E-book
7.35
drukowana A5
31.98
Śnię za dużo

Bezpłatny fragment - Śnię za dużo

Objętość:
140 str.
ISBN:
978-83-8273-310-5
E-book
za 7.35
drukowana A5
za 31.98

ballada

na prośbę twoją i rozkaz

obumierają moje bezpłodne noce

urywają się w połowie sny


wedle twoich fantazjowań

szukam kamienia żeby był mi

pustą poduszką

o twoim smaku


jesteś blisko na wyciągnięcie

tchu

a jednak nie znam bocznego wejścia

do twojego świtu


na wargach wciąż tkwi głaz

wydzierżawionego pocałunku

choć nigdy nie uczyłeś mnie

miłości

aż do nienawiści


wiem przyjdzie taki obcy wieczór

zderzą się nasze uśmiechy

szczęście wyłuskane z piersi

szmaragdowego wiatru który zna dotyk

twojego spojrzenia

w inną stronę

wbrew


wstaniemy

zanim przebrzmi ostatni akord

tej ballady

wzniesienia i równiny

scałowuję buńczuczną ciszę

pokorę bez prawa zwrotu

z śnieżnobiałych korali twoich niemych słów

spływających z czułością

na zatrzaśnięte powieki

pod obłokiem


bezdenne dłonie suną

poprzez wzniesienia i równiny

na szczegółowej mapie ciała

z którego na chwilę

wyprowadziła się dusza

nie mogła spać


zanim rozstąpią się nasze krzyki

zanim żarliwość osiądzie solą

na bolesnych skroniach

odnajdę cię w mojej kołysce tuż obok

najukochańszego z urojeń

jakie wyśnić mogą tylko wierzący

w rychły czas

jakie szukają wzruszenia pośród

zjednoczonych westchnień


paroksyzmów strachu

kropli potu

gęsiej skórki

opływam w nadzieję

chciałabym wydrzeć cię

chciwemu snowi

i położyć tuż obok

mojego brązowego ciała

pękatego od wypożyczonych przez pomyłkę

snów


opływam w nadzieję

jej smak zdążyłam poznać

opływam w smutki

niosą żal i niedokończoną miłość

bez wyrzutów czy win


proszę poczuj bolesne zimno

mojej skóry

skóry skrzętnie wygarbowanej

nieznającej pragnienia w twoim szepcie

którego echo przetacza się

przez epoki

milenia ominięte bez słowa

powitania

mogę jedynie cię pożegnać

jedynie nauczyć żyć

pośród ciernistego cienia słońca

pośród ciemności rozrzucanych przez wiatr

i przyszłość


przyszłość

której nikt tutaj nie widuje

twoje wewnętrzne słońce

twoje wewnętrzne słońce

ograbione z ostatków cienia

zielonego jak twój śmiech

rozpala noc ceglastą

niby świeżo wyszukany sen


seledynowe kocie wejrzenie

jest wskrzeszoną z wiatru falą

obijającą się o głuchoniemy brzeg wszechświata

o dominujący klif

na którym czeka moja dusza

po rdzeń zniszczona

przez cierniste szepty

odnalezione wśród pierwszego krzyku


znów spotykają się nasze

jasnozielone dłonie

zadają cios ostrzem wyrzeźbionym

ze światła

poblasku oddzielającego

wrodzone ścieżki


arterie które gubią się za rozdrożu

rozstaju oszukanym

przez zwichnięty drogowskaz

śnię za dużo

wróć do mojego marzenia

odnajdź w nim kawałek siebie

choć śnię dziś o wiele za dużo


wypożycz mi najświeższy pocałunek

zbliżenie warg płodnych

w słowa których nikt za nas

nie wypowie


proszę objaw mi się

gdy pewnego wieczora

postradam zmysły

pozwól wrócić do domu

w którym zgasło ognisko


w szmaragdach twoich oczu

rozgościł się czas

data która zawsze zostanie

czułą metaforą dla namiętności

cierpiącej na nadmiar

wolnego czasu


póki nie zanurzę twarzy

w twoim westchnieniu

samotność będzie zliczać

przygarbione łzy

łzy bez krztyny jaskrawości

nasze antypody

choć nie mieszkasz w mojej opowieści

choć omijasz wdzięcznie

każdy mój dotkliwy krok

pustka będzie mostem

spinającym nasze bieguny


podzieli antypody

bezpieczną odległością

której kresu wciąż szukam

wśród zbędnych zabawek na strychu

pośród zaginionych przed dekadą

pamiątek

po zmarnowanym życiu


póki marzenie trwa

podajmy sobie serca i chodźmy

gdzie mieszka czas

z naderwanym sekundnikiem


schowajmy dłonie

pod czarną sierścią nocy

tam czeka na nas urojona myśl

zza zmartwychwstania

letni deszcz

czy zdołasz nakarmić moją epokę

zapożyczoną wieczystością?

rozproszyć na urywki

na cząsteczki ten zabłąkany w sobie uśmiech?


