Sorpresa
Claudia Sawick
Rodzina to jedyne miejsce, gdzie możesz być potworem i bohaterem jednocześnie.”
— Hugo Sosa
OD AUTORKI
Pisałam tę historię z sercem w gardle i dłońmi drżącymi od emocji. To nie była spokojna miłość. To był chaos. Iskra. Napięcie, które rosło z każdą stroną, aż nie dało się go zatrzymać.
Rosa i Hugo? Nie są łatwi. Nie są grzeczni. Ale są prawdziwi. Popełniają błędy, ranią się, kłócą, ale kochają tak, że wszystko inne przestaje mieć znaczenie.
Bo miłość nie przychodzi cicho. Wchodzi z hukiem. I albo cię zbuduje — albo spali.
Ta książka to opowieść o wolności, którą trzeba sobie wyrwać. O lojalności, która boli. O uczuciu, które wcale nie musi rozbierać ciał, żeby obnażać dusze.
Dziękuję, że sięgasz po tę historię. Mam nadzieję, że zostanie z Tobą na długo.
Claudia Sawick
DLA MNIE
Za każdą noc, kiedy nie mogłam spać, bo Rosa znowu robiła po swojemu, a Hugo rzucał tekstami, które aż prosiły się o plaskacza.
Za momenty, gdy chciałam rzucić to wszystko w cholerę — i te, gdy nie potrafiłam przestać pisać.
Za te wszystkie „to bez sensu” i „to ma sens bardziej, niż myślisz”.
Za to, że waliłam w klawiaturę, kiedy serce waliło we mnie.
Bo to nie jest tylko książka.
To kawałek mnie.
Prawdziwy, emocjonalny i trochę niegrzeczny.
I wiecie co?
Jest zaje**ście.
Rozdział 1 — Rosa
Stoję przed lustrem w białej sukni. Patrzę na swoje odbicie i nie wierzę, że naprawdę się na to zgodziłam. Czuję, jak we mnie kipią emocje — gniew, bezradność, obrzydzenie. Jak ojciec mógł potraktować mnie jak towar, jak przetargowy pionek? Jak mógł wydać mnie za mężczyznę starszego o pięćdziesiąt lat? Obleśnego, pijącego świniaka, który śmierdzi potem i whisky?
Wszystko tylko po to, by zyskać więcej władzy. Połączyć nasze rodziny. Wzmocnić wpływy w Meksyku.
Nienawidzę go. Nienawidzę tego, w co zamieniło się moje życie.
Nie mogę sobie wyobrazić, że mam być jego żoną. Że mam się do niego zbliżyć. Pozwolić mu dotknąć mnie choćby palcem. Przeszywa mnie dreszcz obrzydzenia.
Zakrywam twarz dłońmi i opadam bezwładnie na krzesło.
Wtedy wchodzi on.
Mój ojciec.
Wysoki, postawny mężczyzna z czarnymi, starannie zaczesanymi włosami i wąsem, który zawsze uważał za swój znak rozpoznawczy. Jego obecność wypełnia pokój ciężarem, którego nie da się zignorować.
Szuka mojego wzroku, ale nie potrafię na niego spojrzeć.
Podchodzi bliżej. Bez słowa chwyta mnie za brodę szorstkimi palcami i unosi moją twarz ku sobie, zmuszając mnie do kontaktu wzrokowego.
— Wiesz, dlaczego się zgodziłem na ten ślub? — pyta chłodno, jakby to była sprawa oczywista.
Czuję, jak łzy zaczynają spływać mi po policzkach.
— Rodzina Sosa prawie nas pogrążyła — mówi dalej. — Zniszczyli wszystko, co budowałem latami. Nasze porty. Nasze układy. Przejęli towary, ludzi, wpływy. Nie dam rady sam. Oni są jak pieprzone wrzody — jak tylko jeden wytniesz, zaraz pojawiają się trzy nowe.
— Ojcze… ja nie potrafię. Nie mogę. To dla mnie zbyt wiele… — głos mi drży, dławi mnie płacz.
— Gdybym miał inne wyjście, nigdy nie oddałbym mojego największego skarbu — mówi, a w jego głosie po raz pierwszy słyszę coś, co przypomina żal.
— To znajdź inne wyjście! Błagam! — rzucam się mu na szyję jak mała dziewczynka, kurczowo go obejmując. — Musi być jakiś inny sposób!
Cisza.
Nie odpowiada. Nie tuli. Nie pociesza. Jego ciało pozostaje sztywne.
Wiem, co to oznacza.
Rozdział 2 — Hugo
— Pepe, jak dzisiejsza dostawa? — wstaję z fotela i podchodzę do barku. Napełniam dwie szklanki whisky, jedną z nich podaję swojemu człowiekowi.
— Bez zmian. Wszystko zgodnie z planem. — Zerka na zegarek na lewej dłoni. — Za dwie godziny będzie na miejscu.
Kiwnąłem głową, stukając palcami o blat. W mojej głowie już kłębiły się pytania, których nie chciałem wypowiadać na głos.
— Myślisz, że możemy ufać De La Peña?
Pepe marszczy brwi. Sięga po butelkę i dolewa sobie kolejnej porcji alkoholu, jakby sama wzmianka o tym nazwisku paliła gardło.
— Myślę, że nikomu nie możemy ufać, Hugo. Nie w tym świecie. Tu zaufanie to luksus, który kosztuje zbyt wiele.
Zaciskam szczękę.
— Meksykanie zawsze zostawiają po sobie smród. Ostatnim razem o mało nie straciłem brata.
— Wiem. Ale chcemy się rozwijać, musimy ryzykować. Oni mają zasięgi, które nam się jeszcze nie śniły.
Przez chwilę milczę, obracając szklankę w dłoni. Whisky pachnie dymem i wypalonymi nerwami. Wypijam do dna i w końcu rzucam:
— Dobra. Jadę uspokoić potwora, zanim mnie rozerwie od środka. Widzimy się w magazynie za dwie godziny.
Pepe unosi brew.
— Miłej zabawy. — Parska śmiechem i udaje, że kręci biodrami. — Ale nie zrób z niej kaleki, okej?
Nie odpowiadam. Tylko się uśmiecham i wychodzę.
Leżę na łóżku, patrząc, jak Camila idzie po zapalniczkę. Jej ciało porusza się jakby znało rytm, którego nikt inny nie słyszy. Wraca do mnie, naga, pachnąca potem i perfumami. Kładzie się obok, odpala papierosa i podsuwa mi go do ust.
Zaciągam się głęboko. Cisza. Tylko dym i pulsująca skóra.
— Byłeś dziś… ostry — mruczy, kładąc głowę na moim ramieniu. — Ale podobało mi się.
— Potrzebowałem odreagować. — Odpowiadam chłodno, wypuszczając dym. — Pierwsza dostawa od Meksykanów. Zbyt dużo niewiadomych.
Nie lubię przemocy wobec kobiet. Ale w łóżku… to co innego. Lubię mieć kontrolę. Lubię, kiedy jęczą nie z wyboru, a z przymusu przyjemności. Lubię, kiedy wiedzą, kto tu rządzi. Kiedy patrzą na mnie z lękiem, pomieszanym z pożądaniem.
***
Na lotnisku chłopaki przeładowują kontenery bez problemu. Całość trafia do magazynu. Czas rozpakować prezenty.
Ustawiam ludzi tak, żeby każdy miał dobre pole do strzału. Nie dam się zaskoczyć — Meksykanie już raz pokazali, do czego są zdolni.
Kontenery otwierane są jeden po drugim. Towar liczymy do grama, każdy nabój, każdy pakunek.
W końcu ostatni kontener.
— Szefie! Mamy coś! — krzyczy jeden z chłopaków.
Już wiedziałem. Kurwa, wiedziałem, że coś się odpierdoli.
Podchodzę bliżej, wskakuję do środka. Wpatruję się w białą plamę w kącie.
To kobieta.
— Co ona tu robi? — pyta Pepe za moimi plecami.
Zbliżam się. Ma ranę postrzałową w brzuchu, krew zaschnięta na sukni. Odgarniam jej włosy i przykładam palce do szyi.
— Jeszcze żyje — stwierdzam. Biorę ją na ręce.
— Pepe! Dzwoń do kliniki. Ranna. Trzeba ją ogarnąć natychmiast.
— Ranną, chyba — poprawia mnie.
— Jeden chuj — warczę, idąc do samochodu. — Chłopaki, zabezpieczyć towar, posprzątać i… możecie się dziś zabawić. W końcu sobota.
— Tak jest, szefie! — odpowiadają chórem.
***
Jedziemy z Pepe w stronę szpitala. Kobieta jest drobna, blada. Suknia ślubna porwana, we krwi. Twarz podrapana, ręce sine.
— Szefie, ona naprawdę ma suknię ślubną? — dopytuje Pepe, co chwila zerkając w lusterko.
— Na to wygląda — odpowiadam, wpatrując się w jej nieprzytomną twarz.
— Ma obrączkę?
— Nie. — Przyglądam się dokładnie. — Ani śladu. Może spierdalała sprzed ołtarza.
Pepe parska śmiechem.
— No to Meksykanie się popisali.
— Pytanie tylko… kto chciał ją zabić? I czemu trafiła do mojego kontenera?
— Jak się obudzi, dowiemy się. Jeśli się obudzi…
Patrzę na nią jeszcze raz. Słaba. Zniszczona. I cholernie zagadkowa.
Takiej niespodzianki się nie spodziewałem.
Rozdział 3 — Modlitwy zostały wysłuchane
Chcę zginąć. Boże, jeśli istniejesz — spraw, żeby ten ślub się nie odbył.
Ojciec trzyma mnie pod ramię, prowadząc powoli w stronę kościoła. Nogi mam jak z waty. W gardle rośnie gula, jakby za chwilę miała wyrwać się fala wymiotów.
Pod ołtarzem stoi on. Mój przyszły mąż. Obleśny, stary cap z wielkim brzuchem, czerwoną, spoconą twarzą i łysym plackiem na głowie. Patrzy na mnie z lubieżnym uśmiechem, a ja ledwo powstrzymuję odruch wymiotny.
Zerkam na ojca. Przełykam gorzko ślinę. Wiem już, co zrobię. Dziś, po ślubie, odbiorę sobie życie. Zniknę. Raz na zawsze.
Zamykam oczy, biorę głęboki wdech. Rozglądam się po zgromadzonych — ich uśmieszki, kłamliwe spojrzenia, fałszywe współczucie. Mam ochotę krzyczeć.
Docieramy pod ołtarz. Serce wali mi w gardle. To najgorszy dzień mojego życia.
Ojciec pochyla się i całuje mnie w policzek.
— Wszystko będzie dobrze, córeczko. Zaufaj mi — szepcze.
Zamykam powieki. Kłamca.
Oblech posyła mi szeroki uśmiech i mierzy mnie wzrokiem jak towar. Aż się wzdrygam. Jak ktoś taki może… uprawiać seks? Fuj!
Ksiądz zaczyna przemowę. Mówi coś o miłości, jedności, wierności — bzdury. Oblewa mnie zimny pot. To się naprawdę dzieje.
Nie wiem kiedy — ksiądz łapie moją dłoń i składa ją z ręką Oblecha. Przykrywa je materiałem. Serce mi zamiera.
To ten moment.
Moment przysięgi.
Panika ścina mi oddech. Boże, błagam, uratuj mnie…
Wtedy — BUM.
Granat dymny uderza w środek kościoła. Krzyki. Panika. Ktoś kaszle, ktoś się przewraca. Słychać strzały.
Instynktownie kucam. Zakrywam twarz skrawkiem sukni. Pomału przeciskam się w stronę drzwi. Ktoś mnie popchnął, ktoś inny nadepnął mi na dłoń. Ból. Tłum. Dym.
Brnę w stronę światła, aż w końcu udaje mi się wydostać z kościoła. Świeże powietrze. Chaos.
Rozglądam się, szukając jakiejkolwiek ucieczki. Ale nic — żadnego auta, żadnej szansy. Tylko goryle Oblecha, którzy już zmierzają w moją stronę.
Nie teraz!
Rzucam się do biegu. Całym ciałem, na oślep, z ostatkiem sił. Tłum za mną, wrzaski, kolejne strzały. Silnik motocykla ryczy w oddali.
Nie… tylko nie to!
Dyszę. Nogi odmawiają posłuszeństwa. Ale nie przestaję biec.
Motocyklista zajeżdża mi drogę. Łapie mnie za rękę.
— Angel?!
— Wsiadaj! — krzyczy, wkładając kask. — Nie mamy czasu!
Wskakuję za nim. Obejmuję go w pasie najmocniej, jak potrafię. Mój brat nigdy mnie nie zawiódł. Wiem, że nie pozwoli, żeby mnie złapali.
Pędzimy jak szaleni. Angel mija kolejne uliczki, wciska się między samochody, wjeżdża w boczne alejki. Strzały nie ustają. Trzymam się go kurczowo, modląc się, żebyśmy przeżyli.
Zawsze mnie chronił. Zawsze. Gdy tylko dowiedział się o planowanym ślubie, wpadł w furię. Pokłócił się z ojcem tak, że odmówił przejęcia interesu. Ale potem… coś się zmieniło. Ojciec jakimś cudem przeciągnął go z powrotem na swoją stronę. Zdradził mnie.
A teraz… jest tutaj. Znowu po mojej stronie.
Nagle Angel hamuje z piskiem opon. Otwieram oczy. Stoimy przed magazynem z kontenerami.
— Szybko! Złaź! — warknął i pociągnął mnie za rękę.
Biegliśmy między kontenerami. Zatrzymaliśmy się przy jednym z nich. Angel chwycił mnie za ramiona. Jego oczy były poważne.
— Rosa, nie mamy czasu. To kontenery De La Peñi. Zaraz lecą do Hiszpanii. Ojciec i ja od początku planowaliśmy cię ukryć. Wiedzieliśmy, że nie dopuścimy do tego ślubu. De La Peña nie będzie cię szukał w swoim towarze. Tam będziesz bezpieczna.
Łzy stanęły mi w oczach.
— Kocham cię, Angel. Dziękuję — rzuciłam się mu na szyję.
— Znajdę cię. Za jakiś czas. Ale pamiętaj — nikomu nie ufaj. I nie mów, kim jesteś.
— Dobrze — pokiwałam głową, ale nagle… — Aaa! — krzyknęłam, chwytając się za bok.
Spojrzałam w dół — cała suknia była we krwi.
— Angel… chyba mnie trafili — wyszeptałam przerażona.
— Kurwa! — rzucił, rozglądając się gorączkowo.
Dotknęłam jego ramienia. — Dam radę. Spójrz na mnie.
Patrzyłam mu prosto w oczy — tak podobne do moich. — Wpakuj mnie do tego kontenera.
— Zwariowałaś?! Lot trwa dwanaście godzin!
— Przetrwam. Byle tylko nie widzieć już więcej tego starego Oblecha.
Rozdział 4 — Wspomnienie Rosy
Miałam wtedy siedem lat, może osiem…
Byłam chuda jak patyk, z dwoma warkoczykami i kolanami wiecznie zdartymi od biegania po podwórku. Mama już wtedy nie mieszkała z nami. Ojciec mówił, że „uciekła”, a Angel — że „zrobiła to, co musiała”.
Pamiętam tamten dzień, jakby wydarzył się wczoraj.
Dwóch chłopaków ze starszej klasy zaciągnęło mnie za garaże, bo — jak to powiedzieli — „córeczki bossa trzeba nauczyć pokory.” Szarpali mnie, kazali klęknąć i przepraszać za coś, czego nawet nie rozumiałam. Byłam przerażona. Drżałam, próbując się wyrwać, ale byłam za słaba.
I wtedy zjawił się Angel.
Nie wiem, jak się dowiedział. Może czuł, że coś jest nie tak. Może miał ten instynkt, który zawsze miał. W każdym razie — pojawił się nagle. Wbiegł między nich z furią w oczach, jak burza. Jeden z chłopaków padł po pierwszym ciosie. Drugiemu krew trysnęła z nosa po uderzeniu głową o mur.
Nigdy wcześniej nie widziałam Angela takiego.
Gdy skończył, złapał mnie za rękę i przyciągnął do siebie.
— Już dobrze, Rosita. Nie płacz — powiedział, chowając mnie w swoim ramieniu.
— Bałam się… — łkałam cicho, tuląc się do jego torsu.
— Nikt cię więcej nie tknie. Przysięgam.
Spojrzałam na niego — brudnego, z rozciętą wargą, ale tak spokojnego. Takiego silnego. I wiedziałam, że nigdy mnie nie zawiedzie.
Tego dnia zrozumiałam jedno: nawet jeśli świat wokół nas płonie — mam Angela. Mojego starszego brata. Mojego bohatera.
