E-book
6.83
drukowana A5
31.14
Sny o Ninie

Bezpłatny fragment - Sny o Ninie


5
Objętość:
155 str.
ISBN:
978-83-8155-836-5
E-book
za 6.83
drukowana A5
za 31.14

„Czy znasz strach zasypiania? Ciało ogarnia przerażenie, gdyż ziemia się rozstępuje i zaczyna się sen”.

Fryderyk Nietzsche

Prolog

Artur wszedł do mieszkania, po dłuższej chwili mocowania się z kluczami. Chłopak zachwiał się i oparł o szafę w przedpokoju. Zamknął za sobą drzwi, nie martwiąc się o zamki. Chciał, żeby go znaleźli. Nadal przytrzymując się gładkiego drewna zdjął buty, niemal upadając przy tym trzy razy, po czym powiesił przemoczoną, skórzaną kurtkę na oparciu krzesła w kuchni. Za oknami, naznaczonymi kroplami deszczu, szalała wichura. W radiu, które grało na imprezie, z której wyszedł pospiesznie, równie wyuczonym, co wymuszonym tonem spiker oznajmił, że nad Łodzią przechodził orkan. Artur podczas pijackiego spaceru z Widzewa na Śródmieście nawet nie zauważył szalejącego wiatru, który łamał drzewa i zrywał trakcje tramwajowe. W jego głowie panował o wiele większy zamęt.

Ona nie żyła. Od trzech miesięcy. Jej obecność ograniczała się do cmentarza wspomnień, z którego, jak w dniu Sądu Ostatecznego, wstawały po kolei szkielety wizji przeszłości, oblekające się nieznośnie wyraźnymi ciałami snów. Pijany młodzieniec myślał o Jej ciemnozłotych włosach, które porudziały od zaschniętej krwi, jak jesienne liście, kiedy zadziwiająco pewnie bazgrał ołówkiem na samoprzylepnej kartce. Wyłuskiwał z pamięci szczegóły Jej zielonych tęczówek. Artur wiedział dobrze, co chce zrobić i jakimś cudem, nie rozmyślił się. Być może była to zasługa alkoholu? Ponurej pogody za oknem? Może po prostu zrozumiał, że tak trzeba i nie ma innego wyboru. Jednak było to niemożliwe. Nawet pijany do stopnia zataczania się i bełkotu, chłopak nadal wierzył w to, że nie wierzył w nic. Dla Artura nie było Boga ani przeznaczenia. Życie powstało przez przypadek, jest rządzone przez przypadek, a ten z kolei nie ma przyczyny, więc nie jest niczemu winien. Ona także zginęła przez przypadek. Wszystkie ich wspólne decyzje, splecione takimi, a nie innymi okolicznościami ślepego losu prowadziły do Jej śmierci. Powinno mieć to dobre strony, bo Artur nie czuł się odpowiedzialny za tę tragedię i nie winił za nią nikogo. Umarła w wypadku, zdarzeniu losowym, który nie ma żadnego znaczenia, bo nic nie ma znaczenia ani celu. Jej śmierć miała jednak, w jakiś niewytłumaczalny sposób, znaczenie. Zmieniła wszystko. I tamten właśnie przypadek, doprowadził do tego przypadku. Wszystko wpływa na nasze decyzje. Wszystkie wydarzenia i okoliczności. Wszystko, z czym się stykamy, zmienia nas nieodwracalnie. Bez wyjątku.

Młodzieniec wysunął najwyższą szufladę ładnej, zdobionej szafki i pogrzebał w niej chwilę. W końcu, obok stetoskopu, pęsety i imadła, znalazł niewielką, srebrną folijkę. Z niewzruszoną miną i delikatnym uśmiechem pod nią, Artur przeszedł do łazienki i zapalił światło. Chłopak usiadł ciężko na czarno — białych płytkach, jakby wrócił z wyczerpującej podróży lub po bardzo długim dniu pracy. Etacie, trwającym całe życie. Pijany młody człowiek podwinął lewy rękaw granatowego swetra, po czym wyjął z folijki jednorazowy skalpel i przycisnął ostrze do nadgarstka. Nie zwracał uwagi na wibrujący telefon. Przeciął skórę wzdłuż naczyń. Następnie tkankę podskórną. Z rany zaczęła lać się krew przyjemnie ciepłą strużką najpiękniejszej czerwieni, jaką Artur widział w swoim życiu. Ciecz nie trysnęła, więc tętnica pozostała nietknięta, jednak rozmiar kałuży, która zaczynała już obejmować jego lewe udo, zadowoliła mężczyznę, który odłożył ostrze i ze zwiewnym, bladym uśmiechem, oparł się o wannę. Czerwony kwiat na posadzce łazienki rozkwitał coraz szerzej, kiedy Artur osunął się na bok, wpadając twarzą we własną krew.

Rozdział 1

Nie słyszał dźwięku otwieranych drzwi. Dopiero siarczyste „kurwa mać” wyrwało Artura z odrętwienia. Głos należał do Łukasza — sąsiada z mieszkania obok, a zarazem przyjaciela niedoszłego samobójcy oraz, zrządzeniem losu, ratownika medycznego. Kiedy silne ręce potrząsnęły leżącym Arturem ten skulił się, rozmazując krew na płytkach i brudząc nią ubranie. Nie chciał wracać. Ciemność już prawie ogarnęła jego umysł swoimi miękkimi, wyczekującymi ramionami. Przebudzenie przyniosło jedynie ból i perspektywę dalszego cierpienia.

— Pozwól mi odejść. — Zapłakał drżący chłopak. — Proszę, pozwól mi odejść.

— Nie mogę. — Odparł Łukasz, rozrywając opakowanie z bandażem i biorąc się za opatrywanie rozciętego nadgarstka.

Artur nie walczył. Nie miał sił unieść choćby dłoni, a co dopiero szarpać się z silnym ratownikiem. Młodzieniec domyślił się, że jego znajomi, zaniepokojeni nagłym wyjściem i brakiem odpowiedzi na telefony oraz SMS-y, powiadomili sąsiada, aby sprawdził czy wszystko w porządku.

— Halo? Potrzebna karetka do osoby po próbie samobójczej. — Łukasz mówił do słuchawki telefonu komórkowego zdyszanym, rozedrganym głosem. — Na podłodze jest około litra krwi, opatrzyłem ranę. Tak, jestem pewien. Poszkodowany miał na klatce piersiowej kartkę: „Kochani Rodzice, to nie Wasza wina. Kocham Was bardzo, Artur.”

Półprzytomny młodzieniec dalej drżał, ale już nie od płaczu. Zaakceptował fakt, że ta próba była nieudana. Nie żałował jej. Chociażby dlatego, że w tamtej chwili nie czuł absolutnie nic, oprócz kłucia w rozciętej ręce. Ból ten był znośny i w pewien sposób również oddalał myśli Artura od zabarwionej czerwienią rzeczywistości dookoła niego. Łukasz usiadł na kafelkach obok przyjaciela i położył rękę na jego ramieniu.

— Słyszysz mnie?

— Tak. — Odpowiedział słabo Artur.

— Coś ty zrobił… — Ratownik westchnął ciężko.

Chłopak nie odezwał się. Co mógł odpowiedzieć? Że zrobił dokładnie to, czego chciał? Że nie zgadzał się, aby jego życiem i śmiercią kierowały wydarzenia niezależne od niego? Że od trzech miesięcy, bardziej niż kiedykolwiek, jego życie zamieniło się w powolną agonię, powodowaną własnymi obserwacjami, których nie sposób było zignorować? Że od koszmarnych dni uciekał w jeszcze bardziej koszmarne sny, które co noc były inne, ale zawsze dotyczyły tylko Jej? Pewnie mógł, a nawet powinien to powiedzieć, ale nie miał siły ani ochoty. Krew na podłodze jeszcze nie wystygła i w tej ciepłej kałuży Artur czuł się, w niewytłumaczalny, masochistyczny sposób dobrze. W końcu, z korytarza dobiegł odgłos windy i do mieszkania weszło dwóch ratowników, którzy niewzruszeni całą scen podnieśli zakrwawioną postać, zmienili jej opatrunek na nadgarstku i zaciągnęli do karetki pogotowia. W błyskach kogutów i wyjących syrenach nie było nic dramatycznego ani romantycznego. Sygnały te były jedynie przygnębiającym zwiastunem niechcianego ocalenia.

Światła na izbie przyjęć szpitala drażniły oczy Artura. Chłopak siedział na leżance, czekając aż dwóch chirurgów, którzy pełnili tej nocy dyżur skończą wypełniać kartę informacyjną i zdecydują się go zszyć.

— On studiuje u nas. Postarajcie się nie robić z tego afery. — Powiedział cicho jeden z ratowników, na co lekarze przytaknęli zmęczonymi głowami.

— No dobra, cerujemy. — Poinformował wreszcie chirurg, po czym razem ze swoim kolegą zabrali Artura do pokoju zabiegowego. — Pokaż, co tam żeś zmajstrował.

Lekarz odwinął bandaż. Skrzep przykleił materiał do rany, a przy jego zrywaniu chłopak odruchowo zadrżał.

— No nieźle. Dwa i pół centymetra, cięcie wzdłuż torów… Porusz palcami. Dobra, ścięgna są całe, tętnica też. Zestaw do szycia poproszę. — Perorował chirurg, zakładając jałowe rękawiczki.

— Znieczulenie? — Zapytał asystujący.

— Wygląda na znieczulonego. — Zaśmiał się operator. — Wytrzyma.

Szycie rany nie należało do przyjemnych doznań. Każde ukłucie igły i przeciąganie nici przez otwory przyprawiały Artura o grymasy bólu. Proces ten można byłoby porównać do ludzkiego życia, jako całości. Każda nasza decyzja miała swoje konsekwencje, które należało przecierpieć z godnością lub bez niej, aby w końcu przeszłość mogła się zabliźnić i ustąpić lepszej przyszłości. Powstałe w nas przez lata szramy nie szpecą lecz przypominają nam o błędach i wyciągniętych z nich lekcjach, układając się w niepowtarzalną historię, z której nikt nie ma prawa nas rozliczać oprócz nas samych. — Pierdolenie. — Skarcił się w myślach skrzywiony młodzieniec.

— No dobra, zrobione. — Oświadczył chirurg. — Poczekaj na krześle przy wejściu, chłopaki zabiorą cię do psychiatryka obok.

— Ale… Ja studiuję na Umedzie… Nie mogę iść do psychiatry. — Bąknął Artur.