nasze tekturowe skrzydła

nierówno wycięte ręką sześciolatka

podarte i skrwawione

ciosami łez pierwszego letniego deszczyku

już nie znają pobocza

do czyśćca


chociaż szczęście jest obok mnie

ty już dawno masz prywatne

na osobności


pozwól mi przyśnić

ten ostatni raz

zapach twoich włosów

jasnych jak wzdęte plonem żyto

przyśnić miękkość bolesnej pieszczoty

przyśnić krzyk

jego miąższ

spływający z uchylonych warg

z ich szelmowskim przywidzeniem


zanim uzewnętrzni się ostatnia z gwiazd

złączmy się w pokucie za słowa

których nie jesteśmy winni

a jesteśmy zmuszeni płacić

powitanie na pożegnanie

kończy się moje zbolałe milenium

zaczyna twoja nieśmiertelność

ckliwy półsen

który wypożyczyłeś mi

nie do końca świadomie

nie przypadł do gustu dramatowi

dzierganemu na moim naskórku

szytym na miarę

twojej dłoni


z twoich karminowych ust

będących obietnicą zakaźnych pocałunków

nie padnie dziś ani jeden uśmiech

dziś powinnam urodzić się

w twoim czasie

na twoim półwyspie


powinnam nauczyć się

wzywać cię pomaleńku

żeby nie przestraszyć przytulnego śniegu


śniegu w twojej dłoni

wątłego jak powitanie

na pożegnanie

twoje jezioro

jestem grząskim cieniem

wypożyczonym od twojej jasności

płomień nostalgii

dogasa nieśpiesznie

zamienia w szmaragdową kostkę lodu


twoje wargi

wyzbyte uwielbienia

dla obecności moich ust

milczą od boleśnie długiej wieczności


zanim zgaśniesz dotknij przelotnie

zmarzniętych wspomnień

lat o przerwanym w połowie życiorysie


naucz mnie kochać

jakby nie było przeszłości

pokaż mi jezioro

którego więźniem pozostaniesz

do końca


pokaż dzieciństwo

zaznaczone niezabliźnioną skazą

na lewym policzku

ostatnia świeca

gaśnie ostatnia świeca

roztacza się ciemnoskóra noc

wtulam policzek

w kamienną zmarzłą poduszkę


nie ma ciebie

bowiem nigdy nie było

bowiem jesteś niedokończoną balladą


sycisz mnie lodowatym oddechem

karmisz ciałem

którego brzasku nie zdołam sobie przypomnieć


szukam szmaragdów źrenic

odnajduję nieskalane morza

kryształowe niczym łzy

po tobie


proszę naucz mnie ten jeden raz

prawdy i milczenia

piszę ci list

list pozbawiony adresata


trwa noc odarta z gwiazd

ciemność gotowa poznać twoją litość

twoją przepaść

rozkwitający sen

kocham cię snem który rozkwita

każdej nocy

kocham cię choć przyszłość zagubiła się

pośród poruszeń


bogobojny strach kołacze do serc

pozostaje mi tylko zatracone echo

wyciągam dłoń

lecz natrafia na owoc

który nie zaspokoi nigdy strachu


granice milczenia otulają nas

ze wszystkich stron

zielona nadzieja zagląda w oczy

