E-book
7.88
Sobowtór Boga

Bezpłatny fragment - Sobowtór Boga


Objętość:
216 str.
ISBN:
978-83-8104-018-1

Lato 1193 roku, teren Polski

Sala tronowa była słabo oświetlona nielicznymi płomieniami zatkniętych na ścianach pochodni i blaskiem dochodzącym z ogromnego murowanego paleniska. Dwór przygotowywał się do spoczynku i wielka izba powoli pustoszała. Potężna postać zajmująca tron zdawała się być wyrzeźbiona z kamienia. Ozdobny fotel stojący na podwyższeniu sprawiał wrażenie, jakby stanowił jedność z nieruchomym, siedzącym w nim olbrzymem.

Książę Bolesław czuł się przytłoczony najnowszymi wieściami. Czekał na posłańca. Ciężar odpowiedzialności stał się ostatnimi czasy nie do wytrzymania. Czuł się na siłach chronić miasto, podległe mu wsie i poddanych, ale nałożony na niego obowiązek ciążył mu coraz bardziej, powodował ciągłe rozdrażnienie i wybuchy niczym nieuzasadnionej wściekłości. Nocami źle sypiał, prześladowały go koszmary, budził się przerażony, zlany potem i do rana nie mógł zmrużyć oczu. Przeklinał dzień, w którym zgodził się podjąć ochrony tej rzeczy. Chociaż, zastanawiał się, czy miał prawo nazywać to rzeczą i czy mógł odmówić?

— Panie! Są! — Przerwał te ponure rozmyślania giermek, który wpadł jak wicher do sali. Książę spojrzał na niego wzrokiem, od którego chłopakowi zrobiło się zimno, ale zaraz sam siebie zganił. Czy to wina giermka, że okazał się zbyt uległy i nie potrafił odmówić swemu kuzynowi. Filip Lotaryński zawsze miał na niego duży wpływ, a tym razem omamił go obietnicą odebrania po śmierci nagrody w zamian za przysługę dla wiary i kościoła.

— Książę! — Mężczyzna, który wszedł ukłonił się nisko, lecz nie uniżenie.

— Z czym przybywasz? — Zabrzmiało to jak mruknięcie, ale posłaniec nie przejął się zbytnio złym humorem władcy. Podszedł bliżej, a czerwony ośmiokątny krzyż na jego płaszczu zapłonął w blasku ognia.

— Możemy rozmawiać bez obawy, że ktoś podsłucha?

— Mów! Moi ludzie obstawili salę dookoła, ale są na tyle daleko, że możemy rozmawiać.

— Twój kuzyn panie pozdrawia cię — templariusz nie zwrócił uwagi na wyraz twarzy księcia, gdy wspomniał o księciu Filipie — i przysyła informację, że najdalej za miesiąc zdejmie z ciebie obowiązek opieki nad relikwią. Kończy przygotowania do wyprawy, która zawiezie ją prosto pod opiekę papieża Celestyna III. Książę Filip kazał przekazać ci panie, że papież docenia twą posługę wobec kościoła, błogosławi cię i modli się za ciebie.

— Nareszcie, — odparł — bo mam złe przeczucia. Moi ludzie pilnują relikwii, ale i tak coś mi mówi, że niebezpieczeństwo jest blisko i tylko czyha na najmniejszą chwilę nieuwagi.

— Może panie, moi bracia-rycerze z zakonu powinni wspomóc twe wysiłki w ochronie pamiątki ofiary naszego Pana? Zaraz udam się do nich i wydam dyspozycje.

— Nie! Obecność Zakonu Ubogich Rycerzy Chrystusa i Świątyni Salomona w mieście zrodzi niepotrzebne plotki i może zwrócić uwagę wroga na nasz gród. Niech siedzą u siebie. Jeżeli do wyprawy jest tak blisko, to damy sobie sami radę.

Po prawie godzinnej rozmowie spotkanie dobiegło końca. Gdy tylko gość wyszedł, książę westchnął ciężko, podniósł się z tronu i poszedł do swej komnaty.

— Jesteś mój panie? — Głos księżnej Jadwigi dobiegał z łoża i brzmiał nad wyraz namiętnie. — Czekałam za tobą starając się nie zasnąć.

Gdy godzinę później leżeli zmęczeni obok siebie, Bolesław spostrzegł, że Jadwiga przygląda mu się badawczo.

— Coś się stało? — Mruknął.

— Posłaniec przyniósł dobre wieści?

— Tak. Najdalej za miesiąc będziemy mieli kłopot z głowy. O ile mogę tak mówić o tej relikwii i nie zgrzeszyć. A skąd wiesz?

— Kobiety wiedzą, kiedy ich mężowie nie mają zmartwień mój kochany — odparła, przeciągając się jak kotka i mrużąc zmysłowo oczy.

Niebo powoli traciło czarne zabarwienie i robiło się szare, a liczne punkty gwiazd stopniowo przygasały. Miasto jeszcze spało, otoczone równiną, na skraju której rósł dziewiczy bezkresny bór. Jedyne ognie w zasięgu wzroku płonęły nad zamkniętymi na głucho bramami grodu, gdzie pełnili straż woje księcia Bolesława. Dźwięk ich kroków na szczycie murów otaczających miasto był jedynym odgłosem zakłócającym ciszę tej pogodnej, cichej i bezwietrznej nocy. Byli czujni i wzorowo pełnili służbę, chociaż od wielu lat w okolicy nie pojawił się żaden nieprzyjaciel. Plotki głosiły, że książę ma jakiś wielki skarb, lecz nikt z nich nie wiedział, czy to prawda, ani co to może być. Bolesław Biały, pan tych ziem, był władcą łaskawym, wyrozumiałym i dbającym o swych poddanych, lecz gdy tydzień temu dowiedział się, że jeden ze strażników spał zamiast czuwać na posterunku, kazał go wychłostać. Biedak nie przeżył wymierzonej mu kary. W rany od bicza wdała się gangrena, dostał wysokiej gorączki i zmarł po dwóch dniach. Strażnicy szemrali między sobą, ale nikt nie odważył się mówić tego głośno. Przed wyprawą księcia do Ziemi Świętej coś takiego spotkałoby się najwyżej z ostrą naganą. Może więc faktycznie było jakieś ziarno prawdy w pogłoskach o przywiezionym przez niego skarbie. Plotki powodowały, że rzekome bogactwa stawały się większe, niż objętość wszystkich wozów towarzyszących książęcemu oddziałowi

Trzy lata temu książę Bolesław podjął nagle decyzję o udziale w krucjacie. Mówiono, że nakłonił go do niej jakiś daleki kuzyn ze strony matki, będący rycerzem na dworze cesarza Fryderyka I Barbarossy. Przygotowania trwały dość długo i w końcu książę ruszył w drogę w towarzystwie setki konnych, dwóch setek piechoty i taboru wozów. Wyprawa trwała ponad dwa lata i nie wróciło z niej prawie stu rycerzy. Wszyscy polegli w chwale z rąk niewiernych, a ich ciała spoczęły w Ziemi Świętej i wzdłuż szlaku, którym podróżowali. Rodziny poległych zostały hojnie obdarowane przez księcia dobrami, które przypadały im z podziału łupów, a późniejsze wzmocnienie ochrony grodu, budowa nowych murów i duży nacisk na obronność, spowodowały plotki o zdobytych w wyprawie wielkich bogactwach. Wraz z księciem Bolesławem przybyli na te ziemie członkowie Zakonu Ubogich Rycerzy Chrystusa i Świątyni Salomona. Książę oddał im w posiadanie dwie pobliskie wsie, co jak się można było spodziewać nie przysporzyło im sympatyków na dworze. Poza tym Templariusze nie wiadomo dlaczego wybudowali w granicach grodu kaplicę, której strzegli cały czas uzbrojeni, najbardziej zaufani ludzie.

Sławoj był mężczyzną w kwiecie wieku, mocno zbudowanym, ale o włosach już lekko przyprószonych siwizną. Służył księciu od wielu lat i był z nim na krucjacie. Pamiętał dawnego władcę, przeważnie uśmiechniętego i łaskawego dla poddanych, a do którego obecnie trach było podchodzić. Szedł koroną murów, rozmyślając jak to zwykle bywa o wszystkim i niczym jednocześnie. Czas na służbie trzeba było czymś zająć. Ubrany był w lekki pancerz, przy boku nosił krótki miecz idealny do walki w bezpośrednim starciu oraz kuszę przewieszoną przez plecy. Nie próbował nawet maskować wyrazu znudzenia na twarzy i z trudem powstrzymywał ziewanie. Nie lubił służby w nocy. Uważał, że o tej porze mężczyzna powinien być w łóżku przy boku kobiety. Ciemność należała do duchów i upiorów. Na samą myśl o siłach nieczystych odruchowo się przeżegnał. Co innego mieć służbę na murach lub bramie za dnia, kiedy miasto i podgrodzie zapełniały tłumy przechodniów, kupców, wędrowców i kuglarzy. Teraz spoglądał z wysokości murów na pusty trakt wiodący do bramy i na ciemne, ciche budynki grodu. Pomyślał, że niedługo mieszkańcy zaczną się budzić, bo odzywały się już pierwsze koguty. Ich pienie witało nadchodzący nowy dzień. Zatrzymał się nagle i wbił wzrok w jakiś punkt wewnątrz murów. Przetarł oczy. Wydawało mu się, że drzwi prowadzące do nowej zamkowej kaplicy otworzyły się i po chwili zamknęły. Patrzył przez dłuższą chwilę, ale nic tam się nie działo. Powinien ogłosić alarm, bo o tej porze nikt nie mógł wchodzić do świątyni, ale mogło mu się to tylko wydawać, a w takim wypadku zrobiłby z siebie pośmiewisko. Po chwili zdecydował, że na pewno mu się wydawało. Po nieprzespanej nocy wzrok mógł płatać różne figle. Potrząsnął głową i ruszył dalej nieświadomy, że przez cały czas był obserwowany przez mężczyznę schowanego za murem otaczającym kaplicę.

Gdy tylko sylwetka strażnika znikła za ścianą kaplicy, obserwator zaskrzeczał cichutko naśladując wronę. Od schodów prowadzących do wejścia odczołgał się mężczyzna, po chwili wstał i podbiegł do niego cicho jak cień. Ubrany był w szare, prawie czarne spodnie i bluzę tego samego koloru. Głowę miał owiniętą chustą, spod której widoczne były tylko błękitne, zimne jak stal oczy patrzące na towarzysza z wyraźnym szacunkiem.

— Masz?! — Spytał obserwator.

— Mam Mistrzu. Ale było trudno.

— A gdzie nasz brat?

— Poległ. W środku byli dwaj strażnicy. Zaskoczyli nas. Zabił jednego i zanim dobiegłem, drugi zdążył zadać mu cios mieczem. Na szczęście nie widział mnie. Uciszyłem go zanim zdążył podnieść alarm.

— Daj mi to — rozkazał.

— Tak Mistrzu. — Mężczyzna ukłonił się i sięgnął do przewieszonego przez ramię worka. Poszperał chwilę w jego wnętrzu, chwycił jakąś rzecz i podał ją na wyciągniętej dłoni. Skłonił głowę i stał nieruchomo jakby na coś czekając.

Obserwator spojrzał na trzymany przez niego przedmiot. Poczuł, że w tej chwili spełnia się jego powołanie. Doprowadził do końca sprawę będącą celem jego życia, jego przeznaczeniem. Wielki Mistrz będzie z niego dumny. Może kiedyś zasiądzie w Wielkiej Trójce Bractwa? Niczego nie pragnął tak bardzo. Trzeba tylko wydostać się z miasta zanim kradzież się wyda i zanim odkryją trupy w kaplicy. Później muszą dotrzeć do lasu, gdzie czeka reszta oddziału i jeśli ograniczą postoje do niezbędnego minimum, pojutrze w południe powinni wrócić do siebie. Chwycił niewielki przedmiot z ręki druha, spojrzał na wyryte na nim znaki, po czym z wyraźnym zadowoleniem owinął go w chustę i włożył do sakwy przy pasie.

— Bardzo dobrze się spisałeś. Wielki Mistrz będzie z ciebie zadowolony i na pewno cię nagrodzi.

— Służba sprawie Bractwa jest dla mnie największym zaszczytem panie — odparł jego towarzysz skromnie, ale widać było, że jest uradowany pochwałą. — Na końcu czeka na nas wszystkich wielka nagroda — wyrecytował wyuczoną dawno temu formułkę.

Obaj mężczyźni skradając się wzdłuż ścian domostw ruszyli w kierunku murów miasta.

Sławoj po kilkunastu minutach szedł ponownie tą częścią muru, skąd uprzednio obserwował drzwi kaplicy. Był coraz bardziej znudzony. Ziewał w zaciśniętą dłoń. Jeszcze godzina i powinien przyjść zmiennik. Zatrzymał się mając wrażenie, że na odcinku, który przed chwilą minął coś było nie tak. Znowu ma jakieś przywidzenia? Możliwe, ale lepiej jak się cofnie i to sprawdzi. Faktycznie coś się tutaj działo. Do korony muru przywiązana była lina, która zwisała do wnętrza grodu. Teraz już musi szybko wszcząć alarm. Ktoś obcy jest w mieście i na pewno nie ma dobrych zamiarów. Już miał biec do zawieszonego pod zadaszeniem nad bramą dzwonu, gdy jakaś ręka chwyciła go od tyłu za głowę i błyszczące ostrze przecięło mu gardło. Chciał krzyczeć, ale z ust wydobył się tylko stłumiony bulgot. Zakrztusił się krwią zalewającą płuca i po chwili ogarnęła go ciemność. Dwie ubrane na ciemno postacie wciągnęły szybko na mur linę, przerzuciły ją na drugą stronę i jak muchy zeszły po pionowej ścianie poza miasto. Dźwięk dzwonów, który rozległ się w mieście po znalezieniu martwych strażników dobiegł do nich, gdy w pobliskim lesie wsiadali na konie. Bez zwłoki ruszyli kłusem wraz z sześcioosobowym oddziałem w drogę do Wielkiego Mistrza. Wśród drzew panowały jeszcze ciemności. Światło wczesnego poranka dopiero torowało sobie drogę przez gęstwinę gałęzi, dlatego szybko rozpłynęli się w mroku.

Trop pozostawiony przez końskie kopyta był świeży i wyraźny. Doświadczeni tropiciele nie mieli więc żadnych problemów z prowadzeniem pościgu z grzbietów wierzchowców. Przed chwilą mijali miejsce, gdzie ścigany oddział zatrzymał się na odpoczynek. Sami od chwili wyjazdu z miasta nie stanęli się ani na moment. Książę Bolesław, który prowadził oddział nie pozwalał na chwilę wytchnienia. Tak zdenerwowanego władcy nie widział jeszcze żaden z wojów. Nawet ci, z którymi był na krucjacie, podczas najcięższych potyczek nie widzieli na jego twarzy takiego wzburzenia. Oczy ich pana ciskały błyskawice, dlatego nikt nie odważył się nawet na cień sprzeciwu, czy choćby skargę na zmęczenie. Zapadał zmierzch, gdy jeden z tropicieli, stary Sambor podniósł rękę. Gest powtórzył książę i wszyscy stanęli. Sambor podjechał do swego pana, który spojrzał na niego pytająco.