— Skoro tutaj studiujesz, w dodatku na wydziale lekarskim, powinieneś wiedzieć, że takie są protokoły w przypadku samookaleczenia. Lekarz chwilę z tobą pogada i pójdziesz do domu. — Chłopak nie spierał się. Znał biurokrację Funduszu Zdrowia, równie znienawidzoną przez lekarzy, co konieczną. Ogarnęła go rezygnacja. I bezsilność. Artur nienawidził bezsilności nawet bardziej niż życia.

— Był już pan kiedyś w szpitalu psychiatrycznym? — Zapytała lekarka w szpitalu psychiatrycznym wyraźnie niezadowolona z faktu, że musi rozmawiać z podpitym studentem użalającym się nad sobą w środku nocy. Dochodziła godzina trzecia.

— Tylko na zajęciach, na trzecim i czwartym roku.

— Dlaczego jest pan ironiczny? — Odparła kobieta coraz bardziej zirytowana całą sytuacją.

— Nie jestem ironiczny. — Powiedział Artur lekko zdziwionym głosem.

— Owszem, jest pan.

— Przepraszam. — Młodzieniec nie czuł wewnętrznej potrzeby tłumaczenia temu babsztylowi czym jest ironia.

— Proszę współpracować. My również chcemy mieć to już za sobą. — Powiedziała druga lekarka dużo cieplejszym tonem. — Rozumiem, że nie leczył się pan psychiatrycznie?

— Nie.

— Czy to pierwsze pana samookaleczenie?

— Pierwsze i mam nadzieję, że ostatnie. — Powiedział Artur przyjmując potulną postawę. Wiedział, co należy odpowiadać, aby jak najszybciej go stąd wypuścili. W całym beznadziejnym świecie znajdował w tamtej chwili jedno miejsce, w którym mógł poczuć się nieco mniej źle — swoje łóżko, na którym być może znowu znajdzie Jej włos, który zaplecie na gumce do włosów i schowa do szafki.

— Planował pan próbę samobójczą? — Kontynuowała Miła Pani Doktor, podczas gdy Jędzowata Pani Doktor Z Syndromem Niedopchnięcia skrobała coś zawzięcie na karcie obserwacyjnej.

— Nie planowałem. To był impuls.

— Czy uważa pan, że alkohol pełnił jakąś rolę w tym wydarzeniu?

— Na pewno. Trzeźwy nigdy bym czegoś takiego nie zrobił, naprawdę. — Dukał Artur starając się błądzić wzrokiem po blacie biurka pomiędzy papierami i pudełkiem spinaczy sprawiając wrażenie zawstydzonego.

— Czy ma pan w tej chwili myśli samobójcze?

— Nie… Nie, nie mam. Absolutnie nie. Właśnie w tej chwili bardzo chce mi się żyć. Chcę coś zrobić z tą… Sytuacją. Mój znajomy wspominał kiedyś o psychoterapeutce, jutro… To znaczy dzisiaj rano do niej zadzwonię i umówię się na wizytę. — Kłamał jak z nut chłopak. — Pani doktor… Ja chcę kontynuować studia. Czy uczelnia musi wiedzieć o tym… Wypadku? Czy będę mógł dalej się uczyć? — Lekarki spojrzały po sobie starając się porozumieć bez użycia słów, co wyraźnie im nie wychodziło. Jak to bywa u kobiet. W końcu Jędzowata Pani Doktor napisała coś jeszcze na karcie, a Miła Pani Doktor uśmiechnęła się delikatnie.

— Teraz jest pan pacjentem, nie studentem. Nawet nie tyle pacjentem, co… Poszkodowanym. Obowiązuje nas ochrona danych osobowych, więc uniwersytet nie otrzyma żadnych informacji o tym incydencie.

— Dziękuję… Bardzo dziękuję. — Odpowiedział przekonująco Artur starając się wzruszyć. Nie był jednak zdolny do takich uniesień.

— Myślę, że to już wszystko. Proszę tylko tu podpisać. — Miła Pani Doktor podsunęła mu kartkę z opisem wywiadu lekarskiego. Artur wziął długopis i oparł lewą rękę na blacie krzywiąc się przy tym teatralnie. Nawet Jędzowata Pani Doktor zmiękła na widok skruszonego studenta żałującego swojej głupiej decyzji niezdarnie bazgrzącego swoje nazwisko.

— Dziękuję bardzo. Czy mogę iść do domu? — Zapytał uprzejmie chłopak.

— Na korytarzu czeka na pana kolega. On pana odwiezie. — Odparła Miła Pani Doktor. — Wszystkiego dobrego.

— Dziękuję bardzo. Do widzenia i dobrej nocy. — Powiedział Artur wychodząc do czekającego na niego Łukasza, który zabrał go do stojącej przed szpitalem taksówki. Ratownik nie zadawał zbędnych pytań. Oddał przyjacielowi klucze do mieszkania zastrzegając, że drzwi mają zostać otwarte przynajmniej tej nocy. Artur zgodził się, podziękował szczerze za wysiłek i pomoc Łukasza, który nie mógł rozumieć, że skazał go na kolejną koszmarną noc i nieokreśloną liczbę równie nieznośnych dni.

Rozdział 2

Weekend upłynął Arturowi dość monotonnie. Leżał w łóżku, oglądał filmy i palił papierosy w ogromnych, nawet jak na niego, ilościach. Pierwszego dnia po pamiętnej nocy Łukasz przyszedł zmienić mu opatrunek, potem chłopak zmieniał je już sam. Nadgarstek bolał jak wściekły przy każdym ruchu, jakby chcąc skarcić sprawcę za objaw słabości i głupoty. Młodzieniec miał jednak inny pogląd na doskwierającą ranę, a właściwie, nie miał żadnego. Szczypanie odciągało od Niej myśli, więc było mile widziane. Rodzice Artura uwierzyli w przekazaną przez telefon zmyśloną historyjkę, że chłopak poślizgnął się na płytkach w kuchni, rozbił trzymaną szklankę i zaciął się mocno jednym z ostrych odłamków. Nie mieli zbyt wiele do powiedzenia odnośnie wypadku. Zmartwili się jedynie, aby przez uraz nie narobił sobie zaległości w szkole. Postawa ta była u nich normalna w swojej nienormalności i młodzieniec wcale o niej nie myślał. Postanowił, że tę samą wersję wydarzeń przedstawi swoim znajomym z grupy dziekańskiej. Wszyscy mieli własne problemy i nie mogło ich zbyt wiele obchodzić, co Artur robił sam w gustownie urządzonym mieszkaniu. Z pewnością jeszcze mniej obchodziły ich problemy umysłowe kolegi.

— To nie problemy… — Powiedział do siebie oparty o balustradę balkonu wypuszczając dym z ust, który zaczynał drapać gardło dziennym nadmiarem. — Ludzie inteligentni mają większą skłonność do okresowej niestabilności. Są też bardziej podatni na choroby psychiczne. Efekt uboczny wielkości. Każdy dar ma swoje brzemię. — Perorował zarozumiale Artur. Obserwował przy tym szare nikotynowe kłęby lecące w górę na spotkanie ze swoimi smogowymi, wielkimi braćmi, którzy zasnuwali łódzkie niebo nie chcąc dopuścić promieni słonecznych, które oświetliłyby głupotę stojącego na balkonie bufona.

Zgodnie z przewidywaniami Artura członkowie jego grupy bez najmniejszych wątpliwości łyknęli jego kłamstwa odnośnie bandaża na nadgarstku. Rozmowa o jego wypadku zajęła dokładnie trzy minuty, po czym wszyscy zgodnie przeszli do codziennych, dużo bardziej istotnych spraw — obgadywania kolegów i koleżanek z roku oraz opowiadania niesmacznych żartów, których epicentrum znajdowało się w absurdach i ludzkich genitaliach.

— Ten cukrzyk z pierwszej grupy ma dziewczynę. — Rzucił jeden z chłopaków.

— No słyszałem! Widziałem jak chodzi z tą swoją sraką. Wyglądają razem jak para cyrkowych głupków. — Zaśmiał się inny.

— A niech sobie z nią chodzi. Póki ma stopy! — Wypalił kolejny wzbudzając salwy śmiechu wśród stojących w okręgu osób.

— Jesteście okropni! — Oburzyła się któraś z dziewczyn czerwieniąc się jednocześnie od powstrzymywania irytującego chichotu.

Artur uwielbiał swoją grupę. Perwersyjne, wulgarne i rasistowskie żarty były ważnym elementem jego robaczywego życia i śmiał się razem z innymi do rozpuku. Nie czuł się jednak wśród nich… Na miejscu. Zawsze odnosił wrażenie, że w pewien sposób do nich nie pasuje, chociaż nie było ku temu przesłanek. Właściwie zachowywali się, jakby naprawdę go lubili. Młodzieniec nie tłumaczył tego swoją wyższością, bo członkom grupy inteligencji nie można było odmówić. Po prostu czuł się inny. Nie było w tym nawet nic dziwnego, bo Artur nigdzie nie potrafił znaleźć miejsca, w którym wiedziałby, że ma się znajdować. Nigdzie… Tylko obok Niej. Nie jest to przeczucie, które da się z czymkolwiek pomylić — to wrażenie wewnętrznego ciepła i akceptacji, przeświadczenie, że to miejsce należy do niego, zostało mu ofiarowane i nic nie zdoła mu go odebrać. Najbardziej zgubne wrażenie, jakiemu może ulec człowiek w swojej niezmierzonej naiwności.

Zajęcia trwające do południa przebiegły bez większych sensacji. Studenci już przed piątym rokiem zauważyli, że uniwersytet ma ich głęboko w dupie łącznie z asystentami, adiunktami dydaktycznymi, wykładowcami, dziekanem i rektorem, a nawet ministrami edukacji i zdrowia. Podatki opłacały ich naukę, którą kilka lat temu próbowano skrócić do lat pięciu właśnie, jednak pomysł ten okazał się klęską wobec ilości wiedzy, którą należało przyswoić, aby zostać lekarzem, który po ukończeniu studiów mógłby mieć szansę nie zabić wszystkich pacjentów na dyżurze pracując za głodową pensję rezydencką. Drugim czynnikiem skazującym plan ministerstwa na niechybną zagładę było wrodzone studenckie lenistwo i pijaństwo. Tego jednak nikt otwarcie nie przyznawał. Artur jechał tramwajem pogrążony w myślach otoczony przez szary tłum beznadziejnie identycznych ludzi. Chłodne, pozbawione słońca południe jesiennego miasta nie przeszkodziło homogenatowi bzyczących osób w poceniu się jak konie wyścigowe. Otwarte okna pojazdu parowały, co nie umknęło uwadze rozwrzeszczanym gimnazjalistom, którzy zaczęli je ozdabiać wyobrażeniami włochatych penisów. Jakaś pokryta centymetrową warstwą makijażu „kobieta” trajkotała do telefonu komórkowego we wściekle różowym etui opowiadając swojej psiapsiółce o tym, jak ostatniej nocy jej chłopak ruchał ją na kuchennym stoliku.

