ballada
na prośbę twoją i rozkaz
obumierają moje bezpłodne noce
urywają się w połowie sny
wedle twoich fantazjowań
szukam kamienia żeby był mi
pustą poduszką
o twoim smaku
jesteś blisko na wyciągnięcie
tchu
a jednak nie znam bocznego wejścia
do twojego świtu
na wargach wciąż tkwi głaz
wydzierżawionego pocałunku
choć nigdy nie uczyłeś mnie
miłości
aż do nienawiści
wiem przyjdzie taki obcy wieczór
zderzą się nasze uśmiechy
szczęście wyłuskane z piersi
szmaragdowego wiatru który zna dotyk
twojego spojrzenia
w inną stronę
wbrew
wstaniemy
zanim przebrzmi ostatni akord
tej ballady
wzniesienia i równiny
scałowuję buńczuczną ciszę
pokorę bez prawa zwrotu
z śnieżnobiałych korali twoich niemych słów
spływających z czułością
na zatrzaśnięte powieki
pod obłokiem
bezdenne dłonie suną
poprzez wzniesienia i równiny
na szczegółowej mapie ciała
z którego na chwilę
wyprowadziła się dusza
nie mogła spać
zanim rozstąpią się nasze krzyki
zanim żarliwość osiądzie solą
na bolesnych skroniach
odnajdę cię w mojej kołysce tuż obok
najukochańszego z urojeń
jakie wyśnić mogą tylko wierzący
w rychły czas
jakie szukają wzruszenia pośród
zjednoczonych westchnień
paroksyzmów strachu
kropli potu
gęsiej skórki
opływam w nadzieję
chciałabym wydrzeć cię
chciwemu snowi
i położyć tuż obok
mojego brązowego ciała
pękatego od wypożyczonych przez pomyłkę
snów
opływam w nadzieję
jej smak zdążyłam poznać
opływam w smutki
niosą żal i niedokończoną miłość
bez wyrzutów czy win
proszę poczuj bolesne zimno
mojej skóry
skóry skrzętnie wygarbowanej
nieznającej pragnienia w twoim szepcie
którego echo przetacza się
przez epoki
milenia ominięte bez słowa
powitania
mogę jedynie cię pożegnać
jedynie nauczyć żyć
pośród ciernistego cienia słońca
pośród ciemności rozrzucanych przez wiatr
i przyszłość
przyszłość
której nikt tutaj nie widuje
twoje wewnętrzne słońce
twoje wewnętrzne słońce
ograbione z ostatków cienia
zielonego jak twój śmiech
rozpala noc ceglastą
niby świeżo wyszukany sen
seledynowe kocie wejrzenie
jest wskrzeszoną z wiatru falą
obijającą się o głuchoniemy brzeg wszechświata
o dominujący klif
na którym czeka moja dusza
po rdzeń zniszczona
przez cierniste szepty
odnalezione wśród pierwszego krzyku
znów spotykają się nasze
jasnozielone dłonie
zadają cios ostrzem wyrzeźbionym
ze światła
poblasku oddzielającego
wrodzone ścieżki
arterie które gubią się za rozdrożu
rozstaju oszukanym
przez zwichnięty drogowskaz
śnię za dużo
wróć do mojego marzenia
odnajdź w nim kawałek siebie
choć śnię dziś o wiele za dużo
wypożycz mi najświeższy pocałunek
zbliżenie warg płodnych
w słowa których nikt za nas
nie wypowie
proszę objaw mi się
gdy pewnego wieczora
postradam zmysły
pozwól wrócić do domu
w którym zgasło ognisko
w szmaragdach twoich oczu
rozgościł się czas
data która zawsze zostanie
czułą metaforą dla namiętności
cierpiącej na nadmiar
wolnego czasu
póki nie zanurzę twarzy
w twoim westchnieniu
samotność będzie zliczać
przygarbione łzy
łzy bez krztyny jaskrawości
nasze antypody
choć nie mieszkasz w mojej opowieści
choć omijasz wdzięcznie
każdy mój dotkliwy krok
pustka będzie mostem
spinającym nasze bieguny
podzieli antypody
bezpieczną odległością
której kresu wciąż szukam
wśród zbędnych zabawek na strychu
pośród zaginionych przed dekadą
pamiątek
po zmarnowanym życiu
póki marzenie trwa
podajmy sobie serca i chodźmy
gdzie mieszka czas
z naderwanym sekundnikiem
schowajmy dłonie
pod czarną sierścią nocy
tam czeka na nas urojona myśl
zza zmartwychwstania
letni deszcz
czy zdołasz nakarmić moją epokę
zapożyczoną wieczystością?