Rozdział 5 — ANGEL & Ojciec
Gabinet był pogrążony w półmroku. Grube zasłony tłumiły światło dnia, a powietrze przesiąknięte było zapachem cygara i kosztownego koniaku. Ojciec siedział w swoim skórzanym fotelu, jak zawsze opanowany, z kamienną twarzą.
Angel wszedł bez pukania.
— Była postrzelona — rzucił od progu. — Rosa.
Ojciec uniósł spojrzenie znad szklanki. — Żyje?
— Tak. Ledwo. Ukryłem ją w kontenerze De La Peñi.
Tym razem brew ojca lekko drgnęła. — W kontenerze?
— Tak. Lot już wylądował w Hiszpanii. Jest pod opieką. Nikt się nie zorientował. Jeszcze.
Zapadła cisza. Ojciec odchylił się w fotelu i sięgnął po cygaro.
— De La Peña… To była jego dostawa.
— Jego i nikt inny by jej tam nie szukał. — Angel podszedł bliżej. — Musimy działać, zanim zorientuje się, co się wydarzyło. Jeśli wpadnie w szał, stracimy układy, porty, broń. Wszystko.
— Musimy być ostrożni — powiedział wolno ojciec. — Nikt nie może się dowiedzieć, że to my zorganizowaliśmy ten cyrk. Ten… teatr, który doprowadził do zerwania ślubu mojej córki z jego błyszczącym brzuchem.
— Carlito już ma ludzi, którzy obserwują Rosę w szpitalu. — Angel mówił twardo. — Gdy tylko dojdzie do siebie, zabierzemy ją w bezpieczne miejsce. Nie zostawimy śladu.
Ojciec wstał, podszedł do barku i dolał sobie koniaku.
— De La Peña wie, że ślub się nie odbył. Że panna młoda zniknęła. Może i nie podejrzewa jeszcze nas, ale jeśli powiąże fakty…
— Musimy odwrócić jego uwagę. Podrzucić mu winnego. Kogoś z zewnątrz. Zasugerować, że to atak konkurencji.
Ojciec skinął głową. — Może Sosa? — to nowy sojusznik De La Pena. Oni zawsze byli chętni do wbicia noża w plecy.
Angel spojrzał ojcu prosto w oczy.
— Rosa już nigdy nie wróci do tego świata. Nie po tym, co się stało. Dajmy jej zniknąć na dobre.
— Nie masz co do tego wątpliwości? — zapytał cicho ojciec. — Wiesz, że jak De La Peña odkryje prawdę, rzuci wszystko, by ją odzyskać?
Angel uśmiechnął się chłodno. — Niech spróbuje. Wtedy będzie miał do czynienia ze mną.
Rozdział 6 — Obserwacja Rosy
Szpital wydawał się spokojny. Personel przechodził korytarzami z rutynową obojętnością, pacjenci spali lub narzekali na jedzenie, a ochroniarz przy wejściu zerkał co chwilę w telefon.
Nikt nie zauważył dwóch mężczyzn stojących na końcu korytarza. Nie mieli kitli, identyfikatorów ani potrzeby, by wchodzić do środka. Wystarczyło im jedno — widok pokoju 203.
W środku, nieprzytomna, leżała Rosa.
— Żyje — mruknął niższy z nich, poprawiając czapkę z daszkiem. — I nawet wygląda lepiej niż wczoraj.
— Angel będzie zadowolony — odpowiedział drugi, oparty o ścianę z założonymi rękami.
Niski zaśmiał się cicho. — Carlito sam by jej nie lepiej załatwił — mruknął z nutą podziwu. — Ale teraz jest pod naszą opieką.
Obaj milczeli przez chwilę.
— Kiedy tylko wstanie z łóżka, zabieramy ją stąd. Bez pytań. Bez śladu.
— Do czasu… — dodał tamten. — Angel ma już dla niej miejsce. Bezpieczne. Dobrze ukryte.
Zza szyby błysnęło światło aparatury. Rosa poruszyła się lekko. Nieświadoma, że od teraz każda minuta jej życia zależy od ludzi, których nawet nie zna.
Ale oni znali ją doskonale. I znali mężczyznę, który oddałby za nią życie.
Rozdział 7 — Salvador — utracona władza
Cisza w willi była złowroga. Za złowroga.
Salvador De La Peña wszedł do głównej sali z trzaskiem drzwi. Garnitur miał jeszcze pokryty popiołem z dymnych granatów. Pot spływał mu po skroniach, a oczy błyszczały czystą furią.
— Gdzie ona jest?! — ryknął, zatrzymując się pośrodku marmurowej posadzki.
Jeden z jego ochroniarzy, młody Miguel, odsunął się niepewnie od ściany.
— Panie… była panika, kościół pełen ludzi… strzały, granaty…
— Powiedz mi coś, czego nie wiem, idioto! — warknął Salvador, chwytając chłopaka za kołnierz i pchając go na kolumnę.
— Myśleliśmy, że zginęła w zamieszaniu… ale jej ciała nie było wśród rannych. Po prostu… zniknęła.
Salvador puścił go i cofnął się powoli. Oddech miał ciężki, jakby trawił go wewnętrzny ogień.
— Zniknęła? — powtórzył z pogardą. — Młoda dziewczyna, w sukni ślubnej, znika? Pośród uzbrojonych ochroniarzy, pośród dwudziestu ludzi? — Obszedł stół dookoła. — Czy wy wszyscy jesteście kurwa ślepi?!
Uderzył pięścią w stół. Kryształowy wazon poszedł w drzazgi.
— To była zasadzka. Ktoś to zaplanował. Ktoś z góry wiedział, że będę bezbronny. I chcieli ją zabrać, zanim stanie się moją żoną. Przed podpisaniem kontraktu. — Zmrużył oczy. — Moretti…
Zawiesił głos.
— Tylko on mógł zyskać na tym wszystkim. To jego córka. I to jego syn ma jaja większe niż reszta z was razem wziętych. Angel…
Zamilkł na moment. Wciągnął głośno powietrze przez zęby.
— Znajdźcie mi ją. — Spojrzał zimno na Ramiro, jednego ze swoich zabójców. — Przeszukajcie wszystkie punkty przerzutowe. Sprawdźcie ostatni ładunek broni wysłany z portu. Każdy kontener. Każdy jebany kilogram.
Ramiro skinął głową i wybiegł z sali.
— I jeśli się okaże, że Moretti mnie zdradził… — Salvador spojrzał na resztę ludzi, jego głos był teraz niski, lodowaty. — To nie będzie wojna. To będzie egzekucja.
Rozdział 8 — SPOTKANIE — VITTORIO MORETTI & SALVADOR DE LA PEÑA
Restauracja na obrzeżach Palermo. Z zewnątrz wyglądała niepozornie, wręcz biednie. Ale w środku… marmur, ciemne drewno, czerwone wino i zapach czystego strachu. Cały lokal zamknięto na wyłączność. Nawet kucharze zostali wyproszeni po podaniu kolacji.
Przy okrągłym stole siedzieli tylko oni dwaj.
Don Vittorio Moretti — w czarnym garniturze, z sygnetem na palcu i wzrokiem, który uciszał nawet echo.
Salvador De La Peña — stary, masywny, z wypolerowaną laską opartą o stół, cygarem w dłoni i napuchniętą twarzą, w której wiek i władza zlały się w jedno.
Między nimi talerze pozostały nietknięte. Jedli tylko oczami. I tylko z nienawiścią.
— Dziękuję, że przyjąłeś zaproszenie, Salvador — powiedział spokojnie Vittorio, sięgając po kieliszek czerwonego wina.
— Kiedy moja narzeczona znika podczas własnego ślubu i trafia w krwawiącym stanie do kontenera, który leci do Europy… trudno odmówić — parsknął Salvador. — Liczę, że nie próbujesz ze mnie robić idioty, Vittorio.
Cisza. Don wziął łyk. Czerwone wino barwiło szkło jak krew.
— Wiesz, że wojny są kosztowne. A ja nie lubię przepłacać.
— Ja też nie. Ale za hańbę płaci się krwią. Ktoś rzucił dymny granat. Ktoś zorganizował ucieczkę. A panna młoda rozpłynęła się jak zjawa. Na moich oczach! — Salvador uderzył laską w podłogę. — Ktoś z twoich ludzi to zrobił!
Vittorio odchylił się w fotelu.
— Gdybym chciał cię upokorzyć, Salvadorze, zrobiłbym to prosto w oczy. W biały dzień. W kościele, przy świadkach. Nie chowam się za dymem i cieniami.
Salvador spojrzał na niego chłodno.
— Dziewczyna była moją przepustką do wspólnego interesu. Broni. Ładunków łatwopalnych. Portów. I nagle zniknęła. Nie wierzę w zbiegi okoliczności.
— Ani ja. Ale w przeciwieństwie do ciebie nie szukam winnych na ślepo. — Vittorio pochylił się lekko. — Myślę, że ktoś trzeci chce, byśmy się pozabijali. Że gra na dwa fronty. I że właśnie dajemy mu dokładnie to, czego chce.
— A ty masz już pomysł, kto to może być? — zapytał szyderczo Salvador.
— Mam kilka typów. I kilku ludzi, którzy to sprawdzą. W międzyczasie proponuję, byśmy zakopali to gówno głęboko pod ziemię i udawali, że go nie ma.
— Udawali?
— Dla dobra rodziny. I dla naszych kieszeni.
Salvador wziął łyk whisky i zmrużył oczy.
— A jeśli znajdę ją pierwszy?
— Wtedy porozmawiamy jeszcze raz — powiedział Vittorio bez mrugnięcia okiem. — Ale pamiętaj: to nadal moja córka.
Ich spojrzenia zwarły się jak dwa miecze.
— Jesteś dobrym graczem, Vittorio. Ale ja też.
Don uniósł kieliszek.
— Więc grajmy dalej.
Dwa kieliszki zetknęły się cicho. Jakby ktoś odbezpieczył granat.
***
Gabinet De La Peñy tonął w półmroku. Tylko światło z ekranu laptopa rozcinało ciemność.
— Mamy coś — odezwał się ochroniarz, podając Salvadorowi zdjęcie z telefonu. — Z portowego monitoringu. Kamera przemysłowa przy rampie załadunkowej, terminal drugi.
Salvador ujął ekran w obie dłonie, przymrużył oczy.
Na zdjęciu — mężczyzna w czapce, niosący kogoś na rękach. Kobietę. Ubranie podarte, nogi zakrwawione. W tle — kontener z oznaczeniem „EU LINES”.
— Zbliż — polecił.
Obraz zadrżał, ale wystarczyło jedno spojrzenie.
— Moretti — wycedził przez zęby. — Pierdolony Angel.
Milczał przez chwilę. Potem uniósł wzrok, w którym lśniła cicha furia.
— Zadzwoń do Morettiego.
— Don Vittorio? Po spotkaniu?
— Tak. Czas zagrać w inną grę.
ROZDZIAŁ 9 — TELEFON
Dźwięk telefonu rozbrzmiał jak wyrok. Vittorio siedział przy masywnym dębowym biurku, z kieliszkiem brandy w dłoni. Oparł się wygodnie i spojrzał na wyświetlacz.
— Salvador De La Peña.
Uśmiechnął się krzywo, po czym odebrał.
— Vittorio! — zabrzmiał z drugiej strony głos Salvadora, niemal przyjacielski, aż za bardzo. — Mam nadzieję, że ci nie przeszkadzam. Po naszej… uroczej kolacji pomyślałem, że warto jeszcze raz wrócić do tego, co się wydarzyło podczas… — zawahał się teatralnie — niefortunnego wesela.
Vittorio nie odpowiedział od razu. W jego oczach pojawiła się ostrożność.
— Salvador. Miło cię słyszeć. Rzeczywiście… dzień był dość burzliwy. Szczerze mówiąc, wciąż próbuję zrozumieć, co się właściwie wydarzyło.
— Ach, właśnie! — przytaknął De La Peña. — Tyle pytań, a tak mało odpowiedzi. Moja przyszła żona zniknęła jak kamfora. Kościół w dymie. Ludzie ranni. I zero informacji, kto to zrobił. Cóż za… zbieg okoliczności, nieprawdaż?
Vittorio uniósł brew. Głos miał jak zawsze spokojny.
— Rzeczywiście zaskakujące. Choć… nie sądzisz, że ktoś z zewnątrz chciał pokrzyżować nasze plany? Taki atak… wymagał przygotowań. A przecież nasze środowisko ma wielu wrogów.
Salvador roześmiał się gardłowo, ale w jego śmiechu nie było ani krzty rozbawienia.
— Masz rację. Świat jest pełen wrogów. Tylko że niektórzy… są bliżej, niż myślisz. Nawet… w rodzinie. — Zamilkł na moment, po czym dodał: — Widzisz, mam wrażenie, że ktoś, komu zaufałem, wsadził mi nóż w plecy. A ja bardzo, bardzo nie lubię być robiony w idiotę, Vittorio.
— Salvador, jeśli próbujesz mnie o coś oskarżyć…
— Nie, nie, skądże! — wszedł mu w słowo. — Ja tylko pytam. I szukam. A jak już znajdę… to nie będzie rozmowy telefonicznej. Będzie pogrzeb.
Nastała cisza.
— Ale zanim do tego dojdzie… proponuję zachować pozory współpracy. Nasze towary, nasze układy… są zbyt cenne, by kończyć to wszystko z powodu jednej dziewczyny, prawda?
Vittorio uśmiechnął się, ale jego oczy pozostały zimne jak stal.
— Oczywiście. Rodzina to jedno. Interesy to drugie.
— Świetnie. — Salvador przeciągnął słowo jak jedwab. — W takim razie — życzę ci miłego wieczoru, Don Vittorio. I… przekaz pozdrowienia Angelowi. Takie od serca.
Klik.
Vittorio odłożył telefon i przez dłuższą chwilę wpatrywał się w ścianę, jakby widział coś, czego nikt inny nie widział.
Stary Moretti siedział w półcieniu, trzymając szklankę z whisky, kiedy do pokoju wszedł Angel — szybkim, zdecydowanym krokiem.
— Dzwonił — powiedział ojciec bez zbędnych wstępów. — Salvador.
Angel zmrużył oczy.
— I?
— Udaje, że nic nie wie. Ale słyszałem to w jego głosie. Pieprzony wąż. Nie pytał o Rosę wprost… ale powiedział „jeśli znajdę zdrajcę, nie będzie rozmowy — będzie pogrzeb”.
Angel przestąpił z nogi na nogę. Blizna na policzku drgnęła.
— Czyli podejrzewa. Może jeszcze nie wie wszystkiego, ale…
— ...ale czuje krew — dokończył Vittorio. — Musimy działać ostrożnie. I szybko. Gdzie jest Rosa?
— Jeszcze w szpitalu. Ludzie Carlita mają ją na oku, nikt się do niej nie zbliży.
— Za długo tam siedzi. Jeśli Salvador wyśle swoich, mogą ją namierzyć.
Angel zacisnął pięści.
— Przyspieszę transport. Carlito już wszystko szykuje. Rosa zniknie jeszcze tej nocy.
Vittorio spojrzał na syna uważnie, z mieszanką dumy i niepokoju.
— Upewnij się, że nie zostawiacie śladów. Żadnych.
— Rozumiem, ojcze. — Angel skinął głową i wyszedł.
ROZDZIAŁ 10 — Willa De La Peña. Gabinet Salvadora. Noc
Salvador stał przy oknie, patrząc na ciemność rozciągającą się poza ogrodem. W dłoni ściskał kieliszek z koniakiem, którego nie tknął. Obok niego stało trzech ludzi — lojalnych, milczących, czekających.
— Mój brat miał rację — odezwał się w końcu. — Moretti to pies. Ładnie się uśmiecha, mówi o interesach, ale jego oczy… zawsze były fałszywe.
Odwrócił się powoli do swoich ludzi.
— Dziewczyna zniknęła. Z moich rąk. Przed samym ołtarzem. Wiecie, co to znaczy?
Żaden nie odpowiedział.
— To znaczy, że ktoś mi splunął w twarz.
Cisza.
— Chcę ją znaleźć. Rosę Moretti. Żywą… albo martwą. Ale jak martwa, to bez twarzy. — Jego głos był spokojny, aż lodowaty. — Żeby Angel nie miał co chować.
Zawiesił głos.
— Wysyłam was do portu. Przeszukajcie każdy kontener, każdą przesyłkę, każdą dziurę. Ona nie zniknęła. Ona się ukrywa.
— A jeśli znajdziemy ją wcześniej? — spytał ostrożnie jeden z nich.
— To przywieźcie ją do mnie. Osobiście. Chcę jej spojrzeć w oczy, zanim wydam wyrok.
