E-book
14.7
drukowana A5
40.05
Śniący

Bezpłatny fragment - Śniący


Objętość:
144 str.
ISBN:
978-83-8384-490-9
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 40.05

Słowo wstępne od autora


,,Śniący,, może być książką trudną, wymagającą uwagi i refleksu. Niezbyt długa opowieść o niezwykłych przeżyciach bohatera i ludzi, których spotyka w ciągu dwóch dni przed wigilią. Zabierają się z nim, a może zabierają jego, do świata snów, wyobrażeń i urojeń. Książka chwilami brutalna i dosłowna. Wiele zwrotów i sytuacji jest wziętych z życia. W pewnej chwili może zacząć się pogubienie w tym wszystkim. Czy to sen i urojenie czy tylko wspomnienie i retrospekcja. Zabawa może być przednia, bo w końcu ktoś dociera bardzo głęboko w zakamarki jego psychiki, a może i jego duszy, pokazując jaki jest naprawdę, nic o tym nie wiedząc. Ktoś poznał go dogłębnie. Te dwa dni przed wigilią są finałem także jego poszukiwań, równie zaskakujących dla bohatera i czytelnika.

Rodzinny dom bohatera umiejscowiłem w Złotym Stoku jako ostatni, nieistniejący dom po prawej stronie w kierunku na Lądek Zdrój. Dom głównej bohaterki też jest w tej samej miejscowości i też nie istnieje.

Każda droga i miejsce w jakim dzieje się akcja są prawdziwe, można tam podjechać, pójść by zobaczyć widok. Przy dużej uwadze można zauważyć też dom gdzie rozgrywa się nocna akcja.

Niektóre drogi pokrywają się się z książką,,Delta Eustachii,, tylko tamte osoby podróżują tymi drogami latem.

,,Śniący,, jest też ciekawy z innego powodu. Dużą część napisałem przed udarem w 2022 roku, zaraz po udarze napisałem,,Entaya,, by dopiero później znowu zagłębić w los śniącego. Trzeba było utrzymać ten sam poziom napięcia i chyba się udało.


******************************************************************************

Dzwoni telefon, patrzę na wyświetlacz. To znowu on.

— No.

— Słuchaj. Jest silnik.

— Gdzie.

— Jest super. Widziałem zdjęcia.

— Gdzie…

— Co, gdzie. Na komputerze.

— Dzie jest silnik.

— Niedaleko.

Kurwa. W jakim języku on rozumie. Pewnie chce żeby go zawieźć.

— Gdzie to niedaleko. Kłodzko, Wałbrzych.

— Niee. Co to to nie. Daleko bliżej. Za Ząbkowicami.

— To blisko.

— Podwieziesz mnie.

— Przecież masz auto.

— Podwieziesz? Piwo wypiłem.

— Kurwa. To ja ze Złotego Stoku mam jechać do Bardo żeby cię za Ząbkowice zawieźć.

— No Paaweł. Na zdjęciu dobrze wygląda. A jak tak wygląda naprawdę, to bierzemy od razu ponton i z Ząbkowic na staw. 10kw. Jak eserszmit pójdzie po wodzie.

— Na którym.

— No.., jak na którym. No tam, wiesz. No, byliśmy…, jak się tam jedzie. No wiesz. Tam gdzie woda jest przy brzegu.

Ja pierdole. To równie dobrze może być u mnie w wanie. Zadam pytanie kontrolne.

— Jaką drogą jechać? Przez Mąkolno, przez Kamieniec, czy przez Przyłęk.

— No jak? Przez Przyłęk i tak musisz pojechać.

— A do Przyłęku którędy?

— No przez Mąkolno. A którędy chciałeś.

Rozłączyłem się. Rozejrzałem po mieszkaniu. Gośka żona i troje dzieci szykują potrawy. Za dwa dni wigilia. Trzeba wypierdalać, zaraz chomąto mi zarzuci i trzeba będzie coś ucierać albo ugniatać.

— Tatusiu gdzie idziesz. — to Marta ma pięć lat.

Najbardziej do mnie niepodobna. Patrze na nią i żadnego podobieństwa. Kto ją kurwa zrobił.

— Do Bodzia jadę córeczko.

— A mogę z tobą pojechać?

— Niee. Pomóż mamusi.

— Zabierz ją. — powiedziała żona.

Odwróciłem się podszedłem do drzwi i już jestem na korytarzu. Gośka wyszła za mną.

— Zabrałbyś dziecko. Cały czas dom i dom.

— Spierdalaj.

Jak ja jej nienawidzę. Nigdy nie zapłacze, nie załka tylko patrzy. Odwracam się i wychodzę na dwór. Lekka, marznąca jebana mżawka. W huj czasu zajmie ta podróż. Wsiadam do auta. Ruszam. Trzeba jechać spokojnie. Gładki śliski asfalt.

Wyjeżdżam z Mąkolna. W malutkim zagajniku zatrzymuję się. Wysiadam żeby się wysikać. Lekka mgła i drobniusieńka rzęsista mżawka. Podchodzę do rowu. Słyszę rytmiczne krakanie wrony. Jest jakieś dziwne. Rozglądam się patrzę w korony drzew. Nie mogę umiejscowić krakania. Dochodzi z krzaków na poboczu. Najpierw trzeba się wysikać. Dziwne to krakanie, rozglądam się. Podchodzę do miejsca z którego dochodzi dźwięk. Im bliżej jestem tym bardziej krakanie przypomina rzężenie. Leży tam mały czarny piesek. Z każdym wdechem i wydechem wychodzi z niego odgłos, który wziąłem za krakanie. Pochyliłem się. Mały czarny piesek. Otwarte oczy, nieruchome spojrzenie. Oddech jakiś taki automatyczny. Podchodzę do samochodu. Z bagażnika wyjmuję ręcznik, kładę go na siedzeniu pasażera. Jak najdelikatniej przenoszę psa i układam na ręczniku. Zamykam drzwi. Ktoś go potrącił. Nawet nie wiem po co się nad nim zlitowałem, jakiś żal? Zapinam pas. Patrzę na psa.

— Atam. Tutaj chociaż cieplej ci będzie.

Ruszam. Jadę spokojniej po nierównościach. Jednak jeszcze żyje, nie wiadomo co ma połamane i pewnie go boli.

Na Ożary w lewo na Kamieniec w prawo. Kilkadziesiąt metrów przed skrzyżowaniem ktoś się zatrzymuje. Zakapturzona postać obraca się w moją stronę. Macha bym stanął.

— No to do mordy albo do gazu.

Drzwi się otwierają. Niska dziewczyna niemal nie musi się pochylać bym zobaczył jej twarz. Spod kaptura spływają długie blond włosy, chyba nie farbowane. Odzywa się.

— Co się stało? Ojej! Jak mój Kajtuś.

Otwiera drzwi, podniosła psa z ręcznikiem i ładuje się w mokrej kurtce do środka.

— Dokąd.

— Jak to. Proszę pana. Do weterynarza.

Już miałem kazać się jej wynosić, ale tak bardzo po ludzku podeszła do zwierzęcia. Ruszyłem na Kamieniec.

— Co się stało.

— Przed chwilą znalazłem go na poboczu.

— To pan musi być dobrym człowiekiem. Niektórzy by nawet dla kogoś potrąconego się nie zatrzymali gdyby nikt nie widział. A pan.

Jakoś dziwnie się poczułem. Zerkałem chwilami z jak wielką delikatnością dotyka, głaszcze psa i coś do niego szepcze.

— Jak bardzo bym chciała żeby przeżył. Z moim Kajtusiem wyglądaliby jak rodzeństwo.

Nie odezwałem się. Naprawdę dziwnie się poczułem. Coraz częściej zerkałem na to co dzieje się z pieskiem. Był moment kiedy zaczął dygotać, ale szybko przestał. I ten chrapliwy oddech jakby złagodniał. Podobno niektórzy mają jakąś energię w dłoniach. Przez to wszystko zapomniałem po co wyjechałem z domu. Sięgnąłem po telefon.

— Kurrrwa.

— Pan jest wulgarny.

— Nie wziąłem telefonu. Do kurwy.

— Proszę się zatrzymać. Wysiadam.

Zatrzymałem się.

— Zostaw psa.

— Nie zostanie z panem. Jak pan się tak zachowuje…

— Wsiądź. Nie wiadomo czy ktoś się zatrzyma. Wysiądziesz w Ząbkowicach. Im dłużej będziesz czekała na stopa tym dłużej zwierze będzie cierpiało. A może zdechnąć, przecież chcesz go uratować. — niechętnie wsiadła -wysadzę cię w mieście…. Gdzie będziesz chciała.

Okazało się, że nie udało się nam znaleźć na miejscu żadnego weterynarza, bez telefonu, bo dziewczyna też nie miała, było trudno. W Kamieńcu i Ząbkowicach powyjeżdżali. Poradzono byśmy pojechali do Budzowa. Też bez efektu. Zakomenderowałem.

— To pojedziemy do Bardo.

— Proszę pana Bardo się odmienia, Bardzie, Barda, Bardo, Bardem, Bardu.

Jaka mądra a piechotą chodzi. Powoli ruszyłem. Pogoda nawet się pogorszyła. Po kilku chwilach dziewczyna mocno pochyliła się na pieskiem. Następnie oparła się się na oparciu. Po policzku spłynęły dwie łzy. Zatrzymałem auto.

— Nie wiedziałam, że tak to boli.

— Też mi pies na rękach umarł. Członek rodziny. Czternaście lat. — zamyśliliśmy się -Trzeba go pochować. Przecież ani do rowu ani do kosza go nie wrzucimy.

Przytuliła małego trupka do piersi. Ludzie to mają. Dobrze, że mam szpadelek.

— Jak będzie jakiś lasek. Tam go zakopię.

— Nie! Nie proszę pana.

— Co nie?

— Proszę pana znam takie jedno piękne miejsce. Dobrze. Proszę się zgodzić.

— Myślisz, że nie mam co robić?

Przyjrzałem się jej. Z twarzy wygląda na starszą niż jest. Jednak trudno określić wiek.