rozproszyć na urywki
na cząsteczki ten zabłąkany w sobie uśmiech?
nasze tekturowe skrzydła
nierówno wycięte ręką sześciolatka
podarte i skrwawione
ciosami łez pierwszego letniego deszczyku
już nie znają pobocza
do czyśćca
chociaż szczęście jest obok mnie
ty już dawno masz prywatne
na osobności
pozwól mi przyśnić
ten ostatni raz
zapach twoich włosów
jasnych jak wzdęte plonem żyto
przyśnić miękkość bolesnej pieszczoty
przyśnić krzyk
jego miąższ
spływający z uchylonych warg
z ich szelmowskim przywidzeniem
zanim uzewnętrzni się ostatnia z gwiazd
złączmy się w pokucie za słowa
których nie jesteśmy winni
a jesteśmy zmuszeni płacić
powitanie na pożegnanie
kończy się moje zbolałe milenium
zaczyna twoja nieśmiertelność
ckliwy półsen
który wypożyczyłeś mi
nie do końca świadomie
nie przypadł do gustu dramatowi
dzierganemu na moim naskórku
szytym na miarę
twojej dłoni
z twoich karminowych ust
będących obietnicą zakaźnych pocałunków
nie padnie dziś ani jeden uśmiech
dziś powinnam urodzić się
w twoim czasie
na twoim półwyspie
powinnam nauczyć się
wzywać cię pomaleńku
żeby nie przestraszyć przytulnego śniegu
śniegu w twojej dłoni
wątłego jak powitanie
na pożegnanie
twoje jezioro
jestem grząskim cieniem
wypożyczonym od twojej jasności
płomień nostalgii
dogasa nieśpiesznie
zamienia w szmaragdową kostkę lodu
twoje wargi
wyzbyte uwielbienia
dla obecności moich ust
milczą od boleśnie długiej wieczności
zanim zgaśniesz dotknij przelotnie
zmarzniętych wspomnień
lat o przerwanym w połowie życiorysie
naucz mnie kochać
jakby nie było przeszłości
pokaż mi jezioro
którego więźniem pozostaniesz
do końca
pokaż dzieciństwo
zaznaczone niezabliźnioną skazą
na lewym policzku
ostatnia świeca
gaśnie ostatnia świeca
roztacza się ciemnoskóra noc
wtulam policzek
w kamienną zmarzłą poduszkę
nie ma ciebie
bowiem nigdy nie było
bowiem jesteś niedokończoną balladą
sycisz mnie lodowatym oddechem
karmisz ciałem
którego brzasku nie zdołam sobie przypomnieć
szukam szmaragdów źrenic
odnajduję nieskalane morza
kryształowe niczym łzy
po tobie
proszę naucz mnie ten jeden raz
prawdy i milczenia
piszę ci list
list pozbawiony adresata
trwa noc odarta z gwiazd
ciemność gotowa poznać twoją litość
twoją przepaść
rozkwitający sen
kocham cię snem który rozkwita
każdej nocy
kocham cię choć przyszłość zagubiła się
pośród poruszeń
bogobojny strach kołacze do serc
pozostaje mi tylko zatracone echo
wyciągam dłoń
lecz natrafia na owoc
który nie zaspokoi nigdy strachu
granice milczenia otulają nas
ze wszystkich stron
zielona nadzieja zagląda w oczy
i choć spadnie z drzewa
ostatni szkarłatny liść
i choć wszystko umrze w oczekiwaniu
na lepszy dzień pójdę za tobą
choć nigdy nie odszukam
twych ciernistych śladów
nie odszukam marzeń
które nigdy nie będą również moje
zielony lęk
podjęłam decyzję
namaluję mój najpiękniejszy o tobie sen
tęcza pod stopami użyczy
swoich barw
pędzlem zostanie serce tak niepewne odległości
bojące się twych zanikających kroków
pozbawionych choćby echa
nie wiem czy ten obraz ktoś kupi
nigdy nie byłam zdolną malarką
wiem
powieszę go na ścianie