Rozdział 11 — Przebudzenie Rosy
Światło. Białe, zimne. Powoli przedzierało się przez moje powieki jak ostrze.
Pachniało czystością. Dezynfekcją. Ciszą.
Gdzie ja jestem…?
Nie poruszyłam się. Jeszcze nie. Leżałam nieruchomo, nasłuchując.
Szum urządzeń. Pikanie monitora. Delikatny ból w boku.
I… oddech. Ciężki, głęboki. Nie mój.
Otworzyłam oczy. Powoli. Najpierw kontur. Potem kształt. Potem on.
Wysoki. Potężny. Czarne włosy, krótko przycięte. Czarne oczy — ciemniejsze niż wszystko, co znałam. Zarost. Tatuaż wystający spod kołnierza. Kolejne na ramionach. Wyraźne, ostre, jakby ktoś wyrył je na jego ciele z bólu. Stał przy oknie, z rękami skrzyżowanymi na piersi. I patrzył na mnie. Jak drapieżnik, który nie wie jeszcze, czy powinien atakować.
Serce mi przyspieszyło. Przełknęłam ślinę.
Nie panikuj, Rosa. Pamiętaj, co mówił Angel. Nie ufaj nikomu.
Mężczyzna podszedł wolno. Każdy jego krok był kontrolowany, jakby nie robił niczego przypadkiem.
— ¿Cómo te sientes? — zapytał niskim głosem.
Zabrzmiało to jak wyzwanie. Twarde, ostre dźwięki hiszpańskiego uderzyły mnie jak kolejna fala niepokoju.
Zamrugałam.
— Co…? — szepnęłam po włosku, zupełnie nie rozumiejąc, co powiedział.
Jego brew uniosła się lekko. Zmarszczył czoło.
— Non capisco… — dodałam, starając się wyglądać na zdezorientowaną.
Przez moment mierzył mnie wzrokiem. Potem westchnął i znów odezwał się, tym razem w innym języku.
— Do you speak English?
— Yes… a little — odpowiedziałam cicho.
Kiwnął głową z minimalnym grymasem ulgi. Ale spojrzenie pozostało twarde. Przeszywające.
— Obudziłaś się — stwierdził. Jego głos brzmiał jak papier ścierny i whisky.
Spojrzałam na niego zdezorientowana, robiąc minę, która wcale nie była trudna do udawania.
— Gdzie… gdzie ja jestem? — szepnęłam, pozwalając, by głos mi zadrżał.
— Szpital. Trafiłaś tu z raną postrzałową. Z kontenera.
Zamrugałam. Udawałam szok. Strach. Amnezję.
— Kontener…?
— Tak. — Podszedł bliżej. Za blisko. Czułam, jak moje mięśnie się spinają. — Pamiętasz coś?
Zawahałam się. To była ta chwila. Jedna szansa.
— Nie… — wyszeptałam. — Nie wiem… kim jestem. Ani… co się stało…
Milczał. Długo. Przestudiował moją twarz z uwagą, która przyprawiła mnie o dreszcze. Potem odwrócił się, jakby musiał przetrawić coś w głowie.
— Masz szczęście, że żyjesz — powiedział tylko. — I jeszcze większe, że to ja cię znalazłem, a nie ktoś inny.
Zadrżałam. Ten głos… ten ton. Jakby mówił o sobie jako o potworze, którego lepiej nie spotkać.
— Kim… kim jesteś? — zapytałam niepewnie.
Uśmiechnął się kątem ust. Ale to nie był przyjazny uśmiech. Raczej coś między rozbawieniem a ostrzeżeniem.
— To nieistotne. — Jego wzrok był lodowaty. — Na razie wystarczy, że to ja się tobą zajmuję.
Zamilkł na chwilę, jakby celowo przedłużał napięcie.
— Zresztą… imiona bywają mylące. A ja nie lubię, gdy ktoś myli moje z czyimś innym.
Potem skinął głową i ruszył do wyjścia.
Przed drzwiami zawahał się jeszcze na moment.
— Odpoczywaj. Wkrótce cię przeniosą.
Zniknął.
Dopiero wtedy wypuściłam powietrze z płuc.
Udało się. Na razie.
Ale wiedziałam jedno — on nie był głupi. I zbyt długo nie dam rady udawać, że nie pamiętam.
Nie powiedział, jak się nazywa. Ale ten wzrok… znałam takie spojrzenie.
Należało do ludzi, którzy nigdy nie pytają o zgodę.
Do ludzi, którzy nie mówią prawdy — bo nie muszą.
I którzy, jeśli już coś mówią, to po to, byś zapamiętała każde słowo.
Leżałam w tej sterylnej ciszy, patrząc na zamknięte drzwi, jakby mogły mi dać odpowiedź.
Ale nie dawały.
Nie dawały nic, oprócz jeszcze większego lęku. I dziwnego, idiotycznego przeczucia… że to dopiero początek czegoś, czego nie rozumiem.
Rozdział 12 — Hugo & lekarz
Stałem przed drzwiami, słuchając ciszy. Udaje. Nie wiem jeszcze, kim jest, ale wiem, że gra. A ja potrafię rozpoznać dobrą grę.
Jej ciało zareagowało, zanim zdążyła to kontrolować. Uderzenie serca. Szybszy oddech. Skurcz mięśni, gdy zrobiłem krok w jej stronę. Nie udawała przerażenia — ona je miała, tylko próbowała je ukryć.
Ale to nie tylko strach. W tej dziewczynie jest coś… innego.
Nie wygląda jak ktoś, kogo wrzuca się do kontenera. Długie nogi, zgrabna talia, biust, który przyprawiłby Camille o kompleksy, i te pełne, zmysłowe usta, które drżały, gdy mówiła, że nic nie pamięta. Gładka skóra w kolorze cappuccino, oczy jak orzechy zatopione w czekoladzie. Włoska klasyka. Ale coś było nie tak.
Akcent. Włoski, miękki, melodyjny. I bardzo dobrze maskowany. Rozmawia ze mną po angielsku, wyraźnie, poprawnie — bez błędów, ale z wyraźnym „r”. Na hiszpański nie zareagowała wcale. Albo naprawdę nic nie rozumie, albo gra bardzo przekonująco.
I ten zapach… Nawet po szpitalnym prysznicu, w tej białej pościeli — pachniała jak lato w Palermo i cynamonowe lody z dzieciństwa, które ojciec kazał mi jeść, zanim zabił właściciela lodziarni.
Nie. Nie wierzę w przypadek.
Zbyt piękna, zbyt czysta, zbyt idealna jak na to bagno, z którego ją wyłowiliśmy.
I właśnie dlatego muszę ją obserwować.
Ale przy niej nie ufam samemu sobie. Zbyt łatwo wchodzę w tryb drapieżnika — chcę ją rozebrać wzrokiem, sprawdzić, jak smakuje jej strach. Chcę wiedzieć, czy te usta są tak miękkie, jak wyglądają. A to bardzo zły znak.
Chyba znów odwiedzę Camille. Na wszelki wypadek.
Bo jeśli zostanę tu zbyt długo, to nie wiem, czy bardziej będę chciał ją chronić… czy zatrzymać dla siebie.
Korytarz był cichy, zbyt cichy. Dźwięk kroków Huga odbijał się echem od ścian, jakby sam budynek chciał wiedzieć, kim jest i czego chce.
Zatrzymał się przed drzwiami gabinetu. Nie pukał. Wszedł.
Lekarz siedział za biurkiem, przeglądając wyniki. Starszy facet z siwą brodą, okulary zsunięte na koniuszek nosa. Miał na sobie biały kitel, który chyba od lat nie widział emocji.
— Panie Sosa — podniósł wzrok. — Wszystko w porządku z pacjentką. Śpi spokojnie. Parametry wracają do normy.
— Nie przyszedłem pytać o ciśnienie — rzucił Hugo i zamknął za sobą drzwi. — Chcę wiedzieć, co się dzieje w jej głowie.
Lekarz odchrząknął i zdjął okulary. — Mówi pan o amnezji?
— Mówię o kłamstwie. — Hugo oparł się o ścianę, skrzyżował ręce na piersi. — Dziewczyna się obudziła, wyglądała na przerażoną, zdezorientowaną… ale nie była w szoku. Była czujna. Za bardzo. I zbyt ostrożna, jak na osobę, która „niczego nie pamięta”.
— Może to mechanizm obronny. — Lekarz wzruszył ramionami. — PTSD, reakcja na traumę. Utrata pamięci bywa wybiórcza. Możliwe, że podświadomie coś ukrywa nawet przed sobą.
— Możliwe — Hugo zmrużył oczy. — Ale ja nie wierzę w zbieg okoliczności. Właśnie dlatego jeszcze żyję.
Lekarz milczał. Znał typ takich rozmów: lepiej mówić mniej niż za dużo.
— Czy kazał jej pan coś podpisać? — zapytał Hugo.
— Nic konkretnego. Dokumenty szpitalne, zgoda na leczenie. Bez tożsamości formalnie nie istnieje. W systemie figuruje jako „NN”.
— I tak ma zostać. — Hugo podszedł do biurka. — Nikt nie może się dowiedzieć, że tu jest. Żadnych rejestrów. Żadnych gości. Żadnych zdjęć.
— Oczywiście, panie Sosa. Wszystko zostaje między nami. — Lekarz spuścił wzrok. — A jeśli ktoś zacznie szukać?
— Wtedy pan się nagle myli w dokumentach i nikogo takiego tu nie było.
Lekarz skinął głową. Hugo sięgnął do kieszeni i położył na biurku kopertę.
— Za kłopot. I za milczenie.
— Nie będzie problemu — odparł lekarz cicho.
Hugo przez chwilę patrzył na niego uważnie, jakby ważył, ile ten człowiek jest wart. A potem skinął głową i odwrócił się do wyjścia.
Na odchodne rzucił przez ramię:
— A tak między nami… coś mi w niej nie pasuje. Nie wiem jeszcze co, ale… ona nie wygląda na przypadkową dziewczynę wrzuconą do kontenera.
I wyszedł.
Rozdział 13 — Nie ten dzień
Camille zawsze wiedziała, czego chce. A dziś chciała mnie.
Otworzyła drzwi w koronkowym szlafroku, który więcej odsłaniał, niż zakrywał. Miała rozpuszczone blond włosy, perfekcyjny makijaż i ten głód w oczach, który znałem od lat.
Wszedłem bez słowa. W naszym układzie nie było miejsca na sentymenty. Była tylko potrzeba. Fizyka. Rozładowanie.
Usiadłem na sofie. Camille, pewna siebie, zrzuciła szlafrok i usiadła na mnie okrakiem, muskając palcami moją klatkę piersiową.
— Tęskniłeś? — mruknęła, całując mój kark.
Zamknąłem oczy. Powinno być dobrze. A nie było.
Jej ruchy, zapach, skóra — znajome, przewidywalne. Zbyt znajome.
Ale przed oczami miałem coś innego.
Nie. Kogoś innego.
Te ciemne oczy. Ten miękki, południowy akcent. Bladość policzków. Cień blizny pod opatrunkiem. I to spojrzenie — jakby wszystko zapomniała, ale jednocześnie pamiętała więcej, niż chciała powiedzieć.
Ta dziewczyna z kontenera.
— Hugo? — Camille uniosła głowę. — Co jest?
Nie odpowiedziałem. Moje ciało nie reagowało. Nie tak, jak powinno.
Odsunąłem ją delikatnie. Camille spojrzała na mnie jak na idiotę.
— Żartujesz?
Westchnąłem i zapiąłem guziki koszuli.
— To nie ten moment.
— A kiedy niby będzie? — prychnęła. — Odzywasz się po tygodniu ciszy, wpadasz tutaj, patrzysz, jakbyś chciał mnie połknąć, a teraz się wycofujesz?
Zacisnąłem szczękę. Zdecydowanie mówiła więcej, niż powinna. Ale jeszcze bardziej — trafniej, niż chciałem to usłyszeć.
— Może coś się zmieniło — rzuciłem sucho.
— Mhm. — Jej wzrok zrobił się zimny. — To przez nią, prawda? Tę nową? Tę, którą wyciągnąłeś z kontenera i nagle tak się nią interesujesz?
Zamarłem.
— Uważaj, Camille.
— Ludzie mówią, Hugo. — Wzruszyła ramionami. — Nie trzeba być detektywem. Od kiedy ją przywiozłeś, chodzisz jakbyś miał robaka pod skórą. Wściekły, rozkojarzony, nieobecny. A to coś znaczy.
Zbliżyła się do mnie.
— Kim ona jest?
— Nikim — odburknąłem i ruszyłem w stronę drzwi. — Nikim ważnym.
Ale oboje wiedzieliśmy, że kłamię.
Camille patrzyła za mną bez słowa. A ja zszedłem po schodach, czując, że wpadam po uszy.
Rozdział 14— Angel & Carlito — złe wieścI
Pokój był ciemny. Tylko ekran laptopa rozświetlał wnętrze bladoniebieskim światłem. Angel stał przy oknie z kubkiem kawy w dłoni, obserwując w milczeniu ciemniejące niebo nad Sycylią.
Telefon zawibrował. Carlito.
Angel odebrał natychmiast.
— Mów. — Głos miał jak ostrze.
— Otworzyła oczy. Dziś w nocy. — Carlito mówił szybko, ale precyzyjnie. — Przebudziła się. Lekarz zgłosił to natychmiast. Ale nie tylko mnie…
— Kto jeszcze? — Angel zamarł.
— Sosa. — Cisza w słuchawce na ułamek sekundy. — Hugo Sosa był w szpitalu godzinę po przebudzeniu. Spędził z nią kilkanaście minut. Potem poszedł do lekarza. Zostawił kopertę. Grubą.
Angel odsunął kubek. Palce mu zadrżały, choć twarz miał nadal jak z kamienia.
— Czy ona coś mówiła?
— Udaje, że nie pamięta niczego. Nazwiska, przeszłości, nawet własnego imienia. — Carlito chrząknął. — Ale nie jestem przekonany, że to prawda. Zachowuje się zbyt ostrożnie. Jakby grała. I robi to dobrze.
— Jak zareagował Sosa?
— Nic nie mówił. Ale wiesz, jak on patrzy. Zna takich jak my. Czuje, że coś się nie zgadza. — Carlito zawahał się. — Angel, jeśli Rosa zostanie z nim dłużej, może być problem.
— Nie może tam zostać — powiedział Angel przez zęby. — Hugo Sosa nie może się dowiedzieć, kim ona jest. I nie może jej dotknąć, rozumiesz mnie?
— Oczywiście. — Carlito zniżył głos. — Mam plan. Przerzucimy ją. Cicho, bez śladów. Potrzebuję tylko twojego pozwolenia.
Angel spojrzał w noc. W jego oczach nie było strachu. Tylko gniew. I determinacja.
— Masz je. Ale jeśli coś pójdzie nie tak, Carlito…
— To zginę pierwszy. Jak zawsze. — I się rozłączył.
Angel przez chwilę stał bez ruchu. Potem wyjął pistolet z szuflady i spokojnie załadował magazynek.
Nikt nie miał prawa zbliżyć się do Rosy. Nawet Hugo Sosa. Zwłaszcza Hugo Sosa.
Rozdział 15 — Hugo & Rosa — nieufność
Pokój był jasny, przesadnie sterylny. Rosa siedziała na łóżku z poduszką przyciśniętą do klatki piersiowej. Miała na sobie czystą koszulę szpitalną, a włosy opadały jej na ramiona w niedbałych falach. Gdy drzwi się otworzyły, jej ciało mimowolnie zesztywniało.
Hugo Sosa wszedł bez słowa.
Czarny T-shirt opinał jego ramiona, pokryte tatuażami. Na szyi — charakterystyczny wzór, jak znak przynależności do innego świata. Pachniał jak dym, skóra i zagrożenie. Zamknął drzwi powoli, jakby nie musiał się spieszyć. Jakby to on kontrolował czas.
— Dzień dobry — powiedział nisko. Jego głos był spokojny. Zbyt spokojny.
Rosa uniosła wzrok, delikatnie, jakby bała się spojrzeć mu prosto w oczy.
— Dzień dobry… — odpowiedziała szeptem.
— Jak się czujesz?
— Lepiej… chyba. Nadal nic nie pamiętam.
Hugo zmrużył oczy.
— To ciekawe, bo ciało pamięta szybciej niż umysł. A twoje zachowuje się, jakby wiedziało, kiedy się wycofać. Kiedy kłamać. Kiedy milczeć.
Zamarła. Zadrżała delikatnie, ale nie od chłodu.
— Ja… nie wiem, o czym pan mówi. — Udawała słabość. Głos jej zadrżał.