— Gdzie to?

— O. O tu w lewo, a później w prawo. Na Żdanów.

— Skąd jesteś.

— Zza Ziębic.

— I tu na wycieczki przyjeżdżałaś?

— Nie… -popadła w jakąś zadumę — Teraz w lewo.

W milczeniu jechaliśmy krętą drogą aż po lewej pojawił się leśny parking.

— Tu. Niech pan wjedzie.

Wysiedliśmy z auta. Mżawka niemal ustała, po chwili nadciągnęła niesamowicie gęsta mgła. Nastała głucha bezwietrzna cisza. Wyjąłem z bagażnika szpadel. Ruszyła, poszedłem za nią. Na drugą stroną ulicy, następnie w szeroką dobrze utrzymaną bitą leśną drogę. Widoczność może na dziesięć metrów. Po kilku minutach zniecierpliwiony odezwałem się.

— To gdzie to miejsce.

— Jeszcze kawałek.

— Pamiętaj, że dzień jest krótki.

— Proszę pana każdemu należy się szacunek. Piesek umarł na moich rękach w pańskim samochodzie. Męczył się. Zbliża się wigilia. Zróbmy coś dobrego. -A kto to zobaczy. Kto doceni. Samo to że zakopie się go w takim pięknym lesie powinno mu wystarczyć. Dla niego to obojętne teraz. Wiesz, że robisz to tylko dla siebie. Przecież miliony jeży, lisów, psów i kotów rozjeżdżanych jest na drogach w tym kraju.

— Proszę pana jestem sfrustrowana tym co pan mówi. Ten pies leżąc na moich kolanach zrobił więcej dobrego niż setki osób. Jestem mu wdzięczna.

— Ale ja nic mu nie zawdzięczam. Doceniasz psiaka bo zmusił cię do płaczu.

— Może pana to nie dotyczy. Może rzeczywiście… Da mi pan szpadel i wróci pan do samochodu.

— A daleko jeszcze. Bo jak dam szpadel to i tak nie wiadoma jak długo będę musiał czekać. Czy jakieś modły będziesz odprawiać. Albo gdzieś poleziesz.

— To niech pan bierze ten szpadel i idzie sobie.

Powiedziała to tak zdecydowanym głosem, że aż zamilkłem. Milczenie trwało chwilę.

— Przepraszam pana. Miałam trudny dzień. — jej głos natychmiast stał się przyjemny i zdawało, że można go słuchać godzinami. Zyskałem dziwne wrażenie unoszenia się w przestrzeni i jednocześnie bycia w ciele. I ta nieziemsko już gęsta mgła. -Dziękuję, że mnie pan wysłuchał.

— To już pójdziemy razem.

I tak szliśmy tym ciemnym wilgotnym lasem, jak w mlecznej bańce, w której wnętrzu przesuwają się obrazki. Zeszliśmy na leśną ścieżynę by po kilku minutach stanąć przed pomniczkiem w środku lasu.

— A co to?

— Przyprowadził mnie tu taki pajac.

— W sensie.

— W sensie takim, że nie warto o nim mówić.

— No ale gnałaś w tej mgle jakby Romeo tu czekał.

— A pan się nie spieszy? Szkoda na niego czasu.

— A ta Diana?

— Da mi pan ten szpadel.

Zaczęła energicznie kopać. Oboje przemoczeni już byliśmy zupełnie. Zacząłem oglądać pomniczek i miejsce w którym stoi.

— Będzie kilka słów na pożegnanie?

— Pan sobie drwi, a dla mnie to co robię jest ważne. Może też się gdzieś śpieszyłam jak pana zatrzymałam.

Dołek gotowy.

— Czekaj. Owiń go w ten koc. Niech sobie leży w spokoju.

Z wielką uwagą opatuliła pieska i położyła w mogile. Zaczęła dłońmi zasypywać dół. Wpatrywałem się jak to robi. Żaden odgłos nie zakłócił pogrzebu. Wstała. Szpadlem uklepała ziemię. Ruszyłem z powrotem.

— Proszę pana nie tam. Chodzę w nagonkach i trochę orientuję się w lesie. Tam. Nogi się pode mną uginają.

***


Jak przez jakieś wiadro dociera do mnie głos dziewczyny.

— Proszę pana. Niech się pan obudzi. Halo! Proszę otworzyć oczy!

Leżę na ścieżce. Nade mną klęczy dziewczyna poklepując mnie delikatnie po twarzy.

— Co mi się stało?

— Nie wiem. Pan się przewrócił.

Usiadłem.

— Ile to trwało.

— Około minuty.

— Kurcze. Mi zdawało się, że rok. Nie wiem co to. Jakbym jakąś kobietą był.

— A teraz jest dobrze. W głowie się panu nie kręci? Niech pan wstanie.

Wstałem. Spokojnie doszliśmy i powoli do parkingu. Jesteśmy sami. Usiadłem na ławce. Dziewczyna usiadła na drugiej naprzeciw. Siedząc patrzyłem na buty myśląc co to mogło być, nigdy nic podobnego nie przeżyłem. Spytałem jej.

— Śpieszysz się czy możemy chwilkę poczekać.

— Teraz już się nie śpieszę.

— Pracujesz gdzieś. Skąd wracasz.

— Wie pan. Wolę nie odpowiadać.

— Dobrze. Takie to dziwne.

Podeszła do mnie i zaczęła otrzepywać mi kurtkę. Dziewczyna była nawet bardziej przemoczona ode mnie.

— Długo stałaś.

— Długo szłam.

— Skąd.

— Już mówiłam i powinien pan zrozumieć.

— Można by ognisko zapalić. Tylko czasu mało.

— Czas jest, drewno jest mokre… Zatrzymał się pan bo myślał, że jakaś lafirynda lezie. — uśmiechnęła się.

— Noo, tak mniej więcej. Serce jakieś okazałaś dla zwierzaka.

— Jakby mój Kajtuś z domu uciekł to bym za nim w świat poszła. Na koniec świata. Nawet bym się nie obejrzała, nikt by za mną nie płakał.

— Ty wiesz jaka z ciebie egoistka. Ty z bidula uciekłaś?

— Nie.

— To masz rodziców, chłopaka, znajomych. Myślisz, że nie zmartwią się?

Chwilkę myślała.

— No to bym się obejrzała. A pan? Jest żona. No. Co pan powiedział do siebie jak pan podjeżdżał.

— Mówiłem do siebie. Nie będę się uzewnętrzniał.

— Nie dokończył pan.

— Czego.

— ,,Nie będę się uzewnętrzniał przed gówniarą,,.

— Co ty masz w głowie. Trocin ci w szkole wsypali. Gówniażerii wypchali mózgi gąbką.

— Nie! Proszę pana żeby pan przestał. To krzywdzące i niesprawiedliwe. Celowo i rozmyślnie upokarza pan ludzi o których nic nie wie.

— Co ty, filozofie studiujesz.

Krzyknęła.

— Niech pan przestanie! Kurwa. Jak to boli. Rozumie pan. Ja chcę żyć!

Ten biedny nieszczęsny piesek to JA.

Stanąłem całkiem skołowany.

— Coś ci dolega???

— Nie. — uśmiechnęła się szczerze — Już po wszystkim.

Uśmiech był szczery, ale czy wszystko jest w porządku. Chciałem jej jakoś pomóc, pocieszyć. Tak się poświęciła dla zwierzaka. Nie wiedziałem co powiedzieć.

— Wiesz co, mam Ziębicach znajomego urzędnika. Podasz mi swoje dane. Je mu przekażę. I wiesz, no. Jak by co. On by napisał do mnie, jakbyś umarła. Na pogrzeb bym nie przyjechał. Ale byłoby mi smutno.

— Nawet pan nie wie ile to dla mnie znaczy.

Słowa te popłynęły z jej największej dostępnej dla człowieka głębi. Ich szczerość była całkowita i pełna. Poczułem, że gdybym dowiedział się wcześniej o jej śmierci, to pojechałbym do tej miejscowości i sam wykopał jej grób. Poczułem jak więź pomiędzy nami powstała. Jakieś ciepło mnie otuliło.

— Tylu masz wrogów. Tak cię nienawidzą.

— Pan mnie jeszcze nie zna.

— Co woda święcona potrzebna.

— Czasem tak mi się zdaje… Możemy jechać?

Wsiedliśmy do auta i powoli ruszyli. Mgła jakiej nigdy nie widziałem. Z góry szeroką jezdną jedziemy jakbyśmy piechotą szli.

— Wiesz. Jestem tu pierwszy raz i nie wiem czy dobrze jedziemy.

— Dobrze. Skrzyżowanie jest dopiero na dole. Już tu byłam.

Po kilkudziesięciu metrach kapeć. Byłem tak zmęczony, że kląć mi się nie chciało.

— Niech pan jedzie. Na płaskim się zatrzymamy.

I tak też się stało. Wysiadamy. Nim się zorientowałem trójkąt jest na drodze a za moment pracuje lewarkiem.

— Proszę pana, to taka moja pasja. Niech pan wsiądzie i wypocznie.

Siadam. Niemal natychmiast zapadam w niemal letarg.

***

Czuję jak samochód opada kołami. Kładę dłonie na twarz. Dziewczyna otwiera drzwi, patrzymy na siebie.

— Coś panu dolega. Znowu pan to miał?

Ciągle patrzymy sobie w oczy.

— Tak. I znowu ta kobieta. Wsiadaj.

— Mogę pokierować.

— Żadna baba nie będzie kierowała tym autem.

— Pan jest straszny. Czy myśli pan czasem nad tym co pan mówi. Pan strasznie krzywdzi siebie i ludzi. Jak w ogóle wygląda pana życie rodzinne. Przepraszam. Nic mi do tego.

— Możesz trudnych pytań nie zadawać. — ruszamy -Rano facet dzwoni i od razu wiem jak będzie kombinował. Jego samochód ma 1,9 litra mój 2,8. I on chce ze mnie zrobić swojego szofera. Teraz jeszcze się wkurzy i żona się wkurzy i wszyscy się wkurzą bo nikt nie wie gdzie jestem. Sam tego nie wiem.