na tej samej na której widzę cię
co noc
będziesz teraz zaszczycał mnie
szlachetną rzeźbą warg
seledynowymi głębiami spełnionych oczu
będę cię miała
choć nigdy nie przyjdzie ci do głowy
aby o mnie pomyśleć
została nadzieja
kiedyś wykrzyczysz zielonooki lęk
płowy sen
podnieś z tej bezbrzeżnej kałuży
kulkę mojej głowy
znalazłam ją w twoim płowym śnie
podźwignij z żalu i strapienia
ostatni zachmurzony uśmiech
ostatni świstek wiatru który roztrąca
żyto twoich włosów
ostatni seledynowy wzrok
zbliżony do nowo narodzonej wiary
i choć zbudzi mnie mój własny szept
choć biała łza zawisła na rzęsie
choć to bardzo boli
odnajdę cię pośród niewykończonych marzeń
pośród skrzydlatych serc
co szukają drogi do raju
pośród słów które wyrzekłam
nadaremno bowiem nasze ciała
pozostaną nienazwane
w oknie
jak zwykle o świcie staję w oknie
wsparta o parapet
widzę twoje szczęście
któremu jestem nieznana
przykładam wrzące czoło
do niepokonanej okrutnej szyby
skraplają się myśli
których jesteś przeznaczeniem
widzę jak krwiste słońce
wtacza tarczę stojącą w ogniu
na twój różany horyzont
poblask napotyka kamienie szlachetne
twojego spojrzenia
zielonego jak młode listowie o poranku
wydobywa pozłacane refleksy
wypożyczone od nadziei
do twarzy ci
z tym niespotykanym uśmiechem
z resztką pocałunku na wargach
skradzionego jej
na powitanie
kobiecie która ma wszystko
kiedy ja mam tylko swawolny wiatr
błagający o twój jedyny oddech
zostawiający piętno
na napiętej łakomej skórze
naręcze czarnych gwiazd
proszę opuść mój sen
choć wiem nigdy się nie wyprowadzisz
proszę zostaw w spokoju
mój świt
dlaczego znów modlę się
do ciebie zapomniawszy o Bogu?
dlaczego w mojej duszy znów
płonie ognisko które nie daje ciepła?
jeśli miałabym wybrać sobie
śmierć
miałaby miejsce na rękach przeszłości
która od dawna jest twoją własnością
pamiątką po czarnookiej nostalgii
która odeszła z westchnieniem
przynoszę ci naręcze czarnych gwiazd
czy przyjmiesz w podziękowaniu
za niespełnione marzenie?
ze specjalną dedykacją
przyłapałam cię na obecności
w moim kolejnym śnie
przyłapałam na okradaniu z marzeń
w moich powszednich myślach
zalęgła się ufność
podarujesz mi jedno westchnienie
spojrzenie ze specjalną dedykacją
niestety wiem moja cisza
zawsze będzie bezpłodna
choćbyś zamknął ją w dłoniach
uwięził w pieszczocie
do bólu obcej
pozwól mi przyśnić cię
ten jeden raz
bez obaw że zabraknie mi powietrza
że nadzieja uśmiechnie się fałszywie
choć chcę tylko tej jednej
pominiętej łzy
zachłanne urojenie
cierpię bowiem wiem
że warto
moja nostalgia po tobie
odziera serce z resztek zielonego świtania
wiem nie zburzę granicy
dzielącej moje chciwe dłonie
od twoich zapatrzonych w innym kierunku
nie pokonam tej barykady
za którą głód swój syci czarna gwiazda
odebrana świeżemu wieczorowi
ptaki chylą swoje czoła
zapada milczenie głośniejsze
od krzyku konających usłużnie łez
zanim podasz mi na tacy
ciało i krew
zanim noc rozbłyśnie na dnie oceanów
nauczę się kochać cię
pomaleńku
bez obawy
że ominie cię moje zachłanne urojenie
dotyk po dotyku
scałowuję z serdecznym porywem wiatru
dotyk po dotyku