Hugo usiadł na krześle przy łóżku. Położył łokieć na kolanie i przyjrzał się jej jak łowca obserwujący zwierzynę, która jeszcze nie wie, że jest na muszce.
— Jesteś drobna. Blada. Ale nie jesteś słaba. Masz oczy kogoś, kto przeżył więcej, niż mówi. Kogoś, kto wie, jak przetrwać.
— Nie pamiętam… — szepnęła znowu, spuszczając wzrok.
— No właśnie — powiedział cicho. — Za często to powtarzasz. A ludzie, którzy naprawdę nie pamiętają… próbują sobie przypomnieć. Ty nie pytasz o nic. Nie drążysz. Nie panikujesz. Jakbyś wiedziała, że prawda jest gorsza od tej ciszy.
Zerknęła na niego, z ledwo widoczną paniką w oczach. Ale była dobra. Ograła to.
— Może się boję… tego, co mogę sobie przypomnieć. Może nie chcę wiedzieć…
Hugo uśmiechnął się krzywo. Nie był to ciepły uśmiech.
— Może. Ale jedno wiem na pewno: dziewczyny takie jak ty nie trafiają przypadkiem do kontenerów. Nie wyglądają jak ślubne zjawy z raną po postrzale i brakiem przeszłości.
Zamilkł. Wstał. Zbliżył się powoli.
— Kim pan jest? — zapytała nagle Rosa, cicho, ale wyraźnie. — Dlaczego… pan tu jest?
Zatrzymał się w pół kroku. Przez sekundę w jego oczach błysnęło coś, co mogło być zaskoczeniem.
— Kim jestem? — powtórzył z lekkim rozbawieniem. — Tym, który nie wierzy w bajki. Ani w dziewczyny bez tożsamości.
Pochylił się lekko.
— Kimkolwiek jesteś — powiedział niskim tonem — niech ci się nie wydaje, że mnie oszukasz.
Rosa uniosła wzrok. Na sekundę. I wtedy… coś się wydarzyło.
Jego spojrzenie nie było już tylko podejrzliwe. Było zaintrygowane. Zaciekawione. Jakby coś w niej nie pasowało do schematu. Jakby nie była tylko kolejną z setek, które kłamały mu w oczy.
Hugo cofnął się bez słowa.
— Odpoczywaj — rzucił chłodno. — Póki jeszcze masz na to czas. Wyszedł.
Oparł się plecami o zimną ścianę i przymknął oczy.
Coś było nie tak. Wszystko było nie tak.
Nie znała swojego imienia, ale nie wyglądała na zagubioną. Nie rozglądała się nerwowo. Nie zadawała głupich pytań. Nie jęczała, nie panikowała, nie wyła do księżyca o pomoc.
Nie, ta dziewczyna siedziała z tą cholerną poduszką jakby właśnie analizowała plan ucieczki. A może nawet — kontratak.
Zagrała dobrze. Za dobrze.
To „nie pamiętam”, to spojrzenie, ten cichy głos…
Miała go gdzieś w sobie wyćwiczony.
Ale była w tym też jakaś prawda. W oczach. W drżeniu rąk.
A może tylko chciał, żeby była.
Nie wiedział, co go bardziej wkurwiało — że kłamie, czy że zaczynało go to obchodzić.
Nie powinna go obchodzić. Żadna z nich nigdy nie powinna.
A jednak coś w niej było.
Nie tylko w tym ciele — choć ciało miała jak grzech.
W tych oczach.
Jakby znały już mrok. Jakby znały jego.
Odepchnął się od ściany. Zacisnął szczękę.
Nie miał czasu na takie gierki. Nie miał przestrzeni na fascynacje.
Ale do diabła — chciał wiedzieć, kim ona jest. I dlaczego czuje, że właśnie spotkał kogoś, kto może go rozbroić… bez jednego słowa.
Rozdział 16 — Rosa & Carlito — instrukcje nocą
Noc. Szpital tonął w ciszy, zakłócanej jedynie tykaniem zegara i delikatnym brzęczeniem maszyn. Personel zredukowany do minimum. Kamera na końcu korytarza… wyłączona na kilka minut.
Drzwi do pokoju 203 otworzyły się bezszelestnie. Cień wsunął się do środka, niemal płynnie, jak dym. Niski, zwinny, w ciemnych ubraniach, z kapturami i rękawiczkami. Jak cień.
Carlito.
Rosa spała — a może tylko udawała. Gdy drzwi się zamknęły, otworzyła oczy. I przez ułamek sekundy — mimo bólu — niemal się uśmiechnęła.
— Spokojnie, księżniczko — szepnął Carlito, podchodząc do niej jak duch. — Mała nocna wizyta. Od Angela.
— Carlito…? — wyszeptała, ledwo słyszalnie. — Boże… naprawdę tu jesteś.
— A kto inny tak pachnie potem i prochem? — skrzywił się lekko. — Nie mamy czasu. Słuchaj uważnie.
Ukląkł przy łóżku i wyjął z kieszeni cienką, szarą kopertę.
— W środku są dokumenty. Nowa tożsamość. Nazwisko: Bianca Rinaldi. Z Włoch. Nauczycielka języka włoskiego. Wszystko się zgadza — paszport, historia, zdjęcie. Do twarzy ci z nim, serio.
Rosa drżała. Słuchała z otwartymi oczami, nie przerywając mu nawet oddechem.
— Jutro, dokładnie o drugiej w nocy, przyjdę po ciebie. Wyłączą monitoring na dziesięć minut. Drzwi będą otwarte. Wózek będzie czekał przy windzie. Od tamtej pory nie istniejesz jako Rosa. Rozumiesz?
— Tak… — szepnęła. — A Angel?
Carlito spojrzał jej w oczy. I po raz pierwszy nie był szalony. Był poważny.
— Zrobiłby wszystko, żeby cię chronić. Nawet zabiłby mnie, gdybym cię zawiódł. Czeka. Ale nie może się pokazać. Jeszcze nie.
Rosa przytaknęła, z ledwo powstrzymywanymi łzami.
— Carlito… ten facet… on coś podejrzewa. Jest coraz bliżej.
— Wiem. — Carlito zacisnął usta. — To Hugo Sosa. Dlatego nie możesz mu ufać. Żadnych rozmów, żadnych zwierzeń. To drapieżnik. A ty jesteś dla niego zagadką. Jak długo nie zna odpowiedzi, będzie trzymał cię blisko. A potem cię pożre.
Zbliżył się i szepnął jeszcze ciszej:
— On nie tylko jest niebezpieczny. Jest liderem jednej z najbrutalniejszych rodzin w Hiszpanii. Sosa to nazwisko, które w świecie mafii wywołuje ciszę przy stole. Przemyt broni, ludzi, narkotyków… Wszystko. Ich ojciec mordował naszych, Hugo dokończył robotę. To nasz wróg, Rosa. Bezpośredni. Moretti i Sosa od lat mają krew na rękach — i to wzajemnie.
Zacisnął dłonie na poręczy łóżka.
— Nie wie, kim jesteś. I nie może się dowiedzieć. Jeśli się domyśli… to koniec. Zrobi z ciebie pionka. Albo trofeum. Albo coś gorszego.
Zerknął na zegarek.
— Muszę zniknąć. Później przyniosę ci ciuchy, telefon, coś do pisania. Bądź gotowa. Rozumiesz?
— Rozumiem — szepnęła, choć w środku serce waliło jej jak oszalałe.
Carlito się uśmiechnął. Krzywo. Jak człowiek, który zna śmierć od podszewki i właśnie raz jeszcze ją przechytrzył.
— Grzeczna dziewczynka. Angel będzie dumny.
I zniknął tak, jak się pojawił. Cicho. Bez śladu.
Zegar tykał dalej. A Rosa patrzyła w sufit. Tym razem z nadzieją.
Rozdział 17 — Rosa & Hugo– pierwsze błędy
Poranek był wyjątkowo cichy.
Rosa siedziała na łóżku, wpatrzona w książkę, którą zostawiła jej pielęgniarka. Udawała, że czyta. W rzeczywistości serce waliło jej jak młot. Dłoń pod kocem ściskała cienką kartkę z instrukcjami od Carlito. Spaloną do połowy. Resztę zamierzała schować w materacu.
Drzwi otworzyły się bez pukania.
Hugo.
Czarny garnitur. Broda starannie przycięta. Oczy jak dwa zimne punkty, które nie miały nic wspólnego z uprzejmością.
Wszedł bez słowa. Zamknął drzwi za sobą i oparł się o ścianę. Zlustrował ją spojrzeniem.
— Czytasz?
Rosa podniosła wzrok z kontrolowaną delikatnością.
— Próbuję. Może coś wróci…
— A wróciło?
— Nie. Nadal nic.
Hugo przesunął się w stronę fotela przy łóżku. Usiadł wolno, nie spuszczając z niej wzroku.
— A sny?
— Przepraszam?
— Śnisz coś? Twarze, obrazy, dźwięki? Cokolwiek?
Zawahała się.
— Nie… tylko czerń.
— Czerń — powtórzył. — Jak całun.
Nie odpowiedziała.
— Masz spokojniejsze spojrzenie niż wczoraj — zauważył Hugo. — Jakbyś z czymś się pogodziła. Albo… z kimś porozmawiała.
Zamrugała.
— Co pan ma na myśli?
— Nic. — Uśmiechnął się lekko. Zbyt lekko. — Chyba po prostu za dużo myślę. Jestem trochę przeczulony na punkcie… tajemniczych kobiet z kontenerów.
Rosa spuściła wzrok, by ukryć nerwowy błysk w oczach. Ale Hugo to wyłapał. Jego spojrzenie ściemniało o ton.
— Wiesz, co jest ciekawe? — zapytał.
Milczała.
— Że ranę masz po lewej stronie brzucha. Ale kiedy wstajesz, zawsze podpierasz się prawą ręką. Jakbyś instynktownie chroniła miejsce, gdzie ktoś cię uczył, jak reagować na ból.
Cisza. Zimna. Przerażająca.
Rosa poczuła, jak włoski na karku stają jej dęba.
— Zastanawiam się, kim trzeba być, żeby nauczyć się takich odruchów. Dziewczyną z internatu? A może… córką kogoś, kto nauczył ją nie ufać nikomu?
Spojrzał jej w oczy. Tym razem głęboko. Nie jak podejrzliwy oprawca. Jak ktoś, kto zaczyna podejrzewać prawdę.
Wstał. Podszedł do niej i nachylił się tak blisko, że czuła jego oddech na policzku.
— Bo jeśli kłamiesz, mała… to wcześniej czy później twoje stopy cię zdradzą.
I wyszedł.
Drzwi zamknęły się bezszelestnie.
Rosa przez chwilę nie mogła oddychać.
On wie. Albo jeszcze nie wie… ale czuje. A ona musi być jeszcze lepsza, jeszcze sprytniejsza.
Bo następna rysa może być ostatnia.
Rosa spacerowała powoli, opierając się raz po raz o ścianę. Lekarze byli zadowoleni — wszystko wskazywało na to, że jej rekonwalescencja przebiega błyskawicznie.
A ona grała.
Każdy krok był przemyślany. Każdy ruch lekko spóźniony, jakby ciało dopiero uczyło się na nowo. Ale w myślach powtarzała plan Carlita: „jeszcze jedna doba, Rosa. Wytrzymaj. Jeszcze jedna.”
Gdy wróciła do łóżka, drzwi otworzyły się.
Hugo. Tym razem bez zapowiedzi, bez słowa. Po prostu stanął w progu, z dwiema filiżankami kawy.
— Teraz jesteś zaskakująco pewna siebie — rzucił.
— Ćwiczę. Chciałam… poczuć się normalnie.
Skinął głową. Postawił jedną kawę na stoliku obok niej, drugą zatrzymał dla siebie. Usiadł naprzeciwko.
Milczenie trwało długo. Rosa czuła, że patrzy na nią inaczej. Nie tak, jak wcześniej. Już nie był to zwykły lód. Był ogień pod cienką warstwą kontrolowanej powierzchni.
— Znalazłem coś ciekawego — powiedział w końcu. — Tę kartkę, którą próbowałaś spalić.
Zamarła.
— Była schowana w popielniczce, przykryta chusteczką. Drobiazg. Ale wystarczająco dziwny, żeby mnie zainteresować.
— Ja… nie wiem, co to było. Może coś od pielęgniarki…?
Hugo się uśmiechnął. Ale ten uśmiech nie dotknął jego oczu.
— Zabawne. Bo na tej kartce był numer telefonu. Z dopiskiem „BIANCA”.
Wtedy popełniła błąd.
Spojrzała mu w oczy. Odruchowo. Za szybko. Za pewnie. I zamarła. Jakby zrozumiała to dopiero w momencie, gdy już się wydarzyło.
Za późno.
Hugo odchylił się lekko w fotelu, jakby zobaczył w końcu pierwszy prawdziwy kawałek układanki.
— Więc tak masz na imię?
— Nie… ja nie wiem, skąd to się wzięło, przysięgam… może ktoś się pomylił, może to…
— Cisza.
Ton jego głosu był inny. Zimny. Niewzruszony. Już nie grał.
— Masz dokładnie dwie opcje, dziewczyno — powiedział spokojnie. — Albo powiesz mi, kim jesteś… albo ja się tego dowiem sam.
Zbliżył się. Zniżył głos do szeptu.
— I uwierz mi… nie chcesz, żebym sam to odkrył.
Wyszedł. Tym razem trzasnął drzwiami.
Rosa opadła na łóżko z twarzą bledszą niż ściany wokół. Zdradziła się.
I wiedziała, że Hugo teraz już szuka. I znajdzie.
Rozdział 18 — Hugo — śledztwo
Kiedy drzwi za nim się zamknęły, Hugo nie czekał ani sekundy. Zjechał windą na parter, po drodze wyciągając z kieszeni telefon. Dwa kliknięcia. Szyfrowana aplikacja. Krótka wiadomość:
„Potrzebuję całego nagrania z kamery przemysłowej z punktu przeładunkowego. Kontener numer 17. Czas: od 00:00 do 03:00. Zapłacę podwójnie. Dyskrecja.” — H.
Wyszedł ze szpitala i wsiadł do czarnego SUV-a. Pepe — kierowca — od razu ruszył.
— Do magazynu, czy…?
— Nie. Najpierw do Ignazia.
Ignazio Morelli był lekarzem na czarno. Zajmował się wszystkim, co wymagało milczenia i gotówki. To on opatrywał ludzi Hugo, zszywał ciała po torturach i wystawiał fałszywe akty zgonu. Teraz miał inne zadanie.
Wnętrze jego gabinetu cuchnęło jodem i dymem cygar. Hugo nie bawił się w ceregiele.
— Ta dziewczyna. Z kontenera. Powiedz mi wszystko, czego się dowiedziałeś.
Ignazio spojrzał na niego spod okularów.
— Medycznie czy…?
— Wszystko.
— Rany postrzałowe — jedno w ramię, drugie otarcie na biodrze. Nic poważnego. Krwawiła, ale nie zagrażało życiu. Brak dokumentów, odcisków brak w bazie. Nie mówi nic o swojej przeszłości. Twierdzi, że nie pamięta. Ale…
— Mów.
— Raz, kiedy była nieprzytomna, mamrotała coś po włosku. „Angel… perdonami…” — Angel, wybacz mi. I raz… przez sen płakała i powtarzała: „Nie pozwól mu mnie zabrać…”
Hugo spojrzał w bok. Jego palce zacisnęły się na krawędzi biurka.
— Angel? Jesteś pewien?
— Na sto procent. I jeszcze jedno… ma na lewym nadgarstku niewielki tatuaż — ledwo widoczny. Litera „M” z symbolem korony.
To był trop. I to był kod. M jak… Moretti?
Dwie godziny później Hugo siedział w swoim gabinecie. Przed nim laptop i pliki z kamer. Rozpakował paczkę. Nagrań było kilkanaście. W końcu — zatrzymał klatkę.
Cień. Noc. Mężczyzna w czerni z dziewczyną na rękach. Wbiegają do kontenera. Hugo cofa. Zatrzymuje. Powiększa.
Twarz.
Mężczyzna.
Z blizną na policzku.
— Angel Moretti… — Hugo mruknął pod nosem. — Czyli to jednak twoja siostra…
Wstał. Zgasił światło. I zadzwonił.
— Pepe? — Słucham, jefe.
— Masz trzy godziny, żeby zdobyć pełny profil Rosy Moretti. Wszystko. Od krwi po rachunki za książki. I niech cię Bóg broni, jeśli ktoś cię przy tym zauważy.
Rozłączył się. Spojrzał na ekran. Zbliżenie na bladą twarz dziewczyny w kontenerze. Delikatną. Zbyt czystą, by należała do kogoś z ich świata.