— Czuć dym panie, a dokoła wszędzie las. Żadnej chaty, ani osady. To mogą być oni. Zresztą mój nos mówi mi, że ich mamy.

— Idź na zwiad, weź dwóch ludzi. Tylko szybko i zaraz wracaj. Jeżeli ich złapiemy, to rano będziemy w domu. A nagroda będzie większa, niż wszyscy możecie sobie wyobrazić.

— Tak panie. — Sambor miał bujną wyobraźnię, ale nie zastanawiał się nad obietnicą księcia, tylko skinął ręką na dwóch jeźdźców, którzy szybko się zbliżyli. Coś do nich szepnął, a oni natychmiast zeskoczyli na ziemię, z juków wyciągnęli szmaty, którymi owinęli koniom kopyta i po chwili ruszyli śladem zbiegów, kierując się wschodzącym właśnie Księżycem i coraz mocniejszym zapachem dymu z ogniska, przez który przebijał zapach pieczonego mięsa.

Czekali w milczeniu zna powrót tropicieli, przez co czas wlókł się niezmiernie. W końcu z pomiędzy drzew wyłoniły się trzy postacie jeźdźców. Na przedzie jechał Sambor. Zatrzymał konia przed księciem. Widać było, że jest z siebie zadowolony i bardzo zaaferowany.

— To oni panie! Ośmiu ludzi. Trop prowadzi prosto do miejsca, gdzie rozłożyli się na popas. Konie mają zmęczone, widocznie długo jechali do nas i zaraz po tym wracali. Pieką mięso nad ogniem, to przez jakiś czas nie ruszą w drogę.

— Dobrze się Sambor spisałeś. Jak ich podejść?

— Rozłożyli się panie w dolince. Ognia nie widać, ale łatwo ich zaskoczyć. Podzielimy ludzi na trzy grupy. Dwie obejdą ich dookoła, a jedna podejdzie z przodu. Zaatakujemy razem w tym samym czasie. Tak będzie najlepiej.

— Dobrze. Zrobimy tak, jak mówisz. Owinąć koniom kopyta i w drogę. Ja prowadzę jedną grupę, ty Sambor drugą, w ty trzecią — wskazał na innego przewodnika.

— Panie?

— Tak?

— Czy mogę o coś spytać?

— Pytaj Sambor, ale szybko.

— Co oni zabrali?

Książę spojrzał na niego takim wzrokiem, że ten doświadczony i zaprawiony w boju człowiek zbladł. Po chwili jednak władca uspokoił się i odparł zdławionym głosem.

— Coś bardzo ważnego Sambor. Coś cenniejszego od wszystkich skarbów tego świata. Sam obejrzę ich rzeczy. Pod żadnym pozorem nie wolno wam niczego dotykać. Każdy, kto złamie ten rozkaz zapłaci gardłem! I nie brać mi jeńców. Wszyscy mają zginąć!

— Tak panie — odparł przewodnik, a pozostali, którzy przysłuchiwali się tej rozmowie pokiwali głowami. Wszyscy zaczęli zastanawiać się, co to za rzecz, na której księciu tak bardzo zależy. Konni bez wozów nie mogli przecież zabrać wielu kosztowności, a książę mówi o czymś cenniejszym od skarbów.

— W drogę! — Wydał polecenie książę Bolesław i ruszyli przez las w trzech grupach.

Zagłębienie, w którym obozowali uciekinierzy było otoczone krzewami i młodnikiem. Ognisko rozpalone w dole nie było widoczne nawet z bliska. Szczęśliwie dla pościgu zdradził ich zapach dymu, bo przy innym kierunku wiatru grupa konnych mogła przejechać tuż obok i niczego nie zauważyć. Książę Bolesław zrzucił zbroję i osobiście, co spotkało się ze zdziwieniem podwładnych poszedł ocenić sytuację. Ośmiu ludzi siedziało przy ogniu. Konie przywiązano na długich postronkach do pni niskich drzew na stoku zagłębienia, aby swobodnie mogły skubać trawę. Widocznym było, że raczej nie spodziewają się zagrożenia, bo nawet nie wystawili warty. Było to karygodne niedopatrzenie i książę postanowił je wykorzystać z całą bezwzględnością. Zresztą za to, co zrobili, wszyscy zasłużyli na śmierć. Bolesław przez dłuższą chwilę przyglądał się obozującym ludziom i studiował ukształtowanie terenu. Doszedł do wniosku, że przywódcą grupy jest mężczyzna siedzący w pewnym oddaleniu od ogniska. Był ubrany trochę inaczej, w bardziej zdobną bluzę, a poza tym wydawał pozostałym polecenia. Zdecydował, że równocześnie z atakiem trzeba będzie odciąć im dostęp do koni, aby nikt nie zdołał uciec. Patrząc na zbiegów postanowił, że zginą wszyscy poza przywódcą. On powie mu wszystko. Jeśli nie dobrowolnie, to na torturach. Zacisnął zęby, aż zgrzytnęły.

Obozujący w dolinie byli dobrze wyszkolonymi wojownikami. Choć nie spodziewali się zagrożenia, to sięgnięcie po broń i ustawienie szyku obronnego zajęło im kilka sekund. Stworzyli krąg wokół ogniska i czekali, bez strachu spoglądając na nadjeżdżającą po stoku doliny konnicę. Wiedzieli, że nie mogą liczyć na litość. Zresztą nie chcieli jej. Byli pogodzeni ze swym losem, ale gotowi oddać życie jedynie w chwalebnej walce, a nie na kolanach jak żebracy. Wyraźnie widzieli już twarze atakujących i rozszerzone chrapy koni, gdy nagle zapanowała ciemność. Ognisko za ich plecami zgasło. To przywódca grupy zarzucił na płomienie bydlęcą skórę i niezauważony przez nikogo padł na ziemię. Wśród tryskającej na wszystkie strony krwi, szczęku broni o tarcze konających kości, krzyków konających towarzyszy i przeraźliwych wrzasków napastników zaczął się czołgać w kierunku, gdzie jak zapamiętał, w niewielkiej odległości rosły krzewy i skąd było blisko do wierzchowców. O mały włos nie został stratowany, ale szczęśliwie zdołał uniknąć końskich kopyt. Ponaglał się w duchu do szybszej ucieczki. Pełzł dusząc się kurzem wzbijanym w ferworze walki. Wreszcie dotarł na miejsce. Konie były zdenerwowane odgłosami bitwy i szarpały się na wodzach. Po omacku odnalazł swego wierzchowca, wskoczył na jego grzbiet i ruszył z kopyta przed siebie. Byle dalej od tego miejsca, prosto do Wielkiego Mistrza. Postanowił, że nie będzie się już zatrzymywał. Stracił wszystkich towarzyszy, którzy sprawie Bractwa poświęcili całe swe życie. Nie zmarnuje ich ofiary i nie pozwoli sobie odebrać zdobyczy. Odruchowo sprawdził sakwę. Odetchnął z ulgą, gdy wyczuł, że skradziona relikwia jest na swoim miejscu. W kłusie pogładził rękojeść miecza i popędził konia do jeszcze większego wysiłku.

Przeszukiwanie pobojowiska w świetle rozpalonych pochodni przebiegało bardzo szybko. Jednak nikt poza księciem nie przeszukiwał trupów. Bolesław osobiście przeglądał rzeczy zabitych, a po chwili poszedł do ich koni.

— Panie, panie! — Rozległ się od strony przywiązanych wierzchowców krzyk Sambora.

— Co tam?!

— Jednego brakuje! — Powiedział przewodnik przejętym głosem unikając wzroku księcia.

— Ile ich jest?!

— Siedem panie!

— Szukać ósmego! — Wydał polecenie, a sam szybko przeliczył zwłoki leżące wokół zaduszonego ogniska. — Siedem — mruknął do siebie. — Uciekł, psubrat.

— Wszyscy na koń! — krzyknął. — Sambor znajdź trop! Nie odjechał daleko! Szybko za nim! Kto go pierwszy złapie, w nagrodę dam wieś, zbroję i konia!

Pobudzeni do działania tak niewyobrażalną nagrodą wojownicy ruszyli za Samborem z wielką werwą. Chwilę trwało, zanim stary przewodnik odnalazł na podłożu świeży trop zbiega. Miał nad nimi już pewną przewagę, ale powinni go dogonić w ciągu niedługiego czasu. Faktycznie po jakichś dwudziestu minutach w świetle księżyca mignęła przed nimi sylwetka jeźdźca. Ruszyli za nim, zmuszając konie do gonitwy ponad ich mocno już nadwyrężone siły. Sambor przesunął do przodu trzymaną do tej pory na plecach kuszę, nie zwalniając biegu szybko ją załadował, sprawdził i wypatrywał zbiega. Po krótkiej chwili zobaczył go znowu. Szybko wycelował i zwolnił strzałę, która ze świstem pomknęła do celu. Chyba trafił, bo jeździec zachwiał się, ale zaraz wjechał w mrok i ponownie stracił go z oczu.

Mistrz poczuł ból w plecach. Pomyślał, że to koniec. Wiedział, że rana jest poważna. Był coraz słabszy, czuł cieknącą po plecach krew, oddychało mu się ciężko, widział niewyraźnie, ale na razie cel misji przesłaniał mu wszystko inne. Po chwili był już pewien, że nie da rady jej ukończyć. Postanowił jednak, że nie dostaną tego z powrotem tylko, co ma zrobić ze skradzioną relikwią? Jak i gdzie ją ukryć? Coraz trudniej było mu logicznie myśleć. Zwykły zbieg okoliczności wyręczył go w tych rozważaniach. Koń przeskoczył nad jakąś niewidoczną dla niego w ciemnościach przeszkodą. Nie miał już siły, aby utrzymać się na jego grzbiecie. Gdy kopyta uderzyły w ziemię, wyleciał łukiem z siodła, ze zdziwieniem zauważając, że upadek nie był tak bolesny, jak mógł się tego spodziewać. Coś pod nim chlupnęło i poczuł, że zaczyna zagłębiać się w mokrym i lepkim podłożu. Gdzieś niedaleko przemknął pościg. Po chwili tętent kopyt oddalił się i w końcu zapadła całkowita cisza. Zorientował się, że tkwi w bagnie, najpewniej gdzieś w pobliżu był twardy grunt, lecz nie miał już siły na jego poszukiwanie. Tracił czucie w rękach i nogach, było mu zimno. Logiczne myślenie też sprawiało coraz większe trudności. Błoto wciągało go coraz bardziej. Sięgało już pod brodę, zalało nos, później oczy i po chwili zamknęło się nad nim. Przez chwilę tylko bąble powietrza wskazywały miejsce, gdzie zatonął. Gdy następnego dnia książę Bolesław wracał do grodu z wyrazem rozpaczy na twarzy na czele milczącego oddziału i przejeżdżał tuż obok, miejsce wiecznego spoczynku Mistrza nie różniło się już niczym od pozostałej części moczaru.

Październik 1938 roku, rezydencja Berghof — Alpy Salzburskie

Zmierzch wypełniał stopniowo cieniem doliny Alp. Jedynie olbrzymie szczyty skąpane były jeszcze w świetle zachodzącego słońca. Gospodarz siedział w stojącym przed kominkiem fotelu, spoglądając na masyw Untersbergu przez ogromne oszklone okno. Zazwyczaj to goście musieli czekać na niego, ponieważ wzorem swych romantycznych bohaterów uwielbiał wchodzić do pełnej sali niczym rzymski cesarz. Dzisiaj jednak miał spotkać się z kilkoma zaufanymi ludźmi, a tych mógł przyjąć jak równych sobie.

Wchodzącym kolejno do salonu gościom wskazywał miejsca przy stole konferencyjnym. Sam stanął u jego szczytu czekając, aż przybędą wszyscy. Popatrzył na siedzących: Hermann Goering, Martin Bormann, Albert Speer, Heinrich Himmler i Rudolf Hess. Adolf Hitler wierzył tym ludziom i wiązał z nimi nadzieje na przyszłość. Z ich pomocą chciał zbudować nowe Niemcy, kraj dla wybrańców obejmujący całą kulę ziemską.

— Witajcie przyjaciele — zagaił Hitler. — Przejdę od razu do sedna. Słyszeliście już zapewne o niepowodzeniu rozmów prowadzonych w Berchtesgaden przez ministra Ribbentroppa z polskim ambasadorem Lipskim?

Odpowiedziało mi skinienie pięciu głów.

— Polacy otrzymali ode mnie bardzo korzystną propozycję. Obiecaliśmy im rynki zbytu, wolny port i wschodnią część Czechosłowacji, ale bezczelnie odmówili! Zdecydowałem wypowiedzieć im pakt o nieagresji, a w przyszłym roku rozpoczniemy z nimi wojnę! Zajmiemy ich kraj w kilka dni, bo nie są i nie będą na nią gotowi! Czytaliście materiały, jakich dostarczył nasz przyjaciel Himmler? — Spojrzał na siedzącego przy stole szefa policji, który ukłonił się z widocznym zadowoleniem na twarzy.

Gdy wszyscy przytaknęli kontynuował.

— Uważam, że odnalezienie tej rzeczy jest dla naszych służb jednym z głównych celów. Po zajęciu Polski musimy zrobić wszystko, aby tą relikwię odszukać. Wiemy na pewno, że jest na terenie tego żałosnego kraju. Gdy będzie nasza, nikt nie powstrzyma zwycięskiego pochodu niemieckich wojsk i cały świat będzie z nami lub będzie pracował dla nas ku chwale III Rzeszy. Proponowaliśmy Polakom dobrowolną współpracę, ale odtrącili wyciągniętą do nich przyjazną dłoń. Teraz za to zapłacą niewolą i zniszczeniem. Sami odbierzemy to, co mogli nam dobrowolnie oddać godząc się na współpracę, a przy okazji wykujemy na zgliszczach ich kraju naszą Wunderwaffe, cudowną broń Wielkich Niemiec. Nic i nikt nas nie powstrzyma. Nie możemy wejść do Polski jako sojusznicy, to wejdziemy tam jako okupanci.

Wszyscy obecni postali wiwatując głośno na cześć swego wodza.

— Przyjaciele, — przerwał okrzyki podnosząc rękę — zaczynamy przygotowania. Chcę najpóźniej jesienią 1939 roku rozpocząć prowadzącą do naszego zwycięstwa wojnę. Wielki naród niemiecki nie będzie już nigdy chylił głowy przez żadnymi podludźmi, Słowianami, ani Żydami. Świat może należeć jedynie do rasy panów, czyli do nas.

Rozdział I

Z westchnieniem ulgi postawiłem wózek przed drzwiami naszego mieszkania. Niby tylko dwa piętra, a zasapałem się jak siedemdziesięciolatek z zaawansowaną astmą. Moje narzekanie wywołało ogromną radość na twarzy córki. Rozpromieniła się, jakbym opowiedział świetny dowcip.

— Jezu, Mała jeszcze trochę podrośnie i nie dam rady wnieść wózka na górę — powiedziałem do Gosi dysząc jak lokomotywa parowa.

— Faktycznie, jest coraz cięższa — przyznała mi rację. — Ale i tak możemy się cieszyć, że mamy gdzie mieszkać — dodała trochę zbyt filozoficznie jak na mój gust i kompletnie nie na temat. — I dobrze, że nie mieszkamy na czwartym piętrze. Pewnie gdzieś koło trzeciego piętra dostałbyś zawału serca. — Potrafiła niekiedy dogadać tak, że aż wchodziło w pięty, ale tym razem postanowiłem jej darować. Trudno prowadzić dyskusję nie mogąc porządnie złapać oddechu.