każdy urywek twojego ciała
choć ból odziera czoło
z czerwonych gwiazd
łakomych krzyku który nigdy nie przebrzmi
tłamszę pragnienie by oderwać
od twych ust haust pieszczoty
zadanej bez premedytacji
na przekór tutejszym lodowcom
odgarniam z serca światło
odebrane nowo narodzonemu słońcu
aby dojrzeć siebie
na szkarłatnym zwierciadle nieba
nieba na którym niegdyś mieszkałeś
dopóki nie runęła ostatnia łza
upuszczona przez umierający nieśpiesznie
czas
słony cień świecy
ukrywam twarz wilgotną od przeszłości
w paroksyzmie tęsknoty
pośród niedokończonego oddechu
rozpieszczonych marzeń
o dziewiczym spotkaniu warg
zanim wstąpię do piekieł
gdzie czeka upragniona przez duszę wolność
zanim obudzę się naga
na miękkim przytulnym parkiecie
proszę przypomnij mi echo
swojego szeptu
milczenia skazanego na dożywocie
wierzę obudzi nas należne szczęście
ufam że krystaliczne ciepło
pocałunku
rozpromieni rozrzutność
namiętność bez prawa zwrotu
krzyk nie zagłuszy słonego cienia świecy
w twoim kierunku
zdejmij z moich rzęs
tę pokruszoną łatwowierną łzę
zsuń z czoła cierniste zmarszczki
a zwróć śnieżnobiały pocałunek
świtu
nakarm mnie obojętnością
ciszą wykradzioną zbyt pośpiesznym wirażom
bawię się w miłość
bez znaczenia
bowiem terytorium twojego ciała
zawsze pozostanie
pilnie strzeżone
wypożycz mi jutrzejszy sen
obiecuję podaruję ci ochłap serca
które zawsze pozostanie bezdomne
lecz bijące usłużnie
w twoim kierunku
ósma barwa
moje najpiękniejsze łzy są wyrzeźbione
tkliwością twojej dłoni
spojrzenie w przyszłość
nad wyraz krótkie
wejrzenie wolne od oazy twoich ust
bliskich dojrzewającym malinom
w każdej napotkanej twarzy
obcej czy bardziej znanej
dopatruję się twoich oczu
rozkwitających urodzajną zielenią
których dna nigdy nie sięgnie
najszczuplejszy promyk
obietnicy
zgódź się choć od wczoraj
wiatr rozprasza po pustkowiach
moje głuchonieme słowo
nagie do bólu
obnażone z resztek piór
obiecuję
zanim jabłonie pokryje
ciepły wiosenny śnieg
kwiecia
zanim światłość stanie się wiekuista
ktoś odrze dusze
z żyznego ciała
ukażę jeszcze jedno niewypełnione
pragnienie
przecież miało zaprowadzić
do twojego zmartwiałego sadu
każde choć tego nieświadome
wciąż pożąda ósmej barwy
niewidoma noc
składasz w moje drżące pobladłe dłonie
najpiękniejsze owoce
a jednak
nie znam gorzkiego miąższu
odgarniam z twojego strzelistego czoła
wilgotne płowe pasma
sunę niżej
do ust
które zatraciły się w uśmiechu
dla mnie obcym
spojrzenie jest ciężarne
od złocistych refleksów
igrających promiennie iskierek
niewidoma noc
bojąca się ciemności
łasi się do twoich nagich stóp
których piętna na zawsze będą trąciły
echem pod zmrużonymi powiekami
wysłużonym poczuciem winy
pod trwożliwym listkiem
języka
nowotwór miłości
twój niezdecydowany samowolny zegar
od kilku tysiącleci
wskazuje tę samą porę
tym czasem jest
niedokończony powiew wiatru
z róży płuc
nadgryziony owoc przegadanego żywota
zatrzymana w połowie drogi łza
pozostało serce cierpiące na nowotwór
miłości
płyną obłoki wciąż identyczne
pod tym samym słońcem
pod okiem tego samego Boga
czy podasz choć garść
niewidomego lęku bez zatracenia?