— Więc jesteś tą zagubioną księżniczką z rodu potworów… Zobaczymy, co jeszcze ukrywasz.
Rozdział 19 — Rosa — utracona ostrożność
Cisza w pokoju była złudna. Na zewnątrz pielęgniarki przemierzały korytarze, lekarze przemykali w pośpiechu, ale tu… tylko tykanie zegara na ścianie. Rosa siedziała na łóżku, owinięta cienkim kocem, z blizną na ramieniu i bólem w klatce piersiowej, który nie miał nic wspólnego z raną postrzałową.
Ten mężczyzna. Hugo. Z jego spojrzeniem jak ciemność bez dna, z tym tatuażem na szyi i głosem jak nóż. Każde jego pytanie przebijało się przez jej skorupę, zostawiając po sobie zimny dreszcz. To nie był człowiek, któremu można ufać.
Angel ostrzegał ją. „Nikomu. Nawet jeśli cię uratują — nie są twoimi wybawcami.”
Ale czas działał na jej niekorzyść. Hugo nie był głupi. W jego oczach widać było już cień podejrzeń.
Zerknęła na drzwi. Zamknięte. Kamery? Może. Mikrofony? Możliwe. Ale miała jedną kartę przetrwania. Carlito.
Sięgnęła pod poduszkę. Stary, mały telefon na kartę. Bez historii. Prepaid, przemycony przez jedną z pielęgniarek opłaconą przez Angela jeszcze przed całym chaosem. Wybiera numer.
— Uno… due… cinque… zero…
Cisza. Dwa sygnały.
— Słucham.
— Carlito… to ja. Rosa.
Po drugiej stronie krótka cisza.
— Wiem. — Jego głos był spięty, spięty jak struna. — Musimy zmienić plan. On już jest na twoim tropie.
Rosa zesztywniała.
— Co?
— Wiem, że próbował dostać się do logów sieci. Słyszałem, że był w pokoju monitoringu. Nie wiem, co już wie, ale wiem, że nie mamy czasu. Zmieniamy wszystko. Zamiast drugiej w nocy — wychodzisz o północy. Będzie podstawiona pielęgniarka. Znajdziesz ją po żelu w kolorze seledynowym na dłoni. Pojawi się dokładnie o 00:05. To twój sygnał.
— Nie zabieram nic?
— Nic. Tylko siebie. Rozumiesz?
— Rozumiem. Carlito… jeśli…
— Nie kończ. Dasz radę. Nie jesteś sama.
— Dziękuję.
— Wyłącz telefon. Już.
Rosa schowała komórkę z powrotem pod poduszkę. Wzięła głęboki wdech. O jeden krok bliżej wolności. O jeden krok dalej od Hugo.
Nie wiedziała, że kilka minut wcześniej Hugo wszedł do pokoju monitoringu, poprosił o logi sieciowe… I właśnie teraz jego wzrok zatrzymał się na zapisie:
„Nieautoryzowane połączenie z sieci szpitalnej. Numer nieznany. 1 minuta 42 sekundy. Pokój 203.”
Jej pokój.
Oczy Hugo zwęziły się, a w ustach pojawił się znajomy, cyniczny uśmiech.
— Więc jednak, maleńka… Masz coś do ukrycia.
Rozdział 20 — Rosa — noc ucieczki
Zegar na ścianie wskazywał 23:59. W korytarzu było cicho. Zbyt cicho. Nawet kroki nocnej pielęgniarki zdawały się stąpać ostrożniej, jakby szpital wstrzymał oddech.
Rosa leżała pod cienką kołdrą, ubrana pod spodem w szare spodnie i bluzkę, które dostała „od opiekuńczej pielęgniarki” wcześniej tego dnia. Nie spała. Każdy szmer, każdy cień pod drzwiami sprawiał, że serce biło jak oszalałe.
Hugo już coś wiedział. Znała ten wzrok. Ten, którym patrzył na ludzi przed zastrzeleniem. Widziała go dziś u niego.
Szuranie. Drzwi otwierają się powoli. Pojawia się kobieta — zielony fartuch, maseczka na twarzy, a na prawej dłoni… seledynowy żel. To znak.
— Chodź, szybko. — szepcze i unosi dłoń w geście pośpiechu. Rosa nie pyta. Wsuwa się w klapki, łapie mały plecak z dokumentami (sfałszowanymi) i wychodzi z pokoju. Kobieta prowadzi ją bocznym korytarzem, omijając główne wejście.
— Windą się nie da. Kamery. Musimy zejść technicznymi schodami.
Zbiegają w milczeniu. Rosa dyszy ciężko trzymając się za ranę, ale adrenalina niesie ją naprzód.
Wychodzą na podziemny parking. Tam czeka Carlito — niski, krępy, z tatuażami na szyi i pistoletem za paskiem. Wzrok ma jak błyskawica.
— Wsiadaj! — rzuca tylko.
Rosa rzuciła się na tylne siedzenie. Drzwi zatrzasnęły się cicho, ale w jej głowie dźwięczało to jak wystrzał. Carlito odpalił silnik bez świateł i ruszył. Pędzili ciemnym wyjazdem z garażu, przecinając cienie i ryzyko. Za nimi zostawał szpital. I Hugo.
— Masz pojęcie, jak blisko to wszystko było? — mruknął Carlito, nie patrząc na nią. — Jeszcze chwila, a sam by cię stamtąd wyniósł. Na swój sposób.
— On wiedział. Już wiedział… — szepnęła Rosa, z trudem łapiąc oddech.
— Wiem. — Syczał, z dłonią zaciśniętą na kierownicy. — Angel kazał działać natychmiast. Nie było już czasu na czekanie. Wszystko się sypało.
— Gdzie mnie zabierasz?
— Do kryjówki. Tymczasowej. Bezpiecznej. Ale co dalej… — zerknął w lusterko. — To już decyzja Angela. Ty miałaś przeżyć. I jesteś tutaj. Reszta… dopiero się zaczyna.
Silnik zawył, gdy wcisnął gaz do dechy. A Rosa, skulona na tylnym siedzeniu, spojrzała przez szybę na rozmazane światła. Nie wiedziała, co będzie dalej.
Ale jedno było pewne.
Hugo nie odpuści.
Gabinet dyrekcji szpitala. Późna noc.
Hugo wszedł gwałtownie, drzwi odbiły się od ściany z głuchym trzaskiem. Dyrektor, siwy mężczyzna w za dużym fartuchu, podskoczył jak rażony prądem.
— Gdzie. Ona. Jest. — Głos Hugo był nienaturalnie spokojny. Za spokojny. Jak cisza tuż przed eksplozją.
— Panie Sosa… nie wiem, o kim pan…
Hugo chwycił go za kołnierz i pchnął na biurko. Papierosy w popielniczce zadrżały, a lampka przechyliła się groźnie.
— Rosa. Pokój 203. Dwie godziny temu. Gdzie. Jest.
— Nie wiem! Musiała… musiała wyjść… pielęgniarka zmiany mówi, że nikogo nie było…
— Nie kłam. — Hugo syknął i puścił mężczyznę z odrazą. — Kamery.
Sala monitoringu. Sekundy później.
Na ekranie: postać w białym uniformie, z zielonym żelem na dłoni. Rosa — z opuszczoną głową — wychodzi tuż obok niej. Bez bagażu. Bez paniki. Zbyt spokojnie.
Zbyt pewnie.
— Kurwa mać… — Hugo wypowiedział te słowa niemal z podziwem.
Hol szpitala. Chwilę później.
Stał oparty o drzwi, z zaciśniętymi pięściami, wpatrzony w pustą ulicę. Czuł, jak krew pulsuje mu w skroniach. Była tu. Pod jego nosem. Grała niewinną. I zniknęła.
Ale coś w nim… nie pękło. Coś się obudziło.
— Sprytna sucz — mruknął pod nosem. — Ale nie dość sprytna.
Wyciągnął telefon. Wcisnął jeden z numerów. Krótki sygnał.
— Znajdźcie mi ją. Nie jutro. Teraz. A jeśli Carlito był w to zamieszany… spalcie wszystko, co jego.
Rozłączył się. W jego oczach nie było złości.
Było… zainteresowanie.
I coś gorszego.
Zachwyt.
Rozdział 21 — Hugo — Niedoszła Pani De La PEÑA
Chwila przed telefonem Rosy do Carlito i ich ucieczką.
Gabinet Hugo tonął w półmroku. Z głośników sączyło się cicho „Bella Ciao”, a dym z cygara snuł się leniwie pod sufitem jak duch niespełnionych obietnic. Hugo siedział w fotelu, nogę przerzuconą przez kolano, szklanka whisky w dłoni, wzrok utkwiony gdzieś ponad krawędzią szkła.
Drzwi uchyliły się z cichym kliknięciem. Do środka wszedł Pepe — z nieco zbyt niewinnym wyrazem twarzy.
— Szefie… musisz to zobaczyć. — Położył przed nim gruby, czarny folder, jakby składał broń u stóp kata.
Hugo podniósł brwi, otworzył dokumenty niedbałym ruchem. Po chwili jego spojrzenie znieruchomiało.
ROSALIE MORETTI — głosił nagłówek. Na pierwszym zdjęciu: ona. W białej sukni, u boku Vittoria. Na kolejnym: Salvador De La Peña. Czerwona, spocona twarz, łysy placek na czubku głowy, złoty łańcuch jak z bazaru. Stoi przy ołtarzu jak rzeźnik gotów na zaręczyny z cielęciną.
Podpis: „Uroczystość zjednoczenia rodzin — Meksyk. Planowane połączenie struktur wschodnich i zachodnich. Panna młoda: Rosalie Moretti.”
Hugo zerwał się jak oparzony. Szklanka z whisky wypadła z jego dłoni i roztrzaskała się na podłodze. Echo szkła odbiło się od ścian niczym wyrok.
— Co to, kurwa, jest?! — ryknął, podchodząc gwałtownie do biurka.
Pepe nie cofnął się ani o krok. Wzruszył ramionami.
— Chyba nie wiedziałeś, że twoja mała księżniczka miała zostać panią De La Peña.
Hugo wbijał wzrok w fotografie, jakby mogły zapłonąć od jego spojrzenia. Jego klatka piersiowa unosiła się nierówno. Ręce zacisnęły się w pięści.
— Zamierzali ją sprzedać temu… temu staremu capowi?! — warknął.
— Dla interesów — rzucił Pepe z goryczą. — De La Peña miał przejąć część portów Morettich. Ożenek był warunkiem sojuszu.
Hugo zamarł. Na moment nie oddychał. Potem przesunął dłonią po twarzy.
Zazdrość? Paliła go jak żywy ogień rozlany pod skórą.
Poczucie zdrady? Jak ostrze wbite między żebra — nie od niej, ale od jego własnych ludzi.
Ale to wściekłość zdominowała wszystko.
Nie tylko dlatego, że Rosa miała zostać oddana jak towar. Nie tylko dlatego, że patrzył na zdjęcie tej białej sukni i czuł, jakby ktoś rozciął mu skórę od środka.
Ale dlatego, że nikt nie zapytał jego. Nie złożyli mu tej oferty. Nie przedstawili mu opcji. Nie widzieli w nim partnera.
De La Peña — jego własny sojusznik — postanowił zbratać się z Morettim. Za jego plecami. Jakby Hugo był tylko pionkiem w grze, którą mieli rozegrać między sobą. Jakby nie miał znaczenia. Jakby nie był Hugo Sosa.
Zacisnął pięści. Krew pulsowała mu w skroniach.
— Zostawili mnie na lodzie… — wysyczał. — Mnie.
Pepe zamilkł. Wiedział, że to moment, w którym rodzą się wojny.
Hugo przeszedł się powoli po gabinecie, niczym drapieżnik w klatce.
— Nie zapytali mnie, czy chcę ją poślubić. — Jego głos był cichy, ale twardy jak stal. — Po prostu ustalili, że oddadzą ją temu zasranemu De La Peña, a ja mam przyglądać się z boku. Jak… idiota.
Zatrzymał się. Spojrzał na folder, potem na okno. Ulice lśniły światłami, ale on widział tylko dym i zdradę.
— A wiesz, co jest najlepsze, Pepe? — odwrócił się z cynicznym uśmiechem. — Że teraz ją mam. Ja. Nie oni.
Zrobił krok bliżej do biurka.
— Zanim się zorientowali, Rosa trafiła do mnie. A ja… mogę zrobić z nią, co zechcę. Oddać, sprzedać, ukryć.
Zawiesił głos.
— Albo zatrzymać.
Pepe uniósł brew.
— Zatrzymać? Na zawsze?
Hugo uśmiechnął się lekko. Ten uśmiech nie miał nic wspólnego z czułością.
— Skoro nie zaprosili mnie do gry… to przejmę całą planszę. Z pionkami. Z królową. I ze wszystkimi ich pierdolonymi zasadami.
Złapał folder i cisnął nim w ogień w kominku. Płomienie zatańczyły, trawiąc zdjęcia jak stare kłamstwa.
— Rosalie Moretti już nie jest ich. Teraz jest moja. I niech ktoś spróbuje ją odebrać.
Rozdział 22 — Kryjówka — podziemne mieszkanie w Marsylii
Ściany z surowego betonu, łóżko polowe, metalowa szafa. Małe okno wysoko przy suficie. Rosa siedziała na materacu, kolana podciągnięte pod brodę, ręce drżały, choć nie było jej zimno. Dopiero teraz docierało do niej, co właśnie zrobiła.
Uciekła. Wysunęła się spod radaru Hugo Sosy. Przynajmniej na chwilę.
Carlito krzątał się przy starym ekspresie do kawy, który warczał jak rozjuszony dzik.
— Zostaniesz tu na kilka dni. — W końcu odezwał się twardym tonem. — Kamery są odłączone. Nikomu nie powiedziałem, gdzie jesteśmy. Nawet Angel nie zna lokalizacji.
— Nie będzie wściekły?
— To on mi kazał przyspieszyć. Dostał cynk, że Hugo zaczyna grzebać w logach, w sieci, że pytał o sprzęt szpiegowski. Nie było już czasu na czekanie.
Rosa skinęła głową. Czuła to samo. Hugo był zbyt czujny, zbyt inteligentny. A jego spojrzenie… do tej pory czuła je na sobie. Jakby widział więcej, niż mówił. Jakby…
— Carlito… — zaczęła cicho. — Kim on naprawdę jest?
— Sosa? — Spojrzał na nią znad filiżanki. — To nie jest zwykły typ z tatuażami i władzą. To… pies wojny. Działa poza systemem. Nielegalne walki, przejęcia terenów, szantaże. Robi interesy w trzech krajach jednocześnie. I nikomu nie ufa. Jeśli już jesteś na jego celowniku, to masz dwa wyjścia: zniknąć albo go zabić.
Zamarła. Zadrżała.
Carlito odłożył filiżankę.
— Nie patrz na mnie tak. Nie dlatego ci to mówię, żeby cię nastraszyć. Tylko żebyś zrozumiała, z kim tańczysz. Dla niego jesteś zagadką. I to go podnieca.
— Myślisz, że… mnie znajdzie?
Carlito westchnął.
— On nie myśli. On działa. Jeśli naprawdę poczuł zapach twojej krwi… to już cię nie wypuści.
Zapadła cisza. W kryjówce zrobiło się duszno. Rosa odwróciła głowę, ale serce waliło jej jak oszalałe.
Wiedziała jedno.
To nie był koniec.
Rosa wpatrywała się w bliznę na swoim brzuchu. Jeszcze świeża. Jeszcze bolesna. Każda część jej ciała krzyczała: uciekaj. A każda część duszy błagała: zatrzymaj się, ogarnij.
Usłyszała coś. Szmer. Skrzypnięcie podłogi?
Carlito zerwał się na równe nogi, broń w dłoni, ale za późno.
Drzwi wyleciały z hukiem. Trzech mężczyzn w ciemnych ubraniach wpadło do środka jak tornado. Rosa zdążyła krzyknąć, zanim jeden z nich chwycił ją za ramię, brutalnie, ale bez zranienia. Carlito próbował ich zatrzymać, ale dostał kolbą w skroń i padł na ziemię jak worek ziemniaków.
— Zostawcie go! — wrzasnęła, szarpiąc się. — Kim wy jesteście?!
— Zabieramy cię do kogoś, kto cię ochroni. — Głos był twardy. Nieznajomy. — A najlepiej, żebyś siedziała cicho.
Owinęli jej głowę czarnym materiałem. Serce waliło jej jak młotem. Czuła, jak samochód rusza. Nie wiedziała, gdzie jedzie. Nie wiedziała, kto ich wysłał. Wiedziała tylko jedno:
Znowu była niczyja. Znowu nie miała kontroli. I znowu musiała walczyć.