Mała, a tak naprawdę Amelka, była obecnie już całkiem dużą pannicą. W zeszłym miesiącu skończyła szesnaście lat. Od urodzenia chorowała na porażenie mózgowe. Nie chodziła i nie mówiła, dlatego cały czas wydawała się nam małym dzieckiem, choć jej wzrost temu przeczył. Gosia w niecały rok po ślubie zaszła w ciążę. Pamiętam, jak oczekiwaliśmy na nasze pierwsze dziecko. Poza Zespołem Łaknienia Różnych Dziwnych Rzeczy, jak nazwałem jej napadowy apetyt na jajka i dżem, albo ogórki konserwowe z połączeniu z lodami śmietankowymi, nic niepojącego się przez te dziewięć miesięcy nie działo. Pewnego dnia dostała bólów porodowych, pojechała do szpitala i zdarzył się, jak to określają szpitalne statystyki, bardzo rzadki przypadek urazu okołoporodowego. Byliśmy pewni błędu lekarza, który nadzorował poród, ale nie mogliśmy się zdecydować na złożenie zawiadomienia do prokuratury. Obawialiśmy się tych wszystkich formalności, przesłuchań, tłumaczenia się przed jakimś urzędnikiem i przeżywania naszej tragedii na nowo.

Od tego dnia nasze życie stanęło na głowie. Zamiast oczekiwanej sielanki i radości z wychowywania dziecka mieliśmy wizyty u lekarzy różnych specjalności, kontrole, badania, ćwiczenia i wiele innych rzeczy, o istnieniu których wcześniej nawet nie miałem pojęcia. Było trudno, ponieważ w naszym kraju rodzic, którego spotkała taka tragedia jest pozostawiony sam sobie. Nikt nie przygotowuje go jak postępować z chorym dzieckiem, jakakolwiek pomoc istnieje jedynie na papierze i brakuje dostępnej w razie potrzeby informacji o poradniach, specjalistach i rehabilitacji. Wiedzę taką trzeba zdobywać samemu. Obecnie jest łatwiej, bo funkcjonuje internet, jednak gdy Amelka była mała, o dostępie do potrzebnej nam wiedzy mogliśmy jedynie pomarzyć.

Oboje z Gosią przez minione szesnaście lat poznaliśmy wiele rodzin, w których były chore dzieciaki. Widzieliśmy na własne oczy, że niektóre z nich robiły piorunujące wręcz postępy. Nam jednak było dane znaleźć się w grupie rodziców, którzy pomimo zamiany prawie całego czasu w nieustającą rehabilitację i wydawania astronomicznych kwot na turnusy w prywatnych ośrodkach oraz różnoraki sprzęt, nie osiągają dosłownie nic. Po wielu latach mozolnej pracy zacząłem odnosić wrażenie, że pracujemy z Amelką tylko po to, żeby nie było gorzej. Nagrodą za naszą pracę był uśmiech Małej, bo co jak co, ale okazywać emocje to ona naprawdę potrafi. Zadowolona przypomina anioła. Ale zły nastrój zmienia ją nie do poznania. Robi się czerwona jak burak, a krzyk, jaki potrafi z siebie wydobyć jest wprost niemożliwy do opisania. Nie znaczy to wcale, że jest wtedy mniej przez nas kochana, ale nerwy potrafi solidnie nadwyrężyć. Przyjęliśmy w pewnym momencie, że nasza córka taka po prostu jest i kropka. Każdy ma swój niepowtarzalny charakter i każdy może mieć gorszy dzień, a ona nie potrafi przecież walnąć pięścią w stół, albo wyjść z domu, kiedy coś jej nie pasuje. Gosia jest z wykształcenia i z charakteru pielęgniarką. Przed urodzeniem Małej z własnego wyboru pracowała na oddziale wewnętrznym, który zaliczany jest przez personel medyczny do tych cięższych i spełniała się tam w stu procentach. Późniejsza chłodna kalkulacja, a zarabiałem w tym czasie prawie trzy razy tyle co ona, spowodowała, że po urlopie macierzyńskim zwolniła się z pracy i zajęła opieką nad Amelką. Przypuszczam, że jeszcze dzisiaj gdyby w środku nocy ktoś ją obudził i zaproponował powrót na oddział, to bez wahania poleciałaby tam jak na skrzydłach.

Z mieszkaniem to faktycznie mamy szczęście. Zaraz po wojsku zamieszkałem w nim z moją babcią i po jej śmierci automatycznie stałem się głównym najemcą. Kilka lat później gmina sprzedała mi je za niewielki procent ceny rynkowej i tak zaraz po ślubie byliśmy z Małgosią szczęśliwymi posiadaczami własnego M-2 o niesamowitej powierzchni mieszkalnej, prawie czterdziestu metrów kwadratowych. Niby nic wielkiego, ale był to własny kąt, urządzony po swojemu i nikt nam się do niczego nie wtrącał. Słuchając opowieści znajomych zmuszonych do wspólnego mieszkania z teściami albo rodzicami, cieszyliśmy się z posiadania naszego małego gniazdka.

Był już wieczór, gdy mieliśmy w końcu czas tylko dla siebie. Amelka spała w swoim pokoju, Gosia szukała czegoś w internecie, a ja grzebałem w starym amplitunerze „Radmor”. Udało mi się ostatnio odkupić go za grosze razem z parą całkiem niezłych kolumn głośnikowych, tyle tylko, że coś w nim nie działało. Przywołując z pamięci jakieś resztki wiedzy elektronicznej zdołałem namierzyć wadliwe elementy i właśnie zabierałem się za ich wymianę. Planowałem, że podłączę ten sprzęt do telewizora i będę miał chociaż dźwięk w przyzwoitej jakości. Miało to być coś na wzór kina domowego. Na szczęście był piątek i nie musiałem się z niczym spieszyć. Mając w perspektywie wolny dzień, mogłem dłużej posiedzieć. Gosia nie mogła zrozumieć, jak grzebanie w takich starych klamotach może sprawiać mi przyjemność. Odpowiadałem jej wtedy, że na tym właśnie polegają ograniczenia kobiecego umysłu. Same zajmują się pierdołami w stylu szydełkowania, robienia na drutach, czy też czytania jakichś kolorowych szmatławców, a nie potrafią pojąć radości, jaką sprawia przywracanie do dawnej świetności prawdziwej perełki przemysłu elektronicznego ery PRL-u.

— Wojtek, wiesz może, co to jest dom szkieletowy? — Spytała nagle.

— Co się tak nagle zainteresowałaś budownictwem? — Odpowiedziałem pytaniem, krzywiąc się, bo zdekoncentrowała mnie i oparzyłem sobie palec lutownicą.

— Pytam poważnie. Znalazłam stronę internetową firmy, która stawia takie domy. Piszą, że zajmuje im to cztery miesiące włącznie z wykończeniem, a cena za metr kwadratowy jest rewelacyjna. Tak sobie szybko przeliczyłam, że stumetrowy dom kosztowałby u nich niecałe dwieście tysięcy. Trzeba mieć tylko swoją działkę i zrobić fundamenty.

— Domy szkieletowe u nas są mało popularne, bo ludzie są przyzwyczajeni do betonowych bunkrów. Taki dom to szkielet z drewna, obity specjalną płytą i dobrze izolowany. Jeżeli na zewnątrz zrobisz normalną elewację, to nie odróżnisz go od murowanego. Całe Stany Zjednoczone to takie właśnie budynki. Podobno są bardzo ciepłe, a największy minus jest taki, że nie możesz wieszać ciężkich rzeczy na ścianach, jeżeli na etapie budowy nie zrobisz wzmocnień — przywołałem z pamięci informacje, jakie wyczytałem kiedyś w jakimś budowlanym periodyku.

— Jakbym miała dużą kuchnię, to absolutnie nie wieszałabym na ścianach szafek. Marzy mi się stary drewniany kredens, a nie urządzanie wnętrza jak w bloku. Na ścianie mogą być wzory malowane od szablonów albo obrazy.

— Co ty, chcesz dom budować?

— A w zasadzie, dlaczego nie. Myślałam na ten temat już od dłuższego czasu. Pomyśl tylko. Za to mieszkanie, które jest przecież nasze, płacimy co miesiąc prawie siedemset złotych, a do tego prąd i gaz. Za ogrzewanie opłaty są co miesiąc, a jesienią i tak marzniemy czekając, aż łaskawie rozpoczną sezon. W takim domku włączasz kaloryfery, kiedy tylko masz ochotę, a jakby wziąć kredyt na budowę, to rata pewnie będzie niewiele większa niż opłaty za nasze mieszkanie. No i sam dzisiaj doszedłeś do wniosku, że już niedługo nie wniesiemy Amelki na drugie piętro. I co wtedy? Mała nigdzie nie wyjdzie z domu? A poza tym młodsi już nie będziemy i siły też będzie coraz mniej. O, spójrz. Tutaj mają własny projekt parterowego domu, trochę ponad sto metrów.

— No nie wiem. Tak nagle z tym wyskoczyłaś. — Odparłem skupiając się na lutowaniu.

— Na razie tylko kalkuluję. Nie wiem ile by kosztowała jakaś działka i fundamenty. Za to mieszkanie możemy dostać około stu tysięcy. To może dwieście tysięcy kredytu by wystarczyło. No może pięćdziesiąt więcej, żeby od razu przyzwoicie umeblować i mieszkać jak ludzie.

Jak na mój gust myślała trochę zbyt szybko. Zastanawiałem się chwilę nad jej pomysłem. Tak na pierwszy rzut oka miało to sens. Na początek trzeba by rozejrzeć się za ziemią i to już taką przeznaczoną na budownictwo, żeby ograniczyć do minimum formalności i oczekiwanie na podłączenie prądu, i wody. No i trzeba znaleźć jakiś sensowny bank, który udzieliłby nam kredytu. Zdolność kredytową raczej mamy, bo zarabiam całkiem dobrze. Poza tym musiałbym skontaktować się z tą firmą, którą znalazła Gosia, a najlepiej tam jechać. W tym momencie olśniło mnie. Odłożyłem lutownicę na podstawkę i oparłem się wygodnie.

— Słuchaj, coś sobie przypomniałem. Kilka dni temu byłem z Małą na spacerze w tym parku na obrzeżach miasta i naprzeciwko przy drodze stała tablica z informacją o działkach budowlanych na sprzedaż. Jest na niej numer telefonu. Można by zadzwonić i zapytać o cenę.

— Dobrze. Słuchaj Wojtek, to może umówimy się, że tak na razie zrobimy listę rzeczy do ustalenia i jakiś czas przy tym pochodzimy. Jak wszystko będziemy już wiedzieli, to usiądziemy i wtedy dopiero coś postanowimy. Zgoda?

— No dobrze, — odparłem z pewnym wahaniem — to jak się dzielimy tymi sprawami?

— Czekaj — wzięła do ręki zeszyt i długopis. — Teraz piszemy po kolei: ziemia, bank, firma od domów, no i ktoś, kto by nam zrobił fundamenty pod ten dom. Proponuję, żebyś ty zorientował się, co z tą działką i znalazł jakiegoś murarza. Ja biorę na siebie firmę budowlaną i bank. Mam koleżankę, która pracuje w kredytach, to się z nią umówię. Zresztą za tydzień jedziemy z Amelką do lekarza, to po drodze możemy razem wjechać do tych ludzi od domów.

Od tej rozmowy minęły niecałe trzy tygodnie. Wyglądało na to, że wszystko toczy się jak najbardziej po naszej, a w zasadzie po Gosi myśli. Firma budująca domy szkieletowe funkcjonowała na rynku już kilka lat i miała duże doświadczenie. Właściciel przez kilka lat pracował przy ich stawianiu w Skandynawii, później przejął po ojcu tartak i zajął się tym interesem na własną rękę. W branży panował obecnie zastój, dlatego nie mieli wielu zleceń. Mogli zacząć pracę w najbliższym kwartale. Właściciel, sympatyczny pan Waldek, miał uprawnienia budowlane, dysponował gotowymi projektami domów i brał na siebie przeprowadzenie całej niezbędnej procedury. Nie musieliśmy więc samodzielnie włóczyć się po urzędach. Wystarczyło go tylko pisemnie upoważnić do działania w naszym imieniu. Kredyt mogliśmy dostać i to na całkiem ciekawych warunkach, lecz tylko na osiemdziesiąt procent inwestycji. Gdyby sprzedać mieszkanie, nie było to żadnym problemem. Wyszło prawie tak, jak prognozowała Małgosia. Rata wyniosłaby trochę ponad dwieście złotych więcej niż płaciliśmy obecnie za nasze mieszkanie. Mój kochany teść miał kolegę, emerytowanego murarza, który z nudów i po znajomości podjął się zrobić nam fundamenty i za niewielką dopłatą ogrodzenie. Miał jeszcze potrzebny sprzęt i mógł w razie potrzeby zebrać ekipę do pracy. Pozostawała kwestia ziemi. Jechaliśmy właśnie obejrzeć działki w pobliżu parku. Trochę czasu to trwało, bo właściciel gruntu był za granicą. Dwa dni temu udało mi się z nim skontaktować i w końcu się umówiliśmy. Pan Waldek udzielił mi wskazówek, na co zwracać uwagę przy wyborze działki, dlatego byłem do tej rozmowy znakomicie przygotowany. Tak na marginesie okazało się, że w najbliższej okolicy jest mnóstwo ziemi przeznaczonej na budownictwo mieszkalne, ale z jakiegoś powodu ta właśnie lokalizacja przypadła mi i Gosi do gustu.

Na miejsce prowadziła droga pokryta asfaltem, mogliśmy więc tam podjechać autem. Był to duży plus. Nie chciałbym wiosną i jesienią tonąć w błocie lub zapadać się w nim samochodem. Nasz Mondeo miał już swoje lata i absolutnie nie chciałbym go niszczyć na jakichś wertepach. Już wcześniej zastanawiało mnie, dlaczego mają tutaj powstawać domy. Ziemia już na pierwszy rzut oka wyglądała na bardzo urodzajną. Jej właściciel, Marian Załucki, czekał już za nami. Nie byłbym sobą, gdybym od razu go o to nie spytał. Okazało się, że dostał ten teren jakiś czas temu w spadku po babci. Ponieważ nie miał zamiłowania do rolnictwa, przez kilka lat ziemię dzierżawił pod uprawy, a później postanowił na niej zarobić i przekształcił na cele budowlane. Trochę już zainwestował w ten interes, bo działki były w pełni uzbrojone. Doprowadził tam wodę i prąd. Każda miała już nawet swoją skrzynkę energetyczną. Zrobiło to na mnie dobre wrażenie, bo widać było, że dba o klienta, choć i tak przy sprzedaży te pieniądze odzyska. Brakowało tylko kanalizacji i w najbliższej przyszłości nie zanosiło się na jej budowę, ale pan Waldek polecał mi przydomowe oczyszczalnie ścieków, nie było to więc zbytnim problemem.