podzielisz haustem powietrza
na które nie zasłużyłam?
każdy kolejny krok niesie mnie
w stronę nowo otwartego raju
żar klęski osiada
na słowach
śmiertelnie chora
nie uniosę stygmatu
tej śmiertelnie chorej pasji
poszum słów nie zagłuszy
echa modlitwy
do ostatniego człowieka
z ustami złożonymi do modlitwy
proszę o choć jeden promień
twojego wzroku
jedno piętno na cienkiej skórze
wyludnionego serca
wskrzesiłeś we mnie pasję
za którą jestem odpowiedzialna
powołałeś do życia wiosnę
która uchroni mnie przed zimą
samobójczych słów
jesteś tu
jak zwykle nienagannie nieśmiertelny
gotów podzielić się
nieobowiązkowym muśnięciem
obcych sobie konstelacji
okruchów na najeżonej sierści
północy
nasycona niewinność
wiklinowy wiatr
słoneczny jak pierworodna wiosna
pachnący niby sen o tobie
spleciony dłońmi
co mogły dać mi cały świat
bez nienawiści
bez refrenu
bez baśni o ciepłych krajach
zatrzymany w biegu krwisty brzask
znów utknął
w dziurce od klucza
czas zadławił się na śmierć
własnymi wskazówkami
teraz nie znamy dnia ani godziny
nostalgia za tobą stanęła na torach
z opuszczonym szlabanem
śpieszę jej z miłością
lecz spóźniłam się
o ostatnie westchnienie
jesteś tak bezpiecznie i spokojnie odległy
od klifu na którym klęczy dziś
moja nasycona niewinność
tkana ze śniegu
zmarznięta jak usta
odarte nagle z pocałunku
nadliczbowego spotkania ramion
zbłąkanych pośród tych ulic
które pamiętają krzyk moich kroków
w konającym ogrodzie
nie zawieruszyła się ani jedna
płodna jabłoń
nie wzeszło dorodne słońce serca
gotowego przyprowadzić
odnalezioną pośród lodów
wiosnę
w siódmym kącie
pozostało mi po tobie mlecznobiałe serce
serce gnijące po cichutku
w ramach kary
stojące w siódmym kącie
plecami do miłości
jest miłość tak błaha i bzdurna
jak śnieg na twoich rzęsach
jak karminowe policzki kąsane
przez upojny mróz
jak popielaty uśmiech stworzony
dla ukojenia w miłości
piękne są twoje myśli
choć ani jednej nie dedykujesz
moim marzeniom
bez post scriptum
zanim napotkam cię
w dalszej podróży poprzez wysypisko
upuszczę dwie nienapoczęte łzy
abyś miał pamiątkę po życiu
któremu pozostał tylko
serdeczny niewidomy zmierzch
wykuta w ogniu
ukryję pod kołdrą
postradany świt
kiedy samotność płynęła leniwie
poprzez delty oswojonych żył
kiedy ból nie niósł ukojenia
jedynie czas
uchowam skrzętnie tę porę
gdy z zapałem odmawiałam modlitwę
na łzach nikomu niededykowanych
szukając chwili
błogosławieństwa
nie zapomnę pór roku
żaden sezon nie odmieniał się
przez twój uśmiech
którego nie będę adresatem
jakiego nie dotknę
nie wyrzucę z głowy twoich myśli
wykradzionych przez powiew
płoną nieśpiesznie
choć ogień od dawna nie daje radości
żar gaśnie
w stulonych dłoniach
uchronię przed przedawnieniem
ten ciepły ból gdy wiara płynęła
z nurtem
wykutej w ogniu rzeki
martwych łez
mającej źródło w twoim szczęściu
noszę w sobie
noszę w sobie wyblakłą noc
okradzioną ze szkarłatnych gwiazd
noszę w sobie ciasny dzień
który nie zna światła
noszę w sobie kruchą samotność
by zapoznała mnie z czasem
przyrodnim bratem
noszę w sobie nierdzewną miłość
aby dawała świadectwo
świat nie istnieje
noszę w sobie zielonookie szczęście
by było uśmiechem na twojej
obojętnej twarzy