— Ja wiem.

— To teraz co?

— Cały czas prosto.

Radia nie chciałem włączać. Dojeżdżamy do ósemki. Teraz mniej więcej wiem gdzie jestem. Lewo i prawo na Przyłęk. Po chwili na kostce przed torami w lewo. Tą prostą znam. Mgła zelżała można podgonić.

— Doszedł już pan do siebie.

— Dziwnie się czuję.

— Tu, tu. Niech się pan zatrzyma.

Dziewczyna wysiada. Jesteśmy za Suszką.

— Niech pan wyjdzie. Tu jest pięknie.

Wysiadam. Faktycznie. Jakaż rozległa panorama. Tyle razy tędy jechałem i tego piękna nie widziałem.

Robiło się ciemnawo a jeszcze staliśmy patrząc.

— Proszę pana. Możemy jechać? Kiedyś pan na to sobie popatrzy. Jesteśmy cali mokrzy.

Trudno mi oderwać wzrok. Idę do auta. Jeszcze przekręcając kluczyk zerkam tam, pojawia się coraz więcej świateł. Ruszamy.

— Możesz powiedzieć jak to jest, że dotąd tej panoramy nie widziałem.

— Jak się pan nad sobą zastanowi, to pan się dowie.

— Możesz normalnie odpowiedzieć.

— Jest pan zapatrzony w siebie, dlatego nie widzi pan dookoła świata.

— Co ty gadasz. Radzę sobie i to dość dobrze.

— Ale w wąskim zakresie.

— Nie wiem o co kaman.

Wyjeżdżamy z Kamieńca. Od kilku dni chodzi mi po głowie grób pradziadka. Jakoś wszedł mi do głowy i nie chce wyjść, codziennie się przypomina. Dzisiaj pierwszy raz, tyle się dzieje.

— Wiesz…, robi już się ciemno. W Starczowie zajrzę na cmentarz.

Nie odpowiedziała. Na pewno też jest zmęczona. Może lepiej niech posiedzi w aucie. Wjeżdżam na parking.

— Zostaniesz w aucie.

— Idę z panem.

— Jak chcesz. Wejdziemy tamtędy. Lubię tamte schody.

W półmroku i tym spokoju cmentarz jawi się oazą wytchnienia. Małymi schodkami w dół. Przy starym grobie jakiegoś Niemca w lewo, za nim pradziadek. Tablica odpadła, nieład i zaniedbanie.

— To tutaj?

— Tak.

— Dlaczego tu taki nieporządek.

— Tu same kości już są.

Nagle stanąłem jak wryty. Dokładnie dzisiaj mija sto dwadzieścia dwa lata od urodzin pradziadka.

— Widzi pan. Dziś jego urodziny. Mógłby pan trochę zadbać o grób.

— Nie pouczaj mnie. Ja ci nie doradzam.

Jakaś strzelanina, bombardowanie. Stacja w polach. Na jednym torze stoi pociąg na bocznicy pojedynczy wagon. Na pociąg spadają bomby, eksploduje parowóz z pojedynczego wagonu wyskakują jacyś ludzie. Ktoś niedaleko siada na dywanie i odlatuje.

— Niech pan się oprze o ogrodzenie. Znowu ta kobieta?

— Nie…,jakaś stacja, wojna. Bombardowanie jakieś. Dywan latający. Urojenia.

Kiedy zobaczyła jak już pewniej stoję, pochyliła się nad grobem i zaczęła go porządkować. Już właściwie w ciemności coś tam przekładała, wyrywała. Odezwałem się.

— To już drugi grób dzisiaj.

— PYTAŁ KTOŚ PANA O ZDANIE. WSZYSTKICH DOOKOŁA PAN OBRAŻA. ZACHOWUJE SIĘ SIĘ PAN JAK ZNAWCA WSZYSTKIEGO A JEST PAN ZWYKŁYM PYSZAŁKIEM I PROSTAKIEM. JAK PAN ZE SOBĄ WYTRZYMUJE!!!?

— Mała. Uspokój się bo w dziób.

— Mała, mała. Jak ktoś słabszy to w dziób, tak? TAK! A JAK SILNIEJSZY TO KULI SIĘ PAN PRZED NIM. TRZĘSIE I PRZYTAKUJE, A ZA PLECAMI PRZEKLINA.

— Kurrwaa. Uspokój się bo ci przyjebie.

— Damski bokser! Bohater z trąbką w nosie.

Zagotowała mnie, na szczęście natychmiast odeszła na kilka kroków. Widać jak jest poruszona i lekko wystraszona.

— Zobaczysz. Kiedyś ktoś cię wypatroszy.

Stoimy tak w milczeniu pozwalając uspokoić się emocjom. Trwa to kilka minut.

— Paweł, Paweł to ty. Cześć. Nigdy bym się tutaj ciebie nie spodziewał. Wszyscy się martwią. Szukają. Samochód poznałem Czekaj zadzwonię do Gosi.

Nim zaoponowałem już miał telefon przy uchu.

— Gosiu znalazłem Pawła, daję ci go.

— No.

— Zapomniałeś w domu telefon.

— To kurwa wiem. Coś jeszcze.

— Gdzie jesteś?

— W Starczowie na cmentarzu.

— Naprawdę??? Zdecydowałeś zrobić porządek? Wreszcie zrozumiałeś. Ładnie, że pomyślałeś. Taki prezent na urodziny dla pradziadka. Zaraz będziesz? Już ciemno.

— Za Ziębice jeszcze jadę. Mam sprawę.

— To coś ważnego?

— Aatam. A co będę gadał. Dużo spraw i kapcia miałem i psa jakiegoś ratowałem. I jeszcze jakaś kobieta mnie na stopa zatrzymała.

— Kobieta?

— TAK!. Kurwa kobieta. Z cipą i cyckami. Huj ci do tego.

W słuchawce cisza.

— Odezwij się kurrwa.

— Pojechałbyś do Lasek… Do Tomka. Dzieci szybę stłukły.

— Które dzieci.

— Nasze.

— Nasze? Jakie nasze. Twoje kurwa, twoje. Daj mi spokój. Ja nie mam dzieci.

Oddałem telefon.

— Oj Pawełku Pawełku. Dlaczego taki jesteś.

— Taki jestem i się nie zmienię.

Człowiek odszedł, nie zauważył nawet dziewczyny. Kiedy się oddalił podeszła nieco bliżej. Bez słowa ruszamy do auta.

W milczeniu dojeżdżamy do Ożar.

— Nie martw się. Znajomy szklarz ma samochód w remoncie. Podwiozę go z narzędziami. Zrobi co trzeba, a w międzyczasie odwiozę ciebie.

Nie odpowiedziała. Nie śpieszę się, można się natknąć na czarny lód. Dojeżdżamy do mostku. Zwalniam. Pełno szkieł, rozwalone barierki. Jacyś ludzie wyłażą zza mostku. Zatrzymujemy się, wysiadamy. Podchodzimy do rozbitych barierek. Na dole w strumieniu leży samochód do góry kołami. Poziom wody duży, trochę podwozia widać i koła. Jeszcze dwie osoby wychodzą z wody. Pokrzykiwanie, szlochy. Nikt nie zwraca uwagi, że ich ubrania są przesiąknięte wodą. Chłopak krwawi. Podchodzę do auta włączam długie światła. Dwie dziewczyny zaczynają zawodzić. Dziewczyna i dwóch chłopaków najszybciej doszli do siebie, są najbardziej przytomni. Nikt nie zauważa mnie z dziewczyną. Stoję i się przyglądam, co tu się dzieje. Dziewczyna podchodzi do tej trójki, zaczynają rozmawiać. Jeden z chłopców zaczyna liczenie.

— Ewa. EWA. Ewy nie ma!

Drugi natychmiast schodzi stromym zboczem do strumienia, zanurza się w rwącej lodowatej wodzie, nieustannie przybierającej. Zaraz całe koła znikną w nurcie. Ktoś krzyczy byśmy zadzwonili na pogotowie, dziewczyna odpowiada, że nie mamy telefonów, ich poginęły albo są zamoknięte. Chłopak próbuje wydostać się z auta. Następny schodzi do wody. Pomaga mu się wydostać. Jest. Wyciągają dziewczynę. Idę nad brzeg, pomagam ją wciągnąć. Jest bezwładna, nieprzytomna. Dziewczyny zawodzą płaczą, rozpaczają.

— Podnieśmy ją do góry nagami. Niech woda się z płuc wyleje.

Zakomenderowałem i wszyscy jakoś starają się pomóc. Kiedy trochę wody wyciekło kładziemy ją na plecach i zabieram się za masaż serca i sztuczne oddychanie. Po trzydziestym ucisku przykładam usta do jej ust i słyszę głos którejś z dziewczyn.

— Ona może mieć kowida.

— Kurwo. A nie bałaś się z nią jechać!?

Wydawało mi się, że jeszcze raz trzeba dziewczynę odwrócić, że jeszcze trzeba wylać z niej tą wodę. Po zakończeniu wylewania każę chłopakom robić masaż serca, a sam rytmicznie wtłaczam w nią powietrze. Po kilku minutach zaczyna się dławić, daje oznaki życie. Koledzy obracają ją na bok. Wstaję idę do auta by zawrócić. Kiedy to zrobiłem wkładają półprzytomną dziewczynę na tył. Wsiada z nią chłopak i jeszcze jeden, krwawiący z dłoni z rozbitą mocno głową. Krzyknąłem do pozostałych.

— Jak ktoś nadjedzie zadzwońcie na policję. Oni na pewno przyjadą.

Dziewczyna wskakuje, ruszamy. Za szybko nie można. Znowu zaczyna mżyć. Czuję momentami uślizgi. Zaczyna być jak w diabelskim młynie. Światła Kamieńca, buczenie półprzytomnej dziewuchy. Płacz chłopaka, rozkleja się.

— Uu, uu. Zabiłem ją. Dlaczeeggooo.

Z przedniego fotela pasażerka obraca się.

— Ona żyje. Jest nie przytomna, ale oddycha, żyje.

— Zazazabiłemm. ZABIŁEMMM.