Amelka siedząc w wózku wygrzewała się na słońcu, bo dzień jak na tą porę roku był wyjątkowo ciepły, a my biegaliśmy po terenie z mapkami, które miał przy sobie pan Marian. Gosia zdecydowała, że dom ma być parterowy. Faktycznie tak jest lepiej, bo po jednym poziomie łatwiej będzie się przemieszczać z Amelką, no i na starość nie spadnę ze schodów. Wybrała już nawet wstępnie dwa projekty. Pasowały do nich trzy działki i akurat wszystkie były wolne. Dwie znajdowały się tuż przy drodze wylotowej z miasta, a trzecia trochę w głębi przy brzozowym lasku, ale też przy asfaltowej bocznej drodze. Skupiliśmy się na dwóch pierwszych, bo Gosia stwierdziła, że przy drzewach będzie masa robactwa i latem nawet okna nie otworzymy.

Oglądanie pustego pola szybko mnie znużyło. Stanąłem z Marianem Załuckim przy wózku Małej i obserwowałem moją żonę. Z tego, co widziałem, akurat nakładała w wyobraźni obrys domu na wybrane przez siebie miejsca, bo zatrzymywała się co chwilę podnosząc do oczu kserokopie projektów od pana Waldka. Nie byłbym zdziwiony, gdyby się okazało, że sprawdza widok z poszczególnych okien. Cała moja żona. Mi jest naprawdę wszystko jedno czy z okna widzę drzewo, dwa drzewa, czy też sąsiedni dom. Może moje prosta męska dusza nie jest w stanie tego pojąć?

— Wojtek! Możesz tutaj podejść? — Gosia przerwała mi twórcze przemyślenia na temat widoku z wyimaginowanych okien nieistniejącego domu.

— Już idę! — Westchnąłem ciężko. Załucki chyba też był żonaty, bo porozumiewawczo puścił oko. Chwyciłem wózek i ruszyłem w jej stronę. Dla osób, które nie miały styczności z osobami niepełnosprawnymi i osprzętem umożliwiającym funkcjonowanie na świecie wózek jest po prostu wózkiem. Każdy przecież służy do siedzenia i ma koła. Nie jest to jednak prawda. Kilka lat temu dzięki pomocy jednej z prężnie działających fundacji udało się nam kupić „flagowy okręt”, jak go nazwałem, produkowany przez pewną niemiecką firmę. Każdy szczegół jego konstrukcji był solidnie przemyślany, wykonanie stało na najwyższym poziomie i co bardzo ważne, był dwa razy lżejszy od produkowanych w kraju. Na co dzień sprawdzał się znakomicie tym bardziej, że jego siedzisko po przypięciu do stelaża z kółkami pełniło funkcję domowego fotela, ale dopiero na tych wertepach pokazał, na co go stać. Jechaliśmy więc do Gosi, Amelka wystawiała twarz do słońca szczerząc w uśmiechu zęby i zamykając oczy, a wokół było cicho i przyjemnie. Pomyślałem sobie, że fajnie będzie tutaj mieszkać, z dala od miejskiego zgiełku i w tym momencie podjąłem decyzję, że jednak podejmiemy się budowy domu. Do tej pory to moja małżonka była bardziej za tym pomysłem. A niech tak będzie. Latem będę mógł sobie grillować na świeżym powietrzu, auto dostanie swój garaż, kupię sobie do salonu ogromny telewizor i ogólnie będzie przyjemniej, i sympatyczniej niż dotychczas.

— No i co powiesz na to miejsce? — Spytała Gosia, gdy do niej dotarliśmy. Spojrzałem dokoła. Może być, chociaż nie wiem, czym to miejsce różniło się od sąsiedniej działki.

— Mi jest wszystko jedno — odparłem. — Najważniejsze, że jest w miarę równo i ma bezpośredni dostęp do drogi.

— Mężczyźni w ogóle nie są romantyczni. — Wygłosiła jedną ze swych życiowych mądrości. — Przecież tutaj jest pięknie.

— Ale za to jacy jesteśmy praktyczni — Załucki trzymał moją stronę. — To co, decydujecie się państwo?

— Co myślisz? — Spytała mnie Gosia.

— Bierzemy. Ile ta działka ma metrów?

— Czekaj, — spojrzała na mapkę — osiemset dwadzieścia trzy metry. Idealnie na dom, garaż i trochę trawy dookoła.

— Dobrze. Panie Marianie umówmy się dzisiaj wieczorem na spisanie wstępnej umowy i wtedy dogramy szczegóły. Ile będzie za metr?

— Pięćdziesiąt złotych. Dla równego rachunku niech będzie czterdzieści tysięcy. Pasuje?

— Pasuje — podałem mu rękę. Małgosia najwyraźniej była zadowolona z takiego obrotu sprawy, bo uśmiechała się tak szeroko, że wyraźnie widziałem jej zęby mądrości.

Wracaliśmy spacerkiem do stojących w bocznej drodze samochodów, kiedy oboje z Gosią się zatrzymaliśmy jak na komendę. Załucki spojrzał na nas zdziwionym wzrokiem. Pierwszy raz w życiu poczułem coś takiego. Staliśmy obok terenu, który początkowo w ogóle nie był przez nas brany pod uwagę ze względu na bliskość drzew, no i robaków, które według prognoz mojej żony miały nas nękać i dręczyć latem. Jakiś niemożliwy do zidentyfikowania wewnętrzny głos powiedział mi, że to miejsce jest lepsze niż wybrana przez nas przed chwilą działka.

— A co byś powiedział na postawienie domu właśnie tutaj? — Usłyszałem głos mojej lepszej połowy.

— Wiesz, że dokładnie to samo sobie pomyślałem. Panie Marianie, — zwróciłem się do Załuckiego — ta działka też jest wolna?

— Tak, ale nie chcieliście budować domu przy drzewach. To o co chodzi? Jest podobna wielkością i cena będzie ta sama.

— Bierzemy jednak tą, — usłyszałem zdecydowany głos żony, po raz pierwszy tego dnia w pełni się z nią zgadzając — to nasza ostateczna decyzja.

W odpowiedzi na pytające spojrzenie Załuckiego, skinąłem potakująco głową. Tylko wzruszył ramionami. Jemu było wszystko jedno. Najważniejsze, że chcieliśmy kupić ziemię.

Jadąc do domu oboje byliśmy zatopieni we własnych myślach. Podjęliśmy właśnie ważną decyzję. Teraz czekało nas masę spraw do załatwienia, no i znalezienie kupca na nasze mieszkanie. Trzeba by dać jakieś ogłoszenie. W markecie, który znajdował się niedaleko miejsca, gdzie w przyszłości będziemy mieszkać zrobiliśmy jeszcze drobne zakupy. Gdy odchodziliśmy od kasy Gosia zaproponowała, żebym kupił jakieś wino, to wieczorem uczcimy kupno działki. Faktycznie okazja była nie byle jaka. W końcu nie co dzień podejmuje się takie ważne decyzje. Długo studiowałem ustawione na półkach butelki, aż w końcu zniecierpliwiona sprzedawczyni zaproponowała mi jakieś włoskie półsłodkie wino, podobno bardzo dobre. Wydawała resztę, gdy mój wzrok padł na ustawiony przy stoisku lottomat.

— Poproszę jeszcze jeden zakład dużego lotka na chybił trafił — powiedziałem pod wpływem nagłego impulsu, schowałem kupon do kieszeni i wyszliśmy ze sklepu.

Wino faktycznie było niezłe. Nie jestem znawcą ani wielbicielem takich trunków, dlatego potrafię tylko określić, że mi smakowało. Siedzieliśmy w fotelach, ława zawalona była papierzyskami, a w telewizji jakaś kobieta żałośnie zawodziła w niezrozumiałym dla mnie języku. Podobno taka muzyka jest obecnie na fali, ale mi przypominała dźwięki, które wydaje z siebie pies, kiedy przez nieuwagę ktoś nadepnie mu na ogon albo, gdy bardzo tęskni za swoim panem. Widocznie nie znam się na sztuce. Tak na marginesie, o tej wokalistce przez duże W. Za rok nikt nie będzie nawet pamiętał, choć ona na pewno była przekonana, że jej sława dorówna co najmniej Whitney Houston.

— Wojtek, — Gosia wyrwała mnie z zadumy nad wielkim talentem pieśniarki — działkę już mamy, ale który z tych dwóch projektów od pana Waldka wybierzemy? A może poszukamy czegoś innego, co? No, bo to tylko ja tym się zajmuję, a ty nie jesteś wcale zaangażowany. A przecież to ma być nasz wspólny dom.

— Powiedz od razu, czy wybrałaś już któryś z nich, bo mi jest naprawdę wszystko jedno. Ja bym tylko chciał, żeby była duża kuchnia albo jadalnia, bo mam już dość jedzenia posiłków na fotelach przy ławie. Mógłby być też spory salon. Już widzę w nim ogromną kanapę i wielki telewizor, i oczywiście siebie z nogami na ławie i pilotem w ręce. No i ze trzy pokoje. Jeden na naszą sypialnię w normalnym łóżkiem, drugi dla Małej, spory, żeby było też miejsce na rehabilitację, no i trzeci na wszelki wypadek.

Uśmiechnęła się. Od kilku miesięcy poruszaliśmy nieśmiało temat drugiego dziecka. Przypuszczam, że gdyby Amelka była zdrowa, to już dawno miałaby rodzeństwo i to dość liczne. Oboje zresztą mieliśmy takie plany przed ślubem, bo uwielbiamy dzieci. Po jej narodzinach przestaliśmy brać taki wariant pod uwagę. Strach, że to, co się stało może mieć miejsce drugi raz był zbyt wielki. Później czas nam mijał na rehabilitacji, turnusach, pobytach w szpitalach i nie wyobrażaliśmy sobie, jak w takim zwariowanym świecie funkcjonowałoby drugie dziecko. Teraz zaczęliśmy sobie zdawać sprawę, że jesteśmy coraz starsi i jest to w zasadzie ostatni moment na taką decyzję. Może przyczyni się do niej nowe łóżko w nowej sypialni? Kto wie?

— Popatrz na ten — podsunęła mi przed nos płachtę papieru. — Ma wszystko to, o czym mówisz. Sto trzy metry kwadratowe i garaż trzydzieści metrów. Wystarczy?

— Wystarczy. Sam garaż ma taką powierzchnię, jak prawie całe to mieszkanie. W głowach się nam poprzewraca — odparłem studiując rzut poziomy domu. — Samo wyjście do łazienki to już będzie prawdziwa wyprawa. A powiedz mi, co pan Waldek mówił o ogrzewaniu?

— Mówił, że stawiał w zeszłym roku większy dom i tam inwestor zamontował piec na ekogroszek z podajnikiem. Podobno zagląda się do niego raz na tydzień, węgiel sprzedają w workach i w kotłowni jest porządek. Ma kontakt z instalatorem i może nas umówić. Proponował, że gdy tylko dokumenty będą w komplecie, zrobi spotkanie z wszystkimi wykonawcami i za jednym zamachem wszystko uzgodnimy. Jest początek maja, zezwolenia mogą być za dwa miesiące, to święta Bożego Narodzenia mielibyśmy już w nowym domu. Fajnie, nie?

— No fajnie. Tylko boję się, że coś pójdzie nie tak, albo przeliczymy się z kosztami i nie starczy nam pieniędzy. A jak z kredytem?

— Rozmawiałam z tą koleżanką z banku. Jest szefową zespołu, który zajmuje się kredytami hipotecznymi i tutaj nie będzie żadnego problemu. Powinno się nawet udać, że wypłacą nam pieniądze w jednej transzy, tylko musimy mieć umowę wstępną sprzedaży tego mieszkania. Powinniśmy rozwiesić ogłoszenia. Ostatnio w bloku obok takie mieszkanie jak nasze poszło za dziewięćdziesiąt tysięcy, a kupiec znalazł się w kilka dni, to może nam też się tak uda.

— Dobrze, to od jutra działamy tak na poważnie. A teraz jeszcze po kieliszku, kąpiel i do łóżeczka.

— Słuchaj Wojtek, — powiedziała nagle sącząc wino z kieliszka — dobrze widziałam, że wysyłałeś lotka?

— Tak, a co?

— Sprawdź. Może coś wygraliśmy. Mam jakieś takie dziwne przeczucie. Widziałam w sklepie fajne buty na lato, to może bym sobie kupiła.

— Kobiety — westchnąłem idąc do przedpokoju, gdzie w kieszeni marynarki był kupon. Siadłem z nim przed telewizorem i włączyłem telegazetę. Chwilę czekałem, aż wczyta się strona z wynikami i krytycznym wzrokiem spojrzałem na trzymaną w ręce karteczkę z liczbami.

— Co, jak zwykle nic? — Spytała moja lepsza połowa z przekąsem.

— Cicho! — Zganiłem ją, bo pierwsze trzy liczby na ekranie i kuponie się zgadzały. Ostatnią trójkę miałem kilka lat temu i od tego czasu nie wygrałem ani grosza. Potrząsnąłem głową z niedowierzaniem. Wyglądało na to, że następne trzy też były identyczne z wyświetlonymi na ekranie. Nie, to przecież niemożliwe. Podałem kupon Gosi. Ręce mi drżały.

— Gosiu, sprawdź proszę! Kurczę, chyba jesteśmy bogaci.

— Pokaż!

Studiowała kupon i ekran telewizora w skupieniu. Aż się jej zmarszczka zrobiła na czole. Nagle poderwała się z fotela i zaczęła podskakiwać na niewielkiej podłodze naszego pokoju.

— Mamy szóstkę! Mamy szóstkę!

— Uspokój się, bo obudzisz Małą!

— Ale Wojtek, przecież mamy szóstkę! Jesteśmy bogaci! Ale jaja! Jesteśmy bogaci!

— Wielkie mi co — grałem twardziela, który dorobił się niejednej fortuny. — Po prostu nie musimy brać już kredytu na budowę. Ciekawe ile będzie tej wygranej? Może faktycznie starczy nam na dom. W telegazecie jeszcze nic nie ma. A zobacz na stronie internetowej lotto. Może już podali.

Nigdy do tej pory uruchamianie systemu w komputerze nie trwało tak długo. Zaburczało mi w brzuchu z nerwów. Jeszcze brakuje, żebym z wrażenia dostał biegunki. No wreszcie. Czy ten Internet musi tak wolno działać? Gosia sprawnie kliknęła na odpowiednią zakładkę i aż zrobiło mi się ciemno przed oczami. Spoglądałem na małe okienko z trzeba kolumnami i nagłówkiem „Liczba wygranych”. W górnym wierszu było słowo „szóstka”, liczba wygranych „1” i kwota 15.738.223,75. Gdy po chwili ochłonąłem, drżącymi rękoma chwyciłem kalkulator i zacząłem liczyć.

— Wiesz Gosiu, że przy obecnych moich zarobkach i nie wydawaniu ani grosza moglibyśmy zebrać taką kwotę dopiero po ponad dwustu latach?

Spojrzałem na żonę i przez chwilę zacząłem obawiać się, że dostanie zawału. Była blada i spocona z wrażenia, ale pomału dochodziła do siebie. Rozumiałem ją, bo w jednej chwili staliśmy się najprawdopodobniej najbogatszymi ludźmi w naszym mieście.

— Wojtek, co teraz będzie? — Jednak pierwszy szok nie minął jej do końca, bo na jak na mój gust mówiła od rzeczy.

— Jak to, co będzie? Tak samo, tylko lepiej i bez zmartwień o finanse. Pomyśl, już nigdy nie będzie problemu, na czym oszczędzać, żeby starczyły do pierwszego albo, za co wyjechać na turnus z Małą.