Rozdział 23 — Nowe więzienie — rezydencja Hugo
Rosa nie pamiętała, kiedy dokładnie przestała walczyć.
W samochodzie milczała. Z tyłu siedział jeden z ludzi Hugo — milczący jak grób, z bronią pod kurtką. Zasłonięte okna. Kręte drogi. A potem — brama. Ogromna, stalowa. Otworzyła się bezszelestnie, jakby należała do innego świata.
Rezydencja Hugo wyglądała jak nowoczesna forteca. Ciemne szkło, beton, stal. Elegancka, brutalna i… perfekcyjnie odizolowana. Tu nie dochodziły żadne dźwięki z zewnątrz. Tu wszystko było kontrolowane.
Sam Hugo czekał już w środku.
Stał przy marmurowym barze, z kieliszkiem whisky. W czarnym garniturze, ale bez krawata. Gdy Rosa weszła, nie ruszył się. Patrzył. Tak, jakby próbował rozgryźć każdy fragment jej twarzy, jakby samym wzrokiem mógł rozciąć skórę i zajrzeć do środka.
— Zawieźcie jej rzeczy do pokoju — rzucił cicho do ochroniarzy.
Oni zniknęli bez słowa.
Rosa została sama z nim.
— Nie zapyta pan, jak się czuję? — rzuciła chłodno, z uniesioną brodą.
Hugo spojrzał na nią z tym swoim półuśmiechem, który nie był ani przyjazny, ani zimny. Był… niepokojący.
— Nie wyglądasz na kogoś, kto chce o tym rozmawiać.
— Może nie wyglądam też na kogoś, kogo zamyka się w pokoju bez okien.
— Nie będziesz zamknięta — odparł powoli. — Będziesz obserwowana.
Zamarła.
— Jesteś moim gościem, Rosa — dodał, smakując każde słowo. — Ale nie zapominaj, że nie znamy się na tyle, żebym ci ufał. Jeszcze nie.
Pierwszy raz wypowiedział jej imię.
— Więc jednak się dowiedziałeś.
— O tobie? — Hugo uniósł brew. — Powiedzmy, że twoje oczy mówią więcej, niż ty sama. A moi ludzie też nie są głupi.
Zapadła cisza.
— Zaprowadzę cię do pokoju — powiedział w końcu. — Nie jesteś więźniem. Ale drzwi się zamykają. Od zewnątrz.
Ruszył przed siebie, nie czekając, aż pójdzie za nim.
Rezydencja była labiryntem szklanych przejść, ciemnych korytarzy i metalicznych powierzchni. Rosa nie mogła się oprzeć wrażeniu, że jest obserwowana. Każdy krok, każdy gest — śledzony przez kamery albo jego ludzi.
Pokój okazał się dużą sypialnią z przeszkloną ścianą wychodzącą na wewnętrzne patio. Styl surowy, ale luksusowy. Minimalizm w najlepszym wydaniu. I brak ostrych krawędzi. Jak w więzieniu dla bogatych.
— Tu będziesz spać — powiedział Hugo. — W szafie znajdziesz ubrania. Łazienka jest za tymi drzwiami.
— A jeśli nie będę chciała tu zostać?
— To szkoda. Bo nigdzie indziej nie jesteś już bezpieczna.
Chciała coś powiedzieć, ale on już się odwracał.
— Rosa? — rzucił, zatrzymując się w progu.
— Tak?
— Nie próbuj uciekać. To naprawdę popsuje nam relację.
Zamknął drzwi. Zamek szczęknął. I mimo że nie był głośny, zabrzmiał jak wyrok.
Została sama.
Wstała. Powoli, ostrożnie, jakby podłoga mogła się pod nią załamać. Każdy krok niósł echem lęk i… wściekłość. Nie była tu gościem. Hugo mógł to ubrać w złote słowa, ale to nadal była klatka. Tyle że luksusowa.
Wsunęła dłonie w gładką tkaninę zasłon i odsłoniła wielkie, przesuwne drzwi tarasowe. Przez chwilę po prostu patrzyła.
Na zewnątrz rozciągał się ogromny ogród. Zieleń była idealnie przycięta, niemal nierealna. Fontanna pośrodku dziedzińca szeptała wodą, a wokół niej rosły egzotyczne rośliny — palmy, drzewka cytrusowe, kwiaty, które znała tylko z katalogów podróżniczych. W oddali majaczyła altana, opleciona bluszczem, a podświetlenia tworzyły wrażenie zaczarowanego lasu.
Otworzyła drzwi. Powiew wieczornego powietrza wdarł się do środka, niosąc zapach jaśminu i świeżo przystrzyżonej trawy.
Wyszła na taras.
Bosymi stopami dotknęła chłodnych kafli. Miała na sobie cienką koszulkę i miękkie spodnie — pewnie „prezent” od Hugo. Wszystko tu było dopracowane. Przemyślane. Jakby chciał pokazać jej, że może mieć wszystko, oprócz wolności.
Usiadła na leżaku. Owinęła się kocem, który znalazła wcześniej na fotelu. I pozwoliła sobie na pierwszy głęboki oddech od kilku dni.
Ale spokój był złudny.
W głowie szalał chaos.
„Ucieczka się nie udała. Carlito… mam nadzieję, że dotarł do Angela. Że wiedzą, gdzie jestem. Że nie pozwolą mu…”
Zacisnęła dłonie na kocu.
To miejsce było piękne, zbyt piękne. A jednocześnie przerażające. Bo wiedziała, że za każdym detalem kryje się kontrola.
Coś w niej pękło. I właśnie w tej chwili, z twarzą oświetloną światłem księżyca i łzami, które nie zdążyły jeszcze wypłynąć, przysięgła sobie jedno:
Nie pozwolę mu mnie złamać. Nie dam mu tej satysfakcji.
Nie wiedziała, że tuż za szybą, z drugiej strony ogrodu, ktoś ją obserwował.
Z cienistego tarasu na piętrze, Hugo stał oparty o balustradę, z kieliszkiem czerwonego wina. Cichy, uważny. Jego wzrok przesuwał się po jej sylwetce — drobnej, skulonej, ale z tą iskrą w oczach. Iskrą, która drażniła go bardziej niż wszystkie sekrety, które mogła skrywać.
Nie wyglądała na ofiarę. I właśnie to go niepokoiło najbardziej.
Rozdział 24 — W cieniu
Zegar na ścianie pokazywał czwartą trzydzieści. Rosa obudziła się nagle, z wrażeniem, że coś jest nie tak. Zbyt cicho. Nawet fontanna za oknem zamilkła.
Wtedy to usłyszała — cichy, metaliczny zgrzyt.
Zerknęła w stronę tarasu. Zasłony delikatnie się poruszyły, choć w pokoju nie było przeciągu. Ktoś tam był. Ktoś próbował wejść.
Serce Rosy przyspieszyło. Zamarła. Nasłuchiwała.
Klik.
Klamka.
Oddech zamarł jej w piersi. Bezszelestnie sięgnęła po wazon ukryty za poduszką.
Zasłona się poruszyła. Mężczyzna w czarnym stroju, z kominiarką na twarzy, wszedł do środka. Trzymał nóż.
Zatrzymał się, zdziwiony, że Rosa nie śpi.
— Ani kroku — powiedziała, trzymając wazon jak broń. — Krzyknę.
Nie zdążyła.
BANG!
Drzwi otworzyły się z hukiem. Hugo wpadł do środka z bronią w ręku.
— Na ziemię. Już!
Napastnik próbował rzucić się do okna. Strzał.
Padł. Trafiony w ramię.
Rosa jęknęła cicho, odsunęła się w róg pokoju.
Hugo podszedł, kopnął nóż spod jego ręki, zerwał kominiarkę.
Zamarł.
— Co do…?
Człowiek miał krótko przycięte włosy, wyraźną bliznę na czole i tatuaż z literą „M” nad obojczykiem. Hugo znał ten symbol. Moretti.
W tym samym momencie do pokoju wbiegł Emilio z ochroną.
— Kim on jest? — zapytał Emilio, widząc Hugo klęczącego przy intruzie.
— Ludźmi Angela — warknął Hugo. — Moretti przysłał swoich… po nią.
Spojrzał na Rosę. Jej twarz była blada, a dłonie drżały.
— Czyli jesteś jednak ważniejsza, niż mi się wydawało — rzucił cicho, bardziej do siebie niż do niej.
Podniósł się i zwrócił się do Emilio:
— Zamknąć tego typa. Nie chcę, żeby zginął. Jeszcze.
Potem odwrócił się do Rosy.
— Od teraz śpisz w moim skrzydle. Nie dyskutuj. Ktoś jeszcze raz tu wejdzie — zastrzelę bez ostrzeżenia.
Rosa chciała zaprotestować, ale uświadomiła sobie jedno: Hugo właśnie uratował jej życie.
A człowiek jej brata… próbował ją porwać.
Rosa szła korytarzem w milczeniu, boso, z narzuconym na ramiona swetrem, który dostała od człowieka Sosy. Hugo szedł obok, w czarnym T-shircie i spodniach, z bronią nadal przypiętą do biodra. Nie odezwał się ani słowem od czasu, gdy kazał jej spakować kilka rzeczy.
Weszli do skrzydła, którego wcześniej nie znała. Drewniane drzwi zamknęły się za nimi bezgłośnie.
— Tu będziesz spać. — Głos Hugo brzmiał obco. Zimno. Jakby rozmawiał z cieniem, nie z dziewczyną.
Pokój był duży. Miał miękki dywan, łóżko z ciężką, granatową narzutą i drzwi na taras z widokiem na ogród. Fontanna szemrała gdzieś w tle. Mimo wszystko Rosa poczuła się… bezpieczniej niż wcześniej.
— Nie musiałeś… — zaczęła.
— Musiałem — przerwał jej chłodno. — Ktoś próbował cię porwać. A ja nie lubię, jak ktoś próbuje mi coś zabrać.
Zamilkła. Słowo „mi” zabrzmiało zbyt mocno.
— To ja jestem „czymś”? — zapytała cicho, ale był w tym pazur.
Hugo spojrzał na nią spod półprzymkniętych powiek.
— Nie wiem jeszcze, kim jesteś — powiedział szorstko. — Ale nie jesteś „niczym”. I to jest właśnie problem.
Podszedł do drzwi tarasu. Otworzył je szeroko, wpuścił do pokoju zapach jaśminu i chłód nocy.
— Nie zablokujesz ich? — spytała, stając obok.
— Już nie trzeba. Mój człowiek stoi pod balkonem. I jeden przy windzie. — Odwrócił się do niej. — Tu jesteś bezpieczna. Przynajmniej na razie.
Chciała mu uwierzyć. Ale nie potrafiła. I on chyba to czuł.
— Nie zasnę — szepnęła. — Moje ciało pamięta każdy moment, każdą sekundę, kiedy ktoś chciał mnie zranić. Każdy krok, każdy szelest…
Hugo spojrzał na nią inaczej. Już nie tylko podejrzliwie.
— To nie musiało tak wyglądać — powiedział cicho. — Nie chciałem, żebyś się bała.
— Ale się boję. — Jej głos był jak pęknięcie. — Bo nie wiem, kto tu jest wrogiem. I nie wiem, czy ty nie jesteś jednym z nich.
Przez chwilę stali w ciszy.
— Dziś w nocy… — odezwał się Hugo — …gdybym się nie pojawił, zniknęłabyś bez śladu. I żaden Angel, Carlito czy Bóg by cię nie znalazł.
Zbliżył się. Powoli. Stanął tak blisko, że poczuła ciepło jego skóry.
— Więc tak — szepnął. — Możesz się mnie bać. Ale nie trać ze mnie wzroku. Bo tylko ja cię teraz trzymam przy życiu.
Odszedł w kierunku drzwi. Zatrzymał się jeszcze w progu.
— Gdyby coś się działo — drzwi są uchylone. Nie jestem daleko.
Zniknął.
A Rosa… nie spała do świtu.
Siedziała na tarasie z kubkiem herbaty i myślą, która nie chciała odejść:
„Dlaczego uratował mnie Hugo Sosa?”
***
Siedział w półmroku, przy oknie, z kieliszkiem burbona w dłoni. Noc była duszna, ciężka od niedopowiedzeń. Cichy szum klimatyzatora wypełniał ciszę, której nie potrafił już znieść.
Kilka chwil temu mógł ją stracić.
Jeden z ludzi Angela przedarł się przez system ochrony. Przez jego system ochrony. Hugo Sosa, który zawsze wyprzedzał cios — dziś był o krok za wolny.
Rosa spała kilka drzwi dalej. A może nie spała. Pewnie leżała z szeroko otwartymi oczami, z nożem pod poduszką i głową pełną pytań, których nie miała komu zadać.
Mała, krucha istota. Zbyt delikatna, by należeć do świata, z którego pochodziła. A jednak… właśnie ten świat próbował ją pożreć.
Moretti.
Nazwisko, które smakowało jak żelazo i dym prochowy. Hugo zacisnął szczękę. Blizna na policzku Angela była niczym w porównaniu do tego, co wydarzyło się potem. Tamta noc — nóż, krew, wrzaski. I spojrzenie Angela, obiecujące śmierć.
Od tamtej pory nie było pokoju. Tylko wojna.
A teraz ona. Rosa Moretti.
Zjawiskowa. Dzika w środku. A mimo to przestraszona jak pisklę. Kiedy patrzyła na niego tymi piwnymi oczami, Hugo czuł coś, czego nie cierpiał — słabość. Cholerna słabość.
Jeszcze kilka godzin temu trzymała się od niego z dystansem. A teraz spała pod jego dachem. W jego skrzydle. W jego świecie.
I to on musiał wydać rozkaz, by ją tam umieścić.
Nie ufała mu. I dobrze. Ale mimo tego strachu nie była głupia. Udawała. Grała. Była dobra… aż za dobra. A on? On zaczynał się łapać na tym, że chce, by mu zaufała.
„Co ty odpierdalasz, Sosa?” — rzucił sobie w myślach i upił łyk burbona.
Powinien ją oddać. Odesłać gdzieś daleko. Lub… sprzedać Morettim. Albo Salvadorowi. Każdy z tych ruchów byłby logiczny. Opłacalny. A jednak coś go powstrzymywało.
Ten moment, kiedy wbiegł do pokoju i zobaczył ją walczącą o życie… Nie powinna była walczyć. Powinna była krzyczeć. A ona walczyła. Z pazurem. Z rozpaczą. Z siłą, która zaskoczyła nawet jego ludzi.
Czy to przez jej spojrzenie, gdy zapytała, kim jest? Czy przez sposób, w jaki drżały jej dłonie, gdy mówiła, że nic nie pamięta? Czy przez to, że jako jedyna nie patrzyła na niego jak na potwora, tylko jak na zagadkę?
„Kurwa.”
Wstał gwałtownie i przeszedł się po pokoju. Każdy krok był cięższy od poprzedniego. Nie chciał tego. Nie potrzebował komplikacji. Ale Rosa była jak zadra — niepozorna, a cholernie trudna do zignorowania.
Wszedł do łazienki, oblał twarz zimną wodą. Spojrzał w lustro. Nie poznawał się. Coś pękało. Coś miękło. A on nigdy, przenigdy nie był miękki.
Usiadł z powrotem. Oparł łokcie na kolanach, pochylając się do przodu.
— Kim ty jesteś, dziewczyno? — szepnął sam do siebie. — I co mam z tobą zrobić?
Wiedział jedno: jeśli wybierze Rosę, odwróci się od wszystkiego, co znał. A jeśli wybierze rodzinę… będzie musiał ją poświęcić.
A on… nie był jeszcze gotowy na żadną z tych decyzji.
Ale wiedział też coś jeszcze.
Jutro będzie musiał spojrzeć jej w oczy i udawać, że wszystko ma pod kontrolą.
Rozdział 25 — Magazyn
Stare hale pachniały rdzą, kurzem i starym olejem. W półmroku, jedyne źródło światła to lampa wisząca nad krzesłem, do którego przywiązano Carlito. Krew ciekła mu z łuku brwiowego, a na koszulce widać było ślady walki.
Hugo stał naprzeciwko, z rękami skrzyżowanymi na piersi. W ciszy słychać było jedynie kapanie wody z przeciekającej rury. Mężczyzna powoli podszedł bliżej, wyciągnął paczkę papierosów, zapalił jednego i zaciągnął się głęboko.
— Carlito… — zaczął miękko, aż podejrzanie łagodnie. — Mały, wściekły, lojalny jak pies. Ale chyba wpakowałeś się nie tam, gdzie trzeba, co?
Carlito splunął krwią na podłogę.
— Pieprz się, Sosa.