Pytam się.

— A piłeś kolego.

— Nie. Nie proszę pana. Nie, nie, nie piję. Zabiłem.

W tej chwili dziewczyna wysunęła się spomiędzy chłopców, zjechała na podłogę i tam zwymiotowała. Rzygała jak kot i zaczęła ciężko dyszeć. Chłopak ucichł bo przekonał się, że dziewczyna na pewno żyje.

— Ten drugi zaczął bardziej krwawić z głowy.

— Szybciej nie dam rady. Czujesz jak nami nosi.

Tylne siedzenie zmieniło się w w jakieś kosmicznie niewyobrażalne miejsce nie wiadomo czego. Zakrwawione siedzenie, rzygi, rzężenie płacz i szlochanie. Zaczynają szczękać zębami. Mija nas karetka na sygnale.

— Na pewno do nas. O, teraz policja.

Wjeżdżamy do Ząbkowic. Do szpitala dojeżdżam bez napięć. Udało się. Pomagamy wysiąść rozbitkom. Żyją, jednak źle z nimi. Przechodzimy przez bramę.

— Słuchajcie. Dalej dacie radę sami.

— Co pan. Proszę pana.

Łapię ją za ramię.

— Jesteś pewna, że wyjdziesz. Jakiś huj cię o coś spyta i gud baj.

— Damy radę proszę pana. Dziękujemy za wszystko.

Jak szybko się da wsiadamy do auta.

— Podjedziemy jeszcze do cepeenu.

Spokojnie odjeżdżam. Zastanawiam się czy mają kamery jebani stalinowcy. Otwieram wszystkie okna by przewietrzyć. Okrążam rynek i zatrzymuję się koło,,Faraona,,.

— Kup coś do jedzenia i picia. Jak zatankuję to zjemy.

Dziewczyna wysiada, daję jej stówę. Ruszam.

Dopiero kiedy wychodzę z cepeenu widzę jak niektórzy mi się trochę przyglądają. Krew na ustach, krew na dłoniach. Jadę bezmyślnie w stronę gdzie zostawiłem dziewczynę. Co się dzieje ze światem. Zadaję to pytanie tak długo aż widzę dziewczynę. Zatrzymuję się, wsiada bez słowa.

— Poczekaj. Podjedziemy w takie miejsce gdzie można zjeść.. Udaje się wydostać z pustego miasta. Lecimy na Bardo. Jednak przed pojedynczym domkiem skręcam w prawo na Grochów. Staję na jednej z mijanek.

— Zjemy na powietrzu. Niech się wywietrzy.

Dziewczyna je w milczeniu, czuję się roztrzęsiony. Nie wiem kiedy to się zaczęło. Postanawiam dokończyć posiłek na siedzeniu pasażera.

Uf. Udało się wepchnąć porcje do końca. Nie wiem kiedy mi oczy się zamykają.

Słyszę jakieś echo, jakby ktoś mnie z jakiejś studni wyciągał. Jakieś dudnięcie. Bardzo, bardzo powoli uświadamiam sobie własne istnienie. Następnie wiem, że istnieję w czymś co określa się ciałem. Już jestem w ciele. Po chwili wiem, że jestem, ale gdzie. Blask dnia dociera do mnie. Ale auto nie stoi w mijance. W ogóle nie wiem gdzie jestem. Co się stało. No tak jestem w swoim aucie, ale gdzie jest to auto. Podnoszę się nieco na siedzeniu pasażera. Jest jeszcze przed wschodem. Auto stoi na jakimś trawniku. Kluczyki w stacyjce. Przecieram zaparowaną szybę. Przede mną woda. Staw? Nie, wyrobisko? Kamieniołom. Po lewej wysokie ściany, ciągną się wzdłuż wody ze dwieście metrów. Po prawej jest inaczej. Dużo niższe skałki. Ze dwadzieścia metrów od auta w wodzie stoi naga dziewczyna. Woda sięga jej ponad pośladki. Wyłażę z auta. Jakbym tonę węgla na plecach wczoraj wytargał na strych, tak się czuję. Jakby przez miesiąc na wykopkach był. Kilkanaście metrów po lewej pali się ognisko.

— Heej. Woda jest zimna. Jest minus pięć. Wychodź bo się przeziębisz.

Dziewczyna zamiast wracać robi kilka kroków w przód szybko zanurza się z głową. Podchodzę do brzegu. Kompletna dezorientacja. Psychicznie jestem poszatkowany. Przypominam sobie wczorajszy wypadek. Tankowanie, mijankę, ale tutaj. I jeszcze ta dziewczyna. Nie ma jej. Jak się z tego wytłumaczę. Jest. Wypłynęła trzydzieści metrów od miejsca gdzie zanurkowała. Płynie do brzegu krytą żabką. Już nic nie pojmuję. Zauważam obok jej ubranie i ręcznik, wyciągnęła z auta. Stanęła w wodzie po szyję.

— Dzień dobry panie Pawle. Odejdzie pan dalej i się odwróci.

— Ja ci nie kazałem wchodzić.

— Proszę.

Odchodzę w stronę ogniska. Słyszę plusk wody przy wychodzeniu. Stoję chwilę, wreszcie obracam się. Dziewczyna obrócona tyłem do mnie, stoi naga pomiędzy mną a wschodzącym słońcem. Widać jak silnie jej całe ciało paruje, po wytarciu zaczyna się ubierać, jest cicho i całkowicie bezwietrznie. Jestem obezwładniony jej wyczynem i całym tym wschodem słońca i tym wszystkim czego nie wiem i nie mam o tym pojęcia. Podchodzi teraz do ogniska. Te jej piękne długie blond włosy parują.

— Co, co ty wyprawiasz. Nie jest ci zimno?

— Spokojnie, nie pierwszy raz. Może pan śmiało wchodzić.

— Coty. Co, co, ty. Na głowę jeszcze nie upadłem Co, co to w ogóle jest. To tak, gdzie my jesteśmy.

Uśmiecha się patrząc na mnie. Teraz zauważam jak niezwykłego koloru są jej oczy. Głęboka zieleń przepastnych lasów, zieleń leśnych polan, świeżość wiosny. Znowu coś. Jakieś wizje, obrazy.

Na kilka sekund minus pięć stopni zmienia się świeży powiew wiosny, niosący pewność, że wszystko jest na swoim miejscu.

— Panie Pawle. Znowu.

— Nie, nie. To co innego. Gdzie my jesteśmy? Nic nie pojmuję.

— Może Bartnica, a może gdzie indziej.

— Nie kręć. Jutro wigilia. Wiesz ile spraw mi wypadło… — patrzę na swoje brudne od krwi dłonie — Kurwa, Trzeba to zmyć.

Podchodzę do wody. Myję ręce, twarz. Jak ona wlazła do tej wody, jest lodowata.

— Masz jakieś kiełbaski.

— Nie.

— To gaś ognisko i spadamy.

— Panie Pawle tu jest tak przyjemnie.

— A co ty mi tu pierdolisz. Przywieziesz tu na sylwestra jakiegoś frajera. O, najlepiej wiosną, albo latem. Jak woda będzie ciepła. Sobie go do niej wciągniesz. Ptaszek mu nie odpadnie.

— Panie Pawle, jest pan niedouczony. W tak zimnej wodzie jak dzisiaj niesamowicie zwiększa się produkcja spermy u mężczyzny, rośnie potencja.

— Mi nie rośnie. Mam ją cały czas. To dlatego chciałeś mnie wciągnąć do wody.

— Za dużo sobie pan wyobraża. Jaka kobieta na pana spojrzy? Kobiety widzą więcej kolorów, mają silniejszy węch, rozwiniętą intuicję…

— I mniejszy mózg.

— Nie mniejszy tylko wystarczający. W mniejszym mózgu łatwiej rozum znaleźć.

— Osz ty kurwa jego mać. Zaraz ci pokaże twój rozum.

Podskoczyłem na równe nogi i w stronę ogniska. Dziewczyna się podrywa, robi kilka kroków w tył.

— No i co kochaniutka. Może staniesz jak równy z równym.

— Nie ma problemu. Piętnastego lipca za pięć lat.

— Co ty tam pierdolisz. Za pięć lat. Jakie pięć lat.

— W pięć lat może zdobyć pan wykształcenie, nabyć ogłady, nauczyć się kultury, dobrze się wysławiać, być oczytany i zmądrzeć. A ja pójdę na siłownie, nauczę się karate i spiorę pana bez wyrzutów sumienia.

— Co! A skąd wiesz!

— Bo nie zrobi pan tego co mówiłam. Będzie pan starszy o pięć lat. Od wódy wpadnie pan w delirium i wysika swój mózg, nawet pan nie piernie jak będzie pan rozłożony na łopatki. Stary dziadu.

— Jak się odzywasz do starszego.

— Do starszych odnoszę się z szacunkiem. Do chama mówię w jego języku.

Całym pędem ruszam na nią. Z piskiem ucieka w stronę krzaków, brzózek i topól. Rozpoczyna się szaleńczy slalom. Raz się oddala, znowu ja jestem bliżej. Trwa to, aż za którymś krzewem przed dziewczyną wyrasta skała. Po bokach ostre krzaki róży. Łapię zeschnięty kij.

— No. Teraz możesz użyć swojego rozumu.

— Co pan? Proszę pana. Niech pan mnie nie bije.

— Ci wpierdole. Ruski miesiąc popamiętasz.

Machnąłem kijem, w powietrzu pozostał świst. Dziewczyna jest przerażona. Robię krok w jej stronę. Dotykam jej końcem kija jak szpadą.

— No i jak wykształcenie, kultura. Zapomniałaś o elokwencji. No.

Wyprostowała się. Jej twarz starsza od niej nabrała dramatycznego wyrazu. Nie strachu czy zalęknienia.

— Pan mnie nie uderzy.

— Jesteś pewna? Skąd wiesz.

— Pan taki nie jest…., panie Pawle. Wie pan czemu tyle kilometrów nocą jechałam oddalając się od domu.

— No, czemu.