i choć spadnie z drzewa

ostatni szkarłatny liść

i choć wszystko umrze w oczekiwaniu

na lepszy dzień pójdę za tobą


choć nigdy nie odszukam

twych ciernistych śladów

nie odszukam marzeń

które nigdy nie będą również moje

zielony lęk

podjęłam decyzję

namaluję mój najpiękniejszy o tobie sen

tęcza pod stopami użyczy

swoich barw

pędzlem zostanie serce tak niepewne odległości

bojące się twych zanikających kroków

pozbawionych choćby echa


nie wiem czy ten obraz ktoś kupi

nigdy nie byłam zdolną malarką


wiem

powieszę go na ścianie

na tej samej na której widzę cię

co noc

będziesz teraz zaszczycał mnie

szlachetną rzeźbą warg

seledynowymi głębiami spełnionych oczu


będę cię miała

choć nigdy nie przyjdzie ci do głowy

aby o mnie pomyśleć


została nadzieja

kiedyś wykrzyczysz zielonooki lęk

płowy sen

podnieś z tej bezbrzeżnej kałuży

kulkę mojej głowy

znalazłam ją w twoim płowym śnie


podźwignij z żalu i strapienia

ostatni zachmurzony uśmiech

ostatni świstek wiatru który roztrąca

żyto twoich włosów

ostatni seledynowy wzrok

zbliżony do nowo narodzonej wiary


i choć zbudzi mnie mój własny szept

choć biała łza zawisła na rzęsie

choć to bardzo boli

odnajdę cię pośród niewykończonych marzeń

pośród skrzydlatych serc

co szukają drogi do raju


pośród słów które wyrzekłam

nadaremno bowiem nasze ciała

pozostaną nienazwane

w oknie

jak zwykle o świcie staję w oknie

wsparta o parapet

widzę twoje szczęście

któremu jestem nieznana


przykładam wrzące czoło

do niepokonanej okrutnej szyby

skraplają się myśli

których jesteś przeznaczeniem


widzę jak krwiste słońce

wtacza tarczę stojącą w ogniu

na twój różany horyzont

poblask napotyka kamienie szlachetne

twojego spojrzenia

zielonego jak młode listowie o poranku

wydobywa pozłacane refleksy

wypożyczone od nadziei


do twarzy ci

z tym niespotykanym uśmiechem

z resztką pocałunku na wargach

skradzionego jej

na powitanie


kobiecie która ma wszystko

kiedy ja mam tylko swawolny wiatr

błagający o twój jedyny oddech

zostawiający piętno

na napiętej łakomej skórze

naręcze czarnych gwiazd

proszę opuść mój sen

choć wiem nigdy się nie wyprowadzisz

proszę zostaw w spokoju

mój świt


dlaczego znów modlę się

do ciebie zapomniawszy o Bogu?

dlaczego w mojej duszy znów

płonie ognisko które nie daje ciepła?


jeśli miałabym wybrać sobie

śmierć

miałaby miejsce na rękach przeszłości

która od dawna jest twoją własnością

pamiątką po czarnookiej nostalgii

która odeszła z westchnieniem


przynoszę ci naręcze czarnych gwiazd

czy przyjmiesz w podziękowaniu

za niespełnione marzenie?