— No a jak się ktoś dowie i nas napadną, albo zrobią nam coś złego? — Zaczynała wszystko komplikować.

— No to nic nikomu nie mów, przecież nie będą ogłaszać w telewizji, że mamy taką kasę.

— Przecież to będzie widać. — Nie dawała za wygraną.

— Jak to będzie widać? To chcesz się tymi pieniędzmi okleić i tak chodzić po ulicy, czy co?

— Będziemy budować dom, a to przecież będzie widać. Ludzie są tak spostrzegawczy, że od razu zauważą.

— Gosiu, wymyślasz. Przecież dom i tak mieliśmy budować. Może teraz weźmiemy się za coś większego, niż planowaliśmy. Pan Waldek ma taki projekt, którego nie braliśmy pod uwagę. Dom ma ponad dwieście metrów oprócz garażu, ale to się aż tak bardzo z zewnątrz nie rzuca w oczy. Nie będziemy przecież od razu budowali Pałacu Królewskiego.

Myślała przez chwilę. W końcu twarz jej się rozjaśniła. Od razu wiedziałem, że opracowała plan działania na miarę operacji Market Garden.

— Mam plan. — Nie myliłem się co do niej. — Pieniądze idą na konto. Budujemy większy dom, ale z zewnątrz nie szalejemy. Koleżance z banku powiem, że dostałeś gdzieś ofertę kredytu na lepszych warunkach. Mieszkanie sprzedamy tak jak planowaliśmy, żeby nie podpadło. Jedyne ewentualne szaleństwo to nowy większy samochód, żeby łatwiej przewoziło się Amelkę i wózek. No i zatrudniamy na stałe profesjonalnego rehabilitanta.

— A te buty, o których mówiłaś kupisz, czy to też podpadnie?

Śmieliśmy się jak wariaci, aż zaczęła boleć mnie głowa i gardło. Nie spodziewałem się nigdy, że doczekam takiej chwili. A rano dzień zapowiadał się na bardzo nudny. Przed chwilą wybiła północ. Był piątek 18 maja 2012 roku, pierwszy dzień naszego nowego, bogatszego i mam nadzieję, że szczęśliwszego życia. W nocy prawie wcale nie spaliśmy. Planom i prognozom na przyszłość nie było końca. Zawsze marzyło się nam zapewnienie Amelce takiej rehabilitacji, jaka tylko jest możliwa do osiągnięcia w naszym kochanym kraju. I aż do dzisiaj pozostawało to tylko w sferze marzeń.

Pracowałem wtedy w miejscowym Urzędzie Miasta i jako jedna z ostatnich osób na kierowniczych stanowiskach należałem do tak zwanej starej ekipy. Mówiąc językiem normalnych ludzi, kierownikiem wydziału mianował mnie dawny prezydent miasta — porządny człowiek, który nie angażował się w żadne układy. Według mnie znałem się dobrze na swojej robocie, podlegli mi ludzie zbytnio na mnie nie narzekali, a atmosfera w pracy była poprawna. Wydział pracował idealnie, nie było do nas żadnych zastrzeżeń, jednak przewidywałem, że kiedyś, raczej wcześniej niż później, zbiorą się nade mną czarne chmury. Obecny pryncypał — Wacław Oleksiak był farbowanym lisem, którego korzenie sięgały czasów głębokiej komuny i z tego, co wiem, dawnym czynnym działaczem „przewodniej siły narodu”. Kilka lat temu przykleił się do jednego z czołowych ugrupowań politycznych i w ten sposób wypłynął na obecne stanowisko. Krótko po wygranych przez niego wyborach, których wynik do dzisiaj jest dla mnie wielką zagadką, spotkałem się na małej wódeczce z dawnym kumplem. Tak się jakoś zgadaliśmy i wyszło, że Wacek uczył go wiele lat temu w szkole przedmiotu pod nazwą Przysposobienie Obronne. Rżeliśmy jak dwa konie, gdy koledze przypomniał się jeden z tematów zajęć, który Oleksiak napisał na tablicy. „Wpływ bojowych środków trujących na układ jedzeniowy człowieka” rozbawił mnie do łez i zrobił furorę w naszym urzędzie, gdyż nie omieszkałem opowiedzieć tej historii kilku zaufanym osobom.

Tajemnicą poliszynela było, że jego protegowaną jest niejaka Karolinka pracująca w innej komórce. Była to kobieta, której wydawało się, że jest ładna, ale myliła się i to bardzo. Z jej twarzy okolonej jasnymi tapirowanymi kudłami biła taka tęsknota za inteligencją, że aż raziło. Miała problem ze zrozumieniem każdego zagadnienia bardziej skomplikowanego od zagotowania wody na herbatę, a pomimo tego pan prezydent Oleksiak uważał ją za idealnego kandydata na moje stanowisko. Tak przynajmniej ćwierkały zaprzyjaźnione i dobrze poinformowane wróbelki. Być może powodowały to jakieś specyficzne cechy, które w konsekwencji doprowadziły nadania jej uroczego przezwiska. W tajemnicy mówiono na nią „Lodzia”, choć naprawdę nie wiem dlaczego.

Oleksiak miał dość specyficzny sposób organizacji pracy, który tak naprawdę ją dezorganizował. Nie wierzył nikomu, przetasował ludzi w wydziałach tak, żeby nie tworzyli zgranych zespołów. Niewygodnych przesuwał na inne stanowiska lub usuwał, zarzucając niekompetencję, nadużycia, brak zaangażowania albo działania niezgodne z jego wytycznymi. Zaangażował nawet do swych działań redaktorzynę z lokalnej gazety, przy pomocy którego zamieszczał artykuły negatywnie nastawiające społeczność miasta przeciwko konkretnym osobom. W kilku przypadkach sprawy te znalazły swój finał w sądzie. Gazeta zamieszczała co prawda sprostowanie i przeprosiny małym druczkiem wewnątrz numeru, płaciła jakieś śmieszne kwoty na wskazane cele społeczne, ale złe wrażenie o danej osobie pozostawało. Oleksiak przy pomocy wiernych sobie współpracowników, których umieścił lub zwerbował w każdej komórce urzędu i podległych placówkach, zbierał informacje na temat wszystkiego i wszystkich. Metody te kojarzyły mi się jednoznacznie z działaniami PRL-owskiej SB. Nie byłbym ani trochę zdziwiony, gdyby okazało się, że z nimi współpracował.

Miałem nazbierane trochę nadgodzin, dlatego przed ósmą dałem telefonicznie znać sekretarce, że się spóźnię do pracy. Natychmiast wyruszyłem do Bydgoszczy, gdzie znajduje się najbliższy oddział Lotto. Całą drogę targały mną wątpliwości, że może to jakaś pomyłka, albo źle porównaliśmy liczby na kuponie z podanymi wynikami. Okazało się, że niesłusznie. Wszystkie formalności związane z odbiorem wygranej, ku mojemu zaskoczeniu zajęły dosłownie kilka minut. Trochę danych z dowodu osobistego, później wypełniłem druk zlecając przelew na konto, przemiła pani życzyła mi dalszych wysokich wygranych i mogłem wracać do domu. Wpadłem w swojego rodzaju błogostan. Czułem się tak szczęśliwy, jak dawno nie byłem. A mówią, że pieniądze szczęścia nie dają. Bzdury.

Jadąc niezbyt szybko, kątem oka zarejestrowałem charakterystyczne logo na parterowym pawilonie przy drodze. Powodowany nagłym impulsem zahamowałem i zjechałem na parking. Wysiadłem z auta i stanąłem jak wryty. Za ogromną szybą wystawową stało moje marzenie. Był to samochód, obiekt mojego pożądania, Jeep Grand Cherokee w czarnym kolorze. Miałem wrażenie, że uśmiecha się do mnie swym charakterystycznym grillem i wzywa, abym wszedł do środka. A co tam. Mam chwilę to wejdę. Nie wiem, czy miałem wygląd potencjalnego kupca, ale jakiś gość z salonu natychmiast się mną zainteresował. Widząc, że gapię się tylko na czarnego potwora, coś tam opowiadał o zaletach auta, jego osiągach i parametrach. W ogóle mnie to nie interesowało. Na temat tego konkretnego modelu mógłbym go pewnie sporo nauczyć. Cena była astronomiczna, ale tego ranka nie miało to najmniejszego znaczenia. Obecnie kupno tego cudu amerykańskiej motoryzacji nie stanowiło dla mnie żadnego problemu. Postanowiłem, że porozmawiam o tym z Gosią, a w zasadzie to postaram się ją nakłonić do kupna tego cudeńka. Gdy wychodziłem z salonu sprzedawca miał trochę zawiedzioną minę, ale obiecałem, że na pewno wrócę. Wyraźnie było widać, że absolutnie mi nie wierzy. Kilka lat temu miałem samochód tej marki, w jednej z pierwszych wersji nadwoziowych, z silnikiem benzynowym o pojemności 4 litrów i instalacją LPG. Kupiłem go okazyjnie, był naprawdę rewelacyjny, ale pojawiły się pilne wydatki na leczenie Amelki i niestety musiałem się z nim rozstać. Czułem się wtedy, jakbym sprzedał najlepszego przyjaciela. Ten model, który właśnie oglądałem miał motor V-8 o pojemności 5,7 litra, który był nowocześniejszy niż w poprzednim modelu, palił mniej, a przy mocy ponad 360 koni mechanicznych gwarantował, że auto wjedzie dosłownie wszędzie. No i oczywiście wydostanie się z powrotem. Wsiadając do mojego „Mondka” rzuciłem jeszcze czułe spojrzenie przez szybę do wnętrza salonu.

W urzędzie pojawiłem się koło południa. Musiałem przecież jeszcze wejść do moich kobiet i pokazać Gosi potwierdzenie wygranej. Chyba też miała wrażenie, że może to być jakaś pomyłka, bo odetchnęła z widoczną ulgą. Od denominacji złotego w 1995 roku kwoty takie, jak widniejąca na tej karteczce były dla większości ludzi całkowitą abstrakcją. Wydało mi się, że nawet Amelka towarzysząca swojej mamie w kuchni wykazała pewne zainteresowanie wygraną. Spieszyłem się, żeby chociaż na kilka godzin wejść do pracy, ale jeszcze zdążyła nadmienić, że moglibyśmy jutro pojechać do nowej galerii handlowej i kupić trochę letnich ciuchów. Nie cierpię łażenia po sklepach z odzieżą, bo uważam, że jest to najnudniejsza rzecz na świecie, ale mając w tym ukryty cel zgodziłem się natychmiast, opowiadając jej na odchodne o oglądanym w salonie Grand Cherokee.

— Panie Wojtku, stary kazał przyjść do siebie, jak tylko pan się pojawi — powiedziała szeptem sekretarka, pani Krysia, gdy tylko wszedłem podpisać listę obecności.

— A nie mówił, czego chce?

— Nie. Nic nie mówił, tylko wyglądał na złego, że pana nie ma od rana w pracy. — Pani Krysia przez cały czas mówiła cicho, spoglądając z niepokojem na drzwi prowadzące do gabinetu Oleksiaka. Atmosfera w pracy była obecnie taka, że należało starannie wybierać osoby, z którymi rozmawiało się na tematy inne niż służbowe.

— Dobrze pani Krysiu. Niech mu pani da znać, że jestem już w pracy. Jakby łaskawie chciał mnie widzieć, będę u siebie.

Puściła do mnie oko i uśmiechnęła się porozumiewawczo. Bardzo ją lubiłem. Była to jedna z nielicznych osób, które jeszcze nie dały się zwariować. Za dwa miesiące mogła odejść na emeryturę i chyba dlatego miała już pewien dystans do tej pracy.

Zdążyłem usiąść za biurkiem, wyjąć z szuflady gotową od jakiegoś czasu teczkę z pojedynczym dokumentem i chciałem zapoznać się z najpilniejszymi sprawami, które musiałem jeszcze dzisiaj jako tako ogarnąć, gdy zadzwonił stojący na biurku telefon.

— Panie Wojtku, pan prezydent Oleksiak zaprasza pana do siebie. — Po oficjalnym tonie pani Krysi poznałem, że stary najprawdopodobniej słucha naszej rozmowy.

— Dziękuję pani Krysiu. Proszę powiedzieć panu prezydentowi, — aż skrzywiłem się wypowiadając ten zaszczytny tytuł w odniesieniu do Oleksiaka — że za chwilkę u niego będę.

Gdy wróciłem przed drzwi gabinetu, były znowu zamknięte. Pani Krysia syknęła, żeby zwrócić na siebie uwagę i coś powiedziała. Nie zrozumiałem jej i aż się do niej nachyliłem.

— Jest u niego Lodzia i wiceprezydent — powtórzyła. Zorientowałem się od razu, że coś się święci. I to coś bardzo niedobrego dla mnie. W konfrontacji z dwoma idiotami dzierżącymi najwyższe stanowiska w tym mieście i protegowaną jednego z nich, na stopie służbowej byłem praktycznie bez szans. Ale co tam. Wziąłem głęboki wdech i zapukałem do drzwi. Nie czekając na jakiekolwiek zaproszenie nacisnąłem klamkę i wszedłem. Oleksiak siedział za swoim biurkiem, a jego zastępca i Lodzia przy stole konferencyjnym. Wlepili we mnie wzrok, kiedy się przywitałem, ale nikt nie raczył mi odpowiedzieć. Postanowiłem nie okazywać zdenerwowania. Bez słowa odsunąłem jedno z krzeseł i usiadłem przy stole. Stary był najwyraźniej bardzo zdegustowany moją bezczelnością, bo zabarwił się lekko na czerwono, ale nic nie powiedział. Opanowanie się zajęło mu dłuższą chwilę. W końcu raczył się odezwać.

— Panie kierowniku, dlaczego jest pan tak późno w pracy!?

— Nie rozumiem pytania panie prezydencie.

— No, przecież spóźnił się pan do pracy. — Aż sapnął zaskoczony moją bezczelnością.

— Nieprawda. Nie spóźniłem się. — Postanowiłem trochę z nim pograć. Zdenerwowany mógł łatwiej popełnić jakiś błąd.

— A przyszedł pan dopiero niedawno. To nie jest spóźnienie? — Spojrzał triumfalnie na swych popleczników. Ci odpowiedzieli mu pełnym uwielbienia wzrokiem.

— Nie jest. — Ta gra zaczynała mnie nudzić. — Po pierwsze sekretarka wiedziała, że będę później i na pewno panu to przekazała. Po drugie to pana polecenie, żeby w miarę możliwości wybierać nadgodziny, bo wszystkim się ich trochę nazbierało. Po trzecie nawiązując do drugiego, taka możliwość dzisiaj była i z niej skorzystałem.

Zapadła cisza. Moje zachowanie było chyba dla nich niepojęte, bo aż ich zatkało. Oleksiak prawdopodobnie obmyślał jakąś ciętą ripostę, bo na jego twarzy pojawił się jakby cień wysiłku intelektualnego. Ja w tym czasie cierpliwie czekałem na dalszy rozwój sytuacji, ze stoickim spokojem studiując krajobraz za oknem gabinetu.

— Panie Skłodowski — wykrztusił w końcu. — Skończmy z tymi bzdurami. Nie po to pana w końcu wezwałem.

Stary przechodził do konkretów. Zamieniłem się w słuch.

— Pani Karolina Więckowska skończyła wczoraj szkolenie z zarządzania zespołami ludzkimi.

