chodzi nam o Jędrka.

Joanna nie zrozumiała.

— Zawsze był taki dumny ze swojej pięknej i eleganckiej żony. Możemy więc domniemywać, że zależałoby mu abyś i w tym dniu wyglądała — jak to miał zwyczaj określać — awantażownie.

Joanna zadumała się.

— Musiałabym pójść do fryzjera…

— No to idź.

— A sukienka? Mam ciemny kostium. Mama może mi pożyczyć swoje karakuły. I toczek. To wystarczy? Będzie dostatecznie awantażownie?

— Pokaż ten kostium –zażądała Marta.

Joanna wyjęła ubranie z szafy. Przymierzyła. Marta obejrzała ją.

— Załóż bluzkę. No i kozaczki.

Joanna wykonała polecenie.

— No, może być — zaakceptowała Marta.

I w ten sposób Joanna uniknęła tego, czego od śmierci Andrzeja bała się najbardziej. Wychodzenia z domu. Dopiero teraz zrozumiała, że było coś, czego bała się jeszcze bardziej niż najbardziej. Było to spotkanie z dziećmi.

Telefonowała do nich codziennie, ale prowadziła rozmowy w taki sposób, aby nie dotknąć najboleśniejszego dla nich i dla niej tematu. Teraz jednak nie mogła dłużej zwlekać. Ubrana w ciemny kostium spytała Martę czy zawiezie ją do Warszawy.

— Wszystko dotychczas załatwialiście za mnie — powiedziała. — Ale tym razem muszę coś zrobić sama. Muszę porozmawiać z dziećmi.

— No tak. Czas najwyższy — powiedziała rzeczowo Marta.

Pojechały na Akacjową. Joanna wstępowała po schodach swego rodzinnego domu starając się iść jak najwolniej. Ale to było tylko pierwsze piętro. Żeby nie wiadomo jak zwlekała ze stąpaniem, dotarcie do drzwi nie mogło jej zająć więcej niż pięć minut. W dodatku dziwnie krótkich pięciu minut. Dzieci ucieszyły się widząc matkę, choć jej żałobne ubranie wywarło na nich przygnębiające wrażenie. Być może dopóki nie widziały materialnych oznak poniesionej straty, wydawała im się ona nieco abstrakcyjna, a może — tak jak Joannie — odwracalna. Usiedli w pokoju stołowym. Puste miejsce, które od lat zajmował Andrzej stało się jeszcze bardziej wymownym świadectwem jego nieobecności.

— Pogrzeb taty — powiedziała Joanna, starając się zapanować i nad głosem, i nad łzami — odbędzie się pojutrze.

Ania zaczęła płakać.

— Wiedzą o tym — powiedział pan Ostrowski i w charakterystyczny dla siebie spokojny i rzeczowy sposób zaczął informować córkę o — jak to w myślach określiła — procedurze obrzędu. Wprawdzie bywała na wielu pogrzebach, ale do tej pory niewiele obchodziły ją szczegóły. Uderzyło ją, że ojciec mówiąc o pogrzebie Andrzeja cały czas używał liczby mnogiej. „Uznaliśmy”, „postanowiliśmy”, „uzgodniliśmy”. Z kim „uznawał”, „uzgadniał” i „postanawiał”? Z Janisią? Markiem? Ryszardem? Z nimi wszystkimi? Wszystkimi — poza nią?

Nie poczuła się tym dotknięta. Poczuła się strasznie winna. Bo jeśli i w ogóle mogła coś jeszcze zrobić dla swego męża to właśnie pochować go. A ona pozwoliła pochować Andrzeja innym ludziom.

Ojciec zapytał córkę z czego ma być wykonany wieniec od niej. I od dzieci. I jaki chce napis na szarfie.

Joanna pokręciła głową.

— Nie będzie wieńca. I nie będzie szarfy z napisem: Od kochającej żony.

Rodzice milczeli.

— A ja? — spytała Ania. — Czy mogę dać tatusiowi nuty scherza, które dla niego napisałam?

— Scherza? — zdziwiła się Joanna. — Dlaczego akurat scherza?

— No, bo chciałam — zaszlochała Ania — żeby tatusiowi nie było smutno.

— Oczywiście, kochanie — powiedziała wzruszona Joanna. — Włóż swoją kompozycję do koperty. Położymy ją na trumnie, a potem pochowamy wraz z tatusiem. Niech już na zawsze towarzyszy mu twoje, na pewno bardzo piękne scherzo.

— Mogłabyś dać nuty organiście — zaproponował Piotr. — Żeby zagrał podczas mszy. Tata lubił twoją muzykę.

W dniu pogrzebu państwo Ostrowscy przywieźli Joannę na Powązki na tyle wcześnie, aby mogła uniknąć spotkań z przybywającymi do kościoła żałobnikami. Tych mieli witać w drzwiach świątyni Ryszard i Marek. Do nich należała też selekcja gości, których należało zaprosić do „Malwiny” na — Joanna nienawidziła tego słowa — stypę. Uzgadniając z Janisią oraz Rysiem i Markiem listę ewentualnych gości Joanna wymieniła Kasię. Marta zaczęła pisać imię Kasi na kartce leżącego przed nią papieru, ale Marek zatrzymał jej rękę.

— Proszę cię, Asiu, nie rób tego. Nie ze względu na mnie. Nie rób tego Kasi.

Wszyscy spojrzeli na niego. Jednakowo zdziwieni.

— Nie chcę — powiedział niechętnie — aby odżyły w niej jakieś nadzieje co do naszego ewentualnego dalszego związku. Nie chce sprawiać jej więcej bólu niż sprawiłem dotychczas.

Joanna nic wtedy nie powiedziała.

Mimo, że trwała jeszcze poprzednia msza, przed kościołem stały liczne grupki osób wyraźnie czekające na następną uroczystość.

— Tato — powiedziała zdenerwowana Joanna. — Wprowadź mnie do zakrystii. Nie jestem w stanie witać się i rozmawiać z kimkolwiek.

Ojciec zaparkował więc samochód za bramą świętej Honoraty i przez nią wprowadził żonę, Joannę i wnuki na teren cmentarza, a potem do zakrystii. Joanna zobaczyła księdza Leszka Pawlikowskiego. Wiedziała, że będzie celebransem, ale mimo to i jakby na nowo ucieszyła się z tego powodu.

— Dziękuję, że się zgodziłeś — powiedziała.

Uściskał Joannę.

— No, nie była to łatwa zgoda i łatwa decyzja.

Zwrócił się do Ani.

— Nasz pan organista przećwiczył twoje scherzo. Zagra je na zakończenie mszy, na tak zwane wyprowadzenie. I panu organiście, i wujkowi Markowi, i mnie bardzo się twój utwór spodobał. Myślę, że i twój tatuś będzie bardzo szczęśliwy.

Ani zadrżała bródka.

— Ja tylko chciałam, aby nie było mu smutno.

— Wszyscy się o to postaramy — powiedział ksiądz Leszek. — To twoje scherzo, Aniu, stało się dla mnie znakiem, w jaki sposób powinniśmy pożegnać twojego tatusia. Przewróciłem do góry nogami cały przygotowany wcześniej tekst swojej homilii. Wiem, że wujek Marek też zmienił koncepcję swojego wystąpienia. Bo to ty najlepiej wiedziałaś, jakie pożegnanie będzie najbardziej właściwe dla kogoś takiego jak twój tatuś.

Potem już nic nie mówili. Marek wszedł do zakrystii tuż przed rozpoczęciem mszy

— Już czas — powiedział.

Joanna zadrżała. Ania chwyciła ją za rękę.

— Boże! — pomyślała Joanna. — Jeśli cokolwiek obchodzi cię ten świat, jeśli cokolwiek obchodzą cię ludzie to daj nam siłę, abyśmy mogli znieść Twoją wolę. A przynajmniej — miej litość nad moimi dziećmi. Aby one były w stanie znieść Twoją wolę.

Kiedy Ania zobaczyła katafalk zaczęła spazmatycznie płakać. Joanna podeszła do trumny męża i złożyła na niej białą różę. Marek podniósł Anię, aby mogła położyć kopertę z nutowym zapisem swojego scherza. Dziewczynce trzęsły się ręce i koperta upadła na posadzkę. Piotr podniósł, podał Markowi.

Ryszard podszedł do Joanny i pomógł jej zająć miejsce. Marek posadził szlochającą Anię obok matki. Dziewczynka wtuliła głowę w czarne futro Joanny. Za Joanną i dziećmi siedziała, a właściwie wpółleżała Janisia, podtrzymywana przez Martę i Ryszarda. Bez tej podpory nie utrzymałaby równowagi. Trzymała się dzielnie przez wszystkie poprzednie dni, ale teraz była już tylko matką, która straciła swoje dziecko. Niepocieszoną i niepocieszalną.

Joanna nie była w stanie czynnie uczestniczyć w nabożeństwie. Nie mogła podnosić się we właściwych momentach, bo w jej ramionach spoczywała Ania, skulona i na wpół nieprzytomna w swoim żalu. Trumna Andrzeja zasłaniała jej ołtarz. Nie słyszała, bo nie słuchała tego, co mówił ksiądz Leszek. Dopiero po odczytaniu ewangelii, kiedy rozpoczął homilię, zaczął docierać do niej najpierw jego głos, a następnie — jego słowa. Ale tylko niektóre.

— Kiedy przyjaciele Andrzeja — mówił — poprosili mnie o odprawienie tej mszy świętej, chciałem odmówić. Wolałem wraz z wami stać po drugiej stronie ołtarza i zadawać sobie oraz Panu Bogu pytanie: dlaczego to się stało? Wiedziałem, że jeśli znajdę się po tej stronie ołtarza będę musiał przynajmniej spróbować na to pytanie odpowiedzieć. Wam i sobie. A ja nie wiem dlaczego Chrystus, który uzdrawiał i przywracał do życia swoich przyjaciół i przyjaciół swoich przyjaciół nie chciał zachować dla nas Andrzeja. Mojego przyjaciela. Waszego przyjaciela. Tak bardzo kochanego syna, męża, ojca, brata. Człowieka takiej niezwykłej witalności, tak inteligentnego, dowcipnego, eleganckiego zewnętrznie i wewnętrznie. Zazwyczaj uważa się, że to są zalety jedynie powierzchowne. A tym samym mniej ważne od innych lub nawet całkiem mało ważne. Ale to nieprawda. Czasem Bóg wybiera na swojego ziemskiego współpracownika właśnie taką osobę. Wiem coś o tym. Bo ja zawdzięczam temu naszemu królowi życia, naszemu arbiter elegantiarum swoje powołanie. To właśnie przez niego Bóg uczynił mnie kapłanem. Pamiętam pozornie drobniutkie i nieistotne wydarzenie. Były to lata pięćdziesiąte i do szkół przysyłano partyjnych aparatczyków, aby na apelach sączyli w nasze smarkate głowy materialistyczną propagandę. Przyszedł więc taki towarzysz i tłumaczył jak to jest z powstaniem życia na ziemi. „Jeśli — powiadał — rozbierze się zegarek na najdrobniejsze cząstki, włoży je do pudełka i będzie tym pudełkiem dostatecznie długo potrząsać to kiedyś te wszystkie części mogą ułożyć się w taki sposób, aby ponownie powstał zegarek”. Milczeliśmy, bo chcieliśmy, aby towarzysz skończył ględzić i sobie poszedł. Odezwał się tylko Jędrek Guttry. Zapytał ile czasu i ile razy trzeba by potrząsać owym pudełkiem, aby powstał Wolfgang Amadeusz Mozart. Albo choćby jedno z jego dzieł. Na przykład „Czarodziejski flet”. Towarzysz całkiem się zacukał. Ale nie tylko on. Wszyscyśmy oniemieli. Także i ja. Bo Jędrek pobudził mnie wówczas do rozważań nad tą wielką tajemnicą, którą później starałem się rozwikłać w seminarium duchownym i którą od tamtej pory próbuję rozwikłać każdego dnia. Każdego dnia mego życia i mojego kapłaństwa.

Jest dziś w tej świątyni człowiek, który poprosił mnie o chrzest, bo — jak mówił — chciał być podobny do Jędrka. Użył określenia — mieć jego klasę. Żartował, że Bóg przemówił do niego za pośrednictwem stalowoszarego krawata i chusteczki w nienagannie skrojonej Andrzejowej marynarce. I zapytam, czy jest teraz w tym kościele ktoś, komu Jędrek nie uświadomił, przed kim nie odkrył, że to nasze bardzo zwyczajne życie w bardzo szaro-burych czasach i warunkach może być jednak barwne, ciekawe i przeżyte — na przekór owym szaro-burym okolicznościom — z ową prawdziwą klasą?

Joanna pochylona nad córką ocierała łzy, które mieszały się ze łzami Ani.

— I było jeszcze coś, co przyciągało nas i tak wiele innych osób do Andrzeja. Lub inaczej — było jeszcze coś poza urokliwością Andrzeja, co nas i innych ludzi pociągało i ujmowało. To dom Andrzeja. Historyk i socjolog, Zofia Jabłonowska jest autorką nadzwyczaj mądrej i przenikliwej diagnozy: ”Wróg nigdy nie zawładnął polską duszą, bo nigdy nie zdołał wedrzeć się w progi polskiego domu”. Może nieco przesadziła. Bo wiele progów w wielu polskich domach wrogom się nie oparło. Ale Andrzej był tym, który potrafił obronić próg swojej „Malwiny”. W „Malwinie” przez cały zły powojenny czas była Polska. Ta prawdziwa. Ta nasza. Ta wolna. W „Malwinie” nie tylko Jędrek był u siebie, ale i my czuliśmy, że jesteśmy u siebie. W małej, niedostępnej dla komunizmu, domowej twierdzy. Dodam dla sprawiedliwości — w tej swojej twierdzy miał Andrzej dwa dobre duchy. Atmosfera, nastrój, ciepło i urok „Malwiny” to zasługa jego niezwykłej matki i jego żony.

Joanna nie widziała Leszka, kiedy zwracał sie do niej.

— Joasiu, przed waszym ślubem Andrzej powiedział mi: „Znalazłem kobietę nie tylko na całe życie, ale na całą wieczność”. I ty najlepiej wiesz, że miłość, jaką cię darzył jest nieśmiertelna. Trwalsza i silniejsza niż śmierć.

— Słowa, słowa, słowa — pomyślała Joanna, zbyt rozżalona, aby cokolwiek przyjmować do wiadomości i wierzenia.

— Aniu, Piotrze — ciągnął Leszek. — Wasz tata żyje i będzie żył dzięki wam. I w was. I w waszych dzieciach. W waszych wnukach. To wy jesteście jego najcenniejszym dziedzictwem. I jego przyszłością.

— Nie chcę! — zbuntowała się Ania — Nie chcę, żeby tatuś żył we mnie. Ja chcę, żeby żył obok mnie. Jak przedtem.

Leszek zwracał się kolejno do Janisi, do Ryszarda i Marka. Starał się ich pocieszyć.

— Jakby jakakolwiek pociecha była możliwa — myślała z goryczą Joanna.

— I teraz to najtrudniejsze pytanie — mówił Leszek.- Dlaczego? Ja nie wiem. Wiem jedynie, że Bóg dał nam możliwość dalszego obcowania z sobą i naszymi zmarłymi poprzez sakrament Eucharystii. Odmówmy więc raz jeszcze spowiedź powszechną. A ja udzielę wam wszystkim rozgrzeszenia. Abyście nadal mogli być z Andrzejem. I żeby Andrzej nadal mógł być z nami. Amen.

Ania podniosła zapłakaną twarz.

— Mamo…

— Tak, kochanie?

— A ja? Co ze mną?

Ania nie była jeszcze u pierwszej komunii.

— Będziesz z tatusiem — obiecała.

Kiedy Leszek zaczął rozdawać komunię wzięła córeczkę za rękę i podeszła z nią do ołtarza. Ksiądz wykonał znak krzyża i podał opłatek córce Andrzeja.

Rozdział 3

Joanna jeździła do swojego Studia dwa lub nawet trzy razy w tygodniu i pracowała czasem nieco, a czasem znacznie więcej i znacznie dłużej niż przed śmiercią Andrzeja. Ale bez względu na to, jak długo pracowała, zawsze była jednakowo zmęczona. A może raczej znużona. I zawsze podczas godzin spędzanych przed monitorem i wsłuchiwania się w dialogi, a następnie ich przekładania na język polski marzyła, by wrócić do domu. Wszyscy uważali i mówili jej, że praca będzie dla niej najlepszym lekiem na jej zgryzotę, jej duchowe i fizyczne dolegliwości. Okazało się jednak, że wszyscy się mylą. I nie chodziło tylko o to, że wykonywana przez nią praca nigdy nie była pasją i celem jej życia. Chodziło o to, że podczas pracy ani na chwilę nie mogła zapomnieć o swojej stracie. O swojej sytuacji. O swojej rozpaczy. Pracowała, bo teraz musiała pracować. Aby zarabiać pieniądze. Aby wysłużyć emeryturę.

Na pytanie, jaka jest jej sytuacja finansowa, Joanna odpowiadała wielokrotnie i wielu osobom. Analizowała tę sprawę z Janisią, rodzicami, Rysiami i Markiem. Jej dzieci otrzymały rentę po ojcu. Janisia miała emeryturę po zmarłym mężu i kiedyś znaczące, teraz pomniejszone, ale wciąż liczące się dochody nazywane rentierskimi. Jej mąż, a dziadek Andrzeja miał bowiem jeszcze od przedwojnia ulokowane w banku szwajcarskim pewne kwoty, które przynosiły regularny i stały dochód. Dla Szwajcara byłby to dochód niewielki, ale dla Polaka — zwłaszcza po drugiej wojnie — był bardzo znaczący. Po śmierci Andrzeja Janisia scedowała te dochody na Joannę. Joanna otrzymywała też wynagrodzenie za swoją pracę w Studiu. Kiedyś były to pieniądze niewiele znaczące w domowym budżecie „Malwiny”, ale przy większym wysiłku z jej strony mogły i musiały takiego znaczenia nabrać. No i — przynajmniej doraźnie — Joanna mogła czerpać z oszczędności, jakie zdołała zgromadzić przez szesnaście lat małżeństwa. Andrzej dawał jej zawsze więcej pieniędzy niż wydawała i nigdy jej z tych pieniędzy nie rozliczał. Tak więc na razie bieda nie zaglądała jej w oczy, ale Joanna nie miała ani dobrego, ani żadnego pomysłu na zabezpieczenie swojej materialnej przyszłości. Mogła sprzedać „Malwinę” i zamieszkać z rodzicami, a Janisia z Rysiami, ale byłaby to ostatnia rzecz, jaką chciałaby zrobić. I sobie, i dzieciom, i Janisi. W chwilach swego nieistnienia wyzwalała się z takich myśli, ale nachodziły ją zawsze, kiedy z nieistnienia się wydobywała.

Tego dnia wróciła do Józefowa późnym popołudniem. Zgnębiona takimi właśnie rozmyślaniami. Otworzyła drzwi i podświadomie oczekiwała, że usłyszy pełne irytacji pytanie: „Gdzieś ty była?”. Wiele by dała, aby je usłyszeć. Ale nikt jej o to nie zapytał. Słyszała dochodzące z dolnego salonu dźwięki muzyki. Głosy Marka i Ani. Omawiali aranżację jakiegoś utworu. Joanna rozebrała się i weszła do pokoju.

— Mama! — powiedziała ucieszona Ania.

— Asia! — powiedział ucieszony Marek.

Joanna podeszła do pianina i pocałowała dwie głowy — córki i Marka.

— Mam dla ciebie niespodziankę — oznajmiła Ania. — Zostałam wytypowana do solówki na zakończenie roku szkolnego. Jako jedyna z młodszej klasy. Bo do solówek zawsze wybierani są tylko ci z ostatniej.