— Boże, Gaba, jakie to było zajebiste. — Zachwycała się. — Jeszcze nigdy nikt mnie tak nie grzmocił. Mówię ci myślałam, że mi cipę rozerwie. Normalnie stolik pierdolnął pod nami. No serio ci mówię!

Artur kątem oka dostrzegł, jak podniecona blondyna poprawiła wielkie szkła okularów przeciwsłonecznych. Siniaki pod oczami wyglądały obrzydliwie spod makijażu, jak gnijące śliwki. Student miał serdecznie dość tej podróży. Na domiar złego, usłyszał nad sobą chrząknięcie. Starsza pani w wełnianym swetrze, który pewnie dostała od swojej prababci zanim ta wyruszyła jako akuszerka na bole bitwy u boku Napoleona stała z miną boksera trzymając w rękach dwie wielkie torby z zakupami. Chłopak spojrzał na wolne miejsce obok siebie i bez słowa ustąpił siedziska staruszce oraz jej umęczonym siatkom z włoszczyzną i salcesonem.

— Co za maniery. — Bąknęła kobieta, sadzając swoje otyłe dupsko na plastikowym krzesełku, które ugięło się wyraźnie.

Student miał naprawdę dość. Chciał jak najszybciej dojechać do szpitala. Od nocy swojego „wypadku” nie mógł spać. Tarzał się po łóżku zmieniając pozycje tyle razy, że mógłby spokojnie napisać trzytomowe wydanie Kamasutry dla singli. Krótkie drzemki, w które zapadał wypełniały koszmary tak dotkliwe, że wyrywał się z nich spocony i zdyszany, jedynie gdzieś głęboko w duchu przyznając, że wolałby umrzeć niż znowu zasnąć. — Argument „wolałbym umrzeć” jest chyba w moim wydaniu mało znaczący. — Pomyślał Artur przeciskając się do drzwi tramwaju.

Chłopak nie spodziewał się wrócić do szpitala psychiatrycznego, a już na pewno nie tak szybko. Nie znał jednak żadnych lekarzy w Łodzi, ojca o receptę poprosić nie mógł, bo to wzbudziłoby niepotrzebne pytania i śledztwa matki. Jedynym ratunkiem był młody asystent, z którym Artur miał zajęcia z psychiatrii. Doktor w dniu zaliczenia przedmiotu powiedział mu, że gdyby czegoś potrzebował, może się z nim kontaktować. Student nie wiedział czy psychiatra wyczuł w nim, w jakiś sobie tylko znany sposób, nutę szaleństwa w jego umyśle, czy był po prostu uprzejmym gościem. Nie zastanawiał się nad tym. Był wykończony i marzył jedynie o jednej nocy bez snów, o ośmiu godzinach nicości, unoszenia się w niebycie pod ciepłą kołdrą. — Kołdrą ciepłą jak krew… — Wszedł więc do budynku, a następnie wdrapał schodami na pierwsze piętro szukając odpowiedniego napisu na drzwiach. Artur starał się nie zwracać uwagi na błąkające się po korytarzach cienie mamroczące pod nosem, wodzące chudymi palcami po ścianach lub wpatrujące się w niego spode łba wypranymi ze świadomości oczami. Napatrzył się na pacjentów podczas zajęć, nasłuchał się przerażających historii tych, którzy byli zdolni rozmawiać. Nie miał ochoty na więcej. Właściwie nie miał cierpliwości na więcej. Chłopak znalazł w końcu odpowiednie drzwi. Zapukał i nacisnął na klamkę.

— Wejdź, siadaj! — Powiedział z wiecznie przyklejonym do twarzy uśmiechem doktor Karcz. — Coś słabo wyglądasz. Co cię sprowadza? Chcesz kawy?

— Dzień dobry panie doktorze. Nie dziękuję. — Odparł Artur kładąc plecak pod ścianą gabinetu i zajmując miejsce naprzeciwko rozmówcy. — Mam mały problem i pomyślałem, że mógłby mi pan pomóc.

— Postaram się. — Uśmiechnął się Karcz. — Mów śmiało!

— Od dłuższego czasu nie mogę spać. Zaczyna być to widoczne, jak pan doktor zauważył, poza tym zaczynam mieć trudności ze skupieniem uwagi. Nie sprzyja to nauce, a sam pan doktor rozumie. Piąty rok, robi się poważnie. Nie chciałbym narobić sobie zaległości. — Karcz odchylił się na chwilę na oparciu fotela bawiąc się przy tym długopisem, który wirował w jego palcach rozmywając się w oczach Artura w niewyraźną pomarańczową smugę.

— Próbowałeś liczyć owce? Pić ciepłe mleko? Nie palić przed snem? — Zapytał pół żartem, pół serio psychiatra.

— Próbowałem już chyba wszystkiego. Nic mi nie pomaga… To zaczyna być naprawdę frustrujące. Poza tym nie poprosiłbym pana doktora o wizytę, gdybym sam mógł sobie z tym poradzić. — Chłopak zasłonił ziewnięcie otwartą dłonią.

— Może melatonina?

— Panie doktorze melatoninę mogę kupić w Rossmanie. Co prawda tam sprzedawcy też noszą fartuchy, ale… — Artur spuścił głowę przełykając swój własny, zgryźliwy żart. — Przepraszam. Po prostu chcę się wyspać. Nie proszę o nic mocnego, żadne benzodiazepiny. — Doktor Karcz spojrzał przenikliwie w oczy studenta. Na szczęście z jego twarzy nie zniknął uśmiech. Lub i nieszczęście, ponieważ młodzieniec nie miał pojęcia, co psychiatra mógł myśleć. Mógł przecież dowiedzieć się o niedawnym „wypadku”. Mógł podejrzewać, że niezrównoważony chłopak szuka innego sposobu na samobójstwo. Oczy lekarza nie wyrażały niczego, jego mimika i gestykulacja również, chociaż spostrzegawczość Artura mogła być przytłumiona przez obezwładniające zmęczenie. Student niemal zadrżał, kiedy Karcz wyciągnął dłoń w kierunku telefonu. Przez moment chciał rzucić się do ucieczki. Wybiec z gabinetu, popędzić do mieszkania nie zważając na tramwaje i taksówki, po drodze wstąpić do monopolowego i upić się w nadziei, że alkohol przyniesie sen. Nie poruszył się jednak. Zdawał sobie sprawę, że wyczerpane ciało mogło odmówić mu posłuszeństwa, nawet napędzane adrenaliną. Ostatkiem sił Artur powstrzymał się przed odetchnięciem z ulgą, kiedy ręka psychiatry minęła telefon i sięgnęła po bloczek recept.

— Wypiszę ci Zolpidem. Działa szybko i ma mało działań niepożądanych. Pamiętaj tylko, że nie wolno go łączyć z alkoholem, jasne? — Powiedział doktor tworząc niewyobrażalne hieroglify na białej kartce.

— Oczywiście, pamiętam co nieco z farmakologii. — Uśmiechnął się szczerze młodzieniec. — Dziękuję panu bardzo.

— Trzymaj. — Karcz wręczył Arturowi receptę. — Wykup w aptece i idź spać. Słodkich snów.

Sen 1

Otworzył oczy. Zobaczył skraj swojego materaca i strzępy kołdry. Pokój był w ruinie. Ściana z oknem, przy której stało biurko przestała istnieć, a wraz z nią część podłogi, ukazując położoną poniżej i na lewo klatkę schodową. Połamane deski pokrywała sadza, a szafka zniknęła. Artur usiadł na łóżku rozglądając się, oszołomiony. Miasto widoczne przez wyrwę w murze również nie wyglądało najlepiej. Dach supermarketu zapadł się, tworząc zbiornik dla deszczu, który lał niemiłosiernie istną ścianą wody. Połamane drzewa i słupy energetyczne opierały się o bloki mieszkalne, dziurawiąc ich ściany i szperając powyginanymi ramionami przez wybite okna. Na ulicach nie widać było absolutnie nikogo, a oprócz łomotu deszczu, nie słychać było żadnego dźwięku. Chłopak wstał i przeszedł do przedpokoju. Całe mieszkanie wyglądało jak po przejściu huraganu lub grupy pijanych kiboli. Rozbite lustra, potłuczone płytki, urwane szafki w kuchni, leżący na zwęglonym dywanie telewizor w salonie. Artur wiedział, że śni. Musiał śnić, bo przecież nie zwariował. Ze zdziwieniem stwierdził, że ten sen wcale nie był zły. Nie przypominał koszmarów, które zwykle go nawiedzały. Upiorny, postapokaliptyczny klimat niesamowitego miasta napełniał spokojem, wyciszał. Chłopak uśmiechnął się i podszedł do niedziałającej lodówki. W środku znalazł miskę soczewicy z ryżem i sosem słodko — kwaśnym. Potrawa była ciepła, nawet gorąca. Młodzieniec, uzbrojony w łyżkę, przeszedł do salonu i położył… Śniadanie? Obiad? Kolację? Posiłek na ławie pokrytej kawałkami szklanej tafli, która kiedyś chroniła drewno blatu przed odparzeniami. Następnie postawił telewizor na komodzie i włączył go. Działał. Jeden kanał, to prawda, ale lepsze to, niż nic. Artur nie lubił jeść w ciszy. Tani film sensacyjny skutecznie umilił mu konsumpcję. Po zjedzeniu, w absurdalnym przypływie zapału, umył nawet naczynia, co zwykle mu się nie zdarzało. Student wszedł do łazienki, zdemolowanej równie dokładnie, jak reszta domostwa. Nie mógł przejrzeć się w rozbitym lustrze, co jedynie dodało uroku temu wyśnionemu światu. Artur umył zęby, uczesał się i spryskał perfumami, po czym postanowił wyjść na spacer. Mimo zatrważającej pogody i przeciągu w mieszkaniu, nie czuł zimna, jednak ubrał skórzaną kurtkę na bluzę z kapturem oraz trampki, delikatnie przykryte przez ciemne jeansy. Chłopak już miał przekręcić klucz w drzwiach, kiedy zauważył, że lustro w zdobnej ramie, na lewo od wejścia, było nietknięte. Mimowolnie cofnął się o krok i przejrzał w nim. Artur wyglądał zupełnie normalnie — niczym niewyróżniający się dwudziestodwulatek. Wtedy, kątem oka, dostrzegł za sobą ruch. Drgnięcie tak zwiewne i nieuchwytne, że wydawało się wstrząsnąć gruzami miasta, które jęknęły trwożnie pękającym tynkiem i spadającymi cegłami. Młodzieniec odwrócił się i spojrzał w stronę salonu. To, co zobaczył, niemal przyprawiło go o zawał. Serce zaczęło walić mu w piersi, kolana ugięły się pod momentalnie przytłaczającym torsem, spocił się na całym ciele, a oczy zaszły mu łzami.