— Zasobami ludzkimi — poprawiłem go, kątem oka widząc kretyński uśmiech Lodzi i zastanawiając się, jak to możliwe, że cokolwiek ukończyła.

— Pan tego szkolenia nie ma — dyplomatycznie udał, że nie słyszy. — Dlatego pana stanowisko zostanie od poniedziałku przekazane pani Karolinie. Po to właśnie pana wezwałem. Tak prymitywnego uzasadnienia decyzji personalnej można się było spodziewać tylko po Oleksiaku. Kończąc ten krasomówczy popis początkowo patrzył na mnie wzrokiem zwycięzcy, lecz po chwili na jego twarzy pojawiło się rozczarowanie, że nie robię się blady, nie krzyczę, mdleję, czy coś w tym stylu. Zamiast tego uśmiechnąłem się tylko uprzejmie i spytałem.

— Jeżeli dobrze pana rozumiem, to właśnie zdjął mnie pan ze stanowiska kierownika wydziału, czy tak?

— Tak, panie Skłodowski. Właśnie tak. Czy ma pan jakieś sprzeciwy? Co?

— O tak. Mam ich wiele. Tych sprzeciwów, jak pan to nazwał. No i mam kilka pytań.

— Jakich?

— Na przykład, co mam robić po zdjęciu mnie ze stanowiska?

— Będzie pan inspektorem w tym samym wydziale.

— A ile mniej będę zarabiał?

— Trochę mniej panie Skłodowski, ale niewiele mniej. Brakuje panu tego szkolenia, które ma pani Karolina, a od poniedziałku jest moje zarządzenie, że wszyscy kierownicy mają je mieć. Dlatego właśnie pan nie może tego stanowiska dłużej zajmować.

— Tu cię mam — pomyślałem. — Sprytnie to rozegrałeś, ale takie numery to nie ze mną. — Z wdzięcznością pomyślałem o opatrzności, która wczoraj pozwoliła mi zostać człowiekiem zupełnie niezależnym. Tak naprawdę, nawet gdybym stracił teraz pracę, to niczego by w mojej sytuacji finansowej nie zmieniło. Byliśmy z Gosią ustawieni do końca życia.

— Wie pan co panie Oleksiak? — Sam byłem zaskoczony spokojem, z jakim to mówiłem. — Ja nie przyjmuję pana decyzji do wiadomości. Proszę dostarczyć mi ją na piśmie. Mam prawo do odwołania i na pewno z takiej możliwości skorzystam. Proszę być pewnym, że wykorzystam wszelkie środki odwołania, z drogą sądową włącznie. Później, jak już się okaże, że postąpił pan bezprawnie, to może zwolnię się z pracy i znajdę sobie lepszą, gdzie przełożeni są chociaż na równym poziomie ze mną. Zobaczę, jaki będę miał wtedy kaprys. A teraz państwo wybaczą. Właśnie poczułem się niezbyt dobrze. Przypuszczam, że jestem chory i muszę iść do lekarza. I to chyba tak bardzo chory, że będę trochę na zwolnieniu. A na razie żegnam państwa.

Podniosłem się z krzesła i wyszedłem z gabinetu. Na odchodne wyjąłem z teczki i położyłem przed Oleksiakiem pojedynczą kartkę. Była to kserokopia zaświadczenia o ukończeniu kursu z zakresu zarządzania zasobami ludzkimi. Dobrze jest jednak żyć w zgodzie z sekretarką przełożonego. Dzięki temu ukończyłem szkolenie jeszcze przed protegowanymi Oleksiaka. Nawet nie było tak drogo. Wszyscy trzej mieli gęby jakby zobaczyli kosmitę, a Lodzia tak rozdziawiła usta, że prawie było widać, co jadła na śniadanie. Pani Krysia stała przy swoim biurku. Od razu poznałem po jej minie, że podsłuchiwała. Uniosła w górę oba kciuki i bezgłośnie zaklaskała w dłonie. Pomachałem jej na odchodne i wyszedłem.

Tak zaskoczony jak w tej chwili, od wczoraj nie byłem. Okazało się, że na piątkowy obiad Gosia zamówiła do domu moją ulubioną pizzę frutti di mare z podwójnymi dodatkami. Zjadłem całą i wyglądałem jakbym był co najmniej w szóstym miesiącu ciąży. Nawet Amelka, która na co dzień musiała zadowolić się rozdrabnianym jedzeniem z obawy przed zadławieniem, skubnęła trochę ode mnie. Smakowało jej, od razu widać, że to moja córka. Gosia z wypiekami na twarzy słuchała, gdy relacjonowałem jej rozmowę z Oleksiakiem. Doszliśmy do wniosku, że mogę sobie pozwolić, aby zrobić mu na złość. Na wieczór zarejestrowałem się do znanego miejscowego psychiatry. Byłem w końcu wykończony nerwowo przez mojego szefa, a w takim stanie absolutnie nie mogłem pracować. Najważniejsze w tym wszystkim było jednak to, że na zwolnieniu od lekarza tej specjalności chory może chodzić, a wręcz jest to wskazane, co też zostało zaznaczone w odpowiedniej kratce druku ZUS ZLA.

Wieczór upłynął nam na dalszym studiowaniu mapek i planów. Postanowiliśmy umówić się z panem Waldkiem na przyszły tydzień i z kopyta ruszyć z naszą budową. Z pewnymi oporami wynikającymi jak to zwykle u Gosi z ostrożności, przeforsowałem kupno nowego samochodu. Oczywiście miał to być oglądany rano czarny jak smoła Jeep Grand Cherokee. Kiedy argumentowałem, że częste wyjazdy na budowę będą zbyt wielkim wyzwaniem dla naszego wiekowego już Mondeo, skwitowała to uśmiechem. Uwielbiam tą kobietę.

Rozdział II

Kończyłem golenie i miałem właśnie wychodzić z łazienki, gdy przez drzwi usłyszałem, że dzwoni mój telefon. Nie można go było pomylić z żadnym innym, bo nigdy się nie spotkałem, żeby ktoś inny miał jako dzwonek ustawiony utwór zespołu TSA „Heavy Metal World”.

— Wojtek! Twój telefon dzwoni! — Oznajmiła przez zamknięte drzwi Gosia.

— Słyszę! Możesz odebrać!?

Dzwonek zamilkł. Dobiegał do mnie głos rozmawiającej z kimś żony i po chwili usłyszałem.

— Dobrze, panie Kazimierzu. Niech pan tam czeka. Wojtek za moment do pana przyjedzie.

Drzwi się otworzyły. Gosia była najwyraźniej czymś bardzo przejęta.

— Co się stało? — Spytałem.

— Dzwonił pan Kazimierz z budowy. Mówił, że odkopał na naszej działce jakieś kości. Właśnie robią dziurę w ziemi pod fundamenty i coś takiego tam znaleźli.

— No i co z tego? Przecież nie odkopał chyba zwłok z nożem w plecach?

— Chyba nie — uśmiechnęła się. — Mówił tylko, że ma w wykopie jakieś stare kości. O nożu nie wspominał. Powiedział, że do czasu twojego przyjazdu nic nie będzie robił.

Westchnąłem głośno. Pan Kaziu był specyficznym człowiekiem, uprzejmym, sumiennym i nad wyraz uczciwym, ale w niektórych kwestiach miał swoje zasady, które potrafiły nieźle wyprowadzić z równowagi. Teść mnie zresztą przed tym uprzedzał. Wypiłem szybko kawę, którą podała mi Gosia, ubrałem się i poszedłem na parking. Przyznaję, że na punkcie nowego auta trochę mi odbiło. Kupiłem abonament na parkingu strzeżonym i zawsze tam idąc najpierw obchodziłem samochód dookoła sprawdzając, czy wszystko z nim w porządku. Nie mogłem się już doczekać przeprowadzki i momentu, gdy będę mógł wstawiać swoje cudo do garażu. Po wejściu do kabiny zapadłem się w skórzany fotel, chwilę wdychałem piękny zapach nowości, jaki unosił się wewnątrz, po czym uruchomiłem silnik i w nabożnym skupieniu słuchałem jego dźwięku niczym najpiękniejszej na świecie melodii. Widlasta ósemka pracowała jak zegarek, a wciskanie pedału przyspieszenia bez włączania biegu powodowało, że silnik wydawał z siebie agresywny pomruk. Uwielbiałem ten samochód. Chyba jest prawdą to, co mówi Gosia, że faceci na zawsze pozostają dziećmi, a na starość to im nawet włosy z powrotem zanikają na głowach. Nawet, jeśli ma rację, to, co za tego. Ja na takie zarzuty zawsze odpowiadam, że my chociaż potrafimy cieszyć się z drobiazgów i sztucznie nie komplikujemy sobie życia.

Dojeżdżając na budowę już z daleka widziałem, że pan Kazimierz i jego ekipa stoją nad wykopem pod fundamenty podparci na łopatach. Tak jak powiedział Gosi przez telefon, absolutnie nic nie robili. Trzymali w rękach jakieś kubki, miałem nadzieję, że z bezalkoholową zawartością i papierosy.

— Dzień dobry — przywitałem się podając każdemu z osobna rękę. — Co się stało panie Kaziu?

— Dzień dobry — odparł. — Jakieś gnaty ludzkie ma pan tutaj zakopane. Robota nam szła jak z płatka, a tu nagle taka niespodzianka. Jak mi to chłopaki pokazali, to o mało zawału nie dostałem.

— A skąd pan wie, że ludzkie? Może to od jakiegoś zwierzaka. Tak na pierwszy rzut oka czasami ciężko odróżnić.

— Panie Wojtku, przecież to widać od razu. Pan idzie za mną. — Zszedłem za nim po drabinie w głąb dołu. Ziemia była sucha, ale i tak miałem wrażenie, jakbym wchodził do mokrego zimnego grobowca. — O tutaj, pan patrzy.

Odgarnął szpadlem sporą grudę. Okazało się, że to ludzka czaszka częściowo oblepiona ziemią. Nie jestem fachowcem, ale już na pierwszy rzut widać było, że jest stara. Kość była pożółkła, bez śladu tkanek i brakowało żuchwy. Puste oczodoły patrzyły na mnie z niemym wyrzutem, a przecież to nie ja ją odkopałem. Pan Kazimierz przeżegnał się zabobonnie.

— Panie Kaziu, co się robi w takich przypadkach? — Spytałem, bo pierwszy raz znalazłem się w takiej sytuacji.

— Nie wiem. Trochę robiłem na różnych budowach, ale czegoś takiego nigdy nie znalazłem

— To może komuś to zgłosić, co?

— Panie Wojtku, kiedyś taki jeden opowiadał mi, że podobno gdzieś na budowie znaleźli jakieś kości i zgłosili na komisariat. Zaraz pojawiła się policja, coś tam badali, robili zdjęcia, a później przyjechali archeolodzy, kopali i kopali, a budowa przez to przeciągła się o ponad pół roku dłużej. To może jednak pan niczego nie zgłasza, bo z tego tylko kłopoty będą.

— Jezu, panie Kaziu, to co ja mam zrobić? Przecież jak zaczną tutaj kopać, to z budowy domu w tym roku nici. A my na Gwiazdkę chcemy już być u siebie.

— Tak pewnie by było. Ja panu coś powiem panie Wojtku. Ja tego nie ruszę i nie będę nic robił dopóki te kości stąd nie znikną. Może gadam głupoty, ale nie chcę, żeby na stare lata coś mnie kusiło, albo straszyło po nocach. Nie będę też wylewał na nie betonu, bo to nie po chrześcijańsku. My jedziemy stąd, a pan może weźmie kogoś, kto się nie boi, wykopie je i znowu gdzieś zakopie. Najlepiej na cmentarzu. Tam nieboszczykowi będzie dobrze, bo to poświęcona ziemia. A powiem panu, że jakby te kości tu zostały, to może później nocami straszyć, albo i coś gorszego — znowu się przeżegnał. — Niby nieboszczyk, ale nigdy nic nie wiadomo. Różne rzeczy się czyta w gazetach. Kiedyś pisali w takiej jednej, że jak raz zakłócić spokój zmarłego, to już koniec. Nieraz nawet ksiądz nie pomoże.

Nie jestem specjalnie bojaźliwy, ale gdy to mówił ciarki przeszły mi po plecach i poczułem się trochę nieswojo. Co ja mam robić? Przecież nie zablokuję budowy tylko dlatego, że na mojej działce są kości człowieka zmarłego diabli wiedzą jak dawno. Może zastrzelili tu kogoś w czasie wojny? Takich egzekucji było chyba dużo i w wielu wypadkach nikt o nich nie wiedział.

Wyszliśmy z wykopu. Pan Kaziu pożegnał mnie i odjechał ze swoją ekipą. Na odchodne powiedział, że mam dać znać, jak zrobię tutaj porządek, to od razu wezmą się z powrotem do roboty. Patrzyłem za jego samochodem, aż zniknął za zakrętem. Zostałem sam z dużym kłopotem, o ile można tak powiedzieć o szkielecie człowieka, który kiedyś żył, śmiał się, kogoś kochał i był kochany. Wróciłem do dziury i zacząłem oglądać jej ściany. Pomyślałem, że gdyby te kości były tutaj od niedawna, to w ziemi musiałbym widzieć jakieś ślady kopania. Tutaj jednaj wszystko było tak jak powinno. Poszczególne warstwy układały się równiutko jak w torcie urodzinowym. Nigdzie żadnych zakłóceń w ich przebiegu. Po dłuższym zastanowieniu postanowiłem, co mam dalej robić. Powinienem dać sobie radę bez niczyjej pomocy.

Było już późne popołudnie, gdy wróciłem na budowę. Do zaplanowanej pracy przygotowałem się bardzo solidnie. Zabrałem z domu ubranie robocze, stare długie buty wojskowe i grube foliowe worki. Wjechałem autem na teren działki, zamknąłem bramę na kłódkę i poszedłem do tymczasowego magazynu narzędzi zorganizowanego w starym blaszanym garażu. Szybko przebrałem się w przywiezione ubranie i zszedłem do wykopu. Zabrałem z sobą szpadel, saperkę, worki na kości i grube robocze rękawice. Byłem gotowy do pracy. Tylko, od czego zacząć?

Gosia, gdy wszystko jej opowiedziałem i zdradziłem swoje plany na popołudnie, początkowo była do nich nastawiona bardzo sceptycznie. Jednak, gdy przedstawiłem jej mój tok myślowy i prawdopodobny scenariusz, gdy gdzieś to zgłosimy, zgodziła się ze mną. Pod groźbą poważnej awantury miałem mieć przy sobie telefon. To na wypadek gdyby, jak to przewidywała, wykop się zawalił i byłbym zasypany. Byłem więc wyposażony w telefon i bezprzewodową słuchawkę do ucha. Zresztą na tym nie koniec. Za godzinę miał dotrzeć do mnie teść jako ewentualne ubezpieczenie. Od rana był gdzieś na badaniach. Gosia mówiła, że lekarzowi nie podobały się jakieś jego wyniki. Tata Marian, jak go nazywałem, był kochanym człowiekiem. Gosia miała wszystkie cechy charakteru po nim. Całe szczęście, że nie po teściowej, bo wtedy nasze małżeństwo, o ile doszłoby do skutku, zakończyłoby się najpóźniej po dwóch dniach. Trochę zmartwiłem się tymi jego wynikami. Jak przyjedzie muszę go spytać, o co chodzi. Jeżeli to coś poważnego, to przecież mamy pieniądze na każde, nawet najdroższe leczenie.