ze specjalną dedykacją

przyłapałam cię na obecności

w moim kolejnym śnie

przyłapałam na okradaniu z marzeń


w moich powszednich myślach

zalęgła się ufność

podarujesz mi jedno westchnienie

spojrzenie ze specjalną dedykacją


niestety wiem moja cisza

zawsze będzie bezpłodna

choćbyś zamknął ją w dłoniach

uwięził w pieszczocie

do bólu obcej


pozwól mi przyśnić cię

ten jeden raz

bez obaw że zabraknie mi powietrza

że nadzieja uśmiechnie się fałszywie


choć chcę tylko tej jednej

pominiętej łzy

zachłanne urojenie

cierpię bowiem wiem

że warto


moja nostalgia po tobie

odziera serce z resztek zielonego świtania

wiem nie zburzę granicy

dzielącej moje chciwe dłonie

od twoich zapatrzonych w innym kierunku


nie pokonam tej barykady

za którą głód swój syci czarna gwiazda

odebrana świeżemu wieczorowi


ptaki chylą swoje czoła

zapada milczenie głośniejsze

od krzyku konających usłużnie łez


zanim podasz mi na tacy

ciało i krew

zanim noc rozbłyśnie na dnie oceanów

nauczę się kochać cię

pomaleńku

bez obawy


że ominie cię moje zachłanne urojenie

dotyk po dotyku

scałowuję z serdecznym porywem wiatru

dotyk po dotyku

każdy urywek twojego ciała

choć ból odziera czoło

z czerwonych gwiazd

łakomych krzyku który nigdy nie przebrzmi


tłamszę pragnienie by oderwać

od twych ust haust pieszczoty

zadanej bez premedytacji

na przekór tutejszym lodowcom


odgarniam z serca światło

odebrane nowo narodzonemu słońcu

aby dojrzeć siebie

na szkarłatnym zwierciadle nieba


nieba na którym niegdyś mieszkałeś

dopóki nie runęła ostatnia łza

upuszczona przez umierający nieśpiesznie

czas

słony cień świecy

ukrywam twarz wilgotną od przeszłości

w paroksyzmie tęsknoty

pośród niedokończonego oddechu

rozpieszczonych marzeń

o dziewiczym spotkaniu warg


zanim wstąpię do piekieł

gdzie czeka upragniona przez duszę wolność

zanim obudzę się naga

na miękkim przytulnym parkiecie

proszę przypomnij mi echo

swojego szeptu

milczenia skazanego na dożywocie


wierzę obudzi nas należne szczęście

ufam że krystaliczne ciepło

pocałunku

rozpromieni rozrzutność

namiętność bez prawa zwrotu


krzyk nie zagłuszy słonego cienia świecy

w twoim kierunku

zdejmij z moich rzęs

tę pokruszoną łatwowierną łzę

zsuń z czoła cierniste zmarszczki

a zwróć śnieżnobiały pocałunek

świtu

nakarm mnie obojętnością

ciszą wykradzioną zbyt pośpiesznym wirażom

bawię się w miłość

bez znaczenia

bowiem terytorium twojego ciała

zawsze pozostanie

pilnie strzeżone


wypożycz mi jutrzejszy sen

obiecuję podaruję ci ochłap serca

które zawsze pozostanie bezdomne

lecz bijące usłużnie

w twoim kierunku

ósma barwa

moje najpiękniejsze łzy są wyrzeźbione

tkliwością twojej dłoni

spojrzenie w przyszłość

nad wyraz krótkie

wejrzenie wolne od oazy twoich ust

bliskich dojrzewającym malinom


w każdej napotkanej twarzy

obcej czy bardziej znanej

dopatruję się twoich oczu

rozkwitających urodzajną zielenią

których dna nigdy nie sięgnie

najszczuplejszy promyk

obietnicy

zgódź się choć od wczoraj

wiatr rozprasza po pustkowiach

moje głuchonieme słowo

nagie do bólu

obnażone z resztek piór


obiecuję

zanim jabłonie pokryje

ciepły wiosenny śnieg

kwiecia

zanim światłość stanie się wiekuista

ktoś odrze dusze

z żyznego ciała


ukażę jeszcze jedno niewypełnione

pragnienie

przecież miało zaprowadzić

do twojego zmartwiałego sadu


każde choć tego nieświadome

wciąż pożąda ósmej barwy

niewidoma noc

składasz w moje drżące pobladłe dłonie

najpiękniejsze owoce

a jednak

nie znam gorzkiego miąższu


odgarniam z twojego strzelistego czoła

wilgotne płowe pasma

sunę niżej

do ust

które zatraciły się w uśmiechu

dla mnie obcym


spojrzenie jest ciężarne

od złocistych refleksów

igrających promiennie iskierek


niewidoma noc

bojąca się ciemności

łasi się do twoich nagich stóp

których piętna na zawsze będą trąciły

echem pod zmrużonymi powiekami

wysłużonym poczuciem winy

pod trwożliwym listkiem

języka

nowotwór miłości

twój niezdecydowany samowolny zegar

od kilku tysiącleci

wskazuje tę samą porę

tym czasem jest

niedokończony powiew wiatru

z róży płuc

nadgryziony owoc przegadanego żywota

zatrzymana w połowie drogi łza


pozostało serce cierpiące na nowotwór

miłości

płyną obłoki wciąż identyczne

pod tym samym słońcem

pod okiem tego samego Boga


czy podasz choć garść

niewidomego lęku bez zatracenia?