— Nina..? — Chciał krzyknąć, ale z ust zdołał wydusić jedynie łamiący się szept.

Stała przed nim, szczupła i niska. Ciemnozłote włosy opadały jej na ramiona, otulone białym sweterkiem. Cienki, czarny paseczek z okrągłą klamerką przytrzymywał niebieskie jeansy na wąskich biodrach. Drobne stopy miała ubrane w skarpetki z kotkami. Leciutko pyzata twarz uśmiechała się do niego. Wzrok mądrych, zawsze nieco spłoszonych zielonych oczu hipnotyzował i nie dawał możliwości patrzenia na żaden inny element świata z zachwytem, po spojrzeniu w nie choćby jeden raz. Nikt na świecie nie mógł być tak zwyczajny i jednocześnie tak obezwładniająco piękny. Nikogo wcześniej Artur nie potrafił tak kochać. Właściwie, wcześniej chyba po prostu nie kochał. Czyli to jednak był koszmar. Artur od trzech miesięcy widywał Ninę jedynie w koszmarach. Na jawie zdarzało mu się odwracać za kobietami, które ją przypominały. Zdarzało mu się poczuć jej perfumy, przez co szukał jej usilnie w supermarketach i galeriach handlowych. Wyraźnie widywał ją jednak tylko w koszmarach… Ale nie widział jej w nich takiej. Widział ją, jak siedzi w rozbitym samochodzie, jak leży w trumnie lub jak po prostu odchodzi od niego, głucha na jego wołania, które zawsze przeradzały się w potępieńcze, zwierzęce wycie. Teraz stała przed nim, jak dawniej. Patrzyła na niego, jak dawniej. Była, jak dawniej.

— Nina? — Powtórzył młodzieniec, czując jak łzy spływają mu po policzkach. Nie dbał o swoją dumę. Zrobił ku dziewczynie krok. Potem następny.

— Cześć, Arturze. — Powiedziała, a głos ten wypełnił duszę Artura ciepłem, o którego istnieniu już niemal zapomniał. Zawsze mówiła do niego „Arturze”, co u innych ludzi go irytowało, ale Nina potrafiła w pewien magiczny sposób nauczyć go pragnąć tego określenia. Ona cała była magiczna. Chłopak chwycił wyśnioną postać w ramiona, która wtuliła się w niego mocno, chciwie, niemal dziecięco, burząc cały tragizm, fatalny romantyzm i zrezygnowanie młodzieńca. Nina była prawdziwa. Musiała być, bo Artur dobrze wiedział, że tylko dla tego momentu chciał, aby Łukasz go uratował.

— Tęskniłam.

Para leżała, przytulona do siebie, na kanapie. Artur bawił się włosami Niny. Napawał się jej zapachem, kształtem, obecnością, całością jej istnienia. Ona zaś oparła mu głowę na piersi, obejmując go za szyję i słuchała bicia jego serca. Nie rozmawiali. Nie musieli rozmawiać. W tych drobnych gestach, spokojnych oddechach i półprzymkniętych powiekach było wszystko, czego kaleki i ze wszechmiar ubogi język nie byłby w stanie wyrazić, nawet przy wielotygodniowych rozmowach. W pewnym momencie, młodzieniec pomyślał, że mają mało czasu. Sen nie mógł trwać wiecznie. To znaczy mógł, ale ten rodzaj snu był pozbawiony snów. Chłopak nie mógł wiedzieć czy takie nocne spotkanie się kiedyś powtórzy. Zadrżał na tę myśl.

— Co się stało? — Zapytała, unosząc urzekające oczy. — Jestem tutaj. Wszystko już dobrze. — Uśmiechnęła się.

— Wszystko w porządku, Maleństwo. Kocham cię. — Powiedział Artur i pocałował ją delikatnie, jak kwiat o kruchych płatkach. — Zobacz, przestało padać. Chodźmy na spacer. — Zaproponował chłopak.

Po wyjściu z klatki schodowej, młodzieniec bardzo się zdziwił. Nina była nadal jedyną osobą w mieście, łącznie z nim, jednak obraz po niewyjaśnionej katastrofie jakby wyparował. Drzewa wróciły na swoje miejsca, okrywając się zielonymi koronami, dziury w blokach i budynkach wypełniły cegły oraz zaprawa murarska. Murale powróciły na ściany feerią fantastycznych barw. Wszystko było na swoim miejscu. Łącznie z Arturem, który przestał się przejmować wyśnionym światem. Chwycił Ninę za rękę, która szła, jak zwykle, po jego prawej stronie i skierował się do furtki pod wykuszem jednego z bloków. Za nią para skręciła w lewo, w kierunku parku. Słońce świeciło wysoko, susząc powoli wielkie kałuże na chodniku i jezdni.

— Pamiętasz jak miałam wyrywaną ósemkę? — Zapytała Nina.

— Tak. — Uśmiechnął się Artur. — Przyjechałem do ciebie z kwiatami.

— I lodami czekoladowymi.

— Tak, właśnie! Pamiętam, że przykładałem ci zamrożonego kurczaka do policzka.

— Tak było… Prawie odmroziłeś sobie palce, bo jak puszczałeś to mnie bolało.

— Dla ciebie, mógłbym… — Młodzieniec nie dokończył, ponieważ zza rogu budynku przy prostopadłej ulicy wyłoniła się postać. Istota przypominała drgającą, czarną masę, która gotowała się i przelewała, stale utrzymując jedynie dwa świecące jadowitą żółcią punkty, przypominające oczy. Dziwaczny upiór miał na sobie ubrania Artura.

— Co to jest? Co się dzieje? — Zapytał, ale Nina jakby nie dostrzegła intruza. Skonsternowany student nie wiedział co robić, dopóki mroczna postać nie wyciągnęła z kieszeni bluzy pistoletu. Chłopak chciał zasłonić sobą dziewczynę, pchnąć ją za stojący na poboczu samochód, uczynić cokolwiek, aby ją uratować. Jednak to on potrzebował ratunku. Niesamowita istota wycelowała w niego i oddała strzał. Artur chwycił się za pierś. Spomiędzy jego palców zaczęła cieknąć, a następnie kapać krew. Chłopak upadł, nieskończenie zdziwiony, a pod ciemniejącym niebem, zobaczył twarz pochylającej się nad nim Niny.

— Czy to nie dziwne, że nawet twoja podświadomość chce się ciebie pozbyć? — Zapytała lekko zadziornie, niemal uwodzicielsko. Artur nie zdążył odpowiedzieć. Zamknął oczy i uległ ciemności.

Rozdział 3

Artur obudził się wypoczęty pierwszy raz od dłuższego czasu, przez co na jego zaspanej twarzy zagościł szczery uśmiech. Chłopak przypomniał sobie Jej twarz, którą widział we śnie, poczuł na sobie Jej dotyk i umykający zapach perfum. Wizja minionego snu wypełniła jego ciało ciepłem pogniecionej kołdry. „Czy to nie dziwne…” — Głos dziewczyny zabrzmiał ponownie w jego głowie, jak huk wystrzału. Artur zerwał się z łóżka i niemal krzyknął, ale zdołał stłumić głos przyciskając dłoń do otwartych szeroko ust. Nie wiedział czy Łukasz i jego dziewczyna są w domu, a nie chciał ich niepokoić. Pierś paliła go straszliwym bólem. Student pospieszył do łazienki i zdjął podkoszulek. Na jego ciele nie było śladu po wyśnionym postrzale. Nie mogło go tam być. Przecież był to tylko sen. Niesamowicie realny, prawie namacalny, ale jednak napędzany lekami sen. Chłopak wziął kilka głębokich wdechów, żeby uspokoić walące serce. Natychmiast odepchnął od siebie wszystkie myśli związane z nocną marą. Bardzo dobrze zdawał sobie sprawę, że jego analityczny umysł nie dałby mu spokoju, gdyby pozwolił mu swobodnie myśleć. Nie mógł o tym myśleć, bo mógłby nie chcieć do Niej wrócić, a w tamtej chwili oczekiwał tylko kolejnej nocy. Artur poszedł do kuchni, nastawił ekspres do kawy i wyszedł na balkon zapalić papierosa, szykując się, jak co rano, do zajęć na uczelni.