Tak rozmyślając zabrałem się do pracy. Jako pierwsza czaszka. Oskrobałem ją z ziemi saperką. Była nieuszkodzona. Włożyłem ją do worka i zacząłem przekopywać ten fragment dna dołu, gdzie została znaleziona. Już po kilku ruchach szpadla pojawiły się dalsze znaleziska: długie kości, żebra i fragmenty kręgosłupa. Przyjrzałem się z kolei dokładnie przedmiotowi, który początkowo zakwalifikowałem jako kość. Był jednak zbyt długi i zbyt cienki. Zacząłem go skrobać i po chwili okazało się, że to metal pokryty grubą warstwą rdzy. Ten kształt coś mi przypominał. Był podobny do starego miecza czy też szabli. Nie, może bardziej do miecza, bo szabla powinna być wygięta, a ten przedmiot był prosty. To chyba jednak faktycznie jest bardzo stary szkielet. Może to jakiś rycerz? Jeśli tak, to powinny być gdzieś obok jakieś blachy ze zbroi, albo może klejnoty. Fajnie by było mieć coś tak starego jako pamiątkę. Miecz na pewno sobie zostawię i później mu się dokładnie przyjrzę. Może da radę jakoś go odnowić. Mógłbym go później zawiesić nad kominkiem. Ziemia była dosyć miękka i kopanie szło mi całkiem sprawnie. Pogłębiłem tą część wykopu o ponad półtora metra i stwierdziłem, że żadnych więcej kości już nie ma. Wszystkie, które znalazłem odkładałem na bok i teraz zabierałem się za ich pakowanie w worki. Niesamowite ile tego mieści się w człowieku. Po chwili miałem koniec pracy. Postanowiłem jeszcze zasypać zrobioną przez siebie dziurę, żeby pan Kaziu na mnie nie marudził. Hałda na dnie wykopu była całkiem spora, ale zabrałem się ochoczo do pracy. Zauważyłem, że przez cały czas pomimo powagi chwili, w końcu robiłem coś jakby ekshumację, byłem w znakomitym nastroju. Niekiedy przy tego typu czynnościach odczuwałem moją rwę kulszową, ale dzisiaj absolutnie nic mnie nie bolało. Ziemi ubywało, a dół stopniowo się zapełniał. Co jakiś czas wchodziłem do niego i nogami ubijałem wsypaną glebę. W pewnej chwili łopata o coś zgrzytnęła. Gdyby nie znaleziony miecz, pewnie uznałbym to za kamień i wrzucił do dziury, ale postanowiłem sprawdzić znalezisko. Ubranymi w rękawice dłońmi chwyciłem przedmiot. Był dość ciężki i oblepiony ziemią. Otarłem go z grubsza i pomyślałem, że to cegła. Był jednak szary i jak mi się wydawało pokryty wyżłobionymi znakami. Odłożyłem znalezisko na bok, już bez niespodzianek zakończyłem pracę i wyszedłem ze skarbami na światło dzienne. Przysiadłem obok kranu i puściłem wodę z węża. Najpierw przyjrzałem się temu żelastwu. Opłukałem je i byłem już pewien, że to bardzo mocno skorodowany miecz. Wyraźnie można było wyróżnić głownię i resztki rękojeści oddzielone taszką i jelcem. Pomyślałem, że najprawdopodobniej z jego renowacji nic nie wyjdzie, ale postanowiłem mimo wszystko go zachować. Bardzo zainteresowało mnie drugie znalezisko. Opłukałem je wodą pocierając jednocześnie pędzlem znalezionym z szpargałach pana Kazia. Trwało dość długo zanim usunąłem cały nawarstwiony piach i ziemię. Moim oczom ukazał się kamienny prostopadłościan, wielkości może połówki cegły. Na jego ścianach wyryte były jakieś litery. Zmrużyłem oczy wpatrując się w te znaki. Na każdej ze ścianek były one identyczne i upodobniały go do dużej kostki do gry. Dziwne, pomyślałem. Litery układały się w kwadrat. Z tego, co pamiętałem, taki układ nazywany jest kwadratem magicznym, bo bez względu na kierunek czytania otrzymuje się takie same słowa. Układ znaków na sześcianie nie miał dla mnie sensu i nie kojarzył się z żadnym znanym mi językiem. Studiowałem układ liter:

ale na nic sensownego nie wpadłem. Byłem podekscytowany tym odkryciem i czułem się trochę nieswojo. Nigdy nie miałem w rękach niczego tak zagadkowego i szczerze mówiąc, nie bardzo wiedziałem, co o tym znalezisku sądzić. Snułem domysły, że może jest to fragment jakiejś zabytkowej ozdoby lub czegoś podobnego, albo jakiś magiczny gadżet ze średniowiecza. Nie miałem żadnej wiedzy o tamtych czasach, no może poza wyniesioną z powieści Henryka Sienkiewicza. Co by to nie było, podjąłem decyzję, że przyda się choćby w roli oryginalnego przycisku do papierów na biurku. Szczerze mówiąc znalezione przy kościach przedmioty bardzo uspokoiły moje sumienie. Szczególnie resztki miecza świadczyły, że na pewno nie są to szczątki kogoś, kto zmarł niedawno.

Przyjrzałem się dokładniej znalezisku i mrużąc oczy. Na ściankach tego kamiennego prostopadłościanu znajdowała się ledwie widoczna szczelina biegnąca dookoła i zaklejona jakąś substancją. Zaintrygowany zacząłem w tym miejscu dłubać śrubokrętem. Była to jakaś twarda żywica o lekko brązowym zabarwieniu, która chyba łączyła dwie części tego przedmiotu. Pracowałem w pocie czoła, aż w końcu udało mi się ją z grubsza usunąć. Powstała w tym miejscu szczelina, w którą mogłem wsunąć końcówkę płaskiego wkrętaka. Dwie części trzymały się mocno. Kilka minut podważałem z każdej strony, aż w końcu spoiwo puściło, a kamienny prostopadłościan rozpołowił się. Poczułem w tym momencie taką ekscytację, jakiej nigdy wcześniej nie doznałem. Nie potrafię nawet tego uczucia opisać słowami. Było ono jakby połączeniem niesamowitego szczęścia, wielkiej radości, nagłej nadwrażliwości wszystkich zmysłów i niemal fizycznego podniecenia. Czułem się, jakby w tym momencie nie było dla mnie rzeczy niemożliwych do wykonania, jakbym miał nadludzką siłę, a przy tym potrafił zrozumieć i pojąć każde, nawet najbardziej skomplikowane zagadnienie.

Nie wiem jak długo to trwało. W każdym razie po jakimś czasie zacząłem wracać do rzeczywistości i nagle zatęskniłem za doznaniem, które właśnie mijało. Ten żal jednak po chwili również minął. Zaskoczony popatrzyłem wokół siebie, przypominając sobie, po co tutaj przyjechałem i to, co robiłem wcześniej. W rękach trzymałem, jak się w tej chwili okazało kamienne pudełko i jego pokrywę. Rozdzieliły się tuż pod rzędem liter tworzących na każdej ze ścian wyraz „SATOR”. Zaintrygowało mnie to, co znajdowało się wewnątrz. Wyglądało jak kawałek starego, poczerniałego z lekka drewna. Wyjąłem je z pudełka i obejrzałem dokładnie. Był to niewielki klocek o gładkich, równych ściankach. Byłem rozczarowany. Bardziej ucieszyłby mnie jakiś przedmiot, może niekoniecznie wartościowy, ale mogący uchodzić za zabytkowy. Coś, czym można by się pochwalić przed znajomymi. Oglądając ten kawałek drewna zauważyłem, że jedna ze ścianek różni się od pozostałych. Na wyraźnie widoczny rysunek słojów nakładały się poprzeczne, grubsze i jakby nawarstwione ciemne linie. Przypominały zacieki, które tworzą się na płaszczyźnie po rozlaniu jakiejś cieczy. Krzyżowały się ze słojami drewna tworząc delikatną kratkę. Gdy oglądałem klocek odniosłem wrażenie, że jest wyraźnie ciepły. Po chwili jednak to wrażenie ustąpiło. Zacząłem się obawiać, czy praca fizyczna, od której zdążyłem się odzwyczaić pracując w biurze, przypadkiem mi nie zaszkodziła. Najpierw jakaś dziwna ekscytacja, a teraz znowu to ciepło. Schowałem drewno do pudełka, zamknąłem pokrywkę i postanowiłem się przebrać. Worki z kośćmi włożyłem do bagażnika mojego cudu motoryzacji, a obok umieściłem zapakowane w innym worku znalezione w ziemi skarby. Byłem już gotowy do odjazdu, gdy przed bramę zajechało granatowe Cinquecento, na pokładzie którego dumnie zasiadał tata Marian. Otwierając kłódkę od razu zauważyłem, że coś jest nie tak. Mój teść, na co dzień tryskający dobrym humorem, był dzisiaj wręcz ponury i jakiś nieswój.

— Cześć Wojtek, co się tutaj stało, że sam kopiesz? Gosia do mnie dzwoniła, że ten stary piernik Kaziu coś znalazł w ziemi.

— Cześć tato. Tak, pan Kaziu znalazł w wykopie pod fundament ludzkie kości i powiedział, że nic nie będzie robił, dopóki ich nie usunę.

— A co on taki zabobonny. Jakby był grabarzem, to nie zarobiłby nawet na suchy chleb. To w czym mam ci pomóc? — Wyraźnie widziałem, że stara się zachowywać normalnie, ale nie wychodziło mu to zbyt dobrze.

— W niczym tato. Dałem sobie radę sam. Właśnie przed chwilą skończyłem i miałem wracać do domu. Znasz Gosię. Kiedy powiedziałem, co będę tutaj robił, to od razu widziała, jak leżę przysypany ziemią w wykopie. Chciała tylko, żebyś mnie trochę przypilnował.

— No i faktycznie coś wykopałeś, czy Kazimierz miał zwidy? A nie popijali sobie tutaj przypadkiem przy pracy?

— Tak, wykopałem stare ludzkie kości. A wiesz, że był przy nich jakiś zardzewiały miecz? Początkowo nie wiedziałem, co o tym myśleć, ale teraz przypuszczam, że to mógł być jakiś rycerz, albo dawny wojownik. Przecież obecnie nikt nie paraduje z mieczami, a filmu historycznego tutaj nigdy nie kręcili.

— Mówisz, że znalazłeś miecz. To faktycznie muszą być bardzo stare. Co z nimi zrobiłeś?

— Spakowałem w worki i mam je w bagażniku. Pojadę wieczorem na cmentarz i zakopię gdzieś na uboczu. Głupio się przyznać, ale pan Kaziu mnie nakręcił, że może tutaj straszyć jeżeli zbudujemy dom na miejscu czyjegoś spoczynku i na wszelki wypadek wolę zrobić właśnie tak.

Teść tylko pokiwał głową. Naprawdę było z nim coś nie tak, bo innym razem nie odpuściłby sobie, żeby się ze mnie ponabijać. A przynajmniej zrobiłby taką minę, że poczerwieniałbym ze wstydu.

— Coś się stało? — Spytałem.

— E tam, nic takiego.

— No powiedz, przecież widzę, że coś cię gryzie. Na pewno dzisiaj nie jesteś taki jak zwykle. Coś się stało.

— Powiem ci, — bąknął po chwili zastanowienia — tylko nie mów o tym Gosi. Jakiś czas temu trafiłem do neurologa, bo niekiedy miałem zawroty głowy i źle widziałem. Chyba miał jakieś podejrzenia, bo wysłał mnie na rezonans magnetyczny, na którym wyszło coś podejrzanego. Wróciłem właśnie od kolejnego specjalisty. Trafiłem do normalnego człowieka, takiego, z którym szło pogadać i który nie opowiadał mi bajek. Liczę, że nie zostało mi więcej niż pół roku, może maksymalnie rok życia. Mam guza mózgu i to w miejscu niemożliwym do zoperowania.

Cały mój dotychczasowy dobry humor diabli wzięli. Ulotnił się w jednej chwili. Moi rodzice od dobrych paru lat nie żyli po tym, jak jadąc na wycieczkę samochodem spotkali na swej drodze kierowcę wracającego z wesela. Po zatrzymaniu miał jeszcze prawie dwa promile. Mojego teścia traktowałem jak ojca. On też kiedyś przyznał, że bardzo ucieszył się, gdy braliśmy ślub z Gosią, bo zawsze chciał mieć syna. Wychodziło na to, że odejdzie kolejna osoba, na której naprawdę mi zależało. Zrobiło mi się go żal. Życie nigdy taty Mariana nie oszczędzało. W jego rodzinnym domu panowała bieda, więc zaraz po podstawówce musiał iść do pracy. Szkołę zawodową ukończył wieczorowo i zaraz później powołano go do wojska. Kiedyś po kilku głębszych przechwalał się, że był snajperem, na co odparłem, że pewnie wydawał kalesony z magazynu. Skwitował to tajemniczym uśmiechem. Po wojsku przez długi pracował na dwóch etatach, żeby pomóc chorym rodzicom. Ożenił się dość późno z Marią Jelonek, kobietą, która chyba nigdy tak naprawdę go nie kochała, ale panicznie bała się stanu określanego przez siebie jako staropanieństwo. W środowisku, z którego pochodziła, brak męża był wielką ujmą dla kobiety. Na każdym kroku dawała mu do zrozumienia, że wszystkie jej znajome mają lepszych i bardziej zaradnych mężów. Teść był spawaczem, nigdy nie zarabiał kokosów, ale też nie żyli w ubóstwie. Nie pił, wracał w porę do domu i jak mógł starał się, żeby jego żona, która nigdy nie zhańbiła się żadną pracą, była zadowolona z życia. Później urodziło się jego Słoneczko, jak określał Gosię i stał się najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. W zasadzie to on opiekował się córką, gdy był w domu i to on ją wychował. Przeżył wielką tragedię, kiedy okazało się, że jego wnuczka jest chora, ale cały czas był twardy. Teraz widać było, że zaczyna się załamywać. Z oczu płynęły mu łzy. Przytuliłem go z całej siły słysząc, jak ten duży i z pozoru silny mężczyzna łka jak dziecko. Chwilę trwało zanim się uspokoił.

— Przepraszam cię — powiedział.

— Za co mnie tato przepraszasz?

— Że tak się mażę jak baba.

— No co ty. Ja słysząc taką diagnozę totalnie bym się rozkleił.

— Tak, tylko co powie Marysia?

— A co ma powiedzieć?

— No przecież może być tak, że nie będę miał siły pójść do pracy. Wiesz ile będę miał od niej do słuchania?

— Olej ją — sam byłem zaskoczony tym, co powiedziałem. — Niech sama weźmie się za jakąś robotę, a tobie da spokój. Dosyć się w życiu napracowałeś. Masz emeryturę i jeszcze musisz dorabiać, a ona siedzi w domu i wiecznie ma jakieś pretensje. Przejrzyj w końcu na oczy. Niech to jej wreszcie zacznie na czymś zależeć. Możesz podać jakąś sytuację, kiedy była z czegoś zadowolona? — Milczenie. — No sam widzisz. Jest zgorzkniała i widzi tylko czubek własnego nosa.

Zastanawiał się chwilę nad tym, co powiedziałem.

— Masz rację Wojtek — powiedział cicho. — Tylko, że ja tak nie umiem.