noszę w sobie czerstwy ból
by karmił mnie ciałem i krwią
noszę w sobie promienne życie
aby wpuściło mnie wreszcie
do świeżo wyremontowanego raju
noszę w sobie wymarzony bezkres
niech będzie kołyską
dla zakażonej nadziei
urodzajny uśmiech
odkąd odeszła jedyna płodna jabłoń
w moim przydomowym
wzniesionym z kamieni świetle
nie liczy się
rozgromiona na połacie noc
jestem skazana na doczesne
dożywocie
przez zaginioną
we własnej czaszce opatrzność
Boga o wizytowym uśmiechu
w czeluściach porcelanowych żył
przeciska się krew wydarta kolcom róży
rozkwitła wbrew sezonowi
z ciepłej kołyski wystruganej
w marmurze prześwitu
ciąży mi urodzaj uśmiechu
radość znaleziona
u stóp bożonarodzeniowej choinki
pośród prezentów
które nie zostaną doręczone
bo jest za wcześnie na łaskę
bo spóźnił się zaginiony wędrowiec
nowo narodzony Chrystus
nie zdążył umrzeć
na czas
ostatni krwisty liść
trud sprawiają marzenia
które skradłam za pozwoleniem
boję się fantazji zrodzonej
w czeluściach
pod językiem
chcę rozkoszować się
późnojesiennym wiatrem
strząsającym na chodnik
ostatni krwisty liść
który spóźniona zima zostawi sobie
na pamiątkę
ponownie próbuję dogonić
częstoskurcz czasu
ubrana w futrzany płaszcz
wykradziony Bogu
usiłująca odszukać teraźniejszość
na skróty
choć skrystalizujesz się
w odświętnym śnie
ostatnie życzenie pozostanie najwyżej
rozpaczliwym poszumem
schwytanym w ogołocone ręce
jabłoni
nie chcę przekarmiać
powietrza nie chcę głodzić
kroków rozsypanych
na poboczu
wiem że powrócisz
zanim przymierzę kupione wczoraj
sumienie
nowiutkie spod igły
tutejszy modowy trend
droga za kulisy
najokrutniej oddalone kroki
prowadzą ku twojej fatalnej tożsamości
poranek rozkwitający w dłoniach
daje przypadkowe ukojenie
stworzony naprędce miraż
oazę na końcu wyczerpującego
życia
twoje brutalne myśli
próbują przebić się przez pułap
zakazanego miasta
poprzez śnieżnobiałą krew
gotującą się w trzewiach
zostawiającą na naskórku
cierpliwe stygmaty
najbardziej wytrwałe granice
gdzie jątrzy się rana moich warg
róża której nie chcą
w żadnym ogrodzie
wiatr wymykający się spod kurtyny
niepamięci
i choć nie znam drogi
prowadzącej za kulisy
choć nie przyszłam na próbę generalną
przedstawienie odbędzie się
bez zarzutu
chcę być twoją nadzieją
wygoniłeś mnie
z landrynkowego nieba
tam trwa dozgonna nostalgia
za brzaskiem
który wtargnął
między nasze spojrzenia
bez przepustki
zostałam tutaj
pośród czarnych łabędzi i nieśmiałych serc
dusz złowionych
podczas ostatniego dnia
w roku
jestem tu
skulona zwinięta w embrion
na dnie sprzedanego już serca
gdzie marznę
ograbiona
z resztek zbędnej wieczności
obdarta ze słów które mogłyby
przynieść modlitwę
nie porachunek
krochmalonego sumienia
zlizuję z twoich myśli łzy
mojego anioła stróża
spijam z niedostępnych warg
wykutych w krwistym marmurze
jeszcze jeden haust
prawdziwego powietrza
wiatru który zdoła udźwignąć
mój krzyk
ciężarną duszę
odebraną ukradkiem resztce
namiętności
świat bez ciebie
spoglądam prosto w słońce
twojej własnej galaktyki
gdzie roi się od odłamków słów
wyszeptanych pod wiatr
zatapiam się
w krystalicznie czystych marzeniach
ich źródło bije
w czarnym sercu osamotnienia
nieobecnym na mapie
zanurzam w pocałunku wydartym