Niczym nie wyróżniający się, szary dzień dostarczył Arturowi wystarczająco dużo materiałów do rozmyślań, które skutecznie wyparły wspomnienia o dziwnej postaci, która przeprowadziła nocny zamach na jego wyśnione życie. Chłopak siedział na krześle w korytarzu ponurego szpitala. Obdrapane z mdląco różowej farby ściany, wypełnione nikłym światłem chmurnego poranka miały w sobie coś klaustrofobicznego, jak jątrząca się rana. Liche łóżka z kroplówkami sączącymi uparcie życie do żył gasnących pacjentów przypominały kościane stelaże, rodem z taniego horroru. Przemęczeni lekarze i pielęgniarki, snujący się wymuszonym, szybkim krokiem przemykali w białych fartuchach, jak opasłe larwy. Artur spoglądał spod grzywki na to robaczywe wnętrze pachnące cierpieniem, przysłuchując się rozmowom swoich znajomych. Konwersacje zabierały go na pijackie spacery po klubach i podsuwały opakowania chusteczek, których białe stosy służyły za trumny dla złamanych serc i nieprzyznanych stypendiów. Student mimowolnie zaczął masować skronie, przymykając przy tym oczy. Wszystkie słowa wypełniało to samo, do cna próżne, obrzydliwie pospolite i nieznośnie nieuniknione pragnienie bycia ważnym, które infekowało całą ludzkość, bez żadnych wyjątków. Te wszystkie, mniej lub bardziej, ale jednak wybitne jednostki, posiadające subtelne pasje, które realizowały kosztem ocen z kolokwiów i przypłacały upokorzeniami ze strony profesorów, ci błyskotliwi ludzie o perspektywach ograniczonych jedynie własną małostkowością, przyprawiali Artura o mdłości. Z trudem słuchał kolejnych zdań, uśmiechając się przy tym życzliwie. Chciał uniknąć dźwięku ich głosów, schować się przed nimi, ponieważ doskonale wiedział, że tak naprawdę niczym się od nich nie różnił. On również był, w pewnym sensie, twórczy i nie ograniczał swojej inteligencji do studiów. W głębi duszy zdawał sobie jednak sprawę, że stać go było na znacznie więcej. Nie umiał sprecyzować na co, ale przeczucie niewykorzystanego potencjału nie opuszczało go nigdy. Frustrację pogłębiała pustka w kotle pomysłów. Jak wykorzystać swoje możliwości? Powierzyć się nauce? Nie, to banalne. Zostać wielkim pisarzem? Być może. Tak, to jest coś. No, ale to też już było. Zrewolucjonizować medycynę jakimś przełomowym odkryciem? Jak najbardziej… Tylko po co? W momentach takich jak tamten, Artur dużo bardziej pragnął zagłady ludzkości, masowego mordu, bardziej pragnął krwi, cuchnącej ropy, opadów radioaktywnych i atomowej zimy, niż ratowania życia na bloku operacyjnym lub w ciasnym, pachnącym płynem do dezynfekcji gabinecie. Wszystkich ludzi w grupie dziekańskiej, łącznie z nim, stać było na tak wiele, a tak niewiele wszyscy robili… Tak mało było ludzi w tych ludziach. Ograniczali się więc do zakuwania podręczników… Ograniczali się do zakuwania baz pytań na egzaminy, wyuzdanych i bezwstydnych marzeń o szczęściu, przede wszystkim jednak, do zalewania się w trupa przy każdej możliwej okazji, które to znajdywali coraz częściej. Artura przerażała przyszłość, ponieważ oni byli przyszłością.

— Ciastko? — Zapytała jedna z koleżanek, przysuwając młodzieńcowi pod nos pachnący czekoladą krążek. Wyrwany z zadumy student uśmiechnął się i wziął do ręki smakołyk. Ugryzł i przeżuł przepyszne ciastko, które jednak stanęło mu w gardle. Ona także piekła mu ciastka. Najwspanialsze na świecie ciastka z nadzieniem, które w przepisie było karmelowe, ale on dobrze wiedział, że Ona wypełniała je miłością. Artur z trudem przełknął kęs. Chciało mu się wyć. Coraz częściej chciało mu się wyć, a społeczne normy, które na publiczne wrzaski zapatrywały się dość mało tolerancyjnie, doprowadzały mężczyznę do furii. Uspokoiła go świadomość, że za jakieś czternaście godzin weźmie tabletkę, położy się do łóżka i zaczeka niecierpliwie na kolejne spotkanie z Nią. Może nawet dostanie od Niej ciastko. Młodzieniec zjadł więc do końca wypiek, podziękował jak zawsze rozpromienionej koleżance i zapytał ją o przepis, którego w ogóle nie chciał znać.

Przez resztę zajęć Artur starał się słuchać asystentów, angażować w kolejne, bezsensowne zbieranie wywiadów z pacjentami i unikać rozmów ze znajomymi. Przechodził od jednej sali chorych do drugiej, witany błagalnymi spojrzeniami staruszek i wyniszczonych alkoholików, spragnionych konwersacji. Student z największym trudem wysłuchiwał dygresji, które pacjenci wtrącali bezustannie, odbiegając od tematu swoich dolegliwości, które, jako jedyne, musiały go interesować.

— Oj kochanieńki, astmę to ja mam od czasu, kiedy urodziła mi się wnusia. Śliczna jest jak kwiatuszek, syneczku! Moja najukochańsza Anusia, duma babci! Jakie dobre studia wybrała… — Tutaj nastąpiła pauza, ponieważ zasuszona kobieta zaczęła kaszleć, rozsiewając bezzębnymi ustami kropelki śliny, przed którymi Artur odruchowo zasłonił się notesem. -Gówno mnie obchodzi twoja pierdolona wnuczka. Pewnie na kolejnym, utworzonym na siłę kierunku rozdaje choroby weneryczne, jak ty swoją florę bakteryjną, obrzydliwa pierduśnico. — Młodzieniec przez chwilę nie wiedział czy faktycznie wygarnął pacjentce, czy wulgarna wiązanka pozostała w jego głowie. Był rozdrażniony, zirytowany wlekącym się czasem i gotowy wybuchnąć gniewem, co wzbudziłoby plotki, których nie chciał. Oczywiście nie mógł uchronić się także przed chociaż jedną wymianą zdań z kimś z grupy. Na drugim, ostatnim tamtego dnia seminarium pochylił się do niego siedzący obok Krzysiek.

— Wszystko u ciebie w porządku, ziomeczku? — Zapytał szeptem wysoki chłopak o przeplatanej siwizną, schludnie przystrzyżonej fryzurze. Jego czoło zdawało się stawać z każdym dniem wyższe, co stanowiło największy kompleks Krzyśka, a zatem i najczęstszy temat żartów jego kolegów.

— Tak, jak najbardziej. Jestem po prostu niewyspany. — Odparł cicho Artur.

— Pewnie zakuwałeś. — Powiedział drwiąco kompan.

— Nie no, co ty. Łukasz wpadł na piwo, graliśmy na konsoli do późna.

— Mhm. — Mruknął Krzysiek. Zdążył przywyknąć do tego, że Artur przynajmniej raz w tygodniu przychodził na zajęcia na kacu. Wytłumaczenie najwyraźniej go zadowoliło, ponieważ odchylił się ponownie na niewygodnym krześle i utkwił nos w ekranie telefonu, patrząc na obrazki psów.

Koniec zajęć Artur przywitał niczym katolicy powtórne przyjście Chrystusa na Ziemię. Prawie biegiem puścił się w stronę przystanku tramwajowego tłumacząc się, że jest umówiony na siłownię. Grupa pożegnała go entuzjastycznie, jak miała to w zwyczaju, po czym rozeszła się do lekcji tańca, pracy, galerii i sklepów, a być może również i do nauki. Artura nie obchodziło to nic, a nic. Wskoczył przez zamykające się drzwi do tramwaju i zacisnął spoconą dłoń na żółtej poręczy. Uśmiech nie zszedł mu z twarzy, aż do momentu, w którym rzucił kurtkę i buty na podłogę w przedpokoju swojego mieszkania, połknął upragnioną tabletkę i legł na łóżko, osuwając się w miękkie ramiona iluzji i kłamstw.

Sen 2

Uderzenie wilgoci i chłodu przyprawiło Artura o dreszcze. Siąpiący deszcz delikatną mgiełką otulał jego twarz. Chłopak otworzył oczy i momentalnie zorientował się co do swojego położenia. Był na Widzewie, w pobliżu bloku, w którym Nina wynajmowała pokój. Czarne, nocne niebo było gęste i ciężkie, pomarańczowe światła lamp sączyły zmęczone promienie przez statyczne powietrze. Młodzieniec naciągnął na głowę kaptur bluzy, którą miał pod kurtką i sięgnął do wewnętrznej kieszeni na piersi. Były w niej papierosy i zapalniczka z napisem „Mała, ale ognista”. Chociaż Nina nie pochwalała jego nałogu, ten slogan zawsze ją rozbrajał. Chłopak zapalił, zaciągnął się głęboko i ruszył przed siebie. Uśpione miasto ponownie pozbawione było ludzi. Artur szedł wolno chodnikiem, napawając się mistyczną scenerią. Pamiętał dokładnie, jak wracał tędy do mieszkania w czasach, gdy jeszcze potrafił czuć radość. Właściwie, umiał wtedy nawet czuć szczęście. Odległe zjawy tego enigmatycznego zjawiska, którego pragnie ludzkość, nagle stały się wyraźne, niemal namacalne, jak kot, który siedział na dachu samochodu. Student zatrzymał się, lekko zdziwiony. Obecność innego żywego stworzenia była nowością. Okryty cudownie czarną sierścią zwierzak przyglądał się Arturowi jadowicie żółtymi oczami. Chłopak przytrzymał papierosa w ustach i zaczął unosić dłoń, jednak zatrzymał ją w połowie ruchu. Z jakiegoś niewyjaśnionego powodu nie chciał pogłaskać kota. Wydawało mu się to zabronione przez jakiś absurdalny dekalog, podarowany śniącym przez Morfeusza na górze zbawiennych kłamstw. Młodzieniec odwrócił się i kontynuował spacer. Pomiędzy dwoma blokami skręcił w prawo, idąc drogą prowadzącą przez osiedle. Wszystkie okna budynków były ciemne, puste i kojąco pozbawione życia. Artur nie lubił palących się nocą świateł w pokojach. Uświadamiały mu one ilość osób, które pchały swoją ubogą codzienność po stromym zboczu losu, z trudem stawiając każdy krok. Myślał wtedy o wszystkich wylanych łzach, o krzykach i stłuczonych naczyniach, o wyjałowionym przez upływ czasu seksie, oparach alkoholu i rozczarowania, od których parowały te przeklęte szyby. Kolejny pakiet zatrutych myśli, zajmujących stałe miejsce w jego udręczonym mózgu. Z zadumy wyrwał chłopaka widok jednego światła, którego natura była odmienna od całej reszty. Paliło się ono w pokoju Niny. Młodzieniec zapalił drugiego papierosa i podszedł do drzwi klatki schodowej. Palce drżały mu przy wpisywaniu numeru mieszkania, sam nie wiedział czy z zimna, czy z podniecenia. Niemal natychmiast usłyszał ciche piknięcie, otwierające zamek. Artur wyrzucił niedopałek w wyliniałe krzaki rosnące wzdłuż bloku i zaczął wspinać się na najwyższe piętro.

Czekała na niego za uchylonymi zapraszająco drzwiami. Bosa, w krótkiej chabrowej spódniczce i białej bluzeczce z półksiężycowatym dekoltem, strojna w najcudowniejszy uśmiech i dwa niepewnie płonące ogniki w rozmarzonych oczach. Jedną nogę miała jak zwykle nieco ugiętą, z kolanem skierowanym do środka.