— Słuchaj tato. Jak wszystko pójdzie po naszej myśli, to do końca roku dom będzie gotowy. Możesz przyjść mieszkać do nas. Miejsca wystarczy, a na pewno będzie ci lepiej niż z tą twoją cudowną żoną. Zaopiekujemy się tobą, cokolwiek będzie się działo.

Znowu w oczach zakręciły mu się łzy. Patrzył na mnie wzrokiem, od którego serce topniało mi jakby było z wosku i powiedział.

— Dziękuję ci synku.

Ponownie go przytuliłem i pomyślałem, że bardzo bym chciał, żeby był zdrowy i żył jak najdłużej.

Przyjechaliśmy na parking przy cmentarzu, gdy już zmierzchało. Teść był w jakby nieco lepszym humorze, bo chwilami nawet się uśmiechał. Dla niepoznaki zabraliśmy z sobą grabie i konewkę tak, że dla postronnego obserwatora mogło wyglądać jakbyśmy szli robić trochę spóźnione porządki na grobach. Obeszliśmy wolnym krokiem cały teren i na starej części cmentarza wypatrzyliśmy zapuszczony grobowiec z otwartym wejściem. Najprawdopodobniej przeznaczony był do likwidacji, bo ułożone były przy nim jakieś belki i płyty nagrobne. Rozejrzałem się ukradkiem i obaj parsknęliśmy śmiechem. Ja i tata Marian nadawaliśmy przeważnie na tych samych falach. Moja kochana żona określała to w bardziej dosadny sposób mówiąc, że mamy identycznie zrąbane łby. Wpatrując się w ten grobowiec poczułem się jak doktor Frankenstein, który wyruszył w poszukiwaniu zwłok do swoich dziwacznych eksperymentów. Mogę dać głowę, że teść pomyślał dokładnie tak samo. Wewnątrz unosił się zapach mokrej ziemi. Po bokach wymurowane były półki na trumny, obecnie puste, a ściana naprzeciwko wejścia popękała i częściowo osunęła. Do środka przez otwór wpadła hałda piachu. Mieliśmy szczęście. Było to idealne miejsce na pochówek. Mogliśmy tutaj spokojnie pracować. Na zewnątrz ktoś mógłby nas zauważyć, a poza tym pewnie nie dalibyśmy rady tak tego miejsca zamaskować, żeby nie było widoczne. Wykopanie otworu w stercie ziemi, w miarę naturalne ułożenie kości i takie wyrównanie hałdy, że wyglądała jak uprzednio, zajęło nam niecały kwadrans. Jeszcze raz w świetle latarki obejrzeliśmy dokładnie wnętrze. Nie zauważyliśmy niczego, co by zwracało uwagę na wykonaną przez nas pracę. Najprawdopodobniej, jeśli przy rozbiórce grobowca ktoś odkryje te szczątki pomyśli, że należą do osoby, która była tu pochowana.

— Wojtek, może odmówmy jakąś modlitwę? — Teść odezwał się tak niespodziewanie, że się przestraszyłem.

— Jaką?

— Nie wiem, ale moim zdaniem to wszystko jedno. Ważna jest intencja. Pomodlimy się za spokój duszy tego człowieka i poprosimy o jego zbawienie. Myślę, że tak będzie najwłaściwiej.

Przytaknąłem i w skupieniu zacząłem odmawiać modlitwę w intencji człowieka, którego szczątki dzisiaj wykopałem i o którym nic nie wiedziałem. Razem z teściem drgnęliśmy, bo w pewnej chwili dobiegło do nas jakby westchnienie ulgi, które dobiegło od strony, gdzie zakopaliśmy kości.

— Też to słyszałeś? — Spytał tata Marian z nutą strachu w głosie.

— Tak, słyszałem. To brzmiało, jakby ktoś poczuł wielką ulgę — odparłem czując ciarki na plecach.

— Lepiej już chodźmy! — Teść najwyraźniej też spanikował.

W pośpiechu wyszliśmy z grobowca. Cmentarz był pusty. Spakowaliśmy narzędzia i puste worki do bagażnika. Uruchomiłem silnik i ruszyliśmy wolno w kierunku domu.

— Wiesz co Wojtek? Ten dzień jest jakiś dziwny — tata Marian odezwał się patrząc przed siebie.

— Co masz na myśli?

— Rano czułem się bardzo podle. Bolała mnie głowa, a po drodze do lekarza myślałem, że tam nie dojadę. Po badaniach było jeszcze gorzej. Siedziałem chyba godzinę w samochodzie przerażony diagnozą. Gdy spotkaliśmy się na budowie i trochę się wygadałem, poczułem wielką ulgę i do tej chwili czuję się świetnie. Kiedy w grobowcu usłyszałem to westchnienie, pierwsza myśl była taka, że z moją głową jest już bardzo źle. Ale ty też to słyszałeś, prawda?

— Słyszałem. Dzisiaj wydarzyło się wiele innych dziwnych rzeczy, ale opowiem ci o tym innym razem. Odwiozę cię teraz do domu, wracam do Gosi i Amelki i zaraz idę spać, bo jestem wykończony.

— No i zadzwoń do Kazia, bo ta stara pierdoła jutro nic nie zrobi. Będzie się bał duchów na budowie. Zachowuje się jak ten żarłoczny pies z bajki, który wszędzie widzi zjawy. Jak on się nazywa?

— Scoobi Doo.

— A właśnie, Skubi Łu.

Roześmiał się z tego, co powiedział. To znowu był mój stary, poczciwy i kochany tata Marian. Jego dobry humor udzielił mi się i przez większość drogi do domu rechotaliśmy jak dwie stare ropuchy opowiadając sobie stare dowcipy.

Spać poszedłem grubo po północy. Prawie nie widziałem się z Amelką, bo ten dzień był naprawdę zwariowany. I tego właśnie dnia pierwszy raz złamałem słowo dane teściowi. Powiedziałem Gosi o jego chorobie. Obiecała mi na wszystkie świętości, że nie zdradzi się z niczym. Rachunek za telefon pewnie przyjdzie astronomiczny, bo oboje spędziliśmy wiele godzin na rozmowach ze znajomymi z całej Polski i w końcu trafiłem. Paweł Nowakowski poznany kilka lat temu na turnusie rehabilitacyjnym polecił mi profesora Kwiatkowskiego z Warszawy, który operował guza mózgu u jego syna. Ten przypadek też miał być beznadziejny, a chłopak po operacji szybko doszedł do siebie i choć cały czas potrzebował rehabilitacji, to do dzisiaj wspaniale funkcjonował. Obiecał, że z samego rana skontaktuje się z Kwiatkowskim i postara się umówić teścia na wizytę.

Zasnąłem w momencie, w którym położyłem głowę na poduszkę. Miałem dziwne sny, w których widziałem jakichś jeźdźców galopujących konno przez las, jakiś pościg w ciemnościach, później śnił mi się teść i Amelka, którzy siedzieli razem na tarasie jakiegoś domu. O dziwo, moja córeczka była zupełnie zdrowa i z ożywieniem dyskutowała o czymś ze swoim dziadkiem, który wpatrywał się w nią jak w obraz. Obudziłem się zupełnie skołowany, ale wypoczęty i rześki.

Gosia od rana zrobiła sobie wychodne do fryzjera. Ja tego nie zauważyłem, ale twierdziła, że to najwyższy czas, bo wygląda jak czupiradło. Tuż po dziewiątej zadzwonił pan Kaziu i potwierdził, że z ekipą jest już na budowie. Próbował tłumaczyć mi ile potrzebuje bloczków betonowych, cementu i żwiru i dokładnie wyjaśniał przeznaczenie tych materiałów. Trochę się chyba obraził, gdy powiedziałem, że ma po prostu jechać do hurtowni i zamówić wszystko, co potrzebne, a ja później zapłacę. Hurtownię prowadziła moja koleżanka ze szkoły podstawowej i jeśli tylko była pewna, że towar jest dla mnie, wydawała go bez problemu. Zaraz potem obudziła się Amelka. Położyłem się chwilę obok niej, co sprawiło jej widoczną przyjemność i mocno przytuliłem. Miałem tylko trzy osoby, które kochałem i na których naprawdę mi zależało: Gosię, tatę Mariana i tą kruszynę. Pozwoliłem sobie na chwilę refleksji myśląc, jak idealnie byłoby na tym świecie, kiedy już zamieszkamy w nowym domu, gdybym mógł się jeszcze cieszyć zdrowiem teścia i Małej, chociaż w jej przypadku to zupełnie niemożliwe. Amelka przyglądała mi się badawczo swymi ślicznymi niebieskimi oczami i jakby czytając w moich myślach promiennie się uśmiechnęła. Ubierając ją i podnosząc z łóżka znowu byłem zdziwiony, jaka jest duża i ciężka. Ale w końcu miała już szesnaście lat, to nie mogła wyglądać jak niemowlak. Na śniadanie zrobiłem jej kaszkę na mleku z dodatkiem świeżych truskawek, którą wciągnęła jak odkurzacz. Mała miała dość specyficzne upodobanie do potraw. Najbardziej preferowała wszystko, co miało zdecydowany smak, ale poza tym kaszkę we wszelkich możliwych wariantach. Rozdrabniacz do owoców był więc najczęściej używanym sprzętem w naszej kuchni.

Mieliśmy jeszcze godzinę do przyjścia rehabilitanta. Postanowiłem, że w tym czasie włączę Amelce jakąś muzykę, a sam doprowadzę mieszkanie do stanu wizualnie możliwego do zaakceptowania. Już dawno zauważyłem, że takie małe mieszkanka jak nasze są szczególnie podatne na powstawanie bałaganu. Wystarczyło położyć kilka rzeczy nie na swoim miejscu i już miałem wrażenie, jakby przeszedł tam huragan. Mała siedziała w swoim fotelu słuchając „Dziadka do orzechów” Czajkowskiego, a ja w tym czasie złożyłem jej łóżko, starłem meble i zdążyłem nawet odkurzyć podłogi. Ledwie się wyrobiłem. Gdy chowałem odkurzacz pojawił się Maciej Kowalski, którego zaraz po wygranej podkupiliśmy sporym wynagrodzeniem z cieszącej się dobrą renomą przychodni rehabilitacyjnej. Maciej miał spore doświadczenie w pracy z dziećmi, był przemiłym facetem, a najważniejsze, że Mała za nim przepadała. Na razie męczył się na niewielkiej podłodze pokoju, ale już uzgodniliśmy, że w nowym domu będzie miał do dyspozycji całe trzydzieści metrów kwadratowych i sam zaplanuje zakup wszystkich niezbędnych mu do pracy sprzętów. Po chwili oboje zajęli się sobą.

Usłyszałem charakterystyczny utwór. To rozdzwonił się mój telefon. Spojrzałem na wyświetlacz widząc nieznany numer.

— Słucham.

— Dzień dobry panie Wojtku — usłyszałem kobiecy głos.

— Dzień dobry. Z kim rozmawiam? — Spytałem, bo nie potrafiłem dopasować głosu do osoby.

— Nie poznaje pan? Przepraszam. Krystyna Walczak.

— A, witam pani Krysiu. — Dopiero teraz rozpoznałem sekretarkę Oleksiaka. — Stało się coś, że pani dzwoni?

— Nic się nie stało, proszę być spokojnym. Dzwonię, żeby przypomnieć o swoim istnieniu, bo pan już chyba o mnie zapomniał. Miał pan wpaść przy okazji na kawę i ploteczki.

— Wiem, że miałem, ale jakoś nie mogę znaleźć czasu. — Przypomniałem sobie dane jej słowo, kiedy zanosiłem zwolnienie lekarskie. — Przepraszam pani Krysiu.

— Nic się nie stało. A tak na poważnie, to dzwonię, żeby zaprosić pana z żoną na małą bibkę, którą robię za tydzień w piątek. Odchodzę na emeryturę i chciałabym się na koniec spotkać z kilkoma osobami. Trochę powspominamy, potańczymy, coś wypijemy i powinno być miło. Przyjdzie pan?

— Postaram się pani Krysiu. Jeszcze tylko uzgodnię to z żoną. No i musimy znaleźć kogoś, kto zostanie z Amelką. Umówmy się, że najpóźniej jutro do pani oddzwonię.

— No to świetnie. Zależy mi, żebyście oboje przyszli.

— Postaramy się. A niech mi pani powie, co słychać w pracy? Od dnia, kiedy Oleksiak próbował wstawić Lodzię na moje stanowisko nie wchodziłem do urzędu, ani z nikim się nie widziałem.

— Powiem panu, że atmosfera jest coraz gorsza. Większość ludzi wspomina, jak dobrze pracowało się za czasów poprzedniego prezydenta. Dochodzi już nawet do tego, że przydupasy zaczynają narzekać na starego. Ja chciałabym jeszcze trochę popracować, ale w obecnej sytuacji szkoda mojego zdrowia i nerwów. A pan jeszcze długo będzie na zwolnieniu?

— Chyba nie. Powiem pani, pani Krysiu, że w najbliższym czasie chyba odejdę z pracy. Mam ciekawą propozycję w prywatnej firmie poza miastem — skłamałem pamiętając, co wcześniej uzgadnialiśmy z Gosią. Gdybym się zwolnił i nigdzie nie pracował, na pewno dałoby to ludziom sporo do myślenia. Od naszej wygranej w totka minęło ponad dwa miesiące, a miasto nadal huczało od przypuszczeń, kto zgarnął szóstkę. Ostatnia wersja, jaką słyszałem mówiła, że najpewniej był to ktoś z poza miasta.

— Co pan powie. Ale w sumie to się nie dziwię. Nikt z głową na karku nie chce pracować z kimś takim jak Oleksiak. A jeżeli już o nim mówimy, to może pan sobie wyobrazić, jaki chodził struty, że jakimś cudem zrobił pan to szkolenie, na które wysłał Lodzię i swoich protegowanych. Normalnie myślałam, że pęknę ze śmiechu.

— Dziękuję, że wtedy mnie pani o tym uprzedziła.

— Nie ma za co panie Wojtku. Naprawdę nie ma za co. No dobrze, muszę już kończyć. Mam nadzieję, że pogadamy, kiedy się spotkamy w przyszłym tygodniu. Do widzenia.

— Do widzenia pani Krysiu. Jeszcze raz dziękuję za zaproszenie.

Zakończyłem połączenie i miałem iść do kuchni, żeby sparzyć kawę, gdy telefon znowu się odezwał. Dzwonił Paweł Nowakowski. Odebrałem pospiesznie.

— Cześć Pawle. Powiedz, że masz dobre wiadomości.

— Jasne, że mam. Profesor przyjmie twojego teścia w środę w szpitalu, gdzie pracuje, ale musiałby przyjechać do Warszawy we wtorek i wieczorem iść do jego gabinetu na pierwszą wizytę. Badania, które są potrzebne może zrobić tylko na swoim oddziale.

— Super. Ma jakieś specjalne wymagania, albo są jakieś badania do zrobienia przed tą wizytą?

— Nie. Ma tylko zabrać wszystkie, które robił do tej pory. No i oczywiście siebie — Paweł roześmiał się do słuchawki.

— Podaj mi namiary na profesora i na którą ma u niego być — przytrzymałem telefon ramieniem i notowałem na kartce podawane przez Pawła informacje. — Dobrze, mam wszystko. To mówisz, że warto do niego jechać?

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.