Ania aż się zachłystywała z dumy i przejęcia, a Marek miał taką minę, jakby to on został wybrany do solowego popisu na szkolnej akademii.

— Bardzo się cieszę — powiedziała Joanna.

Po minie córki i Marka poznała, że w jej tonie zabrakło oczekiwanego przez nich entuzjazmu. Starała się więc okazać żywsze zainteresowanie.

— I co zagrasz?

— Albo beethovenowską „Appasionatę” albo „Moonlight”.

— Na litość Boską! — zawołała Joanna. — Przecież to strasznie trudne utwory. Wyzwanie dla Polliniego albo i samego Rubinsteina. Nie możecie wybrać czegoś …

— Możemy — odpowiedział Marek. — Ale po co, skoro Ania doskonale da sobie radę z tymi — jak powiadasz — wyzwaniami.

— A który utwór byłby twoim zdaniem lepszy? — spytała Joanna.

Wciąż nie potrafiła ukryć sceptycyzmu.

— Ania optuje za „Appasionatą”. A mnie się bardziej podoba jej interpretacja „Światła księżyca”. Nie chcę przesadzać i być zbyt nieobiektywny, ale choć Anka wykonuje to technicznie oczywiście znacznie słabiej od Rubinsteina, ale za to znacznie bardziej nowocześnie. Gra to bardzo po swojemu. Czyli — wspaniale.

Ania i Joanna roześmiały się. Dla Marka każdy utwór w wykonaniu Ani zasługiwał na pierwsze miejsce w każdym pianistycznym konkursie.

— Naprawdę gra to wspaniale — powtórzył.

Ania, choć zadowolona z tak pochlebnego dla niej braku wujkowego obiektywizmu, odrobinę jednak posmutniała. Jakby przypomniała sobie innego wielbiciela jej talentu, który nie mógł już ani słuchać, ani podziwiać jej gry. Też całkiem subiektywnie.

— Zagram „Moonlight” — zdecydowała.

Joanna tylko pokręciła głową.

— Wujek obiecał — powiedziała Ania — że zostanie na noc w „Malwinie”. Będę więc mogła zagrać tę sonatę po kolacji. Oczywiście tylko tak, na próbę.

Joanna spojrzała na Marka. On spojrzał na nią. Nie mogła się zorientować czy chciałby, aby poparła prośbę Ani czy jakoś go od tej prośby uwolniła.

— Ależ córeczko — powiedziała. — Wujek powinien przynajmniej od czasu do czasu pomieszkać u siebie i mieć czas dla siebie. Nie możemy go całkowicie zaanektować.

— Ja go nie ane…

— …ktuję — podpowiedziała machinalnie Joanna.

— Właśnie. Tylko, że wujek powiedział, że ma zamiar wyjechać i długo go nie będzie. A ja tylko jemu ufam, jeśli chodzi o moje granie. On mnie najlepiej rozumie.

Joanna zagryzła wargi, aby Ania nie dostrzegła jak drżą. Dotychczas to jedynie oddzielny tatuś rozumiał najlepiej i we wszystkim swoją córeczkę. Ale teraz Marek najwyraźniej spróbował go zastąpić pod względem najlepszego rozumienia. I chyba z powodzeniem.

— Wyjeżdżasz? — spytała Marka i choć sama bardzo się temu dziwiła jej głos zadrżał tak samo, jak przed chwilą jej wargi.

— Jeszcze się nie zdecydowałem — odparł niechętnie. — Ania niepotrzebnie ci wypaplała. Zaproponowano mi sześciotygodniowy kontrakt w jednej z klinik w Szwajcarii. Ale zastanawiam się…

— A nad czym tu się zastanawiać? — powiedziała Joanna wbrew temu, co chciałaby naprawdę powiedzieć. — To przecież wspaniała propozycja. I niepowtarzalna szansa dla ciebie.

— Ale jak wujek tam pojedzie — nie ustępowała Ania — to nie będzie mógł być na mojej solówce.

— Przecież ci obiecałem, że będę. Nawet gdybym miał przyjechać nie ze Szwajcarii, ale Australii. Albo przylecieć z księżyca.

— Obiecaj jeszcze raz — napraszała się Ania.

Podniósł dwa palce do góry.

— Obiecuję.

Dziewczynka roześmiała się i objęła go za szyję.

— Kocham cię, wujku. Jak dorosnę to wyjdę za ciebie za mąż.

Marek roześmiał się.

— Bardzo kusząca propozycja, ale niestety nierealizowalna.

— Dlaczego? — zasmuciła się Ania. — Nie kochasz mnie?

— Kocham cię bezgranicznie — odparł — I nawet czterdziestoletnia różnica wieku między nami nie ma przy naszej wzajemnej bezgranicznej miłości najmniejszego znaczenia. Ale jest inny szkopuł. Jestem twoim ojcem chrzestnym i jako taki nie mogę się z tobą ożenić. Tak, jak prawdziwy ojciec nie może ożenić się z własną córką. Czyli nici z naszego ożenku. Ale oczywiście bardzo tego żałuję.

Zerknął na Joannę.

— Żałuję także ze względu na potencjalną teściową. Wprawdzie bywa jędzowata, ale za to bardzo dobrze gotuje.

— Boże! — zawołała Joanna. — Aniu, jesteś już zbyt duża, aby…

Ale nie wiedziała dokładnie na co jej córka jest zbyt duża.

Marek i Ania śmieli się teraz oboje. Z niej i jej zgorszonej miny.

— Och, dajcie mi spokój! — powiedziała Joanna i też się roześmiała. — Wasza mama i jędzowata teściowa idzie przygotować to co robi najlepiej. Kolację.

Po kolacji wysłuchała bardzo jeszcze niewprawnej próby wykonania przez córkę beethovenowskiej sonaty, utwierdzając się w przekonaniu, że Ania — mimo największych chęci i zdolności — nie da sobie rady z aż tak trudnym utworem. Marek był innego zdania.

— Poradzi sobie — twierdził.

Kiedy zostali sami, Joanna zapytała o jego wyjazd.

— Joasiu, ale ja naprawdę jeszcze nie wiem czy pojadę.

— Ale ja wiem, że pojedziesz. Nie wolno ci marnować tak niezwykłej szansy. A zresztą — w imię czego miałbyś ją marnować?

Przyglądał się swoim dłoniom.

— Obiecaj — nalegała Joanna — że pojedziesz.

— Nie obiecam. No chyba, że naprawdę i bardzo chcesz żebym pojechał.

Zamilkła, a on się uśmiechnął.

— Wiesz — powiedziała niepewnie — jaki mam uraz na punkcie wyjazdów bliskich mi osób. Chciałabym mieć was cały czas przy sobie. To moja obsesja. Nie musicie mi w niej towarzyszyć. Ani nawet nie powinniście.

Marek dość długo milczał. Potem powiedział cicho.

— Nie tylko ty, Asiu, cierpisz na tę obsesję.

— Mimo to — jedź. Ania powiedziała, że to długi wyjazd. Jak długi?

— Sześciotygodniowy. Dla mnie — bardzo długi.

— Dla mnie też — pomyślała Joanna, ale tego nie powiedziała.

— Kiedy byś wyjechał?

— Mam tam być od połowy maja do początku lipca. No, z tą dwudniową przerwą na koncert Ani.

— Ależ to szaleństwo — powiedziała Joanna. — Wiem, że Ania by chciała, abyś był na jej popisie, ale nie możesz podporządkować swojego życia kaprysom małej dziewczynki.

— Podporządkowywałem je dotychczas o wiele głupszym kaprysom dużych dziewczynek — odparł. — Pierwszy raz w życiu mógłbym postąpić racjonalnie w temacie kobiecych kaprysów.

— Nie — upierała się Joanna wbrew samej sobie i wbrew swoim pragnieniom. — Nie ma nic racjonalnego w przerywaniu pobytu na tak ważnym dla ciebie stypendium naukowym. I w dodatku na kilka dni przed jego zakończeniem.

— Ale Andrzej by je przerwał? — spytał.

Nie powiedziała „tak”, ale oboje wiedzieli, że by je przerwał. Chciała powiedzieć: „Ale nie jesteś ojcem Ani”. Na szczęście nie powiedziała.

— Byłam dziś w Studiu Nagrań — wyznała. — Szef zaproponował mi pełny etat. Nie będę wprawdzie o wiele więcej zarabiała, ale dostanę ubezpieczenie, no i zacznę wyrabiać emeryturę.

Nawet nie przypuszczała, że Marek aż tak gwałtownie zaprotestuje.

— Ubezpieczenie masz jako wdowa po Andrzeju. A jeszcze kilka miesięcy nie podejmowania etatowej pracy, której nie wykonywałaś przez tak wiele lat nie zaważy na twojej przyszłej emeryturze. Jesteś jeszcze zbyt słaba, aby codziennie jeździć do Warszawy i wracać do domu późnym popołudniem. Możemy o tym podyskutować, ale dopiero we wrześniu.

Nie chciała okazać, jaką przyjemność sprawiły jej słowa Marka. Miała ochotę — tak jak Ania — zarzucić mu ręce na szyję i ucałować go. Była mu wdzięczna nie tylko za to, że się o nią troszczył, ale że podjął za nią decyzję. Bo podejmowanie decyzji było wciąż jeszcze najtrudniejsze.

— No, jak na mojego ewentualnego przyszłego zięcia to nieco zbyt ostro sobie poczynasz — powiedziała.

I roześmiała się. On także.

— Jak już zostanę twoim zięciem — powiedział — odegrasz się z naddatkiem.

Jej niezidentyfikowana, ale uniemożliwiająca normalne życie choroba: łomotanie serca, arytmia, brak łaknienia i paniczny lęk przed wychodzeniem z domu powróciły jeszcze przed wyjazdem Marka do Szwajcarii. Z nasileniem każdego objawu. Ale ubłagała Janisię, aby mu o tym nie wspomniała. Bała się, że Marek zmieni decyzję i zostanie w kraju. Kiedy przyjeżdżał do „Malwiny” wstawała z łóżka i udawała, że wprawdzie nie wszystko jest z nią w całkowitym porządku, ale jakoś funkcjonuje. Podczas jego obiadów zawsze wymawiała się od jedzenia mówiąc, że już jadła, a jeżeli zostawał na kolacji markowała jedzenie, dziobiąc kawałki chleba lub pijąc bawarkę. A ponieważ Marek, przygotowując się do pobytu w zagranicznej klinice, miał bardzo wiele pracy i znacznie rzadziej niż poprzednio zjawiał się w Józefowie, nie dostrzegł u Joanny symptomów nadciągającej zdrowotnej katastrofy. Nastąpiła w tydzień po jego wyjeździe. Joanna dostała w nocy ataku migotania przedsionków. Pogotowie zabrało ją do szpitala. Przeleżała dwa dni pod kroplówką na oddziale intensywnej terapii, a potem jeszcze trzy na oddziale kardiologii, gdzie próbowano poprawić jej stan ogólny. Ale nie poprawiono.

Ona sama zastanawiała się nieraz, czy jej choroby nie są podświadomym wyrazem pragnienia ucieczki od życia. Ale nie było to pragnienie ucieczki w śmierć. Wyrzucała sobie, że tak bardzo chciała mieć dzieci, a teraz nie potrafi zawalczyć o ich normalny byt ani w sensie emocjonalnym, ani materialnym. Ale to nie wpływało w widoczny sposób na jej zachowanie i samopoczucie. A jeśli wpływało to — paradoksalnie — pogłębiając zaburzenia i dolegliwości.

Marek, zgodnie z daną Ani obietnicą, przyjechał na zakończenie roku szkolnego. Nie tylko na występ Ani, ale także na rozdanie dyplomów laureatom olimpiad przedmiotowych. Piotr zajął pierwsze miejsca w olimpiadach matematycznej i fizycznej, a drugie — biologicznej. W innych nie zdobył żadnego, ani zaszczytnego, ani niezaszczytnego miejsca ponieważ nie brał w nich udziału.

Ania, wbrew obawom matki, ale zgodnie z przewidywaniami Marka zagrała beethovenowską sonatę w sposób bardzo dojrzały. Jak powiedziała jej nauczycielka: „Z nieprawdopodobnym u takiego małego dziecka wyczuciem ducha epoki”. I — najprawdopodobniej — także i ducha samego twórcy dzieła. W każdym razie Ania stała się bohaterką i najjaśniejszą gwiazdą szkolnej akademii. Nikt nie miał wątpliwości — mała Guttry jest najbardziej utalentowaną uczennicą swojej szkoły, a może nawet wszystkich warszawskich szkół muzycznych.

Janisia, dla uczczenia sukcesów swoich wnuków, przygotowała uroczysty obiad. Marek obdarował dzieci bardzo atrakcyjnymi i niezwykle kosztownymi prezentami. I tak bardzo puszył się i cieszył z ich osiągnięć, że chyba nawet sam Andrzej nie byłby z nich bardziej dumny. Kiedy wreszcie Ania i Piotr, wypełnieni po dziurki w nosie słodkościami pochwał oraz tortowymi i lodowymi poszli spać, a państwo Ostrowscy pojechali do Warszawy, w salonie „Malwiny” zostali tylko Janisia, Joanna i Marek. Marek zmienił się wówczas nagle i całkowicie. Joanna jeszcze nigdy nie widziała u niego takiego wyrazu złości czy nawet — wściekłości.

— Janisiu — powiedział. — Tobie nic ci nie powiem, bo gdybym zaczął, powiedziałbym na pewno za dużo. A mam przed tobą dawny respekt. Ale za to na Ryśku użyję sobie na całego.

No i użył. Słyszały jak wymyślał mu przez telefon, całkiem nie licząc się ze słowami. Joanna nawet nie przypuszczała, że zna aż tak grube wyrazy i że użyje ich w rozmowie z przyjacielem.

— Kiedy Marta była w biedzie — wykrzykiwał do słuchawki — to Andrzej stawał na głowie, aby ją z tych bied wyciągnąć. Ja — nie wymawiając wam — również. Ale jak twoja bratowa potrzebuje pomocy to nawet żeś do mnie nie zatelefonował. Chociaż prosiłem… Chociaż obiecywałeś… I co? Jeszcze tydzień, dwa i przyjechałbym na drugi pogrzeb. Ty…

Janisia, słysząc określenia, jakimi scharakteryzował jej młodszego syna wzniosła oczy ku sufitowi.

— No — powiedziała — to wszystko odnosi się także i do mnie. I poniekąd słusznie. Marek będzie się bał naurągać mi aż do tego stopnia, ale żeby go nie kusić, lepiej sobie pójdę. Ty, Asiu, oberwiesz za swoje. Ale Bogiem a prawdą taki opieprz słusznie ci się należy.

Kiedy Marek wrócił do salonu twarz miał ściągniętą takim gniewem, że Joanna naprawdę się przeraziła. Stanął nad nią. Trząsł się z pasji.

— I co? Myślisz, że jak się wypacykowałaś to dam się nabrać i nie zobaczę, co się pod tą twoją maską z rozmaitych pudrów i mazideł kryje? Chodź ze mną do łazienki i wejdź na wagę. A przedtem otwórz usta i pokaż dziąsła.

Nie ruszyła się z kanapy i odruchowo zacisnęła wargi. Marek ujął ją za szczęki i ścisnął. Zabolało. Otworzyła usta.

— No tak! — powiedział.

Wiedziała, co zobaczył. Od dwóch tygodni dziąsła krwawiły i puchły.

— No to teraz na wagę.

— Pięćdziesiąt kilo — szepnęła.

— Kłamiesz.

Nic nie powiedziała. Usiadł obok niej.

— I jesteś usatysfakcjonowana? Tym, żeś mnie oszukała? Że ci uwierzyłem i wyjechałem? Cholernie musi cię cieszyć moja kariera. Chciałabyś sama zrobić własną za taką cenę?

Siedziała cichutko jak trusia.

— Nie bądź taka pokorniutka. Tym razem już mnie nie nabierzesz. Ale wiedz, że bardzo słono zapłacę za zerwanie umowy. Gdybym nie pojechał na to stypendium, nic by się nie stało. Ale jak je teraz zerwę to się stanie. Zadowolona?

Zaczęła płakać.

— No tak. Ogromnie wzruszające. Masz w zanadrzu jeszcze inne sztuczki?

— Marek… — błagała.

— Nie, Joasiu. Tym razem już się stad nie ruszę. Nie pozwolę, abyś się doprowadziła do samozagłady. Nie chodzi mi o ciebie, ale o twoje cudowne dzieci. Nie pozwolę ci ich zmarnować. A poza tym Jędrek łeb by mi urwał gdybym cię zostawił w takim stanie.

— Przysięgam ci na głowy Piotrka i Ani — powiedziała wciąż płacząc — że zrobię wszystko co mi każesz. Ale błagam, dokończ to stypendium. Nie udźwignę takiego poczucia winy. Proszę… Nie obciążaj mnie jeszcze i tym.

— Ale tobie jakoś nie przyszło do kudłatej głowy, że ja też mogę nie udźwignąć poczucia winy, gdyby tobie coś się stało. Sądziłaś, że to, co przeżyłem po śmierci Jędrka to za mało? Że i ty musisz mi dołożyć zgryzoty?

Pocałowała go w policzek. Oparła głowę na jego ramieniu.

— Jedź — powiedziała. — Zostały ci już tylko dwa tygodnie. A ja przysięgam, że zrobię wszystko, co każesz.

— Dlatego, że nie chcesz mieć obarczonego sumienia?

— Och, jest już dostatecznie obarczone. Zrobię to, bo chcę żyć. Nie tylko dla dzieci. Także dla siebie. I dla ciebie.

Spojrzał na nią. Ale już bez gniewu. Z jakimś spodziewaniem? Ale nie wiedziała czego się spodziewa. Od niej? Po niej?

Pocałował ją między ustami a brzegiem pucharu, a Joanna poczuła nagłe odprężenie i nieznaną od miesięcy błogość. Zasnęła na jego ramieniu. Obudziła się dobrze po północy. W pierwszej chwili nie miała pojęcia co się dzieje, ani gdzie jest. I dlaczego Marek śpi z twarzą wtuloną w jej włosy. Poznała swój salon. Musnęła Marka w policzek. Zamruczał sennie.

— Jest strasznie późno — powiedziała. — Zasnęliśmy na kanapie.

— Och! — westchnął. — Te twoje kudły. Są taką cudowną poduszką.

Pogładziła go po głowie.

— Zetnę je i wypełnię nimi powłoczkę. A potem ci podaruję.

Odprowadził ją do sypialni. Na progu zapytała:

— Ale pojedziesz do Szwajcarii?

Uśmiechnął się.

— Pojadę. Ale wrócę.

Rozdział 4

Państwo Ostrowscy liczyli, że wraz z wiosną, a potem latem nastrój Joanny także się choć odrobinę wypogodzi. Nic się jednak nie zmieniało. Joanna dwa lub trzy razy w tygodniu jeździła do Studia Nagrań, gdzie spędzała kilka godzin. Chodziła na zakupy, sprzątała, gotowała obiady, ale jeśli tylko miała wolną chwilę kładła się na łóżku i leżała zwinięta w kłębek. Jej bliscy myśleli, że wpatruje się bezmyślnie w jakiś punkt na ścianie czy suficie. Tak naprawdę w nic się nie wpatrywała i niczego nie widziała. Nie miała pojęcia jak mogłaby określić swój stan. Kiedyś na pytanie lekarza odpowiedziała: „Nieistnienie”. Zapytał ją wówczas czy odczuwa jakiś ból. Zdała sobie wówczas sprawę, że podczas nieistnienia nie ma ani dolegliwości fizycznych, ani psychicznych. I że właśnie dlatego nieistnienie to jedyny stan, w jakim chce się znajdować. Jak najdłużej. Może nawet na zawsze.