— Mówił pan przez sen. Całą drogę z panem rozmawiałam. Wie pan jak cudowna była to rozmowa. I jak smutna chwilami.

Osuwam się na ziemię. Dziewczyna jednym zdanie wybija w murze obronnym mej osobowości wyrwę, niedużą. Wysypuje się kilka zmurszałych cegieł. Dziura jest wejściem do katakumb mej psychiki? Duszy? Osobowości? Co ONA zrobiła, skąd wiedziała jak trafić. Chyba bredzi. Czy ja naprawdę mówię przez sen. Chyba coś bym wiedział. Ale chyba jest coś w tym, ta moja reakcja. Naprawdę czuję tę wyrwę. Katakumby wciągają mnie. Stare są wielopoziomowe. Pełno w nich zaułków, korytarzy wypełnionych zetlałymi wspomnieniami, wypalonymi emocjami, zatrzymanymi w ruchu myślami, nigdy nie wypowiedzianymi pytaniami. Jakiś płomień mi przyświeca, ale nie prowadzi. Schodzę głębiej i nabieram obaw czy powrócę, Jak odnajdę drogę powrotną. Czy ten świat po powrocie zastanę taki sam. Czy ten świat będzie, czy będzie taki sam, czy ja będę taki sam. Jak głęboko zszedłem. Czy ktoś mnie wyprowadzi.

Teraz nie ma już ślepych zaułków czy niedrożnych korytarzy. Każdy gdzieś prowadzi, łączy się z innym. Korytarze coraz bardziej puste. Tu wszystko zmienione jest w pył i popiół. Jakieś schody. Stare kamienne w dół. Kilkanaście stopni i zatrzymuję się przed szkatułką. Jak z dzieciństwa, prosta poniemiecka pociemniała i odrapana. Stoi na ostatnim stopniu, kolejny jest pod wodą i tych stopni zanurzonych w czystej przejrzystej głębi jest liczba nieokreślona. Wstaję.

— To jak to? Pierwszy raz to słyszę. Jak przez sen.

Idę zrezygnowany w stronę ogniska. Kiedy wychodzimy z zagajnik dziewczyna zaczyna iść obok mnie. Cały zagłębiony jestem w sobie. Coś musi w tym być, ta moje reakcja. Jakby było to kłamstwo nie zareagowałbym tak na to tylko ją pobił. Siadamy przy ogniu. W milczeniu trwamy kilka minut. Gdzieś niedaleko jest droga na co z początku nie zwróciłem uwagi, albo ruch był tak mały, że nic nie słyszałem.

— To na pewno prawda. No do huja, dlaczego ja nic o tym nie wiem. Co, nikt mi o tym nie powiedział. Czemu tak.

— Nie wiem. O to nie pytałam. Myślałam, że pan wie o tym.

— Pytałaś. I co, odpowiadałem. Myślałem, że jak się mówi przez sen to się tylko coś mamrocze.

— Panie Pawle mówił pan wyraźnie nie klnąc ani razu.

— To o czym ze mną rozmawiałaś.

— Ma pan świetne poczucie humoru. Ma pan rozległą wiedzę i nie jest to tylko powierzchowna wiedza. Więcej nie powiem.

— Dlaczego?

Spoglądamy na siebie. Jakoś pusto w głowie.

— Może wymyjemy chodniki?

— Dobrze panie Pawle.

Dziewczyna szybko wstała, mnie coś powstrzymało. Moment, nie wiem co jest tym hamulcem. Wiem. Ton głosu i tryb pytający. Sam z siebie nie odezwałem się do nikogo w ten sposób od nie wiem jak dawna. Co to kurwa może znaczyć. Teraz się podnoszę. Wspólnie myjemy chodniki. Woda jest lodowata, jak ona tam wytrzymała. Jak tylko można było wysprzątać wnętrze, tak dokładnie robimy. Po zakończeniu wracamy do ogniska by wrzucić weń całe drewno zebrane przez dziewczynę. Patrzę na nią podejrzliwie, czy aby ze strachu przed biciem na poczekaniu wymyśliła bajeczkę o dyskusji ze mną przez sen. Zaraz przypomina się moja reakcja. Natychmiast zdaje sobie sprawę, że jakoś inaczej rozumuję. Płomienie nieśpiesznie i nieubłaganie zajmują kolejne patyki. Wpatruję się w ten obraz i czuję lekkie zawroty głowy. Co to może być.

Czuję zimno i ciepło jednocześnie. Ciało czuje się dobrze w głowie z wolna powstaje mętlik i jakaś wcześniej nieznana przestrzeń. Jakiś wielki dysonans, narasta olbrzymi brak równowagi, paraliż. W pełni przytomny jestem i nic zrobić nie mogę. Przenigdy nic podobnego mnie nie dotknęło. Z zewnątrz bierność w środku galimatias. Kompletny bałagan i zdziwienie, jak po wejściu do starej komórki przez lata zamkniętej. Półki się zarwały wszystko pomieszane i poniszczone. Kurz, pajęczyny.

— Jedziemy.

— Dokąd? — spytała.

— Na najbliższy cpn.

Siadam na miejscu pasażera, wkrótce dojeżdżamy do stacji. Dziewczyna gwałtownie hamuje. Otwiera okno i krzyczy.

— Jedziecie do Ziębic!?

— Tak! Jedziesz!

— Oczywiście. — mówi patrząc na mnie — Mam transport. Nie wiadomo dokąd bym z panem zajechała. Gdyby nie wigilia…. Aż tak bardzo złym człowiekiem to pan nie jest.

Otworzyła drzwi. Wyskakuje, trzaśniecie drzwi, biegnie do znajomych nie oglądając się. Wita się z nimi, pakuje do auta. Odjeżdżają. Patrzę za nimi, staram się jeszcze ją sobie przypomnieć. Coś czego nie rozumiem, jakieś obrazy, ludzie. Coś się dzieje. Nie wiem gdzie i co. Ciemność, tylko dźwięki świata dochodzą.

Co to za jazdy, nigdy tego nie było. Chyba nie za długo trwało. O co chodzi. Zapominam by kupić coś do jedzenia, przesiadam się na siedzenie kierowcy. Jadę, nie wiem dokładnie gdzie jechać. Kręcę się po okolicy. Właściwie niczemu się nie przyglądam. Zastanawiam się czy przyjdzie kolejna wizja, nie wiadomo czego, czy w trakcie jazdy? Tak jakoś mnie zakręciło, że jestem w Woliborzu. Kiedyś oglądałem w telewizji program o takim starym gościu, ponad setkę miał. Kiedyś, to byli ludzie. Ciekawe życie miał, nawet go ruscy bagnetem przebili, a ten ranny rzekę wpław przepłynął. I to w marcu, jeszcze kra była. Tak mi się zdaje. Tak sobie myślę aż dojeżdżam do Nowej Wsi Kłodzkiej.

Skręcam w prawo i jadąc spokojnie tak się zawiesiłem, że dopiero w Czerwieńczycach się ocknąłem i nic z jazdy poprzednią wioską nie pamiętam. A czemu tak Czerwieńczyce wybiły z zamyślenia… a no właśnie. Mogłem pojechać na twierdzę. Tam kiedyś usłyszałem, że w którymś to roku jakaś bitwa tu była. W huj luda poginęło i tylko orkiestra jakaś przeżyła, poszła po wszystkim na twierdzę. Oczywiście do Srebrnej Góry, nie tej w Kłodzku. Kiedy zobaczyłem drogowskaz na Bożków to zaraz tam się kieruję by zobaczyć ten pałac i nie wiem dlaczego przy nim nie stanąłem tylko jadę huj wie gdzie. Taką sobie przejażdżkę robię aż wyjeżdżam na szczycie góry, a tu przy drodze stoi wieża w huj wysoka. Zatrzymuję się kilkadziesiąt metrów dalej na poboczu. Wysiadam z auta. Przy wieży klęczy dziewczyna i coś chyba zbiera z ziemi.

— Co to, zaduszki odprawiasz, czy pokute.

— Robiłam zdjęcia z góry i telefon mi wypadł.

— Aa. To jesteśmy odcięci od świata. Dokąd to z tym plecakiem.

— Daleko. Obowiązki nie pozwolą panu tak daleko dojechać.

— Dojadę dokąd zechce. Pakuj się do auta.

Przez drzwi wchodzę do wieży. Podnoszę głowę.

— Nie pojebało mnie jeszcze.

Wracam do auta.

— To gdzie. — pytam.

— A tą drogą.

— Czyli.

— Nie był tu pan?

— Czy ja się pytam czy tu byłaś. Gdzie jedziemy.

— Tą drogą. Później na Polanicę.

— O, to bardzo znana metropolia.

Ruszamy. Z dziewczyny emanuje jakaś niebywała świeżość. Zmusza mnie do tego bym się uśmiechnął. Uśmiech zmienia się w śmiech. Patrzę na dziewczynę, też się uśmiecha. Śmiejemy się nie wiedząc czemu.

— Dobrze. Zabiorę cię dokąd zechcesz.

— Nie mogę zapłacić. Nie mam tyle pieniędzy. Pięć dych może być?

— Co ty. Na stacji stanę kupisz coś do jedzenia. Od wczoraj nic nie jem.

Jemy spokojnie w aucie. Nie mam żadnych wizji. Trochę się zapycham, ale niezbyt mi to smakuje, dotąd zażerałem się takim jedzeniem, a teraz mimo głodu, jakieś takie niemiłe wrażenie.

— Ta wioska z wieżą…

— Suszyna.

— Ładna okolica. Ciekawe, nigdy tam nie byłem. To jedziemy. Gdzie, teraz.

— Duszniki.

Stoimy by wyjechać na ósemkę, tir za tirem, więc stoimy.

— Widzi pan. Jutro wigilia a oni jadą. Czy zdążą na wigilijną kolacją. A ci ludzie mieszkający przy głównej arterii. Przecież oni są narażeni na nieustanny hałas. Warkot tych silników jest nieznośny. Właściciele tych ciężarówek na pewno mieszkają daleko od takich dróg.

Kiedy ruszamy rozmowa trwa.