Hugo uśmiechnął się. Bez cienia emocji uniósł dłoń i z otwartą ręką uderzył go w twarz tak mocno, że krzesło zakołysało się na dwóch nogach.
— Będziesz mówił grzeczniej — mruknął. — Albo połamiesz sobie więcej niż tylko tę pieprzoną twarz.
Carlito prychnął, krwawiąc z ust.
— I tak nie oddamy ci Rosy. Myślisz, że Angel pozwoli na to, żebyś ją trzymał jak jakąś zabawkę?
Hugo przysunął się bliżej i przykucnął przed nim.
— Nie mam zamiaru jej trzymać. Mam zamiar ją poślubić.
Zamilkł, obserwując jak ta informacja przecieka do mózgu Carlito jak trucizna.
— Przekaż Angelowi, że od teraz to ja mam jego siostrzyczkę. I że jeśli chce dobić interesów… — zaciągnął się znowu i dmuchnął dymem prosto w twarz Carlito — …to musi pogodzić się z tym, że jego rodzina połączy się z moją. Przez nią.
Carlito syknął, przełykając krew.
— Popełniasz błąd — warknął. — Przysporzyłeś sobie właśnie dwóch wrogów, a nie jednego. De La Peña też jej szuka. I jak się dowie, że ją masz… nie tylko stracisz interes z jego ludźmi, ale możesz odpalić istną pieprzoną wojnę.
Hugo znieruchomiał.
— Salvador to nie jest ktoś, komu można zabrać zabawkę bez konsekwencji. On już raz ją „kupił”. A teraz… będzie chciał ją odzyskać. Żywą… albo martwą.
Na twarzy Hugo nie drgnął nawet mięsień.
— Nie obchodzi mnie Salvador. Ani jego chora obsesja. Jeśli będzie chciał wojny — dostanie ją.
Odwrócił się, ruszając ku wyjściu.
— Daj znać Angelowi, Carlito. A następnym razem… przyprowadzę jego siostrę i pozwolę ci ją zobaczyć. W białej sukni.
Zatrzymał się w progu, rzucając przez ramię:
— A, i Carlito… miłej nocy.
Drzwi się zamknęły.
Carlito zacisnął zęby i pierwszy raz od dawna… poczuł lęk. Nie tylko o Rosę. Ale o to, co się stanie, kiedy trzy nazwiska — Sosa, Moretti i De La Peña — zetrą się w jednej wojnie.
OBOK, W DRUGIEJ CZĘŚCI MAGAZYNU — TORTURY EMILIA
Emilio podszedł do mężczyzny, którego schwytano przy próbie uprowadzenia Rosy. Napastnik był przywiązany do stalowego haka pod sufitem, bose stopy ledwo dotykały podłogi. Krwawił z nosa. Miał rozciętą wargę.
Emilio uśmiechnął się szeroko. Zbyt szeroko.
— Masz może ochotę na herbatkę? — zapytał wesoło, podnosząc obcęgi z tacy z narzędziami. — A nie, czekaj. Ty jesteś od tych, co wolą zdradzać za darmo.
— Pierdol się.
— Dziś wszyscy jacyś kulturalni. — Emilio westchnął. — Dobra, zaczynamy.
Złapał go za dłoń. Mężczyzna się szarpnął, ale to tylko przyspieszyło proces. Emilio zaczął mówić spokojnie, metodycznie, jakby czytał przepis z książki kucharskiej.
— Złamałeś kod. Wdarłeś się na mój teren. Chciałeś uprowadzić kobietę, która — o zgrozo — nie należy do ciebie. I teraz masz dwie opcje: powiesz mi, kto cię przysłał i czy Angel wiedział… albo stracisz kilka palców. Twój wybór. Demokracja, kurwa mać.
Mężczyzna sapnął, plując krwią.
— To był rozkaz. Carlito powiedział, że trzeba ją odbić. Bo u ciebie długo nie pożyje…
Emilio zamarł. Spojrzał mu w oczy, jakby próbował ocenić, czy to prawda. A potem nachylił się.
— Słuchaj uważnie. Gdyby Rosa umarła u nas, nikt by nawet nie znalazł jej trupa. A teraz? Jest bezpieczna. U nas. I nie ruszycie jej więcej.
Chwycił go mocniej.
— Ale ja mam kaprys, żebyś zapłacił. Za to, że ją dotknąłeś. Za to, że bała się.
Rozległ się trzask. Jeden palec uderzył o podłogę.
Krzyk rozdarł ciszę.
Emilio westchnął teatralnie.
— A to dopiero pierwszy. Mamy jeszcze dziewięć powodów do rozmowy.
Hugo siedział przy metalowym stole, z nowym kieliszkiem burbona. Patrzył w szybę, za którą wciąż widać było ciemny kontur związanej sylwetki Carlito. Jego twarz była skupiona, ale coś w nim drgało. Niewidoczne napięcie.
Drzwi otworzyły się z hukiem. Emilio wszedł nonszalancko, z rękami w kieszeniach, jakby przyszedł pogadać o pogodzie.
— Mamy śpiewającego kanarka — oznajmił z dumą. — Co prawda musiałem mu wyjąć struny głosowe… ale zanim zamilkł, powiedział wszystko.
Hugo uniósł brew.
— Kto go przysłał?
— Carlito. Działał na własną rękę. Chciał ją odbić, zanim Moretti dowie się, że jego księżniczka wisi na twoim ramieniu.
— Czyli Angel nic nie wie?
— Na razie. Ale długo tak nie będzie.
Emilio podszedł bliżej. Popatrzył na brata uważnie.
— Coś się zmieniło. — Nachylił się, opierając dłonie o stół. — Nie jesteś sobą.
Hugo nie odpowiedział od razu. Przez moment tylko bębnił palcami o szkło.
— Może po prostu jestem zmęczony.
— Nie pieprz mi tu o zmęczeniu, Hugo. Ja cię znam. Przeszliśmy razem piekło. Ty nigdy nie byłeś taki… ostrożny. Nigdy nie patrzyłeś na zakładniczki jakby były czymś więcej niż pionkiem.
Hugo uśmiechnął się krzywo.
— Rosa to nie pionek.
— No właśnie! — Emilio wyprostował się. — I to jest, kurwa, problem. Ona ci się podoba.
— Nie o to chodzi.
— Naprawdę? — Emilio skrzyżował ramiona. — Bo ja widzę faceta, który pije trzeci kieliszek, siedzi w ciemnym pokoju i gapi się na pustkę jak zakochany poeta z liceum.
— Zamknij się, Emilio.
— O nie, braciszku, dzisiaj nie zamknę. Dla tej dziewczyny chcesz rozpętać wojnę z Morettim i Salvadorem? Za co? Bo ma ładne oczy i pachnie wanilią?
Hugo wstał. Powoli. Zbyt powoli, by to był przypadek.
— Bo spojrzała na mnie… jakby widziała człowieka. Nie potwora.
Zapadła cisza.
Emilio zamarł. Otworzył usta, ale nic nie powiedział. A potem, po dłuższej chwili, roześmiał się pod nosem i pokręcił głową.
— No nie wierzę… Hugo Sosa się zakochał. Koniec świata.
— Jeszcze jedno słowo, a dołączysz do przesłuchiwanych.
— Spokojnie. — Emilio uniósł dłonie. — Już nic nie mówię. Tylko błagam… zanim zaczniesz planować ślub, upewnij się, że panna młoda nie chce cię zabić w nocy.
Hugo odwrócił się w stronę okna. Szeptem, prawie do siebie, powiedział:
— Może i chce. Ale przynajmniej nie udaje, że nie boi się mnie.
Emilio patrzył na niego jeszcze chwilę. A potem wyszedł, zostawiając brata sam na sam z jego nowym, niepokojącym dylematem.
Rozdział 26 — Willa rodziny Moretti — gabinet Vittoria
Angel stał przy biurku ojca, przeglądając mapę z naniesionymi szlakami transportowymi. Miał zmarszczone brwi i zaciśniętą szczękę. Drzwi otworzyły się gwałtownie — do środka wpadł zakrwawiony, poobijany Carlito, kulejąc i sapiąc jak dzikie zwierzę.
— Kurwa mać! — wykrztusił. — Angel, on ją ma! Ten skurwiel ją ma!
Angel natychmiast podbiegł i chwycił mężczyznę za ramiona.
— Co się stało?! Gadaj!
Carlito padł na fotel i spojrzał mu prosto w oczy.
— Hugo… ten pierdolony Sosa… przetrzymuje Rosę. Powiedział, że nie zamierza jej oddać. Że ją poślubi. Że chce dobić z tobą interesu. Żebyście połączyli rodziny przez nią.
W oczach Angela zapłonął ogień. Cofnął się, jakby go uderzono w twarz, po czym w jednej sekundzie coś w nim pękło. Cisza trwała ułamek sekundy — potem uderzył pięścią w marmurowy blat biurka z taką siłą, że rozległ się głuchy trzask. Szklanka przewróciła się i potoczyła na podłogę.
— NIE! — ryknął. — Nigdy! Nigdy nie oddam mojej siostry temu śmieciowi! Prędzej własnoręcznie poderżnę mu gardło!
Vittorio, który wszedł w tym momencie do gabinetu, zatrzymał się w progu, słysząc wrzaski syna.
— Co się stało? — zapytał lodowato.
Angel nawet na niego nie spojrzał.
— Hugo ją ma. I powiedział, że ją poślubi. Że to jego warunek do dalszych rozmów. Że chce dobić interesu z nami, przez nią! — splunął z pogardą. — Ten gnój!
Vittorio zbladł. Po raz pierwszy od lat.
— On wie?
Angel skinął głową.
— On wszystko wie. I robi z tego grę.
Carlito warknął:
— Powiedział jeszcze, że jeśli mu się postawisz, Rosa zniknie. I nikt jej już nie znajdzie. Widziałem to w jego oczach… On się nie boi.
Angel zamilkł. Zaciskał pięści tak mocno, że paznokcie wbijały się w skórę.
— To przez niego mama zginęła — powiedział przez zaciśnięte zęby. — Przez jego pieprzonego ojca… A teraz on chce Rosę?
Vittorio uniósł brodę, jego twarz stężała.
— To nie będzie proste. Jeśli coś mu zrobimy teraz, nie wydusi z siebie ani słowa, a Rosa… może zniknąć.
— To ja po niego pójdę — syknął Angel. — I przysięgam na krew matki… że jeśli ją tknie, sam go zajebie.
Vittorio tylko skinął głową.
— W takim razie… musimy być sprytniejsi. Zacznijmy od znalezienia Rosy. Potem… odbierzemy mu wszystko. I dziewczynę, i honor. A potem go zniszczymy.
Rozdział 27 — Rezydencja Hugo — rano, jadalnia
Rosa zeszła na dół w prostej, lnianej sukience, z włosami związanymi w niedbały kok. Twarz miała spokojną, choć coś w oczach zdradzało, że noc przyniosła jej więcej refleksji niż snu.
Hugo już siedział przy stole, z kawą w jednej ręce i tabletem w drugiej. Zmarszczył brwi, kiedy ją zobaczył — bardziej z zaskoczenia niż niezadowolenia.
— Wstałaś wcześniej, niż myślałem — mruknął.
— Trudno spać, kiedy się nie wie, dlaczego się żyje — odpowiedziała cicho, sięgając po filiżankę.
Hugo uniósł wzrok znad ekranu.
— Przeszłość nie ma już znaczenia. Jesteś tu. Jesteś bezpieczna.
Rosa spojrzała na niego spokojnie. Zbyt spokojnie.
— Dlaczego?
Zmarszczył brwi.
— Dlaczego…?
— Dlaczego akurat ja? — przerwała mu. — Dlaczego uratowałeś mnie ze szpitala? Dlaczego twoi ludzie porwali mnie od Carlita? Dlaczego jestem w twoim domu, a nie w żadnym innym bezpiecznym miejscu?
Milczał przez chwilę. Oparł się wygodniej, ale zbyt wolno. Zbyt celowo. Jak ktoś, kto nie chce pokazać, że się spiął.
— Bo tak było trzeba — odpowiedział krótko.
Rosa przechyliła głowę lekko w bok.
— Czyli jestem „potrzebna”?
— Jesteś ważna — rzucił, z odrobiną irytacji. — Zrobiłem to, co musiałem.
— A co by się stało, gdybym wtedy… umarła? — zapytała szeptem. — Też byś powiedział, że „tak trzeba”?
Wtedy Hugo zamarł. Uderzyła go nie emocja — tylko logika jej pytania. Miała rację. Nie działał tylko dlatego, że trzeba. Zadziałał… bo nie mógł pozwolić, żeby coś jej się stało.
Zamknął tablet. Odstawił filiżankę.
— Nie zadawaj takich pytań, Rosa — powiedział twardo. — Bo może ci się nie spodobać, jak bardzo cię dotyczą.
Ona tylko skinęła głową i wyszła z jadalni.
Ale on… został sam z pytaniem, które pierwszy raz naprawdę go dotknęło.
***
Korytarz przy gabinecie Hugo — kilkanaście minut później
Rosa nie zamierzała się skradać. Po prostu szła… powoli. Cicho. Może za cicho. Zatrzymała się, gdy usłyszała głosy zza lekko uchylonych drzwi.
— Zaczyna pytać — powiedział Emilio. Jego głos był poważny, nietypowo jak na niego. — A jak zacznie drążyć głębiej, będzie chciała wiedzieć wszystko. Nie zbyjesz jej tekstem, że „tak trzeba”.
— Wiem — odpowiedział Hugo, niższym, twardszym tonem.
— Więc? Masz jakiś plan?
Chwila ciszy.
— Nie. Bo nie był planem.
— Rosa?
— Zabrałem ją, bo… nie mogłem nie. Bo jak zobaczyłem ją wtedy w tym szpitalu, z zakrwawionym brzuchem, z tym spojrzeniem jak u dzikiego zwierzęcia zapędzonego w róg… coś we mnie pękło.
Emilio westchnął.
— Więc się zakochałeś?
— Nie wiem, czym to jest to. Ale nie oddam jej. Nawet jeśli mnie znienawidzi.
Rosa zamarła.
Serce biło jej jak oszalałe. Cofnęła się o krok, ale podłoga zaskrzypiała cicho. Drzwi się otworzyły.
Emilio spojrzał na nią pierwszy.
— Oho — mruknął. — Chyba mieliśmy słuchaczkę.
Hugo wstał powoli. Patrzył na Rosę uważnie.
— Od jak dawna tu stoisz?
— Od „nie oddam jej” — powiedziała szczerze. Głos jej się lekko łamał, ale nie uciekła wzrokiem.
Chwilę stali w ciszy, mierząc się spojrzeniami. Emilio zerknął to na jedno, to na drugie.
— To może ja pójdę… sprawdzić coś… ważnego… w kuchni.
I zniknął, zostawiając ich samych.
Hugo zrobił krok w jej stronę.
— Nie planowałem cię skrzywdzić, Rosa.
— Ale też nie planowałeś mówić prawdy.
— Bo nie wiedziałem, co to za prawda.
Patrzyli na siebie długo. Nie jak wróg i wróg. Nie jak ofiara i oprawca. Ale jak dwoje ludzi, którzy wiedzą, że coś właśnie się zmienia. Że słowa przestają wystarczać, a milczenie mówi więcej niż jakiekolwiek tłumaczenie.
Rosa uniosła brodę nieznacznie. Była blada, ale nie wycofana.
— Czyli jestem tu, bo… pękłeś? — zapytała cicho. — Nie dlatego, że jestem potrzebna. Nie dlatego, że twój interes tego wymaga. Ale dlatego, że coś w tobie się zmieniło?
Hugo nie odpowiedział od razu. Przez moment wydawało się, że znowu zamknie się w sobie, zbuduje ten mur obojętności, który tak perfekcyjnie opanował. Ale tym razem… nie.
— Możesz mnie nienawidzić. Ale to i tak niczego nie zmieni.
— Nie wiem jeszcze, co czuję — odparła z trudem. — Ale wiem, że nie chcę być tylko pionkiem. I nie chcę, żebyś traktował mnie jak… swoją decyzję. Bo nią nie jestem.
Zrobiła krok w tył. Hugo ruszył, jakby miał ją zatrzymać, ale opanował się.
— Nie jesteś decyzją — powiedział w końcu. — Jesteś najgorszym przypadkiem serca, jaki mnie w życiu dopadł.
Spojrzała na niego po raz ostatni, zanim odwróciła się i odeszła korytarzem. Szła powoli, z dłońmi zaciśniętymi w pięści, próbując nie myśleć o tym, że jego słowa zabolały ją bardziej niż jakiekolwiek zagrożenie.
Bo to już nie była tylko gra.