Środki antydepresyjne i leki uspokajające nie wyciszały jej wewnętrznego niepokoju, poczucia żalu i straty. Jak wciąż jej się wydawało — nieodwracalnych.

Nadszedł czerwiec. Państwo Ostrowscy zaproponowali, że zabiorą Piotra i Anię do Kadyn. Dzieci chętnie na to przystały. Nęciła je bliskość Zalewu Wiślanego, a przede wszystkim — stadnina. Joanna przyjęła projekt do akceptującej wiadomości, ale kiedy rodzice powiedzieli, że chcą, aby i ona także pojechała, stanowczo odmówiła.

— Asiku — perswadowała pani Mila. — Dzieci bardzo cię potrzebują. Poświęcałaś im ostatnio stanowczo zbyt mało czasu. Spróbuj więc przynajmniej w wakacje.

— Po co im moja obecność? — spytała z goryczą Joanna. — Czy nie lepiej dla nich, aby odpoczęły od wiecznie markotnej matki? Beze mnie i mojej psychicznej nieobecności szybciej wrócą do normalnego funkcjonowania.

Ale kiedy Ania i Piotr zaczęli ją błagać, aby z nimi pojechała, ustąpiła. Pierwszego lipca pojawili się w Kadynach. Nawet nie myślała, że najgorsza będzie dla niej konieczność dzielenia pokoju z dziećmi. Dotychczas miała swój sypialniany azyl. A w nim godziny nieistnienia. Teraz przez cały czas ktoś albo był, albo mógł się pojawić w pokoju. I z tego powodu odczuwała i ból fizyczny, i ból psychiczny.

Dziesiątego lipca przypadały urodziny Ani. Dwudziestego szóstego jej imieniny. Osiemnastego lipca — a więc między tymi dwoma datami — pojawił się w Kadynach Marek. Joanna była przekonana, że zgodnie z wcześniejszymi planami wyjechał do Steindorfu. Umawiał się bowiem ze swoim ojcem, że przez dwa tygodnie będzie go zastępował w klinice w Klagenfurcie i prywatnym gabinecie doktora Stefana Gillera. Giller-senior wybierał się bowiem na lodowiec Kaprun, obiecując sobie wspaniałą letnią, a mimo to narciarską przygodę. Joanna zdumiała się więc, kiedy Ania przybiegła do pokoju i oznajmiła, że przyjechał wujek Marek. Dziewczynka obwieściła nowinę i natychmiast pobiegła z powrotem. Pewnie chciała raz jeszcze przywitać się z Markiem, a jeszcze bardziej — zajrzeć do bagażnika jego samochodu, aby znaleźć i obejrzeć prezenty. Spodziewała się trzech — gościńca ze Szwajcarii i prezentów: urodzinowego i imieninowego.

Joanna wstała i spojrzała w lustro. Zobaczyła swoją wymizerowaną twarz i rozczochrane, zmatowiałe włosy. Umyła się zimną wodą, przeciągnęła szczotką po włosach, związała je czarną aksamitką. Zdjęła szlafrok. Nie chciała zakładać pełnej żałoby w dniu, który dla jej córki miał być z założenia miły i radosny. Nie mogła się jednak zdecydować na wyjście z pokoju. Po niecałym kwadransie Ania pojawiła się ponownie, tym razem w towarzystwie Marka. Joanna widziała jego wzrok. Najpierw był to wzrok lekarza, dopiero potem przyjaciela. Podszedł do niej i pocałował ją.

— Nie pojechałeś do rodziców? — spytała.

— Nie pojechałem.

— No to zmarnowałeś swemu tacie wspaniałą okazję do wspaniałego urlopu.

Nie odpowiedział. Ania położyła na łóżku trzy paczki.

— Patrz! — zawołała do matki. — Patrz co dostałam od wujka!

Zachłystywała się z zachwytu. Joanna spojrzała. W jednej z paczek były buty do konnej jazdy. Ania podskakiwała z uciechy.

— Najprawdziwsze, najprawdziwsze! — wołała i rzuciła się Markowi na szyję. — O takich całe życie marzyłam. I właśnie takie obiecał mi tatuś.

To była prawda, tyle że te najprawdziwsze buty miały być prezentem z okazji jej pierwszej komunii. A więc Ania dostałaby je dopiero za rok.

— No tak — pomyślała Joanna.- Ale ona już u pierwszej komunii była. Pół roku temu. I żadnego prezentu z tej okazji nie dostała.

Spojrzała na Marka z wdzięcznością, że on o tym pamiętał. On jeden. Uśmiechnął się.

— Skoro c a ł e życie o takich marzyła… I skoro tata jej obiecał…

— Ale przecież za rok z nich wyrośnie — zaprotestowała Joanna.

Ale był to bardzo słaby protest.

— Może nie. Zamówiłem o numer większe.

Ania próbowała je wciągnąć. Nie dawała rady.

— Nie tak, kotku — powiedział Marek. — Po pierwsze — nie na gołe nogi. Po drugie — do takich n a j p r a w d z i w s z y c h butów najlepiej mieć ordynansa. Załóż spodnie i długie skarpety. A potem usiądź. Pokażę ci, jak można dać sobie radę bez ordynansa.

Oglądając ceremoniał wciągania butów Joanna doszła do wniosku, że jest traktowany przez Anię też jako prezent. I to niemal taki sam w swojej wspaniałości jak n a j p r a w d z i w s z e buty.

— I przejedziesz się ze mną? — spytała.

— No, nie wiem — powiedział Marek. — Pewnie teraz jeździsz już dużo lepiej ode mnie. No i ja nie mam n a j p r a w d z i w s z y c h butów.

Dziewczynka zawisła mu na szyi.

— Wiem, że tylko tak sobie żartujesz.

— No, dobra. Ale pojeździmy jutro. Dziś muszę odpocząć. Na razie stać mnie jedynie na spacer. Do lasu na przykład. A po południu możemy pojechać na lody do Tolkmicka.

— Jesteś najlepszym wujkiem na świecie — oznajmiła Ania.

— Wiem — powiedział Marek. — W wujkowaniu nie mam konkurencji.

Dziewczynka wybiegła z pokoju, aby pochwalić się przed bratem i dziadkami swoimi n a j p r a w d z i w s z y m i butami do konnej jazdy. Piotr miał takie już od trzech lat i Ania okropnie mu ich zazdrościła. Ale od śmierci ojca nigdy nie wspomniała o tym swoim — jak się okazało — największym marzeniu ośmioletniego życia.

— No to się teraz pokaż — powiedział Marek i pociągnął Joannę za rękę, zmuszając ją do wstania z łóżka, na którym siedziała.

Pokręcił markotnie głową.

— Wyglądasz w tym swoim biało-granatowym mundurku i tej kokardce we włosach na rówieśnicę Ani. W każdym razie o wiele młodziej niż wtedy, kiedy cię zobaczyłem po raz pierwszy. Ale nie jest to, Joasiu, komplement. Jesteś nadal zagłodzona, a także odwodniona. Rodzice skarzą się, że mimo składanych mi przysiąg wciąż nie chcesz jeść.

— Och! — powiedziała znużonym głosem. — Wydatkuję tak mało energii, że nie potrzebuję wiele pożywienia. Ale staram się. Naprawdę się staram.

— Starań — odrzekł cierpko — nie widzę. Za to widzę, że nie wydatkujesz dużo energii. Zdaje się, że nawet nie wychodzisz zbyt często z pokoju. Twoja buzia jest tak biała, jakbyś mieszkała na Spitzbergenie. I to w okresie nocy polarnej.

Wzruszyła ramionami.

— Jakie to ma znaczenie? Nie muszę się już nikomu podobać.

Roześmiał się.

— Nawet mnie?

Tym razem się uśmiechnęła.

— No, może tobie jednemu. Ale zawsze mnie straszyłeś, że jak będę gruba to przestanę ci się podobać. Więc teraz masz co chciałeś.

— Jeśli aż tak się odchudziłaś dla mnie — powiedział — to ciut przesadziłaś.

Pogłaskała go po policzku.

— Dobrze więc. Zacznę od zjedzenia tych lodów w Tolkmicku.

Ale na myśl o jedzeniu czegokolwiek od razu ogarnęła ją fala mdłości.

— Chcesz teraz odpocząć? — spytała, aby odwrócić jego uwagę od swojej osoby. — Jeśli tak, to możesz się przespać godzinkę lub dwie. Do obiadu.

Pokręcił głową.

— Nie. To już raczej po obiedzie. Teraz chodźmy na spacer.

Przed ośrodkiem spotkali Anię paradującą w n a j p r a w d z i w s z y c h butach do konnej jazdy. Kiedy się dowiedziała, że na spacer powinna założyć tenisówki, zmarkotniała. Ale jednak przedłożyła spacer z matką, wujkiem i bratem nad swoje wymarzone buty.

— Pójdziemy tam gdzie dziadek palił ognisko?

Joannie było wszystko jedno gdzie pójdą. W drodze Ania i Piotr opowiadali o koniach. Każde miało ulubionego.

— A dziadek dosiada najbardziej narowistego. Wszyscy się go boją — paplała Ania.

— Konia czy dziadka? — spytał Marek.

— Konia, oczywiście — śmiała się dziewczynka. — Ma na imię Ogień.

Las był bardzo piękny. Miał wyjątkowo bogate runo, drzewa były stare, mocne, zdrowe. Joanna nawet pożałowała, że tak rzadko tu przychodzi. Mogłaby przecież znaleźć w lesie miejsce większego wyciszenia i większej samotności niż w ośrodku. Ale zaraz pomyślała o mamie. Pani Mila na pewno nie puściłaby córki samej do lasu.

Doszli do polany przeciętej wąziutkim strumykiem. Woda w nim była przejrzysta, na dnie leżał piasek tak jasny, że wydawał się niemal biały. Na brzegu rosły niezapominajki.

— Boże, co za sielski widok — powiedział Marek. — Pewnie przychodzicie tu codziennie. Ja bym przychodził.

— A dziadek — opowiadała Ania — rozpalił tu wieczorem ognisko. Było nieziemsko.

Joanna cieszyła się, że jej córeczka jest taka rozradowana i że jest zdolna do nieziemskich uniesień. Ale jednocześnie zastanawiała się czy ona sama choćby jeden raz w życiu będzie jeszcze umiała się n i e z i e m s k o z czegoś ucieszyć.

— Klapniemy? — spytał Marek i usiadł na trawie nad brzegiem strumyka.

Joanna usiadła obok niego. Wciąż miała wrażenie, że jest bardziej kukłą niż żywym człowiekiem. Docierały do niej głosy, rozumiała sens wypowiadanych słów, ale ciągle nie czuła się obecna. Wciąż odczuwała swoje nieistnienie.

Ania zdjęła tenisówki i weszła do strumyka. Brodziła w nim przez chwilę, nagle zachwiała się i zapadła po kolana w leżącym na dnie piasku. Marek zerwał się, chwycił długi kij i nie wchodząc do wody podał jego koniec dziewczynce.

— Chwyć mocno! — krzyknął.

Piotr już był przy nim. Zsunął się z niewysokiego brzegu.

— Nie wchodź! — zawołał Marek. — Stój na brzegu i podaj jej rękę.

Ania wydostała się na brzeg.

— Co to było? — spytała.

Nie była przestraszona. Raczej zaskoczona. A nawet rozśmieszona.

— Trafiłaś na ruchome piaski — wyjaśnił rzeczowo Piotr. — To bardzo rzadkie zjawisko, a już w takiej rzeczułce — całkowity ewenement.

Marek położył się na brzegu. Oddychał ciężko, choć przecież — pozornie — nie miał powodu do nie tylko dużego, ale żadnego zmęczenia.

— Co się stało? — spytała Joanna, przestraszona jego wyglądem i jego zachowaniem.

Piotr pospieszył z wyjaśnieniami.

— Anka weszła na ruchome piaski i wciągnęło ją. Jeszcze chwila, a byłoby po niej.

— Przestań! — krzyknął Marek.

Po raz pierwszy zwrócił się do Piotrka tak ostrym tonem. Chłopiec zamilkł. Marek próbował wyrównać oddech i zapanować nad sobą i nad głosem.

— Nie strasz mamy — powiedział już znacznie łagodniej. — Ani nic nie groziło. Najwyżej straciła by buty. I w dodatku nie te n a j p r a w d z i w s z e.

— No — przytaknęła Ania. — Gdybym nie miała mocno zasznurowanych pepegów to by mi to coś ściągnęło je z nóg. Strasznie to coś było wsysające.

— Co się stało? — powtórzyła Joanna.

— Nic się nie stało — odrzekł Marek. — Ania natrafiła na maleńki kawałek ruchomych piasków. Rzecz, jak mówi twój syn, niecodzienna w tej okolicy i w takim leśnym strumyku.

— Wessało mnie — opowiadała podekscytowana Ania — aż po kolana.

— Marek? — spytała zaniepokojona Joanna. — Czy mogło się stać… Coś złego?

Głos jej drżał.

— Nie — odparł. — Nie było żadnego zagrożenia. Tyle, że samej trudno by jej byłoby się z tego wygrzebać. W każdym razie niech dzieciaki nie wchodzą do tego strumyka.

Joanna zaczęła drżeć. Zapragnęła znaleźć się w swoim pokoju w „Malwinie”, za zaciągniętymi storami i zamkniętymi drzwiami i przestać istnieć w tym świecie, który okazywał się groźny dla jej najbliższych w każdym miejscu i o każdej porze. Kadyński las, jeszcze przed chwilą tak spokojny, cichy i przyjazny zdawał jej się teraz dziki i niebezpieczny. Objęła Anię ramionami i zaczęła płakać.

— Ależ mamo! — zdumiała się Ania. — Przecież nawet sukienki nie zamoczyłam.

Piotr tym razem pospieszył jej w sukurs.

— Na ruchomych piaskach — wyjaśniał — trudno się utopić. Można na nich łatwiej i dłużej się utrzymywać niż na wodzie. Tyle, że nie można…

— Piotr! — powiedział ostrzegawczo Marek. — Prosiłem cię…

— Wracajmy do domu — błagała roztrzęsiona Joanna.

Marek usiadł obok niej.

— No, nie becz. Uwierz mi — naprawdę nie było powodu do strachu.

Ale nie patrzył jej w oczy.

Podczas obiadu Joanna nie tknęła drugiego dania. Zjadła tylko kilka łyżek zupy.

— No i sam pan widzi, doktorze — powiedział pan Ostrowski. — Dziś zjadła trochę zupy. Pewnie ze względu na pana. Zwykle nie chce nawet zejść do jadalni.

— Na nic nie masz ochoty? — spytał Marek. — Coś ostrego? Słodkiego? Pieczywo?

Pokręciła przecząco głową.

— Asiu, doprowadzisz się do takiego stanu, że znowu trafisz pod kroplówkę.

Wzruszyła ramionami, a pani Emilia jęknęła.

— Asiku…

— Jeśli można — powiedział Marek — chciałbym pogadać z Joanną. Jak czekista z czekistą.

— Idźcie do ogrodu albo do pokoju — powiedział pan Ostrowski. — Ja zabiorę dzieci do stajni. Konie na pewno niecierpliwie czekają na chleb i kostki cukru.

Ania ociągała się.

— Wujku, ale obiecałeś lody…

Marek uśmiechnął się do niej.

— Będą lody. Ale daj mi pół godziny. No, godzinkę. Dobrze?

— Godzinkę — rzekła wspaniałomyślnie Ania.

Marek zabrał Joannę do pokoju.

— Asiu — powiedział. — To, co się z tobą dzieje jest znacznie gorsze i o wiele bardziej niebezpieczne od ruchomych piasków. To cię naprawdę wsysa. Całą, a nie tylko twoje buty. Widać już, że nawet pełna dobrej woli sama się z tego nie wydobędziesz. Czy jest coś, co mogłoby ci pomóc? Albo ktoś?

Zastanawiała się przez chwilę.

— Pytałeś o to kilka miesięcy temu. I kilka tygodni temu. Odpowiedź jest wciąż taka sama — nie wiem. Wszystko i wszyscy mi przeszkadzają. No, z niewielkimi wyjątkami.

— Czyli?

— Dzieci. Czasem potrafią mnie rozśmieszyć. Znoszę przy sobie obecność Janisi. I Marty. I Ryśka. No i twoją.

— A któraś z tych osób mogłaby ci w czymś jeśli nie pomóc, to przynajmniej ulżyć?

— Nie wiem. Nie wiem w czym. Nie wiem jak.

Czuła się bardzo znużona tą rozmową.

— Miałeś się zdrzemnąć po obiedzie — powiedziała. — Połóż się, a ja będę czuwała żebyś miał spokój.

Podniosła rękę, aby zapobiec jego protestom.

— Chcę czuwać nad twoim snem. Pytałeś, co może mi pomóc. Teraz właśnie to.

— Dobrze — powiedział. — Które łóżko jest twoje?

Wskazała głową. Wyjęła poduszkę,

— Jest, niestety, używana, a nie mam czystej powłoczki.

— No i dobrze — odparł. — Będzie pachniała twoimi kudłami.

Joanna uśmiechnęła się, a kiedy się położył przykryła go kocem.

— I potrzymasz mnie za rękę dopóki nie zasnę? — spytał.

— Potrzymam.

Przytulił policzek do jej dłoni. Westchnął.

— Śpij — powiedziała miękko.

Zasnął. Po godzinie Joanna usłyszała kroki za drzwiami. Wychyliła głowę, uprzedzając gwałtowne wtargniecie córki do pokoju.

— Aniu — szepnęła. — Wujek jeszcze śpi. Jest naprawdę bardzo zmęczony.

Ania westchnęła. Ale jej ofiarność okazała się niepotrzebna. Marek usiadł na łóżku. Dziewczynka wpadła więc do pokoju i objęła go.

— Na pewno już odpocząłeś? — spytała, ale widać było, że oczekuje potaknięcia.

— Na pewno. Przemyję oczy i jedziemy.

W kawiarni dzieci zjadły ogromne porcje lodów. Joanna wypiła herbatę ze śmietanką. Po kolacji, podczas której Markowi udało się wmusić w Joannę kromkę chleba z masłem, poszedł z dziećmi obejrzeć stajnię i wybrać sobie konia na jutrzejszą przejażdżkę. Ania doradziła wujkowi wybór kasztanka „Drania”, którego sympatyczne spojrzenie i zachowanie przeczyło imieniu. Dopiero po dziesiątej udało się je zapędzić do łóżek. Joanna i Marek wyszli do ogrodu. Noc była ciepła, tylko komary strasznie cięły więc Joanna nakryła się szalem, a Marek włożył płócienną marynarkę.

— Chcesz usiąść na ławce czy pospacerować w romantycznym świetle księżyca?

— Wolałabym posiedzieć na ławce w romantycznym świetle księżyca — odparła. — Ale nieromantyczne komary i tak zmuszą nas do spaceru. Pochodźmy więc po alejkach.

— Pewnie chciałabyś, żeby cię zabrać do „Malwiny”? — zapytał.

— To aż tak bardzo widać?

— Aż tak bardzo.

Westchnęła.

— Przykro mi ze względu na rodziców. Bardzo się starają, abym czuła się tu dobrze, ale ich towarzystwo okropnie mnie męczy. Uwielbiam ich, ale teraz nie chcę być z nimi.

— Nie zabiorę cię do Józefowa — powiedział.

Była rozczarowana.

— Dlaczego?

— Nie ma tam dzieci i nie ma twoich rodziców więc nie miałabyś żadnego powodu do wstawania z łóżka. Do zrobienia czegokolwiek i zjedzenia czegokolwiek. Janisia jest w zbyt złej formie, aby dać sobie z tobą radę.