— Cześć, Arturze. — Powiedziała cicho. Artur nie odpowiedział. Zdjął mokre buty i kurtkę, którą powiesił na wieszaku. Chłopak miał, gdzieś z tyłu głowy, ciążącą mu jak ogrom próśb i modlitw na barkach zamęczonego boga świadomość, że znajduje się we śnie. Nina nie musiała myć podłogi po jego wyjściu. Młodzieniec chciał jednak za wszelką cenę dodać temu lepszemu światu tyle realizmu, ile tylko mógł. Chciał, aby kiedyś wspomnienia tych snów zlały się ze wspomnieniami jawy, zacierając granicę śmierci, szaleństwa i rozpaczy. Nina przyglądała się ciekawie Arturowi, unosząc leciutko kącik ust. Chłopak pozostał milczący. Chwycił ją w objęcia i pocałował mocno, namiętnie, tęsknie. Złapał wędrujące wzdłuż jego nogi udo i przyciągnął ku górze. Przycisnął jej drobne ciało do ściany i wplótł palce w jej miękkie włosy. Nina westchnęła, poddając się pieszczotom, chłonąc esencję jego istnienia, którym była ona sama. Artur uniósł kobietę i przeniósł ją do pokoju. Już miał rzucić ją na łóżko, ale zamiast tego położył ukochaną najdelikatniej jak potrafił, jakby była z porcelany. Jakby była tylko snem…

— Nie opuszczaj mnie już. — Szeptała Nina, kiedy kreślił językiem sonety na jej szyi. — Tak bardzo mi cię brakuje. Tu jest tak pusto bez ciebie. Nigdy nie odchodź. Proszę. — Westchnęła, kiedy szlak pocałunków dotarł do jej dekoltu. Artur był cierpliwy, nie spieszył się. Wracał do jej twarzy i szyi, nie mogąc się nimi nasycić. Wtem, chłopaka przeszedł dreszcz. Do jego rozanielonego umysłu wpełzło oślizgłe, natrętne poczucie niebezpieczeństwa i jakiejś nieokreślonej grozy. Nie mógł na nie zareagować. Jej usta pompowały krew w jego żyłach, jej oddech wypełniał mu płuca. Oderwanie się od nich w celu rozejrzenia się po pokoju, który w tamtej chwili nie istniał poza łóżkiem, wydawało mu się zbrodnią, którą należało karać śmiercią. Ktoś wyręczył Artura, chwytając go za włosy i ściągając brutalnie z Niny, wyrywając przy tym całe ich kępy. Chłopak krzyknął, ale dźwięk ten stłumił chrupot i obrzydliwe mlaśnięcie, kiedy w twarz uderzył go gruby, drewniany kij. Młodzieniec zakrztusił się własnymi połamanymi zębami i zaczął kaszleć. Zdążył zobaczyć jeszcze znajomą, straszną postać w jego ubraniach, zanim kolejny cios go oślepił. Kij długo unosił się i opadał, zanim wśród obezwładniającego bólu, rytmicznych trzasków i chrzęstów, Artur usłyszał rozedrgany, bezsilny głos Niny.

— Wróć do mnie. Potrzebuję cię.

Rozdział 4

Kolejny dzień był wolny od zajęć, co bardzo sprzyjało Arturowi, ponieważ obudził się z potwornym bólem głowy. Gniecenie i szarpanie w czaszce oślepiało, wykrzywiało twarz i utrudniało jakikolwiek ruch z pozycji leżącej. Zaciskając zęby, z cichym sykiem chłopak poszedł do łazienki umyć zęby. Białą pianę z pasty do zębów brudziła czerwień krwi, tworząc mięsisty róż. Młodzieniec tłumaczył to podrażnionymi dziąsłami, bo przecież sny nie mogły wpływać na jawę. Nie miał zresztą sił na zastanawianie się, ponieważ ból głowy skutecznie zaburzał mu myśli. Artur w końcu zebrał się w sobie i postanowił wyjść po tabletki przeciwbólowe, żeby jakoś przetrwać niezaplanowany dzień.

Apteka znajdowała się za łukowatym przejściem pod łącznikiem pomiędzy przeludnionym supermarketem, a opustoszałym biurowcem. Przed sklepem, jak zwykle, skulone w kucki kasjerki paliły tanie papierosy, rozprawiając o chujowej pogodzie, szefie — skurwysynie i klientach — debilach. W brudnych kałużach ich twarze przypominały groteskowe, rozmyte maski pracowitych gnomów. Artur czuł bardzo głęboki niesmak mijając takie osoby. Zdawał sobie sprawę, że okoliczności losu nie zawsze umożliwiają dobrą edukację. Szanował też każdy objaw pracowitości i był daleki od pogardzania jakimkolwiek zawodem. Do szału doprowadzała go jednak świadomość, że ci pozbawieni perspektyw, bezmyślni ludzie, byli o wiele szczęśliwsi od niego. Żmudne wiązanie końca z końcem, polowanie na promocje, aby skromna pensja nie stopniała zbyt szybko, desperackie szukanie wymówek do wieczornego wyjścia z domu, jak najdalej od pijanego męża — wszystko to skutecznie zabijało w człowieku refleksję. Kasjerki nie przejmowały się sensem ludzkiego życia, nie miały potrzeby zrozumienia czegokolwiek, oprócz mechanizmu wydłużania paznokci akrylem i z pewnością nie odczuwały tego przemożnego, paraliżującego bólu kreatywności. Artur wielokrotnie kwestionował słuszność powstania w istocie ludzkiej zmysłu twórczego. Wzbogacanie świata w coś zupełnie nowego, posiadanie analitycznego, spostrzegawczego umysłu oraz pozbawionych klapek oczu, niosło za sobą przekleństwo ciągłego smutku. Umiejętność dostrzegania wad i nieskończonej ułomności rodzaju ludzkiego, skutkująca głęboką pogardą i niechęcią, kontrastowała z potężną potrzebą dzielenia się sobą z tymi właśnie dumnymi i ograniczonymi ludźmi. Chęć bycia zrozumianym i wysłuchanym zawsze zderzała się z głuchotą i brakiem zrozumienia. — Myślenie zabija. — pomyślał Artur, wchodząc do pachnącej, jak wszystkie inne, apteki.

Uzbrojony w paracetamol chłopak udał się w drogę powrotną, zapalając papierosa. Niewielkie pudełko samą obecnością w jego kieszeni, zdawało się ukoić nieco ból głowy. Artur uśmiechnął się lekko, krusząc swoją typową maskę, którą ubierał podczas przechadzek po mieście — wieczny grymas złości i niezadowolenia. Młodzieniec podejrzewał, że ten właśnie wyraz twarzy uchronił go wielokrotnie przed zaczepkami kiboli, meneli i wszelkiego innego robactwa, zamieszkującego nocą łódzkie bramy i podwórka, obok których przechodził wracając z pubów, klubów i domówek. Artur czasami obawiał się, że czeka go alkoholizm. Strach nasilał się, kiedy chłopak uświadamiał sobie, że jego najszczęśliwsze wspomnienia łączyły się nierozerwalnie z alkoholem. Wszystkie, oprócz tych związanych z Nią… Student nagle przypomniał sobie wczorajszy sen, którego wizja przebiła się przez kurtynę bólu w jego mózgu. Jak Ona mogła go potrzebować? Przecież mimo najdzikszych pragnień metafizyki i paranormalności, pozostawała wytworem jego umysłu. Łudząco realnym, zbawiennie ciepłym, ale jednak tworem dręczonych poczuciem straty i zagubienia neuronów. — Czy ja w końcu do reszty wariuję? — Zapytał siebie w myślach Artur. Wtem, za jednym z ogrodzeń przy ulicy prowadzącej do osiedla młodzieńca, dostrzegł on ciemny kształt. W smoliście czarnym kłębku świeciły się jedynie dwa żółte punkty. Chłopak zatrzymał się. Kot przypominał tego ze snu tak bardzo, że Artur zadrżał. Rozejrzał się powoli, chcąc upewnić się, że już nie śni. Samochody jeździły po ulicach. W oddali wyła syrena karetki lub radiowozu. Ludzie spieszyli do swoich spraw. To nie był sen. Chłopak przykucnął, wpatrując się w zwierzę, które spojrzało mu w oczy.

— Kici, kici. — Szepnął niepewnie Artur, wyciągając dłoń. Kot przeciągnął się i ziewnął, po czym miękkim krokiem podszedł do krat ogrodzenia, przecisnął się pomiędzy nimi i położył łepek na ręku studenta. Chłopak pogłaskał zwierzaka. Przyjemny dotyk uspokajał, prostował myśli, a wibrujące mruczenie miało w sobie nawet coś, co można było nazwać przyjemnością. Artur wstał i skierował się w stronę osiedla, oglądając się za siebie. Kot szedł za nim.

— Czy tak zdobywa się kota? — Mruknął do siebie. — Gdyby wszystko było tak proste…

Kot podążał za Arturem do furtki i klatki schodowej, a następnie do windy oraz mieszkania. Chłopak nie zamierzał go przegonić. Rodzice i znajomi wielokrotnie zachęcali go do kupienia lub zaadaptowania czworonożnego towarzysza. W tamtej chwili ich sugestie wydawały się tak słuszne, jak jeszcze nigdy dotąd. Kocur leżał wygodnie na kanapie, kiedy młodzieniec nalewał mu mleka do jednej miseczki i kroił kiełbasę, którą wrzucił do drugiej. Zwierzak najwyraźniej nie był głodny, bo posiłek nie zainteresował go ani trochę. Za to kiedy Artur wszedł do salonu i usiadł na kanapie, kot wlepił w niego żółte ślepia.

— Co? — Zapytał idiotycznie Artur. — Chcesz się przytulić? — Powiedział, wyciągając ramię w zapraszającym geście. Zwierzak przyjął ofertę i ostrożnie umościł się na kolanach chłopaka, mrucząc przy tym entuzjastycznie. Student zaczął głaskać kocura, uśmiechając się głupawo. Czuł się nieco zakłopotany obecnością innego żywego stworzenia w swoim mieszkaniu. Zakłopotany, ale w pewien sposób również zadowolony i spokojny.