podzielisz haustem powietrza

na które nie zasłużyłam?


każdy kolejny krok niesie mnie

w stronę nowo otwartego raju

żar klęski osiada

na słowach

śmiertelnie chora

nie uniosę stygmatu

tej śmiertelnie chorej pasji

poszum słów nie zagłuszy

echa modlitwy

do ostatniego człowieka


z ustami złożonymi do modlitwy

proszę o choć jeden promień

twojego wzroku

jedno piętno na cienkiej skórze

wyludnionego serca


wskrzesiłeś we mnie pasję

za którą jestem odpowiedzialna

powołałeś do życia wiosnę

która uchroni mnie przed zimą

samobójczych słów


jesteś tu

jak zwykle nienagannie nieśmiertelny

gotów podzielić się

nieobowiązkowym muśnięciem

obcych sobie konstelacji

okruchów na najeżonej sierści

północy

nasycona niewinność

wiklinowy wiatr

słoneczny jak pierworodna wiosna

pachnący niby sen o tobie

spleciony dłońmi

co mogły dać mi cały świat

bez nienawiści

bez refrenu

bez baśni o ciepłych krajach


zatrzymany w biegu krwisty brzask

znów utknął

w dziurce od klucza

czas zadławił się na śmierć

własnymi wskazówkami

teraz nie znamy dnia ani godziny


nostalgia za tobą stanęła na torach

z opuszczonym szlabanem

śpieszę jej z miłością

lecz spóźniłam się

o ostatnie westchnienie


jesteś tak bezpiecznie i spokojnie odległy

od klifu na którym klęczy dziś

moja nasycona niewinność

tkana ze śniegu

zmarznięta jak usta

odarte nagle z pocałunku

nadliczbowego spotkania ramion

zbłąkanych pośród tych ulic

które pamiętają krzyk moich kroków


w konającym ogrodzie

nie zawieruszyła się ani jedna

płodna jabłoń

nie wzeszło dorodne słońce serca

gotowego przyprowadzić

odnalezioną pośród lodów

wiosnę

w siódmym kącie

pozostało mi po tobie mlecznobiałe serce

serce gnijące po cichutku

w ramach kary

stojące w siódmym kącie

plecami do miłości


jest miłość tak błaha i bzdurna

jak śnieg na twoich rzęsach

jak karminowe policzki kąsane

przez upojny mróz

jak popielaty uśmiech stworzony

dla ukojenia w miłości


piękne są twoje myśli

choć ani jednej nie dedykujesz

moim marzeniom

bez post scriptum


zanim napotkam cię

w dalszej podróży poprzez wysypisko

upuszczę dwie nienapoczęte łzy

abyś miał pamiątkę po życiu

któremu pozostał tylko

serdeczny niewidomy zmierzch

wykuta w ogniu

ukryję pod kołdrą

postradany świt

kiedy samotność płynęła leniwie

poprzez delty oswojonych żył

kiedy ból nie niósł ukojenia

jedynie czas


uchowam skrzętnie tę porę

gdy z zapałem odmawiałam modlitwę

na łzach nikomu niededykowanych

szukając chwili

błogosławieństwa


nie zapomnę pór roku

żaden sezon nie odmieniał się

przez twój uśmiech

którego nie będę adresatem

jakiego nie dotknę


nie wyrzucę z głowy twoich myśli

wykradzionych przez powiew

płoną nieśpiesznie

choć ogień od dawna nie daje radości

żar gaśnie

w stulonych dłoniach


uchronię przed przedawnieniem

ten ciepły ból gdy wiara płynęła

z nurtem

wykutej w ogniu rzeki

martwych łez

mającej źródło w twoim szczęściu

noszę w sobie

noszę w sobie wyblakłą noc

okradzioną ze szkarłatnych gwiazd

noszę w sobie ciasny dzień

który nie zna światła


noszę w sobie kruchą samotność

by zapoznała mnie z czasem

przyrodnim bratem

noszę w sobie nierdzewną miłość

aby dawała świadectwo

świat nie istnieje


noszę w sobie zielonookie szczęście

by było uśmiechem na twojej

obojętnej twarzy

noszę w sobie czerstwy ból

by karmił mnie ciałem i krwią