— Wiem — powiedziała apatycznie.

— A tu masz opiekę swego taty. Wiem, że jej nie chcesz. Ale musisz ją mieć. Inaczej zginiesz.

Chciała odpowiedzieć: „No to co?”, ale wiedziała, że Marek się taką odpowiedzią bardzo zdenerwuje. Więc skinęła tylko głową. Na znak, że rozumie i że się godzi z jego zdaniem. Ale godzi się tak, jak musiałaby pogodzić się z wyrokiem. Nie wyrokiem śmierci, ale znacznie dla niej gorszym — wyrokiem na życie.

Ponieważ ten temat został wyczerpany zapytała czy Marek widział kiedyś spadające gwiazdy.

— Ja jeszcze nigdy nie widziałam — powiedziała Joanna.

I znowu pomyślała o nocy, podczas której patrzyła w gwiazdy. Z Andrzejem. Od tamtej pory wciąż i wciąż czekała na taką, podczas której zmarły mąż wskaże jej tę jedną, właściwą. Z której spłynie na nią odrobina jeśli nie szczęścia, to przynajmniej spokoju.

— A gdybyś zobaczyła… Wypowiedziałabyś jakieś życzenie?

Andrzej powiedział jej tamtej nocy, że wszystkie jego marzenia już się spełniły.

— Nie wiem — odrzekła. — Nie wiem czy mam jakieś życzenia. Marzenia. Pragnienia.

— Ja mam.

— Ale nie powiesz? — spytała Joanna

— Powiem, ale jeszcze nie teraz.

— Chodzi o kobietę?

— Tak.

Joanna nareszcie czymś się zainteresowała.

— Pogodziłeś się z Kasią?

— Nie. Zresztą nie ma mowy o godzeniu skoro nie było pokłócenia.

— No to kto to jest?

Milczał.

— Aleś ty tajemniczy.

— Aleś ty ciekawska. I jaka ożywiona. Szkoda, że nie mam ze sobą kanapki, bo pewnie byś zjadła gdybym obiecał, że ci powiem.

Roześmiała się.

— Chyba bym zjadła.

Doszli do ławki. Usiedli. Marek zdjął marynarkę i nakrył nią gołe nogi Joanny.

— Inaczej komary pożrą ci łydki. One nigdy nie cierpią na brak apetytu.

Ręka Marka spoczywała na oparciu ławki. Joanna oparła głowę na jego ramieniu.

— Wiesz czego mi będzie najbardziej brakowało kiedy się ożenisz? — spytała.

— No?

— Twojego ramienia.

— Daje ci słowo honoru, że po moim ślubie to ramię będzie tylko twoje.

— Akurat! Nie ma kobiety, która by użyczyła innej kobiecie ramienia swojego męża.

Nic nie powiedział.

— Naprawdę masz zamiar się ożenić?

— Wiesz, że od wielu lat mam taki zamiar.

— I teraz znalazłeś odpowiednią kobietę?

Znowu nie odpowiedział.

— A kiedy chcesz to zrobić? No, ożenić się?

— Poczekam, aż wydobrzejesz. Żebyś ładnie na tym moim ślubie wyglądała.

— A nie przyszło ci do głowy, że z tego powodu mogę nie chcieć wydobrzeć?

— Nie chcesz ładnie wyglądać?

— Nie chcę żebyś się za prędko ożenił.

— Bardzo mi to pochlebia.

Pocałowała go w policzek.

— Mój ty lepie na muchy.

— Moja ty nieuchwytna mucho.

Jakiś czas siedzieli w milczeniu. Joanna zastanawiała się nad swymi zmąconymi uczuciami. Jeśli Marek będzie miał rodzinę, ona straci nadzieję na swoje „życie po życiu”.

— Jest ładna? — spytała.

Jakby zapomniał o czym rozmawiali.

— Kto?

— No, ta kobieta.

Objął ją i przytulił. W jego głosie dosłyszała nutkę zdziwienia. Ale było to miłe zdziwienie.

— Asiu, ty jesteś o nią zazdrosna.

— Trochę — powiedziała.

Powinna była powiedzieć: „bardzo”. Chyba wyczuł nieszczerość jej odpowiedzi, bo spytał:

— Tylko trochę?

— Chyba bardziej niż tylko trochę.

— Jeśli jutro zjesz na śniadanie kromkę chleba, jajko i wypijesz bawarkę to niedługo ci powiem o kogo chodzi.

Rano zjadła kromkę chleba, jajko i wypiła bawarkę. Marek się śmiał.

— Nie obiecywałem, że się dowiesz od razu. Powiedziałem, że się dowiesz niedługo.

— Straszna z ciebie wrednota — odparła Joanna, ale też się roześmiała.

Rozdział 5

Zaczęło się niewinnie. Jakieś banalne dolegliwości żołądkowe, które ustąpiły po zażyciu kropli miętowych. Potem jednak kłopoty powróciły, w dodatku już znacznie bardziej nasilone. Joanna poszła do lekarza, który skierował ją do ginekologa. Gdyby żył Andrzej, Joanna szukałaby pomocy u Marka. Ale Andrzej nie żył i Joannie korzystanie z lekarskiej porady Marka wydało się — choć nie wiedziała dlaczego — niestosowne. Udała się do więc lekarki rejonowej. Diagnoza była porażająca.

— Ma pani najbardziej typowe objawy rozpoczynającego się klimakterium — powiedziała pani doktor.

Widząc zdumione i przerażone spojrzenie Joanny dodała:

— No cóż. Tak bywa nawet w pani wieku. Czasem z przyczyn czysto fizjologicznych, uwarunkowanych genetycznie. Czasem z powodu silnego stresu. W pani przypadku oba czynniki mogły się na siebie nałożyć.

Nie był to jednak koniec dramatycznych rewelacji.

— Według mnie ma pani też zapalenie przydatków. Dam pani skierowanie do szpitala, bo powinna pani zostać dokładnie przebadana. To gwałtowne chudniecie, zanik miesiączki, a teraz jeszcze dolegliwości sugerujące stan zapalny w obrębie jamy brzusznej… Sprawa jest zbyt poważna, abym zdecydowała się podejmować leczenie ambulatoryjne.

A po chwili, dla Joanny przedłużającej się w wieczność, spytała:

— Kiedy robiła pani cytologię?

— Nie pamiętam — powiedziała spanikowana Joanna. — Chyba rok temu? A może dawniej…

— No to koniecznie trzeba zrobić. I to jak najszybciej.

— Podejrzewa pani — spytała Joanna drżącym głosem — że to może być rak?

— Nie podejrzewam — powiedziała sucho lekarka.

A po chwili dodała, jeszcze bardziej sucho i rzeczowo:

— Ale też i nie wykluczam, bo t e g o nigdy nie można wykluczyć.

Joanna wyszła z gabinetu i przychodni zupełnie zdruzgotana. Czuła się tak, jakby zamiast kobiety, jaką była jeszcze przed godziną, stała się zupełnie kimś innym. Kimś ciężko, może nawet śmiertelnie chorym. Po powrocie do domu rozpłakała się.

— Janisiu, może to naprawdę rak? Marek ostrzegał, że przy takim wyniszczeniu rak znajduje otwartą drogę do swojej inwazji.

— Na pewno nie masz raka — powiedziała Janisia, ale głos zdradzał, że i ona była wystraszona. — A jeśli nawet to przecież jest szansa na wyleczenie. Spójrz na mnie.

— Ale strasznie się boję. Operacji. A jeszcze bardziej leczenia. Chemioterapii.

Ale najbardziej bała się, że nie będzie przy niej Andrzeja. Wtedy, kiedy będzie go najbardziej potrzebowała.

Janisia poszła do hallu. Joanna domyśliła się — dzwoni do Marka. Ale nie słuchała prowadzonej rozmowy. Dowiedziała się jedynie, że ma się zjawić na Narbutta tego jeszcze wieczora. Nie spodziewała się, aby Marek zakwestionował potrzebę jej hospitalizacji. Tyle tylko, że na pewno umieści ją w szpitalu na Karowej. Odczekała do wieczora polegując na tapczanie. I popłakując. Janisia przygotowała jej wałówkę dla Marka.

— Pierogi z obiadu — powiedziała. — Te, które najbardziej lubi. Ruskie.

Drzwi mieszkania Marka były otwarte. Jak zawsze w dniu jego przyjęć. W poczekalni siedziała pacjentka. Joanna przeszła więc do pokoju. Nie chciało jej się włączyć radia ani telewizora. Nic jej się nie chciało. Nawet bać. Po chwili weszła pielęgniarka.

— O! — powiedziała. — Już pani jest. Pan doktor kazał przeprosić, ale mamy dziś wyjątkowy nawał pacjentek i w dodatku same trudne przypadki. Tak, że musi pani troszkę poczekać. Ale może napije się pani herbaty?

— Same trudne przypadki — pomyślała z goryczą Joanna. — No to będzie miał jeszcze jeden.

Minęło pół godziny. Pielęgniarka ponownie zajrzała do pokoju zapewniając, że teraz to będzie już, już. Joanna wcale się z tego już, już nie ucieszyła. Bo z niepojętych powodów bóle brzucha ustąpiły, a ona poczuła się lepiej. Zupełnie jakby poczucie bezpieczeństwa, jakie ogarniało ją kiedy Marek był blisko, złagodziło objawy jej choroby.

Kiedy ostatnia pacjentka wyszła z gabinetu i mieszkania, Marek zajrzał do pokoju. Uśmiechnął się do Joanny i skinął jej głową.

— Chodź do gabinetu — powiedział.

Usiadła na krześle stojącym przy jego biurku i znowu się rozpłakała.

— Wiem, Joasiu. Janisia powiedziała mi przez telefon wszystko, albo nawet więcej niż wszystko. Ale zacznijmy po kolei. Podobno masz skierowanie do szpitala?

Skinęła głową, wyjęła karteczkę z torebki, podała mu. Przeczytał.

— No dobrze. A teraz mów co ci dolega.

— Podobno mam klimakterium.

— Na jakiej podstawie moja koleżanka tak sądzi?

— Nie miesiączkuję.

— Od dawna?

— Od dwóch miesięcy.

— I co jeszcze?

— No, te moje nastroje depresyjne.

— Depresję masz z wiadomego powodu. A brak dwóch cykli nie przesądza o klimakterium. Może to być łagodne zaburzenie hormonalne. Stres często wywołuje taką reakcję. Kobiety przebywające w więzieniach, a nawet w szpitalach często przestają miesiączkować. A potem wszystko wraca do normy.

Mówił tak spokojnym głosem, że Joanna przestała płakać.

— I to już koniec twoich kłopotów?

— Nie. Lekarka podejrzewa zapalenie przydatków.

— Z jakimi objawami?

— Boli mnie dół brzucha, miałam wymioty i biegunkę.

— I podwyższoną temperaturę?

— Nie.

— Stany podgorączkowe?

— Nie.

— A co z tym rakiem? Miałaś jakieś plamienia?

Zaprzeczyła.

— No, dobrze — powiedział wstając z krzesła.- Sam zobaczę, co się naprawdę z tobą dzieje.

Podszedł do umywalki, aby umyć ręce. Ale badanie okazało się niemożliwe. Już przy pierwszej próbie Joanna zwinęła się z bólu. Marek obserwował ją uważnie. Zdjął lateksowe rękawiczki.

— Uspokój się. Nie będzie badania. Po prostu położę ci rękę na brzuchu. A ciebie proszę, abyś zamknęła oczy i postarała odprężyć. Wyobraź sobie, że jest lato. A ty leżysz na łące.

Zamknęła oczy. Wyobraziła sobie. Ale nie to jej pomogło. Już wiedziała, co pomaga. Dotknięcie ciepłej dłoni Marka. Joanna chciała czuć ten dotyk jak najdłużej. I przestraszyła się swojego pragnienia. Poczuła się nim zawstydzona. Bała się momentu, w którym będzie musiała otworzyć oczy. Czy napotka wówczas spokojne, rzeczowe, bezosobowe spojrzenie Marka-lekarza, czy całkiem inne, bardzo osobiste spojrzenie Marka-mężczyzny? Bez względu na to, który Marek wówczas będzie na nią patrzył i jeden, i drugi będzie doskonale wiedział, co się z nią w tej chwili dzieje. Spanikowana zastanawiała się jak to możliwe, że doznaje takich uczuć i że w ogóle jest do nich zdolna. Leżąc najpierw całymi dniami, potem całymi godzinami w łóżku, apatyczna, bezwolna, pozbawiona nadziei i — jak sądziła — już na zawsze wyzwolona od potrzeby fizycznego kontaktu z mężczyzną, nagle i teraz przekonała się, że tak nie jest. Wywołało to nie tylko jej zdziwienie, ale i poczucie wielkiej winy. Mimo to mięśnie jej brzucha zwiotczały, przestały stawiać opór. I choć poprzednie napięcie i wywołany nim ból wydawały się nieznośne, teraz zapragnęła raczej nawrotu dolegliwości niż ich — tak ją zawstydzającego — ustąpienia. Minął jakiś czas. Joanna nie potrafiła powiedzieć czy była to minuta czy pięć minut.

— Siostro — powiedział Marek nie cofając dłoni. — Proszę dać pacjentce zastrzyk no-spa. I miejscowo nowokainę.

Podał rękę Joannie, pomagając jej podnieść się z fotela. Starała się nie patrzeć na niego.

— Nie denerwuj się Joasiu. Mam wrażenie, że to tylko spastyka. Zobaczymy czy i jak podziała ten zastrzyk. Chętnie dałbym ci jeszcze coś na uspokojenie, ale nie mogę cię nafaszerować wszystkim naraz. Dajmy sobie teraz kwadrans na odzyskanie spokoju i zadziałanie leków. Siostra będzie tak miła i zrobi nam herbatę, a ja coś zjem, bo inaczej to nie ja ciebie, ale ty mnie będziesz musiała ratować.

Joanna wciąż nie podnosiła oczu.

— Przywiozłam ci pierogi — powiedziała, a jej głos w przeciwieństwie do głosu Marka nie był ani trochę spokojny.

Ucieszył się i wzruszył.

— Pierożki? Ty robiłaś?

— Nie, Janisia.

— Podziękuj jej bardzo. I powiedz, że to prawdziwie królewskie honorarium. Mam na nie chrapkę, ale odłożę sobie tę rozkosz na potem. Teraz zadowolę się kawałkiem chleba.

Pielęgniarka zagotowała wodę, zaparzyła esencję, posmarowała masłem kilka kawałów bułki i obłożyła je żółtym serem. Marek jadł z pośpiechem, niemal żarłocznie. Usprawiedliwił się, a zarazem poskarżył:

— Od szpitalnego cienkiego obiadu nie miałem nic w ustach.

— Głodny, zmęczony, a ja ci zawracam głowę — powiedziała ze skruchą Joanna.

Uśmiechnął się.

— Robisz to od dawna.

Też się uśmiechnęła. I znowu poczuła jak opada z niej dotychczasowe napięcie. Ból ustępował, wreszcie całkiem ustąpił. Marek zjadł swoją quasi-kolację, wypił herbatę. Przyjrzał się Joannie.

— Troszkę lepiej, prawda?

Potaknęła.

— No to spróbujmy jeszcze raz.

Tym razem badanie wydało się mniej bolesne. Joanna nie wyobrażała sobie łąki ani plaży, ale najwidoczniej no-spa sprawiła, że napięcie mięśni się zmniejszyło. Nic a nic nie zmniejszyło się natomiast jej przerażenie na myśl, że mimo uspokajających słów Marka potwierdzi się diagnoza rejonowej lekarki. Choćby częściowo. Leżała więc z zamkniętymi oczyma, aby nie wiedzieć wyrazu jego twarzy.

— Ja niczego złego nie znajduję — powiedział. — Brzuch jest rzeczywiście nieco bolesny, ale moim zdaniem wynika to raczej z poziomu twojego lęku niż z przyczyn organicznych. Oczywiście nie mogę tego zlekceważyć i jako staranny lekarz zalecę ci wykonanie rozmaitych badań. Choć, jako doświadczony lekarz, jestem przeświadczony, że niczego niepokojącego w nich nie będzie. A o klimakterium na najbliższe kilkanaście lat całkiem zapomnij. Jeśli miesiączka nie wróci za następne trzydzieści dni, zaordynuję ci, aczkolwiek niechętnie, jakąś łagodną terapię hormonalną. Ale jestem niemal pewien, że nie będzie potrzebna.

Joanna znowu się rozpłakała. Marek umył ręce i zdjął biały fartuch.

— Siostro — powiedział — zabieram tę rozmazaną pacjentką do kuchni. Mam nadzieje, że podczas podsmażania pierogów dojdzie do siebie. A siostrze już dziękuję.

Przeszli z Joanną do kuchni.

— No, a teraz bierz się za kolację.

Objęła go i pocałowała.

— Kocham cię, Marku.

— Z wzajemnością — odparł.

Joanna podsmażyła pierogi.

— Pycha — powiedział. — Możesz przychodzić częściej?

— Tak, ale nie z takimi problemami.

— No, z takimi lepiej nie. Zafundowałaś mi kilka godzin prawdziwego przedpiekla.

— Naprawdę się martwiłeś?

— A jak myślisz?

— Nie wiem. W gabinecie wyglądasz zawsze tak spokojnie.

— Za to potem muszę odreagować. Teraz też przydałaby mi się kieliszek wódki.

— Marek!

— No co?

— Wiesz, że to nie jest sposób na odreagowywanie czegokolwiek.

— Nie? A znasz lepszy?

— No dobrze — ustąpiła. — Naleję ci. Ale tylko jeden kieliszek.

— Brendy — powiedział.

Nalała. Butelkę zamknęła w barku. Wypił.

— Drugiego nie dasz?

— Nie.

— Ale z ciebie jędza.

Obracał w palcach pusty kieliszek.

— No trudno. Skoro nie dajesz mi się napić, to wobec tego sobie pogadamy.

— O czym?

— O tobie. Minęło już osiem miesięcy, a ty masz wędrującą nerwicę. Najpierw nastraszyłaś nas chorobą serca. Potem quasi-anoreksją. A teraz dodałaś klimakterium, zapalenie przydatków i raka. Z tym długo żyć się nie da. W każdym razie — znośnie żyć.

— No, nie da — zgodziła się. — I jak widać nie daje.

— Nie dajesz sobie żadnej, choćby króciutkiej przerwy na życie. Nie takie, jak kiedyś, ale jakieś. Bez tych nieustannych chorób i cierpień. Psychicznych i fizycznych.

— Powinieneś dodać — powiedziała cierpko — że nie daję też żyć innym.

— Owszem. Innym też nie dajesz. Twoi rodzice są wykończeni. Janisia ledwo się trzyma. Ale najgorsze jest to dla Ani i Piotra. Czy zdajesz sobie sprawę, że ty im uniemożliwiasz zakończenie okresu żałoby?

— Zdaję sobie sprawę. Ale co mam i co powinnam według ciebie zrobić? Jeśli próbuje udawać, że jest… No, może nie dobrze, ale jakoś to kończy się tak, jak teraz.

— Widzę. Mój ojciec wprowadzając mnie w tajniki zawodu zawierzył mi pewną fundamentalną prawdę o organizmie kobiety. Powiedział, że jeśli kobieta ma problemy z miłością czy brakiem miłości płacze nie tylko oczami, ale także macicą. I tak właśnie jest. Połowa, a może nawet więcej niż połowa moich pacjentek płacze macicą. Stosujemy antybiotyki, koagulacje, czopki, globulki, czasem robimy operacje, ale to wszystko nie usuwa przyczyny tego szczególnego płaczu, który tę chorobę powoduje. Czy — naśladuje.