— Potrzebne ci imię. — Powiedział. Kot uniósł łepek i spojrzał na swojego nowego gospodarza. Koty przecież nie mają właścicieli, a tylko gospodarzy. — Może… Może Jafar? — Zwierzak odwrócił głowę, jakby rozczarowany. — No co? Przecież jesteś czarny. — Usprawiedliwił się Artur, zdając sobie jednocześnie sprawę z ubóstwa humorystycznego tego żartu. — Więc może Fryderyk? — Brak reakcji kota świadczył chyba o nieznajomości osoby i filozofii Nietzschego. — Ciężko cię zadowolić. — Westchnął chłopak i odchylił się na oparciu, przymykając oczy. Przestał przy tym głaskać kota, który wyraźnie niezadowolony, wbił mu lekko pazurki w udo, w ponaglającym geście. — Wiem! — Odezwał się zadowolony młodzieniec. — Nazwę cię Ból! — Kocur spojrzał Arturowi w oczy, zamiauczał i ułożył się wygodniej. — Dobrze. Niech będzie Ból. — Uśmiechnął się chłopak, głaszcząc śpiący na jego kolanach Ból.

Rozdział 5

Artur jechał zatłoczonym tramwajem, otoczony zobojętniałym tłumem. Trzymał się kurczowo żółtej poręczy pod sufitem, jakby była jedynym elementem, który zapobiegał utonięciu w cuchnącym gardle tej pospolitej tłuszczy. Przystanek, na którym wysiadał zdał mu się wybawieniem. Świeże powietrze, jeżeli można było o takim mówić w Łodzi, owiało jego twarz, zabierając ze sobą odór trosk, który skraplał się z oddechów podróżujących. Chłopak był przed Manufakturą, do której udał się celem oddania krwi w czerwonym autobusie, nazwanym równie profesjonalnie, co pretensjonalnie, „Mobilnym punktem poboru”. Artur regularnie, co sześć miesięcy oddawał krew. Miało to swoje zalety. Opakowanie pysznych czekolad, czasami baton, napój energetyczny lub nawet ręcznik stanowiły wspaniałą rekompensatę za utracony płyn ustrojowy. Student starał się oddawać swojemu rytuałowi w dniach, w których przypadały imprezy. Dzięki osłabieniu, alkohol szybciej uderzał do głowy, co dawało sporą oszczędność. Dzisiaj wieczorem jego grupa dziekańska była umówiona na wspólną zabawę w klubie, który znajdował się w budynku akademika. Imprezy w środku tygodnia przestały kogokolwiek dziwić już w połowie pierwszego roku studiów. Termin był zatem idealny. Artur szedł szybkim krokiem, zbliżając się do autobusu. Dość wczesna godzina skutecznie zapobiegła długiemu oczekiwaniu w kolejce. Młodzieniec wziął formularz od mężczyzny siedzącego na miejscu kierowcy, odszedł kilka kroków i usiadł na ławce, zabierając się do wypełniania dokumentu. Chłopak oddawał krew z jeszcze jednego powodu, o którym nikomu nie wspominał. Lubił wierzyć w to, że płyn, który sączył się z jego żyły do plastikowego woreczka zawierał w sobie esencję jego smutku, jakiś tajemniczy związek chemiczny odpowiedzialny za całą mizantropię, bezsens i wewnętrzną pustkę. Artur zakreślał kolejne kwadraty na kartce papieru czując znajome podniecenie. Pospiesznie podpisał dokument i wrócił do autobusu. Mężczyzna przyjął pismo i przekazał ochotnika w ręce pielęgniarki, która z profesjonalną, wypraną z uczuć twarzą pobrała od niego próbkę krwi. Student rozglądał się po wnętrzu pojazdu. Na dwóch wygodnych fotelach do pobrań siedziały blade jak świeży śnieg młode kobiety. Czuwające przy nich członkinie wampirycznego personelu wywracały oczami i ukradkiem podśmiewały się z mdlejących dawczyń. Artur już dawno zauważył, że cudza słabość, nawet usprawiedliwiona, napawa ludzi silnych politowaniem, a nawet pewną odrazą. Uczucie wyższości, na jakimkolwiek polu, zawsze dodaje nam animuszu, chociaż najczęściej staramy się to ukryć, oszukać siebie samych i zatuszować własną próżność. Wynik badania próbki Artura był pomyślny, więc chłopak przeszedł do ciasnego pomieszczenia, stanowiącego gabinet lekarski, przyciskając gazik do zgięcia łokciowego. Młoda pani doktor powitała go szczerym uśmiechem i rozpoczęła wywiad, zakładając mu jednocześnie rękaw ciśnieniomierza.

— To pana pierwszy raz? — Zapytała z entuzjazmem w głosie, świadczącym o dopiero ukradkiem zbliżającym się wypaleniu zawodowym i rozczarowaniem polską ochroną zdrowia.

— Nie, oddaję co pół roku od osiemnastki. — Odpowiedział student, karcąc się jednocześnie za dumę w swoim głosie. Nie robił przecież tego dla potrzebujących, ale dla własnej ulgi.

— No proszę. — Uśmiechnęła się jeszcze szerzej lekarka. — Szkoda, że więcej młodych ludzi nie jest takich jak pan.

Artur spojrzał na notującą kobietę z politowaniem. Gdyby tylko wiedziała, jaki jest naprawdę, wyrzuciłaby go z autobusu, posyłając kopniaka i siarczyste przekleństwo na drogę do piekła. Następnie pewnie poprosiłaby kierowcę o papierosa, rozpoczynając tym samym dożywotnią batalię między swoim własnym idealizmem, a nieubłaganą rzeczywistością.

— Skoro jest pan stałym klientem, nie będę pana długo męczyć. — Zaśmiała się doktor. — Ciśnienie delikatnie podwyższone. Stresuje się pan jeszcze?

— Nie. Zawsze tak mam przed oddawaniem. Nie wiem z czym to się wiąże. — Odparł krótko młodzieniec.

— Cóż, na fizjologię nic się nie poradzi. Nie zatrzymuję dłużej i zapraszam na fotel. — Podsumowała lekarka.

— Dziękuję. — Odpowiedział uśmiechem Artur. Chłopak przeniósł się na krzesło czekając, aż pielęgniarki podniosą pozieleniałą już krwiodawczynię i przeprowadzą ją na siedzisko przy drzwiach autobusu, na którym miała chwilę ochłonąć.

— Zapraszam. — Usłyszał w swoją stronę student, na co poderwał się ochoczo i zajął miejsce na wygodnym fotelu. — Które ramię? — Zapytała pielęgniarka.

— Lewe. — Powiedział bez zastanowienia Artur i zaczął podwijać rękaw bluzki. Zobaczył wtedy bliznę na nadgarstku, o której kompletnie zapomniał, co jeszcze mu się nie zdarzyło. Zmieszany chłopak zsunął materiał, naciągając go nisko i przytrzymując w zaciśniętej pięści. — Właściwie to pomyślałem, że tym razem może jednak prawe. — Poprawił się, posyłając uzbrojonej w igłę kobiecie rozbrajający uśmiech.

— Jak pan woli. — Odpowiedziała beznamiętnie wampirzyca. — No to zdrowaś Maryjo… — Wyrecytowała pielęgniarka, wkłuwając igłę w żyłę młodzieńca. — …I jest. W razie, gdyby się pan źle czuł, proszę mówić. — Artur czuł się cudownie. Patrzył na strumień tej samej, najwspanialszej czerwieni, w której zakochał się dawno temu. Obserwował napełniający się powoli woreczek wyobrażając sobie wszystkich pacjentów, którym jego krew pomoże lub uratuje życie. Leżał wraz z nimi na szpitalnych łóżkach odurzony lekami przeciwbólowymi, dziękując swojemu bezimiennemu wybawicielowi. Był wraz z nimi, kiedy trucizna z jego żył zaczynała infekować ich serca i umysły. Poczucie bezsensu we wszystkim, czemu sens nadać się chciało, beznadzieja życia, marność ludzkiego rodzaju, cierpienie, ból, smutek i złość, ta gotująca się, rozlewająca palącym kisielem złość. Wszystko to wypływało z niego, mając zanieść ocalenie (komu?) i zagładę (komu?). Artur podejrzewał, że gdzieś za tym iście szatańskim zachowaniem kryło się jego łkające pragnienie bycia zrozumianym. Chłopak nie chciał być na świecie jedynym, który borykał się z takimi trudnościami. Infekując innych swoim zepsuciem, gdzieś tam na Widzewie, Bałutach lub Polesiu, a może nawet na Stokach lub Chojnach, tworzył sobie towarzysza niedoli. Jeszcze jedno poszarzałe życie, jeszcze jedna zdruzgotana dusza… Student bardzo rzadko łudził się, że jego krew naprawdę ma moc przekazywania jego uczuć. Jeszcze rzadziej wierzył w to, że w końcu znajdzie się ktoś, kto dostrzeże rozwiązanie dla wszystkich jego trosk, że pewnego dnia spotka biorcę swojego zepsucia, a ten poda mu receptę, jakieś remedium, które odmieni jego żałosne życie.

— Niestety, ma pan za niską hemoglobinę. Nie może pan oddać krwi. — Skrzeczący głos pielęgniarki wyrwał Artura z transu. Chłopak spojrzał w jej stronę i uchwycił plecy odrzuconego dawcy. Student wyjrzał przez okno. Młody mężczyzna wyszedł z autobusu i odetchnął głęboko dwa razy, po czym uśmiechnął się i wszedł do centrum handlowego. Wyraźna ulga niedoszłego krwiodawcy, ten mimowolny gest utwierdził Artura w jego pesymizmie.

— Nie możemy wierzyć w altruizm, jeżeli uniknięcie ukłucia sprawia nam większą radość niż uratowanie życia. — Szepnął student.

Wchodzącego do mieszkania młodzieńca powitał Ból. Kot siedział w przedpokoju, przyglądając się ciekawie swojemu gospodarzowi.

— Witam. — Powiedział ciepło Artur. — Byłeś grzeczny? — Zapytał głupkowato. Zwierzak zatrząsł uszami i poszedł do salonu, zostawiając pytanie bez odpowiedzi. Chłopak zdjął buty i kurtkę, po czym położył w kuchni pudełko z czekoladami, wyjmując z niego dwie tabliczki. Mimochodem zauważył, że miseczki z jedzeniem dla Bólu pozostały nietknięte. Kot pewnie nadal czuł się trochę obco, co odbierało mu apetyt. Student rzucił słodycze na łóżko w sypialni i zrobił mały obchód mieszkania, w poszukiwaniu śladów pazurów na meblach. Pobieżnie obejrzał sofę i fotel, drzwiczki szafek i firanki. Ból obserwował go żółtymi oczami, jakby z politowaniem.