— Taki transport to pieniądze. A jak któryś mieszka przy takiej drodze, nie słyszy warkotu, tylko przelatujące skowronki.

— A pan, czym się zajmuje? Jest pan na wycieczce.

— Ooo, tak. Teraz to mogę sobie polatać. Żadne biuro turystyczne nie gwarantuje takich atrakcji.

— Wie pan, ten zamek na górze nie jest już szpitalem.

— Co ty mówisz. Zawsze chciałem go zobaczyć. Marzyłem by choć raz być w głowie takiego wariata i zobaczyć o czym myśli.

— Tam nie było wariatów.

— Nie mów, że normalnych ludzi tam trzymali

— Tam byli chorzy nieszczęśliwi ludzie. Poza murami takiego ośrodka nie mieli szans na przeżycie. Wie pan jak teraz mi szkoda ich rodzin. Wielu z nich nie miało kontaktu z rzeczywistością. Ale dramat matek rodzących takie dzieci.

— Urodziłaś takiego kogoś.

— Nie.

— Masz w rodzinie.

— Nie.

— To czemu się wymądrzasz.

— Wie pann…

— To akuratnie wiem.

— Jutro wigilia, nawet zwierzęta przemówią ludzkim głosem.

— Kto ci takich kitów nawciskał. Słyszysz się. Ile mysz lat. Chyba tu się skręca. Jak tacy ludzie dorwą się do władzy to świat się skończy.

Nie odpowiada. Jedziemy malowniczą serpentyną w górę. Po chwili jesteśmy na malutkim parkingu. Wysiadamy. Niezwykle rześkie powietrze pobudza.

— Byłaś tu.

— Nie. Znajoma mi powiedziała.

Wchodzimy na teren parku-ogrodu. Coś chwyta mnie za prawy bark i zatrzymuje. W jednosekundowej wizji przepływa przeze mnie cała historia miejsca. Najsilniejsze było odczucie satanistycznych rytuałów w czasie wojny. Następne były lata kiedy budowla była szpitalem psychiatrycznym. Czułem zapach każdego pokoju. Widzę pomalowane w pokojach ściany. Czuję rozpacz i bezsilność, są też jakieś bezcielesne bestie i trumny w podziemiach.

— Spierdalamy.

Obracam się na pięcie, dziewczyna zdziwiona idzie za mną, nic nie mówi. Wsiadamy do auta. Ruszam. Z czymś takim się nie spotkałem. Dopiero po wjechaniu na ósemkę odzywam się.

— Czułaś to???

— Nie, nic nie czułam. Tylko tak trochę jakby powietrze było tam gęstsze.

Jeszcze czuję na sobie to co tam zobaczyłem

— Niech pan zwolni.

Faktycznie, teren zabudowany. Pędzę jakbym uciekał.

— Myślisz, że ci co tam pracowali wszyscy byli nienormalni.

— Nie wiem.

— Jak nie wiesz. Wiesz, że zwierzęta na wigilie mówią po ludzku, a takich rzeczy nie wiesz.

— Co panu jest. Pan się czegoś wystraszył.

— No właśnie nie wiem. Tak jakoś się tam poczułem.

— Teraz w lewo.

— Eetam, przez Zieleniec polecimy. No nie daje mi to spokoju.

Dziewczyna nie odzywa się. Coś mną miota muszę mocno się skupić by nie spowodować kolizji. Skręcam na Zieleniec. Będą serpentyny, ale ruch mniejszy. Trzeba się będzie gdzieś zatrzymać, pooddychać, uspokoić. Do samego Zieleńca milczymy.

Zatrzymujemy się na punkcie widokowym. Wysiadamy.

— Ja muszę w krzaczki. Nie odjedzie pan?

Sięgam do stacyjki, wyjmuję kluczyki, rzucaj jej. Patrzę jak odchodzi. Tamta była inna. Bardziej zdecydowana, wyrazista, sporo niższa. Ta emanuje jakąś niebywałą świeżością, jest delikatna i silna bardziej powściągliwa, ale bzdurami o zwierzętach mnie obezwładniła. Tu jest zimno i więcej śniegu, ale tylko tu. Wracam do auta. Ciemność jakbym nie istniał.

Kiedy otwieram oczy, dziewczyna otwiera drzwi. Wsiada bez słowa, zrobiło się pochmurno.

— Dokąd teraz?

— Wie pan gdzie jest Jodłów.

— Kiedyś byłem. Jak wieżę na Trójmorskim Wierchu postawili.

— Byłam kilka dni temu. Jest zamknięta, ale weszłam. Myśli pan, że spadnie śnieg? Czym się pan zajmuje?

— Powrotem do domu.

— Przepraszam.

— To nic do ciebie. Czuję się jak ten pierdolony Odyss.

— Przepraszam. Mógł pan przecież odmówić, tam pod wieżą. Albo w Polanicy mnie wysadzić albo w Kłodzku.

— Ten telefon.

— Co?

— Zniszczył ci się telefon.

— ?

— Wspólny los.

— Los? — powiedziała cichutko — Czemu wspólny?

— Chmurzy się, mocno. Jak…, jedziemy?

Kiwnęła głową, uśmiechając się. Aż w sercu coś mi drgnęła. Albo mam czkawkę. Nie. To jednak od jej uśmiechu.

— Dziewucho. Na koniec świata cię zawiozę.

Nadal się uśmiecha, przygląda mi się uważniej. Uśmiech wyraźnie zmalał.

— Można się pana przestraszyć.

— Sam siebie się czasem boję.

Nastąpił taki moment w który zauważam jak dziewczyna jakby szykowała się do ucieczki, wtedy ruszam. Ruszyłem na tyle wolno, że gdyby chciała mogła skakać. Nie rozpędzam auta, jedziemy trzydziestką. Nadciągają potężne chmury, robi się ponuro.

— Czym się pan zajmuje?

— Aaatam. Mam firmę, ale zaczynałem w budowlance. Taki kolega mnie nakierował. On to miał podejście do ludzi. Jakbym nie widział, to za huja bym nie uwierzył. Niemcy mu z ręki jedli. Robimy kiedyś tam w Niemczech, no nawet teraz nie mogę uwierzyć. Robimy facetowi łazienkę, dwa miesiące. Pojmujesz. Tydzień zajęło zbijanie płytek, demontaż, sprzątanie. Potem ponad trzy dwa tygodnie medytował tam, jaką farbę dobrać i jakie płytki. Po tygodniu przychodziłem do pracy już porządnie osrany, ten Niemiec nas w końcu wywali, a ten przez ten czas każdemu z nas płacił dziesięć tysięcy złotych. Nie wiem za co ten Niemiec dawał nam te pieniądze. Na początku jak do nas przychodził, zobaczyć co robimy to normalnie się bałem. Próbowałem coś udawać. Później tylko się dziwiłem. A ten od rana piwko, zabawa. Gość tak pozytywny, tak ludzi zagadywał, taką wiedzę miał. To po zakończeniu, to ten Niemiec do tej łazienki znajomych przyprowadzał by się pochwalić. I zawsze była praca. Taki człowiek z niego. Dużo mi pomógł, a potem nasze drogi się rozeszły.

Wyjeżdżamy z Zieleńca, mijamy skrzyżowanie na Duszniki. Robi się półmrok zaczyna prószyć śnieg.

— A ty. Co robisz.

— Studiuję pedagogikę. Śpiewam w przykościelnym chórku. I Takie tam.

— Jak utkniemy gdzieś w zaspie, to ja rozpalę ognisko, a ty, będziesz śpiewała kolędy.

Zaczęła się śmiać.

— Dobrze.

Jedziemy bardzo powoli. W milczeniu, każde patrzy tam gdzie widzi coś ciekawego, w tym ledwie przypominającym zimę krajobrazie. Spokojnie podróżujemy przez Lasówkę i Mostowice. Cywilizacja ledwo tu dociera, a w Czechach, trudno pojąć.

— Mam prośbę. Zatrzyma się pan przy tym domu. Zainteresował mnie.

Zatrzymuję. Dziewczyna wychodzi, zostawiając plecak. Głowa opada mi na oparcie:

— Musisz czuwać. Zaraz pobudka, pobudka. Nie przegap.

Zrywam się, rozglądam. Tym razem głos z zewnątrz, jestem pewien. Dochodzę do siebie, w życiu takie rzeczy mi się nie zdarzały jak jakieś głosy czy szepty w głowie. To co dzisiaj ze mną się dzieje, to jest dopiero zagadka. Może to początek tego delirium o jakim tamta dziewczyna mówiła? Ręce się nie trzęsą. Dziewczyna wsiada. Reaguje ne mnie normalnie może się przyzwyczaiła.

— I jak dom?

— Wujek jest architektem i takie rzeczy go interesują. Mieszka w Olsztynie. Zawsze coś mu podrzucę.

— A ty, skąd pochodzisz.

— Z Sieradza.

— Czy śmierdzę.

— Słucham?

— Nie kąpałem się, a różne sytuacje mnie spotkały. Capie?

— W samochodzie jest taka woń dziwna. Jakoś mi nie przeszkadza. — aż podskoczyła na siedzeniu — A czy ja, czy może ode mnie czuć.

— Niee, no co ty. Myślałem o sobie. Nic dziwnego cię nie spotkało…, nie mówię, że dzisiaj.

— Tylko ten telefon. Przez te piękne widoki zapomniałam o całym świecie. Mieli po mnie przyjechać, o jej. Martwią się na pewno. Ale będzie. Będą mnie szukać. Możemy ruszać. Przecież wcale nie wiedzą gdzie byłam

Włączyłem silnik i ruszamy. Nieco szybciej. Po chwili dojeżdżamy do skrzyżowania.

— W prawo. Później od Międzylesia to blisko.

— Odludzie.

— A wie pan ilu ludzi by w takim miejscu chciało mieszkać?

— Tak. Latem.

— No też. Ale to taka odskocznia od świata.

— Odskocznie to my mamy. Tamci mają łączność z całym światem.

— Ale jestem gapa. Przecież możemy zatrzymać się przy którymś z domów i poprosić o użyczenie telefonu. O, mogliśmy w tym.