Wzruszyła ramionami.

— No więc masz we mnie jeszcze jeden taki przypadek. Wyleczyłeś mnie podczas dzisiejszej wizyty z raka, zapalenia przydatków i klimakterium. Ale przyczyny mojego płaczu nie usunąłeś. Bo nie da się go usunąć.

Pociągnął ją delikatnie ku sobie.

— Asiu, jesteś kobietą stworzoną do miłości. Do kochania i bycia kochaną. Przez minione kilkanaście lat tak właśnie było. I byłaś okazem zdrowia. Zawsze ci powtarzałem, że należałoby cię wystawić w gablocie Akademii Medycznej, aby studenci mieli model kobiety doskonałej. Także, czy przede wszystkim, pod względem jej funkcji rozrodczych. Masz zaledwie trzydzieści sześć lat. To mała cząstka twego dorosłego życia. Przed tobą jeszcze wiele, wiele lat. Musisz znaleźć miejsce na nową miłość.

Żachnęła się.

— I jak to sobie wyobrażasz? Przepiszesz mi zakochanie na receptę? Chcesz żebym zaczęła szukać kandydata? Albo może chcesz usłyszeć, że mam już kogoś na oku?

— A masz? — spytał.

Nie odpowiedziała. Przypomniała sobie mecenasa Witolda Mayera, który po śmierci Andrzeja przysłał jej depeszę: „Joanno, jestem do twojej dyspozycji. I wszystko, co mam jest do twojej dyspozycji. Teraz i zawsze”. Wiedziała, że nie były to puste słowa. Wiedziała, że Witold Mayer się nie ożenił, ale z nią gotów byłby się ożenić. W dowolnym, wyznaczonym przez nią czasie. Krzysztof Michałowski przysłał jej karteczkę. Z namalowanym pejzażem wiślanej wyspy pod Mięćmierzem. Tym samym, na który kiedyś — dawno, dawno temu — wspólnie patrzyli z Kazimierzowskiego wzgórza. I który Joanna porównała do obrazów holenderskich mistrzów. Nie było podpisu. Nie było tytułu. Nie było żadnej dedykacji. Ale dla Joanny przesłanie tej przesyłki było jasne. Krzepiące? Raczej wzruszające.

Teraz jednak, kiedy Marek zapytał czy zastanawia się nad wyborem następcy Andrzeja, gotowa była nie tylko szczerze zaprzeczyć, ale i równie szczerze się oburzyć.

— Może — powiedział, wciąż ją obserwując — na początek dasz się kochać?

— Komu?

Znowu pomyślała o Witoldzie Mayerze i o Krzysztofie. I o tym, że z ich kochania nie jest w stanie czerpać żadnej pociechy. Na razie? Już nigdy? Tego nie wiedziała. Powtórzyła więc:

— Komu?

— Mnie.

Tego się nie spodziewała. Siedziała bez ruchu zdumiona i zaskoczona.

— Asiu, jesteś jedyną osobą, która nie zauważyła, że jestem w tobie — i to już od siedemnastu lat — obłędnie zakochany.

— Ty? We mnie?

— Ja. W tobie.

— A ta kobieta, o której mówili? I o której ty mówiłeś? W Kadynach.

— Oni mówili i ja mówiłem o tobie.

— A Andrzej? On też wiedział?

— Też. Po co i jak miałbym i mógłbym to przed nim ukrywać? Przecież nigdy nie próbowałbym mu ciebie odebrać. No, poza jednym razem…

— Kiedy?

— To było w czasie waszego małżeńskiego kryzysu. Dowiedziałem się o jego skoku w bok. Byłem tak wściekły, że zagroziłem: „Jeśli Joasia mnie zechce, zabiorę ci ją”.

— I co?

— I nic. O mało mnie nie zabił. A ja wiedziałem, że on bez ciebie nie potrafi żyć. I wiedziałem też, że ty bez niego też nie potrafisz. Więc dałem spokój. Jemu i tobie.

Wciąż nie mogła ochłonąć ze zdumienia.

— Gdybym o tym wiedziała wolałabym zdradzić go z tobą niż…

Marek pokręcił głową.

— A potem? Przespanie się z panem mecenasem Mayerem nie miało chyba dla ciebie zbyt wielkiego znaczenia. Ze mną miałoby znaczenie. Jeśli nie dla ciebie to na pewno dla Andrzeja. A jeszcze bardziej i jeszcze bardziej na pewno — dla mnie. Potem już nigdy nic nie byłoby takie samo.

— To prawda — przyznała.

Uśmiechnęła się jednak.

— Mimo to trochę żałuję.

Marek też się roześmiał.

— Pamiętasz Asiu jak dawno, dawno temu odwoziłem cię do domu? Jeszcze przed waszym ślubem. Spytałem wtedy — żartem — czy dałabyś mi się uwieść. Nie usłyszałem stanowczego: „Nie”. Od tamtej pory zawsze byłem ciekaw czy kiedykolwiek myślałaś o mnie w inny sposób niż myśli się o bliskim znajomym czy przyjacielu.

— Pewnie — powiedziała szczerze. — Każda normalna kobieta musi przynajmniej od czasu do czasu myśleć o tobie w inny sposób niż o znajomym czy przyjacielu.

Wiedziała — znajdują się na cieniutkiej granicy i lada moment ją przekroczą. Mogła się wycofać z tej ryzykownej słownej gry, ale już nie chciała. Chciała dać sobie „króciutką przerwę na życie”. Może jeszcze nie normalne, nie zwyczajne, ale przynajmniej znośne. A może — całkiem znośne? Więcej niż tylko całkiem znośne?

— Wtedy, kiedy mnie odwoziłeś, okropnie żałowałam, że mnie nie pocałowałeś. I przez wszystkie następne lata zastanawiałam się dlaczego mnie wtedy nie pocałowałeś.

— Bo nie skończyłoby się na pocałunku.

Joanna pokiwała głową.

— Wiem. Teraz to wiem.

Spojrzał na nią, a ona spojrzała na niego.  Marek przyciągnął ją do siebie. Ona się nie opierała. To był długi i rozkoszny pocałunek. I całkiem różny od tego między ustami a brzegiem pucharu.

— To dzieje się w innej rzeczywistości — pomyślała Joanna. — W zupełnie innym wymiarze. W zupełnie innym życiu. W moim trzecim życiu.

Odsunęła się na chwilę, ale tylko troszeczkę i próbowała złapać oddech.

— Niby wiedziałam, że dobrze całujesz — powiedziała. — To znaczy spodziewałam się, że dobrze całujesz. Ale nie myślałam, że a ż tak dobrze. Tak… Tak cudownie.

Zaśmiał się.

— Żadna z moich bab mnie nie pochwaliła? Że a ż tak dobrze?

— No, Basia… A inne też dawały do zrozumienia.

— I tylko jeśli chodzi o całowanie?

— No, nie tylko.

Wziął głowę Joanny w dłonie. Patrząc jej w oczy poprosił:

— Zostań i zweryfikuj, czy aby nie przesadzały.

Oparta o jego ramię, z policzkiem przytulonym do jego twarzy odpowiedziała:

— Chciałabym. Bardzo bym chciała. Ale Janisia…

Odchylił się sięgając po słuchawkę telefonu. Jedną ręką obejmował Joannę, drugą wykręcał numer.

— Janisia? Tak, Marek. Przede wszystkim chciałem cię uspokoić. Moim zdaniem to fałszywy alarm. Tamta pani doktor była ciut nadgorliwa. Zrobię Asi wszystkie badania, ale na pewno nie ma raka. Na pewno nie ma klimakterium. I nie ma też zapalenia przydatków. Dałem jej środki uspokajające i teraz zasnęła. Jeśli obudzi się dostatecznie wcześnie zabiorę ją jutro ze sobą do szpitala i przeprowadzimy badania. Ale jak będzie spała to zostawię jej klucze i pojadę sam. Niech śpi jak najdłużej. Niech odeśpi swój strach.

Joanna słyszała głos Janisi, ale nie była w stanie rozróżnić słów. Marek powiedział łagodnie:

— Domyślam się, co przeżyłaś. Ja po twoim telefonie też miałem nogi jak z waty. No, nie płacz, kochana. Na szczęście nic się nie stało. Aha, i dziękuję ci z całego serca za pyszne pierogi. Gdyby nie one pewnie nie wróciłbym tak szybko do psychicznej równowagi. Powiedziałem Joannie, że to prawdziwie królewskie honorarium. A teraz kładź się spać i śpij spokojnie. Dobrej nocy, Janisiu. Adios!

Odłożył słuchawkę. Joanna pokręciła głową.

— Ależ ty kłamiesz! Sama uwierzyłam w to, co mówiłeś.

— Powinnaś uwierzyć, bo mówiłem prawdę i tylko prawdę. Z maciupkimi dodatkami nieprawdy.

Pocałował ją raz jeszcze.

— Siedemnaście lat temu — powiedział — żałowałaś, że cię nie pocałowałem. Ja też tego żałowałem. Każdego dnia. I każdej nocy. Przez długie siedemnaście lat. Ale dzisiejszej nocy już żadne z nas nie będzie miało powodu, by czegokolwiek żałować. Obiecuję ci to Joasiu.

I dotrzymał obietnicy.

Rozdział 6

Obudziła się nie mając poczucia miejsca i czasu. Pierwsze wrażenie to nowy zapach. Przez kilkanaście lat, także ostatnie osiem miesięcy budziła się na poduszce, która pachniała jej Perlontą, ale obok leżała poduszka przesycona coraz bardziej wprawdzie słabnącą, ale nadal wyczuwalną wonią wody kolońskiej używanej przez Andrzeja. Teraz pościel, w której leżała, miała zapach cytrynowo-lawendowy, charakterystyczny dla wody używanej przez Marka. Na moment powróciło wspomnienie sprzed wielu lat, kiedy Joanna leżała na tak właśnie pachnącym łóżku. Teraz już wiedziała — na tym samym łóżku. To wtedy urodził się Piotr.

I nagle sobie wszystko przypomniała. I tamten, teraz już bardzo odległy dzień narodzin synka, i to co się stało poprzedniego wieczora, i to co się stało tej nocy. A może — minionej? Okno było zasłonięte więc Joanna nie wiedziała która godzina. Czy to środek nocy? Poranek? Późne rano? A może już południe? Sięgnęła ręką na drugą stronę łóżka. Marka nie było.

Joanna wstała. Podeszła do okna, odciągnęła kotarę. Spojrzała na zegarek. Dochodziła dziewiąta. Rozejrzała się po pokoju. Jej bielizna i jej ubranie leżały na krześle. Spojrzała na spódnicę z szantungu w kolorze grafitu i ciemnopopielatą bluzkę z czarnymi lamówkami przy kołnierzyku i mankietach. Nie wiedziała, jak zdoła założyć dziś i nosić przez następne dni, tygodnie i miesiące swoje żałobne stroje. Bezpośrednio po śmierci Andrzeja wydawały jej się nie ubraniem, ale kostiumem, który miał jej przypominać, co się wydarzyło i jej obecną sytuację. I zarazem uświadamiać to innym. Ale teraz? Po tej nocy? Co ta wdowia szarość i czerń miały oznaczać? Dla niej? I o czym miały informować jej otoczenie?

Nie było tak, że nagle przestała pamiętać o Andrzeju. Że nie odczuwała już żalu i tęsknoty za swoim zmarłym mężem. Pamiętała. Odczuwała. Ale mimo to wiedziała — może dalej żyć. I nie tylko, jak to wczoraj powiedział Marek, j a k o ś żyć. W tej chwili życie wydawało jej bardzo znośne.

Przeszła do sąsiedniego pokoju. Na stole leżały karteczki przyciśnięte tubką wypełnioną jakimś lekarstwem. Jedna z kartek była receptą na maść z wymienionymi po łacinie składnikami i ich proporcjami. Druga karteczka też była receptą. Przeczytała i roześmiała się. Pod jej imieniem i nazwiskiem, z zaznaczeniem, że recepta jest pełnopłatna Marek napisał: „Marek Giller. Stosowanie — wiadome”. Sprawiło jej przyjemność, że skwitował to, co zaszło między nimi tak charakterystycznym dla niego żartem. Był to miły żart.

Weszła do łazienki i spojrzała w lustro. Od ośmiu miesięcy słyszała nieustanne, pełne zatroskania: „Joanna, jak ty wyglądasz”. Czasem ze znakiem zapytania, czasem z wykrzyknikiem na końcu zdania. Jeśli by teraz usłyszała: „Joanna, jak ty wyglądasz” byłoby to pytanie lub okrzyk wyrażające zdumienie, a może nawet zgorszenie nagłą zmianą na lepsze. Na dużo lepsze. Była nadal blada i nadal mizerna, ale jej twarz była znowu twarzą młodej kobiety. Ładnej kobiety.

Umyła się, związała włosy w węzeł na karku, ubrała się w szarą bluzkę i ciemną spódnicę. Przejrzała raz jeszcze w lustrze.

— Wesoła wdówka — pomyślała krytycznie.

Od dawna zmuszała się do jedzenia, a właściwie — była zmuszana do jedzenia, bo sama nie odczuwała głodu. Czasem, ale rzadko — pragnienie. Natomiast teraz weszła do kuchni i zajrzała do lodówki, bo miała ochotę coś zjeść.

Ugotowała jajko na miękko, posmarowała masłem czerstwą bułkę, napiła się herbaty. Nie czuła bólu brzucha. Trochę zbyt szybko i zbyt niespokojnie łomotało jej serce. Pomyślała, że jej „wędrująca nerwica” pewnie powróciła do tego organu. Gorąco zapragnęła, aby Marek był przy niej. Żeby powiedział tym swoim „gabinetowym” głosem, że to nic groźnego.

Zmyła naczynia. Także pozostawioną przez Marka filiżankę z niedopitą kawą. Zmartwiła się, że nie zjadł śniadania, że pewnie jest niewyspany, zmęczony i głodny. Było to dokładnie takie samo zmartwienie, jakie odczuwała wobec Andrzeja i dzieci. Takie samo? Więc kim był teraz dla niej Marek? Kocha go?

Wspomnienie spędzonej z nim nocy przeszkadzało w znalezieniu właściwej i szczerej odpowiedzi. Ale wydawało jej się, że odpowiedź brzmi: „Chyba tak”. I że kocha go nie od wczorajszego wieczora, nie po tej nocy. Wobec tego — od kiedy?

Wyszła z mieszkania, wsiadła do samochodu. Jechała bardzo wolno, bo chciała odwlec powrót do domu. Bała się spotkania z Janisią. Ale Janisia przywitała ją bardziej serdecznie niż zwykle. Uważnie zlustrowała jej wygląd. Ale nie powiedziała: „Asiu, jak ty wyglądasz?”. Wspomniała tylko, że Marek to prawdziwie opatrznościowy człowiek.

Dzieci wróciły z kortu spocone, zziajane i jak zawsze po meczu skłócone oraz bardzo głodne. Okazały żywe zadowolenie, że mama jest na nogach i okazuje większe niż zwykle zainteresowanie ich sprawami. Zdawały pospieszne sprawozdanie, kto sfuszerował serw, odbicie, odebranie, podanie. Słuchała ich, ale nie słyszała. Pomyślała — zachowują się normalnie. I zaczęła się zastanawiać, jaki jest ich stosunek do Marka. I jakie miejsce Marek zajmuje w ich życiu. Jakie mógłby zająć. Najlepszego wujka na świecie? Czy też i przede wszystkim kochanka ich matki?

Dopiero teraz zaczęła myśleć o Marku jako swoim kochanku. I ta myśl zachwiała jej odzyskanym — tylko na chwilę? — ­poczuciem bezpieczeństwa. Znała wiele jego byłych przyjaciółek. I ich krótkotrwałą, najwyżej kilkuletnią pozycję i obecność w jego życiu, myślach, czasem — sercu. I nagle uświadomiła sobie, że Marek nie zadzwonił. To ją zabolało. Bo przecież powinien, choćby pod pretekstem zainteresowania jej zdrowiem. Powinien zapytać ją lub Janisię, co się z Joanną dzieje. Czy wróciła szczęśliwie do domu.

Liścik, który zostawił był bardzo miły, ale taki sam mógł zostawić każdej kobiecie, z którą spędził noc. I być może — zostawiał. Joanna nie żałowała swojej nocnej przerwy na życie, ale nie umiała sobie wyobrazić następnych takich przerw. Z najwyższym trudem powstrzymywała powracającą chęć zamknięcia się w pokoju i patrzenia w sufit tak długo, aż ogarnie ją kojący półsen.

O piątej po południu usłyszała szczekanie psów. Otworzyła drzwi zanim Marek zdołał dojść do furtki i zadzwonić. W ręku trzymał bukiet róż.

Ucieszyła się tak bardzo, że sama się zdumiała intensywnością swojej radości. Nie sądziła, że jeszcze kiedyś potrafi się aż tak uradować. Otwierając furtkę powiedziała:

— Chyba nie powinniśmy się aż tak afiszować z…

Nie wiedziała, jakiego słowa czy określenia powinna użyć. Zaczerwieniła się.

— A na pewno nie dzisiaj. Jeszcze nie dzisiaj…

Pocałował ją jak dawniej — w policzek. Uniósł kpiąco brwi.

— Kwiaty są dla Janisi — odrzekł. — A ty coś myślała?

Wiedziała, że żartuje, ale zaczerwieniła się jeszcze mocniej. A on się roześmiał.

Janisia pojawiła się w hallu.

— To dla ciebie, Janisiu — powiedział Marek podając jej kwiaty. — Jako podziękowanie za pierogi. No i za Joannę.

Zawiesił na chwilę głos.

— Dobrze, że ją przysłałaś do mnie.

Dla Joanny zabrzmiało to nie dwu- ale całkiem jednoznacznie. Ale Janisia tylko się uśmiechnęła.

— Daj je Joannie — powiedziała. — Te kwiaty.

A potem dodała, z leciutka przekpinką w głosie:

— Niech wstawi je do wazonu.

— Wie — pomyślała spłoszona Joanna.

Wzięła bukiet i poszła po wazon.

Dzieci powitały Marka z entuzjazmem. Najpierw podzieliły się z nim uwagami z kortu, które komentował z budzącą ich szacunek znajomością rzeczy. Potem Ania opowiadała o jakiejś swojej nowej kompozycji, którą koniecznie chciała z nim skonsultować. Piotr mówił o nowym nabytku w swej kolekcji starych statków.

Marek, śmiejąc się, poszedł za Anią obiecując Piotrowi, że zaraz po „przebrnięciu niemożliwego do przebrnięcia pasażu” przyjdzie do jego pokoju.

— Pozwólcie mi najpierw nakarmić wujka — interweniowała Janisia.

— Nie jestem bardzo głodny — powiedział Marek. — Daj nam, Janisiu, czterdzieści minut.

Wreszcie wszyscy zjawili się w jadalni.

— Mam dla was — rzekł Marek zwracając się do dzieci — bilety na zawody kawaleryjskie w Wesołej.

Dokładnie rok wcześniej Piotr i Ania byli z Andrzejem na takich zawodach. I też w Wesołej. Bardzo im się wtedy te zawody podobały. Ale czy spodoba im się powtórka imprezy w składzie zubożonym o najdroższego im człowieka? Propozycja powtórki się spodobała. Joanna nie wiedziała czy jej dzieci po prostu chciały zobaczyć te zawody, czy była to dla nich swoista kontynuacja obyczaju, który zainicjował ich ojciec.

— Mam też propozycję dla waszej mamy — ciągnął Marek. — Chcę ją wysłać na kilkudniowy odpoczynek do Nałęczowa. Może wróci do nas zdrowsza i silniejsza.