noszę w sobie promienne życie

aby wpuściło mnie wreszcie

do świeżo wyremontowanego raju

noszę w sobie wymarzony bezkres

niech będzie kołyską

dla zakażonej nadziei

urodzajny uśmiech

odkąd odeszła jedyna płodna jabłoń

w moim przydomowym

wzniesionym z kamieni świetle

nie liczy się

rozgromiona na połacie noc


jestem skazana na doczesne

dożywocie

przez zaginioną

we własnej czaszce opatrzność

Boga o wizytowym uśmiechu


w czeluściach porcelanowych żył

przeciska się krew wydarta kolcom róży

rozkwitła wbrew sezonowi

z ciepłej kołyski wystruganej

w marmurze prześwitu


ciąży mi urodzaj uśmiechu

radość znaleziona

u stóp bożonarodzeniowej choinki

pośród prezentów

które nie zostaną doręczone


bo jest za wcześnie na łaskę

bo spóźnił się zaginiony wędrowiec

nowo narodzony Chrystus

nie zdążył umrzeć

na czas

ostatni krwisty liść

trud sprawiają marzenia

które skradłam za pozwoleniem

boję się fantazji zrodzonej

w czeluściach

pod językiem


chcę rozkoszować się

późnojesiennym wiatrem

strząsającym na chodnik

ostatni krwisty liść

który spóźniona zima zostawi sobie

na pamiątkę


ponownie próbuję dogonić

częstoskurcz czasu

ubrana w futrzany płaszcz

wykradziony Bogu

usiłująca odszukać teraźniejszość

na skróty


choć skrystalizujesz się

w odświętnym śnie

ostatnie życzenie pozostanie najwyżej

rozpaczliwym poszumem

schwytanym w ogołocone ręce

jabłoni


nie chcę przekarmiać

powietrza nie chcę głodzić

kroków rozsypanych

na poboczu


wiem że powrócisz

zanim przymierzę kupione wczoraj

sumienie

nowiutkie spod igły

tutejszy modowy trend

droga za kulisy

najokrutniej oddalone kroki

prowadzą ku twojej fatalnej tożsamości

poranek rozkwitający w dłoniach

daje przypadkowe ukojenie

stworzony naprędce miraż

oazę na końcu wyczerpującego

życia


twoje brutalne myśli

próbują przebić się przez pułap

zakazanego miasta

poprzez śnieżnobiałą krew

gotującą się w trzewiach

zostawiającą na naskórku

cierpliwe stygmaty

najbardziej wytrwałe granice

gdzie jątrzy się rana moich warg


róża której nie chcą

w żadnym ogrodzie

wiatr wymykający się spod kurtyny

niepamięci


i choć nie znam drogi

prowadzącej za kulisy

choć nie przyszłam na próbę generalną

przedstawienie odbędzie się

bez zarzutu

chcę być twoją nadzieją

wygoniłeś mnie

z landrynkowego nieba

tam trwa dozgonna nostalgia

za brzaskiem

który wtargnął

między nasze spojrzenia

bez przepustki


zostałam tutaj

pośród czarnych łabędzi i nieśmiałych serc

dusz złowionych

podczas ostatniego dnia

w roku


jestem tu

skulona zwinięta w embrion

na dnie sprzedanego już serca

gdzie marznę

ograbiona

z resztek zbędnej wieczności

obdarta ze słów które mogłyby

przynieść modlitwę

nie porachunek

krochmalonego sumienia


zlizuję z twoich myśli łzy

mojego anioła stróża

spijam z niedostępnych warg

wykutych w krwistym marmurze

jeszcze jeden haust

prawdziwego powietrza


wiatru który zdoła udźwignąć

mój krzyk

ciężarną duszę

odebraną ukradkiem resztce

namiętności

świat bez ciebie

spoglądam prosto w słońce

twojej własnej galaktyki

gdzie roi się od odłamków słów

wyszeptanych pod wiatr


zatapiam się

w krystalicznie czystych marzeniach

ich źródło bije

w czarnym sercu osamotnienia

nieobecnym na mapie


zanurzam w pocałunku wydartym

niemym wargom

pocałunku który mógłby nieść