— Nie będę zawracał. Zaraz może będzie następna miejscowość.

— Nie ma pan nawigacji.

— Jak się tylko dookoła gołębnika kręci. Do autostrady wiem jak dojechać.

— Pan chyba nie bardzo przepada za ludźmi.

Westchnąłem głęboko.

— Zdenerwowałam pana. Przepraszam.

— Nie bój się w zaspie cię nie zakopię. To widać?

— Na stopa jakby pan sam się zatrzymał, to nie wiem czy bym wsiadła.

— To kurwa aż tak źle??? Ale chyba aż taki nie jestem?

— Ma pan rodzinę?

— Jak można to nazwać rodziną, to coś takiego mam. A ty masz kogoś.

— W czerwcu bierzemy ślub.

— A na boki nic.

— Wie pan. Kocham.

— To życzę powodzenia.

— To był sarkazm.

— Nie. Doświadczenie.

— O jakim doświadczeniu pan mówi? U pana najpierw były spacery, zauroczenie, powoli rodzące się uczucie czy chuć.

— Kto na to zwraca uwagę.

— Jak to? A pana żona?

— Wywłoka.

— Ej. Jak pan może.

— Przekonasz się jeszcze.

— Jak pan mało wie. Gdzie te domy. Chcę zadzwonić.

Oboje milczymy by za dużo nie powiedzieć. Śnieg spokojnie prószy, auto toczy się powoli z wolna zapada przyspieszony zmierzch. W oddali po lewej stronie ktoś idzie. Teraz widać, idzie w przeciwnym kierunku, nie autostopowicz. Jesteśmy coraz bliżej i coraz bardziej nie mogę od tego kogoś oderwać wzroku. Mężczyzna w sandałach i słomkowym kapeluszu, puszczam gaz. Teraz wyraźnie widać, na piersi wisi spory krzyż.

— Popatrz, maniak jakiś? Tak za kilka lat będziesz wyglądała jak rozpowiadać będziesz o mówiących w wigilię zwierzętach.

— Niech się pan zatrzyma.

— Kolega z kościelnej ławki.

— Proszę.

Auto jeszcze nie stanęło a dziewczyna wyskakuje. Przebiega na drugą stronę. Wysiadam i podchodzę. Człowiek lekko niedomyty. Słomkowy kapelusz wcale nie taki stary, krzyż na sznurku, stare sandały. Całe ciało pokryte delikatnym nalotem jakiegoś brudu. Podchodzę od przodu. Wzrok nie całkiem pusty. Dziewczyna odzywa się.

— Proszę pana. Rozumie pan. Co panu jest, proszę się zatrzymać.

— Panie dokąd to. Zima, śnieg zaczyna padać. Podrzucić pana do domu.

Zatrzymał się, jego wzrok nieco się zmienił i on cały jakby wyszedł z takiego bardzo głębokiego zamyślenie.

— Domdom, Dom. Idę do panny Ady, się oświadczyć.

— To podwieziemy pana, daleko. — pytam.

— Nienie, Nie oo, tam.

— Podejdź z nim do tej dróżki, nawrócę. Jest spokojny. Nie bój się.

— Nie boję się.

Poszli, odjechałem kawałek by nawrócić. Podjeżdżam do dróżki po prawej. Wychodzę.

— To gdzie ta pana wybranka mieszka.

Pokazuje palcem.

— To przejdziemy się kawałek.

Idziemy leśnym duktem w głąb lasu.

— Tak bardzo nie śmierdzi.

— Co pan z tym smrodem. Co ma na nim śmierdzieć. Miałby pan jakiś koc w samochodzie. Trzeba go okryć.

— Jak wrócimy.

Przechodzimy jeszcze kilkadziesiąt metrów. Przyglądam się jego nogom.

— Ale nie wrócimy. — słyszę głos dziewczyny.

Podnoszę głową. Około stu metrów od nas w zagrodzie stoi stary dom. Dziewczyna pyta.

— Pan tu mieszka?

— Wiesz co. Idź powoli, idę po auto.

Pobiegłem najszybciej jak mogłem. Zanim wsiadam do środka patrzę czy coś nie jedzie. Nic. To do lasu. Po chwili zatrzymuję się Przy rozsypującej się bramie.

— Coś ci powiedział.

— Nie. Nie wie nawet jak ma na imię.

— Może z tego zamku uciekł.

— Nie, podobno jeszcze w marcu ludzi wywozili stamtąd.

— To skąd się wziął. Nawet gęsiej skórki nie ma.

Wchodzimy w obręb gospodarstwa. Część małych podwójnych okien powybijana, stare drzwi wejściowe lekko uchylone. Kolor domu kiedyś musiał być żółtawy?

Otwieram drzwi, korytarz. Trochę porozwalanych sprzętów, szmaty. Wchodzimy na lewo. Kuchnia. Masa pustych butelek, szmat, porozwalane wiadra i materace. Rozbity częściowo piec kaflowy, sadza. Leżanka rozpruta. Na ścianach kilka obrazków. Są bardzo niewyraźne. Jest drugi pokój.

— Posadź go. Jak będzie łaził to się pokaleczy. Wejdziemy tam.

Wszędzie absolutna cisza. Na dworze przynajmniej słychać było jeszcze jakieś stłumione odgłosy, tutaj nic.

— Wezmę latarkę z auta. Zaraz będzie całkiem ciemno.

Zewnętrzny świat jest inny. Słychać odgłos jadącego samochodu. Wystarczy wsiąść i jechać. To nie Syberia. Zapakować gościa i wysadzić w komisariacie. Mimo wszystko prócz latarki biorę ręczniki i koc. Nasłuchuję kilka chwil, spoglądam na dom, dość spory. Przeszedłem na bok by zobaczyć lewą ścianę. Wracam. Dziwne to wrażenie widzieć go nagiego na starym krześle. Siedzi wyprostowany, nieobecny. Wokół butelki różnych roczników i te szmaty, jakby zerwał je z siebie i porozwalał. Patrzy szklanym wzrokiem jak Indiańscy wodzowie na starych wypłowiałych fotografiach. Patrzący gdzieś szukający dawnych polowań na prerii, przemarszów za bizonami. Patrzących na bezkresne równiny nie mające początku i końca. Czy on wypatrywał swojej wybranki.

A dziewczyna. Gdzie ona? Przechodzę do następnego pomieszczenia, nieco mniejsze, jakieś graty, zerwana podłoga, pozrywane kable, dziewczyny nie ma. Kolejne drzwi prowadzą do jeszcze jednej izby. Niezbyt duża z wyjściem na wprost na korytarz. W korytarzu zaraz w lewo wyjście na zewnątrz na wprost wyjście do stajni. W prawo korytarz rozszerza się i przy lewej ścianie schody na piętro. Za schodami korytarz skręca w prawo, pewnie dalej do wyjścia albo z powrotem do kuchni. Wchodzę do stajni. Tu już całkiem ciemno. Zapalam latarkę. O, kompletne koryta. Kamienne, piaskowcowe. Wspaniałe. Resztki siana? Nie. Coś nawianego przez lata. Stajnia dla krów i świń, koni. Dziesięć do piętnastu zwierząt, może. Ani śladu dziewczyny. Wychodzę kierując się do schodów. Ostrożnie stopień po stopniu. Piętro zdecydowanie niższe. Na strych nie prowadzą schody tylko pochylnia. Tutaj jeden duży, pokój? I trzy mniejsze jakby magazynki. Wchodzę do pokoju będącego wielką graciarnią. Przy stoliku tyłem do wejścia klęczy przykulona dziewczyna. Podchodzę bliżej. Płacze. Kucam.

— Co?

Cichutko sobie szlocha. Uciekła aż tutaj. Najdalej od wejścia i kuchni. Tak daleko, może się wstydzi tego płaczu, chyba ze strachu to wybiegłaby z domu.

— Mama się pewnie martwi, tato. Mój kochany schorowany… Oni na pewno mnie szukają. Radek. Mogłam zostać tam pod wieżą.

— Skąd by wiedzieli, że tam jesteś?

— Telefonowałabym od kogoś.

— Nie łam się. Zabieramy dziadka i spadamy. W Międzylesiu go zostawimy… Chodź, już dobrze.

— Ale tu graciarnia i bałagan.

— Ty kurwa syfu na oczy nie widziałaś! Trzy lata temu zgłosiła się do mnie Opieka z prośbą o wyremontowanie łazienki. Zapakowałem trzech ludzi, narzędzia do auta i jedziemy. Wchodzimy do mieszkania, to jeden kolega zdołał dojść do kuchni, zatkał sobie usta i takiego pawia puścił nosem jak afrykański słoń na sawannie, wiesz jak ściany wyglądały? A łazienka. Oni chyba stawali w progu i z dupy szczelali do muszli. Gówna rozsmarowane po ścianach. Na posadzce nasrane, a smród. Gówna, kiszonka i skisły mocz. Jeden chłopak osiem razy stawał w progu i osiem razy biegł wymiotować. Oszczane drzwi do kibla przeżarte szczynami tak cuchniały, że z tego smrodu się rozpadły. Wszystko, łącznie z futrynami i tynkiem capiło tak niemiłosiernie, że ustami trzeba było oddychać, bo jak się nosem zaciągnęło to na pole się biegło rzygać. Jak ten gruz wywiozłem do znajomego co akurat przyjmował gruz w Chwalisławiu, jak sypnąłem go w dół, to znajomy dzieci odganiał, by jakiej zarazy nie podłapały. Wiem, że to pierwszy i ostatni raz, bo na świecie nie ma już bardziej zasranej łazienki. To nie do wyo bra że nia.

— Poważnie pan to mówi.

— Jak bum cykcyk. Oczyściłem najbardziej skażone miejsce na ziemi. Najgorsze by jakaś bakteria się tam nie wylęgła i ludzkości nie wytruła, jak się to stanie to nie zdążą wymyślić szczepionki i będzie po wszystkim.

Wstajemy. Dziewczyna dziwnie patrzy na mnie.

— Jak Boga kocham, tak było.

Uśmiecha się smutno. Schodzimy na dół i do kuchni.