Joanna zwróciła uwagę na to: „do nas”. Janisia także.

— Zawiózłbym was tam na cały weekend — kusił Marek. — W tym pensjonacie, gdzie mieszkałaby mama, jest pokój w wieży. Anka mogłaby się przekonać, jak mieszkały niegdysiejsze królewny oczekujące na królewicza-wybawiciela.

— Bo ja wiem — zawahała się Ania.

Ale było to wyraźne wahnięcie na „tak”.

— Prócz tego — ciągnął Marek — jest tam też bardzo interesujące mini-muzeum. Dawna właścicielka willi była żoną komandora „Garlanda”.

Piotrowi zabłysły oczy.

— Tego z konwojów do Murmańska?

— Trafiony, zatopiony — pomyślała rozśmieszona Joanna.

— Tak. Są tam części wyposażenia „Garlanda”. Jest nawet jego autentyczna bandera.

— Jestem za — powiedział Piotr.

Joanna też była „za”, ponieważ wiedziała, że Marek nie ma zamiaru wysyłać jej do Nałęczowa samej. Aby jednak przekonać Janisię, że sprawa nie została wcześniej ukartowana, spytała.

— A mojego zdania o tej niespodziance nikt nie jest ciekaw?

— Ja nie jestem ciekaw — odrzekł Marek. — Potraktuj to jako zalecenie lekarza.

Kiedy dzieci po dodatkowej godzinie posiedzenia z wujkiem poszły wreszcie spać, Janisia także podniosła się ze swojego fotela.

— Marek oczywiście zostaje na noc — powiedziała z naciskiem na „oczywiście”.

Joanna zaścieliła więc jego tapczan. Kiedy Janisia udawała się do swojego pokoju, powiedziała do synowej.

— Zanim położysz się spać, zajrzyj do niego. Może będzie mu czego trzeba.

Joanna się zirytowała.

— Setki razy nocował u nas — powiedziała sucho. — Na pewno da sobie radę.

Janisia popatrzyła na synową z dziwnym wyrazem swoich jasnych oczu.

— A jednak zajrzyj.

Kiedy Joanna weszła do jadalni, gdzie Marek zawsze sypiał, zastała go siedzącego w fotelu.

— Janisia kazała mi do ciebie zajrzeć — powiedziała.

— A gdyby ci nie kazała?

Uśmiechnęła się.

— Też bym pewnie zajrzała.

— Pewnie?

— No dobrze. Na pewno bym zajrzała.

Potarł brodę. Patrzył na nią tym swoim szczególnym spojrzeniem, które już pierwszego dnia ich znajomości tak bardzo ją zaintrygowało, a zawsze później tak bardzo ją pociągało.

— I ja tak myślę — powiedział.

— Aleś ty zarozumiały…

— Bez powodu?

— No, nie całkiem.

Nie ruszał się z fotela. Wyciągnął do niej ręce.

— Chodź do mnie — powiedział.

Stała w miejscu.

— Marek… Proszę, nie złam mi serca.

Wstał, podszedł do niej. Przytulił do siebie.

— Asiu, chcę się z tobą ożenić. Chcę mieć z tobą całą furę dzieci. Jeśli ktoś komuś złamie serce to na pewno nie ja tobie.

Przez chwilę nic nie mówiła. Potem zawahała się.

— Ale ja mam już trzydzieści sześć lat.

Roześmiał się.

— Wiem. I klimakterium. Ale tak myślę, że jakoś sobie poradzimy z tym twoim starczym wiekiem i jego dolegliwościami. Zresztą nie żądam, abyś mi urodziła — jak pani Skrzetuska — dwunastu chłopaków. Wystarczy mi sześciu.

Pocałowała go.

— Wiedziałeś, że się zgodzę? — spytała.

— Na sześciu?

— Nie. Na wyjście za ciebie za mąż.

— Miałem taką nadzieję. Ale i wielkiego stracha. Nie wiem co było większe — nadzieja czy strach.

Pokiwała głową.

— Akurat! Nie wiedziałeś! A jest na świecie kobieta, która by się nie zgodziła?

— Mogłaś być tą pierwszą.

— Ale nie jestem tą pierwszą.

A potem spytała:

— A …Janisia?

— Czy Janisia wiedziała, że się zgodzisz?

— Nie, czy wiedziała, że chcesz się ze mną ożenić?

— Zawsze wiedziała, że cię kocham. Na tyle, aby chcieć się z tobą ożenić. Mówiłem ci — wszyscy wiedzieli.

— I?

— I Janisia chce, żebym się z tobą ożenił.

Joanna została z nim tej nocy. I tak, jak poprzedniej oboje byli bardzo z samych siebie i z siebie nawzajem zadowoleni.

Rozdział 7

Widok nałęczowskiej willi „Ludmiła” rozczarował Joannę. Wyobrażała sobie dom w stylu włoskim, koniecznie biały, koniecznie z ukwieconymi balkonami i tiulowymi firankami powiewającymi w otwartych oknach. Tymczasem „Ludmiła” była bardzo zaniedbanym budynkiem i w niczym nie przypominała ekskluzywnego i modnego pensjonatu, za jaki uchodziła. Ale w kawiarnianym ogródku „Ludmiły” wszystkie stoliki były zajęte. I to nie przez byle gości. Joanna rozpoznała kilka znanych powszechnie, celebryckich twarzy. Byli to ludzie, którzy na pewno wiedzieli, gdzie należy bywać i gdzie należy się pokazać.

Marek wjechał na parking i Joanna, widząc ogród, nagle zmieniła zdanie. Ogród utrzymany był w najlepszym z angielskich stylów. A dla niej był po prostu uroczy. Między drzewami rozpięte były sznurkowe hamaki, a na trawie rozstawione leżaki.

— Sceneria jak u Edouarda Maneta — pomyślała rozpogodzona.

Z willi wyszła zdecydowanie niebrzydka kobieta w średnim wieku. Wylewnie — może aż nadto wylewnie — przywitała się z Markiem. Obrzuciła Joannę taksującym wzrokiem. Joanna wiedziała — porównuje ją z tymi kobietami, które Marek przywoził tu wcześniej. I jak się jej wydawało ocena nie wypadła dla niej zbyt korzystnie. Jej poprzedniczki były ładniejsze? Czy tylko młodsze?

— To jest pani na tych pięknych nałęczowskich włościach — powiedział Marek.

Całkiem niestara i całkiem niebrzydka pani wyciągnęła do Joanny rękę w uprzejmym, ale na pewno nie serdecznym geście.

— A to jest Joanna Guttry — ciągnął Marek. — A teraz przygotuj się Irenko na niespodziankę — już wkrótce Joanna Gillerowa.

Właścicielka „Ludmiły” istotnie przeżyła wstrząs i nie potrafiła go ukryć.

— No proszę — powiedziała patrząc na Joannę jeszcze uważniej i jeszcze mniej przychylnie. — Przyszła więc kryska nawet na takiego Matyska jak n a s z Marek.

Nie wydawała się uradowana tą „kryską”. A Joanna nie poczuła się uradowana akcentem położonym na zaimku „nasz”.

Schody prowadzące do pensjonatowych pokoi i klatka schodowa były równie brzydkie jak budynek. Za to pierwsze piętro prezentowało się całkiem przyzwoicie. A pokój był naprawdę ładny. Stało w nim wielkie łóżko z mnóstwem białych poduszek, fotele-leniwce, okrągły hebanowy stolik, lampa z jedwabnym abażurem i balaskami, duża gdańska szafa, kwitnące pelargonie na drewnianym parapecie.

— W porządku? — spytał Marek.

— Tak. I ogród prześliczny.

— Ale?

— Nie ma „ale”. Podoba mi się. Nawet bardzo.

— Ejże … — powtórzył.

— Czy ta pani… No, nasza gospodyni… Czy ona i ty?

Marek przyciągnął Joannę do siebie.

— Joasiu, zawrzyjmy umowę na całą resztę naszego wspólnego życia. Możesz mnie pytać o wszystko co chcesz, ale wykluczając jedną jedyną sferę. Nazwijmy ją: „byłe kobiety Marka”. Nie będę ci o nich opowiadał. Ani która była moją kochanką, ani co z nimi robiłem, ani ile razy.

— A Andrzejowi opowiadałeś? — spytała.

— Czasem. Ale on był mężczyzną. No i łączył nas inny rodzaj wzajemnych stosunków.

Nie chciała ustąpić.

— Ale tylko w tym jednym przypadku. Tej jednej kobiety.

Milczał.

— No, to czemu nie powiesz po prostu, że z nią nie spałeś.

— Bo nie mam zwyczaju mówić o kobietach: „z tą spałem”, albo: „z tą nie spałem”.

— Czyli z nią spałeś — powiedziała Joanna.

Westchnął.

— Na wyższych uczelniach powinny być wykładane dwie logiki. Jedna tradycyjna i druga — dla kobiet.

Joanna podeszła do swojej walizki, otworzyła ją i zaczęła wkładać do szafy bieliznę i sukienki. Usiadła na fotelu. Spojrzała na Marka. Andrzej nazywał to spojrzenie „ukośnym”. I jednoznacznym. Marek musiał je tak samo zrozumieć.

— Nie, kochanie. Teraz pójdziemy na obiad. Starsi panowie potrzebują wyskobiałkowej diety nie tylko po, ale i przed. Zwłaszcza przed.

Pogładził ją po głowie.

— Ale jeśli chodzi o tutejsze jedzenie, też na pewno nie będziesz żałowała.

Przebrała się w granatową szmizjerkę w białe groszki. Problem stanowiła obrączka. Joanna wiedziała, że powinna teraz nosić obie obrączki — swoją i zmarłego męża, ale wciąż nosiła tylko własną i na tym palcu, na który Andrzej wsunął ją szesnaście lat temu.

Obiad, który zjedli w ogródku przed willą był rzeczywiście bardzo smaczny. Joanna zjadła trochę zupy koperkowej, kurze udko, kartofla i surówkę z marchwi czym zasłużyła na pochwałę Marka. Po obiedzie pani Irena przysiadła się do ich stolika i opowiedziała Joannie historię willi. Obiecała też, że da jej do obejrzenia księgę gości. Słuchając tej opowieści Joanna spojrzała na „Ludmiłę” całkiem innym okiem. I dostrzegła wdzięk jej „spatynowanej” urody. Kiedy wrócili do pokoju Marek przeciągnął się.

— Do największych przyjemności w ludzkim, czyli także swoim życiu zaliczam poobiednią sjestę.

I zaczął pomalutku, jeden po drugim rozpinać guziki w granatowej szmizjerce Joanny. Przez głowę przeleciało jej wspomnienie takich samych słów. Kto je powiedział? Nagle przypomniała sobie hotel „Francuski” i mecenasa Witolda Mayera. Zaczerwieniła się na to wspomnienie. Marek roześmiał się.

— Jaki był kolor tej twojej ślicznej sukienki, którą miałaś na balu w Golubiu?

— Pudrowy róż.

— No właśnie. Teraz twoja buzia ma barwę pudrowanego różu.

— Pudrowego.

— Wszystko jedno. W każdym razie w swojej różowej skórze wyglądasz jeszcze ładniej niż w tamtej sukience. I jeszcze bardziej apetycznie.

Pociągnął ją na łóżko. A potem, kiedy już udowodnił, jak bardzo mu się podoba w kolorze pudrowego czy pudrowanego różu pogładził jej głowę przytuloną do jego ramienia.

— No i jak ci się podoba w Nałęczowie? Jak ci się to podoba w Nałęczowie?

Chciała dostroić się do jego żartobliwego tonu i odpowiedzieć mu, że to podoba jej się wszędzie, jeśli robi to z nim. Ale nagle i całkiem nieoczekiwanie ogarnęło ją tak wielkie poczucie ulgi, wyzwolenia od dręczącego ją strachu, ataków paniki, poczucia beznadziei i bezradności, że rozpłakała się. Po raz pierwszy od wielu miesięcy nie z żalu, nie z rozpaczy, ale poczucia wdzięczności za ten niebywały dar, jaki los ofiarował jej w osobie Marka.

— No, Aśka — powiedział z czułością Marek. — Po raz pierwszy zdarzyło mi się mieć w łóżku kobietę aż tak wilgotną. I to w dodatku ze wszystkich stron.

Joanna śmiała się i płakała.

— Przepraszam — powiedziała. — Ty wiesz, że było cudownie. I że ja nie dlatego…

— Wiem, że ty nie dlatego — odparł. — A nawet wiem dlaczego.

Kciukiem otarł łzę z jej policzka.

— Można cię jakoś osuszyć? Przynajmniej w twojej górnej części?

— Spróbuj — powiedziała.

Znał skuteczny sposób osuszenia i Joanna przestała płakać.

Pod wieczór poszli na spacer do Parku Zdrojowego.

— Nie masz pojęcia jak bardzo potrzebny był mi ten i taki dzień — powiedział Marek. — Czasem miałem wrażenie, że już nigdy nic takiego mi się nie zdarzy. Że nie może się zdarzyć.

— Ale nam się zdarzyło — odparła.

Choć wciąż jeszcze nie dowierzała, że zdarzyło się jej i zdarzyło się naprawdę.

Wrócili do „Ludmiły” o zmierzchu. W kawiarni wciąż było pełno ludzi. Pani Irena zobaczyła ich. Pomachała do nich.

— Masz ze sobą gitarę? — zawołała do Marka. — Przyjdziesz do nas i zaśpiewasz?

Spojrzał pytająco na Joannę. Skinęła głową.

— Zaśpiewaj.

Usiadła na jednym z wolnych krzesełek. Marek poszedł na górę i wrócił z instrumentem. Kiedy stroił gitarę, Joanna wróciła myślą do ich pierwszego spotkania. Była wówczas taka młodziutka i taka speszona spojrzeniem i słowami tego dorosłego mężczyzny, tak bardzo pewnego siebie i tak uwodzicielskiego jak vicehrabia de Valmont. Śpiewał wtedy — wciąż to pamiętała — ówczesny przebój Karela Gotta „El condor passa”. Ale śpiewał od Karela o wiele lepiej. Tak jej się przynajmniej wydawało. A potem było — ile to już lat temu? — jej imieninowe garden party w „Malwinie”. Marek zaśpiewał wówczas dla niej tango „Frag doch mein Herz”. Tańczyła je z Ryszardem. I wreszcie najbardziej chyba wstrząsający dla niej moment na pogrzebie Andrzeja, kiedy Marek stanął przy ołtarzu i powiedział: „Chciałbym przypomnieć Jędrkowi to, co było naszym wspólnym dyplomowym popisem w szkole muzycznej. On przygotował muzyczną aranżację i grał na fortepianie, a ja śpiewałem „Va pensiero”. Wierzę, że dziś także będzie mi akompaniował, choć jeszcze i wciąż nie wiem skąd”. I zaśpiewał. A potem podszedł do trumny, klepnął ją tak jak zwykle klepał ramię Andrzeja i powiedział to swoje zwykłe — choć wówczas niezwykłe — „adios”.

Następnego dnia Marek i Joanna poszli na wycieczkę nałęczowskimi wąwozami. Z jednego z nich wyszli na łąkę otoczoną skoszonymi polami żyta. Położyli się na ciepłej ziemi. Marek zerwał źdźbło trawy i łaskotał Joannę po nosie. Kichnęła, a on się roześmiał. Ona także.

— Asiu — powiedział. — Chciałbym móc zatrzymać czas. Ten czas. Ale tego się nie da. Możemy przeciągnąć nasz tajny romans o tydzień, dwa…

Wiedziała, ale nie chciała o tym myśleć. A już na pewno nie teraz.

— Weźmy ślub — powiedział. — Nie kiedyś. Jak najszybciej.

Uśmiechnęła się.

— Samo załatwienie formalności trwa wiele tygodni.

— Ale ja nie mówię o ślubie cywilnym. Weźmy ślub kościelny.

— Nikt nie udzieli ślubu kościelnego bez zaświadczenia z Urzędu Stanu Cywilnego i bez wcześniejszych zapowiedzi.

— Owszem — powiedział Marek. — Udzieli. Proboszcz w Ossiach. Zgodził się.

Joanna zdumiała się.

— W Ossiach? A skąd tamten proboszcz w ogóle wie, że chcesz — i to „na już” — brać ślub?

— A jak myślisz?

— No — powiedziała — szybko działasz.

— Muszę szybko działać. Bo zanim nadszedłby ten właściwy czas musiałoby upłynąć wiele miesięcy. A ja chciałbym jak najprędzej zostać twoim mężem i ojcem pierwszego z zaplanowanej przeze mnie fury dzieciaków.

— Ale — powątpiewała Joanna — przecież nie możemy ukryć przed wszystkimi naszego ślubu. A już na pewno nie ukryjemy dzieciaka.

— No, nie możemy.

— Trzeba będzie zawiadomić Janisię, Ryśków i dzieci. Te, które już mam. I moich rodziców. I twoich rodziców.

Roześmiał się.

— Poza twoimi dziećmi wszyscy, których wymieniłaś, już są zawiadomieni. Nie o terminie ślubu. Ale o moim zamiarze wzięcia ślubu. Z tobą.

Zdumiała się.

— Rozmawiałeś z nimi? O naszym ślubie?

Skinął głową.

— I co?

— Dali mi swoje błogosławieństwo.

— I kiedy miałby być ten ślub? — spytała zbyt skołowana, aby zebrać myśli.

— Chciałbym w pierwszej połowie września.

— Ale przecież jest już prawie koniec sierpnia.

— No i co z tego? — spytał.

Rzeczywiście — nic z tego, że był już koniec sierpnia nie wynikało. Jeśli proboszczowi z Ossiach wystarczyłyby ich metryki to należało jedynie pojechać do Austrii.

— Asiu, wszystko zależy od ciebie. Od twojego „tak”.

— Przecież je masz.

— Ale może wolałabyś wziąć taki… No, taki normalny ślub. Z całą ślubną pompą.

Żachnęła się.

— Nie chcę ślubu z żadną pompą. Chcę być z tobą. I urodzić ci furę dzieciaków.

Nagle przyszedł jej do głowy Leszek Pawlikowski. Spytała, czy on nie mógłby zastąpić księdza z Ossiach. Marek pokręcił przecząco głową.

— Nie mógłby. On potrzebuje i zaświadczenia o ślubie cywilnym, i tych… No, tych kościelnych zawiadomień.

— Zapowiedzi.

— No właśnie.

— Czyli z nim też już rozmawiałeś?

— Też. Bo podejrzewałem, że nie będziesz chciała jechać do Austrii.

Joanna popatrzyła na Marka.

— Jak to możliwe, że w przeciągu mniej niż dwóch tygodni zdołałeś z aż tyloma osobami rozmawiać o naszym ślubie? I tak wiele spraw pozałatwiać?

— To nie jest sprawa ostatnich dwóch tygodni. Postanowiłem się z tobą ożenić już kilka miesięcy temu. Czekałem jedynie na okazję, aby ci o tym powiedzieć. No i nie dostać kosza.

— I nie zdradziłeś się przede mną jednym choćby słowem?

— Zdradzałem się. Wiele razy. Na przykład w Kadynach.

— A ja się nie domyśliłam…

Przyciągnęła głowę Marka. Całowała go w czoło, oczy, usta.

— Wróćmy do „Ludmiły” — poprosiła.

— Nigdzie nie będę wracał — powiedział. — Bardzo mi się podoba ta łąka. Jeśli nie leżymy w pobliżu mrowiska…

Roześmiała się.

— Mnie się też podoba. I nie leżymy w pobliżu mrowiska.

Dalszy ciąg spodobał się obojgu.