słodko-kwaśną pieszczotę a daje

białe owoce zerwane

w obumarłym sadzie


słyszę echo obojętnych myśli

utkanych ze światła

jakiego cień stanowi moja

jasnozielona kwaśna

krew


twoje dłonie niby obietnice

zapatrzonej w siebie nadziei

mogłyby objąć cały mój świat

świat nieistniejący bez ciebie

choć nigdy cię tu nie spotkałam

w twoim kierunku

jesteś na tyle blisko że czuję

słony posmak szelmowskiego uśmiechu

zdobiącego różę warg


mam cię tak niedaleko

że zarumieniły się

wszystkie jabłonie w moim sadzie


dzieli nas niedokończony poblask

wychylający się

zza zawstydzonych obłoków

skąpany w skradzionym świetle

księżyca


choć o tym nie wiesz

dziś cały mój świat obraca się

w twoim kierunku

oddzielony od nasłonecznionego bólu

zakazany w tutejszych stronach


zanim odlecę

na skrzydłach ćmy

daj mi na przechowanie

twoje najlepsze wspomnienia

wycieczka ciałoznawcza

historia świata zaczyna się

od twojego imienia

nieodmieniającego się przez przypadki


skradłam szmaragdy słów

i rozwiesiłam wysoko

na czole katedry u wezgłowia

pozostawionej na strychu kolebki


wykradłam potajemnie

płochliwe ćmy pocałunków


znów odbywamy czułe wycieczki

ciałoznawcze

ponownie wkradamy

do opustoszałych miast aby kąpać się

w letnim wietrze

aby gonić za ogonem świata

marzyć bez zgody

na piśmie


och te gwiazdy

niech w końcu zadławią się

własnym śmiechem

biała noc

odkąd twoja biała noc

rozpanoszyła się pośród moich żył

od kiedy nadzieja

chora śmiertelnie na życie

wzeszła na żyznym podłożu dłoni

obrażonych na miłość


karmisz mnie z ręki

pigułkami sztucznej radości

udawanej pokuty

poisz trudną do zdobycia

krwią odebraną czule

matce polce


moje ciało doprasza się kary

za nieprzespane poranki

za kiepsko ukrywane szczęście

za ból

który jest po to aby chronić czas

który gdzieś po drodze

pogubił wskazówki

na pastwę opatrzności

wyłudzony pośpiesznie poranek

ubezwłasnowolniona łza

przegadany wiersz

przegadane życie


chciałabym żeby i dziś wzeszła

mandarynka prowincjonalnego słońca

wtoczyła się srebrna moneta

księżyca

obrażonego na wszystkich

że śpią


otwiera się zielone oko wiosny

do szeptu podrywa nowo narodzony wiatr

czy wraz ze światłem

wzejdzie dla mnie

wiernie ukrywany zalążek manowców?


czy ból

przewróciwszy niebo na lewą stronę

da ukojenie dla jeszcze jednego słowa

rzuconego na pastwę

opatrzności?

czy milczenie stanie się nagrodą

za człowieczeństwo?

atrapa

byłam sekundantem

podczas zmagań życia z wiarą

byłam sędzią

kiedy śmierć i światło

wytępiły się nawzajem


a teraz?


wlokę atrapę serca podłą

imitację słowa

będącego synonimem

dla nadziei

odkąd wiedzie mnie ku tobie

zmartwychwstała w bólu pewność

że Bóg oprowadzi chętnych

po wyremontowanym raju

moje ciało tętni widmem poranka

które składam na sumienie


podczas wędrówki

napotkałam jabłoń

odebrałam brutalnie niezdrowo blady owoc


przelewam krwisty miąższ

zlizuję nektar

z twoich warg mlecznobiałych

niby wiosenne kwiecie

utracona wieczność

nie oglądaj się

nie sprawdzaj czy śmierć

dotrzymuje ci kroku


nie martw

czasu wystarczy dla wszystkich

nie bój się cierni

to tylko złudzenie aby żyć

pomaleńku


w malignie posklejanych ciał

chowa się spłoszona nadzieja

naga

przed chwilą okrutnie zgwałcona


Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 7.35
drukowana A5
za 31.98