To zaczynało być prawdziwe.
Retrospekcja Rosy
Gdy pielęgniarka wyszła, Rosa została sama. Siedziała na brzegu łóżka, opierając łokcie na kolanach. Palcami przesuwała po linii blizny na brzuchu — jakby chciała wymazać wspomnienie bólu. Ale nie ból fizyczny wracał najczęściej.
Wracał głos.
— „Nie masz wyboru, dziewczynko.”
Salvador De La Peña pachniał cygarem, skórą i zepsuciem. Zawsze, gdy to mówił, dotykał jej ramienia — niby ojcowsko, a jednak obrzydliwie.
Wtedy chciała tylko jednego: uciekać. Teraz… już nie była taka pewna, przed czym właściwie powinna uciekać.
Hugo też pachniał skórą. Też miał władzę.
Ale nie patrzył na nią jak na rzecz.
Patrzył… jakby próbował zrozumieć. Jakby sam nie wiedział, dlaczego ją chroni.
Retrospekcja Hugo
Wieczorem, kiedy rezydencja cichnie, a ludzie rozchodzą się po kątach, Hugo zostaje sam w gabinecie.
Whisky w szklance. Papieros tlący się w popielniczce.
Dym krąży leniwie — jak myśli, które nie dają mu spokoju.
Rosa.
Te oczy.
Ten krzyk w szpitalu, kiedy pierwszy raz ją zobaczył.
Nie wiedział wtedy, kim jest. Ale coś go tknęło. Coś… cholernie niebezpiecznego.
Nie znał jej. A i tak miał ochotę ją ochronić.
To nie była decyzja oparta na logice.
A on zawsze działał racjonalnie.
Tylko że w niej — w tym, jak patrzyła, jak się broniła, jak mimo strachu nie płakała — było coś, co obudziło dawno zapomniane uczucie.
I właśnie to uczucie wkurwiało go najbardziej.
Wiedział, że powinien ją oddać.
Albo trzymać z daleka.
Ale za każdym razem, gdy próbował…
…przyciągał ją jeszcze mocniej.
Rozdział 28 — Willa Hugo — pokój Rosy
Rosa siedziała na skraju łóżka. Biała, bawełniana koszula nocna opinała jej ciało, a bose stopy stykały się z chłodnymi płytkami podłogi. Cisza wypełniała pomieszczenie — gęsta i lepka. Za oknem — mur. Kraty.
Drzwi były zamknięte od zewnątrz.
Nie miała złudzeń. Była więziona.
Klamka drgnęła. Rosa zerwała się na równe nogi. Do środka wszedł mężczyzna — wysoki, z czarnym zarostem, tatuażami na przedramionach i spojrzeniem, które nie zdradzało nic… oprócz siły. Hugo Sosa.
Zamknął za sobą drzwi. Powoli, bez pośpiechu, jakby był u siebie. Bo był.
— Co to ma być, do cholery?! — rzuciła ostro. — Myślisz, że możesz zamykać mnie w pokoju jak zwierzę?!
Hugo patrzył na nią bez emocji, ale w oczach błysnęło coś nieuchwytnego.
— Dla bezpieczeństwa. Twój brat się na to zgodził.
— Nie wciągaj Angela w swoje chore gry! — warknęła, podchodząc bliżej. — Nie wierzę, że się zgodził. Co mu obiecałeś?
— Że zamiast sprzedać cię Salvadorowi… zatrzymam cię dla siebie.
Zamilkła. Twarz jej zbladła, a potem zarumieniła się ze złości. Zaciśnięte pięści drżały.
— Dla siebie?! Jak zabawkę? Jak rzecz, którą można „zatrzymać”? !
— Jak przyszłą żonę — powiedział spokojnie. — To propozycja. Dla pokoju. Dla końca wojny. Dla imperium.
— Pieprz się, Sosa.
I wtedy wybuchła.
Zamachnęła się z całej siły. Trafiła go w szczękę, potem uderzyła w klatkę piersiową. Hugo złapał jej nadgarstek, ale Rosa była szybka. Pamiętała treningi z Angelem. Kopnęła go kolanem, wykręciła się i pchnęła na ścianę. Hugo zachwiał się, zaskoczony.
Ruszyła do drzwi. Biegła jak o życie.
Już prawie…
Ale w wejściu stał ochroniarz. Szerokie bary, łysy czerep, twarz bez emocji. Złapał ją w pół i uniósł bez wysiłku.
— Puść mnie! — wrzeszczała, szarpiąc się.
Hugo podszedł, masując szczękę. Wargi miał rozcięte. Spojrzał na nią. Była rozpalona złością, oczy płonęły.
Była przerażona. Zdeterminowana. I piękna w tej wściekłości.
— Zanieś ją do pokoju — powiedział cicho.
Kiedy Rosa zniknęła za rogiem, Hugo został sam. Otarł wargę wierzchem dłoni.
— Cholera… — mruknął do siebie.
Mała wariatka.
Ale coś w niej… miała w sobie ogień i to nie byle jaki.
Gabinet Hugo — późny wieczór
Gabinet pachniał skórą, dymem cygar i niebezpieczeństwem. Na biurku leżała mapa przesyłek, teczki z dokumentami, zdjęcia portów i… jedno zdjęcie Rosy. Zrobione w szpitalu, gdy jeszcze nie wiedziała, że jest obserwowana.
Drzwi otworzyły się bez pukania. Wszedł Emilio — młodszy z braci Sosa. Czarna koszula, rękawy podwinięte, tatuaże na przedramionach, uśmiech łobuza i ten charakterystyczny pieprzyk na brodzie. Zawsze chodził jakby był gotowy kogoś obić. Albo się zakochać. Albo jedno i drugie.
— Słyszałem, że nowa lokatorka próbowała ci przestawić szczękę — rzucił bez ceremonii. — I nie powiem, trochę mnie to kręci.
Hugo stał przy barku, nalewając sobie burbonu. Oparł się o ladę, unosząc szklankę do ust.
— Mały huragan z piwnymi oczami. Myślałem, że to będzie proste. Przetrzymam ją, złamię, zmuszę do układu… Ale ona…
— …ma jaja większe niż niejeden twój żołnierz? — dokończył Emilio z błyskiem rozbawienia.
Hugo rzucił mu spojrzenie, ale nie zaprzeczył.
— Nie ufa nikomu. Ale walczy. Jakby od tego zależało jej życie — powiedział cicho, zerkając na zdjęcie na biurku. — A może zależy.
Emilio podszedł bliżej. Oparł biodro o róg biurka i skrzyżował ramiona.
— Przypomnij mi, kto wpadł na ten cudowny pomysł, żeby uprowadzić córkę Morettiego?
— Ja.
— No właśnie. A teraz siedzisz i gapisz się na jej zdjęcie jak zakochany licealista. Hugo… co ty właściwie planujesz?
Hugo podszedł do okna. Dym z cygara unosił się leniwie w powietrzu.
— Jeszcze nie wiem. Jeśli ją oddam, stracę przewagę. Jeśli ją skrzywdzę, stracę twarz. A jeśli ją zatrzymam…
— …to może ci się wszystko rozpieprzyć. Albo udać. Pół na pół — podsumował Emilio. — Ale wiesz, że De La Peña też jej szuka?
Hugo skinął głową.
— Wiem. Salvador się nie zatrzyma. Czuje się upokorzony. To miała być jego narzeczona.
— A teraz jest twoja więźniarka. Świetnie. Co mogło pójść nie tak?
— Wszystko — rzucił Hugo ponuro. — Ale ona… Rosa to zupełnie inna historia.
Emilio popatrzył na niego uważnie.
— Wiesz, że robisz to z niewłaściwego powodu, prawda?
— Tak.
— I tak to zrobisz?
— Tak.
— No dobra. W takim razie… trzymaj ją z dala ode mnie. Jeszcze bym się zakochał.
Rozdział 29 — Willa Sosy — poranek
Rosa siedziała przy dużym oknie, wpatrując się w ogród otoczony wysokim murem. Czuła się jak ptak w złotej klatce — pozornie wolna, w rzeczywistości uwięziona.
Gdy drzwi do jej pokoju skrzypnęły, podskoczyła.
Do środka weszła kobieta po czterdziestce, ubrana w prostą, czarną suknię. W dłoniach trzymała tacę z posiłkiem.
— Obiad — powiedziała spokojnym, zmęczonym głosem. — Pan Sosa kazał przypilnować, żebyś jadła.
— Dziękuję — odparła cicho Rosa, ale nie sięgnęła po jedzenie.
Kobieta postawiła tacę na stoliku, lecz nie wyszła od razu. Zamiast tego odwróciła się powoli i spojrzała na Rosę. Ich oczy się spotkały.
— Nie jesteś jedyną, która tu była — powiedziała szeptem, prawie niezauważalnie. — Ale jesteś pierwszą, która jeszcze może odejść… jeśli będzie wiedziała, kiedy.
Rosa zamarła. Jej serce przyspieszyło.
— Co… co pani ma na myśli?
— Nie pytaj. — Kobieta odwróciła wzrok. — Pytania zabijają szybciej niż kule.
Rosa powoli podniosła się z fotela.
— Proszę… powiedz mi… kim on jest? Kim oni wszyscy są?
Kobieta zawahała się, a potem uniosła głowę z niemal matczyną troską.
— Jesteś młoda. Zbyt młoda, by rozumieć świat takich ludzi. Hugo… nie zawsze był potworem. Ale rodzina zrobiła z niego bestię. A teraz… ty możesz być jego słabością. Albo jego trofeum.
— Nie chcę być ani jednym, ani drugim.
— To jedz. Nabierz sił. I czekaj… bo być może jeszcze nie wszystko stracone.
— Pani wie, jak się stąd wydostać?
— Wiem wszystko. Ale moje życie nie należy już do mnie. Ty jeszcze możesz walczyć. Ale tylko jeśli zrozumiesz, z kim tańczysz.
Kobieta skinęła lekko głową i ruszyła ku drzwiom.
— Jeśli zapytają, nie rozmawiałyśmy. A jeśli kiedyś uda ci się uciec… nie szukaj mnie. Nie będę już wtedy istniała.
Drzwi zamknęły się cicho, a Rosa została sama — z tacą, drżącymi dłońmi i słowami, które brzmiały jak ostrzeżenie przed nadciągającą burzą.
Rozdział 30 — Ogród wilków
Ogród był ogromny, uporządkowany do przesady. Idealnie przycięte żywopłoty, marmurowe posągi, fontanna z syreną i zapach kwiatów, który nie potrafił zamaskować ciężaru milczących strażników czających się za szybami willi.
Rosa przechadzała się wśród krzewów z rękami splecionymi na plecach. Stawiała kroki powoli, z pozornym spokojem, ale oczy miała czujne — szukała wyjścia, luki, czegokolwiek. Mur był zbyt wysoki. Kamery zbyt czujne.
Ale ona… zbyt zdeterminowana.
Zatrzymała się przy fontannie. Dotknęła chłodnego marmuru.
— Ładne więzienie, prawda?
Zamarła.
Głos za jej plecami. Znajomy. Ostry jak stal.
Odwróciła się powoli.
Hugo Sosa stał tuż za nią, ręce w kieszeniach, z lekkim półuśmiechem na ustach. Wyglądał nonszalancko w lnianej, rozpiętej koszuli i ciemnych spodniach. Jakby nie był władcą tej posiadłości. Jakby był tylko przechodniem, który przypadkiem ją zauważył. A przecież obserwował ją od samego rana.
— Czego chcesz? — zapytała chłodno.
— Tylko sprawdzam, czy się nie zgubiłaś. — Rozejrzał się teatralnie. — Chociaż… to nawet byłoby ciekawe. Taka mała zbłąkana owieczka. Wśród wilków.
— Może owieczka już dawno zamieniła się w wilczycę.
Uśmiechnął się szerzej, jakby właśnie o to mu chodziło.
— Podoba mi się, kiedy warczysz. Jeszcze trochę, a uwierzę, że naprawdę się mnie nie boisz.
— Nie boję się ciebie. — Uniosła brodę z determinacją, choć zadrżała lekko. — Tylko tego, co mi zrobi mój brat, jak się dowie, że mnie porwałeś.
— Och, słodka Rosa. — Hugo zrobił krok bliżej. — Twój brat nie ma pojęcia, co już stracił. A ja nie zamierzam oddać tego, co zdobyłem.
— Zdobyłeś?! Myślisz, że jestem jakąś pieprzoną nagrodą wojenną?! — krzyknęła.
— Nie. — Jego głos był cichy. — Myślę, że jesteś kluczem. Do pokoju. Do wojny. Do wszystkiego. Tylko jeszcze nie wiesz, po której stronie stoisz.
— Po swojej. I nigdy po twojej!
Zapadła cisza. Ich spojrzenia starły się w powietrzu jak ostrza.
A potem Hugo, bez zapowiedzi, rzucił z przekąsem:
— Wiesz, że nawet ładnie wyglądasz, kiedy się wściekasz? Taka mała, śniada furia. Jak papryczka chili — drobna, ale potrafi przypalić język.
I wtedy Rosa go spoliczkowała. Z całej siły.
Cisza. Totalna. Nawet ptaki zamilkły.
Hugo uniósł brwi, ale nie cofnął się. Dotknął palcami policzka, na którym pojawił się czerwony ślad.
— No proszę. Ma pazurki.
Rosa stała bez ruchu, trzęsąc się z emocji, a potem odwróciła się gwałtownie i pobiegła do domu. Przez ogród, przez korytarze — aż do swojego pokoju, gdzie rzuciła się na łóżko i wybuchnęła płaczem. Wściekła na siebie, na niego, na wszystko.
Za drzwiami, daleko w ogrodzie, Hugo patrzył za nią długo.
Przetarł policzek. I uśmiechnął się krzywo.
— Chyba zaczynam mieć problem…
Rozdział 31 — Bruno vs Hugo — „Nie baw się ogniem”
Gabinet. Noc.
„Bella Ciao” już nie gra. Zamiast niej — cisza i dym cygara, który snuje się leniwie wokół głowy Hugo.
Siedzi z łokciami opartymi o blat, z papierosem tlącym się między palcami. Wpatruje się w pusty kieliszek, jakby mógł mu powiedzieć, co dalej.
Drzwi uchylają się. Wchodzi Bruno. Bez słowa. Bez czekania na zaproszenie.
Hugo nie reaguje.
— Źle? — rzuca Bruno sucho, zerkając na jego twarz.
— Starzy znajomi wracają. — Hugo mruczy. — Tylko że głośniej niż kiedyś.
Bruno przysiada na krawędzi biurka, skrzyżowane ręce, obojętność wypisana na twarzy.
Był bliźniakiem Emilio. Ten sam wzrost, ta sama sylwetka — wysoka, muskularna, idealnie dopasowana do czarnej koszuli, którą nosił z nonszalanckim rozpiętym kołnierzem. Ten sam charakterystyczny pieprzyk na brodzie, czarne jak smoła oczy i tatuaż przebijający spod rękawa. Ale to, co ich różniło, to spojrzenie. Emilio miał w oczach błysk drwiny, wiecznego chłopca, który igra z ogniem. Bruno natomiast… był jak cień. Milczący, ciężki, nieprzenikniony. Jeśli Emilio lubił patrzeć — Bruno obserwował. A kiedy milczał, człowiek zaczynał się zastanawiać, czy właśnie nie został oceniony i potępiony jednym, chłodnym spojrzeniem.
Przez chwilę milczą. Tylko dym i napięcie.
— Widziałem ją. — odzywa się Bruno. — Tę dziewczynę. Rosę.
Hugo spogląda na niego spod zmarszczonych brwi.
— I?
— Nie wygląda na głupią. Ani potulną. A już na pewno nie wygląda na dziewczynę, którą można zatrzymać bez skutków ubocznych.
Hugo milczy.
Bruno w końcu się porusza. Podchodzi bliżej, opiera się o półkę.
— To wojna, Hugo? Czy coś innego?
— Może jedno i drugie. — Hugo wypuszcza dym z ust. — A może… po prostu jej nie oddam. Nikomu.
Bruno kiwa głową wolno. Patrzy mu prosto w oczy.
— Wiesz, co widzę, brat?
— Zaskocz mnie.
— Kogoś, kto się zaczyna pieprzyć z ogniem. I udaje, że go nie parzy.
Cisza. Ciężka jak beton.
Bruno mówi dalej, spokojnie:
— Ty nie patrzysz na nią jak na przynętę. Patrzysz, jakbyś się bał, że ci zniknie. Jakbyś już wiedział, że jak odejdzie… to zostawi po sobie coś, czego nie da się wyrwać.
Hugo parska cicho. Półuśmiech, półzgrzyt.
— Filozof z ciebie wyrósł?