niemym wargom
pocałunku który mógłby nieść
słodko-kwaśną pieszczotę a daje
białe owoce zerwane
w obumarłym sadzie
słyszę echo obojętnych myśli
utkanych ze światła
jakiego cień stanowi moja
jasnozielona kwaśna
krew
twoje dłonie niby obietnice
zapatrzonej w siebie nadziei
mogłyby objąć cały mój świat
świat nieistniejący bez ciebie
choć nigdy cię tu nie spotkałam
w twoim kierunku
jesteś na tyle blisko że czuję
słony posmak szelmowskiego uśmiechu
zdobiącego różę warg
mam cię tak niedaleko
że zarumieniły się
wszystkie jabłonie w moim sadzie
dzieli nas niedokończony poblask
wychylający się
zza zawstydzonych obłoków
skąpany w skradzionym świetle
księżyca
choć o tym nie wiesz
dziś cały mój świat obraca się
w twoim kierunku
oddzielony od nasłonecznionego bólu
zakazany w tutejszych stronach
zanim odlecę
na skrzydłach ćmy
daj mi na przechowanie
twoje najlepsze wspomnienia
wycieczka ciałoznawcza
historia świata zaczyna się
od twojego imienia
nieodmieniającego się przez przypadki
skradłam szmaragdy słów
i rozwiesiłam wysoko
na czole katedry u wezgłowia
pozostawionej na strychu kolebki
wykradłam potajemnie
płochliwe ćmy pocałunków
znów odbywamy czułe wycieczki
ciałoznawcze
ponownie wkradamy
do opustoszałych miast aby kąpać się
w letnim wietrze
aby gonić za ogonem świata
marzyć bez zgody
na piśmie
och te gwiazdy
niech w końcu zadławią się
własnym śmiechem
biała noc
odkąd twoja biała noc
rozpanoszyła się pośród moich żył
od kiedy nadzieja
chora śmiertelnie na życie
wzeszła na żyznym podłożu dłoni
obrażonych na miłość
karmisz mnie z ręki
pigułkami sztucznej radości
udawanej pokuty
poisz trudną do zdobycia
krwią odebraną czule
matce polce
moje ciało doprasza się kary
za nieprzespane poranki
za kiepsko ukrywane szczęście
za ból
który jest po to aby chronić czas
który gdzieś po drodze
pogubił wskazówki
na pastwę opatrzności
wyłudzony pośpiesznie poranek
ubezwłasnowolniona łza
przegadany wiersz
przegadane życie
chciałabym żeby i dziś wzeszła
mandarynka prowincjonalnego słońca
wtoczyła się srebrna moneta
księżyca
obrażonego na wszystkich
że śpią
otwiera się zielone oko wiosny
do szeptu podrywa nowo narodzony wiatr
czy wraz ze światłem
wzejdzie dla mnie
wiernie ukrywany zalążek manowców?
czy ból
przewróciwszy niebo na lewą stronę
da ukojenie dla jeszcze jednego słowa
rzuconego na pastwę
opatrzności?
czy milczenie stanie się nagrodą
za człowieczeństwo?
atrapa
byłam sekundantem
podczas zmagań życia z wiarą
byłam sędzią
kiedy śmierć i światło
wytępiły się nawzajem
a teraz?
wlokę atrapę serca podłą
imitację słowa
będącego synonimem
dla nadziei
odkąd wiedzie mnie ku tobie
zmartwychwstała w bólu pewność
że Bóg oprowadzi chętnych
po wyremontowanym raju
moje ciało tętni widmem poranka
które składam na sumienie
podczas wędrówki
napotkałam jabłoń
odebrałam brutalnie niezdrowo blady owoc
przelewam krwisty miąższ
zlizuję nektar
z twoich warg mlecznobiałych
niby wiosenne kwiecie
utracona wieczność
nie oglądaj się
nie sprawdzaj czy śmierć
dotrzymuje ci kroku
nie martw
czasu wystarczy dla wszystkich
nie bój się cierni
to tylko złudzenie aby żyć
pomaleńku
w malignie posklejanych ciał
chowa się spłoszona nadzieja
naga
przed chwilą okrutnie zgwałcona