W sobotę bardzo wczesnym rankiem Marek pojechał do Józefowa, aby przywieźć Anię i Piotrka. Zjawili się w Nałęczowie przed obiadem. Ania chciała natychmiast zobaczyć wieżę. Piotr — również natychmiast — pamiątki z „Garlanda”. I wieża, i pokój pamiątek zrobiły na dzieciach należyte wrażenie.

— O piątej — przypomniał im Marek — mamy zamówione konie w Kazimierzu.

— Chcę jechać z wami — powiedziała Joanna.

— Nie — odparł Marek. — Zostaniesz w Nałęczowie, usiądziesz na leżaku i będziesz rozwiązywała krzyżówki, aby rozwijać i doskonalić swój umysł.

Chciała się sprzeciwić, ale ton głosu Marka skłonił ją do ustępstwa. Wrócili wieczorem. Kiedy rozlokowywała dzieci w ich pokojach, Piotr zapytał ją nagle:

— Mamo, czy ty kochasz wujka Marka?

Pytanie było nieoczekiwane, a Joanna zupełnie nie przygotowana do odpowiedzi.

— Tak — powiedziała. — Kocham go. Oboje z tatą bardzo żeśmy go kochali.

Piotr pokręcił głową.

— Ale czy kochasz go tak jak tatę?

— Nie. Nie można kochać dwóch osób w taki sam sposób. Kocham waszych dziadków, kocham was, kocham Janisię, kocham wujka Ryśka i kocham Marka. Ale każdego w inny sposób. Waszego tatę też kochałam. Bardzo go kochałam. I zawsze będę go bardzo kochała.

— Ale mogłabyś wyjść za mąż wujka? Mieszkać z nim?

A więc dlatego Marek nie chciał, aby jechała z nimi do Kazimierza. Rozmawiał z dziećmi o planowanym małżeństwie. Nie wiedziała, jakie były efekty tej rozmowy.

— Chyba tak — powiedziała ostrożnie. — Jest jak rodzina. No, wujek przecież…

— Jeśli masz zamiar wyjść po raz drugi za mąż — oświadczył Piotr swoim najbardziej rzeczowym tonem — to chcielibyśmy, aby to był wujek Marek, a nie jakiś całkiem obcy facet.

Odczuła ogromną ulgę.

— Dobrze. Zresztą nie sądzę, abym mogła pokochać i wyjść po raz drugi za mąż za całkiem obcego faceta.

Rozdział 8

Było dokładnie tak jak przewidywał Marek. Każdy, kogo powiadamiał już nie tylko o zamiarze poślubienia Joanny, ale i o bliskim terminie ich ślubu przyklaskiwał natychmiast i z trudem powściąganym entuzjazmem. Jakby podświadomie czy świadomie i w dodatku niecierpliwie na to właśnie oświadczenie i oświadczyny czekano. Najzwyczajniej cieszono się, że problem, który wisiał nad wieloma głowami jak najbardziej czarna chmura, zostanie szybko rozwiązany i wszyscy przestaną się martwić „co będzie dalej”. Bo choć nikt nie wątpił, że Joanna kiedyś wyjdzie powtórnie za mąż, a przynajmniej zwiąże się z jakimś mężczyzną, to trapiono się, że będzie to nieprędkie „kiedyś”. No i trapiono się kim będzie ten „jakiś mężczyzna”. Brano pod uwagę trzy opcje: jej drugim mężem zostanie albo stary kawaler ze wszystkimi dziwactwami związanymi z tym stanem; albo rozwodnik „z przeszłością”; albo wdowiec, a więc człowiek z wprawdzie inną niż rozwodnik, ale także „przeszłością”. W tą „przeszłość” wliczano ewentualne dzieci rozwodnika czy wdowca. W każdym razie każdy z teoretycznych kandydatów byłby niewiadomą pisaną z wielkiej, a nawet największej litery. Kiedy więc Joanna zgodziła się poślubić Marka Gillera jej bliscy musieli bardzo starannie ukrywać ulgę. Byli też zadowoleni, że ślub będzie kameralny i nie będą musieli brać udziału w tej uroczystości. Joanna nie mogła się zdecydować, czy powinno jej być z tego powodu przykro. Zdecydowała, że nie będzie jej przykro. Wszyscy wprawdzie aprobowali drugie małżeństwo Joanny, ale zarazem woleli śledzić bieg wydarzeń i samą ceremonię z bezpiecznego dla ich emocji oddalenia.

Z Janisią Joanna odbyła „spotkanie na szczycie”. Janisia siedziała w swoim pokoju, na swoim fotelu i haftowała kolejną serwetę. Jak powiadała „wyprawową”. Te „wyprawowe serwety” miały stanowić przyszłe wiano Ani. Joanna przysiadła na krześle. Janisia nie odrywała oczu od swojej robótki.

— Rozmawiałam z Markiem — powiedziała wreszcie, nie wymieniając jednak choćby przybliżonej daty owej rozmowy. — Wiem, że chce się z tobą ożenić. I chce to zrobić jak najszybciej. A ty podobno masz opory ponieważ trwa jeszcze czas zwyczajowej żałoby po Jędrku. To jedyny powód twoich wahań?

Joanna nie odpowiedziała.

— Wiem z doświadczenia — ciągnęła Janisia, jakby nie spodziewała się odpowiedzi na swoje pytanie — że w życiu trzeba brać to co dobre, kiedy się dobro pojawia. Pan Bóg jakoś dziwnie nie lubi ludzi, którzy nie wykorzystują szansy, jaką im daje.

Joanna nadal milczała.

— Nigdy nikomu, nawet tobie nie opowiadałam jak było z drugim małżeństwem matki Jędrka oraz z moim własnym. Teraz jednak powinnaś to wiedzieć. Janek odnalazł nas po Powstaniu. Obie byłyśmy wtedy w więcej niż opłakanym stanie. Ania przeszła dwie ciężkie operacje. Ale potrzebna jej była jeszcze specjalna terapia. Jak by tu rzec, żeby nie zabrzmiało zbyt szokująco?

Przez chwilę namyślała się, czy w ogóle takie nieszokujące określenia istnieją.

— Chodziło o to — powiedziała wreszcie — żeby zapobiec zrostom w jej porozrywanej, a potem pozszywanej pochwie.

Joanna poczuła mrowie na placach na myśl o tej szczególnej „rehabilitacji”, jaką musiała przejść matka Andrzeja.

— Jan był jedynym mężczyzną na świecie, który na tyle kochał Anię i którego na tyle kochała Ania, że byli w stanie to ze sobą robić. Może to nie było całkiem normalne. A na pewno nie było całkiem zwyczajne. Teść i synowa… Ale nie było innego wyjścia jeśli Ania miała nadal żyć choćby w miarę normalnie. Wzięli ślub jeszcze przed pogrzebem Piotra. To znaczy, zanim odnaleziono jego ciało. Ja natomiast wyszłam za mąż za Jana w kilka miesięcy po śmierci Ani. Bo Janowi nie wypadało mieszkać z daleką kuzynką synowej. Zwłaszcza młodą i — podobno — niebrzydką. Kiedy się ze mną żenił był niewiele starszy od Marka. I bardzo… Jak by oględnie rzec? No, żywotny. Innymi słowy — potrzebował kobiety. W każdym znaczeniu tego słowa. Wszyscy mieli i jemu, i mnie bardzo za złe, że pobraliśmy się zanim ciało Ani zdążyło ostygnąć. Ale ja się tym nie przejmowałam. Jan też nie. Łatwiej nam było żyć we dwoje. I wspólnie wychowywać chłopców. Wspólnie wspominać Malwinę i Piotra. A także Anię. Czyli naszą wspólną przeszłość. Więc i ty, Asiu, nie przejmuj się „co ludzie sobie pomyślą”. Jeśli chcesz nadal żyć i żyć z Markiem, to bierzcie ślub. Choćby jutro. Jędrek na pewno nie będzie cię straszył po nocach.

Ból Janisi po stracie Andrzeja był wciąż i miał pozostać do końca jej życia jednakowo silny. Ale rozsądek podpowiadał jej, że jest bardzo mało prawdopodobne, aby Joanna trafiła na konkurenta, który zaakceptuje i zechce kontynuować dotychczasowe warunki życia mieszkańców „Malwiny”. Jedynym gwarantem takiego status quo był Marek Giller. Dlatego Janisi było wszystko jedno kiedy i gdzie się Marek ożeni. Byleby ożenił się z Joanną.

Wszyscy najbliżsi byli więc „za” i jeśli wyrażali jakiekolwiek zdziwienie to jedynie tym, że Markowi tak bardzo zależało na ślubie kościelnym, choć przecież wzięcie ślubu cywilnego byłoby znacznie prostsze. Joanna też się temu dziwiła. Andrzej i Marek nie należeli do zbyt gorliwych katolików. Pamiętała, jakie były kłopoty z chrztem Ani, kiedy się okazało, że jej chrzestny ojciec ostatni raz przyjmował komunię podczas swego bierzmowania, a i tego nie był do końca pewien. Zapytała więc Marka dlaczego chce wziąć z nią ślub kościelny, choć ona wcale na to nie nalega. Zdziwił się jej zdziwieniem.

— Jest według ciebie inna opcja? Wolałabyś inną?

— Ja nie. Ale może ty byś wolał? Jakoś dotychczas…

— Przed „jakoś dotychczas” nie było ciebie.

— Ale przecież mówiłeś, że z Natalią, a potem z Kasią to było… No, miało być na poważnie.

— No miało, ale żadnej z nich bym nie jednak nie obiecał przed ołtarzem i w przytomności samego Pana Boga, że będę z nimi do końca mojego życia. A już na pewno, że nigdy nie będzie w moim życiu jakiejś innej. Na poważnie oznaczało ewentualne zarejestrowanie ich w Urzędzie Stanu Cywilnego, aby nasze ewentualne dzieci mogły nosić moje nazwisko. A po mojej śmierci dochodzić swoich praw do spadku bez kłopotów formalnych. I tyle.

— A ze mną? — spytała. — Chcesz do końca życia? Jesteś pewien, że ci się nie znudzę po roku lub dwóch? Tak jak wszystkie moje poprzedniczki?

Przyciągnął ją do siebie.

— Wnosząc z twoich pytań i wątpliwości czuję, że popełniłem jakiś poważny błąd przy oświadczynach. Na swoje usprawiedliwienie — były to moje pierwsze oświadczyny więc nie miałem żadnej wprawy. Mam spróbować jeszcze raz?

Uśmiechnęła się.

— Spróbuj.

— Asiu, raz jeszcze proszę cię o rękę i całą twoją resztę. Chcę wziąć z tobą normalny ślub i chcę się przy tobie normalnie zestarzeć. Chcę mieć z tobą dzieci i wnuki. I nie mieć już nigdy żadnej innej kobiety poza tobą. Tak lepiej?

Joanna nic nie powiedziała. Ale Marek poznał po wyrazie jej twarzy, że tym razem było lepiej. Roześmiał się.

— Jest jeszcze jeden powód, ale nie wiem czy powinienem go wyjawić.

Zaciekawiła się.

— Jaki?

— Panicznie bałbym się twojego taty, gdybym po uwiedzeniu mu córki nie wziął z nią ślubu. Prawdziwego oczywiście. Jędrek zwierzał mi się, że kiedy poznał twego ojca od razu wiedział, że jeśli cię choćby pocałuje, a potem natychmiast nie wyjawi przez panem Ostrowskim swoich poważnych zamiarów, to będzie musiał popełnić seppuku. A jeśli nie popełni to pan Ostrowski osobiście i bez mrugnięcia okiem rozwali mu łeb. W najlepszym przypadku tylko łeb.

Joanna też się roześmiała.

— Nie wykluczone, że tata by to zrobił.

— No więc sama widzisz. A ja cię nie tylko pocałowałem. Nie mam więc wyjścia.

Potem raz jeszcze wrócili do tej rozmowy. Była niedziela i wybierali się z dziećmi i Janisią do kościoła.

— Kiedy byłem z dzieciakami w Kazimierzu — powiedział Marek — zaciągnęły mnie do Fary. Anka chciała, żebym posłuchał tych cudownych organów. Trafiliśmy w sam środek mszy. I kiedy ksiądz rozdawał komunię Anka wzięła mnie za rękę i pociągnęła do ołtarza. Widziała, że się zawahałem. Spojrzała na mnie ze zgorszeniem: ”Nie chcesz się połączyć choć na tę krótką chwilę z moim tatusiem?” Widać mocno wzięła sobie do serca słowa Leszka, które wypowiedział na pogrzebie Jędrka. To dla niej jest niewyobrażalnie wielka pociecha, że może w taki przynajmniej sposób nadal obcować ze swoim tatą. Trudno więc sobie wyobrazić wspólne z nią bywanie w kościele. Musielibyśmy się codziennie spowiadać z tego co robimy, aby w niedzielę udać przed Anką i Panem Bogiem bezgrzeszne owieczki.

— Przekonałeś mnie — powiedziała Joanna.

Któregoś dnia Marek wziął dłoń Joanny i bardzo delikatnie zaczął zdejmować jej obrączkę. Odruchowo zacisnęła pięść. A on spokojnie, ale stanowczo ją otworzył.

— Uspokój się. Biorę ją tylko na miarę.

Ale ona nie mogła się uspokoić. Wiedziała, że nie będzie mogła nosić t e j obrączki po ślubie z Markiem. Wiedziała, że nie powinna jej nosić także teraz, kiedy sypiała z Markiem. Ale mimo wszystko moment zdjęcia obrączki wciąż i wciąż odkładała. W momencie, kiedy Marek zsunął ją z jej palca poczuła, jakby odbierano jej część życia. I pojęła, że powrotu do tamtego życia nie ma i nigdy już nie będzie. Że Andrzej umarł w tej chwili bardziej niż osiem miesięcy temu.

W dwa dni później Marek przyniósł jej dwa pudełeczka. Otworzyła pierwsze. Znajdowały się w niej dwie złote obrączki. W drugim znalazła swoją starą obrączkę przerobioną na pierścionek. Jubiler wstawił oczko z podłużnej, opalizującej perły. Włożyła pierścionek na palec. Ale nie, jak przez poprzednie szesnaście lat, na serdeczny palec prawej ręki, ale na — też serdeczny — ale lewej ręki.

— Pasuje — powiedziała.

— Jak i cała reszta — odpowiedział, a Joanna musiała się roześmiać.

Nie wiedziała i nie mogła się zdecydować, w jakiej sukience chce i powinna wystąpić na swoim drugim ślubie. Początkowo nie przywiązywała do tego szczególnej wagi. Chciała wyglądać ładnie i podobać się Markowi, ale — jak czasem myślała, a czasem mówiła — do tego wystarczyłoby, gdyby rozpuściła włosy. W końcu zdecydowała, że kupi w Modzie Polskiej szafirową sukienkę ze staniczkiem zapinanym na perłowe guziczki i plisowaną spódniczką. Wyglądała w niej młodo, a zakochany mężczyzna mógłby nawet powiedzieć — dziewczęco. Ponieważ jednak chciała zasięgnąć u mamy akceptującego przytwierdzenia swojej decyzji, poprosiła o odłożenie sukienki do popołudnia. Idąc Marszałkowską przechodziła koło sklepu Pod Arkadami. Na wystawie zobaczyła najpierw kolor sukienki, a dopiero potem jej fason. Sukienka miała dokładnie ten sam odcień, co jej kreacja z balu w Golubiu Dobrzyniu. To był light pink, czyli „pudrowy róż”. Joanna stała i przyglądała się sukience. Była śliczna. Naśladowała styl lat dwudziestych, a uszyta była z jedwabiu pokrytego bawełnianą koronką. Miała przedłużona talię, na biodrach jedwabną szarfę. Dół sukienki był drobno plisowany i sięgał kolan. Joanna wiedziała — to jest sukienka dla niej wymyślona, dla niej uszyta i jej przeznaczona.

Ekspedientka, która od wielu już lat znała Joannę i pomagała jej w doborze strojów, też to dostrzegła.

— Jakby na panią szyta.

— Bo tak właśnie było — odpowiedziała Joanna.

— Była pani modelką przy szyciu tej sukienki?

Joanna uśmiechnęła się.

— Nie, ale jej projektantka i jej krojczyni musiały przeczuwać, że znajdzie się kobieta dokładnie o takim guście, no i o takich wymiarach.

Sprzedawczyni wciąż się dziwiła.

Wioząc sukienkę do Józefowa Joanna przypominała sobie bardzo już odległy, mroźny dzień, kiedy przebywała w golubskim zamku. Na wielkim karnawałowym balu. Nie myślała jednak o dziecinnej, jak to z perspektywy czasu oceniała, kłótni z Andrzejem, jaką rozpoczął się tamten balowy wieczór. Wspominała Marka. Jego spojrzenie, kiedy zobaczył ją w balowej sukni. A potem jeden z tańców, kiedy trzymając ją w ramionach powiedział: „Wyglądasz Asiu jak Śpiąca Królewna, która czeka — spowita w te swoje różowości — na królewicza i jego pocałunek. Tylko pozazdrościć temu królewiczowi”.

Żeby ostudzić jego zapały odparła wtedy, że nie jest w żadnych różowościach, że jej suknia ma kolor ligh pink, czyli pudrowego różu. Marek roześmiał się.

— Wobec tego pudrowany róż będzie moim najulubieńszym kolorem do końca życia. Gdybym stawał w szranki prosiłbym cię o szarfę w tym upudrowanym kolorze.

— Pudrowym — poprawiła.

Znowu się roześmiał.

— Zapamiętam. Ale w pudrowanym też byłoby ci ślicznie.

Teraz nie pokazała mu sukienki chociaż bardzo się tego domagał.

— Obiecuję, że zaraz po założeniu pomogę ci ją zdjąć.

— W to akurat nie wątpię — śmiała się Joanna

Polecieli do Austrii samolotem. Z Klagenfurtu pan Stefan Giller zawiózł ich samochodem do Ossiach. Po ślubie mieli we czworo zjeść obiad w miejscowej restauracji, a potem ponownie pojechać do Klagenfurtu, skąd Marek i Joanna mieli polecieć samolotem do Nicei. W podarunku ślubnym od rodziców Marka otrzymali bowiem tygodniowy pobyt w hotelu „Negresco”.

Kiedy znaleźli się w samolocie Marek wręczył Joannie kartkę z wypisanym po niemiecku tekstem ślubowania.

— Deklamuj.

Joanna odłożyła kartkę i zamykając oczy zaczęła:

— Ich, Joanna Julia vor Gottes Angesicht Marek Agaton als meinen Mann, Ich verspreche dir die Treue in gutten und bosen Tagen, in Gesundheit und Krankheit, bis der Tod und scheidet. Ich will dich lieben, achten und ehren alle Tage meines Lebens.

Marek skrzywił się jak zawsze, kiedy Joanna mówiła po niemiecku.

— Podobno Duch Święty zna wszystkie języki, ale obawiam się, że niewiele zrozumie słysząc tak fatalny akcent.

Rozdział 9

Na lotnisko przyjechali oboje — pan Stefan i pani Evi Gillerowie. Mama Marka była bardzo wzruszona. Co chwila osuszała oczy. Ne żadnym cleanexem, ale najprawdziwszą batystową chusteczką. Wzięła Joannę w ramiona.

— Pamientas — powiedziała swoją zabawną polszczyzną — jak ja tobie mówilam, że chce dla mojego Marka takiej zony jak ty? No i pacz… Modliłam, modliłam i wrescie Pan Bóg wysluchał.

Marek się roześmiał.

— No, ale rychliwy nie był. A poza tym musiałem Mu trochę dopomóc, aby cię wreszcie wysłuchał. Bez tego mojego wspomożenia pewnie nic by z wysłuchania nie było.

— Ze tez ty, Asiu, mozes z nim wytszymywac. On jest taki dokucliwy.