— Ja pierdole! Gdzie polazł!?

Nie ma go. Przeglądamy wszystkie pomieszczenia. Pusto. Zniknął. Wychodzimy na dwór. Już ciemno. Pada śnieg, ale nie napadało go na tyle by po idącym nie zostały ślady. Biegnę w stronę drogi, słyszę nawoływania dziewczyny. Nic, wracam krzycząc. Wspólnie obchodzimy dom. Sprawdzamy czy są jakieś ścieżki, którymi mógł pójść.

— Proszę pana…, co teraz? Chyba go nie zostawimy. Jak pan myśli.

— Mi on do szczęścia niepotrzebny.

— Jak to tak???

— Pytasz, to odpowiadam. Jeszcze chwilę temu nie wiedziałaś o jego istnieniu i się nie martwiłaś.

— Teraz wiem. To jest ta różnica. Postanowiliśmy pomóc temu komuś.

— Najwyraźniej zrezygnował i wybrał inną opcję, nam nieznaną.

— Jak, jak nieznaną. Zamarznie. Czy coś jadł dzisiaj? Mamy obowiązek pomagać ludziom.

— To dziwadło nie człowiek.

— Boże, pan ma jakieś współczucie. Empatie?

— Tak. Współczuję sobie.

— To co pan chce zrobić.

— Znikać.

— Doniosę na pana.

— CO?… Ty zdziro jebana.

Takiego przerażenia jeszcze nie widziałem w niczyim spojrzeniu. Zrobiła się o połowę mniejsza. Patrzę na nią przez moment, czeka na cios. Obracam się i idę w stronę wejścia.

— No chodź już. Na kolacje też cie nie zjem.

Wchodzimy do kuchni.

— O jakiej kolacji pan mówił?

— Kiedyś jak ludzie z obozów uciekali, zabierali żywy prowiant.

— Jak?

— Normalnie. Brali jeszcze jednego chętnego. Jak nie dotarli do cywilizacji to zjadali go.

— No i?

— No i później jak dalej nigdzie nie docierali, to zjadany był ten który pierwszy zasnął.

— Oo nie! Nie zmrużę oka.

— A jak ja zmrużę? Wgryziesz mi się w tętnice.

— Jedną noc wytrzymam. Ale panu nie ufam. Najlepiej jak stąd pojedziemy.

— To co? Dziadek już nieważny?

— Ważny, ale moje życie dla mnie jest ważniejsze.

— Poczekaj tutaj, idę do auta.

— Oooo nigdy. Idę z panem.

— Boisz się dziadka, tak chciałaś się niem zaopiekować.

— Pan odjedzie.

— Nie, ale tobie też nie dam kluczyków. Naiwny nie jestem.

— Nigdy bym tego nie zrobiła.

— Nie sprawdzę. Masz latarkę i nazbieraj drewna.

— Nie! Idę z panem.

Wychodzimy. Otwieram drzwi, dziewczyna towarzyszy mi i lustruje wzrokiem. Ze schowka wyjmuję zapalniczkę. Zamykam auto.

— Ale mnie pan nastraszył.

Patrzę na nią zdumiony.

— Czym cię nastraszyłem.

— Myślałam, że pan mnie tu zostawi.

— Tak? Jutro policja Ziemi Kłodzkiej by mnie ganiała. Mam trochę rozsądku jeszcze. Sumienie też.

— Pan nie jest incelem?

— Co to. Jakiś układ scalony, tranzystor w wibratorze.

— Dobrze to gdzie chce pan palić ten ogień. Tu wszystko jest z drewna.

— Ułożymy kafle, na nie płyty. Ułożę to, pozbieraj patyków na rozpałkę.

Po chwili ognisko płonęło.

— Nie myślałam, że kiedyś będę w kurnej chacie.

— Będziemy aromatyzowani.

— Słucham?

— Śmierdzieć dymem będziemy.

Kiedy pewny byłem tego, że nic nie zapali się od ognia w kuchni, idziemy po domu szukać więcej grubszych kawałków drewna. Ciemności są kompletne, latarka przydaje się. Szczęśliwie nie ma wiatru. Prószy śnieg, temperatura poniżej zera, ziąb wchodzi do domu. Zebrało się na tyle opału by starczyło do rana. Robimy sobie legowiska.

— Mama mnie nie pozna, wyglądam jak kominiarz. Jak ja wyglądam. Kurcze. Gdzieś kurtkę rozdarłam.

— Żebyś później nie mówiła, że to ja.

— Co też pan. Nie myślałam, że takie to będą święta. Tak długa noc przed nami. Siedząc można wytrzymać, dym ucieka oknami.

— Razem z ciepłem.

— Jest nawet przyjemnie.

— Nie boisz się.

— Jakoś tak...pewniej się teraz czuję. Wie pan. W takich sytuacjach można porozmyślać nad życiem.

— W jakim sensie?

— Teraz jesteśmy jak na bezludnej wyspie. Nikt nie wie gdzie jesteśmy, czy żyjemy.

— Nie martw się. Tego samego dnia chyba nie rozpoczną poszukiwań.

— Znając mamę… Boże. Chyba nie powiedzą tacie? Jak pan myśli.

— A co mnie to obchodzi. To nie od Ciebie zależy.

— Jak, nie ode mnie. Zaginęłam więc przeze mnie.

— Mają swój rozum i wiedzą co robić.

— Panu to łatwo mówić. Pan się niczym nie przejmuje. Nikogo pan nie kocha, za nikim nie tęskni. Panu to wszystko jedno. Rozgląda się pan po tej kuchni jakby to był ósmy cud świata. O czym pan teraz myśli.

— O korytach.

— Korytach???

— W stajni są koryta w doskonałym stanie. Kupę kasy można zarobić.

— Coo? W takiej sytuacji o korytach pan myśli. A ten człowiek. Nago, nieszczęśliwy, zagubiony.

— On żyje sobie w takim samym świecie jak ty. Ma swoją ukochaną i próbuje ją odnaleźć. Nie liczy się dla niego zima i śnieg. Stracił ubranie, a jednak ciągle jej szuka. A nas uważa za nienormalnych, wrogów. I pewnie jakby miał nóż, by nas zadźgał, bo stajemy na drodze do wybranki. Może jest rycerzem, któremu zabrano zamek.

Ty żyjesz myślą co zrobi rodzina. Żyjesz ich życiem. Cały czas swój oddajesz im. Kim jesteś. Kto będzie żył za ciebie. Ciesz się tą chwilą, tutaj. W tej rozwalonej kuchni. O tej nocy będziesz wspominała na starość i stwierdzisz, że to była najwspanialsza noc twojego życia. Nie Radek, ślub czy nie wiem co. Ale właśnie tu. Cały ten dzisiejszy dzień tak jest pojebany. Już nic nie wiem. Zgubiłem się, ale wiem, że oddycham, widzę, czuję więc żyję. Wszyscy szukamy tego samego. Rozumiesz. Szukasz sensu życia, szczęścia, wszystkiego. A to czego szukasz jest bardziej bliskie jak wyciągnięcie ręki. I jest w tym samym miejscu u każdego.

Dziadka ukochana mieszka w jego głowie, a zdaje mu się, że ona jest Bóg wie gdzie. Ty swoje marzenia tęsknoty też masz w głowie, w swojej wyobraźni. W tej pustej łepetynie i jak przestaniesz o czymś myśleć, zastanawiać się, to twój łeb szkolony w tylu uczelniach sam za Ciebie wymyśli świat w który cię wciągnie, każe w nim żyć, wessie cię jak wir w wannie. Możesz się osrać i nic nie zmienisz. Rozumiesz suko. Jesteś tak samo pojebana jak ja, tylko słów innych używasz. Cię wychowali, wytresowali jak ratlerka i później się śmieją pokazują rodzinie, znajomym, jak ładnie ułożone zwierzątko. Skaczesz jak ci każą i jesteś im za to wdzięczna. I już planujesz z Radkiem takie maleństwa, razem je wytresujecie i razem nimi będziecie się chwalić…

— Dość! Słuchać tego nie można. Znowu zaczynam się pana bać.

— Bo cię kurwa budzę i siebie też. Ta noc to największy, najcenniejszy prezent od życia na święta jaki otrzymamy. Nie docenisz tego, to na nic więcej nie licz.

— Chory człowiek. Pan jest chory bardziej od dziadka.

Milknę. Trzeba ochłonąć. Siedzimy tak sobie obserwując pomieszczenie. Błąkam się myślami po tej swojej głowie, widzę obrazy dawno nie widziane, które przygalopowały z zakątków umysłu zapomnianych, zdało się już nie istniejących. Wicher wzburzenia wyrwał je stęchłe, zapomniane, a nadał żywe. Dokarmione emocjami pokazały, że są i nigdzie się nie zapodziały, nie zniknęły, tylko w spokoju czekały by ożyć i pokazać swą wartość i moc. Są jak banknoty w starych gaciach zapomniane. Kiedy sprawdza się te stare galoty przed wyrzuceniem, czy jest coś w kieszeni, tak znajduję się niespodziewanie emocje zatęchłe w cichej nadziei czekające, że jeszcze jeden raz się pokażą, dadzą przedstawienie i mogą zniknąć, a nie znikają. Jeśli świadomie się ich nie sprzątnie znowu latami telepały się będą w zakątku umysłu zajmując miejsce.

Tyle czasu upłynęło aż przygasać ogień zaczął. Wstaję by podłożyć. Dziewczyna skulona z brodą na kolanach, owinięta kocem obserwuje mnie. Widać na ubrudzonej kurzem i sadzą twarzy trudy wieczoru. Wszystko to rozmazane przez łzy. Teraz dopiero widać jak ma myślące, ciepłe spojrzenie. Nie ma w tym lęku tylko uwaga i jakaś ciekawość. Jest nieruchoma tylko ten wzrok podążą za każdym moim ruchem. Podrzucam do ognia. Podchodzę do okna, do drzwi prowadzących do drugiego pomieszczenia. Przy drzwiach obrazek ściemniały. Z kieszeni kurtki wyjmuję latarkę. Przyświecam sobie, patrzę.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 40.05