— Masz mnie za głupka? — Zapytał chłopak. — Dobra. Uznaję, że jesteś dobrze wychowany i nie zniżasz się do poziomu drapania mebli, jak pospolite koty. — Ból miauknął, pewnie zgadzając się ze spostrzeżeniem. Zadowolony Artur wrócił do sypialni i podniósł oparcie łóżka, ustawiając je w pozycji do oglądania filmów na monitorze komputera. Uruchomiwszy maszynę, wybrał w Internecie jedno z dzieł reżyserii Paolo Sorrentino i położył się, zabierając się jednocześnie za pierwszą czekoladę. Do czasu wyjścia na imprezę w akademiku miał jeszcze cztery godziny. W międzyczasie dołączył do niego Ból, który położył się po lewej stronie młodzieńca, spoglądając ukradkiem na jego lewą dłoń. Artur zrozumiał aluzję i zaczął głaskać kota, który mruczał przez chwilę, a następnie zasnął.

Student otworzył oczy. Za oknem było już ciemno. Ból nadal spał pod jego dłonią. Opakowania po czekoladach leżały na jego piersi. Monitor był czarny, głośniki milczały. Artur skonstatował, że musiał zasnąć w trakcie seansu. Spojrzał na zegar na ekranie telefonu. Do imprezy pozostała jedna godzina. Chłopak wstał z łóżka, ziewnął i przeciągnął się. Spokojnie włączył muzykę, która miała akompaniować mu przy przygotowaniach. Album „Pure Comedy” zaczął traktować o psującym ludzi kapitalizmie, potrzebie nadmiernej konsumpcji i okrucieństwie stworzyciela tej wiecznej farsy. Młodzieniec zdjął koszulkę i przeszedł do łazienki, zamykając za sobą drzwi. Artur spojrzał na siebie w lustrze. Nie widząc niczego, czym mógłby się zachwycić, sięgnął po szczoteczkę do zębów, jednak w połowie ruchu odwrócił dłoń i spojrzał na różową linię na jego nadgarstku. Blizna zagoiła się niezbyt ładnie. Była przerośnięta, z dwoma prostopadłymi śladami po szwach, po każdej stronie. Przy ćwiczeniach na siłowni lub noszeniu zakupów tkanka siniała brzydko. Czasami także swędziała. Swędziała, kiedy myślał o…

— Jak mam na imię? — Usłyszał Artur za swoimi plecami. Chłopak nie mógł się odwrócić. Chciał to zrobić z całych sił, ale jego ciało nie było zdolne do ruchu, albo było zdolne, lecz wyraźnie go nie słuchało. Chłopak uniósł wzrok. W lustrze zobaczył Ból. Kot siedział na koszu z brudnymi ubraniami. — Jak mam na imię? — Powtórzyło zwierzę. Artur nie wierzył w to, co się działo. Kot wyraźnie poruszał pyskiem, przemawiając do niego głosem młodego chłopca, co jedynie dodawało całej sytuacji grozy. Chłopak nie potrafił wykrztusić z siebie słowa. Głos wiązł mu nie w gardle, ale gdzieś nawet niżej, w samym środku przerażonych trzewi. — Jak mam na imię?! — Zapytał ponownie Ból, przebierając przednimi łapkami. Był wyraźnie zirytowany milczeniem studenta. Artur nie miał pojęcia dlaczego, ale był absolutnie pewien, że musi odpowiedzieć. Musiał dać odpowiedź teraz, w tym momencie, bo inaczej stanie się coś bardzo złego, czego nie potrafił wyrazić. — JAK MAM NA IMIĘ?! — Wrzasnął kot, sycząc przy tym i prychając. Młodzieniec włożył do ust palec wskazujący prawej ręki. Przez moment wahał się, jednak poczuł zaciskające się na nim zęby. Chłopak zwiększał nacisk, walcząc z mdłościami i przeszywającym bólem. W końcu zazgrzytała kość. Artur nie ustąpił. Gryzł dalej, czując trące o siebie z obrzydliwym chrzęstem powierzchnie, przytrzymując się krawędzi szafki. Krew zalewała mu wargi ciepłymi strużkami. Po długiej jak wieczność chwili, paliczek trzasnął. Student wypluł opuszkę, która wylądowała pomiędzy czerwonymi plamami na bielącej się umywalce. Następnie uniósł drżącą dłoń i zaczął bazgrać piekącym kikutem po lustrze. Kiedy na tafli pojawiło okropne, ociekające lejącą się czerwienią słowo „ból”, Artur opuścił rękę i wziął kilka głębokich wdechów.

— Jak mam na imię? — Usłyszał ponownie młodzieniec. Ponowne pytanie ścięłoby go z nóg i doprowadziło do łez, ale chłopak był jak w transie. Wiedział co musi zrobić i nie miał opcji ratunku. Zdezorientowany, chcąc ponownie napisać imię kota na lustrze zorientował się, że z okaleczonego palca przestała lecieć krew. Artur spojrzał na odbicie zwierzęcia, w którego jadowitych oczach nie było żadnego śladu współczucia, a jedynie bezlitosne oczekiwanie. Student włożył do ust środkowy palec, który drżąc, obijał się o jego zakrwawione zęby. Ugryzł mocno, zdecydowanie, jednak nie dość mocno. Kość zaprotestowała żałosnym jęknięciem, ale nie ustąpiła. Zrozpaczony młodzieniec zacisnął mocniej usta, szarpiąc przy tym dłonią. Krople krwi kapały dookoła groteskową fontanną. Artur przypominał obłąkany zraszacz do trawy, której właściciel stwierdził, że rośliny potrzebują do wzrostu żelaza, najlepiej pochodzenia ludzkiego. Torturowany paliczek przegrał walkę i chłopak wypluł kolejny palec do umywalki. Targany konwulsjami, drżący od przerażenia i bólu, student ponownie napisał na lustrze słowo „Ból”, tym razem z wielkiej litery.

— Jak mam na imię? — Powtórzył kot. Artur gapił się w oczy zwierzęcia, szukając wskazówki lub odpowiedzi. Czuł się jak zając, który zatrzymał się na środku jezdni, wpatrzony w reflektory pędzącego samochodu. Chłopak potrząsnął głową, zachwiał się i spojrzał ponownie na kota. — Jak mam na imię? — Student uniósł okaleczoną rękę. Po chwili warknął, zaskrzeczał i walnął pięścią w lustro, które zakwitło pajęczyną pęknięć. Młodzieniec zaczął szamotać się przy umywalce, rozmazując krew na gładkiej tafli, rozrzucając przybory toaletowe i rozlewając mydło. Chłopak w dalszym ciągu nie mógł krzyczeć ani wyartykułować żadnego słowa. Z jego ust wydobywały się jedynie niezrozumiałe jęki i gulgoty. W końcu, wycieńczony, Artur osunął się na kolana.

— Dobrze. — Usłyszał za sobą. Student podniósł wzrok do lustra, które bardziej przypominało teraz płótno szaleńca. Odciski trójpalczastej dłoni, niewyraźne i urywane smugi czerwieni, pęknięcia oraz zbłąkane krople tworzyły makabryczny obraz, zlewający się w powykręcany, schorzały napis „b ó l”. — Słowa nie mają żadnej wartości, dopóki nie nada się im znaczenia. Jeżeli to miałeś na myśli, nadając mi imię Ból, będę je nosił z radością. — Artur w końcu mógł odwrócić głowę. Spojrzał na czarnego kota, którego pyszczek wykrzywiał szeroki od ucha do ucha, przerażająco biały uśmiech.

Artur zerwał się z łóżka, budząc przy tym Ból, który ziewnął i przeciągnął grzbiet. Zdyszany, zlany potem student spojrzał na kota, szukając w jego oczach tego jadowitego, żółtego okrucieństwa, którego stał się ofiarą w łazience. Zwierzę patrzyło na niego zupełnie normalnie. Chłopak odruchowo złapał się za palce prawej dłoni. Wszystkie były na swoim miejscu. Monitor był czarny, głośniki milczały. Za oknem było już ciemno. Młodzieniec spojrzał na zegar na ekranie telefonu. Do imprezy pozostała jedna godzina. Artur usiadł z powrotem na materacu. Po sekundzie wahania wyciągnął dłoń i pogłaskał kota po puchatym łebku.

— Muszę się napić. — Stwierdził student. Ból zamruczał, zgadzając się z tym stwierdzeniem.

Rozdział 6

Artur uszykował się w piętnaście minut. Umył zęby, spryskał się wybranymi spośród pięciu flakonów perfumami i zmienił czarną, gładką koszulkę na białą z wyobrażonym szkieletem pozbawionym kończyn. Nadruk ten skutecznie odstraszał kobiety. Chłopak był świadomy, że po alkoholu do głosu dochodziła jego uwodzicielska i czarująca strona, a w klubie nigdy nie brakowało chętnych panien. Młodzieniec zabezpieczał się więc przed wyjściem, żeby w chwili upojnej słabości Jej nie zdradzić. Artur brzydził się zdradą. Stawiał ją na równi z morderstwem. W końcu osoba zdradzająca mordowała zaufanie, zarzynała opasłą świnię tuczoną zaangażowaniem i uczuciem, rozlewała wiadra krwi agonizujących wspomnień i otwierała rany rozpaczy. Artur traktował zdradę jak morderstwo, bo nie zostawało po niej nic, oprócz nekrologu szczęścia.

Wcześniejsze wyjście z domu i inwestycja w taksówkę skutecznie zapobiegły długiemu czekaniu w kolejce do klubu. Artur już z daleka wypatrzył Krzyśka, który palił papierosa przez wejściem, rozmawiając z grupką znajomych. Gdyby ktoś nie znał tych ludzi, mógłby odnieść bardzo realistyczne złudzenie, że naprawdę są zainteresowani sobą nawzajem. Szyte na miarę, przyklejone uśmiechy, wyćwiczone przed lustrem i dopracowane z aktorską starannością gesty, a wszystko to elegancko upakowane w sztywne kołnierzyki skrępowanej swobody, ustawione na chwiejnych obcasach samozwątpienia i dokładnie ukryte w głębokich dekoltach oraz opinających rękawach. Artur umiał grać w tę grę pozorów, ale szczerze jej nie cierpiał. Nie mógł doczekać się szumu alkoholu w głowie, słodkiego przytępienia myśli, dzięki któremu nie musiał grać, ale dopasowywał się do płynnego otoczenia.

— Elo, Mordo! — Zawołał Krzysiek, dostrzegając szczerzącą się maskę na twarzy kolegi. — Gotowy na najebkę?

— No witam! — Odkrzyknął student, wyciągając papierosa. — Zawsze jestem gotowy.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 6.83
drukowana A5
za 31.14