Poczekali na bagaże, upakowali je w samochodzie. Joanna patrząc z okien na mijane, tak dobrze sobie znane okolice pomyślała, że jeszcze nigdy nie widziała ich jesienią. Liście drzew rosnących na zboczach gór tworzyły różnobarwną mozaikę. Przypomniało jej to paletę Krzysztofa. I jego samego. Jak on by to widział? Jak by to namalował? No i co on by teraz myślał i czuł, gdyby wiedział, że Joanna po raz drugi wychodzi za mąż?

Tego jednak nie wiedział. Bo nie wiedziała o tym Helena, a tylko ona przekazywała mu informacje o Joannie.

Marek wziął ją za rękę

— Gdzie jesteś, Asiu?

Uśmiechnęła się.

— W górach.

— No to wracaj.

Stefan Giller odwrócił ku nim głowę

— Nie zapomniałeś o obrączkach? — spytał.

Marek pokazał mu dłoń.

— Mamy je na palcach. Nie wiedziałem jak przemycić je przez odprawę celną. W końcu — złoto.

— A my — powiedziała Evi Giller — dopiero na nase srebrne wesele mieliśmy takie normalne. Psedtym nosilismy metalowe kółecka wyrobione z nabojów

— Dlaczego ja tego nie pamiętam? — zdziwił się Marek.

— Bo wtedy nie ciekawileś się ani obrąckami, ani swoimi rodzicami, tylko — jak zawse — dziewcynami. Jedną zwłasca. Taki konski ogon miała…

— No, no — powiedziała Joanna. — I co dalej było z tym końskim ogonem?

— Ano to samo co z wszystkimi dziewcynami mojego dokucliwego synka. I z tymi z ogonami konskimi i bez ogonów konskich. Ze wsystkimi próc ciebie, Joasiu.

— Ślub dopiero za trzy godziny — powiedział Marek. — Jak mi się trafi po drodze czy przy drodze seksowny koński ogon, to mogę odżałować wydatku na obroncki. Nawet złote.

— Nie rób sobie złudnych nadziei — rzekła Joanna. — Na koński ogon będziesz musiał poczekać kilkanaście lat. I będzie to koński ogon twojej córki.

Nawet nie przypuszczała, że ten jej żart aż tak bardzo poruszy przyszłych teściów.

— Joasiu — powiedział pan Stefan. — Wymodliliśmy sobie ciebie i wydawało nam się, że był to szczyt naszych marzeń. A przecież możemy jeszcze doczekać wnuka. Lub wnuczki. Słyszałaś, Evi?

Słyszała i płakała.

Pensjonat, w którym państwo Gillerowie wynajęli pokój dla młodożeńców był równie miły jak wszystkie pokoje we wszystkich austriackich pensjonatach. Joanna poszła do łazienki, aby się trochę odświeżyć.

— Ale przebierz się w pokoju. Przy mnie — zawołał Marek.

Roześmiała się.

— Już kiedyś, dawno, dawno temu nie wyszedłeś z pokoju, kiedy się przebierałam w balową suknię. A nawet — wbrew danej mi obietnicy — patrzyłeś jak się przebieram.

— A wiesz o czym wówczas myślałem? Że chciałbym widzieć jak za kilka godzin będziesz tę suknię w kolorze upudrowanego różu zdejmowała.

— Pudrowego — poprawiła.

A więc pamiętał. Dziwne, że dopiero w ostatnim czasie okazało się, że oboje pamiętają najdrobniejsze nawet zdarzenia, jakie ich kiedyś łączyły. I że te zdarzenia dla nich obojga miały znaczenie, jakiego wówczas im nie przypisywali. Wyjęła z szafy i wysunęła z pokrowca swoją sukienkę.

— Twoja cierpliwość została wynagrodzona. Dziś będziesz miał obie te przyjemności.

Położyła sukienkę na łóżku. Marek delikatnie pogładził materiał.

— Boże! — powiedział. — Ten sam pudrowany róż.

— Pudrowy.

Pokręcił z niedowierzaniem głową.

— Pamiętałaś. Naprawdę pamiętałaś.

— Tak. Naprawdę pamiętałam. Przez wszystkie te lata. Każde twoje słowo na temat mojej sukienki w kolorze pink light.

Założyła sukienkę.

— Wyglądasz jeszcze ładniej niż w Golubiu. Gdzieś ty zdobyła to cudo?

— Nie zdobyłam. Los mi ją dał.

Kiedy z kolei Marek się ubrał, wyglądał tak wytwornie, że Joanna — przyzwyczajona przecież do jego wykwintnej elegancji — nie umiała jednak ukryć swego podziwu. Garnitur był w kolorze marengo. Do tego biała koszula. I srebrzysty krawat.

— A kiedy ty zdążyłeś zamówić to twoje cudo? — spytała.

Uśmiechnął się.

— Przecież ci mówiłem, że szykowałem się do tego Wielkiego Skoku od dawna. Miałem dostatecznie dużo czasu, aby uszyć garnitur, kupić koszulę i krawat.

— Mówiłeś, ale nie mogłam w to uwierzyć.

Zeszli na dół. Potem poszli pieszo do katedry w Ossiach. Spacer był krótki, a dzień tak słoneczny i ciepły, że Joanna mogła iść w swojej leciutkiej pinkowej sukience. Znała dobrze tutejszą katedrę. Często bywali w niej z Andrzejem i Markiem na koncertach organowych.

W zakrystii czekał na nich ksiądz. Zapytał, czy Joanna może samodzielnie wypowiedzieć formułę ślubowania, czy woli odpowiadać na zadawane jej pytania króciutkim „ja”. Odpowiedziała, że zna tekst ślubowania. Brwi Marka uniosły się, ale nie wspomniał o Duchu Świętym.

Dopełniono formalności. Joanna i Marek położyli swoje obrączki na malutkiej paterze i ksiądz z towarzyszącym mu ministrantem poprowadzili orszak ślubny do ołtarza. Był to zapewne najmniejszy orszak ślubny w historii tej katedry. Klęcząc na aksamitnej poduszce Joanna starała się skupić uwagę na tym i tylko tym, co dzieje się w tej chwili. Usiłowała sobie uzmysłowić, jak ważny jest to moment w jej życiu. I dla jej życia. Ale nie miała wrażenia, że dokonuje się w niej, czy w jej życiu jakaś naprawdę zasadnicza przemiana. Ta przemiana nastąpiła kilkanaście lat temu, w innym kościele i za sprawą innego mężczyzny. Teraz zaś Joanna jedynie sankcjonowała oswojoną już i dobrze sobie znaną rzeczywistość.

W głosie Marka słyszała leciuchne drżenie, kiedy mówił „Ich verspeche dir die Treue In guten un bosen Tagen…”. Jej głos był natomiast opanowany. Gdyby Marek nie był tak przejęty mógłby uznać, że jest opanowany odrobinę za bardzo.

Kiedy Andrzej nakładał obrączkę na jej serdeczny palec miała lodowatą dłoń. Z tremy, a także z wciąż odczuwanej niepewności czy decyzja, jaką podjęła jest na pewno słuszna. Teraz składała ciepłą i suchą rękę w ciepłej dłoni Marka w przekonaniu, że jest to nie tylko właściwy krok, ale w dodatku najlepszy z możliwych. Nie wiedziała czy będzie takim dla Marka. Dla niej i jej dzieci — na pewno.

— Trag diesel Ring als Zeichen unserer Liebe Und Treue In namen des Vaters Und des Sohnes udn des Helligen Geistes — powiedziała i uśmiechnęła się do swego nowo poślubionego męża.

A on uśmiechnął się do niej. Wiedziała, że wypomni jej owo „Helligen” wypowiedziane zamiast właściwego „Heiligen”. Ksiądz jednak nie poprawił jej wymowy. Widocznie uważał, że Duch Święty sam się domyśli, że ta ładna Polka ma właśnie Jego na myśli.

Obiad zjedli w hotelowej restauracji. Po wypiciu kawy i zjedzeniu tortu Marek wstał od stołu.

— A teraz — powiedział — pójdziemy do pokoju, aby się przebrać do dalszej podróży.

Joanna spojrzała na zegarek.

— Ależ — powiedziała — mamy jeszcze przynajmniej cztery godziny do odlotu.

Wszyscy się roześmieli, a ona po raz pierwszy od bardzo wielu lat zaczerwieniła się. Stefan Giller pogładził ją po głowie.

— Nam z Evi też się przydadzą te cztery godziny. Spróbujemy sobie to i owo przypomnieć. Wynająłem dwa pokoje.

Evi, w przeciwieństwie do synowej, wcale się nie zmieszała.

— Moze ty musis sobie psypominać. Ja jesce całkiem i wsystko po kolei dobze pamiętam.

Joanna — już bez słowa — poszła za mężem odprowadzana dobrotliwymi prześmiewkami teściów. W pokoju Marek objął ją, obrócił i zaczął rozpinać suwak sukienki.

— Aleś ty niecierpliwy — powiedziała. — Naprawdę nie możesz poczekać do nocy poślubnej?

Śmiał się.

— Małżeństwo jest jak statek. W ważnych sprawach decyduje kapitan, a załoga nie dyskutuje. Nawet o tym, kiedy jest dzień, a kiedy jest noc. Zwłaszcza poślubna.

— Na statkach wybuchają czasem bunty załogi — powiedziała Joanna.

— Poczekaj ze swoim buntem aż staniesz się załogą. Na razie nią nie jesteś.

— Jestem. Już powiedziałeś swoje „Ja –Wort”. Ze znakomitym akcentem w dodatku.

— Dopóki małżeństwo nie jest skonsumowane — nie istnieje.

Teraz i nagle zdała sobie sprawę, że taką żartobliwą słowną grę prowadzili ze sobą od zawsze. Nie sądziła podczas tego zawsze, że kiedyś będzie ją kontynuowała w ich wspólnej sypialni. Zadała sobie pytanie, czy ich żartobliwe spory stanowiły dla niej zupełnie niewinną rozrywkę? Czy tylko chciała je za zupełnie niewinną uważać?

— No — powiedziała — jeśli chodzi o konsumpcję to byłam przez ciebie skonsumowana już tyle razy, że wystarczyło by na uznanie nie jednego, ale wielu naszych małżeństw.

Stał obnażony do pasa. Ona po drugiej stronie łóżka w rozpiętej i zsuwającej się z ramion sukience w kolorze pink light.

— I co z tego? — powiedział Marek. — Mogłem spać z tobą nawet pięć minut przed powiedzeniem „Ja-Wort” z jakimkolwiek akcentem. Liczy się tylko konsumpcja po ślubie. Wszystkie poprzednie tracą swoją ważność.

Wyjęła spinki z włosów. Potrzasnęła głową.

— Skoro tak — odparła — no to mnie skonsumuj. W ten nareszcie liczący się sposób. Zobaczymy, jaka jest w tych konsumpcjach różnica.

Zdjęła sukienkę i uklękła na łóżku. Marek bawił się konchą jej ucha.

— Zawsze wtedy, kiedy masz ochotę się ze mną kochać — powiedział — twoje ucho przybiera barwę pudrowanego różu.

— Pudrowego.

Powtórzył słowo w słowo zdanie wypowiadane już tak wiele razy:

— Wszystko jedno. Pudrowany czy pudrowy. Wyglądasz jednakowo ślicznie.

Wypełnili, czy też dopełnili małżeński obowiązek.

— No i jak oceniasz legalną konsumpcję? — spytał Marek.

Pocałowała go.

— W roli męża jesteś jeszcze lepszy niż w roli kochanka. Choć doprawdy trudno mi było sobie wyobrazić, że możesz być jeszcze lepszy.

Roześmiał się.

— To samo można powiedzieć o tobie.

Przed wejściem do łazienki Joanna zawiązała włosy w węzeł.

— Asiu — poprosił. — Zostaw swoje kudły w spokoju. Czyli w rozsypce.

— Jestem już za stara, aby — poza sypialnią — chodzić z włosami w rozsypce. Zwłaszcza teraz, kiedy stałam się stateczną i legalnie skonsumowaną mężatką.

Coś w niej zadygotało, kiedy pomyślała, że należałoby dodać: „znowu”.

Marek wyciągnął do niej ręce.

— Wobec tego wracaj! Muszę nacieszyć się tymi twoimi kudłami zanim mi się do reszty zestarzejesz.

Zawróciła.

Podczas drogi do Klagenfurtu mama Marka spytała ich o plany na święta Bożego Narodzenia.

— Boże Narodzenie! — pomyślała spłoszona Joanna.

Mogła je sobie wyobrazić z udziałem Marka, bo przecież wiele razy spędzał wigilię lub któryś ze świątecznych dni razem z nimi. Ale nie umiała sobie wyobrazić wigilii bez Andrzeja. Nie chciałaby też w te pierwsze bez niego, najboleśniejsze dla niej święta przyjechać do Steindorfu. Nie wiedziała co powiedzieć. Marek chyba też nie.

Evi Giller widocznie zorientowała sie w sytuacji, bo powiedziała:

— Och, to nie ma znacenia. Pzeciez na pewno psyjedziecie do nas na ferie, na narty.

I zamilkła. Jeszcze bardziej stropiona. Pewnie zdała sobie sprawę, że w poprzednie ferie wydarzyła się w ich domu tragedia, o której tego dnia wszyscy starali się zapomnieć.

— To jeszcze trochę czasu — powiedział dyplomatycznie Marek. — Przez te trzy miesiące dzielące nas od świąt pomyślimy nad tym. I może w tym roku urządzą je Rysiowie. Albo rodzice Asi. A może gdzieś wyjedziemy. Pod jakieś palmy na przykład.

W samochodzie zapadła niezręczna cisza. Potem mówili jeszcze o tym i owym, ale jakoś rozmowa nie bardzo się kleiła. Każdy poruszony temat im wszystkim lub jednemu z nich kojarzył się z czymś smutnym. Na lotnisku pani Evi znowu się rozpłakała.

— Zycę ci, Asiu, żeby było ci dobze z tym moim dokucliwym synkiem.

Joanna otarła palcem łzę spływającą po policzku teściowej.

— Jest mi z nim dobrze, mamo. Nawet — bardzo dobrze. Lepiej niż bardzo dobrze.

Po raz pierwszy powiedziała do Evi „mamo”.

— On jest psy tobie taki scenśliwy — chlipnęła pani Gillerowa. — Jest teraz najscęsliwsym mezcyzną na swiecie.

Płakała, a jej batystowa chusteczka nadawała się jedynie do wyżęcia. Pan Stefan wziął Joannę w ramiona.

— Mam nadzieję, że mimo zmiany twojego statusu w naszej rodzinie nasze randki w Klagenfurcie pozostają aktualne?

— Ja też mam taką nadzieję — odpowiedziała.

Dolecieli do Nicei około dziesiątej wieczorem. Joanna widziała przez okno samolotu czarną wodę pod nimi. I odbite w niej światła ich samolotu. I odbite światła Nicei. Marek wynajął na lotnisku samochód i rozłożywszy mapę szukał drogi do hotelu „Negresco”. Hotel znajdował się przy Bulwarze Angielskim. Joanna przedtem tylko słyszała o tej najelegantszej promenadzie Europy. Teraz miała zamieszkać nie tylko przy tym wyjątkowym bulwarze, ale i w najsławniejszym, znajdującym się na owym bulwarze, hotelu.

Kiedy dojechali, portier natychmiast znalazł się przy ich samochodzie i otworzył drzwiczki. Spytał po francusku czy ma zająć się bagażami. Marek odpowiedział twierdząco po niemiecku i portier przeszedł na ten język tak płynnie jakby był tłumaczem kabinowym. Recepcjonista powitał ich wystudiowanym przez lata praktyki uśmiechem. Pamiętał o rezerwacji, a nawet numer pokoju, w którym mieli zamieszkać. Dopiero kiedy podali swoje paszporty, odrobinę się zaniepokoił. Pewnie jeszcze nigdy w tym hotelu nie zamawiali pokoju turyści z tak dziwacznego kraju, jakim wydawała mu się Polska. Ale świadomy obowiązków wobec klientów, którzy opłacili pobyt wcale nie dziwacznymi, tylko bardzo prawdziwymi austriackimi szylingami, przelanymi z jak najbardziej prawdziwego konta jednego z prawdziwych austriackich banków, zachował uśmiech.

— Chcesz iść do pokoju? — spytał Marek. — Czy wolałabyś odbyć przed swoją nocą poślubną spacer po bulwarze? Napić się wina? Dla kurażu.

— Chętnie się przejdę — powiedziała. — I napiję wina. Dla kurażu.

Marek poprosił portiera o przeniesienie bagaży do pokoju.

— Czy życzą sobie państwo, aby je rozpakować? I czy kolację zjedzą państwo w naszej restauracji czy podać ją do pokoju?

— Na razie — powiedział Marek — pójdziemy się przejść. Być może wstąpimy do jakiegoś lokalu po drodze.

Recepcjonista skłonił się, choć pewnie nie tak głęboko i nie z takim uszanowaniem, jak przed gośćmi legitymującymi się innymi — w jego mniemaniu lepszymi — dokumentami. Ale nie omieszkał zareklamować restauracji „Negresco” jako jednej z najlepszych.

Bulwar był pełen ludzi, zupełnie jakby to nie była późna noc, ale godziny wczesno popołudniowe. Mnóstwo turystów spacerowało po ulicy, niektórzy schodzili na plażę.

— Chciałabyś się wykąpać?

— No, owszem. Ale nie mam kostiumu.

— To nie problem. Nie sądzę, aby tu ścigano nudystów. Zwłaszcza tak ładnych jak ty.

Joanna zaśmiała się.

— Może i nie, ale mimo to wykąpię się w morzu dopiero jutro.

Zeszli na plażę. Marek przykucnął przy wodzie, zanurzył w niej rękę.

— Cieplutka — powiedział. — Cudowna.

Położył się na piasku. Joanna położyła się obok niego. Piasek też był ciepły,

— Szkoda — powiedział Marek — że nie mogę dojrzeć, czy twoje uszy mają teraz kolor upudrowanego różu.

— Pudrowego.

Roześmiał się.

— Wszystko jedno. Na pewno wyglądają ślicznie.

Przytuliła się do niego.

— Kocham cię — powiedziała.

— Czy wiesz, Joasiu, że mówisz mi to po raz pierwszy?

— Nie. Już to kiedyś powiedziałam. Tylko bardzo cicho.

— Wiem. Ale pierwszy raz powiedziałaś to tak, abym usłyszał.

Przez chwilę leżeli w milczeniu.

— Od kiedy ja ciebie kocham? — spytała. — Bo przecież nie od tego dnia, kiedy u ciebie zostałam na noc. Gdybym cię nie kochała wcześniej, nie zostałabym.

— Może od pierwszego wejrzenia? — powiedział. — Tak, jak wszystkie moje kobiety?

Roześmiała się.

— Może.

I nie była wcale pewna, czy Marek się myli. Przypomniała sobie ten dzień, kiedy się spotkali. Gdyby zaczął z nią wtedy romansować, kto wie czy nie jego by wybrała.

— Teraz zaczniesz się zastanawiać i wzbudzać w sobie poczucie winy, że może jednak kochałaś jednocześnie dwóch mężczyzn. Albo nawet trzech. Ale nie było w tym nic zdrożnego. Twoje uczucie do mnie, jakkolwiek je teraz nazwiesz, w niczym nie umniejszało twojej miłości i twojego oddania wobec Andrzeja. Niczego mu nie ujęło. Podobnie jak moje uczucie do ciebie nie naruszało zasad naszej z Jędrkiem przyjaźni. Co najważniejsze — on o tym wiedział, on się na taki układ godził. Wierzył nam, Asiu. I żadne z nas go w tej jego ufności nie zawiodło.

Leżeli na piasku i patrzyli w ciemne niebo.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.